ROZDZIAŁ VI

Ulice Halden opustoszały, jedynie garstka wałęsających się beztrosko młodzieńców świadczyła o tym, że miasto nie jest całkiem wyludnione. Nikt poza nimi nie ośmielał się opuszczać domu.

Powszechnie uważano, że gdzieś, w jakimś punkcie miasta, chodzi po ulicach drobna, ubrana na szaro kobieta, rozsiewając wokół siebie śmierć.

Wysłuchiwano komunikatów radiowych i śledzono, co piszą gazety, nie omijano najświeższych wiadomości wywieszanych w gablotach redakcyjnych. Policja „złapała” jedną z poszukiwanych kobiet. Świetnie, przynajmniej tę jedną zamknęli!

Taki był pogląd na sprawę ludzi stojących z boku.

Nie zastanawiali się, jak czują się ci w zamknięciu!

Bezpośrednio zagrożonych było dziewięć pojedynczych osób, a także dwie grupy: dwunastu marynarzy na pokładzie „Fanny” i sześćdziesiąt dwoje „wybranych”.

Z owych dziewięciorga Willy Matteus nie żył. Herbert, Gun i Wenche Sommer zostali odnalezieni i odizolowani, tak samo jak Ingrid Karlsen i Kalle, kierowca ciężarówki. A teraz dołączyła do nich Vinnie Dahlen.

Pozostawały jeszcze dwie osoby: Kamma Dahlen i Agnes.

I wierni pastora Pruncka zgromadzeni w świętej grocie, o nich jednak Rikard Brink nic nie wiedział. Vinnie nie śmiała wyznać prawdy, przecież złożyła przysięgę.

Podjęcia decyzji nie ułatwiała jej wcale obietnica kogoś ze szpitalnego personelu, że gdy tylko odnajdą ciotkę, Vinnie będzie dzielić z nią pokój.

Na samą tę myśl lodowaty dreszcz przenikał Vinnie od stóp do głów.

Wszystkich odizolowanych zgromadzona na niedużym oddziale mieszczącym się w odrębnym pawilonie szpitalnym. Ciasnota sprawiała, że nie mogli się całkowicie odseparować, lecz w miarę możliwości starali się siebie unikać, co zresztą im polecono. Traktowali się nawzajem jak zadżumieni, bali się do siebie zbliżać.

Mieli wrażenie, że zostali uwięzieni w jednej klatce ze śmiercią, pozbawieni jakiejkolwiek możliwości ucieczki.

Gun Sommer siedziała w kąciku popłakując w rozpaczy. Wydawało jej się, że żyją w zamkniętym świecie, a wszyscy ludzie odwrócili się do nich plecami. Skazano ich na śmierć, a ludzi spoza tego zaklętego kręgu nic a nic to nie obchodziło, byle tylko oni sami pozostawali bezpieczni. Nikt nie interesował się losem zarażonych. „Szkoda ich, oczywiście, ale sami przecież sobie winni, jeśli byli na tyle głupi, że…”

Ich to nie dotyczyło.

I Wenche, mała Wenchc! Że też ona musiała się tutaj znaleźć!

– Przestań zawodzić! – warknął zirytowany Herbert. – To w niczym nie pomoże.

– Gniew też się do niczego nie przyda – parsknęła w odpowiedzi.

W takich warunkach małżeństwo wystawione zostaje na ciężką próbę. Związek dwojga ludzi albo się umacnia, albo też od dawna panująca niezgoda przeradza się w otwartą wojnę.

Herbertowi skończyły się papierosy, a jakiś lekarz-idiota bezwstydnie odmówił mu dostarczenia nowych. „Niech pan wykorzysta szansę, by rzucić palenie. To naprawdę wspaniała okazja!”

Ale Herbert nie chciał rzucać palenia. Uważał, że nonszalancko trzymany w ustach papieros dodaje wdzięku. Oczywiście mógł rzucić palenie w każdej chwili, ale po cóż miałby to robić? Papieros nazywano gwoździem do trumny, ale to przecież czysty nonsens! Od papierosów nikt jeszcze nie umarł!

Co mógł poradzić na to, że stał się niespokojny i marudny? Każdy by tak zareagował na takie więzienie.

