ROZDZIAŁ V

Agnes wpatrywała się w zimowy mrok. Nasłuchiwała głosów, przyjaznych głosów, które powiedziałyby: „Nie możesz tak siedzieć sama, Agnes, na bezludnej wysepce, mając za towarzysza jedynie pieska! Pojedziesz z nami na naszą wyspę, tam zostaniesz!”

Ale żaden taki głos się nie rozległ.

A gdyby nawet tak było… Przestraszyłaby się chyba jeszcze bardziej? Wiadomo, co za ludzie włóczą się wieczorami. Złodzieje, mordercy i gwałciciele, typy spod ciemnej gwiazdy.

Mocniej przytuliła teriera.

– Wszystko będzie dobrze, Doffen, mamy przecież siebie.

Ale Doffen nie był jej wielką pociechą. Wystraszony jak ona, wsłuchiwał się w odgłosy nocy, chwilami przekrzywiał głowę i wpatrywał się w drzwi warcząc albo poszczekując, jak gdyby słyszał coś niepokojącego.

– Tam nic nie ma, Doffen, przestań!

Szkoda, że zimą z okna domku nie dało się dostrzec lądu. Migoczące w oddali światełka pomogłyby przezwyciężyć uczucie samotności, ale jedyne co Agnes widziała – a raczej czego się domyślała – to morze i łańcuch maleńkich nie zamieszkanych wysepek.

Śmieszny czerwony kapelusz wisiał przy drzwiach. Zawsze go nie cierpiała. Odziedziczyła go po Olavie, której już się znudził.

Wreszcie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu po samotnej kolacji.

Położyła się spać, zwabiła Doffena, by zwinął się w kłębek w nogach łóżka, i starała się zasnąć, niestety, bez powodzenia. W głowie wirowało jej zbyt wiele nieprzyjemnych myśli i wrażeń. Wyraźnie słyszała, że ktoś skrada się wokół domu.

Nie, to tylko złudzenie.

Kiedy jakaś fala z hukiem uderzyła o brzeg, poderwała się, krzycząc przeraźliwie. Doffen zaczął ujadać jak szalony.

Sporo czasu upłynęło, zanim oboje się uspokoili. Kość ogonowa dawała się jej we znaki, kręciła się w łóżku, nie mogąc znaleźć odpowiedniej pozycji.

Oby świt nadszedł jak najprędzej, moje serce dłużej tego nie zniesie!

Ale był styczeń i wiele jeszcze czasu miało upłynąć, zanim nastąpi poranek.

Hans-Magnus wrócił do Bakkegarden w środku nocy i zastał dom pusty.

Na stole leżał tylko zaklejony list.

Kochany Hansie-Magnusie!

Nadszedł już czas, udajemy się więc da cudownej Świątyni pastora Pruncka i zabieramy ze sobą małego Blancheflora.

Twój upór ogromnie mnie boli, ale nasz drogi pastor obiecał, że zostaniesz oszczędzony, gdy nastąpi Dzień Sądu.

Czy mógłbyś pojechać automobilem do Saprsborg, do nowego domu Lavinii (adres zapiszę ci na dole kartki), i jak najszybciej odnaleźć szyfonierę? Mebel rozpada się z tyłu, wsuń rękę i wyciągnij kopertę, która tam leży. Zniszcz ją! Kiedy przeczytasz jej zawartość, zrozumiesz, dlaczego masz tak postąpić. Vinnie jeszcze tego nie widziała, a świadkowie nie stanowią niebezpieczeństwa, nic więcej nie mogą już zdziałać.

Pastor Prunck obiecał nam wszystkim miejsce w niebie, Hansie-Magnusie, ale by tam wejść, musimy coś ofiarować, to nie Lavinia zapłaci mu ten trybut!

Hans-Magnus zmarszczył Pięknie ukształtowane brwi. Nie był głupi, prędko zrozumiał, że chodzi o bardzo niewygodny testament.

– Ty też tego nie zrobisz, mamusiu – mruknął. – Ten obrzydliwy pastor nie położy łapy na moich pieniądzach, już ja do tego nie dopuszczę!

Nie miał czasu, by nazajutrz jechać do Sarpsborg, wzywała go służba wojskowa. Ale później wszystko załatwi…

Vannie obudziła się, kiedy na dworze nastał szary świt.

