ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Jak uradzono, następnego ranka Zwajcy odjechali traktem, zaś reszta kompanii pod przywództwem Suchywilka zapadła się w bory. Koźli Płaszcz zdawał się dobrze znać żalnickie pogranicze i poprowadził ich leśnymi traktami. Twardokęsek z początku nie bardzo rozumiał, skąd u wygnańca podobna wiedza.

– A co, wam się zdaje, mości zbójco, że myśmy się przez te wszystkie lata nie zapuszczali do Żalników? – objaśnił go trzeciego dnia Przemęka. – Rebelia, mości zbójco, nie kukułcze jajo, co można byle komu podrzucić. Trzeba je samemu wysiedzieć i wyhołubić, żeby przed czasem nie zmarniało.

– Własnym kuprem wysiedzieć, powiadacie? Iście, zdaje mi się, że u niejednego kuper nad rozumem przeważy – Twardokęsek skrzywił się i znacząco popatrzał ku Szarce. – Choć z tego nie rebelia, ale zgoła co innego się może wykluć.

– Zostawcież – Przemęka uśmiechnął się półgębkiem. – Co ma być, to będzie, takoż wedle rebelii, jako i kuprów. I nie trwóżcie się, drogi nie zmylimy, bo książę te ziemie dobrze zna. Rzekłbym nawet, że lepiej niźli sam Wężymord, bośmy łońskiego roku każdy kawałek gruntu obrachowali wedle spisów podatkowych, co nam przypadkiem w ręce wpadły. Dokładnie rozumiemy, który obywatel na czym siedzi.

– Jeno ich umysłów nie znacie – napomknął niechętnie Twardokęsek. – Przecie nie będzie tak, że staniecie na rynku i rzekniecie: no, dobrze ludziska, gotujcie się a kosy na sztorc stawiajcie, bo tu pan wasz prawy nadciąga z orszakiem. A w orszaku dwóch Zwajców, karzeł, zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy, dziewka w obręczy dri deonema, jadziołek i wiedźma ze zwierzołakiem. Z tąże potęgą zamyślacie się wyprawić przeciwko Wężymordowi? – prychnął pogardliwie. – Toście głupi ponad wyobrażenie.

– Poczekajcież, mości zbójco – Przemęka znów uśmiechnął się kącikami ust. – Może jeszcze i wy z kosą przeciwko Wężymordowi pogonicie.

– Niedoczekanie! – prychnął zbójca i spiął konia.

Jechał w milczeniu, żując gorzkie myśli. Wcale nie podobały mu się słowa Przemęki i przeczuwał, że rychło żalnicki książę wciągnie ich w nielichą kabałę. Na domiar złego zupełnie nie znał tutejszej okolicy, nie wiedział nawet, jak daleko się zapuścili. Tak czy inaczej, leźli prosto w paści. Bo skoro Wężymord zdołał tyle lat utrzymać władztwo, musi być człekiem przemyślnym, dumał Twardokęsek. I kiedy się rozniesie wieść o powrocie żalnickie – go wygnańca, Wężymord ruszy nań z całą pomorcką potęgą. Ech, wolałbym dalej zbójować na Przełęczy Zdechłej Krowy…

Zastanawiał się, czy jadziołek wciąż ma na niego baczenie i czy Szarka oponowałaby nadmiernie, gdyby postanowił wrócić w Góry Żmijowe. Po spotkaniu z Servenedyjkami rudowłosa popadła w posępne milczenie. Z pozoru jednak niewiele się zmieniło. Dziewczyna jechała na skrzydłoniu, nakrytym przez Servenedyjki przepysznym czaprakiem, i jako pierwej trzymała się w kompanii zbójcy i wiedźmy. Wydobyła nawet z zawiniątka sterany kubrak norhemnów i przykrótką spódniczkę, ale Suchywilk stanowczo ukrócił tę brewerię.

– Nie, córuchna – oznajmił z potępieniem – nie będziesz ty w przebraniu gamratki po gościńcu ganiać ani gołym zadkiem ludziom w oczy świecić. Nawet nie w bezwstydzie sprawa, choć i on kniaziowskiej córce nie przystoi. Nam się trzeba w spokojności między narodem przemykać, czego jako żywo nie dopniemy, jeśli ci będzie każdy próbował pod tą kusą kiecką macać. Przyjdzie do bitki, zawoła ktoś starościńskich. A co nam wtedy po tym, że łbów naszczerbimy, jak nam Pomorcy na kark wsiądą? Rozumiesz, córuchna?

Zrazu Szarka popędziła go grubym słowem, aż Suchy – wilk zmienił się na pysku. Jednak wieczorem, kiedy przystanęli na obozowisko na skraju osady, potulnie przywdziała ciemnosiną suknię, którą dlań wyłudził od miejscowej karczmarki. Co prawda łysnęła przy tym ślepiami jako żbik, lecz Twardokęsek poznawał, że wszystko się miało w ich kompanii odmienić. Dawna swoboda włóczęgi przez Góry Żmijowe przeszła bez śladu. Nie było pogawędek z wolarzami i jędrnych przekomarzań z wiejskimi dziewuchami. Jeśli nawet przystanęli gdzie na popas w gospodzie, wiedźmę z Szarka zaraz zwajecki kniaź odsyłał na górkę i zbójcę na straży zostawiał, aby przypadkiem kto się do nich nocką nie próbował przekradać. Twardokęskowi zdawało się, że podejrzliwość Suchywilka godziła przede wszystkim w Koźlarza, bowiem gdy tylko żalnicki wygnaniec podchodził bliżej do dziewczyny, Zwajca pojawiał się znienacka i nie odstępował jej na krok, póki Koźlarz nie poszedł precz.

Siedział więc zbójca samowtór z karłem, którego takoż nie dopuszczano do komitywy ze Zwajcami, i rżnęli w karty albo zabawiali się grą w kości. Było to zajęcie wcale wdzięczne, gdyż Szydło okazał się przednim szulerem i pokazywał zbójcy, jak kości fałszować i karty znaczone układać. Czasem zachodziła do nich wiedźma i bawili się z karłem dziecięcymi zgadywankami, bowiem Szydło okrutnie lubił zagadki. Przy tym musiał pierwej wiele bywać na dworach Krain Wewnętrznego Morza, bo skwapliwie sypał opowieściami, ohydnie sprośnymi.

Jednakowoż zbójca czuł się pohańbiony owym nagłym wyłączeniem z męskiego bractwa, a za główną przyczynę swych niedoli uważał Koźlarza. Z Przemęką, przeciwnie, oswoił się bardzo szybko, po części dlatego, że szpakowaty najemnik znał szlaki w Górach Żmijowych i chętnie gwarzył ze zbójcą o dawnej świetności Kopienników. Takoż zwajecka rubaszność i prostoduszność ujmowały go z wolna. Patrzajcie, myślał sobie, ileż to gadali ludziska o Zwajcach, że pogaństwo najgorsze we świecie, bezecne, plugawe. Tymczasem łacniej się ze Zwajcami domówić, niźli z tym pankiem wyniosłym a dufnym. Może tedy lepiej pociągnąć za Suchywilkiem? Może nam na Wyspach Zwajeckich wielka przyszłość pisana? Teraz Szarka jest za zwajecką kniahinkę, co niemałą fortunę oznacza. A Szarka niedbała. Ani się obejrzy, jakie tam niej dobra przygotowane, jeszcze wszystko zepsuje durną połajanką. Nie, trzeba się samemu wywiedzieć.

Jak pomyślał, tak uczynił. Przydybał zwajeckiego kniazia na uboczu, kiedy Suchywilk w spokoju ducha zapinał portki. Jednak ledwo gałązka trzasnęła pod Twardokęskowym butem, Zwajca obrócił się z długim ostrzem w ręku.

– Nie skradajcież się po nocy! – upomniał zbójcę. – Mogłem niebacznie nożem popod żebro zmacać.

– Jakbym was prawdziwie podchodził – skrzywił się Twardokęsek – prędzej by wam kark gruchnął, niźli mnie gałąź pod podeszwą. Pogwarzyć chciałem na osobności.

– Ja tam tajemnic nie mam – podejrzliwie rzekł Suchywilk. – Widzę, że spoglądacie krzywo na Koźlarza, ale mnie przeciwko niemu nie podbechtacie.

– O Szarce chciałem mówić! – fuknął urażony zbójca. – Widzicie, mości kniaziu, myśmy długo ze sobą poprzez Góry Żmijowe szli i poznałem dziewkę jak dziadowski szeląg. Zanadto ona cicha ostatnimi czasy. A jak cicha, tedy coś gotowi, bo u niej umysł niecierpliwy. Zdałoby sieją gdzie w bezpieczne miejsce wywieźć – dodał. – Byle daleko, gdzie jej nie będą bębenka podbijać gadkami o Annyonne, Delajati i mordowaniu bogów.

