ROZDZIAŁ SIÓDMY

W przeciwieństwie do wielobarwnej zgrai kłębiącej się w książęcych ogrodach, Suchywilk nie zamyślał się przebierać ani też kryć po chaszczach przed zbuntowanym chamstwem. Jak na Zwajcę przystało, trwał pośrodku karnawału w solidnym bechterze, z wilczą skórą przerzuconą przez ramię i wielkim toporzyskiem. Był zły.

Wieść o upadku wieży rozeszła się szeroko wśród biesiadników, wzbudzając raczej niedowierzanie niż przestrach. Pewien rozochocony jegomość podjął nawet mężną, acz nieudolną próbę wspinaczki po zewnętrznym murze cytadeli, by z należytej wysokości pogłoskę ową sprawdzić. Jednakowoż dotarł zaledwie do szczytu przypory, potem zaś noga omskła mu się na gładko ciosanych kamieniach i skręcił kark. Więcej śmiałków nie było. Kilku co młodszych i zręczniejszych dworzan wdrapywało się na drzewa, jednak księżna Egrenne lubowała się w szlachetnych, południowych odmianach, których gałęzie gięły się i trzaskały pod ciężarem nieledwie dziecka. Słowem, nie było sposobu, by się czegokolwiek wywiedzieć. Książę zadbał bardzo starannie, aby wszelką drogę ucieczki zawczasu zagrodzić, zaś draby przy furtkach nie wdawały się w pogawędki i jak kto bliżej podszedł, bez żadnego uważania dla szlachetnych gości wygrażały szafelinami. Suchywilk podejrzewał, że ma to wiele wspólnego z masakrami, które pobuntowana tłuszcza zgotowała w mieście książęcym strażom. Zbrojni słyszeli już o losie kamratów. I też się bali.

Pozostawieni własnym domysłom i strachom goście książęcy kręcili się bezradnie. Suchywilk podejrzewał, że wielu pachołkowie wywlekali z komnat już na wpół pijanych, bowiem w istocie biesiada trwała od wczesnego ranka. Że zaś i teraz wino lało się hojnie z dachowych rzygaczy i fontann, bynajmniej go nie marnowano. Nieopodal bezzębny dziadyga w srebrzystej, przybranej kolorowymi piórami tunice objaśniał dwóm dworkom, że jeśli istotnie nadchodzi kres świata, trza się nań odpowiednio zamroczyć. Wnosząc z przyodziewy dworek – lub raczej jej braku – dziadyga zamyślał spożytkować ostatnie chwile przed końcem świata nie tylko na opilstwie.

Et, inszy tutaj naród, pomyślał Suchywilk, miękki i pieszczony, ni do uciechy, ni do wojaczki niezdatny. Niechby naszych kto tak spróbował do jednego kojca spędzić i zaryglować, jako książę ze swoimi gośćmi uczynił. Nie zdążyłby się obejrzeć, a wywalaliby taranami dźwierza. Nie tkwiłyby chłopy bzdurnie we chachmęci, tylko strażników w try miga porąbali. Bo gorzałka jest dobra rzecz, a osobliwiej spichrzańska siwucha, ale wszystko wedle porządku kłaść należy. Z namysłem. Pierwej bitkę dokończyć, potem ją trunkiem święcić. A tutaj wszystko przemieszane jako w świńskim korycie karma: picie, modły i złorzeczenia. Nawet po babach trudno rozpoznać, czy pani, czy gamratka. Choć prawdę powiedziawszy, mało która gamratka przywdziałaby coś podobnego, pomyślał, przypatrując się niewieście o włosach splecionych w bardzo wytworne, drobniutkie warkoczyki. Na szyi miała bogatą, wysadzaną czerwonymi kamykami bramkę i podobny pasek podtrzymujący kilka strzępów przezroczystej materii. I nic ponadto. Rzuciła Suchywilkowi powłóczyste spojrzenie, nie zważając bynajmniej na obejmującego ją człeka w masce świątecznego diaska.

Trza się zbierać, pomyślał Suchywilk, trza się zbierać z tego przeklętego miasta co prędzej. Odkąd ściągnęliśmy, nic tylko zamęt, mordy i pożoga. Dziwny naród. Ledwo dzionek minął, jak im popod bokiem szczuracy dwa miasteczka wybili, a ci zamiast na odsiecz iść, korowody i pijaństwa gotują. Radzą. Za łby się biorą. Żeby jeszcze co uradzili, ale na razie tyle pożytku, że spite tałatajstwo morduje po placach mieszczki. A książę pan w cytadeli siedzi. Zwleka. Z nikim gadać nie chce. Gdzie by u nas się mogło zdarzyć, żeby włodarz tak swoje władztwo samopas ostawił, pokręcił głową Suchywilk. Wnet by go właśni przyboczni jako odyńca zakłuli. I racja. Bo po co komu włodarz, jeśli ze szczętem bezużyteczny?

No, ale czego można oczekiwać po ludku, który na boga obrał sobie uwięzione w zwierciadłach truchło, co go jako żywo nikt nigdy na oczy nie oglądał? Ot, Morski Koń to był bóg co się zowie! Potężny, wojenny pan. Jak się rozsierdzi, to okręty w Wielkich Bełtach jak korowe łódki trzaskają, ale gdy w dobry humor popadnie, rybakom taki połów nagna, że się sieci rwą. I napić się umie, i zagadać, i na chrzcinach kniaziowego dziecka po deskach zatupać. Prawdziwy pan. Swojski, zrozumiały. Nie to co tutejsze błaźniątko. Nie, Mel Mianet nie dozwoliłby, żeby się jego świątynia zwyczajnie rozpadła, jako ichniejsza wieża. Bo jakże tak znienacka, bez dania racji, bez połajanek żadnych zwalić się ludziom na łeb? I po co?

Tymczasem jego córka… Suchywilk potrząsnął bezradnie głową. Jego córka wynurzyła się z gruzów niczym sorelka z fali. Oj, będzie z dziewką kłopot, pomyślał z rezygnacją, będzie niezawodnie. Wbrew rozsądkowi Suchywilk oczekiwał, że ich spotkanie okaże się całkiem odmienne. Nie, żeby miał nadzieję, że wybiegnie mu naprzeciw tamta dziewuszka, która dreptała ku niemu na pulchnych, krzywych nóżkach, przydeptując sobie koszulinę i gulgocząc radośnie, kiedy podrzucał ją aż pod powałę. Nie był głupcem. Jednak spodziewał się… czegoś innego. Nie oszczędnej w gestach, milkliwej niewiasty o twardym spojrzeniu. Nie gniewnego żachnięcia, kiedy próbował ją przygarnąć. Nie głucho zatrzaśniętych drzwi komnaty.

Nie jesteś moim ojcem, tak mu powiedziała.

Pozostawała jeszcze obręcz dri deonema i jadziołek, który krążył nad nią niczym sęp. Suchywilk zacisnął zęby. Bywał na Tragance, bywał nie jeden raz i wiedział, co się o tamtejszej bogini gadało. Zresztą i napatrzył się należycie, by własne zdanie sobie wyrobić, a jakże. Rozumiał, że chętni do obręczy nie bez powodu narażali się na żywot krótki a niebezpieczny. Słowem, że u wrót pałacu dri deonema stawały same najgorsze szumowiny, co dały się doskonale poznać w Krainach Wewnętrznego Morza i nie miały gdzie dalej uciekać. Ani zgadywał, co mogło przygnać tam jego córkę. I wcale nie był pewien, czy chce wiedzieć. Szczególnie… szczególnie, że tajemnice alkowy bogini Traganki nie były bynajmniej tajemnicami w Krainach Wewnętrznego Morza.

Że chłop, sarknął w myślach Suchywilk, że się chłop jaki durny na Zaraźnicę połaszczy, to jeszcze zrozumiem. Ale jakże tak? Żeby niewiasta z niewiastą? Przecie to sromota i obraza boska! A niesława jaka! A jaki śmiech po wszystkich Wyspach Zwajeckich pójdzie, jak się wieść rozniesie! Toż spluwać na nią będą jak na ostatnią, z dworców psami pędzić. Muszą się dziady w mogiłach ze wstydu przewracać, bo tego jako żywo nigdy w kniaziowskim rodzie nie bywało. I bywać nie będzie, dodał z mocą. Jak przyjdzie mus, to w powrozach do dom powiozę. Trudno. Ale nie dozwolę, żeby mi się w tej zgniliźnie dziewka marnowała. Trudno. Trzeba będzie w ciemnicy zawrzeć, to zawrę, choćby i na rok. Póki do rozumu nie wróci. Trudno.

Tylko włosy ma takie same, jak matka, pomyślał z nagłym smutkiem. Tylko tyle.

I te ślepia zielone, co nimi jak żbik łyska. Gniewliwie. Jak Sella.

Starczyło, że o niej pomyślał i znów stanęła mu przed oczami. Płynęli od Hackich Wysp. Dwie łodzie, obie pełne dobra, z wikingu. Z daleka rozpoznał jej znak, znak jasnej Selli. No, pomyślał wtedy, trzeba ci, dziewczyno, kądziel prząść, nie na wiking chadzać. Kazał chłopom wiosła przycisnąć. I poszły obie łodzie równo, równiutko, między płyciznami. Sella stała na dziobie, w jasnej sukni, z włosami targanymi wichrem. Pomachał, kiedy u wejścia do portu mijali jej łódź. Prześmiewcze. A ta pokazała mu ręką taki znak, że podobnego nigdy od niewiasty nie oglądał. Cała Sella.

