ROZDZIAŁ DWUNASTY

Kiedy Ognicha znalazła kryształowy naszyjnik Nur Nemruta, padał deszcz. Odłamek szkła, niewidoczny w nocnej ćmie, przeciął jej palce aż do krwi. Zacisnęła wargi: nie dalej niż o pięć kroków Kulas rył w kopcu gruzu i nie chciała ściągnąć jego uwagi.

Naszyjnik był bardzo chłodny. Rząd kryształków ostrych niczym wilcze kły, na srebrzystym drucie przeciętym mieczem córki zwajeckiego kniazia. Przechyliła głowę, przyglądając mu się bacznie jedynym okiem, ale nie śmiała rozpalić nawet najmniejszego kaganka i niewiele dostrzegała w ciemności. Nic prócz słabego błysku kryształu. Oblizała niepewnie palce – krew była prawdziwa. Podobnie jak ból.

Deszcz począł padać w Spichrzy w tydzień po tym, jak upadła jasna wieża boga. Ulewny letni deszcz, od którego gniją plony, a ludzi ogarnia szaleństwo. Nad miastem unosił się odór ścierwa nadzianego na pale wokół murów miejskich, a Servenedyjki i książęcy pachołkowie wciąż przetrząsali kamienice w poszukiwaniu nożowników Rutewki. Wiele wieści powtarzano po żebrackich gospodach, a Ognicha nie dowierzała żadnej z nich. Gadano o dziecku książęcej nałożnicy, narodzonym z grudką krwi w zaciśniętej pięści tamtej nocy, kiedy upadła wieża Śniącego, dziecku, któremu nadano złowróżbne imię Sharkah. I o złotowłosej córce Suchywilka, służce Zaraźnicy, która ucięła głowę Krawęska dwoma zakrzywionymi mieczami i kochała się z księciem na parapecie północnej wieży, obojętna na spojrzenia pątników. Gadano też, że Nur Nemrut bezpowrotnie odszedł z Krain Wewnętrznego Morza. Że książę Evorinth wypędził własną matkę ze Spichrzy, zaś jej miejsce zajęła spowita błękitem barbarzynka o twarzy naznaczonej siną farbą. Gadano, że nic nie będzie już takie, jak wcześniej.

Ognicha nie dbała o pogłoski. Padał deszcz, ciepły, letni deszcz, co zmienia ulice Spichrzy w podstępne grzęzawisko i ściąga zgniłe powietrze, przeklętą, krwawą gorączkę, od której pękają wargi, a ciało pokrywa się ropiejącymi wybroczynami. Cztery tygodnie bez najmniejszego znaku słońca, jakby nigdy już nie zamierzało pokazać oblicza nad dziedziną księcia Evorintha. Zbiory butwiały na polach, zaś najdrobniejsze draśnięcie zmieniało się w jątrzące rany. Klątwa bogów, powtarzano ze strachem na miejskich targowiskach. Ludzie umierali na ulicach, przeklinając Krawęska, który sprowadził na miasto zagładę – oraz rudowłosą niewiastę, która poszła do wieży boga z dwoma zakrzywionymi mieczami w dłoniach, aby zamordować jednego z najpotężniejszych bogów Krain Wewnętrznego Morza.

Pomimo przekleństw i przepowiedni, głód zabijał równie okrutnie, jak zawsze.

Resztki zakonu Nur Nemruta – wszyscy, którzy nie zdjęli świątynnych habitów i nie złożyli księciu przysięgi wierności – rozbiegli się po zaułkach miasta jak gromadka robactwa. Książę nie próbował ich ścigać – na razie. Na największych placach miasta odprawiono hekatombę na cześć Śniącego, ofiarę ze stu starannie wybranych wołów, a heroldzi w odświętnych barwach zieleni i złota ogłosili wszem i wobec, że odejście boga jest karą za obmierzłe występki kapłanów. Lecz tak naprawdę nikt w mieście nie wiedział, komu wierzyć.

Bóg tymczasem milczał, ukryty w odłamkach zwierciadeł i obłamach murów; żadne ofiary nie mogły go przywołać. Zaś książę Evorinth przykazał strzec nawet owych nędznych resztek świątyni i nikt nie mógł się doń zbliżyć na strzał z łuku.

Nie bez przyczyny. Ognicha siedziała w żebraczej oberży przy murze szpitala Cion Cerena, ukryta pod ławą, z dala od paleniska. Połatana szmata, która służyła jej za płaszcz, przemokła doszczętnie, nie śmiała jednak podsunąć się bliżej do ognia, by nie ściągnąć uwagi żebraczego starosty. Trzpień nie przestawał pić. Przed wieczorem pachołkowie naszli go w zakręcie Psiego Ruczaju i dla uciechy wysmagali bykowcami – i wówczas przez chwilę Ognicha wierzyła, że istotnie nadchodzi koniec świata, wedle przepowiedni przeklętej księżniczki z kupieckich Wiergów. Bo w normalnych czasach nikt nie ośmieliłby się podobnie pohańbić żebraczego starosty.

Wsunęła się głębiej w mrok, przyciskając do piersi pokrytą zeschniętym mięsem kość i gniewnie szczerząc zęby do psa, który wietrzył za smakołykiem. Bała się odpędzić go kopniakiem, bała się, że Trzpień usłyszy skowyt, sięgnie w dół wielką, porośniętą czarną szczeciną łapą i wywlecze ją na środek gospody. Nie, nie dbał o nią i zazwyczaj nie prześladował dotkliwiej niż inni. Pamiętała, jak leżeli w lepkiej ciemności, a Trzpień przycisnął ją do klepiska tak mocno, że powietrze ze świstem uszło z jej piersi i rozsunął kolanem jej uda. I jak następnego dnia podarował jej żelazną nić, która teraz ciasno splatała włosy Ognichy, i patrzył, gdy udusiła nią pierwszego żebraka: potem poklepał ją po głowie swą jedyną ręką, niby ulubionego psa. Ale dzisiaj wysmagano go na Rynku Solnym i nie spodziewała się podobnej łaskawości. Przed świtem, myślała ze strachem, karczmarz wywlecze ukrytymi drzwiczkami gospody świeże ścierwo.

Przy wysokim stole żebracy w milczeniu pili ostrą spichrzańską gorzałkę. Nikt nie ośmielił się zagadnąć Trzpienia ni podnieść nań oczu – na koszuli wciąż miał ciemne ślady zaschniętej posoki. Coś się zdarzy, pod ławą Ognicha obejmowała chudymi ramionami kolana i starała się nie dygotać z zimna, coś się musi zdarzyć. I kiedy wreszcie w drzwiach gospody stanął sługa Nur Nemruta, niemal odetchnęła z ulgą. Nie nosił świątynnej roby, lecz włosy dopiero zaczynały odrastać na wygolonej czaszce i odgadła, że nie złożył przysięgi na wierność księciu Evorinthowi. Dobrze, pomyślała, Trzpień wyda go pachołkom za niemały grosz.

Ale dopiero kiedy klecha zaczął gadać, zrozumiała, co naprawdę wpadło im w ręce. Tak, świątynia upadła, zgodził się kapłan, lecz nie z powodu grzechów zakonu, tylko przekleństwa wiszącego nad rodem władców Spichrzy. Bowiem bogowie nie mogą błogosławić temu, co zrodzone z nieczystości i plugastwa, zaś w żyłach księcia płynie krew Thornveiin, która pokładała się z własnym synem. Zła krew i zgnilizna, gorsza jeszcze niż w pospolitych wiedźmach.

Ognicha obojętnie zacisnęła zęby na kości. Podobne gadki z dawna powtarzano na spichrzańskich straganach. A póki co, przeklęty książę siedział w cytadeli, strzeżony przez Servenedyjki w błękitnych płaszczach, zaś resztki zakonu Nur Nemruta żebrały o strawę po kupieckich kamienicach.

Dopiero kiedy powiedział o ułamkach zwierciadeł i rzucił wypchaną sakiewkę na stół, pomiędzy resztki jadła i rozlaną gorzałkę… Poruszyła się niespokojnie, czując na palcach szorstki język starej suki. To było złoto – Trzpień pochwycił chciwie jedną monetę i sprawdził kruszec zębami. Więcej złota, niż kiedykolwiek widziała. Zabiłaby własną matkę dla podobnej fortuny.

Nieprawda. Zabiłaby ją dla jednego cynowego pieniążka, gdyby tylko zdołała ją odnaleźć i zacisnąć na jej szyi swoją pajęczą nić z giętkiego żelaza.

Prawie jej nie pamiętała – w każdym razie nie więcej niż jasne włosy, kiedy wieczorem czesała się przed wielkim zwierciadłem wspartym na dwóch srebrnych posążkach lwów. I rękę na swoim czole, tak miękką i delikatną, że niemal nieprawdziwą. Ale matka nie dotykała jej często i nie lubiła, gdy dziecko czaiło się po kątach alkierza lub czepiało sukni ze złocistej kitajki. Zabierzcie ją, krzyczała z wściekłością, kiedy w wyścielanym poduszkami legowisku skalmierskich piesków podnosiła się jasna główka. Zabierzcie tego przeklętego bękarta. Dlaczego wciąż każecie mi na nią patrzeć? Dlaczego mnie prześladujecie?

Ognicha uśmiechnęła się cierpko, gdy ciepłe strużki spływały wzdłuż jej grzbietu. Nie umiała nawet zgadnąć, jak było naprawdę. Nie pamiętała, nie pamiętała prawie nic. Czasami chodziła po zboczu Jaskółczej Skały, wzdłuż paradnych kupieckich domostw, zastanawiając się, w którym z nich mieszka jej matka, i przypatrywała się herbom zdobiącym drzwi powozów. To była jedyna rzecz, która utkwiła jej w pamięci. Matka tańczyła pośrodku komnaty, przyciskając do piersi wykutą w srebrnej blaszce herbową tarczę, a rozpuszczone włosy wirowały wokół jak złota przędza. Ognicha, która wciąż jeszcze miała jedną twarz i zupełnie inne imię, z zachwytem słuchała jej śmiechu. Matka była szczęśliwa, co oznaczało miodowe ciasto, a może nawet nowe czerwone trzewiki, a może jeszcze…

Nie zastanawiając się, nie myśląc, że zabroniono jej wchodzić do alkierza, zaczęła klaskać do wtóru roztańczonym krokom. Kto to, zapytał wysoki mężczyzna w zielonych spodniach i kubraku naszywanym złotą nicią; Ognicha nie widziała jego oblicza, ale matka była nagle zła, bardzo zła. Chwyciła żółty, rżnięty w ciężkim szkle flakon. Ognicha poczuła jeszcze, jak coś gorącego i palącego rozlewa się po jej twarzy. Mężczyzna klęczał nad nią, odpychając z krzykiem matkę, służebne biegały bezradnie po komnacie.

Pośrodku posadzki z błękitnych płytek połyskiwała srebrna blaszka – i trzy gwiazdy w poprzek herbowej tarczy.