Zwajecki kniaź popatrzał na niego bystro, podrapał się po pękatym, czerwonym nosie.

– A ja wam nie dowierzam! – wypalił. – Na dziecko moje dybiecie, ot co! Znalazł się, psiamać, opiekun! Wyście nie opiekun, ale zbój i łupieżca niewstydliwy! Furda wam od niej! Wam i temu żalnickiemu gołodupcowi! Nie będą się byle kutasiki pętać wedle mojej córeczki!

Tutaj zbójca ze zdumienia ślepia wytrzeszczył i, co mu się jako żywo nieczęsto zdarzało, języka w gębie zapomniał.

– A mojego dobra nawet nie powąchacie – ciągnął zacietrzewiony Suchywilk. – Nasłuchaliście się w Górach Żmijowych gadek o zwajeckim złocie, ale niedoczekanie! Prawda, że majątek za dziewką pójdzie, ale ja jej będę męża wybierał. Ja sam! Tedy możecie nogami do sądnego dnia popod płotem drobić, bo nic nie wydrobicie.

– Akurat – odezwał się spomiędzy tarninowych krzaków zgryźliwy głos Czarnywilka. – Pomnę jeszcze, Suchy, jak was Sella za nos wodziła. Tańcowaliście, jak wam zagrała, niby stary niedźwiedź z obręczą w nosie. I z córką niezawodnie tak samo będzie. Ale nie w tym rzecz. Gorsze, że wasza dziewka iście będzie na całych Wyspach Zwajeckich najzasobniejsza dziedziczka.

– Ha! – Zwajecki kniaź wziął się pod boki. – Zazdrość bierze, Czarny, hę? Myśleliście może, że coś wedle pokrewieństwa waszym synaczkom skapnie? A ja wam powiadam: ani dudu! – ryknął triumfalnie. – Ani złamanego szeląga! Nie trza było dziecisków bez opamiętania płodzić, jak ich wyżywić nie potraficie!

– Wy, kniaziu, jak coś rzekniecie – Czarnywilk posiniał na twarzy i zbójca zląkł się, że tym razem kniaź przebrał miarę w obelgach – to aż człeka wstyd bierze, że dureń tyle lat Zwajcom przewodzi. Moich synów ostawcie w pokoju, dobrze sobie oni bez waszej jałmużny poradzą. Was zawiść gniecie, że u mnie w komorze sześciu synów niby dębczaki młode, a u was jeno jedna dziewka mizerna.

– Jakbym moich synów w komorze trzymał, u matki pod pierzyną, takoż by po świecie chadzali! – ryknął Suchywilk. – Każcie jeszcze waszym czepce wdziać i kądziel im w ręce włóżcie, bo serca mają w zupełności niewieście. Niechby który stawał przeciwko Pomorcom, jak moja córuchna tamtych zbójców na schodach spichrzańskiej cytadeli pogromiła! Ale tchórze są zwyczajne!

– Macie swoje lata, Suchy – syknął Czarnywilk przez zaciśnięte zęby – zdałoby się wam zacząć tchórzostwo od rozwagi odróżniać. Nienawiść was ze szczętem przeżarła i zaślepiła. Nic waszej dziewce nie ujmuję, ani dobytku, ani męstwa. Jeno gadam, że póki was stanie, poty spokój będzie na Wyspach Zwajeckich, bo się będą was chłopy lękać i kręgiem ją obchodzić. Ale kiedy gdzie głowę położycie, rzucą się nań niczym wilcy na łanię.

– Srogą będę mieli niespodziankę – mruknął półgębkiem zbójca, który skwapliwie przysłuchiwał się zwajeckiej sprzeczce, chcąc się zawczasu jak najwięcej wywiedzieć o Szarczynej ojcowiźnie – jak się spod sarniej skóry wilcze zęby pokażą.

– Wyście człek południowy – skrzywił się pogardliwie Czarnywilk – nie rozumiecie, jak u nas męże w zaloty chadzają. Kiedy kniazia w dworcu zabraknie, zlecą się z całych Wysp Zwajeckich. Będą w wielkiej izbie siedzieć, dobytek przeżerać, piwniczkę osuszać i do dziewki zęby szczerzyć, póki się nie ugnie i którego za męża nie weźmie. A wasi wojowie, zacny Suchywilku, ani palcem nie kiwną, żeby ich precz popędzić. Bo taki już we świecie obyczaj, że spódnice nad wyspami nie panują, choćby najbardziej wojenne i harde.

– Sella panowała – sprzeciwił się Suchywilk, lecz bez przekonania.

– Zmiłujcież się wszyscy bogowie! – podniósł ręce Czarnywilk. – Bo się po pomorckim najeździe z jej dworca została tylko wypalona skorupa, nie więcej! Kto by się na podobną nędzę łaszczył? Nadto, ludziska strachali się Morskiego Konia, co ją na podołku hołubił. Ale z waszą Szarką inna będzie sprawa.

– Llostris! – warknął gniewnie zwajecki kniaź. – Myśmy ją Llostris nazwali, po matczynej babce, jak w godnym rodzie przystoi. Wy mi jej tym frymuśnym południowym imieniem nie wołajcie. Llostris, powiadam!

– A wołajcież ją, jak sobie, kniaziu, chcecie! – zeźlił się z kolei Czarnywilk. – Nie będą się ludzie oglądać na jej miano, tylko na dobytek, ten zaś pokaźny, że podobnego ze świecą na Wyspach Zwajeckich nie znajdziesz. Więc się, mości kniaziu, dobrze zastanówcie, nim ją córką po północy obwołacie. Bo mało kto będzie dziewczynie sojusznikiem. Przy tym niewiasta harda, pyskata, do jarzma nienawykła, obyczajów domowych nieświadoma. Sami widzicie, że przyjaciół jednać nie potrafi.

– Bo tam nie przyjaciół trzeba, jeno kija porządnego! – potrząsnął głową Suchywilk. – Są w naszym rodzie białogłowy twarde, gwałtem ich w małżeństwo nikt nie pochwyci. Pomnicie, jak babka pierwszy raz owdowiała? Też była pani posażna, z pięknym dobytkiem, a dziatkami maleńkimi. Zjechało się zalotników cała kupa i co babka uczyniła? Przyprawnym trunkiem spitych w wielkiej izbie zaryglowała i ogień pod dworzec podłożyła.

– Ale babka była między naszymi chowana – powiedział Czarnywilk. – Od maleńkości ją ludzie znali, a wasza córka, wybaczcież kniaziu, ale szczerą prawdę powiadam: znajda. Niech rozniesie się wieść o obręczy dri deonema, jako i o tym, że z jadziołkiem wędruje, a nikt uczciwy jej nie wspomoże. Nie, kniaziu, wyście dla tej dziewki jedyna tarcza i osłona. A braknie was, przyjdzie bieda. Albo ją skrycie ubiją, albo, przez szacunek dla was i krwi szlachetnej, starzy za mąż ją komu dadzą. Potem będzie co wiosnę nowego bachora rodzić i prędko zapomni o fanaberiach.

– Po moim trupie! – Suchywilk z chrzęstem wyłamywał palce.

– Toć właśnie o tym gadamy, mości kniaziu! – zarechotał Czarnywilk. – Właśnie po waszym trupie! Póki waszego życia, poty dziewka bezpieczna. Nie dłużej.

– Chcecie, żebym moje córuchnę za waszego chłopaka zeswatał! Niedoczekanie!

– Nie, kniaziu. Choćbyście po dwakroć tyle dobra mieli, jeszcze bym o waszą córuchnę nie prosił. Gadam tylko, że jej opieka potrzebna, kiedy was nie stanie.

– Wasza? – kniaź podejrzliwie podniósł brwi.

– Nie, nie moja – westchnął Czarnywilk. – O waszym synu gadam. O tym, coście go precz przepędzili. Może czas, żeby się do dom wrócił?

W jednej chwili Suchywilk porwał kuzyna za kapotę i w tył popchnął, aż mu kości jęknęły głucho.

– Ja ciebie, Czarny, ostrzegam – rzekł zmienionym głosem. – Raz jeszcze podobnej sztuczki popróbujesz, a prze – pomnę, żeśmy krewniaki – po czym obrócił się na pięcie i poszedł precz.

Kiedy zniknął, Czarnywilk bezsilnie opadł na zwalony pień. Ręce mu dygotały ze wzburzenia.

