Melander nie był z tych, co łatwo się poddają, ale rankiem dwudziestego siódmego czuł się do tego stopnia zawiedziony i zmieszany, że nawet Gunvald Larsson uznał za wskazane zapytać:
– Co tobie jest? Nie znalazłeś migdała w wigilijnej kaszce?
– Z kaszką i szukaniem migdała skończyliśmy zaraz po ślubie. Dwadzieścia dwa lata temu, licząc dokładnie. Chodzi o to, że nigdy się nie myliłem.
– No cóż, kiedyś trzeba zacząć – pocieszył go Rönn.
– Pewnie. Tylko że nie mogę tego zrozumieć.
Martin Beck zapukał i nim zareagowali, już był w pokoju, długi, tyczkowaty, poważny i kaszlący.
– Czego nie możesz zrozumieć?
– Tego z Göranssonem. Że się pomyliłem.
– Właśnie wracam z Västbergi – powiedział Martin Beck. – I wiem coś, co ci może humor poprawi.
– Co takiego?
– W sprawozdaniu o wypadku Teresy brakuje jednej strony. Dla ścisłości strony 1244.
O trzeciej po południu Kollberg stanął przed firmą samochodową w Södertälje. Zdążył już tego dnia zdziałać niejedno. Między innymi upewnił się, że świadkowie, którzy szesnaście i pół roku temu zauważyli samochód stojący w pobliżu boiska sportowego na Stadshagen, musieli mieć widok na samochód od przodu albo ukosem od przodu, poza tym zlecił pewne prace techniczne i miał teraz w wewnętrznej kieszeni przyciemnioną i lekko podretuszowaną fotografię reklamową samochodu Morris Minor, model z lat pięćdziesiątych. Z trzech świadków, dwaj już nie żyli: policjant i mechanik. Lecz prawdziwy ekspert, majster z warsztatów samochodowych, wciąż cieszył się dobrym zdrowiem. I pracował tu w Södertälje.
Nie był już majstrem, czymś lepszym, siedział w biurze o szklanych ścianach i rozmawiał przez telefon. Gdy rozmowa się skończyła, Kollberg wszedł bez pukania, nie legitymując się i nawet nie przedstawiając. Położył tylko przed byłym świadkiem fotografię i spytał:
– Co to za samochód?
– Renault CV-4. Stary gruchot.
– Jesteś pewien?
– Jestem pewien. Ja się nie mylę.
– Murowane?
Tamten raz jeszcze rzucił okiem na fotografię.
– Tak. To CV-4 wczesny model.
– Dziękuję – powiedział Kollberg i wyciągnął rękę po zdjęcie.
– Zaczekaj jeszcze. Próbujesz mnie nabrać?
Przyjrzał się fotografii. Po piętnastu sekundach powiedział wolno:
– Nie. To nie jest Renault. To jest Morris. Morris Minor, model z pięćdziesiątego albo pięćdziesiątego pierwszego roku. I z tym zdjęciem coś jest nie w porządku.
– Tak – przyznał Kollberg. – Jest podretuszowane tak, jakby było robione przy złym świetle w deszczową pogodę, w letnią noc na przykład.
Rozmówca przyjrzał mu się uważnie.
– Kim pan właściwie jest? – spytał.
– Policjantem – odpowiedział Kollberg.
– Powinienem się był domyślić. Tu już był jakiś policjant, na jesieni…
Tegoż popołudnia tuż przed wpół do szóstej Martin Beck zebrał wszystkich współpracowników na odprawę w kwaterze śledztwa. Nordin i Månsson już wrócili, więc załoga była, rzec można, w pełnym składzie. Brakowało tylko Hammara, który wyjechał na święta. Wiedząc, jak niewiele zdarzyło się w ciągu czterdziestu czterech dni intensywnego śledztwa, uznał za mało prawdopodobne, by dochodzenie ożywiło się nagle między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, w czasie gdy tropieni i tropiciele przeważnie siedzą w domu, mają czkawkę z przejedzenia i zastanawiają się, co tu zrobić, żeby pieniędzy starczyło do stycznia.
– A więc brakuje strony – podchwycił Melander z zadowoleniem. – A któż ją wziął?
Martin Beck i Kollberg wymienili szybkie spojrzenia.
– Czy ktoś z was może sobie powiedzieć, że jest specjalistą od domowych rewizji? – spytał Martin Beck.
– Ja – apatycznie odpowiedział Månsson ze swego miejsca przy oknie. – Jeżeli jest coś do znalezienia, to ja znajdę.
