XII


W siedem godzin później, o dziesiątej wieczorem, Martin Beck i Kollberg wciąż jeszcze byli w komendzie policji przy Kungsholmsgatan.

Ciemno już było i deszcz przestał padać.

Poza tym nie zdarzyło się nic specjalnego. Oficjalnie określano to jako niezmieniony stan śledztwa.

Umierający w szpitalu karolińskim w dalszym ciągu był umierający.

W ciągu popołudnia zgłosiło się dwudziestu świadków, gotowych złożyć zeznania. Dziewiętnastu z nich, jak się okazało, jechało innymi autobusami.

Jedyny pozostały świadek, osiemnastoletnia dziewczyna, która wsiadła przy Nybroplan i przejechała dwa przystanki, do Sergelstorg, gdzie przesiadła się w metro, powiedziała, że kilku pasażerów wysiadło jednocześnie z nią, co wydawało się prawdopodobne. Udało jej się też rozpoznać szofera. I to było wszystko.

Kollberg bez przerwy krążył po pokoju i ustawicznie zerkał na drzwi, jakby oczekiwał, że ktoś je wywali i wpadnie do pokoju.

Martin Beck stał przed wiszącymi na ścianie szkicami. Z rękami splecionymi z tyłu kołysał się na piętach, irytujący nawyk, którego nabrał przed wielu laty, kiedy jeszcze chodził na patrole, i którego nie potrafił się wyzbyć.

Marynarki ich wisiały na oparciach krzeseł. Rękawy koszul podwinęli. Krawat Kollberga leżał na stole, a on sam, choć w pokoju wcale nie było gorąco, pocił się.

Martin Beck miał długi atak przeraźliwego kaszlu, potem trzymając się w zamyśleniu za brodę dalej studiował szkice.

Kollberg przystanął, spojrzał na niego krytycznie i skonstatował:

– Kaszlesz, że przykro słuchać.

– A ty z każdym dniem bardziej się robisz podobny do Ingi.

W tej właśnie chwili wszedł Hammar.

– Gdzie Larsson i Melander?

– Poszli do domu.

– A Rönn?

– W szpitalu.

– Ach, tak. Są jakieś wiadomości stamtąd?

Kollberg potrząsnął głową.

– Jutro dostaniecie uzupełnienie.

– Uzupełnienie?

– Wzmocnienie. Z zewnątrz.

Hammar urwał, a potem dodał wieloznacznie:

– Uznano to za konieczne.

Martin Beck długo i starannie wycierał nos.

– Kto – powiedział Kollberg – a może powinienem spytać, ilu ich będzie?

– Z Malmö przyjedzie jutro niejaki Månsson. Znacie go?

– Już się z nim spotykałem – odpowiedział Martin Beck bez cienia entuzjazmu.

– I ja też – dodał Kollberg.

– Chcą też oddelegować Gunnara Ahlberga z Motali.

– On jest okay – apatycznie powiedział Kollberg.

– Nic więcej nie wiem – rzekł Hammar. – Mówili, że ktoś z Sundsvall. Kto, nie wiem.

– Aha – rzekł Martin Beck.

– Oczywiście, jeżeli sami tego przedtem nie rozgryziecie – dodał Hammar ponuro.

– Uhum – mruknął Kollberg.

– Fakty zdają się wskazywać na to…

Hammar urwał i badawczo spojrzał na Martina Becka.

– Co tobie właściwie jest?

– Przeziębienie.

Hammar w dalszym ciągu wpatrywał się w niego.

Kollberg widząc to spojrzenie, podjął dla odwrócenia uwagi:

– Fakty zdają się wskazywać na to, że ktoś zastrzelił dziewięć osób w autobusie wczoraj wieczorem. I że sprawca wykorzystał znany międzynarodowy wzór morderstw sensacyjnych: nie pozostawił żadnych śladów i nie został ujęty. Mógł oczywiście popełnić samobójstwo, ale jeśli tak, to my o tym nie wiemy. Mamy dwa namacalne ślady. Kule i łuski, które mogą nas ewentualnie doprowadzić do broni jakiej użyto, i człowieka w szpitalu, który może odzyskać przytomność i powiedzieć, kto strzelał. Ponieważ siedział na końcu autobusu, musiał widzieć mordercę.

– No cóż – powiedział Hammar.