Gorzej, że musiał zrezygnować ze swego codziennego kieliszeczka! Nie mówił o tym, rzecz jasna, głośno, ale czuł gwałtowne ssanie na myśl o czymś mocniejszym. Dość często zdarzało się, że składał dłoń, jak gdyby chciał chwycić za kieliszek, a okazywało się, że na stole stoi tylko karafka ze wstrętną wodą!

– Nie pojmuję, dlaczego muszę tu siedzieć – utyskiwał dalej Herbert gderliwym tonem. – Pomyśleć tylko, ile okazji mi przepadnie! A ja nawet nie dotknąłem tego przeklętego człowieka. Poza tym jestem szczepiony. To zamach na wolność osobistą jednostki!

– Takiej starej szczepionce nie można ufać! – załkała Gun. – Z nas tylko Wenche jest w pewnym stopniu bezpieczna, dzięki ci, dobry Boże.

Wszyscy zostali teraz zaszczepieni ponownie dla sprawdzenia, czy zareagują. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że poprzednia szczepionka jest bezwartościowa, a to bardzo źle wróżyło.

Ingrid stała przy oknie i wyglądała na zimowe miasto, szarobure, z brudnymi plamami śniegu. Tego dnia co prawda trochę się ociepliło i ulice pokryły się błotnistą mazią topniejącego śniegu. Był pierwszy dzień lutego, wiosna wydawała się niesłychanie odległa.

Ingrid uporczywie nękała straszna myśl: Nigdy się stąd nie wydostanę, ten pobyt będzie trwał wiecznie. Nigdy już nie zobaczę niczego poza tymi brunatnozielonymi śladami, przedzielonymi w połowie ciemnobrązową listwą. Pajęczyny w kątach ze zwieszającymi się długimi nićmi…

I ci ludzie, z którymi nic mnie nie łączy! Ta pani, co ciągle płacze, i jej naburmuszony mąż, stale na nią krzyczy. Podobno jest zawodowym komikiem, ale niewiele poczucia humoru nam okazuje. Ich córka jest taka niecierpliwa, marudzi, nudzi się, ale trudno ją obwiniać, to przecież jeszcze dziecko.

I ta nowa, samotna kobieta, która przemyka się pod ścianami i boi się choćby pisnąć. Jak ktoś potrafi w ogóle z nią rozmawiać?

Dobrze, że mam Kallego! Jest miły, da się z nim przynajmniej pogadać. Choć on trzyma się na dystans, jest jakby bardziej przytłumiony niż zwykle, a czasami wygląda na przerażonego. No i bez przerwy wzdycha do piwa.

Oczywiście tu go nie dostanie. Karmią nas takim monotonnym szpitalnym jedzeniem, klopsiki rybne i wodniste ziemniaki albo mięso bez smaku i rozgotowane warzywa.

Ale trzeba przyznać, że wszyscy traktują nas życzliwie. Ten młody policjant często tu zagląda i najczęściej rozmawia z tą nową. Najwyraźniej usiłuje coś z niej wyciągnąć, bo już kilka razy słyszałam, jak dziewczyna podniesionym głosem mówiła: „Powtarzam przecież, że nie wiem!”

Wydaje mi się, że ona kłamie, jest z tych, co to nie potrafią łgać. Kiedy mu odpowiada, składa ręce, jakby prosiła o wybaczenie. Najwidoczniej jest bardzo religijna.

Kiedy się tu zjawiła, miała ze sobą psa, ale nie pozwolono jej go zatrzymać. Zajęła się nim pielęgniarka, zwierzak musi odbyć kwarantannę. Ładny pudelek, taki miły i grzeczny. Szkoda, że nie może być razem z nami, poprawiłby trochę nastrój.

O Boże, jak to się dalej potoczy?

Vinnie gryzły straszliwe wyrzuty sumienia. Bóg postąpił bardzo niesprawiedliwie, stawiając ją przed takim dylematem! Powinna wyjawić miejsce pobytu ciotki Kammy, ale przecież złożyła przysięgę milczenia, przyrzekła, że nie zdradzi sekty, a poza tym Bóg obiecał, że wszyscy uczniowie pastora przeżyją! To znaczy, że w pieczarze są bezpieczni, dlaczego więc miałaby ujawniać miejsca ich pobytu? Bóg trzymał chroniącą dłoń nad ciotką Kammą, nie miało więc żadnego znaczenia, że nie została zaszczepiona.