Wrażenie ze snu, że coś ściska ją w piersi, nie ustąpiło. Usiadła na posłaniu, plecami opierając się o drewnianą ściankę, oddzielającą jej przegrodę, i podciągnęła kolana, kuląc się przed światem.

Jakie tu wszystko nieprzyjemne!

Mimo że w pieczarze zainstalowano ogrzewanie, od skalnych ścian, choć były przesłonięte, ciągnęło chłodem i wilgocią. Zewsząd dobiegało posapywanie i chrapanie, ścianki działowe były cienkie. Ludzie wzdychali ciężko, wiercili się na posłaniach, pochrząkiwali przez sen. Przeszkadzali jej.

W powietrzu czuć też było ciężki, przenikliwy odór potu.

Pragnęła wrócić do domu. Ale babcia już odeszła, a ją samą przecież wypędzono. Zresztą tam wcale nie było miło, nigdy, uniemożliwiała to obecność Kammy.

Teraz ciotka spała tuż obok niej. Bliskość ciążyła im obu. Blancheflor też usnął.

Vinnie czuła się samotna i zagubiona. Tutaj także nikt jej nie lubił. Pojmowała, że była w tym wina Kammy. Człowiek stłamszony, unikający towarzystwa z obawy przed drwiną albo zastaje wyśmiany, albo też całkiem nie zwraca się nań uwagi. Tutaj nikt zdawał się Vinnie nie dostrzegać, jej obecność dla nikogo nie miała znaczenia. Gdy ktoś chciał porozmawiać, zwracał się do Kammy.

No, może tylko pastor Prunck… W ostatnich dniach zrobił się taki miły. Vinnie jednak trudno było uwierzyć w jego życzliwość, częściowo dla tego, że nigdy nie umiała docenić samej siebie, a poza tym od jego ciepłych uśmiechów wiało chłodem…

Dziwnie to brzmi, pomyślała, ale inaczej nie umiała tego określić. Vannie nigdy nie nauczyła się właściwie wyrażać swoich myśli. Ciotka zawsze w pół słowa ucinała jej nieśmiałe odpowiedzi ostrym: „Niczego nie pojmujesz!” Albo pytała: „Czyś ty spała na lekcjach norweskiego? Nie umiesz nawet porządnie mówić!”

Nie wywierało to wcale dobrego wpływu na biedną Vinnie.

Tak jak przedwczoraj wieczorem, kiedy wróciła do domu za spaceru z Blancheflorem…

„Dlaczego wracasz tak późno? Gdzieś ty była? Zobacz, jak wygląda twoje ubranie, zdejmij je, ja to wyczyszczę! Gdzie byłaś, pytałam!”

Vinnie jąkając się usiłowała opowiedzieć ciotce o człowieku na przystani. „Musiałam pomóc pewnej pani pomóc mężczyźnie wsiąść do łodzi…” „Pomóc pewnej pani pomóc mężczyźnie? Wielkie nieba, czy nie mażesz wyrażać się porządniej? Dlaczego zadawałaś się z obcymi ludźmi?” „On był chory, podtrzymałam go, żeby mu pomóc. Tamta pani była mała i słaba, nie miała dość sił” „Chory? Na co chory?” „Nie wiem. Chyba miał gorączkę i kiedy dotknęłam jego nadgarstków, zobaczyłam, że ma na nich coś okropnego”. „Nadgarstki? Co to wszystka ma znaczyć?”

Akurat w tej chwili przerwał im telefon pastora Pruncka. Zapanował chaos, musiały jak najprędzej się spakować, żeby dotrzeć na czas do groty.

Vinnie zacisnęła powieki, by nie wybuchnąć płaczem, choć wiedziała, że nie potrafi już płakać, była jakby odrętwiała. Nie mogła pojąć, dlaczego ma dalej żyć, dlaczego właśnie ona? Jeśli cały świat ulegnie zagładzie, ona może zginąć wraz z nim. Po cóż miała żyć? Ciotce Kammie wyrwało się kiedyś, że Vinnie ma pełnić rolę zastępcy Hansa-Magnusa. Ta znaczy chyba, że ona sama, Vinnie, nic nie jest warta?

Tak, tak chyba jest w istocie, wiedziała przecież o tym od dawna.

Po cóż więc dłużej oddychać?

Oddychanie – to jej główne zajęcie na tym świecie.