– Dużo to nie jest – ciągnął dalej Kollberg – zwłaszcza jeżeli ten Schwerin umrze albo okaże się, że utracił pamięć. Jest bardzo ciężko ranny. Nie mamy na przykład motywów. I żadnego wartościowego świadka.

– Może się jeszcze znajdą – pocieszył Hammar. – A motywy to żaden problem. Morderstwa masowe popełniają przeważnie psychopaci i powody ich postępowania stanowią często element ich chorobliwych urojeń.

– Ach tak – rzekł Kollberg. – Melander zapoznaje się ze stroną naukową. Pewnie lada dzień wystąpi z pro memoria.

– Nasza największa szansa… – powiedział Hammar spoglądając na zegarek.

– To czujność wewnętrzna – dokończył Kollberg.

– O właśnie. W dziewięciu wypadkach na dziesięć doprowadza do wykrycia sprawcy. Nie siedźcie tu za długo, to się na nic nie zda. Lepiej żebyście jutro byli wypoczęci. Dobranoc.

Wyszedł, w pokoju, zapanowała cisza. Po kilku sekundach Kollberg westchnął i spytał:

– Co tobie właściwie jest?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Stenström?

Kollberg sam sobie potwierdzająco kiwnął głową i rzekł filozoficznie:

– Pomyśleć tylko, ile ja się napyskowałem na tego chłopaka w ciągu tych lat. I nagle nie ma go, zastrzelony.

– Tego Månssona – powiedział Martin Beck – przypominasz sobie?

Kollberg przytaknął.

– To ten z wykałaczką – powiedział. – Nie podoba mi się ten masowy start. Lepiej, żebyśmy my sami się tym zajęli. Ty, ja i Melander.

– No, Ahlberg jest jednak dobry.

– Oczywiście – zgodził się Kollberg – ale ile morderstw miał u siebie w Motali w ciągu ostatnich dziesięciu lat?

– Jedno.

– No właśnie. Poza tym nie znoszę sposobu, w jaki Hammar ma zwyczaj ciskać nam w twarz wytarte komunały i rzeczy zupełnie oczywiste. Wewnętrzna czujność, psychopaci, element chorobliwych urojeń. Cały zestaw. Mowa.

Znowu przez chwilę było cicho. Potem Martin Beck spojrzał na Kollberga i spytał:

– No?

– Jakie znów no?

– Co Stenström robił w tym autobusie?

– Właśnie. Co on tam miał do roboty u licha. Może to ta dziewczyna. Pielęgniarka.

– I szedłby z bronią na randkę z dziewczyną.

– Może. Żeby bardziej imponująco wyglądać.

– On nie był taki – powiedział Martin Beck. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– Cóż, w każdym razie często miewał przy sobie pistolet maszynowy. Częściej niż ty. I o wiele częściej niż ja.

– Tak. Jeżeli był na służbie.

– Ja spotykałem go tylko na służbie – sucho stwierdził Kollberg.

– Ja też. Nie ulega jednak wątpliwości, że był jednym z pierwszych trupów w tym przeklętym autobusie. A jednak zdążył odpiąć dwa guziki płaszcza i wyciągnąć pistolet.

– Co wskazuje na to, że płaszcz rozpiął przedtem – powiedział Kollberg z namysłem. – To jeszcze jedno.

– Właśnie.

– Hammar mówił coś przy dzisiejszej rekonstrukcji.

– Mówił – odparł Martin Beck – mniej więcej tak: „To nie klapuje, chory umysłowo popełniający masowe morderstwo nie postępuje według tak dokładnie obmyślonego planu”.

– Uważasz, że ma rację?

– W zasadzie tak.

– Co znaczyłoby…

– Że ten, który strzelał, wcale nie był chory umysłowo. A raczej, że nie był to wcale mord popełniony dla sensacji.

Kollberg zwiniętą chustką otarł pot z czoła, uważnie przyjrzał się chustce i powiedział:

– Pan Larsson mówi…

– Gunvald?

– Tak jest, on. Zanim poszedł do domu, żeby spryskać się desodoro, raczył z wysokości swej wiedzy powiedzieć, że nic z tego nie pojmuje. Nie rozumie na przykład, dlaczego wariat nie odebrał sobie życia albo nie został na miejscu i nie dał się złapać.

– Wydaje mi się, że nie doceniasz Gunwalda – powiedział Martin Beck.