Vinnie była szczepiona. W Świątyni, zgromadzeniu pastora Pruncka, uznano to za grzech, za przejaw nieufności wobec Boga. Nic nie mogła temu zaradzić, ale teraz właściwie radowała się, że rodzice w jej dzieciństwie byli – choć bezbożni – tacy zapobiegliwi.

O, znów przyszedł ten młody policjant, znów jej szuka! Jest taki miły i tak z nią rozmawia, jakby miała jakąś wartość jako człowiek, ale dlaczego cały czas musi pytać o ciotkę Kammę? Czy tak trudno mu pojąć, że ciotka w rękach pastora jest najzupełniej bezpieczna?

Rikard Brink postanowił zmobilizować wszystkie siły i znów zabrać się do wypytywania tej prostej kobiety. Oczywiste było, że kłamie, ale dlaczego nie chciała zdradzić miejsca pobytu ciotki? Czyżby ukrywała jakąś zbrodnię?

Nie mógł w to uwierzyć. Lavinia Dahlen była zbyt ostrożna i nieśmiała, by mogła popełnić jakieś przestępstwo.

Skinął głową innym. Herbert, widząc go, gwałtownie zerwał się z miejsca.

– Żądam należnego mi prawa, panie stójkowy – oświadczył opryskliwie, a Rikard nie dbał o to, by wyprowadzić go z błędu, że od dawna już nie jest stójkowym.

– Jakiego prawa? – spytał przyjaźnie.

– Być traktowanym jak człowiek! Nie macie prawa zamykać mnie tu i odmawiać czegoś tak normalnego jak zwykły papieros. Nie przywykłem do tak nędznego standardu, rozumie pan!

Rikard zapytał spokojnie, z troską:

– Pan przywykł pewnie wypijać kieliszek albo dwa do jedzenia? I fikołka przed snem?

– Może i tak!

– Na cóż, życie artysty przynosi niestety wiele pokus. Pańskiej wątrobie na pewno dobrze zrobi parotygodniowy odpoczynek.

Herbert pokraśniał na twarzy.

– Pan jest taki sam jak lekarze! Wydaje się wam, że pozjadaliście wszystkie rozumy!

Obrócił się na pięcie i odszedł.

Gun Sommer zawołała zduszanym głosem:

– Panie konstablu, kiedy się dowiemy?

– Kiedy upłynie okres wylęgania. To już niedługo, kilka dni przecież minęło.

Gun znów uderzyła w płacz.

– Na cóż, panno Dahlen – zwrócił się Rikard do Vinnie. – Może przejdziemy do pani pokoju.

Vinnie szła za nim, jakby miała wstąpić na szafot.

Usiedli w niedużym, ciasnym pokoiku.

Rikard głęboko zaczerpnął powietrza i na wydechu oznajmił:

– Ponieważ nie chce pani powiedzieć, gdzie przebywa ciotka, dla jej dobra sami podjęliśmy poszukiwania.

– Och, nie! – jęknęła Vinnie. – Ona się na mnie rozgniewa! Strasznie! Och, nie macie pojęcia, jaka ona potrafi być!

Rikard przyglądał się jej badawczo.

– Jeśli pani sobie tego nie życzy, nie będzie pani musiała mieszkać z nią w jednym pokoju.

Odniósł wrażenie, jakby z ramion dziewczyny spadł wielki ciężar, jakby przestała się czuć odpowiedzialna za wszystkie nieszczęścia świata.

– Naprawdę? Naprawdę mogę tego uniknąć?

– Oczywiście! Nie jesteśmy przecież… Ależ, moja droga!

Virmie wybuchnęła płaczem, rozszlochała się tak bardzo, że Rikard się przeraził.

– Moja droga! – powiedział zdziwiony. – Wygląda na to, że nie czuje pani strachu przed ospą, natomiast ciotki śmiertelnie się pani boi!

Vinnie nie zdołała odpowiedzieć, dalej rozpaczliwie płakała.

– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedział ze współczuciem. – Potrzebuje pani chyba ramienia, na którym mogłaby się porządnie wypłakać, ale w okresie kwarantanny nie wolno mi się da pani zbliżyć, ponieważ jako jedyny mogę się zająć dochodzeniem. Byłem nie tak dawno szczepiony.

