Czternasty

Nie musieliśmy chyłkiem przemykać do swoich pokoi; kordon policji blokował wszystkie dojścia do hotelu. Vornan włączył sygnał identyfikacyjny i natychmiast przejęli nas ludzie Kralicka. On sam siedział w hotelowym lobby i obserwował ekrany detektorów z wyrazem wściekłości na twarzy. Myślałem już, że wyleci w powietrze, kiedy Vornan stanął przed nim z drżącą dziewczyną na rękach. Nasz szacowny gość przeprosił za wszystkie kłopoty i oznajmił, że ma ochotę wrócić do swojego pokoju. Dziewczyna dotrzymała mu towarzystwa. Kiedy zniknęli za załomem korytarza, odbyłem z Kralickiem bardzo nieprzyjemną rozmowę.

— W jaki sposób udało mu się wydostać z pokoju? — spytał podniesionym głosem.

— Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że rozbroił blokadę na drzwiach.

Próbowałem wytłumaczyć, że naprawdę chciałem podnieść alarm, kiedy spostrzegłem Vornana na korytarzu. Przeszkodziły mi w tym czynniki zupełnie niezależne od mojej dobrej woli. Poważnie wątpię, aby Kralick dał się tym przekonać. Przynajmniej jednak uświadomiłem mu fakt, że zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy, aby nie dopuścić do kontaktu z apokaliptystami. A to całe zamieszanie nie było moim dziełem.

Tygodnie, które nastąpiły, przyniosły wyraźne zaostrzenie rygorów bezpieczeństwa, Vornan-19 został praktycznie rzecz biorąc więźniem, a nie, jak dotychczas, gościem rządu Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc od początku był traktowany, w mniejszym czy większym stopniu, jak aresztant. Oficjałowie uznali bowiem, iż niestosowne byłoby puszczanie go samopas po mieście. Jednak poza blokadami na drzwiach i strażnikami czuwającymi za progiem, nie wprowadzano bardziej drastycznych rygorów. Nasz gość poradził sobie z blokadą i unieszkodliwił strażników. Kralick postanowił zapobiec podobnym wybrykom zamontowując lepsze blokady, specjalne alarmy oraz ustawiając wzmocnione straże.

Rozwiązanie zdało egzamin w tym sensie, że Vornan zaprzestał podejmowania samodzielnych wypraw do miasta. Moim zdaniem jednak, była to bardziej kwestia dobrej woli naszego gościa niż zasługa dodatkowych zabezpieczeń. Po tej nocy spędzonej na wiecu apokaliptystów, Vornan wyraźnie przygasł. Znów stał się dawnym turystą. Popatrywał ciekawie na boki, trzymając na wodzy wybujały temperament. Takie zachowanie gościa przypominało jednakże uśpiony wulkan i nadal napawało mnie lękiem. Trzeba jednak przyznać, że Vornan zaprzestał nieodpowiedzialnych eskapad, nie prowokował kłótni, pod wieloma względami był uosobieniem taktu i wyczucia. Nie opuszczało mnie jednak przypuszczenie, że przygotował dla nas jakąś niespodziankę.

I tak mijały tygodnie. Byliśmy z Vornanem w Disneylandzie i, choć dużo się tam zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty, nasz gość wyraźnie się nudził. Nie interesowały go zupełnie sztuczne rekonstrukcje minionego czasu i obcych krain. Wolał podziwiać Stany Zjednoczone takie, jakimi były w roku 1999. Bawiąc w Disneylandzie, więcej uwagi poświęcał innym zwiedzającym niż samym atrakcjom. Chodziliśmy po lunaparku niewielką grupką, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Dzięki temu ludzie sądzili, że widzą jedynie zręczną, plastykową imitację człowieka z przyszłości. Kiwali z uśmiechem głowami i szli dalej.