Potem była tylko delikatna, chłodna ręka matki na jej czole. Wynieście ją do Psiego Ruczaju, rozkazała oschłym szeptem, nim ktokolwiek zobaczy jej twarz. I tak nie będzie żyła.

Letni deszcz zmywał krew z przeciętych palców dziewczynki. Co mnie po boskich przepowiedniach, pomyślała z drwiną, przypominając sobie rozgorączkowany głos kapłana, nim Trzpień poderżnął mu wreszcie gardło. W istocie nie wierzyła nawet w Nur Nemruta, a w każdym razie wątpiła, by ludzie Krain Wewnętrznego Morza mogli liczyć na jego miłosierdzie. Kiedyś, dawno temu poszła do niego, aż na szczyt, opłacając się sowicie srebrem na każdej z jedenastu bram prowadzących do przybytku za łyk uzdrawiającej wody ze świętego źródła. Dziecku z połową twarzy nie jest łatwo zdobyć srebro w miejscu takim jak Spichrza, ale powiadano, że właśnie tam, wysoko na górze, moc boga jest największa. Zaczerpnęła więc cudownej wody z sadzawki o brzegach z marmuru, jasnej i przejrzystej – nim jeszcze ziemskie wyziewy skażą ją i osłabią. I klęczała aż do zmierzchu przy świętym źródle, modląc się do boga ze zwierciadlanej wieży i spoglądając w odbicie na wodzie, ale nie wydarzył się żaden cud.

A potem, wrzeszczącą z rozpaczy, Servenedyjki wywlokły ją za bramę przybytku.

Kulas krzyknął coś niecierpliwie, ze złością. Prawą stronę ust zniekształcił mu nabrzmiały, gnijący wrzód i nie zrozumiała słów, ale i bez jego ostrzeżeń wiedziała, że czas się zbierać.

Niespokojnie przesuwała w palcach kryształki naszyjnika. Jeśli pachołkowie złapią mnie ze znakiem boga, pomyślała ze strachem, jeśli Trzpień się kiedykolwiek dowie… Albo kapłani…

Nie, nie bała się świętokradztwa. Tamtej nocy, kiedy Trzpień poderżnął gardło kapłanowi, który niegdyś prowadzał procesje wokół jasnych murów Spichrzy, niektórzy z żebraków szemrali na podobne bluźnierstwo. Lecz wedle Ognichy stary rzęził zupełnie jak szlachtowana świnia i zdychał też całkiem normalnie. Zresztą, czemuż miała lękać się przekleństwa zakonu, który nie potrafił nawet przywołać własnego boga? Albo go ocalić, jeśli prawdą było, że rudowłosa córka Suchywilka ścięła głowę Nur Nemruta ostrym mieczem i na wieczność wypędziła go z Krain Wewnętrznego Morza.

Jednak oprócz klątw kapłani mogli posłać tropem zwierciadlanego naszyjnika bardzo zwyczajnych zabójców: Ognicha wiedziała, że Trzpień chętnie wynajmie swych ludzi do tak zbożnego zadania, wytargowawszy zawczasu sowitą zapłatę. Bo żebraczy starosta nie rozdawał podarunków, szczególnie w równie niepewny czas. I kiedy trzy dni później kolejny sługa Śniącego zastukał w drzwi żebraczej gospody, ani słowem nie wspomniał o jego zamordowanym konfratrze i sakiewce złota. Trzpień splunął tylko na klepisko, schował za pazuchę kolejny mieszek i dobił targu. Nie dociekał na darmo, dlaczego kapłani płacili fortunę za odłamki zwierciadeł wygrzebane z ruin wieży. Kto ich. tam wie, mruknął tylko pod nosem i na nowo pochylił się nad piwną polewką.

A Ognicha była ciekawa, tak ciekawa, że przed świtem wymknęła się i pobiegła pod Skalmierską Bramę, do Pajęczarki, która niegdyś mieszkała w pięknej celi w opactwie zburzonym na rozkaz kapłanów z wieży. Stara, ślepa kobieta uśmiechnęła się tylko nad wyplatanym koszem. Widzisz, dziecko, powiedziała, a jej palce znów zaczęły tańczyć pomiędzy wiklinowymi prętami, widzisz, dziecko, bezmierna jest ludzka durnota, więc kapłani próbują na powrót przywołać boga spoza zwierciadeł i spoza śmierci. Chcą zlepić potrzaskane lustra, jakby wieża boga była nieledwie starym garnkiem, który można zdrutować i posklejać do kupy. Ale nie uda im się, dziecko, bo bogowie nie przybiegają na zawołanie śmiertelników, a czasy, gdy nad Spichrza władali kapłani – oby byli przeklęci! – minęły na dobre. Nie zdołają przywrócić Krainom Wewnętrznego Morza Nur Nemruta, podobnie jak żalnicki zakon nie potrafi odnaleźć swojej bogini. Zmierzch bogów, dziecko, zmierzch świata, jaki znamy. I nie odmieni tego garść potrzaskanych lusterek…

Jest tylko jedna rzecz naprawdę cenna w gruzowisku wieży, dziecko, podjęła po chwili niezrozumiałego mamrotania. Jedna rzecz, nie więcej. Zwierciadlany naszyjnik, sieć wiążąca boga w naszym świecie. Sieć, którą zerwano, kiedy miecz córki Suchywilka spadł na kark Krawęska. Nieważne, dziecko, nieważne. Choćby porąbano go toporem na drobne kawałki, naszyjnik wykuty w kuźni Kii Krindara wciąż będzie tysiąc razy więcej wart niż potrzaskane zwierciadła – póki w Krainach Wewnętrznego Morza pozostanie choć jeden z bogów, którzy niegdyś uwięzili swoją moc w jedenastu znakach. Nie darmo stara Lelka od Kei Kaella rozesłała kapłanki na poszukiwania. Bo idzie zmierzch bogów i czas chwycić się sztyletu. Sierpa Annyonne.

Pajęczarka zaniosła się suchym śmiechem, który wnet przeszedł w potworne rzężenie i kaszel. Dziewczynka cierpliwie czekała – zdążyła przywyknąć i do plugawych przekleństw, i do niezrozumiałych, obłąkańczych proroctw. Czasami zastanawiała się, czy ta wyniszczona niewiasta naprawdę śpiewała hymny przed wizerunkiem Nur Nemruta w opactwie zburzonym dawno temu, kiedy ojciec księcia Evorintha prawował się z kapłanami z wysokiej wieży. Ale nie spytała o to nawet wtedy, kiedy zamroczona gorzałką żebraczka rzucała się w majaku na wspomnienie kaźni na Rynku Solnym, gdzie kat żelaznymi cęgami wyłupił jej źrenice.

Widzisz, dziecko, Pajęczarka znów się odezwała, oddychając z trudem i chrapliwie, ojciec księcia Evorintha nie był głupcem, choć srodze przeliczył się w rachubach. Jednej nocy właśni pachołkowie powiedli go na żelaznym łańcuchu do świątyni, a pod bramami opactwa stanęła gromada kapłańskich sług. Nie Servenedyjek, bo tamtej nocy nawet im nie ufano, ale zabójców, których wyszkolono w podziemiach jasnej wieży. Biegłam galerią opactwa, kiedy jeden pochwycił mnie za włosy i rzucił na ziemię. Mnie, jedną z jedenastu służebniczek, które co świt rozsuwały zasłony przed świętym wizerunkiem Nur Nemruta. A potem w ciemnicy kat szarpał mnie cęgami, jak zwyczajną wiedźmę, powoli, żeby nie uronić ani chwili męczarni i żebym nie śmiała skłamać ni jednym słowem. Z powodu jedenastu znaków wykutych w kuźniach Kii Krindara i z powodu ojca księcia Evorintha, który pragnął raz na zawsze wypędzić Nur Nemruta ze Spichrzy i z Krain Wewnętrznego Morza.

Więc jeśli znajdziesz naszyjnik ze zwierciadlanej wieży, idź do kąciny Kei Kaella i pozdrów odźwierną imieniem Sharkah, imieniem sztyletu Annyonne. I zażądaj nagrody – w imieniu Pajęczarki, która była niegdyś służebniczką Nur Nemruta i zdradziła go z powodu Spichrzy i dla władcy, który kiedyś wziął ją za rękę i poprosił, by znalazła mu w świętych księgach sposób na zabicie nieśmiertelnych. Bo skoro stara Lelka zbiera po Krainach Wewnętrznego Morza znaki wykute w kuźniach Kii Krindara, zmierzch bogów jest o wyciągnięcie ręki, nie dalej. I może sinoborska pani znajdzie w sobie więcej odwagi, niż ja miałam wtedy, dawno temu, dość, by doprowadzić do końca to, co rozpoczęłam wówczas, kiedy pierwszy raz otwarłam przeklęte księgi Thornveiin i popatrzyłam na wizerunek Annyonne naznaczony tuzinem gwiazd. Może niedługo nieśmiertelni będą krzyczeć głosami, od których bieleją źrenice – jak ja krzyczałam na drewnianym podeście pośrodku Rynku Solnego, kiedy kat sięgnął ku moim oczom. I będą odchodzić kolejno, jeden po drugim, aż wypełni się moje przekleństwo.

Ognicha niepewnie oblizała wargi, czując, jak jej serce zaczyna kołatać się coraz szybciej i boleśniej. W tobołku miała ładną przygarść zwierciadlanych ułamków, lecz strażnicy na własną rękę handlowali z kapłanami Nur Nemruta i każdej nocy odbierali jej większą część zdobyczy. Kulas zostawił im bukłak ciężkiego wina, pomyślała, i będą już dobrze pijani, ale i tak każą mi się rozebrać i dokładnie przepatrzą każdy strzęp przyodziewku. A jeśli zamroczą się naprawdę mocno, nie skończy się na kilku drwinach czy szturchańcach, bo w nocy wszystkie koty są czarne. Zazwyczaj jej oblicze odstraszało strażników – sina miazga mięsa, z którego wystawały potrzaskane chrząstki nosa. Prawa powieka była nieruchoma, na wpół przesłaniając zamglone, ślepe oko, z ucha pozostał jedynie krwawy strzęp. Lecz kiedy odwróciła głowę, druga połowa twarzy zdawała się drwić z niej jeszcze dotkliwiej: jasna, delikatna skóra, wielka, błękitna źrenica pod frędzlą czarnej rzęsy i usta wykrojone w kształt, który książęce dworki na darmo naśladowały purpurowym barwidłem. I chyba właśnie dlatego mężczyźni odwracali się od niej ze strachem. Z powodu dwóch twarzy, które przeczyły sobie nawzajem. Ale nie wówczas, kiedy byli pijani.

Przypomniało się jej, jak klęczała nad źródłem jasnej wody boga, wpatrując się we własne odbicie na powierzchni wody, w oba odbicia, które jego moc miała odmienić i naprawić. A potem – jak Servenedyjki wywlokły ją za bramę pod obojętnym wzrokiem kapłanów.

Nie będzie tak, pomyślała, bezwiednie zaciskając palce na ostrych kryształkach, więcej tak nie będzie. Pochyliła się nad stertą kamieni, żeby Kulas nie zdołał jej dostrzec, i zaczęła połykać połowę naszyjnika. Nie spieszyła się.