– Tyle lat przeszło – odezwał się wreszcie. – Tyle lat minęło, a ten wciąż swoje powtarza. No co, zbójco, niby kół stoicie? Siadajcie, to was objaśnię, nim z nieświadomości jaką głupotę kniaziowi rzekniecie. Bo on jest człek prędki do topora i na całych Wyspach Zwajeckich ja jeden mu prawdę w oczy gadam. Będzie na mnie fukał i prychał, ale nie ukrzywdzi. Niechby jednak kto inny spróbował…

Zbójca wzruszył niechętnie ramionami: zwajecki kniaź uraził go srodze i bynajmniej nie zamierzał się więcej mieszać w swatanie Szarki. Jednak opowieści był ciekaw, a rozumiał, że po kłótni Czarnywilk nabrał chęci, by się przed kim wygadać i wyżalić – choćby i przed obcym.

– Widzicie, mości zbójco – zaczął powoli Czarnywilk – myśmy się z Suchym pospołu chowali, a kiedyśmy wyrośli, razem na wiking chodzili. Pomnę jak dziś, kiedy Suchy z trzema okrętami najechał Skalmierz – uśmiechnął się blado. – Popiła się drużyna. Ktoś zakład krzyknął, żeby do zmierzchu najgłówniejszy skalmierski port utrzymać. A Suchy nic, jeszcze jeden garniec miodu wychylił, załogę spędził i prościutko do portu pożeglował. Dobrze, że jeszcze chłopy pijane były, bo na dobre nie rozumiały, na co się porywają. I utrzymali – w jego głosie pobrzmiało odległe zdumienie. – Wykładacie sobie, zbójco, że utrzymali? Wciąż o tym po całym Wewnętrznym Morzu śpiewają! Zaś Suchywilka w pijackim widzie naszła fantazja, żeby poprowadzić wycieczkę na dożów pałac. Wdarli się do środka, pachołków potłukli. Suchy dożową dziewkę porwał, na Wyspy Zwajeckie powiózł i w niewolnicę obrócił.

– Czemu w niewolnicę? – zdziwił się Twardokęsek. – Toć przecie ród znamienity, krew szlachetna.

– Widzicie, mości zbójco – Czarnywilk uśmiechnął się zgryźliwie – wysp naszych nie znacie. Wiele u nas kniaziowie niewiast we dworcach trzymają i dzieci z nimi płodzą, ale żenić, to my się między sobą żenimy, wedle starego obyczaju. Suchy się zresztą wcale nie rwał do żeniaczki, choć dziewka rozkochała się w nim niezmiernie i synów mu czterech godnych zrodziła. Dopiero jak Sellę zobaczył… – urwał i zadumał się na długą chwilę, łamiąc w palcach zeschłe patyki. – Nim miesiąc przeszedł, kniaź dożową córę do ojca odprawił, matkę własnych synów jak pakułowy wiecheć za drzwi wypędził w niesławie. Prawda, że wywianował ją nad wyraz hojnie, klejnotami i złotem obdarzył. Ale precz iść kazał – po tych wszystkich latach, kiedy była za panią dworca. Wtedy pierwsze niesnaski między Suchywilkiem a jego synami powstały, choć mogło się jeszcze z czasem uleżeć i uspokoić. Jednak czasu zabrakło.

Zbójca w milczeniu pokiwał głową: ojcowie i synowie, była to między kniaziami śpiewka stara jak świat i równie okrutna.

– Sella długo nie mogła kniaziowego nasienia donosić – ciągnął Czarnywilk. – Po północy chodziły rozmaite gadki o rodzie Iskry i krwi jej rozrzedzonej, słabowitej. Aż potem Sella dziewuszkę powiła i radość wielka we dworzyszczu nastała. Ja wtenczas u nich częstym gościem bywałem i pomnę, jak prędko dziewka cały dworzec zawojowała. Braci nie wyłączywszy – uśmiechnął się posępnie. – Selli nie kochali, bo ich matkę z dworca przegnała, lecz za maleńką Llostris każdy w ogień by skoczył. I skoczyli – poprawił się na pieńku, jakby go co z nagła w boku za – kłuło. – Kiedy czas przyszedł, skoczyli.

Zbójca milczał, pozwalając, by stary Zwajca przeżuł gorzkie wspomnienie. Niewiele słyszał o tamtych czasach, bo też Zwajcy z rzadka tylko gadali o domowych kłopotach, a rzadziej jeszcze podobne wieści docierały na krańce Gór Żmijowych. Rozumiał więc, jaka mu się gratka trafiła i żadnym nieostrożnym słowem Czarnywilka nie popędzał.

– Nie wiedzieć, jak się zdarzyło, że ich Pomorcy akuratnie tego dnia dopadli – podjął wreszcie Zwajca. – Mało kto się we dworcu został, bo właśnie biełucha popod wyspę podpłynęła, jako zwykle jesienią. Zacny był połów, tedy wieczorem ucztę nagotowano na brzegu morza, ze śpiewkami, z gorzałką, sami rozumiecie… – znów urwał i zagapił się ciemność. – Sella dziewkę poszła do snu układać, a kniaź za nią, żeby samojedna między pijanym narodem nie wędrowała. A w dworcu już Pomorcy czekali przytajeni, w samej wielkiej izbie. Jakim sposobem na wyspę podpłynęli, jak się do obejścia zakradli, wciąż pojąć nie potrafię. Czterech Suchywilk trupem położył, ale skrępowali go na koniec. Skrępowali i żelaznymi ćwiekami do dźwierzy przybili, żeby patrzał, co z jego niewiastą robią – pociągnął nosem i zbójca dostrzegł, że jego twarz jest mokra od łez. – Czy rozumiecie mnie, zbójco? Z niewiastą najwyższego kniazia, pośrodku Wysp Zwajeckich, na jego własnej ziemi, w dworcu od pradziadów postrojonym, popod poprzecznym bierzmem, na którym wyrzeźbiono skrzydlate węże nieba. I jakeśmy go wreszcie znaleźli – niezdarnie otarł twarz rękawem – bliższy był trupa, niźli żywego człeka. Myślelim, że do cna oszaleje albo przed świtem sczeźnie z rozpaczy i krwi upływu. A on własnymi rękoma, co mu je ledwie szmatą przewiązali, Selli grób kopał popod samym dworcem i nikogo do siebie nie dopuścił, tylko synom okręty kazał brać i za Pomorca – mi gonić. A frejbiterzy na Pomort płynęli i nikt by ich do – pędzić nie zdołał, chyba że między Żebrami Morza. A Żebra Morza, mości zbójco, są nie byle co, nawet dla zwajeckiego okrętu, tamtędy jeno ptaki latają i ryba pływa. Jednak Suchywilk kazał na okręty wsiadać, więc wsiedli. I wszystkich ich Żebra zabrały.

– Przecieście sami rzekli… – zadziwił się Twardokęsek.

– Prawdęm rzekł! – żachnął się Czarnywilk, ze złością kopiąc kępę zgoła niewinnych paproci. – Trzech synów posłusznie się ojcu pokłoniło, choć wiedzieli, że z podobnej żeglugi nic dobrego być nie może. Widzicie, mości zbójco, na Zwajeckich Wyspach rodzicielskie słowo rzecz święta. Nieposłusznego syna człek może ze szczętem wydziedziczyć, precz przegnać albo zwyczajnie ubić. Takie jego ojcowe prawo. Pomnę, jakem im jeszcze gadał, żeby gdzie w zatoczce przylgnęli, przeczekali, póki Suchy do rozumu nie wróci. Ale oni sami z siebie rwali się małej na ratunek. Tak i popłynęli – westchnął ciężko.

– A czwarty syn?

– Czwarty syn, najmłodszy – Czarnywilk uśmiechnął się cierpko – w oczy kniaziowi powiedział, że zza Żeber Morza nikt żywym nie wróci. Co jeszcze chciał rzec, trudno dzisiaj zgadnąć, bo Suchy nie słuchając czekanem go zdzielił i byłby dzieciucha dobił, gdyby go woje nie odciągnęli. Parę miesięcy przeszło, nim chłopak na własne nogi się podniósł, lecz ojciec nie chciał go więcej oglądać, chociaż wiedział, że tamtych trzech morze wzięło. Tak jednego dnia postradał Suchywilk za przyczyną Pomorców małżonkę, córkę i czterech synów.

– Przecie jeden żywię – wzruszył ramionami zbójca. – Dziewka takoż odnalazła się w dobrym zdrowiu, w czym tedy zmartwienie?