A potem, kiedy wyskakiwała na nabrzeże, spojrzała na niego jeden raz. Łysnęła zielonymi ślepiami. Ze złością. Raz jeden. A on stał jak młodzik. Z nogi na nogę przestępował. Jak głupi. Jak kołowaty.

Tyle że w Selli kipiała jakaś niepohamowana radość. Jak wiosenny wicher, zaraz po tym, kiedy w Cieśninach Wieprzy zaczną trzaskać lody. Człek czuje, jak pęki drobnych, lodowych igiełek wbijają mu się w twarz, prostuje grzbiet nad wiosłem i śmieje się z całego serca. Nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć. Jednak właśnie dlatego coś kłuło go boleśnie, kiedy spoglądał na skurczone, zamknięte oblicze córki. I czuł przejmujący, nieposkromiony żal. Że nie było go przy niej. Że nie zdołał jej ochronić przed tym wszystkim, co z maleńkiej, roześmianej dziewuszki zmieniło ją w posępną niewiastę z dwoma mieczami u boku.

Coś zapiekło go pod powiekami. Próbował. Nikt nie mógł powiedzieć, że nie próbował. Mimo całego wstrętu, mimo strachu przed Zird Zekrunem bywał na targowiskach pod Hałuńską Górą. Rozpytywał po klasztorach Rożenicy – Wieszczycy, gdzie mniszki czasem skupowały od frejbiterów dziecięcy drobiazg. Po placach pirackiej Skwarny o wieści błagał, posyłał nawet do Sinoborza. I nigdy, przenigdy nie natrafił na najdrobniejszy ślad. Jakby się dziewuszka pod ziemię zapadła. Jakby jej wcale nie było.

Powoli szedł przez rozświetlony latarniami ogród. Ktoś śmiał się pijacko. Ktoś inny głośno płakał nad zagładą Krain Wewnętrznego Morza. Książęca kapela przygrywała do tańca.

Nic to, myślał sobie Suchywilk, nic to. Przyjdzie czas, że siądziemy pospołu, jak ojciec z córką i pogwarzymy. Jednak pierwej trzeba nam iść precz z tego plugawego miasta. Na północ, do swoich. Nic tu po nas. Z pierwszymi kurami trza się w drogę zbierać, co prędzej. A jak się z żalnickim wygnańcem w tumulcie nie znajdziem, to trudno. Będą jeszcze insze noce i spotkania insze. Teraz najważniejsza rzecz, żeby głowy stąd unieść. Do domu.

Ledwo powziął owo postanowienie, między karłowatymi wierzbami dostrzegł wysoką postać w pstrokatym płaszczu. Ano, pomyślał niechętnie, jak człek nie chce diaska wywołać, tedy ani myśleć o nim nie powinien.

– Spóźniliście się – powiedział, powściągając rozdrażnienie.

– Wyście też długo nie czekali – oschle odparł Koźlarz. – Ze dwie ulice za furtką byliśmy, jak dzwony bić kończyły.

– Córka mi się gdzieś zapodziała – rzekł łagodniej Suchywilk, który był człowiekiem sprawiedliwym i rozumiał doskonale, iż bynajmniej nie z winy księcia obrzydło mu nagle spiskowanie. – A że po mieście chanaja się sroży, jakby szalejem opita, tedym się martwił, by się coś dziewczynie nie przytrafiło. W karnawał o nieszczęście biało – głowie nietrudno.

– Prawda – zgodził się książę. – Osobliwie w takowy, jaki dzisiejszej nocy nastał. Podobnego chyba Krainy Wewnętrznego Morza od początku czasów nie oglądały.

– Nie pamiętałem, że córkę macie – odezwał się Prze – męka. – Czas jakiś temu chodził huczek po północy, że wam dziewkę Pomorcy usiekli. Tedym rad słyszeć, że, chwalić bogów, w dobrym zdrowiu panna.

– Ano, widać nie usiekli. Zaś co do zdrowia, to rad będę jak najszybciej do dom ją powieść.

– Racja – przytaknął Przemęka. – To nie jest miejsce dla uczciwych białogłów. Wstyd i zgnilizna.

Po czym zgodnie pokiwali głowami nad marnością świata. Suchywilk poczuł przypływ gwałtownej życzliwości dla najemnika. Wydał mu się człekiem statecznym i rozważnym.

– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Wybaczcież, żeśmy nie czekali, ale dziewka młoda jest jeszcze, a sami wiecie, jak to z młodymi bywa. Ot, uwidziało się jej, że w miasto pójdzie. Słowo by rzekła, że karnawału ciekawa, przecie bym nie bronił, jeszcze z tuzin zbrojnych dodał dla obrony. Ale gdzie tam! Ni słowa nie rzekła, harda koza! Rannym świtem wymknęła się z cytadeli. Z waszą siostrą pospołu.

– Z Zarzyczką?! – wykrzyknął Koźlarz. – Zostały w mieście?

– Nie – pokręcił głową Suchywilk. – Naszliśmy ptaszki. I dobrze się stało, bośmy je znaleźli dokładnie w ten czas, kiedy się wieża rozpadała. Strach pomyśleć, co się zdarzyć mogło, bo pobuntowana swołocz drogę do cytadeli na dobre ogarnęła. Szczęściem myśmy się wczora po trochu z Servenedyjkami poznakomili i one nas wedle uprzejmości pod sam świątynny mur bokiem podprowadziły. Huk był straszny i zamieszanie, jak się ta wieża obaliła…

– A czego, na bogów, Zarzyczka szukała w wieży Nur Nemruta? – gniewnie spytał książę. – Ma chyba jakąś świtę – ciągnął z rosnącą złością. – Jakże to tak, żeby dwie niewiasty wymykały się samopas z cytadeli, jak, nie przymierzając, kury z kojca?

– Ponoć z wami spotkać się miała – Suchywilk uniósł brew. – Tak tu wszyscy gadają.

– Czy macie mnie za głupca? – zezłościł się jeszcze bardziej Koźlarz. – Nigdy bym jej nie naznaczył miejsca i czasu spotkania. Zbyt dobrze wiem, co o niej w Krainach Wewnętrznego Morza gadają. Nie wystawiłbym naszego przymierza na podobny hazard. Bo nic teraz nie będzie Wężymordowi bardziej na rękę, niż nas tutaj przydybać i skrytobójczo pod płotem zadźgać.

– Bardzo roztropnie. Chociaż co do waszej siostry, to srogo się możecie omylić. To dziecko jeszcze – dodał, łagodniejąc. – I wedle mojego rozeznania, nie bardziej od was opętana. Ale znać, że przywykła do trwogi i nie dzieje się jej dobrze pod Wężymordowym dachem. Nie dziwota więc, że się dziewczyna rwie do miasta, na swobodę. Pewnie nasłuchała się różności o spichrzańskim karnawale, naobiecywano jej cudów, a tutaj tylko zgliszcza i żałoba. Dalibóg, cudowne zrządzenie, że im się szkoda nie stała i z samymi siniakami z gruzów my je dobywali. A jeszcze szczęśliwszy traf, żem był obok, jak ją zbójcę na schodach cytadeli zdybali.

– Widzieliście ich? – zaciekawił się Przemęka. – Tedy opowiedzcież, bo tutaj rozmaite gadki po ludziach chodzą. Jedni zaklinają się, że pani Jasenka skrytobójców najęła, inni, że zwyczajni rabusie…

– No, zwyczajni rabusie to na pewno nie byli, bo ci najwyżej w tłumie sakiewkę by dziewczynie odcięli. Jam to wszystko z dala tylko widział, bo na trakcie zamieszanie było. Zrobił się tumulcik pomniejszy i w tymże tumulciku na księżniczkę tuzin chłopa się rzucił. Nawet się za bardzo nie kryli. Bez żadnego wstydu, jawnie z szarszunami szli. I pewnikiem zasiekliby na amen, bo myśmy za daleko stali i ani który patrzył, co się tam nad nami, na schodach do cytadeli wyprawiało.

– Tedy kto ich precz popędził? – spytał Koźlarz. – O tym takoż są słuchy rozmaite. Powiadają, że ją wasi ludzie z pobojowiska unieśli. Inni o Servenedyjkach prawią. Jeszcze inni o wiedźmie jakiejś, co się tam znienacka na schodach pokazała.

– Wiedźmie? – obruszył się Suchywilk. – Żadna to wiedźma była, jeno moja córuchna rodzona. I wy mi takich gadek nie powtarzajcie.

– Wybaczcież – Koźli Płaszcz nie skrywał rozbawienia. – Wiecie sami, jak ludziska wszystko przekręcą a upiększą dla większego posłuchu. Choć jeśli ona tuzin łupieżców samojedna przegnała, rzeknę, żeście dobrze córkę do oręża przysposobili. Lepiej niźli niejednego chłopa.