Gdyby tylko… Gdyby tylko…

Nie, nie potrafiła wyrazić, czego pragnie. Nie umiała tego nazwać słowami. W głębi duszy jednak wiedziała, jak bardzo jest to proste: gdyby tylko miała przyjaciela, kogoś, komu mogłaby zaufać, kto by ją lubił i kogo jej wolno by było polubić! Wówczas miałaby po co żyć.

Vinnie jednak brakowało wiary w siebie, nawet nie ośmielała się przypuszczać, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Dlatego też myśl ta kołatała się tylko gdzieś w głębi jej podświadomości.

Z zewnątrz, ze świata, który wydał jej się niezwykle daleki, dobiegł ledwie słyszalny odgłos fabrycznej syreny.

Budził się dzień. Oni jednak, zamknięci we wnętrzu czarnej góry, o niczym nie wiedzieli. Jedyne, dość upiorne, podobne do księżycowego blasku światło dawała piętnastowatowa żarówka na suficie. Pastor nie należał do osób gotowych płacić za silniejsze oświetlenie.

W jakiejś innej przegrodzie obudziło się dziecko i najprawdopodobniej przerażone obcym, nieznanym miejscem zaczęło przeraźliwie krzyczeć, budząc wszystkich zebranych w grocie. Rozległy się gniewne komentarze, nakazy, by uciszyć malucha. Ktoś cisnął nawet butem w cienką płytę ze sklejki.

Tolerancja i wyrozumiałość nie były najwyraźniej cechami wyróżniającymi gromadkę pastora spośród innych ludzi.

Najmłodsza i najładniejsza wśród wybrańców pastora Pruncka, Bjorg, była jego ulubienicą. On co prawda określał to inaczej, twierdził, że jest wybranką Pana. Ach, jak pięknie wyglądać będzie wśród anielskich zastępów. Usiądzie po lewicy Boga Ojca… Nie, nie, Chrystus siedzi po prawicy, lewa strona pozostaje wolna. Bjarg nie była o tym przekonana, słyszała, że miejsce po lewej ręce Boga było już zajęte, przez Marię Pannę, a może przez Ducha Świętego? No, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by usiadła u stóp Pana.

Bjorg nie była znów tak wiele młodsza od Vinnie, lecz pastor interesował się Vinnie tylko i wyłącznie ze względów materialnych, z wyglądu uważał ją za niegodną siebie.

Natomiast Bjorg…

Podczas nakładania rąk zatrzymywał się przy niej zawsze szczególnie długo, wdychając jej kobiecy zapach. Dziewczyna też dziwnie często wzywana była do najświętszego miejsca, składziku z zapasami. Pastor nakazywał jej tam, by wyznała swoje grzechy, i kiedy Bjorg spełniała jego polecenie, stawał blisko i połykał ją głodnymi oczami. Spoconymi dłońmi gładził jej ciało, ściskał, cały drżąc. Dziewczyna, choć nieszczególnie rozgarnięta, ale obdarzona swoją porcją chłopskiego rozumu, zorientowała się wkrótce, że im bardziej intymne i dramatyczne stają się jej wyznania, tym większe podniecenie ogarnia pastora. A że uważała go za przystojnego, pociągającego mężczyznę, każdego dnia dodawała coś nowego. Wiedziała, że pastor szczególnie lubi słuchać o grzesznych myślach, jakie nawiedzają ją tu, w świątyni, zmyślała więc marzenia o pewnym mężczyźnie, z którym, choć przemilczała jego nazwisko, Prunck natychmiast się utożsamił. Właśnie zdyszani, zasapani spletli się w uściskach przerywanych okrzykami: „Ależ, pastorze!” i: „Oczywiście, nie będę…”, kiedy sielankę zakłócił im grobowy głos płynący z radia.

Prunck uniósł błyszczącą od potu twarz znad półnagich piersi panny Bjarg. Rozpalonymi wargami z trudem chwytał powietrze.

– Cicho! Co oni mówią?

Wychylając się, by podkręcić głośnik, puścił dziewczynę. Bjorg osunęła się na podłogę, przepełniona słodką ekstazą, nie mogła bowiem ustać na nogach o własnych siłach. Podtrzymywana ramionami pastora, pospiesznie zaczęła wygładzać suknię.

– O czym oni mówią? O epidemii ospy? Alleluja, a więc nadszedł już Dzień Sądu!

