Także i pastor Prunck nie chciał przyznać się do swego stanu. Lekki ból w krzyżu? Phi, a co w tym dziwnego, skoro szpitalne materace są takie niewygodne! I oczywiście było mu gorąco, jakby miał podwyższoną temperaturę, ale przecież na oddziale jest tak ciepło i duszno, że nie ma czym oddychać?
Przecież Pan nad nim czuwa, niemożliwe więc, by zachorował. Wszyscy inni mogli umrzeć, ale nie on, który w każdej chwili mógł rozmawiać z Bogiem i otrzymywać odeń odpowiedź. (I to taką, jakiej najbardziej sobie życzył.) Och, przestań już mówić mi o ospie, myślał sobie, Nigdy nie byłem szczepiony, albowiem wierzę. Bóg zadaje cios tylko niewiernym, głupcom, którzy odwracają się od niego i idą po poradę do lekarza. Nie moją winą jest, Panie, że leżę teraz w szpitalu, Ty o tym wiesz. Ja jestem bez skazy, zostałem wybrany przez Ciebie, od zawsze o tym wiedziałem. Oceniłeś, które z Twoich stworzeń jest najbardziej Ciebie godne, i wybrałeś mnie, dlaczego więc oni wyobrażają sobie, że mogę zachorować na ospę? To śmieszne!
Bóle krzyża przybrały na sile. Stały się nie do wytrzymania, wprost piekielne. Doprawdy, strasznie marne mają tu łóżka. Ależ nie, siostro, nie mam gorączki! Powiedziałem już, że nie mam gorączki, proszę więc zabrać ten głupi termometr! O, nie, proszę nie sprowadzać doktora, czy pani naprawdę nie widzi, że jestem zdrowy? Mówiłem już, że ktoś taki jak ja nigdy nie zachoruje! Dlaczego? Nie, tego pani nie powiem. I tak by pani tego nie zrozumiała, to zbyt trudne, by zwykły człowiek mógł to pojąć. Proszę pamiętać, kim jestem, siostro! Nie, powtarzam, nie chcę tego termometru, to narzędzie szatana! Proszę mnie zostawić, nie zgadzam się, protestuję, nie wolno sobie na tyle pozwalać! Wyjdźcie stąd, wszyscy. Wszyscy! Pomocy!
Ku ogólnemu zdumieniu i uldze Vinnie bardzo prędko doszła do siebie. Jedynymi symptomami, jakie u niej wystąpiły, była gorączka oraz silny ból głowy i krzyża. Już po paru dniach odzyskała dobrą formę.
Bez wątpienia choroba jej nie ominęła, ale w istocie miała bardzo lekki przebieg.
– Tak, panno Dahlen – orzekł lekarz, który ze zmęczenia przypominał swój własny cień. – W zasadzie może się pani uważać za całkiem odporną na wirus ospy, nie jest też pani nosicielem zarazków. Za parę dni będzie pani mogła już wrócić do domu, potrzebne nam pani łóżko, jak pani zapewne wie – dodał niemal przepraszając.
W podświadomości Vinnie kołatała się niejasna myśl o cierpiącym Rikardzie.
– Ja… słyszałam, że… brakuje wam pielęgniarek i innego personelu tu, na oddziale izolacyjnym – wyjąkała zawstydzona. – Pomyślałam więc… Może mogłabym trochę pomóc? W najprostszych sprawach? Na przykład sprzątać. Chodzić na posyłki. I tak dalej – zakłopotana zakończyła niejasno.
Lekarz popatrzył na nią uważnie, oceniając jako człowieka. Zrozumiał jej zagubienie.
– Pani prośba spada nam jak manna z nieba, panno Dahlen. Niełatwo jest znaleźć kogoś do pomocy. Ludzie unikają tego miejsca, jakby było zadżumione. Porozmawiam z dyrektorem.
W ten oto sposób kilka dni później Vinnie dostała pierwszą w swym życiu pracę. Potraktowała to jako wyzwanie. Przydzielono jej proste prace pomocnicze, lecz należało przestrzegać surowych zasad. Nie wolno jej było opuszczać oddziału i musiała pamiętać, by za każdym razem, gdy stykała się z którymś z chorych, wrzucać biały kitel do prania. Dotykać czegokolwiek mogła jedynie w cienkich gumowych rękawiczkach, które po użyciu wędrowały do kosza. Musiała się myć, myć i jeszcze raz myć, aż dłonie zrobiły się białe i pomarszczone.