– Eee, pospolite partacze to byli – niedbale machnął ręką Zwajca. – Ale schody gęsto ścierwem usłała, jakoby ich kosą skosiło. A popatrzeć na nią, jak z tymi dwoma mieczykami między zbójcami tańczyła – pogłaskał się po brodzie z ukontentowania. – Serce roście.

– Dwoma mieczami, powiadacie? – Przemęka spojrzał na niego uważnie. – To chyba nie północny obyczaj?

– Ano nie – sposępniał nieco Suchywilk. – Ale też nie na północy ona chowana. I żadna moja zasługa, że szarszunami wybornie obraca, bom jej tego nie uczył. Dziwna rzecz, jak się ludziom losy plotą. Bo kiedy mi wczoraj wedle tych rezunów mignęła, od pierwszego spojrzenia rozpoznałem, taka do matki podobna. Dorodna dziewka, głowę wysoko nosi i w oczy też śmiele patrzy, nie jak te tutejsze przechery.

– Tedy wyście ją dopiero onegdajszego wieczoru z powrotem naszli? – zdumiał się Przemęka. – Toż cud prawdziwy! Musicie mieć między bogami nielichego orędownika, może i samego Nur Nemruta, bo przecie w jego mieście was owa radość spotkała.

– Nie widzi mi się – mruknął niechętnie Suchywilk – aby Nur Nemrut owe spotkanie naznaczył. Prędzej Zaraźnica.

Żalnicki książę szarpnął głową, jakby gwałtownie chciał coś powiedzieć, ale nic nie rzekł. Zacisnął tylko zęby, aż zatańczyły kości szczęk. Przemęka rzucił mu krótkie, rozbawione spojrzenie.

– Wysoka, postawna dziewczyna – powiedział. – Z dwoma mieczami i obręczą dri deonema na czole. Harda i pyskata jak mało kto. Zielone ślepia. Włosy nosi puszczone luzem na plecach. Udziwienie bierze, że nam wcześniej przez łeb nie przeszło, że to krew Iskry. Może dlatego, że my się na Szczeżupinach spotkali, a tam człek o północnych gadkach nie myśli. Nadto sama rzekła, że jeszcze z dalszego południa wędruje. Czemu ja wiarę daję, bo wiedzie ze sobą jadziołka, a podobnego plugastwa nie widuje się w Krainach Wewnętrznego Morza.

Suchywilk wysłuchał owych rewelacji z pozornym spokojem, nie spuszczając jednakowoż wzroku z Koźlarza, który z początku pobladł, później zaś pokraśniał nieznacznie. I czemuś bardzo uważnie zapatrzył się w baraszkujących pod karłowatą wierzbą biesiadników. Starannie unikając wzroku Suchywilka.

– To nie może być! – wybuchł na koniec książę. – To nie może być wasza córka! Niepodobna!

– Tedy spotkaliście się na Szczeżupinach – powtórzył Zwajca. Takim głosem, że książę uspokoił się w jednej chwili.

– Wsiedliśmy na ten sam statek – wyjaśnił.

Zwajecki kniaź sapnął gniewnie. Nie podobało mu się to wszystko. Jedna rzecz wspólne wojowanie przeciwko Wężymordowi, pomyślał, albo palenie pomorckich okrętów w Cieśninach Wieprzy, ale zgoła inna, jak mi się ten żalnicki wypędek wedle dziewki zacznie pętać. Jej nie gładkie słówka potrzebne, nie gadania o utraconym dziedzictwie na posłaniu z sosnowych gałęzi, tylko kamienny dworzec, suche łoże, komora pobielana i chłop należyty.

Z naszych. Silny a spokojny, bo widać, że ma dziewka szumną główkę i byle kto jej czepcem nie nakryje.

Jeśli ten żalnicki chłystek, ten gołodupiec, pomyślał posępnie, zawczasu dziewczynie we łbie zamącił, tedy bardzo rychło już nie przed samym Wężymordem będzie się po oczeretach chował. Bo ja dziecka ukrzywdzić nie pozwolę. Bo to jest kniaziowska córka. Nie byle chłopka, którą się gdzieś za gumnem wyryćka, między lebiodą a pokrzywami.

Bezwiednie zmacał stylisko solidnego, zwajeckiego toporka.

– Uspokójcież się – poprosił starszawy najemnik. – Nikt waszej dziewce uchybić nie zamyśla. Ani przedsię jej nie uchybił. Usiądźcież na pniaku, przecie nie będziemy na siebie zębów jako psy szczerzyć. Trza się rozmówić. Rozważnie, uczciwie i w spokojności, żeby się za tą przyczyną między nami jakieś kwasy nie zaczęły…

– Jesteście pewni, że to wasza dziewka? – przerwał ostro żalnicki książę, otrząsnąwszy się najwyraźniej z zadziwienia. – Że was jaki bóg nie zwiódł? Nie omamił?

– Jakom własnych rodzicieli pewien – potwierdził oschle Suchywilk. – A jak się wam zdaje? Że bym pierwszą z brzegu przybłędę dzieckiem obwołał? Toć mi kupcy pod Hałuńską Górą niejedną taką oszukańczą córę sprzedać próbowali! Nie, panie, to moja krew. Krew Selli. I nie pozwolę jej ukrzywdzić.

– Nikt jej ukrzywdzić nie zamierza – powtórzył cierpliwie najemnik. – Powstrzymajcie się z osądem, póki całej historii nie wysłuchacie. Pogwarzymy sobie, jak przystoi ludziom starszym i statecznym. A Koźli Płaszcz tymczasem za waszą córką ogrody przepatrzy, bo istotnie tutaj nie miejsce dla niewiasty. Choć z tego, cośmy wcześniej oglądali, nie widzi mi się, by pierwszy lepszy dworak waszą córkę ukrzywdził.


* * *

Pan Krzeszcz wdarł się do książęcych ogrodów w pierwszej fali buntowników. Nie, bynajmniej nie rzucił go naprzód nagły przypływ odwagi. Farbiarze otoczyli pana Krzeszcza zwartą ciżbą, naparli ze wszystkich stron i w żaden sposób nie potrafił się wymknąć. Starał się tylko nie potknąć i trzymać pośrodku, bo na skrajach gromady najprędzej o złą przygodę. Biegł, ile sił w nogach, i ryczał jak reszta. Ściskał w garści długi, nożownicki sztylet, podarunek zacnego farbiarza, z którym się pobratał pod furtką do cytadeli. I przeklinał własną głupotę, która wpędziła go w podobną kabałę.

Inna rzecz, że owej nocy niewiele pozostało we Spichrzy miejsc bezpieczniejszych. Po tym, jak Rutewka spłonął na prowadzącym do świątyni gościńcu, nikt nie kierował rozszalałą tłuszczą. Ktoś krzyknął: „Idą Servenedyjki!", a pijana ludzka horda runęła naprzód, tratując się nawzajem i zadeptując dopalające się resztki podium. Nic to, że naprzeciw znaleźli jedynie resztki świątecznego pochodu, ani też, że nadchodzący przyozdobili się wstęgami z szubienicą, znakiem buntowników. Dwie fale ludzkie runęły na siebie z wrzaskiem.

Pozbawieni przywódcy buntownicy wciąż zapamiętale miotali się po placu, kiedy rozpadła się wieża Nur Nemruta. A także wtedy, gdy zza resztek świątynnego muru wypadły Servenedyjki. Rozpoczęła się masakra.

Nieoczekiwanie klęskę odwrócił zwyczajny rzeźnik, który do owego wieczoru nie poświęcił ni jednej żywszej myśli knowaniom Rutewki, a po prawdzie niewiele dbał ani o Rutewkę, ani o księcia pana. Dbał natomiast o swoją jatkę, niewielki, niski budynek o świeżo pobielonych ścianach i żółtych okiennicach. Ostatecznie była jedną z najlepszych miejskich jatek. Jednak rzeźnik Dyrga słusznie uchodził za człeka spokojnego, zgodliwego i nieskorego do zwady. Może nawet odżałowałby jatkę, bo Servenedyjek bał się równie mocno jak inni mieszczanie, zaś pędzący przed nimi tłum wydawał się rozjuszony i groźny. Wolał jednak stawić czoła Servenedyjkom niż teściowej, babie ohydnie wrednej i napastliwej, która na wieść o spaleniu warsztatu do cna obrzydziłaby mu życie.

Nie zdejmując zakrwawionego fartucha, rzeźnik Dyrga skinął na dwóch rzemieślników, którzy pracowali w jatce, na swoich trzech czeladników i kilku struchlałych uczniów. Żaden nie ośmielił się sprzeciwić – Dyrga był może człekiem powściągliwym, ale też jednym uderzeniem topora rozpołowiał wołu. I tak wyszli na ulicę. Dobry tuzin potężnych mężczyzn z rzeźnickimi toporami. Kiedy stanęli w przejściu, ulica nagle zmalała, skurczyła się w sobie. Buntownicy zawahali się.

– Ławy brać! – huknął Dyrga. A głos miał donośny. – Ławy brać, gamonie, i przejście zagrodzić! Nie przejadą!

W wąskich uliczkach starego miasta pospiesznie poczęto stawiać barykady.