– Dobrze – powiedział Martin. – W takim razie przeszukaj mieszkanie Åkego Stenströma przy Tjärhovsgatan.
– Czego mam szukać?
– Strony z raportu policyjnego – wyjaśnił Kollberg. – Pagina: 1244, a w tekście prawdopodobnie wymienione jest nazwisko Nils Erik Göransson.
– Jutro – powiedział Månsson. – Przy dziennym świetle zawsze łatwiej.
– Proszę bardzo – powiedział Martin.
– Klucze dostaniesz ode mnie jutro rano – dodał Kollberg.
Miał właściwie klucze w kieszeni, ale zamierzał przed daniem Månssonowi wolnej ręki usunąć z mieszkania pewne ślady fotograficznej działalności Stenströma.
Następnego dnia o drugiej po południu zadzwonił telefon na biurku Martina Becka.
– Czołem, tu Per.
– Co za Per?
– Månsson.
– Aha, ty. No jak tam?
– Jestem w mieszkaniu Stenströma. Tu nie ma tego papierka.
– Jesteś pewien?
– Czy jestem pewien? – w głosie Månssona zabrzmiała obraza najwyższego stopnia. – Oczywiście, że jestem. A skąd wy macie pewność, że to on wziął tę stronę?
– W każdym razie przypuszczamy.
– Jeżeli tak, to jeszcze gdzie indziej poszukam.
Martin Beck pomasował czoło.
– Co rozumiesz przez „gdzie indziej”?
Ale Månsson już odłożył słuchawkę.
– Przecież w archiwum muszą być kopie – zauważył Gunvald Larsson. – Albo w prokuraturze.
– Pewnie – przyznał Martin Beck.
Nacisnął guzik telefonu, przełączył na wewnętrzny.
W pokoju obok Kollberg rozmawiał z Melanderem.
– Przejrzałem twoją listę.
– No i przyszło ci coś do głowy?
– Mnóstwo. Tylko nie wiem, czy ci się to na coś przyda.
– Zostaw to mnie.
– Są tam recydywiści. Na przykład Karl Andersson, Vilhelm Rosberg i Bengt Wahlberg. Wszyscy trzej starzy złodzieje. Wielokrotnie karani. Teraz już za starzy, żeby pracować w fachu.
– Dalej.
– Johan Gran był sutenerem i pewnie jest nim w dalszym ciągu. Zawód kelnera to tylko pozór. Nie dalej niż przed rokiem siedział. A Valter Eriksson, wiesz w jaki sposób został wdowcem?
– Nie.
– W pijackim szale zabił żonę stołkiem. Siedział pięć lat.
– Cholera.
– Więcej jest takich gagatków w twoim zbiorze. Ove Eriksson i Bengt Fredriksson byli karani za pobicie. Fredriksson nie mniej niż sześć razy. Niektóre z oskarżeń bliskie były właściwie próby morderstwa. Handlarz starzyzny Jan Carlsson to podejrzana figura. Nigdy się nie dostał za kratki, ale wiele razy był bardzo bliski. Björna Forsberga też pamiętam. Miał kiedyś niejedno krętactwo na koncie i dobrze był znany w kołach przestępczych w drugiej połowie lat czterdziestych. Ale potem przesiadł się na inne siodło i zrobił wspaniałą karierę. Ożenił się bogato i został solidnym finansistą. Ma tylko jeden przedawniony wyrok za oszustwo z czterdziestego szóstego roku. Natomiast Hans Wennström ma pierwszorzędny wykaz grzeszków: od sprzeniewierzenia do rozprucia kasy pancernej. A poza tym cóż to za funkcja.
– Były pomocnik w sklepie rybnym – powiedział Kollberg zajrzawszy do swego wykazu.
– Rzeczywiście dwadzieścia pięć lat temu zdarzyło mu się stać z rybami na rynku w Sundbyberg. Jest już teraz bardzo stary. Ingvar Bengtsson podaje się obecnie za dziennikarza. Należał do pionierów, jeśli chodzi o fałszowanie czeków. Bywał też alfonsem. Bo Frostensson jest trzeciorzędnym aktorem i znanym narkomanem.
– Czy ta kobieta nigdy nie sypiała z uczciwymi ludźmi? – powiedział Kollberg z ubolewaniem.
– Ależ owszem, sporo masz takich na liście. Na przykład Rune Bengtsson, Lennart Lindgren, Kurt Olsson i Ragnar Viklund. Żaden cień na nich nie pada.
Kollberg miał świeżo w pamięci całą sprawę.