Pojechaliśmy również do Irvine, aby zaprezentować naszemu gościowi akcelerator o napięciu wejściowym tryliona woltów. Pomysł był mój — chciałem posiedzieć parę dni na uczelni, sprawdzić co się dzieje w biurze i w domu. Obecność Vornana w pobliżu akceleratora łączyła się z pewnym ryzykiem. Miałem jeszcze świeżo w pamięci zamieszanie w willi Wesleya Brutona. Dopilnowaliśmy jednak, aby nasz gość trzymał ręce z dala od konsolety sterowniczej. Stał obok mnie, obserwując z grobową miną, jak rozbijam atomy na pył. Sprawiał wrażenie zainteresowanego, lecz było to zainteresowanie dziecka: bawiły go kolorowe obrazy na ekranie.

Na moment zapomniałem o bożym świecie, pochłonięty władzą nad wielką maszyną. Stałem za konsoletą, kontrolując miliony dolarów utopionych w tym imponującym sprzęcie. Manipulowałem dźwigniami z tym samym błyskiem w oku, z jakim Wesley Bruton dokonywał cudów ze swoim domem. Rozbijałem atomy żelaza i puszczałem neutrony w szalonym tańcu po spirali. Wysyłałem wiązkę protonów i włączałem wtryskiwacz neutronów, uzyskując na ekranie wspaniałe wybuchy. Tworzyłem kwarki i antykwarki. Odegrałem cały repertuar, a Vornan kiwał tylko niewinnie głową, z uśmiechem przylepionym do warg. Przy odrobinie złośliwości mógłby łatwo zadręczyć mnie na śmierć, pytając, podobnie jak to czynił na giełdzie, o sens istnienia tej całej wyszukanej maszynerii. Ale on milczał. Nie mam pewności, czy wynikało to z sympatii do mnie (czułem bowiem w głębi, że jestem Vornanowi bliższy niż pozostali członkowie naszego komitetu), czy też opuściła go po prostu ochota do żartów i wolał stać spokojnie, pilnie słuchając i obserwując.

Potem pojechaliśmy na wybrzeże, aby obejrzeć instalację nuklearną. To był znowu mój pomysł. Trzeba jednak przyznać, że Kralick poparł tę koncepcję, jako mogącą przynieść wymierne korzyści. Ciągle miałem nadzieję, chociaż coraz słabszą, że zdołam wycisnąć z Vornana jakieś informacje na temat sposobów uzyskiwania energii w jego epoce. Skołatane sumienie Jacka Brayanta było dla mnie dodatkowym bodźcem. Ale wszelkie usiłowania spełzły na niczym. Pracownik elektrowni wyjaśnił Vornanowi, w jaki sposób gromadzimy promienistą moc słońca, wzbudzamy reakcję protonowo-protonową w magnetycznych kleszczach i czerpiemy energię z przemiany wodoru w hel. Pozwolono nam nawet wejść do sterowni, skąd urządzenia elektroniczne kontrolowały przepływ plazmy. Nie widzieliśmy samego procesu — to było niemożliwe — a jedynie symulację, sztuczny obraz fluktuacji na tafli swobodnych nukleonów. Lata minęły od czasu mojej ostatniej wizyty w tej elektrowni i widowisko wywarło na mnie wielkie wrażenie. Czekaliśmy na jakieś uwagi, strzępy informacji z ust Vornana. On jednak milczał. Nie miał widać ochoty porównywać osiągnięć średniowiecznej myśli technicznej z zaawansowaną technologią swojej epoki. Nowemu wcieleniu Vornana stanowczo brakowało niedawnej złośliwości.