I tym sposobem poczciwy Dyrga, który ani się spodziewał podobnego zaszczytu, został obwołany obrońcą dzielnicy. Po prawdzie wyrywał się, kiedy buntownicy w triumfie poczęli go obnosić na ramionach, lecz poczytano ów sprzeciw za skromność dzielnego człowieka. Zaś kiedy jatka była już bezpieczna, Dyrga stracił cały rezon i wymowność. Nie podobały mu się wstęgi, którymi przystrojono jego przyodziewek. Jeszcze mniej podobał mu się znak szubienicy na nich umieszczony. Chciał jedynie wrócić do rzeźni. Skończyć oprawiać barany. I w spokojności pójść do domu, umknąwszy czujnemu oku teściowej, która niezawodnie czyhała nań w sieni.

Starowina była przekonana, że jej córka haniebnie zmarnowała sobie życie. Mogłaś poślubić szlachetnego pana, wspominała z rozrzewnieniem, nie pamiętając – bądź nie chcąc pamiętać – że ów szlachetny pan był w istocie podstarzałym, sprośnym chudopachołkiem, który wynajmował się do ochrony kupieckich konwojów. Nie zająknęła się również ani słowem, że szlachetka bardziej wypytywał się o posag ślicznej piekarzówny, niźli o nią samą. Nie, dla niej córka zmarnowała sobie życie. Dlatego nie przepuszczała żadnej okazji, by wypomnieć Dyrdze bijący odeń smród rzeźni i zaschniętą krew za paznokciami. Ten zaś widział jedynie wilgotny, przestraszony wzrok żony i nie miał serca wypędzić baby na zbity pysk. Zaś dzisiejszego wieczoru był zbyt zmęczony na kłótnie.

Ale w żaden sposób nie potrafił tego wytłumaczyć buntownikom. A później ktoś podał mu roztruchan mocnej, spichrzańskiej okowity. Naczynie było wysadzane turkusami i niezawodnie zrabowano je w zasobnym, mieszczańskim domostwie, ale Dyrga nie wyznawał się na klejnotach. Nadto, choć był chłopem potężnym i silnym, nie przywykł do mocnych trunków. Teściowa trzymała domostwo twardą ręką i rzeźnik Dyrga nie przesiadywał nocami w szynkach, świadom, że po podobnej eskapadzie w najlepszym razie przeczeka do świtu pod własnymi drzwiami. Zresztą, nie ciągnęło go do karczemnej kompanii. Wolał własną komorę.

Nic tedy dziwnego, że nawet nie spostrzegł, jak gorzałka zamroczyła go z lekka. Wystarczająco, by nasz rzeźnik Dyrga odkrył w sobie niespodziewane zasoby gadulstwa oraz niechęci do Servenedyjek, poborców podatkowych, a także księżnej Egrenne. Ta ostatnia w dziwaczny sposób zlała mu się w jedno z wizerunkiem teściowej, która nadal czyhała na niego w mrocznej sieni. I w tenże sposób rzeźnik Dyrga został jednym z przywódców buntu, co rychło doprowadziło go na posępny, wkopany pod murem miejskim pal.

W innych dzielnicach działo się rozmaicie. Servenedyjki opanowały ziemie wokół świątynnego traktu oraz Krowi Parów i przebijały się z wolna ku książęcej cytadeli. Przy ratuszu pobuntowana tłuszcza starła się z pachołkami rajców; tam bito się najzacieklej, bowiem do patrycjuszy dotarła wieść o niewiastach pomordowanych podczas pościgu za Krogulcem. Na przedmieściach rozgorzały bezładne zamieszki. Było tam wielu zwolenników Rutewki, szczególnie przy północnym murze, bo tam zwyczajowo gnieździli się farbiarze. Jednakowoż na błoniach pod miastem koczowało też mnóstwo pątników, którzy ściągnęli do Spichrzy z Gór Żmijowych. Ktoś rozpuścił pogłoskę, że wśród pielgrzymów są przebrani szczuracy – i że zamierzają wymordować mieszkańców Spichrzy, podobnie jak to miało miejsce zeszłej nocy w Cierzynie i Trątniowcu.

Sine Paluchy rzuciły się na przybyszów, lecz czekała ich niespodzianka, bo górale byli ludem twardym i nieufnym. Rychło spod opończy wyłoniły się długie kopiennickie noże, gdyż pątnicy co prawda słyszeli o książęcym pokoju, ale człek rozważny nie wierzy we wszystko, co słyszy – szczególnie zaś w książęce zapewnienia. Kiedy zaskoczeni farbiarze cofnęli się w oczekiwaniu posiłków, górale ściągnęli w jedno miejsce ciężkie wozy, furmanki i co tam kto jeszcze miał, tworząc potężny czworobok. Po trzech nieudanych próbach zdobycia obozowiska buntownicy zostawili ich w spokoju.

W kilku miejscach wybuchły pożary. Przed świtem jeden z nich doszczętnie strawił kamienicę kupca Kurzopłocha. Sam Kurzopłoch zginął w piwniczce, usiłując ratować beczułki najcenniejszego wina. Nigdy nie dowiedział się, że nieświadomie udzielał schronienia przywódcy buntu, który odebrał mu cały dobytek i życie.

Dziwna rzecz zdarzyła się w zakolu Psiego Ruczaju. Mieściła się tam garbarnia Starego Chodurka. Chodurek był człekiem osobliwym. Nosił się w strojach z grubego, nie bielonego sukna, niczym zwyczajny włościanin, i był tak skąpy, że zalewajka z czerstwym chlebem była w jego domu prawdziwą ucztą dla służby. Gadano też, że pokątnie zatrudnia w garbarni zbiegłych niewolnych chłopów, ale mimo licznych prób książęcy pachołkowie nie zdołali go na owym procederze przyłapać. Nie znaleźli też wejścia do sławetnych Chodurkowych lochów, gdzie się ci zbiegli chłopi jakoby gnieździli i gdzie garbarz miał zwyczaj przechowywać przemycane z Książęcych Wiergów skóry, którą to działalność rajcowie z całą surowością tępili.

Przy całym swym skąpstwie i nieużytości, Chodurek był głęboko pobożny. W każde święto pojawiał się w świątyni w przetartej ze starości, lecz czystej opończy, z siwą brodą schludnie zaplecioną w trzy warkocze. Nieodmiennie też obdarzał kapłanów oberżniętym miedziakiem, co raczej zniesmaczało przywykłych do godziwszych ofiar służebników Śniącego. Od czeladzi i pracowników wymagał Chodurek podobnej gorliwości. Codziennie rankiem – a w domostwie Chodurka wstawano na długo przed świtem – spędzał wszystkich na dziedziniec przed garbarnią i odmawiał pokutną modlitwę. Podobnie działo się wieczorem, bowiem wiara Chodurka była złowroga, przesycona zapowiedziami sądu nad grzesznymi i zapachem siarki.

Dlatego czynił wiele, aby uchronić swych ludzi przed grzesznymi pokusami: w czas Żarów zamykał ich w garbarni, za najeżoną kołami palisadą i donośnie modlił się do Śniącego o litość nad rozpasanym miastem.

Kiedy runęła wieża Nur Nemruta, nie potrafił pohamować zadowolenia. Oto spełniały się przepowiednie, a potępieni zaczynali płacić za swoje czyny. Nadchodził dzień sądu. Dzień miecza. Przy palisadzie stały dwa tuziny jego najbardziej zaufanych najemników. Kiedy Chodurek jął bredzić o oczyszczeniu i karze, ich dowódca wzruszył jedynie ramionami. Pochodził ze Skalmierza, czcił Sen Silvara Od Wichrów i zupełnie nie dbał o religijne uniesienia spichrzańskich mieszczan. Natomiast rozkazy wypełniał co do joty, ostatecznie, takie miał rzemiosło. Rozstawił ludzi po bokach placu i począł metodycznie wybijać z łuków służbę garbarza.

Sam Chodurek upewnił się jeszcze, że nikt nie przeszkodzi jego zbawczej misji. A potem powędrował do swojej komnaty i starannie poderżnął sobie gardło brzytwą. Był pewien, że bóg doceni jego gorliwość.

Ludzie mawiali potem, że pokutujący duch garbarza włóczy się wokół Psiego Ruczaju z zakrwawioną brzytwą w ręce.

Pan Krzeszcz jednakże pozostawał doskonale nieświadom owych wydarzeń. Gdyby się baczniej rozejrzał, może by i dostrzegł łuny pożarów, lecz zanadto zajmowała go strata zagrabionego wieśniakowi tobołka. Wraz ze srebrnikami przepadł dwustronnie tkany pas i pan Krzeszcz nie potrafił pogodzić się z podobną niegodziwością. Kiedy więc wydało mu się, że dostrzega w tłumie złodzieja, ruszył ku niemu mężnie niczym lew, nie dbając zgoła o przeszkody.