Pospiesznie sprawdził, czy aby spodnie zbytnio nie wydymają mu się z przodu, i pobiegł do wielkiej sali, gdzie wierni siedzieli właśnie przy śniadaniu.

– Słyszeliście już? Czy słyszeliście? Słuchajcie głosu Pana!

Pan, który tym razem przemawiał bardzo zwyczajnym głosem spikera radiowego, powtórzył informację a zagrożeniu epidemią ospy, jakie pojawiło się w rejonie Halden i Sarpsborg, a następnie nadano komunikat, którego wybrańcy Pruncka do tej pory nie mieli okazji usłyszeć:

– Władze Halden poszukują dwóch kobiet, które w niedzielę wieczorem pomogły choremu mężczyźnie wsiąść do łodzi w miejscu przeprawy na Sauoya. Obie proszone są o natychmiastowe zgłoszenie się na policję lub do lekarza, gdyż mogły zarazić się od chorego. Podajemy ich rysopisy: Niska, szczupła kobieta, wiek około sześćdziesięciu lat, ubrana w szary płaszcz i szary kapelusz. Druga, młodsza, również ubrana na szaro, była z szarym średniej wielkości pudlem. Jeśli ktoś rozpozna poszukiwane osoby, proszony jest o natychmiastowe powiadomienie policji.

Spiker zaczął mówić o czymś innym, Prunck wyłączył odbiornik.

Na moment w grocie zaległa cisza.

– Wybiła godzina triumfu dla nas, wierzących – oświadczył z przejęciem pastor. – Gniew Boży obrócił się ku niewiernym. Módlmy się!

Wszyscy padli na kolana.

Pastor złożył dłonie.

– Panie, Twój sługa dziękuje Ci za to, że zechciałeś uczynić go swym wybrańcem, by jak Noe w arce poprowadził dalej nowy ród, podczas gdy niewinni przeżywać będą najstraszniejsze męki przed bramami tej świątyni. Zgotowałeś im śmierć, na jaką sobie zasłużyli. Panie, będą ginąć powoli, w cierpieniach, w oparach zarazy, tak jak mówi Twoja Księga. Będą…

– Lavinia! – zakrzyknęła Kamma falsetem.

Modlitwa ucichła.

Kamma wstała i skierowała oskarżycielski palec na bratanicę męża. Ręka drżała jej z oburzenia i ze strachu.

– Lavinio! Pudel… To Biancheflor! To ty pomogłaś temu mężczyźnie wsiąść do łodzi! To ty jesteś tą młodą kobietą…

Vinnie poczuła na sobie wzrok wszystkich zebranych, jęknęła przerażona.

– Ale ja byłam szczepiona…

– To nieprawda – zaprotestował Prunck. – Twoja ciotka zapewniała, że nie byłaś.

– To kłamstwo – łkała Vinnie. – Ja nigdy nie twierdziłam, że nie zostałam zaszczepiona. Proszę tylko spojrzeć na moje ramię…

Zaczęła już rozpinać sukienkę.

– Dość tego! – zagrzmiał Prunck. – Czy wiesz, co uczyniłaś, grzeszna niewiasto? Sprowadziłaś tu grzech i owoc grzechu! Bądź przeklęta na wieki! Ty i twój pies!

Efekt przekleństwa zmniejszyła nieco ostatnia jego część, ale pastor tego nie zauważył. Poczuł się naprawdę w swoim żywiole.

– Twoją karą będzie wygnanie z raju na wieki. – Prunck uniósł ramię, przybierając dramatyczną pozę, jak gdyby trzymał w ręku wyimaginowany miecz. – Obosiecznym mieczem wygnał Pan Adama i Ewę…

– Myślałem, że to zrobił anioł – rozległ się cienki dziecięcy głosik.

Prunck posłał malcowi zabójcze spojrzenie.

– Odejdę – powiedziała Vinnie ze spuszczoną głową.

Kamma przyglądała jej się świdrującym wzrokiem. Myśli błądziły jej po głowie.

Jeśli Vinnie zniknie stąd… I zachoruje… Majątek…

– Zabierz ze sobą psa! – zawołał pastor, dostrzegając nareszcie możliwość pozbycia się bezdusznego potwora.

– Blancheflor? Nie! – krzyknęła Kamma.