W dodatku przydzielono jej pad opiekę najciężej chorych pacjentów. Z ich separatek na oddział, na którym umieszczono osoby będące jedynie pod obserwacją, nie wolno jej było przechodzić.
Nie mogła więc zobaczyć się z Rikardem.
Wiedziała, że młody policjant musi odbyć dwutygodniową kwarantannę, tak jak wcześniej ona. Ale z wyznaczonego czasu upłynęło już przecież kilka dni.
Była rozczarowana tym, że nie może spotykać się z Rikardem, ale mimo to z dużym zapałem i poczuciem odpowiedzialności wykonywała przydzielone jej prace.
Jednym z pierwszych zadań było przyniesienie świeżej wody ciotce Kammie.
Zebrała się w sobie i nastawiła odpowiednio, by znieść jadowity sarkazm, z którym, jak wiedziała, przywita ją ciotka.
W drzwiach jednak zatrzymała się z okrzykiem przerażenia.
Kamma Dahlen cała była w pęcherzach. Każdy widoczny fragment skóry, twarz, szyja, ramiona i dłonie pokryte były ohydną wysypką. Pęcherze i grudki na palcach były tak gęste i duże, że chora nie mogła zamknąć dłoni. Zajęte miała wargi, uszy i powieki, a nawet same gałki oczne. Ciotka Kamma była jedną wielką raną, krostowatą grudą, pęcherzem, z którego sączyła się surowica.
– Ach, mój Boże – jęknęła Vinnie ze współczuciem. Na widok ciotki zrobiło jej się słabo.
Kobieta w łóżku powoli zwróciła ku niej przekrwione oczy. Kamma nie mogła już mówić, nic też nie widziała. Vinnie zorientowała się po tym, że wzrok ciotki nie spoczął na niej. Biedne, straszne oczy przemawiały jednak aż nader wyraźnym językiem. Bił z nich bunt i gniew. Mówiły: „To twoja wina, Lavinio! To ty ściągnęłaś zarazę do domu!”
– Wybacz mi – powiedziała Vinnie odruchowo. – Błagam, wybacz. Ciociu, co mogę dla ciebie zrobić? Powiedz tylko, zrobię wszystko!
Z oczu posypały się błyskawice. „Odejdź, nie chcę, żebyś tu była”.
– Czy mam posłać po Hansa-Magnusa? – spytała Vinnie bez zastanowienia.
W oczach Kammy pojawiła się panika.
– Ach, oczywiście, że nie, głupia jestem – mruknęła Vinnie swym dawnym uległym tonem, którego Rikard tak bardzo chciał ją oduczyć. – Ale może mam mu coś przekazać?
Kamma odwróciła twarz, nie chciała już więcej mieć z Vinnie do czynienia. Dziewczyna spostrzegła, że rozjątrzone pęcherze wykwitły także na głowie ciotki między włosami.
– Jeśli byś mnie potrzebowała, ciociu, to pamiętaj, że tu jestem – powiedziała cicho i postawiwszy na stole karafkę z wodą, wyszła.
Był to dla Vinnie bardzo trudny czas. Ciotka Kamma zawsze umiała wywołać w niej poczucie winy, a teraz stało się ono jeszcze silniejsze niż kiedykolwiek, było bowiem w części uzasadnione.
Dni upływały Vinnie na różnych posługach przy innych poważnie chorych. Najczęściej sprzątała. Herbert Sommer cały pokryty był już pęcherzami, podobnie jak wielu członków sekty, przede wszystkim starsze panie, ale wśród zarażonych znalazło się także dziecko. Vinnie przyjęła to z ciężkim sercem, oskarżała siebie, a kiedy opuściła pokój dziewczynki, płacz uwiązł jej w gardle.
Wyglądało jednak na to, że Agnes Johansen zwalczy chorobę dzięki dawnej szczepionce. Zapalenie płuc także zbierało się do odwrotu. Na widok Vinnie Agnes bardzo się uradowała.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkały? Wtedy, tamtego wieczoru na nabrzeżu? Nie wiedziałam, że pani jest pielęgniarką!
Vinnie wyjaśniła, jaką pełni funkcję w szpitalu.
– Ach, tak się niepokoję o Doffena – westchnęła Agnes. Leżąc w łóżku przypominała zwiędły kwiat. – To znaczy o mojego psa.
– Wiem, gdzie on jest – Vinnie uspokoiła ją z uśmiechem. – Doffen i Blancheflor stoją każdy w swojej klatce i na siebie szczekają. Słyszałam, co prawda, że ostatnio chyba z tego zrezygnowały, leżą tylko, ale jeden drugiego nie spuszcza z oka.