– Ach, oni odrzucą ciotkę Dammę, a ona nigdy mi tego nie wybaczy! Nigdy! O, wolałabym umrzeć, boję się dalej żyć!

– Cicho, cicho, pani jest jeszcze młoda, przed panią całe życie, nie wolno tak myśleć!

Mój ty świecie, jak to niezgrabnie brzmi, same wyświechtane frazesy! Rikard postanowił nadać swoim słowom bardziej osobisty ton:

– Proszę teraz trochę odpocząć, a później znów porozmawiamy o tej starszej damie z przystani.

– Ale ja nie mam już nic więcej do powiedzenia.

– Musimy teraz pomówić o szczegółach, bo, niestety, nie natrafiliśmy nawet na najdrobniejszy ślad.

Tak bardzo chciał pocieszyć tę prościutką dziewczynę, ale jedyne, co potrafił jej ofiarować, to wytarte słowa, których ona i tak zdawała się nie słyszeć.

Nagle coś mu się przypomniało:

– Pani wyraziła się, że oni odrzucą pani ciotkę? Kogo miała pani na myśli?

Vinnie tylko energicznie potrząsnęła głową i Rikard zrozumiawszy, że dziewczyna nie chce lub nie może odpowiedzieć, wstał.

– No cóż, teraz musi nam pani udzielić bardzo konkretnej pomocy. Byliśmy w Bakkeggrden, dzwoniliśmy do drzwi, ale nikogo nie ma. Musimy dostać się da środka i jak najprędzej zdezynfekować dom. Bardzo proszę, by dała nam pani swoje klucze i dokładnie opisała, w których pomieszczeniach przebywała w ciągu ostatniej godziny spędzonej w domu. Cieszyłbym się także, gdyby przypomniała pani sobie, co robiła i dokąd chodziła pani ciotka, czego obie dotykałyście i wszystkie podobne szczegóły.

Vinnie skinęła głową i zdusiła łkanie. Z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, z błyszczącym nosem zaczęła opowiadać, starając się zrelacjonować wszystko możliwie najdokładniej. Bardzo poważnie potraktowała swoje zadanie. Rikard był w pełni usatysfakcjonowany wyjaśnieniami Vinnie i nie omieszkał jej o tym powiedzieć. Sądząc po wyrazie jej twarzy, po raz pierwszy w życiu spotkała ją za coś pochwała. Znów ogarnęła go ochota, by wyciągnąć rękę i pogładzić ją po policzku, okazać zrozumienie. Nie wolno mu jednak było tego robić. Szkoda, bo ta kobieta naprawdę potrzebowała choćby odrobiny życzliwości.

Ufnie przekazała mu klucze, będące w depozycie u siostry przełożonej, i Rikard opuścił jej pokój. Poprosił pielęgniarkę, by miała oko na dziewczynę, depresja taka jak u niej mogła okazać się niebezpieczna.

Rikard zabrał ze sobą dwóch mężczyzn ze służb medycznych, którzy przez cały czas zajmowali się dezynfekcją rozmaitych miejsc. W poczuciu, że naruszają czyjąś prywatność, wkroczyli do opustoszałego Bakkegarden.

Rikard ruszył przodem, wskazując punkty krytyczne, którymi należało zająć się ze szczególną starannością, W oczekiwaniu aż pracownicy uporają się z robotą, przeszedł do salonu.

A więc tak mieszkała ta młoda kobieta, której wiek trudno określić. Była taka anonimowa, jakby starała się zatrzeć po sobie wszelki ślad, bez czasu, bez wieku, bez jakiegokolwiek szczególnego znaku.

Nawet tu, w pokoju, który określała jako swój, także nie było żadnych śladów jej obecności. Spostrzegł natomiast bardzo wyraźne wpływy dominującego, skrajnie konwencjonalnego smaku ciotki, poglądów pani Dahlen na to, jak powinien wyglądać dom ludzi z wyższych sfer. Był on zupełnie inny od gustu Rikarda. W myślach porównywał wnętrze z przytulną Lipową Aleją.

Rozmyślania przerwał mu mężczyzna, który przyszedł z hallu, niosąc w ręku złożony papier.

– Znalazłem to na podłodze w garderobie, w rogu. Nie byłem pewien, czy panna Dahlen tego dotykała, dlatego na to zerknąłem. Wydało mi się dość tajemnicze i uznałem, że chyba powinna na to popatrzeć policja.