Wracaliśmy przez Nowy Meksyk, gdzie — w rezerwacie — zamieszkiwali Indianie Pueblo. To były wielkie chwile Helen McIlwain. Oprowadzała nas po brudnej wiosce, zalewając nieustannie potokiem antropologicznych ciekawostek. Była wczesna wiosna i prawdziwy sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Całe pueblo[3] mieliśmy zatem do wyłącznej dyspozycji. Kralick załatwił z miejscowymi władzami, aby na parę dni zamknięto rezerwat dla ewentualnych zwiedzających. Nie chcieliśmy, żeby jacyś fanatyczni wyznawcy Vornana ściągali całymi tabunami z Albuquerque albo Santa Fe i urządzali nam pod nosem wiece. Mieszkańcy wioski wychodzili na dachy swoich domostw i stamtąd ciekawie obserwowali nasze poczynania. Wątpię jednak, żeby wiedzieli, kim jest Vornan, a tym bardziej, aby przykładali do tego jakąkolwiek wagę. Byli to ludzie krępi, o pełnych twarzach, płaskich nosach, zupełnie niepodobni do drapieżnych Indian ze starych rycin. Czułem dla nich litość. Pracowali dla państwa, które płaciło im, żeby zostali tutaj i żyli w brudzie oraz nędzy. Wolno im było co prawda kupować telewizory, samochody i korzystać z dobrodziejstw elektryczności, ale nie mogli budować nowoczesnych domów. Musieli również nadal mleć kukurydzę w prymitywnych żarnach, odprawiać rytualne tańce i lepić gliniane garnki dla turystów. W taki oto sposób strzegliśmy reliktów minionego czasu.

Helen przedstawiła nas wioskowej starszyźnie: burmistrzowi, wodzowi i naczelnikom dwóch tak zwanych tajemnych stowarzyszeń. Sprawiali wrażenie bystrych, wykształconych ludzi, którzy mogliby z powodzeniem prowadzić agencję wynajmu samochodów w Albuquerque. Oprowadzili nas po rezerwacie, pokazali kilka domów, a nawet kivę, ośrodek religijny, coś w rodzaju sanktuarium. Kilkoro dzieci odtańczyło dla nas rytualny pląs wokół ogniska. W sklepie stojącym na rogu centralnego placu zaprezentowano nam wyroby garncarskie i srebrną biżuterię — dzieła wioskowych kobiet. Jedna szafa zawierała starsze wytwory miejscowego rękodzieła z pierwszej połowy dwudziestego stulecia, ładnie wykończone i ozdobione abstrakcyjnymi wizerunkami ptaków oraz zwierząt. Kosztowały jednak po sto dolarów za sztukę, a z wyrazu twarzy młodej sprzedawczyni wyczytałem, że i tak nie są przeznaczone na sprzedaż. Stanowiły plemienny skarb, pamiątki szczęśliwszych dni. Prawdziwą ofertę handlową stanowiły tanie, krzywe garnki.

— Teraz wyraźnie widać, że nakładają farbę dopiero po ostatecznym wypaleniu — oznajmiła Helen z przejęciem. — Żałosne. Dziecko potrafiłoby to zrobić lepiej. Uniwersytet w Nowym Meksyku usiłuje wskrzesić dawne sposoby obróbki, ale tutejsi ludzie twierdzą, że turyści wolą fałszywki. Są bardziej jaskrawe, bardziej żywe… no i znacznie tańsze.

Helen rzuciła Vornanowi niechętne spojrzenie, kiedy ten oznajmił, że te podrobione suweniry dla turystów są atrakcyjniesze od autentycznych garnków. Podejrzewam, że powiedział to, aby sprowokować dyskusję. Nie mam jednak pewności — estetyczne kryteria, jakimi kierował się Vornan, były zawsze niezrozumiałe. Dla niego zapewne kiczowate wytwory dzisiejszego rękodzielnictwa były równie autentycznym świadectwem przeszłości, co naprawdę artystyczne wyroby garncarskie z początku stulecia.

Podczas pobytu w pueblo miało miejsce tylko jedno poważniejsze zajście. Sklepik z pamiątkami prowadziła młoda, zgrabna dziewczyna o długich, jedwabistych włosach i ciekawych rysach — bardziej chińskich niż indiańskich. Wszyscy byliśmy zafascynowani jej urodą. Vornan miał wyraźnie ochotę wciągnąć ją do rejestru swoich podbojów. Nie wiem, jak potoczyłaby się dalej cała ta historia, gdyby zaproponował jej wówczas odegranie głównej roli na swoim polowym łóżku. Całe szczęście, nie daliśmy mu ku temu okazji. Obserwował dziewczynę z widocznym pożądaniem, gdy przemykała lekko między półkami. Oboje z Helen od razu zwróciliśmy na to uwagę. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Vornan zrobił w tył zwrot i chciał wejść ponownie do sklepiku. Helen zastąpiła mu drogę z groźną miną.