Agnes westchnęła.
– Ten mały, kochany psiak… gdyby go nie było ze mną na wyspie, nigdy nie przetrwałabym tych strasznych dni. Gdyby jeszcze nie nazywał się Doffen. Blancheflor to o wiele ładniejsze imię.
Vinnie zaśmiała się.
– Blancheflor to właściwie imię dziewczęce, z opowieści o Floresie i Blancheflor. Ale moja ciotka uważała, że to Flores jest dziewczyną, a Blancheflor chłopcem. Wydaje mi się jednak, że to nie ma znaczenia, pies nie czuje się urażony.
Agnes wybuchnęła śmiechem. Tak bardzo uradowało ją, iż nareszcie ma z kim porozmawiać o piesku, że prosiła, by Vinnie częściej do niej zaglądała. Dziewczyna obiecała, że jeszcze przyjdzie, sama ucieszona z nawiązanej znajomości.
Rikard miał rację – obie były do siebie nadzwyczaj podobne, Vinnie i Agnes, choć oczywiście nie szło tu o wygląd.
Vinnie przestała splatać włosy w ciasne grajcarki nad uszami. Nigdy nie lubiła tej fryzury, a kiedy jeszcze Rikard stwierdził, że bez nich wygląda ładniej…
Życie w tym czasie wydawało się dziewczynie bardzo interesujące. Podczas tragicznych wydarzeń Vinnie przeżywała wielką życiową przygodę.
Zachodziła też często do pastora Pruncka, wszak dobrze go znała. Prunck był wzburzony i wystraszony, bo nawet on dłużej nie mógł przymykać oczu na fakty. Głośno wykrzykiwał słowa, wypowiedziane przez Jezusa na krzyżu, jak gdyby porównując się do Zbawiciela: „Boże, Boże, czemuś mnie opuścił”, źle akcentując słowa.
– Eli, Eli, lema sabachthani – bez zastanowienia poprawiła go Vinnie.
Prunck oderwał wzrok od szarego sufitu, w jego pojęciu wyobrażającego niebiosa, i popatrzył na nią oskarżycielsko. Uniósł się na łokciu i syknął ze złością:
– Przeklęta bądź, niewiasto, która zbezcześciłaś mą Świątynię bakcylami. „Do mnie należy kara”, mówi Pan. Wynoś się, zniknij mi z oczu!
Vinnie musiała przyznać, że podjęcie się zadania pielęgnowania chorych nie było jej najmądrzejszym posunięciem. Bezustannie napotykała oskarżycielskie słowa i gniewne spojrzenia. Odwieczne wyrzuty sumienia znów się w niej odezwały, ciążyły tak, że musiała znaleźć kąt, by się wypłakać.
Wyrządziła tym biednym ludziom taką straszną krzywdę!
Humor bardzo się jej poprawił, kiedy drugiego dnia po południu udało jej się po drugiej stronie szklanych drzwi dzielących oddziały zobaczyć Rikarda. Policjant zatrzymał się natychmiast, zdumiony strojem dziewczyny, i pomachał do niej ręką. Vinnie, wzruszana i szczęśliwa, odpowiedziała mu tym samym gestem.
Następnego dnia także skradła chwilę, by zajrzeć w to samo miejsce. Rikard już czekał i dał jej znać, by wyszła na zewnątrz i okrążyła budynek. Vinnie usłuchała go i nagle zobaczyła go w otwartym oknie.
– Witaj, Vinnie, co tu teraz robisz? Opowiadaj!
– Jestem już zdrowa! Całkiem odporna. I dostałam tu pracę.
– Świetnie, Vinnie – pokiwał głową z uznaniem. – Bardzo ci ciężko?
– Praca nie jest ciężka. Tylko…
– Co takiego?
– Nie, nic.
Niemożliwe, by interesował się jej troskami, żalem nad losem chorych, wyrzutami sumienia i ciążącym jej poczuciu winy.
– Chyba muszę już iść – powiedziała szybko, nie chciała, by miał jej już dość, nie chciała zawadzać.
– Oczywiście, musisz iść, rozumiem – odparł Rikard. Vinnie wydawało się, że w jego głosie zabrzmiał cień zawodu. Oczywiście tylko to sobie wmówiła.
Czuła, że gotowa jest tańczyć po zamarzniętej żwirowanej ścieżce. Rozmawiała z nim, rozmawiała, radość rozpierała jej piersi.