Rikard wziął od niego list, który Kamma napisała do swego syna. Hans-Magnus najprawdopodobniej zgubił go, gdy z cywilnego ubrania przebierał się w mundur.

Z początku treść listu wydała się Rikardowi bezładną plątaniną zdań, wkrótce jednak zaczęła nabierać znaczenia. Udajemy się więc do cudownej Świątyni pastora Pruncka – napisano – i zabieramy ze sobą małego Blancheflora. Ale pies się przecież odnalazł. No cóż, przynajmniej wie choć odrobinę więcej o miejscu pobytu pani Dahlen… Gdy nastąpi Dzień sądu… Jaki Dzień Sądu?

Pojechać do Sarpsborg. Nowy adres Lavinii. Stara szyfoniera. Zniszczyć kopertę. Niegroźni świadkowie. Lavinia ma nie płacić pastorowi Prunckowi trybutu?

Co to, na miłość boską…?

– Skończyliście już z tym telefonem?

– Tak, tak.

Rikard zadzwonił do szpitala i poprosił o podanie nowego adresu Lavinii Dahlen. Pozostawił dom pod opieką dwóch pracowników służb sanitarnych i pobiegł do samochodu, by wyruszyć w drogę do Sarpsborg.

Wydawało mu się, że zna ją już na pamięć.

Rikard przybył we właściwym momencie.

Gospodyni popatrzyła na niego zdumiona.

– Ale w pokoju panny Dahlen jest już jeden pan! Jej kuzyn. Panna Dahlen jednak jeszcze nie przyjechała, a miała tu być już dawno temu. Bardzo cenię sobie punktualność…

– Panna Dahlen jest chora.

– Ach, tak! No cóż, nie mogę trzymać dla niej pokoju w nieskończoność, inni chętnie go wynajmą.

– Jestem z policji. Czy mogę obejrzeć ten pokój?

– Policja? W moim domu? Co…

– Proszę mnie zaprowadzić do pokoju panny Dahlen!

Nareszcie mógł wejść. Na dźwięk jego kroków Hans-Magnus obrócił się gwałtownie i niezdarnie wetknął do kieszeni jakiś papier. Stał przy pięknej starej szyfonierze. Rikard zauważył odstającą tylną płytę.

– Hans-Magnus Dahlen?

– Hans-Magnus Olsen.

– Policja z Halden. Czy mogę zobaczyć list, który właśnie wsunął pan do kieszeni?

– To list prywatny.

– Do Lavinii Dahlen, prawda? Prosiła mnie, bym przyjechał tu i go zabrał.

Był to blef, lecz Hans-Magnus, choć z wahaniem, dał się nań nabrać. Bardzo, bardzo niechętnie oddał wygniecione już papiery.

Rikard przeleciał wzrokiem list babci do Vinnie i testament.

Hans-Magnus odzyskał już równowagę i powiedział szybko:

– Właśnie miałem przekazać to Vinnie, niepotrzebnie więc się pan fatygował.

– Wcale tak nie uważam – odparł Rikard gniewnie. – Czy Vinnie prosiła pana o przywiezienie papierów?

– Oczywiście!

– Vinnie nic o tym nie wie. A tak w ogóle to radziłbym uważać i nie rozsiewać papierów gdzie popadnie. – Rikard zamachał mu przed nosem listem od Kammy. – Pan i pańska matka będziecie mieli z tego powodu do czynienia z policją.

– Ale ja przecież trzymam stronę Vinnie! To chyba jasne!

– Raczej trudno to będzie udowodnić, zwłaszcza że próbował pan ukryć przede mną testament. Ale przejdźmy do innej sprawy: czy nocował pan dziś w domu?

– Nie, zajrzałem tylko na chwilę, by się przebrać, i to w dodatku wczoraj.

– Czy wielu rzeczy pan dotykał?

– Prawie niczego, tylko tego listu. Bardzo mi się spieszyło.

– Wobec tego pojedzie pan ze mną do Halden i pozwoli, by pana ubranie zostało zdezynfekowane. Pan był szczepiony, prawda?

– Owszem, niedawno, tuż przed wojskiem. A skąd to pytanie?

– Może się pan z tego cieszyć! Panna Vinnie Dahlen zetknęła się z ospą i jest teraz w szpitalu, odizolowana od ludzi.