— Nie ma mowy! — zawołała groźnie.

I na tym koniec. Vornan posłuchał. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, skinął lekko głową i zawrócił. Stałem osłupiały.

Nowe, potulne wcielenie Vornana było dla nas kompletnym zaskoczeniem i niemałą sensacją. Opinia publiczna czekała jednak na rewelacje podobne do styczniowych, na coś o tak dużym kalibrze. Wbrew wszelkim przewidywaniom, zainteresowanie słowami i poczynaniami Vornana rosło z każdym tygodniem. Zdarzenie, które mogło z powodzeniem zyskać miano kaczki dziennikarskiej, przeradzało się powoli w sensację stulecia. Kilku bystrych ludzi wydało broszurkę o Vornanie i nazwało ją „Nowe Objawienie”. Książeczka zawierała skrócone wersje wszystkich konferencji prasowych i wystąpień w mediach oraz parę komentarzy, które łączyły wszystko w zgrabną całość. Książka pojawiła się na rynku w drugiej połowie marca. Pewną miarą jej popularności może być z pewnością fakt, iż wydano ją nie tylko na kasetach, dyskietkach, jako faksymile, ale także w postaci drukowanej. Kalifornijski wydawca zaryzykował twardą, rażąco czerwoną okładkę i wypukły, smolisty tytuł. Nim upłynął tydzień, nakład miliona egzemplarzy został kompletnie wyczerpany. Niemal natychmiast podziemne drukarenki zaczęły wypuszczać kolejne wznowienia, mimo wściekłych starań właściciela praw autorskich, usiłującego zapobiec kradzieży. „Nowe Objawienie” zalało cały kraj nieprzebranym potokiem. Osobiście kupiłem jeden egzemplarz na pamiątkę. Widziałem również, jak Vornan siedział pogrążony w lekturze. Zarówno oba wydania oficjalne, jak i pirackie wznowienia miały tę samą szatę graficzną: czarne litery na czerwonym tle. Na pierwszy rzut oka nie można było ich odróżnić. Pierwsze tygodnie wiosny upłynęły pod hasłem czerwonego deszczu, który zalał nasze społeczeństwo.

Nowy kult miał swego proroka, a teraz zyskał ewangelię. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przeżycie duchowe miało spłynąć na człowieka po lekturze „Nowego Objawienia”. Sądziłem, że książka służy raczej jako talizman niż drogowskaz przez życie. Stanowił coś w rodzaju znaku rozpoznawczego fanatyków kultu proroka. Gdy tłum wzbierał wokół Vornana podczas naszej wędrówki po Ameryce, nad głowami ludzi zawsze powiewały okładki niczym sztandary nowej wiary. Tworzyły czerwone tło, na którym widać było wyraźnie czarne litery tytułu.

Sypnęło również przekładami. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Portugalczycy, Francuzi, Rosjanie — wszyscy mieli swoje wersje „Nowego Objawienia”. Ktoś z personelu Kralicka zbierał te rzeczy i przekazywał Kolffowi, który wykazywał niekłamane zainteresowanie nowymi wydaniami. Książka przeniknęła do Azji. Widziałem egzemplarze po japońsku, koreańsku, w kilkunastu dialektach indyjskich. Pojawiła się również wersja po hebrajsku — wymarzonym języku dla wszelkiego rodzaju świętych ksiąg. Kolff uwielbiał układać te małe, czerwone książeczki w rzędy, piramidki i różnorakie wzory. Od czasu do czasu przebąkiwał coś niemrawo o własnym przekładzie, zapewne na sanskryt albo staroperski. Nie wiem jednak, czy mówił serio.