– Tak myślisz? – Kollberg z irytacją wzruszył ramionami. – E, co tam – dodał. – Wszystko razem bzdury. Co do tego, że jest to morderstwo masowe, nie ma wątpliwości. I oczywiście strzelający był szaleńcem. Z tego, co wiemy, można wnosić, że siedzi teraz w domu przed telewizorem i rozkoszuje się efektem. Zresztą równie dobrze mógł popełnić samobójstwo. To, że Stenström był z bronią, nic nam nie daje, bo nie znamy jego przyzwyczajeń. Przypuszczalnie towarzyszył tej pielęgniarce. Albo też był w drodze do jakiegoś lokaliku czy do kolegi. Może pokłócił się ze swoją dziewczyną albo matka go zwymyślała, obraził się i jeździł autobusem, bo było za późno, żeby iść do kina, a jeżeli nie do kina, to nie miał się gdzie podziać.

– To wszystko możemy sprawdzić – powiedział Martin Beck.

– Tak. Jutro. Jest natomiast jedna rzecz, którą powinniśmy zrobić zaraz, zanim to zrobi ktoś inny.

– Przejrzeć jego biurko w Västberdze – powiedział Martin Beck.

– Twoja umiejętność wyprowadzania wniosków jest podziwu godna – stwierdził Kollberg.

Wetknął krawat do kieszeni i narzucił marynarkę.


Było sucho i mgliście, chwytający nocny przymrozek niby całun leżał na drzewach, ulicach i dachach. Kollberg miał złą widoczność i ponuro klął pod nosem, gdy samochód ślizgał się na zakrętach. Przez całą drogę do Komendy Policji Sztokholm-Południe raz tylko się odezwali.

Kollberg powiedział:

– Czy tacy masowi mordercy mają zwykle kryminalną przeszłość?

A Martin Beck odpowiedział:

– Najczęściej. Ale nie zawsze.

W Västberdze było cicho i pusto. Milcząc minęli westybul, weszli po schodach. Na drugim piętrze nacisnęli odpowiednie guziki na okrągłej tarczy cyfrowego zamka, umieszczonej obok oszklonych drzwi, i podążyli do pokoju Stenströma.

Kollberg po chwili wahania usiadł przy jego biurku i sprawdził szuflady. Nie były zamknięte.

Pokój był czysty, miły i pozbawiony jakiegokolwiek osobistego piękna. Stenström nie miał nawet portretu narzeczonej na biurku.

Natomiast na podstawce do piór leżały dwie jego własne fotografie. Martin Beck wiedział dlaczego. Stenström po raz pierwszy od wielu lat miał mieć wolne w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Wybierał się na Wyspy Kanaryjskie. Zarezerwował już sobie miejsca w samolocie czarterowym. Fotografie zrobił dlatego, że miał starać się o nowy paszport.

Szczęście, pomyślał Martin Beck patrząc na fotografie, które były lepsze od zamieszczonych na pierwszych stronach wieczornych gazet. Stenström nie wyglądał na swoje dwadzieścia dziewięć lat, znacznie młodziej. Miał otwarte jasne spojrzenie i sczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy, które i tu na fotografii tak jak zazwyczaj robiły wrażenie niesfornych.

Z początku uważany był za naiwnego i dość nierozgarniętego przez część kolegów, między innymi przez Kollberga, który często wystawiał go na próby, zbyt daleko posuwając się w sarkazmach i poniżającym sposobie traktowania. Ale to było dawniej. Martin Beck przypomniał sobie, że raz, to było jeszcze w starej komendzie policji w Kristineberg, dyskutował o tym z Kollbergiem.

Powiedział wtedy: „Dlaczego wciąż się czepiasz tego chłopaka?” A Kollberg odpowiedział: „Żeby przełamać jego udawaną pewność siebie, żeby dać mu szansę zbudowania prawdziwej. Żeby powolutku mógł zostać dobrym policjantem. Żeby nauczył się pukać do drzwi”.

Być może Kollberg miał wtedy rację. W każdym razie Stenström rozwinął się z latami. I choć nigdy nie nauczył się pukać do drzwi, został dobrym policjantem, pilnym, pracowitym i dość trafnie oceniającym. Zewnętrznie biorąc był prawdziwą ozdobą zespołu, przyjemna powierzchowność, ujmujący sposób bycia, wytrenowany, dobry sportowiec. Można by go niemal używać jako reklamy w ogłoszeniach rekrutujących, a to dużo, nie można by tego powiedzieć o wielu innych. O Kollbergu na przykład, aroganckim, pucołowatym i otyłym. Ani o pełnym stoicyzmu Melanderze, którego wygląd zewnętrzny wcale nie przeczył tezie, że najwięksi nudziarze bywają często najlepszymi policjantami. Ani o czerwononosym i pod każdym względem niepozornym Rönnie. Ani o Gunvaldzie Larssonie, którego olbrzymi wzrost i groźne spojrzenie mogło każdego śmiertelnie wystraszyć i który w dodatku bardzo był z siebie dumny.