– Do diabła!

– A my poszukujemy pańskiej matki, zajęła się czyszczeniem ubrania Vinnie po powrocie do domu. Gdzie ona teraz jest?

– Matka? Do kroćset, na pewno u najświętszego Pruncka.

– Tyle to i ja zrozumiałem. Ale gdzie to jest?

– Nie mam pojęcia. To taka wielka tajemnica, że pewnie sami nie wiedzą. Ja nie jestem członkiem tej sekty. No co, policjantku, idziemy?

W „świątyni”„ czyli w skalnej grocie, członkowie sekty z zapartym tchem wsłuchiwali się w głos z radia. Wilgoć kroplami spływała ze skalnych ścian, skapując z melodyjnym dźwiękiem.

– ”Powtarzam komunikat: Wdowa Karen Margrethe Dahlen proszona jest o natychmiastowe zgłoszenie się na policję lub do lekarza, ponieważ zetknęła się z wirusem ospy i mogła się zarazić”.

Powoli wzrok wszystkich obecnych przenosił się na Kammę. Wyczuwała płynący ze spojrzeń lodowaty chłód, odrzucenie. Została wyklęta.

Radiowy spiker miał w zanadrzu jeszcze jedną informację:

– ”Ponieważ wiadomo, że Karen Margrethe Dahlen nie była szczepiona przeciw ospie, niezwykle istotne jest, by natychmiast porozumiała się z władzami. Dla swojego dobra i ze względu na tych, z którymi będzie miała ewentualny kontakt”.

Jęk przerażenia niby jednogłośny krzyk wyrwał się z gardeł wybranych pastora Pruncka. Odsunęli się od Kammy na wiele metrów, miała wrażenie, że nagle stoi sama w opustoszałej sali.

Pastor uniósł ramię w jej kierunku, dłoń zacisnął w pięść.

– Anatema! – wrzasnął.

Znaczyło to tyle co klątwa i właściwie było pojęciem z religii katolickiej, ale Prunckowi było wszystko jedno, skąd czerpał wyrażenia, którymi mógł zaimponować.

– Odejdź stąd, skalana kobieto, odstąp od świętych Pana! – grzmiał.

– Ale ja… ja jestem przecież tutaj bezpieczna – broniła się Kamma. – Przecież my należymy da wybranych! To my przeżyjemy!

Sytuacja była dość kłopotliwa, bo prawdę powiedziawszy pastor uważał za bardzo nieprzyjemne to, iż śmiertelne niebezpieczeństwo, które miało porazić tylko niewiernych, pozostających poza miejscem schronienia sekty, znajdowało się teraz tylko wśród mich, zgromadzonych w pieczarze. Na jakie próby wystawia ich Pan?

Ale pastor Prunck zawsze twierdził, że z każdej sytuacji jest wyjście. Także i teraz.

– Nie mówię o zarazie, kobieto! My jesteśmy ponad nią, ona nas nie dotknie! Ale pani zdradziła miejsce naszego pobytu! Pani albo pani bratanica!

Wśród zgromadzonych podniosły się głosy przyznające rację pastorowi.

– Chyba tak nie jest – odparła Kamma drżącym głosem. Jej wzburzenie nie miało granic, było to największe upokorzenie, jakiego doznała w życiu. Vinnie za to odpokutuje! – Nie przypuszczam, by Lavinia ośmieliła się powiedzieć, gdzie jesteśmy. Sami słyszeliście, poszukiwali mnie, nie wiedzieli, gdzie przebywam.

– Nic to nie pomoże – oznajmił Prunck, uparcie trzymając się swego zdania. – Mogą zacząć szukać, wypytywać ludzi, aż wreszcie trafią na nasz ślad. Proszę natychmiast opuścić świątynię, pani Dahlen. I wszyscy się spodziewamy, że miejsce naszego pobytu nadal pozostanie tajemnicą.

Dlaczego miałabym milczeć? pomyślała Kamma. Czy wy nie zdradziliście mnie w chwili, kiedy najbardziej was potrzebowałam?

Pewnie zapomniała już, że ona sama zdradziła Vinnie w podobny sposób. A może nie dało się tego porównać? Vinnie była osobą pozbawioną jakiejkolwiek wartości, podczas gdy ona, Kamma, należała do najważniejszych członków sekty. Tak przynajmniej sama uważała.