– Ano w tym – wyjaśnił gorzko Czarnywilk – że go Suchy przeklął i do rodzinnego dworca przystępu wzbronił. Bo kniaź zawzięty jest jak mało kto, tedy się na koniec przydarzyło, co się przydarzyć musiało. Długośmy o jego szczenięciu nie słyszeli, aż znienacka pół tuzina lat temu na powrót się pokazał. Miał przy sobie gromadę bitną z pirackiej Skwarny. Nocką na łodziach popod samo Suchywilkowe dworzyszcze podpłynęli, tam, gdzie kniaziowskie okręty stały. Chłopak wyspę znał, że lepiej trudno, tedy zakradli się cichaczem, ludzi potłukli i okręt porwali.

Twardokęsek mimowolnie zagwizdał z podziwem.

– Własnemu ojcu? Nie dziwota, że kniaziem cholera trzęsie.

– Oj, tak nim trzęsła, że mało na miejscu ducha nie wytrzęsła! – zarechotał Czarnywilk, bijąc się z uciechy po udach. – Bo, widzicie, mości zbójco, pewnie by jeszcze kniaź napad przebolał. Ale synaczek capnął mu nie byle co, tylko „Morskiego Kozła". Własny kniaziowy okręt – wyjaśnił nie rozumiejącemu zbójcy – co się nim po całych Zwajeckich Wyspach chlubił i przechwalał. Bo też było czym: dwadzieścia dębów nań poszło krzepkich, a żagle purpurą barwiono. Piękny okręt, mości Twardokęsku, i w całym Wewnętrznym Morzu najśmiglejszy, a teraz nad nim piracka szmata Skwarny. Wielce to ubodło Suchywilka. Nie raz zaczajał się na syna przy Hackich Wyspach albo w Cieśninach Wieprzy, ale na darmo: nie zdarzyło się jeszcze, by która inna łódź dościgła „Morskiego Kozła". Nic, może na koniec kniaź zmądrzeje – dodał na odchodne. – Oby nas pierwej pomorccy pachołkowie nie przydybali.

Ano, pomyślał zbójca, wlokąc się powoli do obozowiska, pewnie do tego wreszcie przyjdzie, że trza będzie Suchy – wilka ostudzić, choćby i sztyletem. Bo mnie rodzinne waśnie za jaje stoją, ale żal, jeśli przez jego nieroztropność i zapalczywość pokończym na dusienicy. Co nie byłaby rzecz słuszna, jeśli Suchywilk istotnie ma takowe dobra wielkie. Sczeźnie stary, a Szarka będzie za panią. Szczęściem braciszek daleko, zaś o natrętnych zalotników sami się zatroszczym. Potem się dobytek na okręty załaduje i chodu. Niech się sami Zwajce z Pomorcami za łby biorą, nic mnie do nich. Ani mnie, ani Szarce.

Chłodna ręka spoczęła na jego ramieniu, aż się zbójca w tył szarpnął z przestrachu.

– Nie rób tego, zbójco – głos Szarki odezwał się zaraz przy nim. – Nie mieszaj się.

– Ja żem wywiedzieć się chciał! – obraził się zbójca. – Dla waszego dobra!

– O moje dobra, zbójco – sprostowała. – Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jestem obca w Krainach Wewnętrznego Morza, zbójco. Więc mnie nie swataj, ani nie nabijaj sobie głowy przyszłym wianem. Nic z tego nie będzie.

– A skąd wam wiedzieć? – syknął szyderczo. – Tacyście niby mądrzy a roztropni, przepowiednie znacie, z bogami gwarzycie! Tedy mi rzeknijcie, czemu się wciąż po gościńcu obracacie? Z nędzną kapotą na grzbiecie i dwoma szarszunami dobytku?

Szarka przez długą chwilę nic nie odpowiadała, aż się zląkł, że zwyczajnie zostawiła go w krzewinie.

– Widziałeś kiedy na jarmarku wiewiórkę w klatce? – odezwała się wreszcie. – W klatce koło jest z drutu uczynione, na drążku wsparte, i w kole właśnie wiewiórka zamknięta. A przy samym skraju klatki zawieszono orzech, więc wiewiórka biegnie ku niemu z całych sił. Ale im szybciej biegnie, tym szybciej się na drążku koło obraca, zbójco, i choćby dech z siebie wytrzęsła, wciąż w tym samym miejscu tkwi. Takoż i ze mną. Wciąż biegnę – ostatnie słowo ledwo zbójca usłyszał, bo Szarka odeszła równie cicho, jak się pojawiła.

Resztę wieczoru Twardokęsek przewiódł z karłem oraz dwiema flaszami spichrzańskiej gorzałki, zajadle zapijając gorycz. Tak mię za dobre serce spotwarzono, użalał się, za troskę i staranie. Kniaź mnie obrugał i łupieżcą obwołał, a dziewka… Zbójca prychnął z pogardą, spoglądając na karła, który zasypiał z głową w drewnianej misce na wpół opróżnionej z kwaszanki. Dziewka za nic ma i dobrą radę, i rozwagę, i własną bezpieczność. Toć mnie musiało jakie bóstwo omamić, myślał dalej zbójca, że ja się za nią takowy kawał świata tłukę. I po co? – tu łza ściekła powoli po zbójeckiej gębie, łaskocząc niemiło między odrastającą szczeciną. Żeby mnie nakarmiono czarną niewdzięcznością i potwarzą obmierzłą. Nie ma co, doczekałem się.

Wreszcie roztkliwił się zbójca tak dalece, że ruszył na poszukiwanie wiedźmy. Wiedział, że błękitnooka niewiastka dzieli posłanie z Szarka, więc próbował ją zmacać i na ubocze wyciągnąć. Na nieszczęście potknął się o kamień przy palenisku i narobił hałasu, padając gębą w ciepły jeszcze żar. Zwajecki kniaź przebudził się, porwał zbójcę za kapotę i potężnym kopniakiem precz przepędził. Sponiewierany Twardokęsek wałęsał się jeszcze bezradnie, rozpamiętując własną krzywdę, aż wreszcie przewrócił się pod jaśminowym krzakiem. Zdało mu się we śnie, że wokół unosi się wonny zapach jaśminowych kwiatów i czyjeś ciepłe ręce okręciły go troskliwie opończą. Lecz gdy ocknął się od porannego chłodu, nie wymacał przy boku wiedźmy, tylko poczuł na twarzy cuchnący oddech zwierzołaka. Bydlę zwinęło się wygodnie przy jego szyi i gapiło prosto w twarz połyskliwymi ślepiami. Zbójca zerwał się pospiesznie, nie dbając zupełnie o potworka, który ocierał się o cholewy jego butów. Nienawidził plugastwa, naprawdę nienawidził. Ale im większą niechęć okazywał zwierzołakowi, tym skwapliwiej się doń bydlę łasiło.

Przy tym wczorajsze pijaństwo mocno dawało mu się we znaki – może dlatego nic nie spostrzegł. Aż do chwili, gdy prowadzący orszak Koźlarz przystanął w przewężęniu traktu, między dwoma pochyłymi sosnami. Kobyłka parsknęła niespokojnie, więc zbójca popatrzał baczniej. Sionko stało wysoko, rzucając zmienne refleksy na pnie drzew, zaś spomiędzy korzeni jasno połyskiwał piasek. Nagle zbójcy zdało się, że na ścieżce lśni coś nieznacznie.

– Prządka! – wrzasnął co sił w piersiach. – Konie zawracajcie, psiakrew, zawracajcie konie!

Lśnienie zamigotało słabo. Wierzchowce poczęły się płoszyć i stawać dęba. Nie lubią krzyku, pomyślał machinalnie zbójca, dając znak pozostałym, by cofnęli się, nim przyczajony na ścieżce potwór skoczy na którego z jeźdźców. Dobrze, żeśmy samą sieć ominęli, pomyślał z ulgą i właśnie wtedy za jego plecami rozległ się przeraźliwy kwik. Srokaty ogier szarpnął się rozpaczliwie. Karzeł, jak co dzień przyodziany w pstrokate błazeńskie szmatki, co tchu wyprysnął z kulbaki. Skoczył na oślep ponad końską szyją, zarył kolanami w piasek.

Szarka pochwyciła go zgrabnie, podciągnęła do góry, z niedowierzaniem patrząc na srokacza, który wyrywał się niewidzialnej pajęczynie. Im mocniej się szamotał, tym głębiej sieć orała jego skórę. Z początku nieznaczne szramy w mig rozrosły się w głębokie, krwawe bruzdy. Ogier zakwiczał głośniej, padając na przednie nogi, a Szarka uczyniła nieznaczny ruch. Skrzydłoń wizgnął i karzeł przywarł mocniej do pleców dziewczyny. Byleby się nie rzuciła z mieczem przeciw prządce, pomyślał z trwogą zbójca, przepatrując wolnej drogi po boku traktu. Nie wiedzieć, czyli podobne plugastwo można mieczem zmacać. Nie wiedzieć takoż, kędy krąży. A może, przemknęło mu przez łeb, może jeno z przypadku karzeł na sieć nastąpił, może prządka w inszym miejscu przytajona? Przecie niejedną sieć snuje, przecie mogła sobie gdzie pójść.