– I wszyscy czterej żonaci – powiedział. – Diablo trudno im było chyba wytłumaczyć to żonom.
– No, pod tym względem policja była dyskretna. A tym młodym chłopcom, tym około dwudziestki albo jeszcze młodszym, też nic nie można zarzucić. Z sześciu w tym wieku, jakich masz na liście, tylko jeden właściwie niezupełnie dobrze się poprowadził. Kenneth Karlsson, siedział parę razy. Dom poprawczy. Choć to było już dawno i sprawy nie były poważne. Czy chcesz, żebym serio pogrzebał w przeszłości tych ludzi?
– Bardzo ci będę wdzięczny. Staruszków możesz odrzucić, wszystkich po sześćdziesiątce. Także najmłodszych, od trzydziestu ośmiu w dół.
– To byłoby ośmiu z jednej, siedmiu z drugiej strony. Zostałoby tylko czternastu. Pole działania się kurczy.
– Jakie znowu pole?
– Wszyscy ci mężczyźni mają oczywiście alibi, jeśli chodzi o zamordowanie Teresy – upewnił się Melander.
– Co do tego nie ma wątpliwości. Przynajmniej jeśli chodzi o porę, w której zwłoki podrzucono przy Stadshagen.
Poszukiwania kopii protokołów z przesłuchań w sprawie Teresy rozpoczęte tuż po świętach przeciągnęły się aż do następnego roku.
Dopiero piątego stycznia stos zakurzonych papierów znalazł się na biurku Martina Becka. Nie trzeba było być detektywem, by od pierwszego rzutu okiem poznać, że dokumenty te zostały wydobyte z najgłębszych zakamarków archiwum i że wiele lat minęło od czasu, gdy je ręka tknęła.
Martin Beck szybko odszukał stronę 1244. Tekst był zwięzły. Kollberg przechylił się przez ramię Martina i razem czytali:
Przesłuchanie Nilsa Erika Göranssona, sprzedawcy, jakie miało miejsce w dniu 1.XII.1951.
Göransson podaje, że urodził się w Sztokholmie 4.X. 1929.
Ojciec elektryk Algot Erik Göransson, matka Benita Göransson, z domu Kantanen. Przesłuchiwany zatrudniony jest obecnie jako sprzedawca w firmie „Import”, Holländaregatan 10, Sztokholm.
Göransson zeznaje, że znał Teresę Camarão, która obracała się okresowo w tych samych co on kręgach, jednak nie w miesiącach bezpośrednio poprzedzających jej śmierć. Zeznaje dalej, że dwukrotnie miał intymny związek (stosunek) z Teresą Camarão.
Po raz pierwszy w mieszkaniu przy Snartmangatan, gdzie obecnych było wtedy wiele innych osób. Po raz drugi zbliżenie miało miejsce w lokalu zwanym „piwnicą” przy Holländaregatan. W tym wypadku obecny był Svensson-Rask, który także miał zbliżenie (stosunek) z T. Camarão. Göransson twierdzi, że nie przypomina sobie dokładnej daty, ale wydarzenia te miały miejsce – w odstępie kilku dni jedno od drugiego – w końcu listopada albo na początku grudnia ubiegłego roku, tj. 1950. Göransson twierdzi, że nic więcej nie wie o T. Camarão.
Od 2 do 13 czerwca Göransson przebywał w Eksjö, do którego przyjechał samochodem o numerze rejestracyjnym A 6310 w celu sprzedaży odzieży dla firmy, w której jest zatrudniony. Göransson jest właścicielem samochodu A 6310, modelu Morris Minor z 1949 roku. Zeznanie odczytane i uznane za zgodne.
Przesłuchujący
(Podpis)
Należy dodać, że niżej wymieniony Karl Åke Birger Svensson-Rask jest tym, który pierwszy poinformował policję, iż Göranssona łączyły intymne stosunki z T. Camarão. Wiadomość o pobycie Göranssona w Eksjö potwierdza personel hotelu (Hotel Miejski) w tym mieście. Przesłuchiwany specjalnie na okoliczność poczynań Göranssona wieczorem w dniu 10 czerwca barman wzmiankowanego hotelu Sverker Johnsson stwierdza, że Göransson przez cały wieczór siedział w jadalni hotelowej, aż do zamknięcia, tj. do 23.30. Göransson był wstawiony. Informacjom Sverkera Johnssona można dać wiarę, tym bardziej, że znajdują one poświadczenie w zapisach na rachunku hotelowym Göranssona.