Odchyliła głowę do tyłu, kiedy chłodny drut przesuwał się po dnie jej gardła, czując, jak resztki wieczerzy podchodzą jej wysoko w przełyku. Kryształki były ostre, bardzo ostre. Nie zauważyła, jak przecięły język. Potem przez chwilę leżała w milczeniu na wilgotnym gruzie, szlochając cicho i bez łez. W lewej ręce wciąż trzymała połowę naszyjnika.

Dygocząc podkasała spódnicę. Obojętne, pomyślała, zaciskając mocniej zęby, kiedy szklany ząb przeciął wrażliwe, nagie mięśnie. Naprawdę popsuto ją dwa lata wcześniej, kiedy próbowała spędzić płód długim żelaznym drutem i naparem z czarnego bzu. A kiedy dziecko się wreszcie urodziło, skurczony, okrwawiony strzęp mięsa, który wrzucono w żar na palenisku, nawet czarownica z Krowiego Parowu nie mogła wiele poradzić.

Nim skończyła, uda miała śliskie od krwi. Dobrze, pomyślała. Niewieścia przypadłość zazwyczaj odstraszała strażników.

Wyprostowała się sztywno i zaczęła iść w dół, potykając się na ostrych kamieniach.


* * *

Ledwo minęli rozstaje i trakt ku Nawilskiemu Ostępowi, począł padać deszcz. I to nie żaden letni kapuśniaczek, ale porządne, rzęsiste deszczysko, przy tym zawierucha podniosła się potężna. Konie wlokły się melancholijnie po trakcie zmienionym w poryte śladami kół rozlewisko, zaś jeźdźcy przylgnęli w kulbakach, ściskając w zziębniętych palcach poły opończy. Zwierzołak wlazł wiedźmie za pazuchę i syczał gniewnie, kiedy tylko kto podjechał bliżej. Nastroszony jadziołek siedział na ramieniu Szarki i kłapał dziobem bez przyczyny. Zbójca podejrzewał, że na swój sposób szczęka zębami z zimna.

Dzień cały człapali w milczeniu, zagrzewając się siarczystą spichrzańską okowitą. Jednak pod wieczór chmury wisiały wciąż nisko i nic nie zapowiadało końca słoty. Na myśl o obozowaniu pod gołym niebem zbójcę przeszedł dreszcz obrzydzenia. Ot, zmiękł człek, pomyślał z niesmakiem, zniewieściał pomiędzy pańskimi piernatami, na ciepłej strawie. Wicher tymczasem dął coraz dotkliwszy, zdzierając z drzew całe naręcza listowia. Zbójca popatrywał na ów krajobraz ze wstrętem, rozumiejąc wreszcie, dlaczego Żalniki z dawien dawna nazywano krainą błota. Lecz trzeba rzec uczciwie, że nie napomknął ni słowem, by rozejrzeć się za stosownym schronieniem. Rozumiał, jak nieroztropnie byłoby w tak mizernej a podejrzanej kompanii leźć w pierwsze lepsze obejście.

Natomiast Szydło nie przestawał sarkać od dnia spotkania z prządką. Z braku innego wierzchowca posadzono go z początku na ryżej kobyłce wiedźmy, jednak rychło miało się okazać, że przedsiębiorczy pokurcz wszedł przy okazji w nader bliską komitywę z błękitnooką niewiastką. Coś jej do ucha klarował cichaczem, sprawiając, że bledła i czerwieniała na przemian, podszczypywał nieznacznie, aż wybuchała piskliwym chichotem, i coraz ciaśniej obłapiał, niby zsuwając się z końskiego zadu. Twardokęsek ledwo się hamował, bowiem narastała w nim ochota, aby raz a dobrze pięścią objaśnić kurdupla, że cudzych bab nie trza macać. Szczęściem, zwajecki kniaź, który był człekiem surowych obyczajów i takoż przypatrywał się niechętnie karlej sprośności, tego samego wieczora przysposobił mu jednego z jucznych koni.

Wierzchowiec okazał się spokojną, steraną szkapiną. Kobyła człapała ze łbem zwieszonym nisko nad gościńcem i za nic sobie miała wszelkie wysiłki Szydła, aby ją zachęcić do jakiego żwawszego ruchu. Zamieniwszy solidny zwajecki tobół na jeźdźca postury mizernej, a więc znacznie lżejszego, niczym nie dała po sobie znać ukontentowania. Przeciwnie, traktowała go jak inny rodzaj juków. Mimo Szydłowych nawoływań, tudzież rozpaczliwego kopania po bokach, uparcie wracała między juczne konie na końcu pochodu, skutecznie utrudniając mu dalsze konwersacje z wiedźmą oraz resztą towarzyszy. Była przy tym tępawa i jak się pośrodku gościńca trafił jaki dół co większy i dobrze wypełniony wodą, lazła weń aż po pęciny.

Z wolna Szydło popadał w coraz większą melancholię. Frymuśne dworskie trzewiki z zakręcanymi noskami przemokły mu ze szczętem, cyraneczkowy kubrak ozdobiony herbem księcia Evorintha nasiąkł niczym lekarski kompres, z brody ciurkały żałośnie strużki dżdżu. Że zaś wymknął się ze spichrzańskiej cytadeli pospiesznie i ukradkiem, nie miał nawet peleryny. Na koniec zbójca ulitował się i wydobył z sakwojaży skórzaną opończę. Szydło wymamrotał zdawkowe podziękowanie i owinął się po czubek nosa. Lecz kiedy na koniec zawierucha obłupi – Ja go ze wspaniałego trawiastozielonego kapelusza, rozdarł się, aż senna kobyła zaryła w miejscu wszystkimi kopytami.

– A bodajby szlag trafił takowe wędrowanie! – wrzasnął, wyławiając z błota sponiewierane nakrycie głowy. – Czy ja żaba jestem, żeby po błocku skakać?

– Wedle postury to pierwej kijanka – rzucił Twardokęsek, mierząc niziołka pogardliwym wzrokiem: za nic nie potrafił mu darować obmacywania wiedźmy.

– Milczcież lepiej, kiedy nic do gadania nie macie! – fuknął karzeł. – Obozowisko zdałoby się znaleźć, miast gębą po próżnicy kręcić! Ale nie byle wykrot bagnisty, jeno gospodę należytą, suchą a czystą.

– Polewki podjeść gorącej – odezwała się płaczliwie wiedźma spod opuszczonego na twarz kaptura, zaś zwierzołak zawtórował jej głośniejszym prychnięciem.

Zbójca pytająco popatrzył na Szarkę. Rudowłosa wzruszyła ramionami, pieszczotliwie drapiąc skrzydłonia za prawym uchem. Na grzbiecie miała baranicę, dar Suchy – wilka, spod której wystawała suta spódnica, zwajeckim sposobem rozcięta po bokach, by ułatwiać jazdę wierzchem. Mało kto dojrzy, pomyślał zbójca, że pod baranią skórą dziewka ma przypasane dwa szarszuny. Jednak jeśli nas szukają, tedy wypatrzą niezawodnie. A skrzydłonia trudno przepomnieć.

– Jeśli wjedziem na Wężymordowych pachołków – odezwał się z namysłem zbójca – nieprędko się ze staroście] wieży wydobędziem. Sam nie wiem.

– Toć my głęboko w Żalnikach! – warknął karzeł. – Może zbrojni istotnie trakty przepatrują, ale z krają, bliżej spichrzańskiego władztwa, a tutaj prawie głusza i pustkowie. Nadto w taką pluchę ni pies z kulawą nogą na gościniec nie wyjdzie, cóż dopiero pachołkowie, co są lenie przebrzydłe, ochlapusy, kurwiarze, nadto skąpo opłacani! W sam czas między krzewiną zaczęło coś błyskać: zrazu słaby zarys oświetlonych okien, potem cały kształt oberży i przygarści otaczających ją zabudowań. Obejście nie dorównywało bynajmniej zasobnością i prezencją gospodzie Goworki na skraju Gór Żmijowych, ale też zbójca przywykł już, że w Żalnikach domostwa budowano nisko, biednie i niechlujnie. Takoż i tutaj nikt nie wyszedł im na spotkanie, tylko uchylone wrota kołysały się ze smętnym skrzypieniem.

– Patrzajcie, jaka nędza – karzeł zachęcająco wskazał na podwórzec. – Nikt się nie będzie zanadto przyglądał, komu przyszło w pospólnej izbie zawieruchę przeczekać. Skrzydłonia i konie zawczasu do stajenki wprowadzim, a niech się trafi niepewne towarzystwo, tedy co świt w swoją stronę ruszym.

– A jak nas kto pytał będzie, skąd ciągnieni? – zafrasował się zbójca. – Toż zrazu wyrozumieją, że my w tych stronach obcy.

– Nie frasujcie się, mości zbójco – karzeł uśmiechnął się z wyższością. – Po tutejszych drogach aż gęsto od wszelakiego cudzoziemskiego tałatajstwa. Ludziska ciągną do świętej mateczki z Doliny Thornveiin, o wstawiennictwo u bogów i uzdrowienie prosząc. Myśmy bardzo akuratnie dni parę od opactwa na wschód, tedy spokojnie rzekniem, że za intencją u przeoryszy byliśmy. Co będzie gadka tym lepsza – dodał, wykręcając wodę z brody – że wiedźma prawie do gołej skóry postrzyżona. Bo w normalnej okoliczności ludziska by się dziwowali, że łysa. A tak rzekniem składnie, że panna z wielkiej boleści ledwo ozdrowiała i sploty na pamiątkę wotywną przed figurą położyła. Sprytny Szydło, co? – wykrzywił się do zbójcy niby uradowane dziecko.

– Tyle że po rzędzie końskim człek co bystrzejszy dojrzy, żeśmy ze Zwajcami pobratani – mruknął Twardokęsek. – Takoż szuby zwajeckie.

– Żadna przeszkoda – roześmiał się Szydło. – Nałga – my, że na północy siedzim, wyżej Cieśnin Wieprzy. Ludek tam pospolicie ze Zwajcami kupczy, za nic sobie mając Wężymordowe zakazywania. Jeno trza, by pani Szarka miecze odpięła, bo od nich się nijak nie wykręcim. I obyczajnie przyjdzie wam gadać – zwrócił się ku niewiastom – a jeszcze lepiej gęby zawarte trzymać. Tutejsza szlachta białogłowy po domach trzyma i w karności tak ćwiczy, że się mało która nie pytana odezwie.

Drzwi do gospody były niewysokie, a sień ciemna i na progu zbójca tak w ościeżnicę głową łupnął, że go zrazu zamroczyło.

– Ot, znać, że gość pobożny – zaśmiał się ktoś ze środka wesoło. – Nisko się domowym bogom kłania.

– Wchodźcież, waszmościowie, prędzej – ozwał się inny, zrzędliwy głos. – Wicher duje po nogach.