– Bokiem – wyszeptał do wiedźmy, która jakimś sposobem znalazła się zaraz tuż przy nim. – Bokiem się przekradajmy, między drobną sośniną.

– Tamtędy się ni mysz nie prześlizgnie – odpowiedziała zbielałymi z przerażenia wargami. A żeby cię sparło, syknął w myślach zbójca. Po co nam wiedźma, skoro byle prządki nie potrafi zawczasu wypatrzeć? Żadnej pomocy z niej nie masz, tylko w potrzasku oczyska wytrzeszcza i kracze niby wrona.

Pożółkłe zielsko między sosnowymi pniami zachwiało się lekko, jakby szarpane utajonymi nićmi.

Srokacz stęknął jeszcze raz głęboko, zadygotał na całym ciele. Zad zwierzęcia pokrywała krew, podgięta dziwnie tylna noga trzymała się na strzępach ścięgien. Do kości go zaraza porąbała, pomyślał zestrachany zbójca, stalą by człek podobnej sztuki nie dokazał. Kręcił głową, starając się wypatrzeć po drgnieniach migotliwej sieci, skąd nadchodzi potwór i kogo sobie upatrzy na następną ofiarę, lecz na darmo.

Ponoć Kea Kaella zesłała je na Żarniki, kiedy się po – waśniła z tutejszą panią, przypomniał sobie. Potem niesnaska między boginiami ustała, jako zwykle bywa, lecz prządki wcale nie zamierzały precz znikać. Przyczajone przy leśnych traktach snuły swoje niewidzialne nici ponad ścieżkami, aby znienacka opuścić je na nieostrożnych przechodniów. Najgorsza, że nikt za bardzo nie wiedział, jakim sposobem je wniwecz obrócić. Ogień nie imał się sieci, a jeśli który śmiałek próbował z mieczem na nie iść, tedy się rychło przekonywał, że bardzo trudno zmacać żelazem coś, czego nie dostrzegają oczy. Nadto prządki uwijały się skrzętnie wśród pajęczyny, wedle życzenia ścieśniając i luzując sieci, tak iż jeden nieostrożny krok przesądzał o niewidzialnej śmierci.

Z czasem ludziska przyzwyczaili się – bo też człek do wszystkiego potrafi przywyknąć. Miejscowe chłopstwo wiedziało wyśmienicie, gdzie potwór przytajony. Zazwyczaj skrupulatnie omijano te ścieżki, a jak się trafił nieostrożny wędrowiec z obcych stron, nie żałowano go zanadto. Tym sposobem prządki nie głodowały, wszelako dla pewności wieśniacy od czasu do czasu popędzali w sieć wieprzka albo kozę. Nakarmione plugastwa podciągały wówczas nici w korony drzew i popadały w drzemkę wysoko w sieci. I tak sobie od wieków pospólnie bytowano na żalnickim pograniczu.

Ciało dogorywającego ogiera sunęło po piaszczystej drodze. Zbójca patrzał i bał się uczynić choćby jeden ruch. Dojrzał, jak Szarka odwraca się z lekka ku potworowi i niespiesznie sięga po zatknięte u pasa gwiazdki. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, ale dziewczyna uczyniła uspokajający ruch i zbójca pojął. Sieć, która wcześniej cięła niczym stalowe ostrze, nie mogła ciągnąć zwierzęcia. Musi tam być cokolwiek innego, pomyślał. Sama prządka. Przełknął ślinę. Na żółtym, pobrużdżonym śladami końskich kopyt piasku lśniło coś podobnego do ślimaczego śluzu. Zrządzenie losu, pomyślał gorzko zbójca, że słoneczko jasno świeci, bo w pochmurny dzień nijak tego by cziek nie wyślepił. Jeśli nie w tym całe nasze szczęście, że przed śmiercią na plugastwo popatrzym.

Rudowłosa zmrużyła oczy i bardzo powoli podniosła gwiazdkę. Zbójca mimowolnie wspomniał wielki plac przed pałacem dri deonema i jego gospodarza z drobnym, srebrzystym kawałkiem żelaza w czole, kiedy kopał zapylony bruk. Uda się jej, pomyślał z nadzieją, uda się, gadzinie.

– Nie – powiedział cicho żalnicki książę. – Nie próbuj.

Zbójca nie spostrzegł, kiedy wygnaniec zsunął się z siodła. Szedł bezszelestnie po piasku ku końskiemu ścierwu. Zrzucił płaszcz z łaciatej koźlej skóry i słońce połyskiwało na ogniwach lekkiej kolczugi, lecz Twardokęsek nie sądził, aby mogła ona zatrzymać prządkę. Przed sobą oburącz trzymał Sorgo, potężny miecz żalnickich panów. Zbójca poczuł coś na kształt niechętnego podziwu, bowiem każdy krok mógł spłoszyć potwora lub co gorsza doprowadzić księcia na jedną z niewidocznych nici. Nagle potwór zamigotał, poruszył się niespokojnie i bardzo szybko, nazbyt szybko, by Twardokęsek widział, jak skacze ku Koźlarzowi, zaatakował. Sorgo opadł. Tylko jeden raz. Rozdzierający skowyt potwora poraził zbójcę, ledwo zdołał utrzymać spłoszonego konia.

Potem też się za bardzo nie przypatrywał. Nie wiedział, czy prządka zdechła do cna, czy też po spotkaniu z mieczem żalnickich kniaziów postanowiła znaleźć sobie przytulniejszą siedzibę. Dość, że strzępy pajęczyny poczęły na nich spadać ze wszystkich stron, pobladłe i zmętniałe, niczym kożuch na zsiadłym mleku. Długie, lepkie pasemko przylgnęło do gołego karku zbójcy, aż wzdrygną} się z obrzydzeniem. Starł je chustą i popędził naprzód konia, rozumiejąc, że trza się wyrywać póki czas, a prządka, jeśli wciąż dycha, zajęta żalnickim księciem. Reszta kompanii poniekąd wpadła na tę samą szczęśliwą myśl albo zestrachane konie same się naprzód puściły.

Przystanęli dopiero na przestronnej polance po drugiej stronie wzgórza. Żalnicki książę starannie wytarł Sorgo z mlecznej mazi. Miecz wykuty w ogniach Kii Krindara, pomyślał zawistnie zbójca, nie dziwota, że straszydło rozpłatał. Niechby dać zaprzańcowi kawałek zwyczajnego ostrza, ciągnął z rosnącą złością, wnet by zaczął portkami trząść i precz uciekł. Żadna sztuka pomorek siać, jak człek podobny szarszun w ręku trzyma, pospolity tchórz by tego dopiął.

– Zwyczajna stal nie ima się Prządek – Koźlarz odwrócił się ku Szarce. – Na nic by się wasze gwiazdki przydały ani żadne inne ostrze. Szczęściem w Żalnikach Sorgo przeważy nad wszelką mocą.

– Wszelką? – powtórzyła niemal niesłyszalnym głosem Szarka. – Wszelką?

– Tedy czemu się jeszcze podobne plugastwa po chaszczach kryją?! – ryknął wściekle zbójca. – Tyli wiek żalniccy panowie obnoszą się z tym brzeszczotem, i na kiego grzyba?! Żeby we świątynnych komorach rdzewiał? Trza było kraj przepatrywać, plugastwo pogromić, nie w piernatach leżeć!

– Przy mnie rdzewieć nie będzie, zbójco – odparł zim no Koźlarz. – A jeśli ci inne świadectwo potrzebne, tedy m gotów.

– Ani się ważcie! – Zwajecki kniaź opuścił ciężką Japę na zbójeckie ramię, aż się Twardokęsek zgiął nad końskim karkiem. – Pierwszemu, co miecz wyjmie, łeb goły mi rękoma skręcę, żadne mi do tego żelazo niepotrzebne Pohamujcie się, durnie, toż ledwo my z opresji wyszli!