Ani o nim samym, sapiącym i pociągającym nosem Martinie Becku. Wczoraj wieczorem oglądał się w lustrze i widział długą tyczkowatą postać o chudej twarzy, szerokim czole, mocnej szczęce i smętnych szaroniebieskich oczach.

Poza tym Stenström miał pewne specjalne właściwości, które im, pozostałym, bardzo się przydawały.

O tym wszystkim Martin Beck myślał przyglądając się przedmiotom, które Kollberg wyjmował z szuflad i systematycznie układał na blacie biurka.

Tylko że teraz myślał chłodno taksując wszystko, co wiedział o człowieku zwącym się Åke Stenström. Uczucia, które omal nim nie zawładnęły, wtedy w pokoju na Kungsholmsgatan, gdy Hammar siał truizmami, pierzchły. Moment roztkliwienia minął i nigdy nie wróci.

Stenström, od chwili gdy odłożył na półkę służbową czapkę i sprzedał mundur dawnemu koledze ze szkoły policyjnej, pracował pod kierownictwem Martina Becka. Najpierw w Kristineberg w ówczesnym Wydziale Kryminalnym, który wchodził w skład policji państwowej i działał głównie jako rodzaj korpusu ekspedycyjnego, przeznaczonego do wspomagania przeciążonej policji komunalnej na prowincji.

Potem policja została całkowicie upaństwowiona, stało się to na przełomie lat 1964-5 i wkrótce przenieśli się tu, do Västbergi.

W ciągu minionych lat Kollberg miał często różne odkomenderowania, Melander został przeniesiony na własne żądanie, ale Stenström był przez cały czas. Martin Beck znał go przeszło pięć lat, pracowali razem przy niezliczonych dochodzeniach. Wszystkiego, co wiedział praktycznie o policyjnej robocie, Stenström nauczył się przez ten czas, a nauczył się niemało. Dojrzał też, przezwyciężył niemal zupełnie niezdecydowanie i nieśmiałość, opuścił swój chłopięcy pokój w domu rodziców, a potem zamieszkał razem z kobietą, z którą, jak twierdził, chciał się związać na całe życie. Przez ten czas jego ojciec umarł, a matka wróciła do Västmanlandii.

Martin Beck powinien więc był wiedzieć o nim prawie wszystko.

Dziwne, wiedział jednak niezbyt wiele. Znał oczywiście wszystkie ważniejsze daty i miał ogólny, najprawdopodobniej uzasadniony pogląd na charakter Stenströma, jego zalety, jego braki, ale ponadto niewiele już było do dodania.

Porządny chłopak. Ambitny, uparty, bystry i pojętny. A z drugiej strony trochę nieśmiały, wciąż jeszcze nieco dziecinny, daleki od wszelkiej bojowości, miewający humory. Ale kto ich nie miewa?

Może dręczyły go kompleksy niższości.

Wobec Kollberga, który często błyskał cytatami z literatury i zawiłymi sofizmatami. Wobec Gunvalda Larssona, który kiedyś w ciągu piętnastu sekund wywalił kopnięciem zamknięte drzwi i jednym uderzeniem pozbawił przytomności chorego umysłowo napastnika, uzbrojonego w siekierę. A Stenström stał wtedy w odległości dwóch metrów i zastanawiał się, co zrobić. Wobec Melandera, który nigdy nie zmieniał wyrazu twarzy i nigdy nie zapominał tego, co raz zobaczył, usłyszał lub przeczytał.

A któż by w takiej sytuacji nie miał kompleksów?

Dlaczego wiedział tak mało? Dlatego, że nie dość pilnie obserwował? Czy dlatego, że nic do widzenia nie było?

Martin Beck, masując czubkami palców skórę u nasady włosów, studiował to, co Kollberg kładł na biurku.

Pewien rys pedanterii cechował Stenströma, to na przykład, że jego zegarek zawsze musiał być wyregulowany co do sekundy, odbiciem tej pedanterii był również drobiazgowy porządek panujący w jego biurku.