Kiedy jednak wróciła na swój oddział, spotkała dwie pielęgniarki pchające zakryte prześcieradłem łóżko. Siostra przełożona z kamienną twarzą wydała jej surowe polecenie:
– Posprzątaj pokój pani Dahlen! Usuń stamtąd wszystkie przedmioty i zanieś je do spalarni! Później przyjdą zdezynfekować pokój.
Vinnie czuła, że twarz jej drętwieje. Ciało z trudem słuchało rozkazów mózgu. Wydawało jej się, że wieki upłynęły, zanim wreszcie stanęła przy drzwiach pokoju ciotki Kammy, otworzyła je powoli i…
Łóżko zniknęło.
Ciotka Kamma umarła.
Tego wieczoru po skończeniu swojej pracy Vinnie odbyła długą rozmowę z Rikardem. Stała na dziedzińcu pod oknem i z zimna szczękała zębami, choć z całej siły starała się to ukryć. Wyrzuciła z siebie wszystko, powiedziała mu o śmierci ciotki, o dręczących ją wyrzutach sumienia, że tak wielu ludziom przysporzyła strasznych cierpień.
Rikard, wysłuchawszy jej do końca, powiedział łagodnie:
– Najdroższa Vinnie, to nie twoja wina. Agnes i ty spełniłyście dobry uczynek, pomagając człowiekowi w potrzebie. Żałujesz tego? Wolałabyś przejść obok i zostawić go leżącego na schodach? Albo pozwolić, by starsza, słaba kobieta sama się nim zajmowała?
– Nie, ale…
– Czy chcesz powiedzieć, że gdybyś wiedziała o jego śmiertelnej chorobie, odeszłabyś?
– Nie – zgodziła się z nim. – Ale bardziej bym uważała, nie dotykała jego ręki.
– Vinnie, Willy Matteus sam nie wiedział, że ma ospę. Żadnej z was nie można obwiniać. To bardzo okrutne i głupie ze strony twojej ciotki składać winę na ciebie.
– Ciotka Kamma nie żyje.
– Wiem, ale i tak postąpiła głupio. Nie można wybaczać ludziom wszystkiego tylko dlatego, że już ich nie ma. Prunck oskarżając ciebie także niemądrze postąpił, ale po nim nie można się niczego innego spodziewać. Wszelkie winy przypisuje innym, uważa się za nieomylnego, co za łotr! A przy okazji, co się z nim dzieje?
– Ma wysypkę, coraz mocniejszą, rozszerza się na całe ciało. Wygląda strasznie.
– Jak rozumiem, Bóg go opuścił – powiedział Rikard nie bez goryczy. – Nie wolno dla własnych celów igrać z Dniem Sądu.
– Jest już skazany na śmierć, prawda? Teraz, kiedy ma wysypkę?
– Nie, niekoniecznie. Wiele osób miało pęcherze na całym ciele i wyzdrowiało. Ale ospa zostawia paskudne, wyraźne blizny. Skóra przypomina potem płytę kutej miedzi.
– Ooch – zadrżała Vinnie. – Cóż za okropna choroba!
– To prawda. Jak się miewają inni?
– Z Herbertem Sommerem jest nie najlepiej. Doktor sądzi, że on tego nie przetrzyma, zbyt wiele lat upłynęło od szczepienia. Natomiast ta mała dziewczynka z sekty będzie zdrowa, dzięki Ci, dobry Boże! I Agnes nabiera sił. Co prawda niełatwo zauważyć różnicę, nadal jest słaba jak sitowie na wietrze, ale można mieć nadzieję. A co z wami?
– Dowiemy się dopiero za tydzień. Ale wydaje mi się, że ja jestem całkowicie odporny, tyle czasu już przecież miałem do czynienia z tą paskudą.
– Ja też tak myślę – powiedziała Vinnie z nadzieją w głosie. – Czy wiesz, co słychać w Sarpsborg i we Fredrikstad?
– W Sarpsborg mieli jeden zgon, a we Fredrikstad dwa, wśród nie szczepionych uczniów pastora. Spodziewają się kolejnych zgonów, wiele osób ma przerażająco dużo pęcherzy.
– O, Rikardzie, to takie straszne!
– To prawda.
– I wszystko przeze mnie.
– Nie wolno ci tak mówić! Gdyby ci ludzie pozwolili się zaszczepić…
– To chyba wina rodziców.