– No więc – powiedział Kollberg. – Sprawa jest jasna. Chwilowo.
– Co zamierzasz zrobić?
– To, czego Stenström zrobić nie zdążył. Jechać do Eksjö.
– Klocki zaczynają się układać – stwierdził Martin Beck.
– Tak. A gdzie się Månsson podziewa?
– Chyba jest w Hallstahammar i szuka tej strony u matki Stenströma.
– Ten łatwo nie rezygnuje. A szkoda, że go nie ma. Chciałem wziąć jego wóz. W moim coś nawaliło.
Kollberg przyjechał do Eksjö rankiem osiemnastego stycznia. Jechał nocą – trzysta trzydzieści pięć kilometrów – przy śnieżycy i po oblodzonych drogach, nie czuł się jednak specjalnie zmęczony. Hotel Miejski znajdował się przy rynku i był pięknym zabytkowym budynkiem, idealnie pasującym do idylli tego miasteczka, wyciętego jakby z kolorowej świątecznej pocztówki. Barman zwący się Sverker Johnsson już nie żył, ale kopia rachunku zapłaconego przez Nilsa Erika Göranssona istniała. Choć trzeba było wielu godzin, by ją wygrzebać z zakurzonego kartonowego pudła na strychu.
Rachunek potwierdzał wiadomość, że Göransson mieszkał w hotelu przez jedenaście dni. Jadał w hotelowej restauracji i codziennie podpisywał paragony za jedzenie i picie, należne sumy doliczano do rachunku hotelowego. Były i inne załączniki do rachunku, na przykład za rozmowy telefoniczne, ale numer, pod który Göransson dzwonił, nie był odnotowany. Co innego natomiast przyciągnęło natychmiast uwagę Kollberga.
Szóstego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego hotel, w ciężar rachunku gościa, zapłacił pięćdziesiąt dwie korony i dwadzieścia pięć öre pewnej firmie samochodowej. Należność za przyholowanie i reperację samochodu.
– Czy istnieje jeszcze ten warsztat samochodowy? – spytał Kollberg właściciela hotelu.
– Oczywiście i od dwudziestu pięciu lat nie zmienił właściciela. Należy iść w kierunku Långanäs i…
Człowiek, który od dwudziestu pięciu lat posiadał warsztat, niedowierzająco przyjrzał się Kollbergowi.
– Szesnaście i pół roku temu? A skądże ja u licha mogę pamiętać?
– A ksiąg pan nie prowadzi?
– Tego może być pan pewien. U mnie jest porządek.
Z pół godziny szukał starego skoroszytu. Nie chciał go z rąk wypuścić. Sam ostrożnie przewracał papiery, aż doszedł do żądanego dnia.
– Szósty czerwca – powiedział. – Proszę bardzo. Zabranie spod hotelu, zgadza się. Akumulator mu się wyładował. Cała zabawa kosztowała pięćdziesiąt dwie korony dwadzieścia pięć öre, z przyholowaniem.
Kollberg czekał.
– Przyholowanie – mruknął mechanik. – Co za głupota. Dlaczego nie podpiął do czegoś linki gazu i sam tu nie pojechał?
– Ma pan jakieś dane o samochodzie?
– Tak. Zaraz… zaraz… coś takiego. Ktoś przejechał zasmarowanym palcem po numerze. W każdym razie to był sztokholmski wóz.
– A nie wie pan, jakiej marki?
– Oczywiście. To był Ford Vedetta.
– A nie Morris Minor?
– Jak napisane, że Ford Vedetta, to głowę daję za to – powiedział właściciel warsztatu. – Morris Minor? Przecież to kolosalna różnica.
Kollberg zabrał z sobą segregator. Kosztowało go to pół godziny gróźb i perswazji. Gdy wreszcie zwyciężywszy wychodził, właściciel warsztatu powiedział:
– W każdym razie mamy wyjaśnienie, dlaczego niepotrzebnie wyrzucał pieniądze na holowanie.
– A dlaczego mianowicie?
– Sztokholmczyk.
Wieczór już zapadał, kiedy Kollberg wrócił do hotelu. Był głodny, zmarznięty i wyczerpany, więc zamiast siąść za kierownicą i odjechać, wynajął pokój w hotelu. Wykąpał się i zamówił jedzenie. Czekając na przyrządzenie potraw, odbył dwie rozmowy telefoniczne.
Pierwszą z Melanderem.
– Mógłbyś sprawdzić, którzy z tej mojej listy mieli samochody w czerwcu pięćdziesiątego pierwszego? I jakiej marki.