Od czasu pamiętnej rozmowy z Vornanem, Kolff popadł w jakąś przedziwną śpiączkę i odrętwienie. Wyniki komputerowej analizy języka z przyszłości były dla niego szokiem. Niejasność ekspertyzy zakłóciła jego sen o głosie spoza czasu. Wygasł dawny entuzjazm. Kolff nie miał już poprzedniej pewności, jakoby rozpoznał cienie znanych słów w potoku wymowy. Nie głosił już wszem i wobec, że Vornan jest rzeczywiście gościem z innego czasu. Utracił wiarę we własny osąd, we własne doświadczenie i widzieliśmy wyraźnie, jak gryzą go czarne myśli. Dobroduszna poza Falstaffa była przynajmniej w połowie maską. Wielkie miał serce i rozległą wiedzę. Wiedział jednak, że reputację zdobywa się latami, ale teraz stał na krawędzi, i mógł w każdej chwili runąć w przepaść. Było mi go straszliwie żal i poprosiłem Vornana, żeby udzielił Kolffowi drugiego wywiadu i powtórzył wszystko, co mówił za pierwszym razem. Vornan jednak odmówił.

— To jest całkowicie zbyteczne — oznajmił dobitnie. Kolff, przygnębiony, sprawiał wrażenie obcego człowieka.

Niewiele jadł, mało mówił, a nim minął kwiecień, schudł nie do poznania. Ubranie i skóra wisiały na nim jak na wygiętym wieszaku. Towarzyszył nam wszędzie, lecz krok miał chwiejny, wzrok błędny, ciężko zbierał myśli. Kralick, poważnie zaniepokojony jego stanem, chciał wysłać naszego filologa na urlop do domu. Zapytał nas o zdanie. Helen gorąco zaprotestowała.

— To go zabije — oświadczyła z mocą. — Pomyśli, że chcemy się pozbyć zbędnego ciężaru.

— Kolff jest poważnie chory — oznajmił Kralick. — Te ciągłe podróże…

— Ma odpowiedzialną funkcję.

— Ale nie może już jej należycie wypełniać — odparł Kralick. — Ostatnie tygodnie przesiedział bezczynnie i cały czas układał tylko te swoje książeczki. Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności, Helen. Trzeba oddać go do szpitala.

— Nie wolno nam go nigdzie oddawać.

— Nawet jeśli miałoby go to zabić?

— Nawet wtedy — wykrzyknęła Helen. — Lepiej umrzeć na posterunku, niż szczeznąć jak nikomu niepotrzebny pies.

Kralick dał za wygraną, stan naszego ducha jednak systematycznie się pogarszał, gdyśmy widzieli, jak stary Lloyd z dnia na dzień traci resztki dawnego wigoru. Każdego ranka lękałem się wieści, że odszedł cicho we śnie. Ostateczność jednak nie następowała, Kolff — trwał heroicznie — wypalony, szary, z nosem sterczącym niczym hak. Wyruszyliśmy do Michigan, aby zapoznać Vornana z projektem sztucznej syntezy życia prowadzonym przez Aster. Gdy sunęliśmy sterylnymi korytarzami laboratorium, Kolff dreptał za nami — chodzący trup na tropie sztucznej egzystencji.

— Oto wynik jednego z naszych pierwszych udanych eksperymentów — oznajmiła z dumą Aster — jeśli można w ogóle nazwać go udanym. Po dziś dzień nie mamy większego pojęcia, do jakiej gromady zaliczyć to dziwo, ale nie ulega wątpliwości, że żyje i potrafi się rozmnażać. Tak więc przynajmniej pod tym względem eksperyment zakończył się sukcesem.