– Z początku owszem. Ale nie ma wytłumaczenia, dlaczego nie zrobili tego później, kiedy już dorośli. Zresztą nie mogę zrozumieć takich rodziców, są przecież szczepionki także na inne choroby dziecięce, nie tylko na ospę. Niepojęte, jak mogą wystawiać życie własnych dzieci na takie ryzyko!
– Myślą raczej o duszy i jej zbawieniu.
– Nie rozumiem, co ospa ma wspólnego ze zbawieniem duszy – parsknął Rikard zniecierpliwiony. – Te sekty mieszają wszystko naraz w jednym garncu, a głównie są to wymysły jakiegoś przebiegłego, domorosłego proroka. Doprawdy, ogromnie mnie to gniewa!
Vinnie, sama zmuszona do przystąpienia do sekty, nie umiała mu odpowiedzieć. Stała rozmyślając, ledwie miała odwagę spytać:
– Czy wśród zmarłych były jakieś dzieci?
– Na razie nie. Umierali tylko starsi, słabowici ludzie.
– Biedacy! Nie zasłużyli na taki los.
– Oczywiście, że nie, choć triumfowali nad wszystkimi, których spotkać miała zagłada podczas końca świata pastora Pruncka. Ale tobie jest zimno, Vinnie.
– Nic nie szkodzi.
– Masz siną twarz, a poza tym nie powinnaś przebywać dłużej na mrozie, przecież całkiem niedawno byłaś chora. W dodatku moi współmieszkańcy narzekają na przeciąg.
– Ach, oczywiście! Przepraszam!
– Nie przepraszaj za wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy! Porozmawiamy jutro. Dobranoc, Vinnie!
Jeszcze przed chwilą tak gorąco pragnęła być blisko niego, poczuć uścisk jego ramion. Odnosiła wrażenie, że przy nim jest bezpieczna. Teraz jakby nagle została odepchnięta.
– Dobranoc – odpowiedziała cienkim głosem.
Z rozczarowaniem w sercu weszła do budynku. Ale Rikard miał rację. Cudownie było znaleźć się znowu w cieple, choć miejsce, do którego wróciła, trudno nazwać przytulnym.
Co się stało z moim dawnym życiem? pomyślała. Życiem w Bakkegarden, w którym nic się nie działo, w wiecznym strachu przed ciotką Kammą i w strasznym przekonaniu, że życie przecieka mi przez palce.
Teraz tak wiele dzieje się wokół mnie. Wszystko jest takie bolesne, trudne, pełne smutku i strachu. A jednocześnie najcudowniejsze na świecie. Noszę w sobie uczucie, o którym tylko czytałam i nie sądziłam, by kiedykolwiek dane mi było je przeżyć. Wszystko jedno, czy wyniknie z niego coś więcej, ale w każdym razie pozwolono mi go doznać, przekonać się, że mogę czuć tak samo mocno jak inni ludzie. Nie proszę już o nic więcej.
Czy okłamuję teraz samą siebie? Jeśli powiem, że to prawie wszystko jedno, czy to do czegoś doprowadzi czy nie, będę bliższa prawdy.
Od czasu do czasu chyba wolno pomarzyć?
Herbert Sommer zmarł dwa dni później. W lokalnej gazecie poświęcono mu króciutką notatkę z marną fotografią z dawnych lat, na której rozpromienionymi oczyma patrzył prosto w obiektyw, na głowie zaś miał kapelusz, włożony zawadiacko na bakier. Zdjęcie musiało zostać zrobione co najmniej dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze nikt go nie znał.
Wtedy też dla wszystkich w szpitalu stało się jasne, że pastor Prunck nie przeżyje.
Zmarł kolejny z jego uczniów. Z innych miast nadeszły meldunki o jeszcze trzech ofiarach. Spodziewano się, że to już ostatnie, wiadomo jednak było, że większość owieczek Pruncka zaatakowała choroba i w najlepszym razie zostaną potwornie oszpecone na całe życie. Wśród nich była także młoda Bjorg, która przeklinała Pruncka w żywy kamień za to, że zwabił ją do pieczary. Trwało to do czasu, gdy dowiedziała się o jego śmierci. Wówczas ogarnęła ją rozpacz, nie potrafiła bowiem określić swoich uczuć. Po zmarłych wszak należy nosić żałobę, prawda? Ale ten skandal, w który ją wplątał, kiedy na oczach wszystkich goła leżała na podłodze, fikając w powietrzu nogami, z tym tłuściochem na sobie. Jak to możliwe, by kiedykolwiek uważała go za przystojnego? Teraz na samą myśl o pastorze robiło jej się niedobrze. Och, przecież on już nie żyje, śmierć wymaga szacunku. Jakież to wszystko trudne! A w dodatku choroba tak ją oszpeciła! Teraz nie będzie już mogła wyjść bogato za mąż, może nawet nigdy nie znajdzie męża! Z oczu Bjorg znów trysnęły łzy.