– Pewnie. Na jutro rano.
– I jakiego koloru był Morris Göranssona.
– Dobrze.
Potem zadzwonił do Martina Becka.
– Göransson nie przyjechał tu swoim Morrisem. Prowadził inny samochód.
– A więc Stenström miał rację.
– Mógłbyś zlecić zbadanie, kto był właścicielem tej firmy na Holländaregatan, gdzie Göransson był zatrudniony, i czym się ta firma zajmowała?
– Dobrze.
– Powinienem być jutro około południa w Sztokholmie.
Zszedł na dół i zasiadł do jedzenia. Nagle przypomniało mu się, że już był w tym hotelu. Mieszkał tu dokładnie szesnaście lat temu. W owym czasie był już w policji i zajmował się sprawą morderstwa w taksówce. Zostało wyjaśnione w ciągu trzech czy czterech dni. Gdyby wtedy wiedział to, co wie teraz, mógłby pewnie rozwiązać zagadkę sprawy Teresy w ciągu dziesięciu minut.
Rönn myślał o Olssonie i o rachunku z knajpy, znalezionym wśród łachów Göranssona. We wtorek po południu coś mu wpadło do głowy, gdy go jakaś myśl zaczynała dręczyć, szedł do Gunvalda Larssona. Wbrew niezbyt serdecznej postawie, jaką zachowywali wobec siebie w pracy, Rönn i Gunvald Larsson byli zaprzyjaźnieni, o czym mało kto wiedział. Razem spędzili wieczór wigilijny i noworoczny, większość osób z ich otoczenia wiadomość o tym ogromnie by zdziwiła.
– Myślę o tej kartce z literami B.F. – powiedział Rönn. – Na liście, którą Melander i Kollberg spichcili, są trzy osoby mające takie inicjały. Bo Frostensson, Bengt Fredriksson i Björn Forsberg.
– No?
– Można by się im dyskretnie przyjrzeć, zobaczyć, czy któryś nie jest podobny do Olssona.
– A wiesz, gdzie ich szukać?
– Melander chyba wie.
Melander wiedział. W ciągu dwudziestu minut zdobył informację, że Forsberg jest w domu, a po lunchu przyjdzie do swego biura w centrum. Lunch miał jeść z jednym z klientów o dwunastej w „Ambassadör”. Frostensson znajdował się w atelier, grał małą rólkę w filmie Arnego Mattssona.
– A Fridriksson pije piwo „Pod Dziesiątką”. Zawsze go tam można znaleźć.
– Idę z tobą – dość niespodziewanie oświadczył Martin Beck. – Weźmiemy wóz Månssona. Bo jemu dałem jeden ze służbowych.
Bengt Fridriksson, artysta i zabijaka, rzeczywiście siedział w piwiarni na Starym Mieście. Był bardzo gruby, miał bujną zaniedbaną rudą brodę i zmierzwione siwe włosy. Był już zalany.
W Solnie kierownik nagrań przeprowadził ich przez długie kręte korytarze w kąt wielkiego atelier filmowego.
– Frostensson będzie mieć scenę za pięć minut. Jego jedyna wypowiedź w całym filmie.
Stali w bezpiecznej odległości, ale w ostrym świetle reflektorów. Widzieli dekoracje ustawione za plątaniną kabli i ruchomych kulis. Scena przedstawiała chyba wnętrze sklepu.
– Uwaga! – ryknął reżyser. – Cisza. Zdjęcia. Kamera!
Człowiek w wysokiej piekarskiej czapie i białym fartuchu wszedł w potop światła i powiedział:
– Słucham. Czym mogę służyć?
– Stop! – ryknął reżyser.
Frostensson pięć razy musiał powtarzać to jedno zdanie. Był to chudy łysy człeczyna, jąkał się, kąciki ust i powieki drgały mu nerwowo.
W pół godziny później Gunvald Larsson zahamował o dwadzieścia pięć metrów od furtki wiodącej do willi Björna Forsberga w Stocksund. Martin Beck i Rönn skurczyli się na tylnych siedzeniach. Przez otwarte drzwi garażu widać było czarnego wielkiego Mercedesa.
– Wkrótce powinien wyjechać, jeżeli nie chce spóźnić się na lunch.
Czekali z kwadrans, nim drzwi willi otwarły się i na schodki wyszedł mężczyzna w towarzystwie przystojnej blondynki, psa i dziewczynki około siedmiu lat. Kobietę pocałował w policzek, dziecko objął i uniósł. Potem długim szybkim krokiem poszedł w kierunku garażu, wsiadł do wozu i wyprowadził go. Dziewczynka przesyłała mu całusy i coś wołała ze śmiechem.