Ów szlachetny poryw miał go ocalić. Bowiem zza murów wypadli książęcy pachołkowie i nim się ktokolwiek obejrzał, pierwsze szeregi buntowników zostały wybite do nogi. Pan Krzeszcz tymczasem dopędził łapserdaka, który rzekomo dzierżył skradziony tobołek. Przyparł go w załomie muru, wcisnął niemal pod przyporę i akuratnie przebił nożownickiem kordem. W tobołku co prawda nie znalazł zagrabionego dobytku, ale było tam kilka naczyń ze szczerego srebra, zgrabna, zdobiona turkusami kolia i ze dwie garści srebrników, co pan Krzeszcz uznał za sprawiedliwe zadośćuczynienie za swoją krzywdę.

Kiedy skończył szacować zdobycz i wynurzył się zza przypory, książęcy pachołkowie kończyli właśnie oczyszczać pole. Pan Krzeszcz pospiesznie czmychnął w ścielące się nisko przy murze krzaki. Liczył, że uda mu się całą rzecz przeczekać.

I tak się też stało. Szczęśliwy obrót wypadków jeszcze bardziej upewnił pana Krzeszcza o szczególnej opiece boskiej nad jego szlachetną osobą. Otrząsnął się z igliwia, przygładził włosy i ruszył w głąb książęcych ogrodów. Spodziewał się rychło jeszcze pomyślniejszej odmiany losów: skoro trafił na koniec do cytadeli spichrzańskiego władcy, zamyślał bez zwłoki ofiarować mu swoje służby. Kto jak kto, ale książę Evorinth niezawodnie pozna się na panu Krzeszczu, myślał sobie. A może być uda się jeszcze dojść przy dworze do jakiejś godności i pomścić na księciu Piorunku. Trza tylko nie upadać na duchu i ufać w bożą łaskę.

Istotnie, musiało prowadzić go łaskawe bóstwo, gdyż bez przeszkód przedostał się poza drugi pierścień murów, do wewnętrznego ogrodu. Z oddali dobiegały odgłosy szamotaniny i wrzaski bitewne, ale nie oglądał się po bokach. Raz cofnął się w chachmęć, bo na ścieżkę wpadło wielkie, owinięte w koźlą skórę chłopisko. Jednak ten nie zwrócił nań nijakiej uwagi, nie zwolnił nawet. Jego obojętność wielce pokrzepiła pana Krzeszcza.

Pałętał się bez celu między najdziwniejszymi przebierańcami, na darmo wypatrując znaczniejszej persony, której by mógł sprawę swoją wyłożyć. Mimowolnie przybierał przy tym pozę żalnickiej szlachty: głowę zadzierał wysoko, ręce zatknął za odziedziczony po chłopku pas, brzuch wypiął i naprzód podał. Raz po raz przy tym sięgał do resztek zmierzwionej, złachanej brody, gładząc ją dostojnie. Słowem, nader składnie wpasował się w ogólną maskaradę i wyglądał co do joty jak przebrany za wieśniaka szlachcic. Dlatego książęcym strażnikom nawet nie przyszło do głowy, aby go zatrzymywać. Pan Krzeszcz skinął im jedynie wyniośle głową i poszedł dalej.

Przy wątłym, obwieszonym złotymi wstęgami iglaku stały dwie niewiasty. Obyczajnie odziane, czym niemało zadziwiły pana Krzeszcza, co więcej, nie ozdobione nawet najlichszą żółtą szarfą dla upamiętnienia żmijów. Obie niskie, prawie jednego wzrostu. Chyba drobne, ale nie miał pewności, bo choć noc była ciepła, szczelnie okrywały je obszerne, ciemne opończe. Pochylone ku sobie, rozprawiały pilnie przyciszonymi głosami.

Gałązka trzasnęła mu pod butem i jedna z niewiast, spłoszona, szybko poderwała głowę. Wylęknione, błękitne ślepia wpiły się w pana Krzeszcza. Wielkie, rozszerzone strachem, tak sobie z początku pomyślał. Ale kiedy wciąż wpatrywały się weń, jakby w sam rozum chciały się wwiercić, pan Krzeszcz zrozumiał, jak dalece się omylił. To nie była zestrachana dworka. Ani posługaczka, która na tę jedną noc wykradła dworskie szatki i przeobraziła się we własną panią.

Dopiero wtedy spostrzegł jej łyso wygoloną czaszkę.

Wiedźma, pomyślał z mieszaniną strachu i odrazy, parszywe nasienie. I pospiesznie poszukał drewnianego trzonka noża. Bo pan Krzeszcz nienawidził wiedźm jak niczego innego, a w swoich włościach, w Krzeszczowym Jarze, tępił je bez żadnego miłosierdzia. I bezskutecznie. Wciąż wyrastały nowe, jak chwasty pod płotem. Wstrętne, stare baby o kaprawych oczkach, które odbierały krowom mleko i udręczały gorączką niewiasty w połogu. Bezwstydne, hoże chłopki, co w letnie noce wabiły parobków do złego i wciągały w oparzelisko. A wszystkie pospołu podbechtywały chłopstwo. Do lenistwa, do opieszałości w wypełnianiu pańskich poleceń, do krętactwa, do ukrywania dobytku. Śmiały nawet nastawać na życie samego pana Krzeszcza. Wciąż dobrze pamiętał, jak wymiatał spod łoża kurze kostki przeplecione ze strzępami koszuli, niezawodnie jego własnej, chytrze podkradzionej, by go tym łatwiej mogły dręczyć we śnie i prześladować. Aż się wzdrygnął na wspomnienie. Toć umorzyłyby niezawodnie, gdyby na czas wiedźmiego specyfiku nie odnalazł.

Czemu się gapi, pomyślał ze zgrozą. Czemu tak ślepi, jak jaki bazyliszek? Jakby mnie gwałtem w kamień chciała obrócić.

Pospiesznie uczynił znak odpędzający zły urok. Bo spotkanie z wiedźmą w samą noc Żarów wróżyło wielkie nieszczęście, śmierć może. Ale pan Krzeszcz nie zamyślał jak nieme bydlę czekać, co niebieskooka niewiastka zamierza uczynić. Przeciwnie. Zacisnął mocniej palce na kordzie, prędko odmówił modlitwę do Kii Krindara, bo ów wojenny pan wydał mu się najstosowniejszą ochroną, i ruszył na spotkanie złego. O książęcych pachołkach nawet nie pomyślał. Zresztą, był w swoim prawie. Jako z dawien dawna stało w żalnickich statutach, każdy człek prawy mógł wiedźmę żelazem a ogniem prześladować. Co właśnie pan Krzeszcz zamierzał uczynić.

Wtedy druga niewiasta odwróciła się wreszcie. Spodziewał się ujrzeć następną przeklętnicę, bo wiadomo, że takowe pospołu chadzają, a najchętniej ciemną nocką. Jako te dwie.

Nie, nie była wiedźmą. Nawet nie przypominała łysej. Chuda twarz o podkrążonych, ciemnych oczach. Brzydka. Za chuda i zbyt brzydka na ladacznicę, choć brunatne włosy rozpuściła na plecach, jak mają we zwyczaju nie obyczajne niewiasty. Pan Krzeszcz nie zastanawiał się dłużej. Kimkolwiek jest, pomyślał, nie powinna przestawać w wiedźmiej kompanii. Uczciwe kobiety tak nie czynią. Kimkolwiek jest, powtórzył, zaś w jego myślach powoli poczęło powracać echo tamtego imienia, które podpowiedział mu bóg, kiedy skończyły bić dzwony spichrzańskiej świątyni.

Niebieskooka wiedźma zaczęła krzyczeć.


* * *

Pierwszym, co zobaczył, była znajoma opończa. Szpiczasty kaptur. Nieznaczny, fioletowy połysk na ciemnej materii płaszcza. Jak wówczas, na Kanale Sandalyi, kiedy stała na dziobie statku, z włosami zabarwionymi o; niem od czerwonej, południowej nocy.

Nie sądził, że będzie pamiętał równie wyraźnie. Szedł przez ogrody spichrzańskiej cytadeli, pomiędzy karłowatymi drzewami, które sprowadzono dla księżnej Egrenne z dalekiego południa, nasłuchując ochrypłych, pijackich wrzasków. Gałęzie falowały, rzucając na ścieżkę zmienne, rozchybotane cienie – jak wiele tygodni wcześniej, w zupełnie innym ogrodzie, daleko od dziedziny księcia Evorintha. I miał uczucie, jakby czas zatoczył krąg, by cała wędrówka poprzez Góry Żmijowe zawiodła go na powrót do wypełnionych duszną wonią migdałowców ogrodów Fei Flisyon. Ogrodów rozbuchanych zgoła innym świętem, nie spichrzańskim karnawałem ku czci skrzydlatych węży nieba, lecz zabójstwem dri deonema i przybyciem kolejnego z oblubieńców bogini.

Którym była rudowłosa niewiasta z dwoma mieczami u boku, niewiasta, co ocaliła go na przełęczy Skalniaka.

To również pamiętał bardzo jasno – dojmujący głód ukrytego w skale potwora, gdy w jednej chwili wyparł z jego umysłu wszelkie myśli. Wzdrygnął się mimo woli, bo było jeszcze inne wspomnienie, głębsze i bardziej dotkliwe. Wspomnienie tego, co zrobiła mu Bad Bidmone w podziemnej sali rdestnickiego przybytku tamtej nocy, kiedy Wężymord podpalił cytadelę żalnickich kniaziów. Wówczas jednak moc należała do bogini, jednej z najpotężniejszych w Krainach Wewnętrznego Morza, zaś na przełęczy w Górach Żmijowych zapanował nad nim ułomny, pokraczny twór bogów, zawładnął z łatwością, która przerażała do głębi, i obrócił przeciwko niemu to, co przywykł uważać za swoją ostateczną nadzieję. Sorgo, miecz żalnickich kniaziów.