Twardokęsek poprawił czapę, rozmasował obolałe czoło i popatrzał po gościach. Przy stole wedle paleniska, na którym wesoło buzował ogień i bulgotała polewka na wędzonce, co zrazu chytrze zbójca wywąchał, siedziała dziwaczna kompania. Właściwie tylko dwie persony, ale wielce osobliwe. Wesołkiem okazał się potężny mężczyzna, nie pierwszej już młodości, ale krzepki, przyodziany w bogate, barwne szatki. Ręce miał skrępowane na plecach, a grube powrozy krzyżowały się kilkakroć na jego piersi, co wyraźnie pokazywało, że był personą znaczną i skłonną do ucieczki. Gderliwy człek, który drzwi nakazywał zamykać, okazał się postaci nikczemnej i zgoła mało srogiej, ale nosił brunatną szatę Wężymordowego sługi.

Zbójca byłby się może jeszcze na ów widok cofnął, ale wiedźma ciekawie wyglądała mu zza pleców, a karzeł przekleństwem naprzód popędzał. Wszedł tedy, udając, że nie dostrzega badawczych spojrzeń przyczajonych przy niskim stole pachołków. Nadrabiając miną, ruszył prosto do szlacheckiej ławy przy ogniu, grzecznie się pokłonił, czapą nad ziemią zamiótł.

– Prosim wdzięcznie do kompanii – odezwał się więzień. – Śmiało siadajcie, waszmościowie, myśmy prawa szlachta, a że w powrozach, to insza opowieść. Wy takoż, panienki, nie strachajcie się – pokłonił się przed Szarka i wiedźmą na ile sznury pozwalały – bom człek niegroźny i zgodliwy. Siadajcie, gadam. Milej człekowi na wdzięczne niewieście liczko popatrzać niźli na mordy oprawców.

– Już ty, Bogoria, na oprawców nie wyrzekaj – człeczyna w barwie żalnickiego kniazia butnie poprawił purpurowy kołpak. – Lepiej by ci u pani matki w komorze nie było.

W rzeczy samej, na stole poniewierały się resztki sutej wieczerzy, a i opróżnionych dzbanów po piwie dostrzegał zbójca niemało. Musiał przyznać, że nie wyglądało to wcale na posiłek więźnia. Albo też prostemu zbójcy nie trafiają się równie hojni strażnicy, dodał w myślach szyderczo.

– Ze swej strony do próśb się pięknie dołączam – podjął człek w urzędowych barwach. – Pieska pogoda nastała, tedy wnoszę, że niebłaha potrzeba was z domów wypędziła. Chodźcie, chodźcie, opończe mokre zrzucajcie, nim was jakie choróbsko dopadnie. Byle nie za blisko ognia – upomniał wiedźmę. – Skóra od gorącości popęka, bośmy dobrze kazali w kominie napalić dla wygody świątobliwych osób.

Zbójca podążył za ruchem jego ręki i dostrzegł wysoko na piecu posłanie sprytnie przysposobione ze skór. Przy kominie stała para wysokich butów i kilkoro drobniejszych trzewików oraz kostur Jałmużnika przystojnie oparty o ścianę. Rychło się więc Twardokęsek domyślił, kto znalazł schronienie na piecowym legowisku. Widać jaki sługa Cion Cerena wędruje z młodziakami, zgadł.

Znał bowiem zbójca dobrze obyczaj, który nakazywał kapłanom Cion Cerena zbierać po gościńcu wszelakie dzieci bezdomne i w klasztorach przygarniać. Co więcej, przy każdym zakonnym domu zostawiano we ścianie specjalną niszą i kołatkę przy niej, żeby matki mogły tam bezpiecznie niechciane noworodki zostawiać i bez kary odchodzić. Kapłani bardzo skrupulatnie chowali owe dzieci we klasztorach i skrycie zbójca uważał, że zakon Jałmużnika czyni wszystkim przysługę swą dbałością o podrzutków. Zresztą, spośród wszystkich sług bogów jedynie żebraczych braciszków Twardokęsek na swój sposób cenił.

Zadumał się nad miską z soczewicą i wędzonym mięsiwem, jednym tylko uchem łowiąc opowieść karła o cudownym uzdrowieniu wiedźmy. Gadka zresztą zdawała się iść wcale składnie. Niewiasty przysiadły skromnie na skraju ławy, zaś człek w czerwonym kołpaku, który przedstawił się jako miejscowy władyka i książęcy pod – starości, przerywał z rzadka pobożnymi okrzykami zachwytu nad mocą świątobliwej mateczki. Pachołków najwyraźniej nie dopuszczano do kompanii, co bardzo zbójcę uradowało, bowiem władyka nie wyglądał mu na szczególnie bystrego, a wśród służby mógł się trafić jaki wścibski mądrala.

Karczmarz tymczasem podał dwa kufle z ciemnym żalnickim piwem, które zbójca znajdował nazbyt mocnym i kwaśnawym, i dwa mniejsze kubki dla niewiast. Szarce powierzono zaszczytną posługę pojenia więźnia. Twardokęsek zląkł się nieco, by jakim niepolitycznym gestem dziewczyna nie dała po sobie poznać, że nie zna obyczajów miejscowej szlachty, jednak usłuchała bez jednego słowa sprzeciwu. Jadła w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w poczerniały ze starości blat, drobne kąski przedsiękrając, jak przystoi niewieście. Zbójca znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że dokładnie przysłuchuje się rozmowie, choć jej twarz przybrała wyraz obojętności i pokory.

Kiedy opowieść Szydła dobiegła końca, władyka zabawił ich wspominkami o służbie na żalnickich gościńcach. Nie był dobrym mówcą, zdaniem zbójcy zanadto zależało mu na uznaniu słuchaczy, nie wyłączywszy więźnia. Z nim z kolei, historia zdawała się całkiem ciekawa. Pojmany nie dość, że śmiało wtrącał się do konwersacji, czyniąc podstarościemu nader cierpkie przytyki, to jeszcze tytułował go krewniakiem i wyraźnie byli mocno spoufaleni. Słowo po słowie wywnioskował Twardokęsek, że przyszło mu dzielić gospodę z miejscową zbójecką znakomitością. Bogoria, tym bowiem mianem oznajmił się potężny więzień, bez nijakiego zażenowania przyznawał się do łupiestwa na książęcym gościńcu. Nadto, musiał się cieszyć po okolicy znacznym rozgłosem, bo karczmarz zwracał się doń z wielkim uszanowaniem i najwyraźniej znał go nie od dzisiaj. Wszystko to mocno połechtało zbójecką ciekawość, szczególnie, że niewiele, czy też nic zgoła, słyszał o swoim sławetnym zbójeckim konfratrze.

– To jak was niby pojmali? – spytał na koniec.

– Ano – rzekł z zakłopotaniem Bogoria – na odpust, durny, poszedłem dać. Gadają ludziska: kogo bogowie kochają, tego w ogniu smażą, tedym się postanowił o własną skórę zawczasu zatroszczyć. Bo po prawdzie – zarechotał – nazbierało się grzeszków więcej niźli karbów na grzbiecie. Wyskrobałem tedy nielichy mieszek klejnotów i pociągnąłem mniszków o wstawiennictwo i naznaczenie pokuty prosić.

– Do klasztoru mateczki w dolinie? – popisał się znajomością miejscowego obyczaju Twardokęsek.

– E, gdzie tam! – żachnął się Bogoria. – Widzicie, waszmościowie, ja bym dla naszej mateczki świątobliwej łapę w żywy ogień wraził. Niechby jedno słowo rzekła, a wraziłbym niezawodnie! – dumnie potoczył wzrokiem po biesiadnikach. – W takiej my ją powadze trzymamy. Ale mateczka jest nad obyczaj miłościwa i ludzka. Ona w klasztorze liszki z kapusty zbierać każe i na pola za murami wypuszczać, bo i one, powiada, stworzenia boże. A jam jest człek gruby, na gościńcu chowany. Gdzie mnie, nędznemu, do naszej mateczki iść i o zmiłowanie prosić? Toż się nie godzi…

– Szczególnie – prychnął podstarości, zgoła nie wzruszywszy się pokorą Bogorii – że starczy, by mateczka komu w ślepia zajrzała, a zrazu grabieżcę i kurewnika rozpozna. Ona bez jednego słowa rozumie, ile człek wart i jakie grzechy nad nim ciążą. Takem pewien, że rychło by wam, Bogoria, wypatrzyła ze złodziejskiej gęby żmijową harfę z samiuśkiego jej klasztoru zrabowaną.

Bogoria łypnął niechętnie ku niskiemu człowieczkowi w krasnym kołpaku, ale nawet nie próbował się targać w więzach. Zresztą postronki były dobrze zadzierzgnięte. Pachołkowie takoż niby w kości grali w przeciwnym krańcu izby, lecz przecie nie przestawali czujnie popatrywać ku wysokiemu stołowi.

– Przyznajcie się, Bogoria! – zarechotał władyka. – Nie sromajcież się, ócz nie spuszczajcie, boście przecie nie dziewica, a my na wasze skromność nie nastajemy. Głośna jest rzecz w Wilczych Jarach i niezadługo do samego kniazia dojdzie. Samiście zresztą nazbyt wiele o tej harfie po gospodach gardłowali, tedy się nie wyprzecie.

– Nie zapieram się – burknął więzień. – Prawda jest, żem żmijową harfę skradł, bom jest człek ułomny i do grzechu prędki. Ale nie dla zysku kradłem, nie dla chciwości mizernej. Jedna się taka harfa w Krainach Wewnętrznego Morza ostała po tym, jak Wężymord żmijów wedle źródła Ilv pomordował…

Tutaj Bogoria chciał ciągnąć opowieść, ale władyka ciężko odstawił garniec, aż się piwo po blacie rozlało, i na odlew trzasnął więźnia w pysk. Potem otarł pianę z wąsów i bez żadnej złości ugryzł kawał podwędzanej kiełbasy.

– Wy uważajcie, Bogoria – ostrzegł beznamiętnie – a od kniaziowskiego imienia precz. Ja z wami próbuję po ludzku, jak z człekiem godnym a szlacheckiego stanu. Ale jeśli bluźnić będziecie i kalumnie na zwierzchność powtarzać, to niby świnię każę związać i w gnoju w komórce z inwentarzem zawrę. Pojmujecie? Rozkazów słuchać muszę, tedy mi pracy nie utrudniajcie.

– Sami wy dobrze wiecie, kędy prawda leży – Bogoria oblizał popękane od ciosu wargi.

– Srogo moją cierpliwość próbujecie – potrząsnął głową władyka. – Przyznaję po sprawiedliwości, jam wam wiele winien, Bogoria. Jeszcze z dawnych czasów. Boście mnie mogli jako kapłona świątecznego wypatroszyć, a przecie wolnym puściliście. I nie dla profitu, bom wtedy chudopachołek był. Ot, słoma w butach, wańtuch na grzbiecie przetarty i miecz przy boku, tyłem miał dobytku. A przecie żywego precz odesłaliście.