Björn Forsberg był wysoki i szczupły. Twarz miał niemal nieskazitelnie piękną, jak wyciętą z ilustracji do noweli w tygodniku, wyraźne rysy, otwarte spojrzenie. Był opalony, poruszał się zręcznie i sprężyście. Z gołą głową, w jasnoszarym płaszczu, z falistymi, do tyłu odczesanymi włosami wyglądał młodo, wcale nie na czterdzieści osiem lat.
– Jak Olsson – powiedział Rönn. – Zwłaszcza postawa i ubranie, ten jasny płaszcz.
– Z tą różnicą – rzekł Gunvald Larsson – że Olsson za swoją przyodziewę zapłacił trzy stówy trzy lata temu na wyprzedaży, a ten za swoje okrycie wybulił z pięć tysięcy. Ale taki jak Schwerin podobnych różnic nie zauważa.
– Prawdę mówiąc, ja też nie – wyznał Rönn.
– Ale ja zauważam – rzekł Gunvald. – Są jeszcze na świecie ludzie mający poczucie gatunku. Gdyby nie to, można by budować burdele wzdłuż Savile Row.
– Gdzie? – spytał Rönn ze zdumieniem.
Kollbergowi rozkład czasu zupełnie się rozleciał. Po części dlatego, że zaspał, po części dlatego, że pogoda była podła jak nigdy. Do wpół do drugiej zdążył dojechać do motelu obok Linköping. Napił się kawy, zjadł ciastko i zadzwonił do Sztokholmu.
– No więc jak?
– Tylko dziewięciu z nich miało samochody latem w pięćdziesiątym pierwszym – powiedział Melander.
– Ingvar Bengtsson nowego Volkswagena, Rune Bengtsson Packarda 49, Kent Carlsson DKW 38, Ove Eriksson starego Opla Kapitäna, model przedwojeny, Björn Forsberg Forda Vedettę 49…
– Stop. Czy jeszcze ktoś z nich miał taki sam?
– Vedettę? Nie.
– Wystarczy.
– Morris Göranssona pierwotnie polakierowany był na szaro. Mógł go oczywiście łatwo przemalować.
– Dobrze, bądź uprzejmy przełączyć mnie na Martina.
– Jeszcze jedna okoliczność. Göransson latem pięćdziesiątego pierwszego oddał swój wóz na złom. Samochód skreślono z rejestru piętnastego sierpnia, w tydzień po policyjnym przesłuchaniu Göranssona.
Kollberg wrzucił koronę do automatu i podczas gdy w telefonie brzęczało, niecierpliwie myślał o dwustu czterech kilometrach, które jeszcze miał przed sobą. Przy takiej pogodzie potrwa to jeszcze parę godzin. Żałował, że nie wysłał wczoraj pociągiem księgi rachunkowej z warsztatu.
– Komisarz Beck.
– Cześć. I czym się ta firma zajmowała?
– Sprzedawała, jak mi się wydaje, kradzione rzeczy. Ale nigdy to nie zostało dowiedzione. Mieli paru sprzedawców, którzy jeździli po prowincji i upłynniali ubrania i różne inne rzeczy.
– Kto był właścicielem?
– Björn Forsberg.
Kollberg po chwili zastanowienia powiedział:
– Poleć Melanderowi, żeby zajął się tylko Forsbergiem. I poproś Hjelma, żeby on sam czy ktoś inny został w PLK, póki nie przyjadę. Mam coś, co trzeba poddać analizie.
Około piątej Kollberga wciąż jeszcze nie było, Melander zastukał do drzwi Martina Becka i wszedł z fajką w jednej ręce i kilkoma papierkami w drugiej. Od razu zaczął mówić:
– Björn Forsberg ożenił się siedemnastego czerwca pięćdziesiątego pierwszego roku z niejaką Elsą Beatrice Håkansson. Jedyną córką dyrektora Magnusa Håkanssona, który zajmował się materiałami budowlanymi i był wyłącznym właścicielem przedsiębiorstwa, którym kierował. Uważano go za bardzo bogatego. Forsberg natychmiast polikwidował wszystkie swoje zaangażowania, w rodzaju firmy na Holländaregatan. Pracował ciężko, studiował handel i ekonomię i stał się rzutkim przedsiębiorcą. Kiedy Håkansson umarł dziewięć lat temu, córka odziedziczyła majątek i firmę, ale Forsberg pełnił obowiązki dyrektora już od połowy lat pięćdziesiątych. Willę w Stocksund kupił w pięćdziesiątym dziewiątym. Kosztowała go około pół miliona.