Niewiasta poruszyła się. Za nią majaczył jeszcze jeden kształt, niewyraźny, na wpół przesłonięty gałęziami. Mężczyzna, który obejmował ją i niezdarnie gładził po plecach.

Koźli Płaszcz gapił się na nich bezmyślnie. Niezdolny postąpić ani kroku naprzód. Potem usłyszał, że kobieta płacze, rozpaczliwym, rozdygotanym szlochem. Dopiero wtedy się poruszył.

– Spóźniłeś się – kobieta odwróciła się i spojrzała na niego wielkimi, błękitnymi oczyma.

Nie była nawet do niej podobna. Ni odrobinę. Miała chude, piegowate ramiona i wygoloną łyso czaszkę. Wpatrywała się weń z natężeniem, nie dbając o rozchełstane resztki koszuli. Spod zamotanych na żebrach szmat przesączała się krew.

Mężczyzna dla odmiany wydawał się znajomy. Potężny, szeroki w barach chłop o ogorzałej, tępej twarzy, pokrytej popiołem, sadzą i ledwo przyschniętymi oparzeniami. Może właśnie dlatego Koźlarz nie rozpoznał go od razu – zbója Twardokęska, który towarzyszył Szarce podczas przeprawy z Traganki i kazał się nazywać Derkaczem. Twardokęsek wysunął się nieznacznie przed łysą niewiastę, jakby chciał ją osłonić przed żalnickim księciem. Objął jej ramiona, drugą ręką niezgrabnie ściągnął poły koszuliny i spojrzał na Koźlarza. Bardzo nieprzychylnie.

Jednak było coś jeszcze. Zbójca bał się.

– Spóźniłeś się – powtórzyła niewiasta. – Moc Fei Flisyon wyciekła ze mnie jak przez dziurawe rzeszoto. Szarpaliśmy się, pamiętam, a potem on dźgnął mnie sztyletem. Wczołgałam się pod gałęzie, prawda? – Oparła głowę o ramię Twardokęska i popatrzyła na niego pytająco. – Nie pamiętam. Ale wiedziałam, że mnie znajdziesz.

Podczas tej przemowy zza kępki trawy wysunął się rudy, pręgowany kociak. Wyprężył sztywno ogon, raz i drugi otarł się o gołe kostki niewiasty. Kiedy Koźli Płaszcz zrobił jeszcze krok, zwierzak wygiął grzbiet w pałąk i fuknął z gniewem, odsłaniając kły.

Twardokęsek znów popatrzył na księcia. Z jawną wrogością.

– Kto ją zranił? – spytał Koźlarz: kobieta wydawała się nazbyt otumaniona ze strachu, by rozsądnie odpowiedzieć na najprostsze choćby pytanie.

– A skąd mnie wiedzieć?! – wybuchnął zbójca. – Skąd mnie się wyznawać w waszych książęcych spiskach?! Z wami jako z zarazą. Dość palcem trącić, a posypie się ścierwo.

– Znał ciebie – niebieskooka niewiastka przechyliła głowę, jakby nasłuchiwała odległych głosów. – Teraz pamiętam. Był inny – wzdrygnęła się. – Jak wydrążona, pusta skorupa. Niski, starszawy człek w chłopskiej sukmanie. Siwawy. Spotkaliście się wcześniej. Idzie za tobą, tak myślę.

– Skąd wiesz? – przerwał niecierpliwie książę.

– Jestem wiedźmą – odparła prostodusznie. – Wiem. Widziałam go. Ciebie też widziałam. Wyraźnie. Pierwszy raz tamtej nocy, przy miejscu Skalniaka. Pamiętasz?

Koźli Płaszcz przygryzł wargę i spojrzał pytająco na zbójcę.

– Przybiegła granią – wyjaśnił bez zapału Twardokęsek. – I kazała ją nieść do klasztoru Cion Cerena. Wiesz, kogo.

– Suchywilk jej szuka – powiedział szorstko. – Rozjuszony jak niedźwiedź i niespokojny. Nie wiedzieć czemu, bo zgoła nie wątpię, że już zdążyła owego nieszczęśnika ze sztyletem zaszlachtować.

Wiedźma ze zdumieniem zamrugała oczami.

– To nie ona – burknął zbójca. – Szarka swoją drogą poszła, przed nikim się nie opowiadała. Znacie ją zresztą. Całe nasze nieszczęścia stąd, że ona za wami pociągnęła. My jej próbowali tłumaczyć, że z tego nic dobrego nie będzie. I nie ma.

– Nie szukajcie jej, panie – dodała wiedźma dziwnie miękkim, przepraszającym głosem. – Znajdzie się. O nią się nie martwcie, jej we Spichrzy śmierć nie pisana. Ale los waszej siostry przede mną zakryty. Jakby go jaka inna siła spowijała. Jak dym. Za ciemna, za gęsta na moje oczy…

– Zarzyczka? – przerwał gwałtownie Koźlarz. – Skąd w tym wszystkim Zarzyczka?

– Przez was, panie – ze zdziwieniem odparła wiedźma. – Wysłaliście list. Jeszcze z Książęcych Wiergów wysłaliście, pamiętacie?

Koźlarz aż się wzdrygnął. Wiedźma mówiła odległym, głębokim głosem. Wieszczyła. Nawet się nie zdziwił nadmiernie – ostatecznie była noc Żarów, najświętsza noc Krain Wewnętrznego Morza, zaś wokół płonęła Spichrza. Wystarczająco wiele krwi i śmierci, by przeklęte zaczynały mówić głosami bogów. Dosyć mocy, by przepowiednie umknęły na swobodę.

Prawie zdążył o nich zapomnieć. Odwyknął od przekleństwa Krain Wewnętrznego Morza.

Na południu, tam, gdzie przewiódł ostatnie lata, nie widywano wiedźm.

Nie potrafił jej przerwać. I nie chciał. Wiedźmy z rzadka tylko wieszczyły, ale ich przepowiednie były prawdziwe.

– Poszłyśmy tańczyć w książęcych ogrodach. Bo jest noc Żarów. Bo się nie godzi spać pod kamiennym dachem. I zatańczyłyśmy tak, jak wczoraj tańczyli zbójcy na kamiennych schodach cytadeli. Pomyliłam się – znów podniosła na niego błękitne oczy. – Pomyliłam się, prawda? Widziałam człowieka w płaszczu z koźlej skóry. Furtę w murze. Gdybyście tylko szli szybciej, odrobinę szybciej… I nie zdarzyło się. Stałyśmy pod karłowatą sosną i nagle jakby ktoś pociągnął za niewidzialny powróz. Jakby coś nami szarpnęło nie tam, gdzie trzeba. Jakbyście się nie mieli spotkać. Spóźniłeś się, panie. O włos. I nic nie potrafię już zrobić. Moc wyciekła ze mnie, a bogini śpi i nie umiem jej przywołać.

– Która bogini? – spytał ostrożnie, żeby jej nie spłoszyć.

– Fea Flisyon. Próbowała cofnąć, co uczyniono dawno temu, odwrócić od twojej siostry przekleństwo, nim wypełni się do końca. I nie zdołała na nowo zawładnąć własną mocą. Nie wiem, czemu. Może dlatego, że usnęła? A może dlatego, że wmieszała się jeszcze Szarka? Gdyby nie postawiła Zarzyczki przed zwierciadłem, może losy potoczyłyby się inną koleiną? Gdyby kapłani Zird Zekruna nie próbowali jej zabić? Gdyby sama Zarzyczka nie wypowiedziała życzenia – trzy razy, w noc Żarów, w najświętszą z nocy. Może wtedy potrafiłabym ją oszczędzić. Ale teraz nie mogę już ku niej sięgnąć. Rozstrzygnęło się – niezdarnie rozmazała łzę na policzku.

– Bo to wszystko moja wina – podjęła schrypniętym głosem. – Tylko moja. Powinnam była wiedzieć. Zawczasu. Słuchałam głosów bogów, kiedy radzili na Tragance o losach Krain Wewnętrznego Morza. Fea Flisyon pozwoliła mi słuchać, żebym wiedziała, kiedy nadejdzie czas. I nie zdążyłam. Moja głowa – zacisnęła palce na ramieniu zbójcy – moja głowa jest jak stare sito. Wiem rzeczy… zbyt późno lub zbyt wcześnie. Wszystko we mnie przemieszane, ziarno z plewami, przepowiednia, zetlałe sukno na płaszcz i resztki wczorajszego kołacza. Moce zbiegają się do mnie i odchodzą bezpańskie, bo nie potrafię nad nimi zapanować. Przez chwilę widzę wyraźnie, by zaraz utracić to bezpowrotnie. Więc po co? Więc może Szarka ma rację? Że powinno się zniszczyć wszelką przepowiednię, wypalić, zetrzeć z Krain Wewnętrznego Morza. Bo jeśli mam tylko tak gorzeć, niebacznie, daremnie, to wolę wcale nie żyć.