– Boście tymi nogami w butach słomą wyściełanych – prychnął pogardliwie więzień – tak długo przed kuzyneczką Rutą drobili, pókiście jej do ołtarza nie zawlekli. No, kuzynka zawdy na rozumie słabowała, tedym się za bardzo nie dziwował, że poszła za gołodupca i zwykłego przybłędę. Wasze szczęście – zarechotał grubo – żem wtedy pod samą Skwarne poszedł, bobym zwyczajnie usiekł, nim krewniaczka do reszty ogłupieje. No, ale potem, jakeśmy w powinowactwo weszli – wzruszył ramionami. – Co rodzina, to rodzina. Nijak było krewniakowi szyję ściąć.

– Naprawdę? – wiedźma spojrzała na władykę szeroko rozwartymi oczyma. – On wam życie ocalił, a wy go teraz do starościej wieży wiedziecie? W postronkach? Na kaźń?

– Bo skurwysyn, jak to często z przybłędami bywa – zwięźle wyjaśnił Bogoria. – Skurwysyn, sprzedawczyk i pomorcki pachołek, ot i tyła!

– Znalazł się patryota i człek prawy! – warknął przez zaciśnięte zęby władyka. – Możem ja i pomorcki pachołek, alem żmijowej harfy z klasztoru nie wykradał! Lu – dzim na gościńcu dla rozboju nie mordował! Ani mniszek nie niewolił! A ty się, Bogoria, wnet będziesz przed bogami ze świętokradztwa wywodził i opowiadał.

– No, no! – Twardokęsek wykrzywił się z uznaniem. – Pokaźny rejestrzyk.

– Tom i mieszek klejnotów pokaźny nagotował – bezwstydnie przyznał Bogoria. – Mateczki świątobliwej nie ośmieliłem się swą plugawą osobą fatygować, ale się należało wreszcie zatroszczyć o odpoczynek wieczny. Rozpytałem się po okolicy starannie i zdało mi się, że trza do klasztoru Jałmużnika pociągnąć. Braciszkowie tam żebraczy siedzą, ale cosik się bardzo na żebraninie upaśli. Dobrzem im się zawczasu przyjrzał: oblicza mają rumiane, kałduny tłuste, a kapice z bardzo zacnej materii, co ją aż z Książęcych Wiergów sprowadzają. No, pomyślałem, gdzie jak gdzie, ale tutaj się mój ciężko zagrabiony grosz nie zmarnuje. Jenom się po nich równie lisiej chytrości nie spodziewał! – syknął z rozdrażnieniem. – Ani tego, że pieniądz wezmą, a potem mnie starościm siepaczom wydadzą, zdradzieckie ścierwa! Ot, do czego mię pobożność przywiodła!

– A juści! – władyka z rozbawienia uderzył się po kolanach. – Patrzajcie go, niebożątko ukrzywdzone! Mnisi kryli cię, Bogoria, własne życie na szwank wystawiając. Poty, pókiś im mniszek niewolić nie począł.

– E tam, zaraz niewolić! – sprzeciwił się z urazą Bogoria. – Trza było widzieć, jak się bestyjce oczy do mnie spod welonu świeciły. Nijakiej niewoli nie było, krzyków ni gwałtów żadnych. Trochę mnie podrapała i pisła może ze dwa razy, ale przecie to uczciwa niewiasta, nie jaka gamratka, tedy mus jej piszczeć, choćby i wbrew własnej chęci. A mnisi z czystej zawiści rejwach podnieśli, jakby się w komorze krzywda komu działa. Pewnikiem z zawiści, bo urodziwa gadzinka! – mlasnął językiem z ukontentowaniem i dał znak Szarce, by mu przysunęła do ust garniec z piwem.

– Urodziwa czy nie – naigrawał się podstarości – zbiegło się do jej wrzasków pół klasztoru. I co się na koniec stało? Ano, sławetny Bogoria, od mnichów pojmany, przeczekał całą noc na przybycie straży w klasztornym chlewiku. I widzi mi się, że będzie w Wilczych Jarach wielce smakowita opowieść. O tym, jak Bogorię, zbójcę sławetnego w caluśkich Żalnikach, zwyczajne klechy przydybały. Jako rzeźnego knura!

– Bo mnie jeden wielki, spasiony mnich od tyłu zaszedł i warząchwią znienacka zdzielił – wyjaśnił zażenowany nieco więzień. – Z taką krzepą trzasnął, że mi się łeb jako gliniany garnek o mało nie rozpękł. Gdyby nie zamroczenie owo, inną mieliby pachołkowie ze mną sprawę.

– Gwałt na mniszce nie starościej, ale biskupiej władzy podlega – zauważył bystro karzeł.

– Toteż nie za gwałt na mniszce będą go kaźnić – władyka podrapał się po brodzie. – Jeszcze to spośród jego przewin najmniejsza, choć i zań gardło dałby niezawodnie. Ale tutaj nie w zwyczajnym rozboju sprawa, nie w świętokradztwie nawet, ale w polityce. Bo tenże Bogoria, ciołek nieszczęsny, wdał się za młodu w rokosz przeciwko kniaziowi. I dlatego będą go przed starościńską wieżą kołem łamać, kleszczami szarpać i członki mu odejmować. Za to, że się przyłączył do Jastrzębcowej rebelii.

– Naprawdę? – wiedźma w zdumieniu złożyła ręce. – Naprawdę?

– Nie słuchaj go, panna – poradził dobrotliwie władyka. – Zaraz pocznie wpierać, jaki z niego bohater i patryota. A to jest jedno wielkie bezwstydne łgarstwo, nie więcej!

– Osobliwa rzecz – karzeł w zadumie żuł kiełbasę. – Wy, mości władyko, chodzicie w książęcej barwie, a wasz powinowaty z Jastrzębcem bijał kniaziowskich. On was w ręku niegdyś miał, a przecie żywego wypuścił. Wy zasię, jako starościński sługa, do lochu go prowadzicie. Ot, osobliwość.

– Zwyczajna rzecz w naszej okolicy – spokojnie objaśnił podstarości. – Ludek tutaj zadziorny, mało zgodliwy, tedy się nieustannie coś tli po lasach. Ninie ludziska krzywią się na Wężymorda, a przedsię zaczajali się na Smardzowych. Zresztą, bo to się trzeba z kniaziowymi wadzić? Był czas, że krajowej władzy nie stało, tośmy się między sobą za łby brali, aż pierze leciało. A dzisiejszego dnia lepiej niby? Co i raz ktoś pod świątynią usieczon. A burd ile, a zajazdów! – zacietrzewiał się coraz bardziej.

– Oj, napatrzę się na starościej służbie na zgliszcza, płaczu wdów nasłucham. Nadto ziemie tutaj słabe, jałowe. Nierzadko ludzie głodem przymierają, a jeszcze ich te Jastrzębcowe patryoty ze wszelkiego dobra obdzierają.

– Wyście niby lepsi? – odezwał się szyderczo Bogoria.

– Po tym, jak przez okolicę przejdą poborcy podatkowi, nawet wróblikowie się resztkami nie pożywią.

– Łżecie! – prychnął władyka. – Prawda taka, że się ludzie z wolna poznają na Jastrzębcowym złodziejstwie i niecnocie. Niby on wojuje z kniaziem, ale czemuś się go najbardziej baby po wioskach obawiają, zwłaszcza co młodsze i kraśniejsze. Cała Jastrzębcowa rebelia to jeno łupiestwo, sprośność i gardłowanie butne nad gorzałką. Gdyby kniaź nie miał twardej ręki, strach byłby w Wilczych Jarach po jarmarkach chodzić.

– A tak ani jarmarków nie masz, ani strachu – zadrwił Bogoria.

– Jarmarków nie ma? – zdziwił się karzeł. – Cóż to za nowy obyczaj?

– Bo widzicie – z nieskrywanym frasunkiem zaczął podstarości – źle się ostatnimi czasy dzieje w okolicy. Nie dziwota, że się ludziska boją – pociągnął łyk piwa. – Moja niewiasta takoż zestrachana, o końcu świata bredzi. Po zmroku do studni po wodę nie pójdzie, chłopaki muszą nosić, bo tej się w krzakach zwiduje Annyonne. Et, plugastwo! – skrzywił się niechętnie. – Ze strachu głupiejem. Ale wszystko poczęło iść ku gorszemu, jak się przywlókł ten dziadyga i zaczął po jarmarkach głosić swoje przeklęte przepowiednie i buntować ludzi.

– Jakiś kapłan z niedobitków od Bad Bidmone? – karzeł niedbale kreślił na stole znaki maczanym w piwie palcem.

– Takowych w naszych stronach nie znajdziecie! – z mocą i bardzo prawomyślnie oznajmił władyka.

– No, no – potaknął bezwstydnie więzień. – Tylko od czasu Wężymordowego najazdu strasznie przybyło po przysiółkach dziadów proszalnych. Ręce mają gładkie, wieśniaczym zajęciem nie zhańbione. Fasolę takoż od bobu ledwie odróżniają. Przy młócce pożytku z nich żadnego, chyba żeby którego miasto cepa w ręce wieśniak chwycił i o klepisko walił. I nie wojacy, bo miecza żaden nie nosi, choć gęby mają okrutnie poranione, ponoć w dawnych przygodach. Siedzą pokątnie u wieśniaków na przytulisku i łaskawym chlebie, baśnie o niegdysiejszych czasach prawią, obyczaje dziwne między gminem krzewią – łypnął prześmiewcze ku władyce. – Po polach łażą, pieśni starożytne zawodzą i poświęcanymi olejami chrabąszcze precz pędzą, choć nie wiedzieć, gdzie owe oleje święcone! A nie będzie w Wilczych Jarach nijakiej stodoły ni obejścia postrojonego bez błogosławieństwa owych dziadów. Ale prawdę, szwagrze, gadacie, nijakich nie domęczonych kapłanów Bad Bidmone u nas nie znajdziesz!

Podstarości poczerwieniał i skłopotał się wyraźnie.

– Ja człek wojenny jestem – burknął wreszcie – ze starymi dziadami nie wojuję. Chcą chłopi trzymać jałmużników, tedy ich wola. Mnie nic do tego.

– Racja! – zgodził się radośnie Bogoria. – Bo jakbyś, mości władyko i starościński sługo, podobnego dziada na szubienicę przywiódł, to by ci twoja Ruta ślepia wydrapa – la. Ona może niewiasta prosta i nieuczona, ale ma swoje rozeznanie i stare bogi w poszanowaniu chowa. Tak mi się zresztą zdaje, że i nad waszym pierworodnym, szwagrze, one dziady proszalne mamroliły błogosławieństwa.

– Leż parszywa! – huknął władyka, lecz znać było, że kłamie. – A wy, Bogoria, zawrzyjcie wreszcie pysk, bo rodzina rodziną, a rychło się skończy wasze gardłowanie.

– Powiedzcież nam lepiej, mości władyko, jakim sposobem poszliście na starościńską służbę – zagaił karzeł gwoli zażegnania krewniaczej niesnaski.

Nie utrafił jednak we właściwe pytanie, bowiem posiadacz czerwonego kołpaka spochmurniał jeszcze bardziej.