Na nic jednak zdały się protesty. Z podniesioną głową, choć policzki pokryły się czerwonymi plamami, musiała opuścić grotę, zabierając wszystkie swoje rzeczy. Przytargała tu pokaźny ekwipunek, lecz współwyznawcy stanowczo nalegali, by zabrała ze sobą każdy najmniejszy drobiazg z dotkniętych zarazą rzeszy, musiała je więc szybko, byle jak spakować. Z węzełka wystawało żałosne prześcieradło, zamiatając z podłogi kurz.

Bramy raju zamknęły się za nią z przerażającym hukiem.

Kamma oczywiście nie zgłosiła się na policję. Odrobinę godności miała wszak prawo zachować.

W domu oporządziła się co nieco. Przełknąwszy najboleśniejsze upokorzenie, zadzwoniła na komisariat. Telefon odebrał Rikard.

Dumnie, jak przystało damie z wyższych sfer, wydeklamowała:

– Mówi Karen Margrethe Dahlen. Słyszałam przez radio, że życzycie sobie mojej wypowiedzi w związku z pewną sprawą. Do tej pory byłam nieosiągalna, ale teraz pozostaję do waszej dyspozycji. Przyjmuję w domu o pierwszej. Proszę o punktualne przybycie, mój czas bowiem jest bardzo cenny.

Odłożyła słuchawkę, zanim osłupiały Rikard zdążył cokolwiek powiedzieć.

Co za potwór! pomyślał. Ale spuści z tonu, kiedy zrozumie powagę sytuacji. I od nowa trzeba dezynfekować Bakkegarden! Do diabła!

Zaczął odczuwać sympatię dla poniewieranej Vinnie.

Sympatia ta przybrała znacznie na sile, kiedy przyszedł do Bakkeggrden, gdzie natychmiast otoczył go duszący zapach korzennych perfum, unoszący się niczym obłok nad nadętą władczynią. Melodyjnym głosem poprosiła, by wszedł do „bawialni”. Rikard nie wiedział, że takie pokoje jeszcze istnieją.

Właściwie przez cały czas odczuwał dla Vinnie ciepłą sympatię, a dokładniej mówiąc – współczucie dla ludzkiej istoty, która nie uważała się za godną, by żyć na tym świecie. Do tej pory jednak wydawała mu się zbyt bezbarwna, by mógł się bardziej nią zainteresować.

Teraz lepiej zrozumiał postawę dziewczyny, skazującej się na samozagładę. Karen Margrethe Dahlen natychmiast przejęła konwersację, która właściwie zmieniła się w monolog.

– Tak, tak, słyszałam, jakiego piwa nawarzyła sobie ta okropna bratanica mego męża. Mój rozum nie pojmuje, jak mogła zbliżyć się do takiego byle kogo! Z mego domu powinna wynieść naprawdę odpowiednie wychowanie, ale powiem panu, ona jest niepoprawna. Nie-po-praw-na! O ile dobrze zrozumiałam, to on był marynarzem. Jak mogła! Ale zapowiadam panu, konstablu, dostanie porządną nauczkę, kiedy tylko wróci do domu.

Kamma musiała nabrać oddechu, Rikard wykorzystał więc okazję, by wtrącić słowo:

– Nie zapominajmy, że udzieliła pomocy potrzebującemu. Ale to teraz nie ma znaczenia. Ważniejsze jest pytanie: czy była pani szczepiona, pani Dahlen?

Kamma z dumą wysunęła brodę.

– Oczywiście, że nie! Zabraniają tego moje chrześcijańskie poglądy.

– Sądziłem, że to pani rodzice o tym decydowali.

Zapłoniła się.

– Tak czy inaczej nie jestem szczepiona.

– Szkoda. W takim razie pojedzie pani ze mną do szpitala, do izolatki.

– Nie widzę takiej potrzeby. Sama dam sobie tutaj radę.

– Tu nie chodzi tylko o panią, pani Dahlen. Stanowi pani zagrożenie dla innych, dopóki… – Miał już na końcu języka „chodzi luzem”, ale szybko poprawił się i dokończył: – Dopóki porusza się pani między ludźmi.

Z miną, jakby okazywała mu najwyższą łaskę, skinęła głową.

Загрузка...