Martin Beck wytarł nos.
– Jak długo znał tę dziewczynę, zanim się z nią ożenił?
– Spotkali się, o ile wiadomo, w Are w marcu pięćdziesiątego pierwszego. Forsberg był entuzjastą sportów zimowych. Jest nim zresztą w dalszym ciągu. Jego żona także. Tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia. Spotykali się potem ciągle aż do wesela. Bywał w domu jej rodziców. Miał wtedy trzydzieści dwa lata. Elsa Håkansson dwadzieścia pięć. – Melander przetasował papierki. – Małżeństwo uważane jest za szczęśliwe. Mają troje dzieci. Dwóch chłopców, trzynaście i dwanaście lat i dziewczynkę siedmioletnią. Samochód Forda Vedettę sprzedał wkrótce po ślubie i kupił Lincolna. Potem miał mnóstwo innych samochodów.
Melander zapalił fajkę.
– Czy to już wszystko, coś wyniuchał?
– Jeszcze jedno. Ważne, jak mi się zdaje. Björn Forsberg brał udział jako ochotnik w fińskiej wojnie zimowej w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat, pojechał na front bezpośrednio po odbyciu tu służby wojskowej. Pochodzi z mieszczańskiej dobrej rodziny i zapowiadał się obiecująco, nim wykoleił się po wojnie.
– Okay, to chyba on.
– Na to wygląda – rzekł Melander.
– Kto jest teraz obecny?
– Gunvald, Rönn, Nordin i Ek. Sprawdzić jego alibi?
– Właśnie.
Kollberg dobił do Sztokholmu dopiero po siódmej. Pojechł prosto do laboratorium i zostawił tam księgę warsztatu samochodowego.
– Mamy określone godziny pracy – kwaśno powiedział Hjelm. – Kończymy o piątej.
– To straszliwie uprzejme z twojej strony, że…
– Dobrze, dobrze. Za chwilę zadzwonię. Chcesz, żeby tylko numer odczytać?
– Tak. Jestem na Kungsholmsgatan.
Kollberg i Martin niewiele zdążyli sobie powiedzieć, gdy telefon zadzwonił.
– A, sześć, siedem, zero, osiem – powiedział Hjelm lakonicznie.
– Wspaniale.
– Łatwe zadanie. Sam niemal mogłeś to odczytać.
Kollberg odłożył słuchawkę. Martin Beck patrzył na niego pytająco.
– Tak. Göransson miał w Eksjö samochód Forsberga. To wyjaśnione. Jak wygląda jego alibi?
– Marnie. W czerwcu pięćdziesiątego pierwszego miał kawalerkę przy Holländaregatan w tym samym domu, gdzie mieściła się ta jego podejrzana firma. W czasie przesłuchania zeznał, że dziesiątego wieczorem był w Norrtälje. Bo też i był. Miał się tam spotkać z kimś o siódmej. Potem, wciąż według jego własnych oświadczeń, ostatnim pociągiem wrócił do domu. Był w Sztokholmie o wpół do dwunastej. Samochód swój pożyczył jednemu ze sprzedawców, który to w swoim zeznaniu potwierdził.
– Tylko bardzo starannie wystrzegał się mówienia o tym, że wymienił samochód z Göranssonem.
– Tak – rzekł Martin. – Miał więc Morrisa, należącego do Göranssona. A to stawia sprawę w zupełnie innym świetle. Samochodem bez trudu mógł wrócić do Sztokholmu w ciągu godziny. Samochody parkowały zwykle w podwórzu na Holländaregatan, tam trudno było sprawdzić, czy stoją. Sprawdziliśmy natomiast, że była tam chłodnia. Przeznaczona na futra, oficjalnie oddawane im na przechowanie podczas sezonu letniego, a w rzeczywistości pewnie kradzione. Jak myślisz, dlaczego zamienili samochody?
– Wyjaśnienie zdaje się bardzo proste – rzekł Kollberg. – Göransson był sprzedawcą, zabierał z sobą mnóstwo ubrania i innej tandety. W Vedetcie Forsberga miał na ten kram trzy razy tyle miejsca co we własnym Morrisie. – Po chwili milczenia dodał: – Göransson pewnie dopiero potem się połapał. Wróciwszy zrozumiał, co się stało i że samochód jest niebezpieczny. Dlatego zaraz po przesłuchaniu oddał go na złom.