Zaglądnęliśmy ciekawie do wielkiej kadzi, w której aż kipiało od podmorskich roślin. Wśród zielonych liści zwinnie przemykały błękitne, parocentymetrowe stworzenia. Nie miały oczu, a szybkie ruchy zawdzięczały długiej płetwie grzbietowej. Szeroko rozwarte pyszczki obrośnięte drobnymi wąsikami, łapczywie cedziły wodę. W zbiorniku dostrzegłem przynajmniej ze sto podobnych stworzeń. Kilka osobników przechodziło najwyraźniej fazę pączkowania — z ich boków sterczały główki młodych.

— Naszym zamiarem było wyprodukowanie kolonii zwyczajnych jamochłonów — wyjaśniła Aster. — W zasadzie uwieńczyliśmy nasz projekt sukcesem: oto wielkie swobodnie pływające anemony. Ale przecież jamochłony nie mają płetw. Te stworzenia natomiast nie dość, że mają płetwy, to jeszcze potrafią z nich doskonale korzystać. Ta długa płetwa grzbietowa nie była naszym pomysłem. Została wykształcona spontanicznie. Widać tu wyraźnie ślady segmentowej budowy ciała, co jest cechą gromady stojącej nieco wyżej na drabinie ewolucyjnej. Pod względem metabolizmu, stworzenie to potrafi dużo lepiej dostosowywać się do panujących warunków niż większość bezkręgowców. Żyje w wodzie morskiej i słodkiej, wytrzymuje wahania temperatur w granicach stu stopni, jest w stanie przetrawić praktycznie każdy pokarm. Tak więc widzimy tutaj super-jamochłona. Chętnie sprawdzilibyśmy jego możliwości w warunkach naturalnych, wpuszczając na przykład kilka sztuk do pobliskiego stawu, ale szczerze mówiąc nie mamy odwagi wypuścić tego stwora spod kontroli.

Aster posłała nam czarujący uśmiech.

— Ostatnio próbowaliśmy również dokonać sztucznej syntezy jakiegoś kręgowca, lecz niewiele tu jeszcze do oglądania. Proszę spojrzeć…

Wskazała ręką spory zbiornik, na którego dnie leżało niewielkie, brązowe stworzenie podrygujące raz po raz. Z tułowia sterczały dwa wątłe ramiona i pojedyncza noga — na drugą kończynę nie było nawet miejsca. Długi, szczurzy ogon majtał niespokojnie. Stwór ten przypominał mi zasmuconą salamandrę. Aster jednak była wyraźnie dumna ze swego nowego „dziecka”, ponieważ posiadało dobrze wykształcony kościec, przyzwoity system nerwowy, zaskakująco bystry wzrok i pełen garnitur narządów wewnętrznych. Nie potrafiło niestety w żaden sposób rozmnażać się. Badania jednak ciągle trwały. Każdy taki syntetyczny kręgowiec musiał być tworzony komórka po komórce z podstawowego materiału genetycznego, co znacznie ograniczało pole manewru. Ale i tak pracy starczało dla wszystkich.

Aster była w swoim żywiole. Prowadziła nas niestrudzenie długimi, rzęsiście oświetlonymi korytarzami przez obszerne sale, koło dymiących retort, wzdłuż szeregu maszyn liczących, do pomieszczenia, gdzie w wielkich probówkach z bursztynową cieczą zachodziły burzliwe reakcje. Przez specjalne wizjery zaglądaliśmy ciekawie do odizolowanych salek, w których sztucznie kontrolowano temperaturę, ciśnienie, oświetlenie, promieniowanie. Oglądaliśmy gigantyczne wybuchy za pomocą elektronowych fotomikrografów i granatowe hologramy wewnętrznej struktury różnych tajemniczych kolonii komórkowych. Aster nieustannie zalewała nas potokiem słów pełnych symbolicznych określeń — laboratoryjnym żargonem, który posiadał własny, niemal upojny rytm. Tak więc usłyszeliśmy tego dnia o fotomiareczkownicach, platynowych tygielkach, wieloostrzowych skalpelach, gęstościomierzach, ruchach elektrostatycznych, koloidach, mikroskopach na podczerwień, miernikach przepływu, menzurkach tłokowych. Słownictwo zaprawdę imponujące. Aster wyjaśniła nam w przypływie dobrego humoru, w jaki sposób łączy się proteinowe łańcuchy życia i pobudza do samoistnej reprodukcji. Mówiła jasno i przejrzyście, a dryfujące jamochłony-mutanty i zasmucone pseudo-salamandry własnym istnieniem potwierdzały każde słowo. Inaczej trudno byłoby uwierzyć.