– Pies musi stąd odejść – oświadczył Prunck tonem nie znoszącym sprzeciwu. – I pamiętaj, co przysięgłaś! Nikomu ani słowa o Świątyni Pana!

Wśród milczącego potępienia zgromadzonych Vinnie zebrała swoje rzeczy. Wszyscy, stojąc nieruchomo, obserwowali każdy jej najdrobniejszy ruch.

– Chodź, Blancheflar. – Pokornie podniosła pieska i wtuliła twarz w kręcone futerko.

– Nie zarażaj go! – zawyła Kamma.

– Psy nie chorują na ospę – szepnęła Vinnie w odpowiedzi.

Kiedy szła w stronę drzwi, wszyscy rozstępowali się przed nią.

– Przystąpmy do oczyszczenia! – zawołał pastor. – Zatrzyjmy ślady grzechu w naszym małym raju.

Vinnie opuściła grotę. Kobieta, która otworzyła jej bramę, odskoczyła jak najdalej. Ostatnie, co Vinnie usłyszała ze środka, były odgłosy wybuchającej paniki.

– Jesteśmy zarażeni! Boże, jesteśmy zarażeni!

– Uspokójcie się! – wrzasnął Prunck. – Pan nie opuszcza swoich wyznawców. Jedynie tych, którzy zachwieją się w wierze, dosięgnie kara. My, którzy się tu zebraliśmy, jesteśmy czyści.

Wydawało się jednak, że wcale nie tak łatwo jest ich uspokoić. Kiedy drzwi zamknęły się za Vinnie, dziewczyna usłyszała nagły łomot, jakby wiele osób jednocześnie rzuciło się do wyjścia.

Drzwi jednak już więcej się nie otworzyły.

Vinnie stała sama w świetle dnia.

Zrobiło się nieco cieplej. Zziębnięte zimowe słońce toczyło walkę, by wlać odrobinę życia w zmarzniętą ziemię. Niestety, bez powodzenia.

Vinnie powinna chyba poczuć się upokorzona, opuszczona, ale ku własnemu wstydowi odczuła ulgę.

Miała wrażenie… że jest wolna?

A przecież nie powinno tak być. Natychmiast ogarnęły ją wyrzuty sumienia i gotowość poniesienia odpowiedzialności za zło, które wyrządziła, gotowość wysłuchania połajań.

Ale Kamma była zamknięta w skalnym schronie!

Vinnie bała się. Przypomniała sobie spotkanie z chorym mężczyzną na przystani. Jego nadgarstki… Pokryte okropnymi, przypominającymi pęcherze wypryskami. Ujęła go za rękę, nadal miała w pamięci nieprzyjemne uczucie, gdy go dotknęła.

Vinnie gwałtownie zadrżała ze strachu.

Do miasta był spory kawałek. Bliżej miała do domu, ale na razie nie chciała tam wracać. Musiała zgłosić się na policję, poczucie obowiązku było w niej silnie zakorzenione.

Do lekarza rodzinnego nie chciała iść, łączyły się z tym zbyt przykre wspomnienia. Kamma zawsze jej towarzyszyła i wielkim głosem obwieszczała wszystkim obecnym w poczekalni o jej dolegliwościach, nawet tych najbardziej intymnych.

Musi zgłosić się na policję, to jasne, ale skąd weźmie na to odwagę?

Vinnie nie przywykła do samodzielnego działania.

A teraz była wypędzona, odepchnięta.

Będzie musiała żyć swym własnym życiem aż do nadejścia Dnia Sądu. Ale on jest już blisko, tak twierdził pastor. Dziś powiedział nawet, że już się rozpoczął.

Straszliwa zaraza zaatakowała, i to tutaj, w jego mieście.

A ona była nic niewarta, zaraza już ją dotknęła, Bóg uznał, że nie jest godna, by dalej żyć.

Vinnie zaszlochała. Blancheflor znalazł jakiś fascynujący zapach przy drodze i gwałtownie się zatrzymał, a potem pociągnął Vinnie do tyłu.

– Chodź – szepnęła. – Musimy się spieszyć.

Lubiła pieska i chętnie się nim zajmowała. Vinnie i Blancheflor byli dobrymi przyjaciółmi.

Co miała ze sobą począć? Do domu nie mogła iść, to już nie jej dom. A do Sarpsborg też nie mogła się sprowadzić, nie wolno jej tam zawlec zarazy.