– A przez Bogorię! – wypalił. – I innych jemu podobnych kurewników, co się z Jastrzębcem na Półwyspie Lipnickim bawią w powstanie. Jakby nie ich brewerie, żyłby człek spokojnie z białka i dzieciskami. Folwarczek by uprawiał, jak bogowie przykazali, żniw doglądał, jabłonki w sadzie opatrywał. Tymczasem co?! Przychodzi na stare lata po gościńcu chwytać opryszków, jak byle pachoł. Zamiast grzać się przy ogniu we własnym dworcu, wnuki huśtać na kolanach i miód stary popijać, musi się człek książęcym do ziemi samej czapkować i o rozkazy pytać. Ech, szkoda gadać…

Wiedźma przesunęła dłońmi po skroniach, przygładziła odrastające włosy i wyraźnie nie rozumiejąc, patrzyła na władykę.

– On jeno do miecza zdatny. Za młodu za zaciężnego był – wyjaśnił spokojnie Bogoria. – Jeszcze za starego kniazia Smardza ze skalmierskimi wojował w lekkiej chorągwi. I wtedy się tutaj przypałętał, żeby kuzyneczce Rucie w rozumie pomieszać – dodał złośliwie. – Wszystkie te zaciężne gołodupce tylko dybią, aby gdzie ucapić pannę posażną i zapaskę jej rozsupłać.

– Durniście! – władyka podskoczył, aż się ława zachybotała. – Czy wy ze szczętem wstydu nie znacie?! Tyłem za waszą kuzynką wziął, ile miała na grzbiecie. Ziemi spłachetek lichy, sznur korali fałszywych i dwie pierzyny puchowe. Byle chłopia córka więcej wnosi, więc nawet o owym posagu nie wspominajcie.

– Toście wielce rozczarowani byli, jak sprawa na jaw wyszła! – z uciechą odpysknął Bogoria. – Ładny tuzin lat prawowaliście się z tatulem o nadział ziemi i co wam z tego przyszło? Tyle, że w połatanych portkach chwytacie na trakcie rzezimieszków.

– A czasem się za rzezimieszka trafi nie byle leszcz, tylko sam Bogoria – syknął podstarości. – Obaczym, co wasz tatko rzeknie, jak mu synka w łykach do starościńskiej wieży poprowadzą.

– Znajdzie was – flegmatycznie odparł Bogoria. – Ze szczerego serca radzę, dziś jeszcze niewiastę z dzieciskami precz z dworca odeślijcie. Znacie tatka. Zeźli się, zakradnie nocką i pospołu was w dworzyszczu uwędzi.

– Mnie?! – ryknął władyka. – Urzędową osobę?!

– Jak sobie chcecie – wzruszył ramionami Bogoria. – Wasza rzecz, co uczynicie. Ale rozważcie, że dla tatki wyście nie książęcy urzędnik, jeno mąż głupawej Ruty, po – morcki pachołek i zdrajca.

– Ty! – poczerwieniały na gębie władyka porwał za rękojeść miecza. – Ja ci…! Ja cię…! Zarzezam! Jak psa zarzezam!

– Bezbronnego? – zdziwił się fałszywie więzień. – W postronkach? Musieliście straszliwie na tej książęcej służbie schamieć, szwagrze.

Tutaj władyka nie zdzierżył. Zacietrzewiony wyskoczył zza ławy, aż mu się krasny kołpak na łbie przekrzywił. Był przy tym wcale mocno zamroczony piwskiem, aż się zbójca zląkł, że nie tylko Bogorii, ale jeszcze komu postronnemu uczyni krzywdę owym mieczem, co nim nad stołem wymachiwał.

Z pieca, gdzie przedrzemywał kapłan Jałmużnika z młodymi oblatami, ozwał się przyciszony dziecinny płacz.

– Przestańcież, panie podstarości – poprosił z wyrzutem kapłan – bo mi pacholęta straszycie.

Władyka pobulgotał jeszcze pod nosem gniewne, acz ze szczętem niezrozumiałe pogróżki i obelgi, potem jednak pozwolił się Twardokęskowi na powrót usadzić na ławie.

– Musicie nas, mości podstarości, objaśnić – wiedźma położyła miękką łapkę na jego ramieniu – czemu jarmarków zakazano. Obiecaliście.

Ten targnął się, niby chcąc zrzucić jej rękę, ale bez gniewu. Boczył się jeszcze trochę, głową dziwnie kręcił, jakby go co w karku uwierało, ale na koniec uśmiechnął się ciepło do wiedźmy. Twardokęsek z trudem pohamował grymas. Jakoś się dziwnie działo, że ludzie ustępowali wiedźmim zachciankom, choćby i najgłupszym. Starczyło, żeby im w twarz spojrzała błękitnymi ślepiami, a miękli jako wosk. Ech, pomyślał niechętnie zbójca, niechby panek wiedział, że to nie żadna szlachetna panna od srogiej boleści wybawiona, jeno zwyczajna, pospolita wiedźma, której łeb w katowskiej wieży ogolili. Utłukłby nas za łgarstwo i podobną drwinę ze świętości, choćby i kamieniami.

– No, niech tam! – dał się udobruchać władyka. – Toż nie będę przeciwny wstawiennictwu duchownej osoby i prośbie cnotliwej panienki – z czułością pogładził wiedźmę po policzku.

Szarka, która siedziała na skraju ławy z rękoma grzecznie złożonymi na podołku, posłała zbójcy nieznaczny, szyderczy uśmieszek.

– Jako rzekłem – ciągnął władyka – przypałętał się do naszej okolicy dziad jeden głupi a przewrotny. Jam go nie oglądał, tedy nie wiem, czy człek nieszczęśliwy, bo mu się rozum od boleści pomieszał, czy też bezbożnik chytry a bezwstydny.

– A co gada? – zaciekawiła się wiedźma.

– Wścibska panna jako sroczka! – zaśmiał się podstarości. – Iście po niewieściemu!

Zaraz jednak spoważniał. Rozejrzał się czujnie i niemal trzeźwo po izbie. Pachołkowie przysypiali popod ścianą, pochrapując smacznie. Drzemał też na piecu kapłan Cion Cerena z trzema oblatami w koszulinach z nie bielonego sukna, którzy garnęli się do niego we śnie niczym stadko wróbli. Widok ów nieco uspokoił władykę, bo pochylił się konfidencjonalnie i rzekł:

– Ja wam, panienko zacna, szczerze wszystko objaśnię, by was podobny niecnota nie omamił. Bo niepokoje wielkie idą i wielu będzie dla własnego zysku mataczyć. A Wężymordowi pachołkowie – przygryzł wargę – im wiele nie trzeba, żeby ludzi męczyć. Przecie i w Wilczych Jarach z tuzin białek popalili na stosach, bo zanadto uważnie słuchały owego dziadygi. Nikt się tam, panienko, nie oglądał na ich szlachetny ród albo dziatki maleńkie. Na męki je wzięli jak pospolite gamratki. A potem – nachmurzył się – w ogień rzucali niby wiedźmy. Ot, cała opowieść…

Władyka popił piwa, posępnie zapatrzył się w stołowe deski.

– Widzicie – podjął, przywołując karczmarza z kolejnym dzbanem piwa – żeby dziad zwyczajnie wygadywał przeciwko Wężymordowi, rozeszłoby się po kościach. Niby grzech gadać, ale myśmy przywykli i, prawdę powiedziawszy, nawet pomorccy kapłani przywykli. Wychłostaliby starego przy pręgierzu albo w wieży zawarli, a starosta wezwałby chłopów i obrugał porządnie, żeby baby krócej trzymali i głupoty im pięścią ze łba wytłukli. Ale nie! Musiał się, durny dziadyga, czepić żalnickiej księżniczki!

– Zarzyczki? – zdumiała się wiedźma. – Niepodobieństwo.

– Takoż i nam się zdawało – pokiwał głową władyka. – Tymczasem przychodzi dziad i gada prosto w oczy, że Zarzyczka zło najgorsze we wszech Krainach Wewnętrznego Morza. Że od bogów przeklęta, obłąkana niby wiedźma.

– Et – zadrwił Bogoria – z dawien dawna podobne rzeczy gadano. Nie darmo na niej w czas rzezi rdestnickiej cytadeli Zird Zekrun kładł łapę. Odmienił ją, ot co! Odmienił i naznaczył przekleństwem.

– Ano – potaknął podstarości. – Ale teraz dziadyga powiada, że w Zarzyczce drzemie moc, która Krainy Wewnętrznego Morza ze szczętem przenicuje.

– Może na lepsze – nieśmiało zauważyła wiedźma. Bogoria i władyka zanieśli się zgodnym rechotem.

– Wybacz, waćpanna, ale zrazu widać, żeś białogłowa i młódka na dodatek – rzekł Bogoria.

– Każda odmiana niczym innym, jeno upadkiem – dodał sentencjonalnie podstarości. – Jawnie to może wyłożyć każdy człek w dziejopisach biegły. Rzeczy ku złemu idą, i tyle! Bo taka ich natura, ja pannie powiadam.

– Furda twoje filozofowanie, szwagrze – upomniał go więzień. – O Zarzyczce mieliście prawić.

– Krótko rzecz całą streściwszy – władyka popił piwa i językiem mlasnął ze smakiem – wielkie nieszczęścia za przyczyną Zarzyczki nastaną. Krwi bratniej przelanie i krain rozległych poniżenie.

– Dopiero nowina! – mruknął Bogoria. – Tyle każda dziewka dopiąć potrafi, jeśli kuprem zakręci należycie. A Zarzyczka przeznaczona Wężymordowi od samego Zird Zekruna… z tego nic prócz nieszczęścia być nie może! Dziewka u Wężymorda w łożnicy, brat jej rebelię knuje, stryj na Lipnickim Półwyspie buntownikom przewodzi – przecie się bez rozlania bratniej krwi nie obejdzie. Podobną przepowiednię i ja wam, szwagrze, wygłoszę. Byle piwo mocniejsze było – nieprzychylnie spojrzał ku kuflowi, który mu Szarka pospiesznie do warg podsunęła – i, uczciwszy wasze uszy, panienki, z końską szczyną nie mieszane.

– Nie chcesz, nie pij! Choć z rąk tak gładkich niejeden i końską szczynę by wypił – podstarości przypochlebił się dwornie Szarce.

Rudowłosa podziękowała lekkim pochyleniem głowy i skromnie opuściła oczy. Jej udawana uniżoność niezmiernie bawiła zbójcę.

– Zaś wedle Zarzyczki – ciągnął władyka – dziad głosił bezwstydnie, że z niej jeno człowieczy kształt pozostał, gdyż pod pozorem niewiasty nieczłowiecza w niej moc gorzeje. Moc władna bogów zgładzić i krainy potężne pokryć wodami Wewnętrznego Morza. Ona pono z Wężymordem moc splecie i owoc przeklęty wyda…

– A pierwej go dziewięć miesięcy w żywocie będzie nosiła – zaszydził Bogoria. – Zgaduję takoż, że owoc będzie różowy i rozwrzeszczany.