Podczas przechadzki po laboratorium Aster pilnie nasłuchiwała wszelkich komentarzy z ust Vornana. Jego opinia miała wielką wagę. Nasza biochemik wiedziała, że w przyszłości będą istnieć jakieś formy inteligentnego, nie do końca ludzkiego życia. Sam gość wspomniał bowiem podczas jednej z rozmów o tajemniczych „sługach”, którzy nie posiadają pełnego statusu obywateli. Pod względem genetycznym różnią się zasadniczo od zwyczajnych ludzi — są „życiem powstałym z pomniejszego życia”. Z tego, co zdołaliśmy się zorientować, nie były to stwory sztuczne, a raczej hybrydy gotowych gatunków: ludzie-psy, ludzie-koty, ludzie-gnu. Rzecz jasna, Aster chciała wiedzieć więcej i oczywiście nie dowiedziała się niczego. Teraz desperacko ponawiała próby, ale ciągle bez skutku. Vornan był nieznośnie uprzejmy. Zadał nawet kilka pytań. Chciał koniecznie wiedzieć, kiedy będziemy w stanie wytworzyć sztuczne kopie człowieka.

— Za pięć, dziesięć lat — odparła z wahaniem Aster.

— O ile świat przetrwa tak długo — stwierdził Vornan.

Wybuchnęliśmy śmiechem — bardziej, aby rozładować napięcie niż okazać rozbawienie. Nawet Aster, której nie podejrzewałem dotąd o poczucie humoru, posłała nam mechaniczny uśmiech. Odwróciła się do nas plecami i wskazała na kapsułę ciśnieniową.

— Oto nasz najnowszy projekt — oznajmiła. — Nie bardzo wiem, jakie jest obecnie zaawansowanie prac, ponieważ jak chyba wszyscy zdążyliście zauważyć, jestem z wami od stycznia. W każdym razie usiłujemy uzyskać na drodze sztucznej syntezy embrion mamuta. Mamy już kilkanaście zarodków w różnych fazach rozwoju. Jeśli spojrzeć z bliska…

Zajrzeliśmy do środka. Kilka rybopodobnych stworzeń leżało bez ruchu spowitych śliską błoną. Mój żołądek gwałtownie zaprotestował przeciw tego typu atrakcjom wzrokowym. Wielkogłowe potworki, wyrosłe z mieszaniny aminokwasów, czekały spokojnie na lepsze jutro i prawdziwe kształty. Nawet Vornan sprawiał wrażenie lekko zszokowanego.

Lloyd Kolff mruknął coś w nieznanym mi języku: trzy nosowe, chrapliwe słowa. Jego głos niósł wielki ładunek cierpienia. Spojrzałem na niego z niepokojem: stał sztywno wyprostowany, jedną ręką trzymał się za pierś, a drugą machał nieporadnie w powietrzu. Przypominał baletmistrza, który usiłował wykonać niezwykle skomplikowaną figurę taneczną i zastygł w niedokończonym piruecie. Jego twarz nabrała fioletowej barwy — koloru porcelany z epoki Ming. Oczy miał szeroko rozwarte, spojrzenie pełne strachu. Stał tak przez nieskończenie długą chwilę. Później wydał gardłowy jęk i runął na kamienny stół, podrygując konwulsyjnie. Retorty i menzurki z donośnym łoskotem spadły na posadzkę. Kolff zawadził grubym ramieniem o niewielki szklany zbiornik i ze środka wyleciało kilkanaście śliskich jamochłonów. Zaczęły dygotać i podskakiwać u naszych stóp. Lloyd zsunął się powoli ze stołu i spoczął na podłodze, twarzą do sufitu. Olbrzymim wysiłkiem otworzył usta i wypowiedział powoli i wyraźnie jedno zdanie — piękne słowa na pożegnanie ze światem. Mówił w jakimś pradawnym języku, bo nikt z nas nie był później w stanie powtórzyć ani sylaby. Potem wyzionął ducha.