Papiery, papiery i jeszcze raz papiery. Kopie raportów, notatki, protokoły sądowe, odbite na powielaczu instrukcje, druki specjalne zawierające przepisy prawne. Wszystko starannie ułożone w paczki.

Najbardziej osobiste było pudełko zapałek i nie rozpieczętowany kartonik gumy do żucia. Ponieważ Stenström nie palił ani też zbytnio nie przepadał za żuciem gumy, miał prawdopodobnie te rzeczy po to, by móc nimi służyć ludziom przychodzącym do niego na przesłuchanie albo też – i to przeważnie – na pogaduszki.

Kollberg westchnął głęboko i powiedział:

– Gdybym to ja siedział w tym autobusie, przekopywałbyś teraz ze Stenströmem moje szuflady. Dużo trudniejsza robota. I prawdopodobnie porobilibyście odkrycia plamiące moją pamięć.

Martin Beck mógł sobie w przybliżeniu wyobrazić, jak wygląda w szufladach Kollberga, ale powstrzymał się od komentarzy.

– A tu nie ma nic plamiącego pamięć.

Martin Beck i tym razem nie odpowiedział. W milczeniu przeglądali papiery, szybko i dokładnie. Nie było nic, czego nie mogliby natychmiast zidentyfikować i zaszeregować zgodnie z ich urzędową wartością. Wszystkie notatki i dokumenty wiązały się z dochodzeniami, w których Stenström brał udział i które dobrze znali.

W końcu została już tylko jedna paczka. Brązowa koperta dużego formatu, zapieczętowana, dość gruba.

– Jak myślisz, co to może być? – rzekł Kollberg.

– Otwórz i zajrzyj.

Kollberg obracał kopertę w rękach.

– Wygląda na bardzo starannie zaklejoną. Zobacz, ile pasków taśmy samoklejącej.

Wzruszył ramionami i nożem do papieru, leżącym na podstawce, rozciął kopertę.

– O – powiedział – nie wiedziałem, że Stenström fotografował. – Przejrzał fotografie a potem rozłożył je przed sobą. – I nie podejrzewałbym go o takie zainteresowania.

– To jego narzeczona – powiedział Martin Beck bezdźwięcznie.

– Tak, oczywiście, ale nigdy bym nie pomyślał, że miał tak daleko, posunięte wymagania.

Martin Beck patrzył na fotografie z obowiązku i z uczuciem odrazy, jakiej doznawał zawsze, gdy musiał w mniejszym lub większym stopniu wkraczać w dziedzinę spraw należących do prywatnego życia innych ludzi. Była to reakcja spontaniczna i wrodzona, i nawet po dwudziestu trzech latach służby w policji nie potrafił jej opanować.

Kollberg nie był obciążony podobną wrażliwością. A po za tym był zmysłowy.

– Bombowa babka – powiedział z uznaniem, uważnie studiując zdjęcia. – Stać na rękach też potrafi. Nie wyobrażałem sobie, że ona tak wygląda.

– Przecież ją już widziałeś.

– Ale ubraną. To zupełnie co innego.

Kollberg miał rację, lecz Martin Beck wolał się w tym przedmiocie nie wypowiadać. Powiedział natomiast:

– A jutro ją znowu zobaczysz.

– Tak – stwierdził Kollberg ponuro. – Nie będzie to przyjemne. – Zebrał fotografie i włożył je do koperty.

Potem dodał:

– Może lepiej jedźmy już do domu. Podrzucę cię.

Zgasili światło, wyszli. W samochodzie Martin Beck powiedział:

– W jaki sposób wezwano cię wczoraj wieczorem na Norra Stationsgatan? Kiedy zadzwoniłem, Gun nie wiedziała, gdzie jesteś, a byłeś tam na miejscu dużo wcześniej niż ja.

– Zwykły przypadek. Kiedy się rozstaliśmy, polazłem w kierunku miasta i na Skanstullbron natknąłem się na dwóch znajomych chłopaków w radiowozie. Właśnie zostali zaalarmowani przez radio i zawieźli mnie prosto na miejsce. Byłem jednym z pierwszych.

Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Potem Kollberg rzekł z namysłem:

– Jak ci się zdaje, na co mu były te zdjęcia?

– Przyjrzyj się im – powiedział Martin Beck.

– Tak. Oczywiście. Ale jednak…

Загрузка...