Była bezdomna.

Przez nikogo nie chciana.

Wyjątek stanowiła policja, oni pragnęli się z nią skontaktować.

Świadomość, że ktoś chce się z nią zobaczyć, była pewną pociechą. Ktoś na nią czekał.

Droga na rynek okazała się długa. Dźwigała sporo rzeczy, a w dodatku Blancheflor przy każdej okazji podnosił nogę. Nie darował żadnej skale, narożnikowi domu, słupowi od latarni czy też po prostu śmieciom leżącym na ulicy. Dla małego pieska wszystko jest interesujące.

Nareszcie rynek! Vinnie z zimna zsiniał nos i uszy. Pod posterunkiem policji długo się wahała. Co zrobić z psem? Przecież on w pewnym sensie był świadkiem! Po długim namyśle powoli weszła na górę po schodach i zapukała do drzwi. Blancheflor czekał w napięciu.

Nikt nie odpowiedział, więc Vinnie ostrożnie uchyliła drzwi. Ujrzała przed sobą korytarz, nic dziwnego więc, że nikogo tam nie było. Zapukała więc do kolejnych drzwi i usłyszawszy zrezygnowane: „Proszę'„, weszła do pomieszczenia za nimi. Niechętny głos chciał pewnie powiedzieć: „Wchodźże, do diabła, głupcze, to przecież biuro, tu się nie puka do drzwi!”

Ośmieszywszy się już przed wejściem, Vinnie straciła resztki odwagi, którą ledwie udało jej się zebrać.

Cierpliwie stała przy drzwiach, trzymając na smyczy równie cierpliwego pieska. Blancheflor patrzył na nią pytająco, aż wreszcie usiadł.

Dyżurny obrócił się na krześle i popatrzył na dziewczynę znad okularów. Nie wyglądał na szczególnie uradowanego przybyciem Vinnie, co jeszcze bardziej ją przeraziło. Skąd mogła wiedzieć, że przyjął już nieprzeliczoną rzeszę wystraszonych do szaleństwa osób, dowiadujących się o zagrożenie chorobą.

– Słucham? – przynaglił.

– Jestem Vinnie Dahlen – powiedziała.

Dyżurny czekał.

Och, oczywiście, przecież oni nie wiedzą, jak nazywają się kobiety, które były na przystani. Nie spodobała jej się jednak obojętna postawa policjanta, sprawiała, że czuła się po dwakroć nic niewarta.

– Czy mogę porozmawiać z komendantem?

– Jest zajęty.

Rozmawiał z Rikardem Brinkiem, ale o tym Vinnie nie wiedziała.

– A co chodzi?

– Ja… mogę przyjść później.

– O ca chodzi? – powtórzył tonem, jakby wydawał rozkaz.

– Byłam na przystani… wtedy wieczorem. Szukano mnie przez…

Poderwał się natychmiast.

– Proszę tu zaczekać!

Jak burza pobiegł ku drzwiom w głębi i pukając równocześnie wszedł do środka. Zaraz potem do dyżurki wyskoczyli dwaj mężczyźni. Jeden starszy, bardziej władczy, drugi niezgrabny jak wielki niedźwiedź, ale o miłych, dobrych oczach.

– Proszę wejść – powiedział komendant policji, wskazując jej drogę.

Zawahała się i popatrzyła na psa, nie wiedziała, czy to wypada, ale gestem wskazali tylko, by szła dalej. Niewygodny bagaż zostawiła jednak w pokoju dyżurnego.

Padano jej krzesła, a Blancheflor usiadł grzecznie obok na podłodze. Naprawdę potrafił się elegancko zachować, kiedy czuł, że tego się od niego wymaga.

– Tak, tak, pudel – westchnął młodszy z mężczyzn, wielkolud. – Nareszcie go mamy! Proszę nam opowiedzieć wszystko po kolei!

– Pewnie się zaraziłam – zauważyła nieśmiało.

– Czy była pani szczepiona? – spytał komendant.

– Nie. To znaczy tak.

Popatrzyli na nią ze zdziwieniem.

– Byłam szczepiona. Ale moja ciotka nie chce się do tego przyznać.

Po tej dość tajemniczej uwadze zaczęła opowiadać, jak to wybrała się na nabrzeże na wieczorną przechadzkę z psem. Wstydliwe intermezzo między dwoma psami przemilczała, uznawszy, że i tak nie ma to nic wspólnego ze sprawą.