— Sprowadźcie aparaturę do podtrzymywania życia! — zawołała Aster. — Szybko!

Dwóch młodych asystentów wbiegło galopem, taszcząc ze sobą odpowiedni sprzęt. W tym czasie Kralick zdążył uklęknąć i próbował przeprowadzić sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Aster odsunęła go stanowczo na bok, kucnęła obok zwalistej, nieruchomej postaci i jednym szarpnięciem odsłoniła zapadniętą klatkę piersiową porosłą skudlonym włosiem. Skinęła ręką i jeden z asystentów podał elektrody. Przyłożyła je we właściwe miejsce i rozpoczęła reanimację. Drugi asystent wyciągnął kroplówkę i wbił Kolffowi igłę w gołe ramię. Wielkie ciało podrygiwało spazmatycznie, kiedy impulsy prądu i hormony toczyły zaciętą walkę o życie. Prawa ręka mężczyzny powędrowała parę cali do góry, dłoń zacisnęła się w pięść, a potem całe ramię z powrotem opadło na podłogę.

— Odruch galwaniczny — mruknęła Aster. — To koniec.

Ale nie zaprzestała walki. Komplet do podtrzymywania życia posiadał na wyposażeniu pełen zestaw najróżniejszych urządzeń, z których Aster postanowiła zrobić jak najlepszy użytek. Sztuczne płuca tłoczyły tlen, specjalne stymulatory cieplne zapobiegały zatorowi w mózgu, elektrody rytmicznie pobudzały serce. Ciało Kolffa niemal zniknęło pod górą sprzętu pierwszej pomocy.

Vornan uklęknął i zajrzał w wytrzeszczone oczy trupa. Obserwował z uwagą obwisłą skórę na jego twarzy. Ostrożnie dotknął zimnego policzka. Obejrzał z bliska aparaturę, która pompowała, uciskała i tłoczyła. Później wstał i spytał cicho.

— Przepraszam, co oni z nim teraz robią?

— Usiłują przywrócić do życia.

— Zatem Kolff jest martwy?

— Tak, jest martwy.

— Co mu się stało?

— Jego serce przestało bić. Wiesz, co to serce?

— Tak, tak.

— Jego serce było już zmęczone. Przestało bić. Aster próbuje je sztucznie pobudzić. Ale nic z tego nie będzie.

— Często zdarzają się takie rzeczy? To znaczy śmierć?

— Przynajmniej raz w życiu — odparłem z goryczą.

Nareszcie dotarł lekarz. Wyciągnął z torby parę skalpeli i zaczął nacinać klatkę piersiową.

— A jak wygląda śmierć u was? — spytałem.

— Nigdy nie przychodzi znienacka. Na pewno nie w taki sposób. Mało wiem na ten temat.

Vornan był, zdawało się, bardziej zafascynowany śmiercią niż nowym życiem, które rodziło się w tym samym pomieszczeniu. Lekarz pracował wytrwale. Kolff leżał jednak ciągłe bez ruchu, a my staliśmy dookoła niczym posągi. Tylko Aster opuściła nasz zaklęty krąg, aby pozbierać jamochłony, które podrygiwały nieporadnie na podłodze. Kilka sztuk było martwych — zginęły z braku wody albo pod nieostrożnymi stopami. Parę osobników przetrwało mimo wszystko. Wylądowały z powrotem w zbiorniku.

Po chwili długiej jak wieczność lekarz wstał i pokręcił głową.

Spojrzałem na Kralicka. W oczach miał łzy.

Загрузка...