Zbójca popatrzał na Suchywilka nieprzyjaźnie, lecz zmilczał obelgę. Co było kryć, lękał się potężnego Zwajca. Przy tym nie był to Żalnicki gołodupiec, ale pan potężny i zasobny, a mimo wszelkich połajanek Twardokęsek nie poniechał nadziei, że z czasem uszczknie kawałek jego dobytku. Bez słowa zawrócił więc konia i pojechał dalej przez sosnowy las, czując, jak mokra od potu koszula przywiera mu szczelnie do grzbietu. Z wolna napięcie puszczało, zaś w mięśniach rozchodziła się dziwna słabość.

Ot, z jakiego koszmaru szczęśliwie my uszli, myślał sobie, a przecie niewiele brakło, by się to wszystko zgoła inaczej pokończyło. Dziwna rzecz, jakie się we świecie stwory lęgną. W biały dzionek ciągnie człek spokojnie książęcym gościńcem, ani się podobnej paści lęka, ani spodziewa. W spokojności jedzie, niczego nie przeczuwając, o domu duma, babie i wieczerzy. I nawet mu we łbie durnym nie postanie, że sam już naznaczon na wieczerzę dla prządki.

Jako i my przed siebie jedziemy, pomyślał nagle. W sieć niewidzialną a mocną, co nas kędyś popycha, chocia rozumieć tego nie potrafimy. Może to właśnie zeszłej nocy Szarka mi gadała. Żeśmy pospołu jak muchy w pajęczynie polepione. Szarpiemy się jeszcze i na boki spoglądamy, lecz niezadługo i tego…


* * *

Mówiono jej, że jest to najpiękniejsze miejsce w Żarnikach, może nawet we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, zaś po tym, co się zdarzyło podczas spichrzańskiego karnawału, bardzo potrzebowała piękna. Kazała, żeby pochód skręcił i pewnego letniego zmierzchu łagodnie otworzyła się przed nimi Dolina Thornveiin. Szlak był spokojny. Ciszy nie mąciło nic prócz turkotu kół, końskiego parskania i wieczornego śpiewu ptaków. A później, w różowawym świetle zachodzącego słońca ukazały się mury klasztoru.

W pierwszej chwili przyszła jej na myśl cytadela księcia Evorintha – podobnie wysmukłe wieże, dachy kryte niebieską dachówką. Na pociętych szachownicą ogrodów pagórkach chłopi w jasnych sukmanach schodzili na wieczorny odpoczynek. Biły dzwony – jak wtedy, kiedy w poczcie kapłanów wjeżdżała w bramy Spichrzy. Właśnie ów dźwięk, niemal zapomniany w żalnickim władztwie, gdzie od dawna pobrzmiewały jedynie żałobne pomorckie rogi, oczarował ją bardziej niż cokolwiek innego. Kazała zatrzymać kolebkę.

– Nie jadę dalej – powiedziała, nie patrząc w twarz sługi Zird Zekruna, jednego z nielicznych, który ocalał tamtej pamiętnej nocy.

– Nie możecie! – prawie krzyknął, ale w jego głosie był niepokój. – Kniaź was oczekuje! Kniaź wam nie dozwoli!

Skalne robaki na czole mniszka zafalowały gwałtownie, lecz, jakby na przekór złowrogiemu piętnu, jego twarz pobladła ze strachu. Był bardzo młody i nie sądziła, aby wiele znaczył w orszaku zwierzchnika świątyni. Teraz jednak zabrakło uścieskich dostojników.

– Mogę – odpowiedziała spokojnie. – Kto mnie zatrzyma? Przecież nie wy. Zbyt dobrze pamiętacie, co się zdarzyło w wieży Nur Nemruta.

Skulił się, jak po uderzeniu w twarz. Żaden ze sług Zird Zekruna nie napominał ni słowem o ruinach spichrzańskiego przybytku. Nie czyniono jej wyrzutów, nie naznaczono pokuty, choć w Uścieży karano ją za przewiny mniejsze niż odwiedzenie świątyni obcego boga. Z pozoru wszystko było jak dawniej i kiedy tylko książę Evorinth oczyścił miasto z buntowników, wraz ze świtą pociągnęła na północ, najkrótszą drogą ku Żalnikom. Lecz zgadywała, że coś się odmieniło, minęło bezpowrotnie. Słudzy bogów muszą wiedzieć o odejściu Nur Nemruta, myślała ze strachem. I najwyższym żalnickim kapłanie, którego głowę wydobyto spod ruin wieży. Głowę uciętą mieczem rudowłosej Zwajki.

Nie znała go dobrze, choć na czas wyprawy do Gór Żmijowych został jej spowiednikiem. Nie znaczyło to wiele: codziennie wieczorem przyklękała przed wysokim człowiekiem w brunatnej szacie i prosiła o wybaczenie za grzechy. Lecz jej spowiedź była jedynie recytacją martwych fraz, zaś kapłan, który ich słuchał, pozostawał równie obojętny, jak wszystko inne. Naprawdę ważna była jedynie jego ciemna, świątynna kapica. I znamię skalnych robaków falujące w rytm jej monotonnych słów.

Jednakże dojrzała w nim coś odmiennego niż we wszystkich poprzednich spowiednikach. Nie potrafiła dokładnie powiedzieć, co. Może owe ukradkowe, badawcze spojrzenia, którymi ją obdarzał, kiedy klęczała przed nim, z kolanem pulsującym bólem od chłodu kamiennej posadzki. Nie była to nienawiść do córki dawnego żalnickiego pana, która przyszła na świat w przybytku Bad Bidmone, w istocie bowiem nie pamiętała czasów przed najazdem frejbiterów i nawet twarze rodziców zatarły się w jej pamięci. Lecz zwierzchnik uścieskiej świątyni znał ją zbyt dobrze, by ulegać podobnym złudzeniom. Nie lękał się przeszłości i sądziła, że sprzymierzył ze sługami Śniącego raczej z powodu tego, co miało nadejść, niż tego, co minęło.

Czemu przyczaił się pośród zwierciadeł, pomyślała, w których Szalona Ptaszniczka nosiła moją twarz? Jakby przypuszczał, że tam przyjdę. Jakby na mnie czekał. Dlaczego? Po to, by jeszcze raz usiłować mnie zabić, skoro poprzedniego dnia zwajecka kniahinka powstrzymała morderców na schodach książęcej cytadeli? Czy wręcz przeciwnie, by odsunąć mnie od rudowłosej niewiasty, która wygrażała bogom i głośno mówiła o zagładzie przepowiedni?

Jaśminowa wiedźma powiedziała, że słudzy Zird Zekruna obawiali się jej bardziej niż kogokolwiek innego. Bardziej niż rudowłosej córki Suchywilka, w której żyłach krążyła krew Iskry i która rzuciła im otwarte wyzwanie, zabijając najwyższego z żalnickich kapłanów. Bardziej niźli błękitnookiej wiedźmy, która przemawiała głosem bogów, wieszcząc przyszłość Krain Wewnętrznego Morza. Zarzyczka nie potrafiła tego zrozumieć.

Nie sądziła, aby młody mniszek o gładkiej twarzy dziecka mógł odpowiedzieć na któreś z jej pytań. Lecz skrytobójcy, którzy niemal dostali ją w wigilię spichrzańskiego karnawału, byli prawdziwi i najpewniej nie najęto ich dla zabawy. Podobnie, jak nie mogła nazwać złudzeniem zwalonej wieży boga i tuzina pomorckich kapłanów, którzy cichutko i niezrozumiale pomarli tamtej nocy.

– Zostanę w klasztorze – ciągnęła. – Muszę odpocząć. Pomyśleć. W samotności.

– Kniaź… – zaczął znów kapłan.

– Kniaź będzie wiedział, gdzie jestem – odpowiedziała, świadoma, że tylko pogłębia jego strach: słudzy Zird Zekruna wciąż nie rozumieli istoty więzi łączących jaz Wężymordem.

Zresztą, pomyślała cierpko, czy sama je rozumiem?

Nie ośmielił się jej zatrzymać, co więcej, nie oponował nawet wówczas, kiedy odmówiła przyjęcia do świty któregokolwiek spośród ocalałych kapłanów. Orszak odprowadził ją do wejścia w dolinę i ani kroku dalej, jakby mogło spaść nań niewidzialne przekleństwo owego dziwnego miejsca. Udała, że nie dostrzega, jak słudzy Zird Zekruna potajemnie czynią znaki odpędzające zły urok. Zmilczała błogosławieństwo, którym obdarował ją na pożegnanie zestrachany mniszek, i kazała sługom ruszać, nie oglądając się ku garstce kapłanów w brunatnych szatach.