– A co Forsberg mówił o swoich powiązaniach z Teresą? – spytał Martin Beck.
– Że spotkał ją na dansingu w pięćdziesiątym roku i sypiał z nią wiele razy, ile nie pamięta. Potem, zimą, spotkał swą przyszłą żonę i stracił zainteresowanie dla nimfomanek.
– Tak powiedział?
– Tak, co do słowa. Jak myślisz, dlaczego ją zamordował? Żeby ją usunąć, jak Stenström napisał na marginesie?
– Przypuszczalnie. Wszyscy zeznawali, że była natrętna. Morderstwo erotyczne to nie było.
– Nie, ale chciał to w ten sposób upozorować. A potem zdarzyło mu się niepojęte szczęście. Świadkowie pomylili się co do tego samochodu. To do niego musiało dotrzeć. Praktycznie biorąc mógł się czuć zupełnie pewny. Jedynym powodem niepokoju był Göransson.
– Göransson i Forsberg znali się dobrze – powiedział Martin Beck.
– A poza tym nic się nie działo, póki Stenström nie zaczął grzebać w protokołach sprawy Teresy i póki nie dostał tej osobliwej informacji od Birgerssona. Stenström sprawdził, że ze wszystkich zamieszanych w tę sprawę tylko Göransson miał Morrisa Minor, i to czerwonego w dodatku. Stenström z własnej inicjatywy przesłuchał wiele osób i zaczął tropić Göranssona. Göransson denerwował się coraz bardziej… czy wiemy, gdzie on przebywał między ósmym października a trzynastym listopada?
– Tak. Na statku, na jeziorze Klara. Nordin odnalazł to miejsce wczoraj rano.
Kollberg pokiwał głową.
– Stenström liczył na to, że Göransson prędzej czy później podprowadzi go do mordercy, i dlatego śledził go dzień po dniu prawdopodobnie zupełnie jawnie. I właściwie miał rację. Choć rezultat wypadł dla niego fatalnie. Gdyby się zamiast tego pospieszył z tym wyjazdem do Småland…
Kollberg umilkł, Martin jak zwykle, gdy się zamyślił, pocierał kciukiem i wskazującym palcem nasadę nosa.
– Tak, wszystko się zgadza – powiedział – także psychologicznie. Pozostaje dziewięć lat do chwili przedawnienia morderstwa popełnionego na Teresie. A morderstwo jest jedyną zbrodnią tak poważną, by jako tako normalny człowiek mógł posunąć się do podobnej ostateczności, byle uniknąć wykrycia. Ponadto Forsberg ma niezwykle dużo do stracenia.
– Czy wiemy coś o jego poczynaniach wieczorem trzynastego listopada?
– No cóż, zgładził wszystkich w autobusie, ze Stenströmem i Göranssonem włącznie, bo w tej sytuacji zagrażali jego życiu. Ale właściwie jedyne, co wiemy, że miał sposobność popełnienia morderstwa.
– A skąd ta wiadomość?
– Gunvaldowi udało się zwabić służącą Forsbergów, Niemkę. Ma wychodne w każdy poniedziałek wieczorem. Według kalendarzyka, który miała w torebce, noc z trzynastego na czternastego spędziła u swego chłopca. Wiadomo nam też, z tego samego źródła, że pani Forsberg była tego wieczoru na damskim przyjęciu. Forsberg więc w założeniu musiał być w domu, bo nigdy nie zostawiają dzieci samych.
– Gdzie ona teraz jest? Ta służąca.
– Tu. I zatrzymamy ją przez noc.
– A co sądzisz o jego stanie psychicznym? – spytał Kollberg.
– Prawdopodobnie bardzo zły. Na granicy załamania.
– Pytam, czy mamy dostatecznie obciążający materiał, żeby go aresztować.
– Nie za autobusową sprawę. To byłby fałszywy krok. Ale możemy go zamknąć jako podejrzanego o zamordowanie Teresy Camarão. Mamy kluczowego świadka, co zmienia pogląd na całość, i cały szereg nowych faktów.
– Kiedy?
– Jutro przed południem.
– Gdzie?
– W jego biurze. Jak tylko tam przyjdzie. Nie należy wciągać w to żony i dzieci. Zwłaszcza jeśli jest zdesperowany.
– Jak?
– Możliwie najdyskretniej. Bez strzelaniny i wyważania drzwi.
Kollberg dumał przez chwilę, potem postawił ostatnie pytanie.
– Kto?
– Ja i Melander.