– Co zrobiła Szarka? – spytał cierpliwie Koźli Płaszcz.

Wiedźmie lamenty nie obchodziły go zanadto. Chciał proroctwa. Jednak w jednym wiedźma miała rację: mijali się tej nocy, obijali o siebie jak ślepcy. Jakby wiedzeni prześmiewczą złą mocą.

W jakiś sposób wszystko zdawało się z nich naigrywać, nawet zagłada wieży Nur Nemruta. Przyczaili się z Prze – męką w gospodzie w zaułku starego miasta, przysiedli na chwilę w mrocznej, zaniedbanej izbie. Gdzie zresztą nie było żadnych gości, bo pognali rąbać książęcych pachołków, rabować w zamieszaniu kamienice albo zwyczajnie przypatrywać się ruchawce. Przemęka naglił do pośpiechu: stary był niespokojny, świerzbiało go w kościach, co, jak powiadał, zawsze zwiastuje nieszczęście. Wychylili zaledwie dwa kufle piwa, ale kiedy wyszli, w zaułku panował już zmrok.

Gdzieś w oddali ktoś wrzeszczał. Ani głośniej, ani ciszej niż poprzednio.

Lecz kiedy Koźlarz spojrzał ku Jaskółczej Skale, nie odnalazł wzrokiem jasnej wieży Śniącego. Dwa kufle piwa, pomyślał. Zagłada jednego z najpotężniejszych bogów Krain Wewnętrznego Morza trwała tyle, ile osuszenie dwóch kufli piwa. Chciał wtedy biec ku ruinom świątyni, choćby i całe pobuntowane miasto stanęło mu na drodze. Rwał się naprzód, żeby raz jeszcze popatrzeć na koszmar podobny temu, który niegdyś oglądał w kącinie Bad Bidmone. Nie, nie poszli do gruzowiska. Nie z powodu kapłanów, którzy zapewne roili się w resztkach świątyni. Ani nawet nie z powodu spotkania z Suchywilkiem.

Bo kiedy rozejrzeli się po ulicy, wszystko było jak wcześniej. Gromada wyrostków w chałatach szkolarzy sztuk wyzwolonych wyrzucała sprzęty z okien kamienicy. W uchylonych wrotach człek w kapeluszu ozdobionym wstęgami ze znakiem szubienicy beznamiętnie gwałcił pątniczkę. Dalej, przed sklepem sukiennika, podstarzały, dziobaty na gębie żebrak objaśniał czterech młodziaków, gdzie mieszczanie mają zwyczaj ukrywać kosztowności. Tylko na wpół pijana ladacznica zawodziła o końcu świata. Żebrak pokiwał z politowaniem głową i rzucił coś cichcem ku wyrostkom. Zdzielona maczugą przez plecy dziwka zaskowytała cienko.

Więc to tak właśnie kończy się świat, pomyślał wtedy Koźli Płaszcz. Brzydko i bez znaczenia.

– Szarka zaprowadziła Zarzyczkę do wieży Nur Nemruta – powiedziała wiedźma. – Wiedziałam, że nie powinna, ale nie potrafiłam jej na czas powstrzymać. Kiedy na mnie patrzy, zapominam właściwe słowa, zapominam ostrzeżenia. Słyszę tylko łopot krwi w jej snach. Jak jadziołek. Cion Ceren powiedział, że jestem jej towarzyszką, ale ona – potrząsnęła bezradnie głową – jest silna i jadziołek broni dostępu wszystkiemu, co mogłoby ją zatrzymać. Sam wiesz. Ale nawet i to nie jest całą prawdą. Bo była też przepowiednia o powrocie żmijów, przepowiednia, która pragnie zostać spełniona.

– Jaka przepowiednia?

– Bo nim wszystko się zaczęło, na samym początku – ciągnęła wiedźma, bardziej do siebie niż do Koźlarza – słyszałam to wyraźnie. Słowo po słowie. Świąteczną przepowiednię:

Kiedy umarłe pokona śmierć Kiedy spętane potarga pęta Kiedy przeklęte zdejmie przekleństwo Powrócą żmijowie.

Nie, Zarzyczka nie mogła słyszeć – zmarszczyła z namysłem brwi. – Nie, nie mogła. Nie po tym, jak dotknęła zwierciadła. Szarka słyszała, ale nie powtórzyła ani słowa. Nienawidzi przepowiedni. Wszelkich przepowiedni.

Może powinnam ją objaśnić? Skoro coś zegnało nas tej nocy do jednego kojca, twoja siostra również powinna wiedzieć, choćby i wbrew woli Szarki. Zresztą – bardzo uważnie spojrzała na Koźlarza – nawet Szarka rozumie, że czasami nie ma wyboru. Że czasami trzeba wypełnić przepowiednię. Na własny sposób i w wybranym czasie, jeśli tylko można. Bo przepowiednia jest pułapką zastawioną nie tylko na nas, ale i na przyszłość. I czasami trzeba ją uwolnić. Za wszelką cenę. Dlatego z nią wędruję. Bo ona to wie bardzo dobrze. I kiedy przyjdzie czas, zrobi, co będzie musiała.

– Zaprowadziła nas do wieży Nur Nemruta, książę. Mnie, twoją siostrę i książęcego karła. Prosto w sidła, bo kapłani z całych sił pragnęli nas tam ściągnąć. Wszystkie trzy, ale najbardziej Zarzyczkę. Więc, kiedy wreszcie zrozumiałam, że nie powinnyśmy wchodzić do wieży, było już za późno, o wiele za późno. Księżniczka dotknęła zwierciadła. A później Szarka zabiła Krawęska i strzaskała lustrzany naszyjnik, który był kotwicą wiążącą moc boga w naszym świecie.

– Cieszysz się, prawda? – spytała nagle ostro, choć książę nie przerywał jej ani słowem. – Najpierw Bad Bidmone, dalej Zaraźnica, a na koniec Nur Nemrut, tak sobie myślisz. I cieszysz się, że odchodzą. W tym jesteście sobie z Szarka równi. W nienawiści do bogów. Ty z powodu tego, co widziałeś w rdestnickiej świątyni, ona z powodu wszystkiego, co utraciła już raz i na nowo traci. Ale ostrzegam cię, książę – głoś wiedźmy zadźwięczał głucho. – Ostrzegam cię i mówię prawdę, bo nie mogę kłamać, że za przyczyną swojej nienawiści utracisz więcej, niż przeczuwasz. Znacznie więcej.

Przez długą chwilę dyszała, ciężko chwytając powietrze.

– Coś minęło – podjęła spokojniej. – Bezpowrotnie. Czegoś zabrakło. Okrucha nadziei, okrucha wiary. Gdybyś zeszłej nocy odważył się przyjść do cytadeli i odszukać siostrę. Gdyby Suchywilk nie bał się tak bardzo o córkę i został, kiedy przestały bić dzwony. Gdyby Szarka poczekała jedną chwilę dłużej. Gdybyś ty trochę wcześniej minął furtę. Gdyby człowiek, który chciał nas zabić, nie był opętany. Albo gdybym ja wybrała na czas. Bo Fea Flisyon dała mi wybór i moc potrzebną, żeby go dokonać. Szarka albo Zarzyczka… jedną mogłam ocalić. Jednak zawahałam się. Nie potrafiłam wybrać, kiedy nadszedł czas. I zgubiłam obie.

– Nie żyją?

– Och, jeszcze nie teraz – wiedźma uśmiechnęła się gorzko. – Nie od sztyletu na wpół obłąkanego pogromcy wiedźm. To jeszcze można by wybaczyć, książę. Są jednak rzeczy dotkliwsze i sięgające znacznie dalej, wiesz dobrze. Idź i sam ją spytaj – wyciągnęła rękę ku przesmykowi między cichymi rzędami jałowców. – Nic więcej dla ciebie nie mam. Moja przepowiednia jest o żmijach. Nic jej do żalnickiego władztwa, nic jej do twoich sporów z Zird Zekrunem. Idź już. Znajdziesz ją bez trudu. Tyle że jest zbyt późno.

Ze znużeniem zwiesiła głowę: przepowiednia wyczerpała się. Zbójca uczynił krótki, nakazujący gest i Koźlarz zrozumiał, że nie ma na co czekać. Później przyjdzie czas, pomyślał, by zastanawiać się, czy wiedźma bełkotała tylko bezrozumnie, czy istotnie wieszczyła. Jeśli w ogóle można to rozstrzygnąć. Natomiast Zarzyczka i niedoszły morderca mogli wciąż kryć się w pobliżu. O ile nie byli wiedźmim urojeniem.

– Zabiłam je – powiedziała z udręką wiedźma, kiedy książę zniknął w szpalerze jałowców. – Tej nocy zabiłam je obie. I jutrzejszego ranka nie będę nawet pamiętać. Czasami chciałabym też nie żyć…

I wtedy zbójca Twardokęsek, który również słyszał legendę o trzech życzeniach wypowiedzianych w noc Żarów, o trzech życzeniach, które spełniają się niezawodnie i co do joty, potrząsnął niebieskooką niewiastką tak mocno, aż jej zęby zagrzechotały. A potem odsunął ją od siebie nieznacznie, na tyle, żeby widzieć jej twarz. Każdy z ławicy niezliczonych piegów na zadartym nosie. Drobne zmarszczki w kącikach oczu. Brud i łzy rozmazane na policzkach.