– Nie chcecie słuchać, nie słuchajcie – obraził się władyka. – Jednak po mojemu nikomu ten płód Zarzyczki nie będzie milszy nad matkę, która z tego osławienia prędko do powszechnej nienawiści przyjdzie. I dlatego pan starosta zakazał jarmarków i inszych zgromadzeń niepotrzebnych, żeby się głupie gadki o księżniczce nie krzewiły. Po karczmach pachołkowie chodzą, wypatrują buntowników, a osobliwie Onego dziada. Za bluźnierstwa i za nawoływanie, aby żalnicką księżniczkę jako psa utrupić.

– Na to też się pomiędzy narodem z dawien dawna zmawiano – zauważył więzień. – Jakem jeszcze na Półwyspie Lipnickim wojował, chcieli ją buntownicy ciszkiem zadźgać, nim z nią Wężymord bękarcięta spłodzi. Ale natenczas Jastrzębiec hamował, bo dziewuszka jeszcze była maleńka, kulawa przy tym i słabowita. Niezawodnie miał nadzieję, że w międzyczasie dziewka przyzwoicie zemrze.

– Ale nie pomarła! – wrednie uśmiechnął się karzeł.

– Widać się w pospolitych nastrojach nie wyznaje! – zarechotał Bogoria. – A i przyzwoitość jej obojętna.

– Ty, Bogoria, cichaj! – syknął władyka. – Sam w łajnie po uszy siedzisz. Nie miałeś kiedy tej harfy z klasztoru kraść, jeno właśnie teraz, kiedy naród niespokojny. Kto da wiarę, żeś ją dla zwyczajnego zbójowania kradł, nie dla polityki? Od spichrzańskiego karnawału huczek krąży po pograniczu o zagładzie Nur Nemruta, a tyś się z nią jawnie obnosił. Trza było jeszcze na niej po placykach brzdąkać, aby co ludniejszych! – prychnął.

– Próbowałem – bez wstydu przyznał Bogoria. – Ale ani dudu grać nie chce, jakby oniemiała. Widać prawda, że tylko żmijowie potrafią z nich dźwięk wydobyć.

– Jak na przeszłego rebelianta – rzucił karzeł – śmiało sobie waszmość poczynacie!

– Człek szlachecki winien mieć fantazję – odparł z dumą Bogoria. – A o mnie długo jeszcze w Wilczych Jarach będą prawić. O rebelianckiej waleczności i zbójeckiej sławie. A na koniec o tym, jak żmijową harfę w palcach trzymałem, wszystkim na przekór.

– Dziwna fantazja – spostrzegł trzeźwo niziołek – co was od rebelii, bezbożnej i głupiej, ale przecie szlacheckiej, przywiodła do chamskiego zbójowania na gościńcu.

– Dawna to u nich w rodzie profesja! – prychnął władyka. – Jak złe zbiory były, zawdy się tatko na przednówku na kupców zasadzał, a przed nim dziadunio i pradziad. Wilcze Jary sławetne od zbójców. Jeszcze i teraz trafi się czasem, że tabor spory niepostrzeżenie między wioskami zniknie. Zapadnie się jak pod ziemię, darmo potem szukać i po szlacheckich dworach rozpytywać, czy kto wędrowca nie widział.

– Jakże tak? – zdumiał się zbójca. – Wszak tutaj kraj ludny. Lasy przetrzebione, gościniec szeroki jako książęcy trakt w samej Spichrzy. Gdzież się niby grasanty kryją i jakim sposobem?

Bogoria tylko zęby wyszczerzył.

– Wcale się nie kryją – z rezygnacją przyznał podstarości. – Całe osady w rozbój zamieszane. Na wieść o bogatym konwoju byle panek czeladź zwołuje i na koń siada. A następnego ranka możecie go zobaczyć, jak się przed figurą za grzech w piersi bije i mnichom grosiwo posyła, żeby boskie zmiłowanie dlań wymodlili. O pomordowanych nikt się ni słóweczkiem nie zająknie, choć wszyscy dobrze uwiadomieni. A i wam doradzam rozwagę, bo nie jest dobra rzecz, jak dwie niewiasty, i to urodziwe ponad miarę, wędrują tylko z dwoma towarzyszami. Z których jeden człek mało wojenny. Wybaczcież, panie – skłonił się ku karłowi – ale was natura do miecza nie wyposażyła.

– Napadną nas? – wiedźma rozejrzała się ze strachem. – Przecie my nic nie mamy. Sakiewki puste, odzienie sterane. Czego od nas chcą?

– Oj, panienko! – zaśmiał się Bogoria. – Ja bym cię chętnie objaśnił i w potrzebie pokazał, alem na nieszczęście w powrozach.

– Dziewiczy wstyd i skromność wszelkich niewieścich cnót ozdoba – z namaszczeniem rzekł władyka. – A ty, Bogoria, pysk zawrzyj, kurewniku bezwstydliwy!

– Rzecz w tym, panienko – podjął po chwili – że kraj ubogi. W Wilczych Jarach siedzi kupa szlachty, a nadziały ziemi maleńkie. Póki czasy były normalne, naród ciągnął na służbę kniaziowską. Ot, jako ja sam. Szedł człek na parę roków za zaciężnego, nawojował się, kawał świata zobaczył. Wielu w potrzebie wojennej legło, wcale nie przeczę. Lecz reszta bogata do dom wracała, z łupami zacnymi, z nadaniami książęcymi, w chwale. Niezawodnie, zbójowało się i wtedy na gościńcu, ale przyzwoicie. Skal – mierskich ludzie tłukli, bo to nasz nieprzyjaciel najdawniejszy. Ale jakby się na ziomka kto porwał, toby mu są – siady ręce wyżej łokciów urąbali. A teraz? Wilcze czasy.

– Przez tę pomorcką zarazę – pokiwał głową Bogoria.

– Dość, Bogoria, tyś po dwakroć swoje rzekł – skarcił go władyka. – Za blisko Półwyspu Lipnickiego siedzimy, zanadto umysły niespokojne. W każdej rodzime znajdziecie kogoś zamieszanego w spisek, szczególniej między młodszymi. Ciągną do Jastrzębca, jako na wywczasy, durne pały! Bo jak w Wilczych Jarach ktoś szczerb na łbie nie nosi, tedy go nie mają za prawego męża. A kniaź nasz miłościwy Wężymord nie ufa Wilczym Jarom i zakazał nas na służbę żołnierską najmować. Co tedy przyjdzie młodym? Albo zbójować na gościńcu, albo między rebeliantów iść, albo w nędzy gnić powolną śmiercią. Ot, dola parszywa…

– Mogą się jeszcze na starościńską służbę nająć jako wy, szwagrze – splunął Bogoria. – Lecz przypadkiem prawdę żeście rzekli – dodał, poważniejąc. – Marniejemy i cały kraj marnieje. Póki się nie przeważy na którą stronę, czy Wężymordową, czy rebeliantów, poty nic ku lepszemu nie pójdzie.

– A harfa? – pierwszy raz odezwała się Szarka. Znowu to robi, pomyślał z niesmakiem zbójca. Wtrąca się, gadzina. Z czego niezawodnie nieszczęście się zdarzy.

– Harfę na starościński dwór wiezieni – wyjaśnił podstarości. – Żal, bo jej miejsce nie między pomorckimi kapłanami – rzekł smętnie. – Żal, panienko, aż się serce z bólu kurczy.

– Pokażecie mi? – poprosiła miękko.

Władyka zawahał się. Znać było, że go korci, bo był z natury gadatliwy i skłonny do przechwałek, ale też bał się okrutnie. Na koniec pod spojrzeniem zielonych oczu Szarki począł chrząkać i głową niepewnie kręcić.

– Przestańcież, szwagrze, portkami trząść – zadrwił Bogoria. – Macie pachołków tuzin, czego się strachacie? Że wam dwie niewiasty harfę zrabują, zbrojnych w czambuł pobiwszy? Albo może, że was kto przed starostą za niedbalstwo osławi? Przecie żywa dusza jeszcze nie wie, jaka się wam zdobycz między tobołkami trafiła. Jakbyście nie byli, szwagrze, człek lichy i zajęczego serca, to byście pobożnie harfę wrócili mateczce. Lecz mnie się widzi, że i wasza pobożność, i odwaga wasza za jedno łgarstwo stoją.

– Pokażę! – zdecydował dobrze już pijany władyka. – Czemu by nie? Właśnie żeby ci kłam zadać, Bogoria, pokażę!

Wydobył spod ławy kufer, a zeń tobołek, czy też tobół raczej, bo rzecz była pokaźna, owinięta troskliwie w kraciaste koce i obwiązana rzemieniem. Zbójca zsunął na bok kubki i kufle, po większej części dawno obsuszone do ostatniej kropli, usłużnie przetarł blat rękawem. Wiedźma wstrzymała oddech, pochylając się nisko nad stołem, kiedy podstarości z namaszczeniem odwijał koce.

Harfa połyskiwała delikatnym, miodowym blaskiem w świetle trzymanej przez karła świeczki.

– Żmijowe drzewo. – I nim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać, rudowłosa dotknęła delikatnie instrumentu.

W jej twarzy pojawiło się coś bardzo dziwnego. Nie wiedzieć czemu, zbójca przypomniał sobie Kanał Sandały, gdzie Szarka mówiła z szaloną boginką. I jej śpiew.

Chyba nie zamyśla tego zrobić, pomyślał z przestrachem. Nie zamyśla…

Szarka bez wysiłku podniosła harfę, podeszła do przygasającego paleniska, usiadła na trójnogim zydelku. Dotknęła strun, zrazu niemal niezauważalnie. Melodia była z początku tak cicha, że zbójca raczej ją przeczuł, niźli usłyszał. Nie był pewien. Nie widział też twarzy Szarki – pochyliła głowę i złotorude włosy zasłoniły ją całkowicie. Nie wiedział, czy tylko zwiduje mu się nowy majak, czy też harfa naprawdę budzi się do życia pod dotykiem jej palców. Bał się drgnąć, głębiej odetchnąć, by nie zniweczyć tego cudu, który się stawał na jego oczach.

Palce dziewczyny przebiegały teraz po strunach pewnym, wyuczonym gestem. Zwieńczenie harfy, drobna, wygięta do tyłu głowa skrzydlatego węża zdawała się drgać lekko i falować w rytm melodii – a może to tylko łzy przesłoniły zbójcy wzrok. Jednak miał wrażenie, że pysk żmija rozwiera się do krzyku. Krzyku triumfu.

Który nie nastąpił. Pieśń Szarki – kiedy jej głos dołączył wreszcie do śpiewu harfy – była pełna smutku. Zbójca znów przypomniał sobie Kanał Sandalyi i słowa obłąkanej boginki: „Bo nie jest prawdą, że płaci się raz. Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca". Nie proszone nadpływały też inne obrazy. Desperacka walka na Przełęczy Skalniaka. Noc, podczas której Ciecierka próbował podłożyć ogień pod ich chatę, zaś Cion Ceren kładł ręce na ranach Szarki – by ją zabić, nie uzdrowić, jak powiedziała wiedźma. I dalej. Wędrówka przez Góry Żmijowe. Wrzask wiedźmy nad Trwogą, kiedy dawni kamraci Twardokęska opadli furgon, i płonąca gospoda Goworki. Nocna jazda na grzbiecie zwierzołaka i wiedźma rozciągnięta na szrobie w katowskiej wieży. A na koniec pożar Spichrzy. Zwalona świątynia Nur Nemruta i Szarka spleciona w uścisku z żalnickim księciem na parapecie północnej wieży cytadeli.