Dla samego Pruncka śmierć była może najlepszym rozwiązaniem. I tak czekała go nieunikniona kara więzienia. Zrujnowane życie.
Chociaż… kto to wie? Prunck należał do ludzi, którzy zawsze spadają na cztery łapy. Z pewnością po kilku latach w jakimś innym miejscu zacząłby wszystko od nowa. Może nie tak samo jak wcześniej, ale pewnie wplątałby się w jakieś ciemne sprawki. Czas jego jednak dobiegł już końca i tylko on sam wiedział, czy po śmierci znalazł się w raju, czy też w tym drugim miejscu. A może w ogóle nigdzie, a w takim razie i tak niczego nie wiedział.
Zagrożenie epidemią czarnej ospy powoli już mijało. Teraz czekano już tylko, jak potoczą się losy mężczyzn, którzy przewieźli Agnes z wysepki do Halden.
Oni byli ostatni oprócz personelu szpitali, który w trzech miastach przez cały czas pielęgnował zarażonych. Grupę ryzyka stanowili także ludzie ze służb sanitarnych, którzy zajmowali się dezynfekcją. Na razie jakoś się im udało…
Cała Norwegia wstrzymała oddech i ściskała kciuki.
Vinnie i Rikard rozmawiali codziennie, dziewczyna za nic nie chciała się wyrzec chwil spędzanych pod oknem młodego policjanta, chociaż pogoda robiła co mogła, by ją od tego odwieść. Kiedy zimno stawało się naprawdę nie do wytrzymania, Rikard zapędzał ją do środka, ale Vinnie wiedziała już, że nie robi tego, by się jej pozbyć. On po prostu chciał jej dobra. Jak cudownie mieć taką świadomość!
Rozmowy dodawały jej sił. Oczywiście nie o wszystkim mogli mówić przez otwarte okno w zimowym Halden, ale Vinnie przez całe swoje życie nie nagadała się tyle co teraz.
Była szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem.
Ciała zmarłych zostały poddane kremacji, by zmniejszyć ryzyko rozprzestrzeniania się choroby. Vinnie nie mogła iść na pogrzeb ciotki Kammy, nadal musiała pozostawać w izolacji. Kiedy ciotkę już pochowano, Vinnie miała wrażenie, że z serca spadł jej wielki kamień. Nic nie mogła na to poradzić.
Oddział zaczął pustoszeć. Agnes w szpitalu nabrała trochę ciała i pozwolono jej wrócić do domu. Zabrała Doffena i rozpoczęła nowe, samotne życie na ulicy Fortecznej. Ale i ona w skrytości ducha cieszyła się trochę wolnością.
Zaprzyjaźniły się z Vinnie. Dziewczyna obiecała, że odwiedzi Agnes, kiedy, i ją wypuszczą ze szpitala, i starsza pani już zaczęła planować, jak ją ugości. Jakie to podniecające! Vinnie Dahlen mieszkała wszak w Bakkegarden!
I nagle całkiem niespodziewanie nastąpił dzień, kiedy dyrektor szpitala przyszedł do Vinnie i oznajmił, że nie musi pozostawać tu już dłużej. Doskonale się spisała, ale teraz nie jest już im potrzebna.
Vinnie poczuła się, jakby wylano na nią kubeł zimnej wody. Nie mogła też skontaktować się z Rikardem, choć długo czekała pod jego oknem w nadziei, że ją dostrzeże.
Zdruzgotana powlokła się drogą prowadzącą ze szpitala. Powrót do samotności, do bezczynnego życia. Skąd będzie teraz czerpać siły, by dalej borykać się z losem? By szukać pracy, by wyjść do ludzi?
To przecież Rikard był źródłem tej siły.
Nie miała odwagi ponownie szukać z nim kontaktu. A on…? Zapomni o nudnej Vinnie Dahlen, kiedy tylko wróci do pracy.
Słońce Vinnie przesłoniły chmury.
Uważała, że nie ma już po co żyć, bo przez moment podniosła się zasłona i dziewczyna zobaczyła inną stronę świata.
Teraz zasłona z powrotem opadła.