Nigdy nie rozumiała, dlaczego Wężymord pozwolił temu miejscu istnieć. Ostatnimi czasy w Żalnikach zamykano coraz więcej świątyń, nie wyłączając nawet przybytków Jałmużnika, którego wszędzie otaczano szacunkiem. Kniaź nie zawahał się wypędzić kapłanek Kei Kaella Od Wrzeciona, pani nieprzyjaznego Sinoborza, mimo że Prządka słynęła z popędliwości i niejeden namyśliłby się raz czy drugi przed podobnym afrontem. Nie więcej szacunku okazano sługom Sen Silvara Od Wichrów, choć dawne waśnie ze Skalmierzem powoli szły w zapomnienie, zaś dożowie jawnie sprzyjali potędze Wężymorda. Słowem, w Żalnikach nie cierpiano obcych bóstw, zarówno wrogich, jak przychylnych, i bez miłosierdzia prześladowano ich wyznawców. Lecz Dolina Thornveiin ocalała.

Kiedy dotarła do klasztoru, była noc, a przeorysza stała we wrotach – Święta Mateczka Z Doliny, jak ją nazywano. Mówiono, że po odejściu bogini jej moc utaiła się w kruchej opatce i z całego kraju przybywali pątnicy, by u klasztornej bramy prosić o wybawienie z choroby i nieszczęścia. Wielu z nich w istocie uzdrowiono, choć Zarzyczka nie wierzyła, by właśnie dla tej przyczyny Wężymord oszczędził mateczkę i jej opactwo.

– Czekaliśmy na ciebie, dziecko – uśmiechnęła się przeorysza.

– Skąd mogliście wiedzieć, że przyjadę? – zdziwiła się księżniczka.

– Nie mogliśmy – przeorysza znów się uśmiechnęła, w księżycowym świetle jej twarz była równie blada, jak lniane płótno welonu. – Czekamy na wszystkich. Choć niektórzy nigdy nie przyjeżdżają.

Koło się zamyka, pomyślała Zarzyczka. Klasztor, w którym Thornveiin spotkała kopiennickiego księcia. Gdzie wszystko się zaczęło.

Potem zaprowadzono ją do gościnnej komnaty. Okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec i wyraźnie słyszała granie świerszczy. Sprzęty były bardzo skromne: łóżko z wysokim szczytem malowanym w kwiaty jabłoni, dwie skrzynie, krzesło, a właściwie tron obity popękaną ze starości skórą, i wysoki pulpit do czytania pod oknem. I księgi na półkach i w szafach z przeszklonymi drzwiami, całe mnóstwo ksiąg o zetlałych grzbietach.

– Czy to ten pokój? – spytała Zarzyczka, kiedy młodziutka, wyraźnie speszona mniszeczka wkładała jej stroje do skrzyni.

– Tak, pani – dziewczyna pochyliła niżej głowę. – Jest tylko jedna gościnna komnata.

Rankiem obudziło ją ostre, letnie światło. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest, nie rozpoznała izby. Drzwi nie miały skobla, zaś za oknem, na wewnętrznym, czworokątnym dziedzińcu, w koronach drzew, głośno krzyczały ptaki. Drzew było jedenaście, wszystkie obrośnięte gęsto bluszczem i, jak jej się zdawało, każde innego rodzaju. Jedno zmarniało i uschło już jakiś czas temu: z pokrytego pnączem pnia wystawały pociemniałe, martwe konary. Dwa inne były najpewniej niezdrowe i doszczętnie ogołocone z liści, jakby przedwcześnie nadeszła pora jesieni. Ogrodnik powinien je wyciąć, nim choroba przeniknie do pozostałych, pomyślała zdawkowo, spoglądając ku niewielkiej sadzawce, która biła pośrodku dziedzińca.

Cały ranek chodziła po klasztorze. Bramy były otwarte, a w dolinie, jak okiem sięgnąć, rozpościerały się ogrody i słynne jabłoniowe sady; powiadano, że wiele z nich pamiętało jeszcze czasy Thornveiin. Wyżej, za murami pobudowano spichlerze, spiżarnie, młyn, stajnie i piekarnie, a nad wszystkim górowała zwieńczona czterema wieżami świątynia, serce opactwa. Na portalu głównych wrót przybytku wykuto postać Bad Bidmone, ongiś patronki opactwa – jej stopy opierały się na sierpie księżyca, zaś długi płaszcz okrywał gromadę pątników. W środku nie pozostawiono innych wizerunków bogini. Na świeżo bielonych ścianach majaczyły jeszcze dawne malowidła, wysoko pod sklepieniem, na kapitelach kolumn uśmiechali się kamienni święci, lecz surowość tego wnętrza w żadnym razie nie przypominała Zarzyczce przepychu rdestnickiej świątyni. W miejscu ołtarza pozostawiono pustą ścianę. Zobaczyła świeże kwiaty, lecz nie dociekała, kto je tam złożył.

Tego dnia opactwo wydało się Zarzyczce na skroś nierzeczywiste: Krainy Wewnętrznego Morza nieuchronnie skłaniały się ku wojnie, zaś tutaj, jak przed wiekami, odmierzano czas jednostajnym biciem dzwonów i hymnami tak starożytnymi, że nie rozumiała ich słów. Jakby świat zatrzymał się w jakimś nieuchwytnym momencie, nim spłonęła cytadela w Rdestniku, a kapłanów Bad Bidmone kamienowano na rynkach miast żalnickiego władztwa. Jakby słudzy Zird Zekruna i wojownicy Wężymorda nie mogli przekroczyć granic Doliny Thornveiin.

Po modłach mniszki rozeszły się do swoich zajęć. Zarzyczka nie przypuszczała, że jej unikają, lecz miała wrażenie, że jest wiele rzeczy, o których nie chcą mówić bez przyzwolenia przeoryszy. Nie wypytywała więc nikogo. Zjadła w kuchniach skromne śniadanie i poszła do rosarium, o którym napomknęła szafarka. Na skraju ogrodu znalazła kamienną ławkę, najwyraźniej bardzo starą, bo dwie nóżki rozpadły się, a mech i porosty wypełzały na oparcie. Spodobało jej się to miejsce. Po części z powodu cienia rzucanego przez karłowatą sosnę, bo lato było bardzo gorące, po części dla wysokiego białego kamienia, na którym mogła oprzeć nogi, kiedy ból w kolanie stał się zbyt dojmujący. Było bardzo cicho. Kwiaty pachniały duszno, jaskółki cięły niebo nad błękitnymi dachami klasztoru. Aż do wieczora siedziała na kamiennej ławce, przeglądając księgę o uzdrawiającej mocy kamieni szlachetnych, jedną z wielu, które znalazła w sypialni.

Domyślała się, do kogo należały te książki. Zresztą, nietrudno było zgadnąć: w Krainach Wewnętrznego Morza od dawna nie barwiono brzegów kart królewską purpurą i nie pisano złotym atramentem. Herb wytłoczony na grzbiecie woluminu był herbem żalnickich kniaziów.

– Siadywała na tej samej ławce – przeorysza podeszła bardzo cicho i oparła o rdzawy pień sosny. – Tak mówią. Przyjechała tu jeszcze jeden raz, przed samą śmiercią. Bardzo chora. Umarła w opactwie. Chciała być pochowana w krypcie naszego kościoła, ale książęta Spichrzy uparli się, żeby ją pogrzebać w tamtejszej cytadeli.

– W Żalnikach po najeździe Vadiioneda niszczono wszystko – księżniczka delikatnie zamknęła kruche karty. – Księgi, portrety, listy. Na koniec doszczętnie spalono jej pokoje w rdestnickiej cytadeli.

– Tak – zgodziła się przeorysza. – Dolina jest chyba ostatnim miejscem, gdzie cokolwiek zostało. Może zresztą już wtedy, przed śmiercią, domyślała się, że tak będzie. Zostawiła tu swoje księgi. Nie jesteśmy zakonem nauczającym, nie rozumiałyśmy, dlaczego. A później… później w Spichrzy przestano o niej mówić. Bali się gniewu Fei Flisyon, tyle rozumiem, lecz było coś jeszcze…

Zarzyczka przygryzła wargę, wspominając karnawał w spichrzańskiej cytadeli.

– Widziałam miniaturę – ciągnęła pani opactwa. – Thornveiin w żałobnym stroju. Szeptano potem, że po kryjomu wstąpiła do naszej wspólnoty, ale to nieprawda. Po prostu nosiła się bardzo skromnie, prawie po zakonnemu i zasłaniała włosy białą żałobną podwiką.

– Miała po kim ją nosić – gorzko powiedziała Zarzyczka. – Ojciec zamordowany przez męża. Bracia wbijani na pale przy pogranicznych wzgórzach. Otruty mąż. Syn, który spustoszył Żalniki i doprowadził na koniec do upadku Kopienników w Górach Żmijowych. Niemało, naprawdę niemało.