„Płaci się raz i drugi, a potem na nowo i bez końca", powtórzył w myślach i przez chwilę, bardzo krótką chwilę, rozumiał ją lepiej niż kiedykolwiek.

Potem pieśń urwała się gwałtownie, w pół słowa, w pół dźwięku. Szarka siedziała nieruchomo, z opuszczonymi ramionami.

W drzwiach gospody stał żalnicki książę. Musiał wejść nie zauważony i cicho przystanąć w progu, by nie przerwać pieśni. Dziwna rzecz, bo dopiero patrząc na niego, Twardokęsek poczuł pieczenie własnych powiek i podstępną wilgoć na policzkach.

Koźlarz patrzył jedynie na rudowłosą dziewczynę przy palenisku i żmijową harfę u jej stóp. Patrzył w taki sposób, że zbójca odwrócił spojrzenie.


* * *

Na skraju Wilczych Jarów, w niewielkiej osadzie opasanej trzęsawiskiem niski, opuchnięty na twarzy starzec w szacie Jałmużnika podniósł rękę i gromada wieśniaków zamarła w nabożnym skupieniu. Niewiasta w steranej opończy przypadła do jego stóp ze zdławionym szlochem. Włościanie z trudem rozpoznawali w niej panią jednego z okolicznych folwarków, lecz wieść o spaleniu jej dworca rozniosła się szeroką falą po okolicy. Na twarzy kobiety nie było jednak znać rozpaczy ni trwogi. Przeciwnie, wpatrywała się w starca jasnym, rozmodlonym wzrokiem, jakby utrata całego dobytku i wymordowanie rodziny przestało dla niej cokolwiek znaczyć.

Chłopi słyszeli już o prześladowaniach rozpętanych w Wilczych Jarach z powodu dziwnego kapłana Cion Cerena, wiedzieli też, że na jego głowę naznaczono wysoką nagrodę. Jednak w Żalnikach szanowano sługi Jałmużnika i leśny ludek prowadził go bezpiecznie między strażnicami i osadami, w których pobudowano świątynie Zird Zekruna. Jego przepowiednie napełniały strachem, to prawda, ale w głuszy ludziska zawsze byli ciekawi wieści z wielkiego świata. Opowieść o upadku wieży Nur Nemruta i zapowiedź odejścia bogów przyspieszała nieco bicie serca, lecz był to strach odległy i nazbyt niewyobrażalny, by prawdziwie przerażać. Wieśniacy słuchali jej jak baśni o wyprawach Vadiioneda.

Tymczasem za przyczyną proroka w większych osiedlach znów zapłonęły niemal zapomniane stosy. Co starsi kmiecie wspominali, jak wśród pomorckich klątw palono na nich sługi Bad Bidmone i tych spośród szlachty, którzy na czas nie przyjęli nowej wiary. Jednak kapłan Jałmużnika nie obiecywał powrotu starej bogini. Nie nakłaniał ich do stałości przy dawnym obyczaju, nie głosił powrotu zagubionego dziedzica tronu.

Jego proroctwa sięgały znacznie dalej i może dlatego równie skwapliwie chroniono go przed wzrokiem wszelkiej zwierzchności. Obiecywał bowiem nadejście wojny niepodobnej do żadnej innej, wojny, po której nastanie nowy świat, odmienny od wszystkiego, co znali. Złoty wiek, mówił starzec w szacie sługi Cion Cerena. Czas zatoczył krąg i powraca złoty wiek, czas sprawiedliwości, dobrobytu i szczęścia. Świat, w którym nie będzie książąt ani kapłanów, mówił, świat, w którym jagnię będzie się bezpiecznie układać obok wilczaka. Jeśli okażemy się godni, dodawał potem, spoglądając po nich w napięciu, a wieśniacy wbijali wzrok w żywą zieleń mchu. Naprawdę, trudno się było w tym wszystkim rozeznać.

Wreszcie braciszek obrócił na nich niebieskie, załzawione oczy i chwilę jeszcze milczał, zbierając myśli.

– Jeśli okażemy się godni – powtórzył z namysłem. – Bowiem wielu będzie takich, którzy spróbują nas zatrzymać w pół drogi. Podobnie, jak uczyniono w czas spichrzańskiego karnawału, o czym mój towarzysz może was dokładnie objaśnić – wskazał na przysadzistego człeka z szerokim nożem za pasem. – Bowiem zdarzyło się, że ludzie sprawiedliwi a nieugiętego serca wystąpili przeciw książęcemu przeniewierstwu i obłudzie fałszywych sług bogów. I wymordowano ich jako bydło prowadzone na rzeź. Dlatego nie powiem wam dzisiaj, abyście porzucili domostwa i szli przeciwko rdestnickiej cytadeli. Jeszcze nie. Nazbyt nas mało i nazbyt wielka potęga naszych nieprzyjaciół. Jednak nadejdzie dzień, kiedy wspomnicie moje słowa i w głębi serc rozpoznacie ich prawdziwość. Będą bowiem znaki niezawodne, a pierwszy z nich pokaże się, gdy przesławna korona żalnickich kniaziów opasa skronie wiedźmy.

Pomiędzy wieśniakami podniósł się szmer grozy. Żaden z nich nie oglądał Spichrzy ani wieży Nur Nemruta, więc nie żałowali jej zanadto. Ale wszyscy widzieli wymiona krów osuszonych przez wiedźmy z ostatniej kropli mleka i noworodki, które zapadały na śmiertelną niemoc po tym, jak spoczęło na nich złe oko przeklętych. Wiedźmy, bezpłodne z woli bogów, puste i bezrozumne niczym skorupa tykwy, zdawały się wyjaławiać nawet ziemię, po której stąpały. Każda wioska tająca wiedźmę prędzej czy później obracała się w ruinę, pola przestawały wydawać plon, kobiety – rodzić dzieci. Czasami nazywano to przekleństwem Annyonne. Kapłani obruszali się na podobne brednie, lecz prosty człowiek wiedział lepiej. I kiedy w zimowe noce ze zgrozą powtarzano opowieści o wymordowaniu dawnych bogów, Annyonne jawiła się w nich właśnie jako wiedźma obdarzona mocą potężniejszą niż wszystkie inne jej siostry, plugastwo o oczach nabrzmiałych przeklętą, ciemną magią, wędrujące w orszaku wron, wilków i wiedźm.

I jeśli pospolite przekleństwo potrafiło obrócić na zatracenie szmat ziemi, wiedźma na kniaziowskim tronie mogła z łatwością skazić i wyjałowić cały kraj – gdyż przekleństwo pana spada na wszystkie jego sługi.

– Dlatego mnie posłano – rzekł stary. – Abym przyniósł przestrogę przed grozą dotkliwszą niźli wszystkie poprzednie. Bowiem po mnie przyjdą jeszcze inni, z innymi słowy. I będą próbowali was zwieść, byście pozostali bezczynni, kiedy nasz świat pocznie zmieniać się w jałowe, martwe pole, podobne owemu, na którym umierali niegdyś bogowie.

Tutaj wśród wieśniaków znów zapanowało ożywienie. Ktoś półgłosem powtórzył słowa: „Przekleństwo Annyonne", ktoś inny uczynił znak odpędzający złe moce.

– Bo zło – ciągnął człowiek w szacie kapłana Jałmużnika – zło nie zawsze nadchodzi wśród huku gromów i szczęku mieczy. Czasem zakrada się nieznacznie i lekko niczym niesiona wiatrem pajęczyna. Czasem przybiera powab niewinności i wówczas właśnie należy się go najbardziej lękać. Wielu z was słyszało o żalnickiej księżniczce, córce starego Smardza, wielu też zapewne litowało się nad jej niedolą. Bo też jak nie użalić się nad zniewoloną krwią dawnych władców? Jak nie zapłakać, gdy dziedziczka wielkich panów zgina kolana przed pomorckim frejbiterem, który najpewniej nie zna imienia własnego ojca?

Kilkoro spośród wieśniaków potwierdziło skinieniem głów, lecz większość pozostała obojętna. Sprawy książąt obchodziły ich niewiele, a partyzanci Jastrzębca wystarczająco często łupili okolicę, by pospolicie nabrano niechęci do patriotycznych uniesień. Oczekiwali opowieści o wiedźmie, nie gadek o dziedzictwie tronu.

– Zbyt długo ta ziemia marnieje – powoli powiedział stary – byśmy nie radowali się obietnicą pokoju. A jak najpewniej zadzierzgnąć pokój trwały a niewzruszony? Ano, zaślubiwszy córkę starego kniazia nowemu władcy, jako czyniono od początku świata. Któż ośmieliłby się potępić księżniczkę, gdyby ofiarowała się uczynić podobną ofiarę? Ofiarę tym dotkliwszą, że dla wyciszenia domowych waśni oddałaby się zabójcy własnego ojca. Tyle że w tej opowieści nic nie jest takim, jak się wydaje, najmniej zaś sama Zarzyczka. Bowiem grzech i bluźnierstwo władców po trzykroć i po jedenastokroć spada na ich ziemię, a dotyk wiedźmy hańbi wszystko wokół. Taka jest właśnie nowina, którą wam przynoszę – urwał, czekając, aż umilkną przestraszone szmery.

– Dlatego żaden człek uczciwy nie powinien pozostać obojętnym wobec grozy, która nam nastanie za sprawą Zarzyczki. Nie masz bowiem w tej niewieście żadnej cnoty ni zalety, którymi się pospolicie białogłowy chlubią. Przeciwnie, od najmłodszych swych lat wprawiała się w niecnym wiedźmim rzemiośle i nie inaczej ją chowano, jeno pomiędzy trucicielkami i wiedźmami. Rozumiecie, że tak jak dwór ma być zwierciadłem dobrych spraw, tak kniahini winna dawać przykład poczciwego życia, aby stąd każda białogłowa brała model przystojności swojej. Cóż tedy powiecie swoim córkom i małżonkom swoim szlachetnym, jeśli na tronie zasiądzie niewiasta naznaczona wiedźmim rzemiosłem, hańbą i niesławą? Cóż uczynicie, gdy po odrzuceniu dawnego wstydu i bojaźni bożej rozmnożą się między nami nierządnice, wiarołomczynie i wiedźmy, aż na koniec nie pozostanie nic, prócz sprośności i niegodziwości? Czyli wówczas płakać będziecie nad tym, czemu zawczasu zapobiec należało? Czyli czekać będziecie, niby bydlęta bezrozumne, aż wyjałowieją wasze pola, a wy sami zginiecie od wiedźmiego jadu?

– Czy też – podjął starzec – zawczasu sztyletem zamkniecie drogę zepsuciu? Lepiej bowiem, aby zginęła jedna przeklęta dziewka niźli cały kraj.

Загрузка...