– Doszłam do przystani i tam zobaczyłam, jak jakaś drobna kobieta pomaga mężczyźnie wsiąść do łodzi. Wiał silny wiatr, kobieta miała wyraźnie problemy, uwiązałam więc Blanch… psa do latami i pospieszyłam jej z pomocą.

– Czy dotykała pani tego mężczyzny?

– Tak, ujęłam go za nadgarstek, akurat w miejscu, gdzie miał tę paskudną wysypkę. Ale tamta pani na pewno bardziej się zaraziła, bo miała go całego na sobie. To znaczy…

Cóż za niewiarygodnie nieśmiała osoba, pomyślał Rikard ze współczuciem, obserwując nerwowe ruchy dziewczyny, która bez przerwy obracała w dłoniach smycz i przestawiała stopy. Jak można się tak nieciekawie ubierać?

– Czy zna pani tę drugą kobietę?

– Nie. Ale ja znam bardzo niewielu ludzi. Tylko przyjaciół mojej ciotki.

Umilkła zmieszana. Ciotka, zdaje się, nie należy do szczególnie miłych osób.

– Ale widziała pani tę damę z bliska. Jak by ją pani opisała?

Vinnie pomyślała chwilę.

– Niewysoka. Szczupła. Wystraszona. Ubrana w szary kapelusz i płaszcz, i kamasze.

– Jeden ze świadków twierdzi, że widział w tym czasie na nabrzeżu dwa psy. Czy ten drugi mógł należeć do niej?

– Ja także zauważyłam innego psa, teriera. – Vinnie zaczerwieniła się na to wspomnienie. – Ale chyba nie, nie sądzę, żeby to był jej pies. Nie wspominała o nim, a powinna, bo przecież ja też byłam z psem. To znaczy… chcę powiedzieć… ludzie, którzy mają psy, zawsze… ze sobą rozmawiają…

Z zawstydzenia głos jej się załamał.

– Co pani zrobiła później? Dotykała pani tego mężczyzny, dlatego to takie ważne!

– Poszłam prosto do domu. Ciotka rozgniewała się na mnie, ponieważ tak długo mnie nie było. No i uszargałam ubranie.

Rikard pochylił się ku dziewczynie.

– Czy to pani je wyczyściła?

– Nie, moja ciotka Kamma… Ona nazywa się właściwie Karen Margrethe Dahlen. Mieszkamy w Bakkegarden. To ona wyczyściła moje rzeczy.

– A co pani robiła? Czy dotykała pani czegoś po powrocie do domu?

– O, tak, oczywiście. Chociaż właściwie nie…

Miała irytujący zwyczaj zaprzeczania samej sobie, jak gdyby sama nie wierzyła w to, co mówi, lub sądziła, że nikt inny w to nie uwierzy.

– Ciotka Kamma zabrała moje rzeczy, a ja chciałam iść do swego pokoju. Mam oddzielną łazienkę i chciałam się wykąpać, bo myślałam o tej okropnej wysypce, ale zadzwonił telefon.

– Miała pani rację, panno Dahlen – stwierdził Rikard wstając – że chciała pani się wykąpać. Zawiozę teraz panią do szpitala, na oddział izolacyjny, jest tam kilka osób, które miały kontakt ze zmarłym. Tam jeszcze będziemy mogli porozmawiać. No i musi nam pani powiedzieć, gdzie możemy znaleźć pani ciotkę.

– Moją… ciotkę?

– Tak, to ona przecież zajęła się pani ubraniem i zagraża jej wielkie niebezpieczeństwo. Gdzie ona jest?

– Ależ to… to niemożliwe – odparła Vinnie słabym głosem.

Ciotka Kamma? Na miłość boską, ona mi tego nigdy nie wybaczy!

Ta myśl przesłoniła Vinnie wszystko. Niebezpieczeństwo zachorowania na ospę, przymusowe zamknięcie… Wszystko przestało mieć znaczenie w obliczu groźby, że ciotka Kamma się rozgniewa!

No i przecież Vinnie złożyła świętą przysięgę, że nigdy nie powie nikomu o tajemniczej skalnej grocie. Nie zdradzi gromadki wybranych Pana!

Co miała teraz począć?

Загрузка...