– Nie mnie o tym sądzić – nieoczekiwanie ostro odezwała się przeorysza. – Nie mnie sądzić, czy ludzie przeklęci przez bogów mają jakikolwiek wybór.

– W Spichrzy ktoś mi powiedział – odparła szeptem księżniczka – że każde przeznaczenie pozostawia wybór. Że nie można go zniszczyć, ale można je ominąć.

Mateczka zmarszczyła brwi. Oczy miała ciemne i głęboko wpadnięte w czaszkę.

– To brzmi jak bluźnierstwo, moje dziecko – odparła spokojnie. – Lecz pamięć o Thornveiin zatarto z powodów, które niewiele mają wspólnego z przeznaczeniem. Więcej z ludzką pychą.

– We wszystkich pieśniach śpiewają, że była dumna ponad ludzką miarę – przytaknęła księżniczka. – Rzuciła wyzwanie Fei Flisyon, zaś bogini ukarała ją wedle własnej miary.

– Była lekarką – mateczka uśmiechnęła się smutno – wiedziałaś o tym? Rozmawiała z wiedźmami, ze żmijami, mechszycami i wszelakim nieczłowieczym drobiazgiem, nawet z wodnicami z Cieśnin Wieprzy. I nieśmiertelni nadali jej imię w języku bogów, tak że nie pamiętamy nawet, jak zwano ją w mowie Krain Wewnętrznego Morza. Nie było choroby, której nie potrafiłaby uleczyć, aż na koniec wieść dotarła do Zaraźnicy, lecz nie z winy Thornveiin. Thornveiin nie obraziła Fei Flisyon. Nie było żadnego wyzwania ani gniewnych słów rzuconych na wiatr. Nic prócz tego, że bogini, która zsyła na śmiertelników chorobę i boleść, nienawidzi medyków, zaś Thornveiin była spośród nich najbieglejsza. Więc sprowadzono na nią gorętwę, której nie potrafią uleczyć żadne napary. Thornveiin pokochała kopiennickiego księcia i zapłaciła zesłaniem na najdalszą, północną wyspę Żalników. Jej pisma spalono na dziedzińcu cytadeli, całą wiedzę, zebraną z takim wysiłkiem, wrzucono w ogień. A kiedy wreszcie wróciła, w stolicy Kopienników spotkała własnego syna, który jej nie rozpoznał.

– Co próbujecie mi powiedzieć, matko? – Zarzyczka przygryzła drżące wargi.

– Powiadają teraz, że Thornveiin schroniła się w Spichrzy, ponieważ Vadiioned wymordował jej braci. Lecz jest również prawdą, że kiedy wjeżdżała na stok Jaskółczej Skały, była brzemienna, zaś ojcem dziecka był Vadiioned, jej syn. Tak właśnie dopełniła się klątwa Fei Flisyon. Poprzez kazirodztwo.

– Poślubiła władcę Spichrzy… – cicho powiedziała księżniczka.

– Który uznał jej syna – dopowiedziała przeorysza. – Pan miasta był stary. Jego trzy małżonki zmarły, nie donosiwszy płodu i obawiał się, że zejdzie bezpotomnie. A dziecko Thornveiin, choć zrodzone z incestu, nosiło w sobie krew najpotężniejszych panów Krain Wewnętrznego Morza. W tamtych czasach Spichrza nie była ani potężna, ani równie piękna jak dzisiaj, więc przyjął ją wraz z dzieckiem i poślubił. Oszalały z rozpaczy Vadiioned stał pod murami miasta, ale go nie zdobył, zaś Thornveiin nie chciała nawet wyjść na blanki, kiedy ją przyzywał. I tam właśnie jej syn przeklął Kii Krindara Od Ognia I Miecza, który pozwolił, by stała się podobna niegodziwość. Znieważony bóg odszedł z Gór Żmijowych, zaś Vadiioned ogłosił się nieśmiertelnym i przybrał boskie imię. Później zaś zginął i spichrzańscy panowie sięgnęli po dziedzictwo Kopienników w Górach Żmijowych. Nie uchodziło, by okrzyczano ich bękartami zrodzonymi z występnej unii matki z synem, ledwo więc Thornveiin zamknęła oczy, poczęto niszczyć jej pisma i wizerunki, a na koniec sfałszowano też pamięć o przekleństwie Fei Flisyon. Wszystko prócz tego, co zostawiła w opactwie. Chciałabym podarować ci jej księgi, księżniczko.

– Dlaczego? – spytała podejrzliwie. – Nie jestem medyczką, nie potrafię leczyć. Powinno się je raczej posłać na uniwersytet. Dość wszechnic po Krainach Wewnętrznego Morza.

– Nie sądzę – potrząsnęła głową mateczka. – Nigdy się nie zdarzyło, aby posłańcy z uniwersytetów czy zwyczajni lekarze zastukali w nasze wrota. Potrafię zrozumieć, że lękali się gniewu Fei Flisyon. Lecz po tym, jak bogini usnęła w grotach Traganki, nie sądzę, by klątwa miała cię dosięgnąć poprzez pisma Thornveiin.

– Ponieważ dosięgła mnie znacznie wcześniej – odparła głucho. – Czy to chcecie mi rzec, mateczko?

– Nie, dziecko – przeorysza delikatnie dotknęła jej ramienia.

– Odkąd pamiętam, opowiadano mi o przekleństwie Zird Zekruna, matko. Dorastałam w jego cieniu, świadoma, że kara została jedynie odroczona i pewnego dnia bóg Pomortu zażąda spłaty długu. Zaś w zwierciadłach Nur Nemruta zobaczyłam Szaloną Ptaszniczkę i jeśli istotą klątwy ma być szaleństwo, wolę zawczasu przeciąć sobie żyły.

– Dlaczego właśnie szaleństwo?

– Ponieważ Ptaszniczka spoglądała na mnie moją własną twarzą, matko, i znała moje wspomnienia! – urwała, bo wciąż nie potrafiła opanować strachu, gdy przed oczyma stawała jej chmara gołębi opadających na wezwanie Ptaszniczki. – Niewiasta, która zaprowadziła mnie do świątyni, powiedziała, że umysły bogów są inne niż nasze. Odmienne i potężniejsze, jednak mają dziwną skłonność. Do przywracania tego, co było. Naśladowania. Więc czasami dzieje się tak, że coś, co było już wcześniej, powtarza się znowu wedle starego wzorca i jeszcze raz, i bez końca. I… – głos Zarzyczki załamał się – to sięga dalej, niż potrafię zrozumieć.

– Szalona Ptaszniczka, Thornveiin – z wolna powtórzyła przeorysza. – Czy nie przyszło ci na myśl, że przywoływano przepowiednie, aby cię przerazić tak dalece, że na koniec sama zadbasz, aby się dopełniły? Widzisz, dziecko, Thornveiin nigdy nie przestała spisywać receptur i medykamentów, nawet wówczas, kiedy musiała rozumieć, że jej spadkobiercy będą próbowali je zniszczyć. I na koniec, kiedy była bardzo chora, powierzyła je naszemu klasztorowi… – urwała, marszcząc brwi. W jej twarzy pojawiło się coś bardzo dziwnego.

– Mateczko? – niespokojnie spytała księżniczka.

– Była chora – powtórzyła z wysiłkiem opatka. – Wycieńczona latami spędzonymi na wygnaniu, tak przywykłam myśleć. Nigdy się nad tym wcześniej nie zastanawiałam, księżniczko. Póki nie wspomniałaś imienia Szalonej Ptaszniczki. Nie spisujemy kronik, ale z tamtych czasów pozostał katalog zmarłych. Mamy obyczaj, księżniczko, wpisywać weń daty śmierci dobroczyńców opactwa, aby po kres czasów siostry modliły się w ów dzień o ich odpoczynek. Tak, teraz pamiętam wyraźnie – jeszcze bardziej zmarszczyła brwi. – Nie więcej niż jedna linijka pomiędzy imionami zmarłych sióstr. „Oto zmarła żalnicka księżniczka, dobrodziejka nasza miłościwa, srogo doświadczona boskim przekleństwem, która u kresu żywota wstąpiła na ścieżkę Ptaszniczki; oby po trudach spotkała zasłużony odpoczynek…”

– Była obłąkana – wyszeptała bezdźwięcznie Zarzyczka. – Przed śmiercią Thornveiin pochłonęło szaleństwo. I jeśli mnie przeznaczono to samo…

– Zbyt mało wiemy o przeznaczeniu – przerwała ostro przeorysza. – Ale mamy świadomość, że tak naprawdę jest tylko jeden grzech. Brak nadziei.

Загрузка...