– Nie pozwolę ci – powiedział tak cicho, że prawie nic słyszał własnych słów. – Nie pozwolę ci powtórzyć tego trzeci raz. Dość naogladaliśmy się śmierci tej nocy. Nie opłakujmy zmarłych, nim na dobre pomarli.


* * *

Odnalazł ją pod samym murem. Aż na skraju ogrodów, niedaleko starego bastionu. Stała obejmując się ramionami, jakby było jej zimno.

I zaraz napłynęły wspomnienia. Dwoje dzieci w ubrankach sztywnych od złotej nici ze zwieszonymi głowami słucha napomnień ojca. Dwoje dzieci przytulonych do siebie na szerokim parapecie w alchemicznej pracowni Irgi, nad wielobarwnymi miniaturami w księdze o transmutacji metali. Dwoje dzieci ukrytych za gobelinem obrębionym czerwoną frędzlą.

Rzeź Rdestnika.

– Spóźniłeś się – Zarzyczka wpatrywała się w brata nieodgadnionym, zastygłym spojrzeniem.

W pierwszej chwili myślał, że go nie poznała. Wszystko było nie tak. Nie tak, jak należy.

– Przepraszam – powiedziała wreszcie, rozluźniając ramiona. Miała piękny głos. Delikatny, melodyjny. Głos Irgi, swojej matki. – Ja też się spóźniłam. O te wszystkie zimy, które minęły, odkąd Zird Zekrun zawładnął Żalnikami. Myślałam, że coś się odmieni, jeśli przyjadę do Spichrzy. Że będę inna, a lata na dworze w Uścieży opadną ze mnie jak znoszona opończa. Nie opadły. Spóźniłam się.

Spostrzegł, że coś ściska w lewej dłoni. Zielony kamień na cienkim łańcuszku. Klejnot, który należał do jej matki i który wręczył jako zapłatę dziwce owej odległej nocy w ogrodach Fei Flisyon.

Bogowie, pomyślał. Bogowie, czy każda z rzeczy prędzej czy później obraca się przeciwko nam?

– Wiesz, naprawdę czekałam. Tak wytrwale, jak tylko potrafiłam. Każdy statek, który przybijał do portu, każda wiosna, kiedy pękały lody w Cieśninach Wieprzy… Widać jednak czekałam za słabo. Nawet jeszcze teraz, kiedy jechałam przez Żalniki na spotkanie, myślałam, że będę umiała odejść z uścieskiej cytadeli. Jeszcze dzisiejszego ranka. Ktoś niósł w pochodzie chorągiew naszego ojca, a mnie się głupiej wydało, że to znak. Specjalnie dla mnie.

– Zarzyczko… – spróbował. Nie było to łatwe.

– Proszę – wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć i zaraz ją odsunęła. – Przecież to wszystko nieprawda. Nie jesteśmy dziećmi, które chowają się pod parasolami łopianowych liści. I nic nie można poradzić. Może właśnie dlatego Wężymord pozwolił mi pojechać do Uścieży. Żebym się na własne oczy przekonała, że nic nie udało się nam ocalić. Zupełnie nic.

– Zarzyczko… – spróbował jeszcze raz.

– Przestań – poprosiła. – Nie chcę mówić o wojnie.

Znienacka uderzyło go podobieństwo między nią i wiedźmą – nieuchwytny ton w głosie, podobnie martwe spojrzenie. Coś dotknęło ich tej nocy. Coś podobnego.

– Mówiłaś o mnie z Szarką? – spytał niecierpliwie.

– Niewiele – potrząsnęła lekko głową. – Boję się jej. Zbyt wiele wie o bogach, zbyt łatwo zabija. Uratowała mnie wczoraj, wiesz? Powinnam być wdzięczna. Jestem wdzięczna, tak myślę – zaśmiała się krótko. – I nie lubię jej. Kiedy zaczyna opowiadać o tajemnicach bogów, czuję się głupia. Jak wieśniaczka. Śmiertelnik nie powinien tak wiele wiedzieć. Wiedźmy płacą rozumem, a ona – zawahała się – ona jest jeszcze inna. Na swój sposób odleglejsza od wiedźm. Nieczłowiecza. Szalona. Czy tak właśnie zmieniają człowieka znaki bogów? – podniosła wzrok na widoczną nad jego ramieniem rękojeść Sorgo. – Czy to obręcz dri deonema?

– Nie wiem – opowiedział tak pewnie, jak tylko potrafił. – Każdy jest odmienny, a ja noszę Sorgo od tak dawna, że prawie nie pamiętam, jak było wcześniej. Chronią swoich powierników, to prawda. Osłaniają przed wzrokiem bogów, przywracają do zdrowia. Ale o bogach nie, wiem nic prócz tego, co widziałem własnymi oczami. Sorgo nie mówi do mnie. To miecz, nie wyrocznia.

Zarzyczka potrząsnęła głową. Bogowie, pomyślał, jest taka drobna. Taka młoda.

– Boisz się mnie – rzekła. – Boisz się przekleństwa Zird Zekruna. Nic nie odpowiedział. Na to nie było odpowiedzi.

– To prawda – nie odwracała wzroku, po jej policzkach płynęły łzy, ale zdawała się tego nie zauważać. – Kiedy ten człowiek rzucił się ze sztyletem na wiedźmę, było dokładnie tak, jak wczoraj na schodach cytadeli. Szamotali się, a ja nie potrafiłam się poruszyć. Dopiero kiedy zobaczyłam krew… To było takie proste. Tyle że przekleństwo Zird Zekruna istnieje naprawdę i w żaden sposób nie można go cofnąć. Dlatego, nawet gdybym chciała, nie mogłabym odjechać z Uścieży. Nawet gdybyś chciał mnie stamtąd zabrać.

– Nie mam dokąd – przerwał. – Nie mógłbym cię chronić. Szczególnie…

Przyglądał się jej uważnie. Nawet nie kryjąc się zanadto. Nie, na twarzy nie widział żadnych znaków. Czyste czoło, bez śladu skalnych robaków. Choć wcale nie musiało to wiele znaczyć.

Poruszyła się. Zaledwie trzy drobne kroki – ku niemu. I wszystko było nagle zupełnie inne. Utykała, bardzo mocno, zarzucając prawą połową ciała. Dokładnie tak, jak mówiono. Dokładnie tak, jak naznaczył ją Zird Zekrun.

– Szczególnie, że bóg Pomortu skaził mnie swoją mocą – dokończyła spokojnie. – Nie, nie przerywaj… Chcę to wreszcie głośno powiedzieć… Jakież dziwne… Tyle lat przemieszkałam w Uścieży, pod samym bokiem Węży – morda, w cytadeli pełnej kapłanów Zird Zekruna, a nigdy nie oglądałam człowieka zamordowanego przez pomorckie przekleństwo. Dopiero tutaj, daleko na południu, na samym skraju Gór Żmijowych. Wiesz, wczorajszej nocy znaleźli książęcą nałożnicę. Stoczoną przez skalne robaki. Nie sądziłam, że to możliwe – zaśmiała się sucho. – Była poddaną Nur Nemruta. Kiedyś ludzie Krain Wewnętrznego Morza obawiali się, że Zird Zekrun położy na nich rękę na targowiskach pod Hałuńską Górą, a teraz widać można nas mordować nawet z oddali. Więc nawet gdybym postanowiła uciec z Uścieży, Zird Zekrun odnajdzie mnie bez trudu. Odnajdzie i sprowadzi na powrót albo ukarze skalnymi robakami, wedle woli. Choćbym ukryła się w klasztorach Rożenicy – Wieszczycy, a mniszki zgodziły się mnie przyjąć… Proszę, nie przerywaj. Tyle że teraz to zupełnie bez znaczenia, bo żaden bóg nie może być dłużej pewien swoich wyznawców. Ale jeszcze bardziej przeraża mnie, że moja wola może trzasnąć jak słomka w palcach Zird Zekruna – ponieważ dotknął mnie raz tamtej nocy, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Jestem napiętnowana, dotkliwiej jeszcze niż złoczyńcy, których znaczą rozpalonym żelazem. Nie, pozwól mi dokończyć… Przecież to prawda. Chyba tak samo muszą czuć się wiedźmy – spróbowała się uśmiechnąć, lecz jej usta wykrzywiły się tylko w kurczowym grymasie. – Nie będąc paniami samych siebie. Jednak one nie mają dość rozumu, żeby o tym wiedzieć. Ja nie mam podobnego szczęścia…

Tym razem się nie odsunęła. Ostrożnie, uspokajająco głaskał ją po włosach, po ramionach dygoczących od płaczu. Nie znajdował słów. Żadnego pocieszenia.

Tak samo zbójca obejmował wiedźmę, pomyślał przelotnie. Zupełnie tak samo i pewnie z tym samym strachem. Bo nade wszystko bał się. Jakby z jej dotykiem mogło wniknąć weń przekleństwo Zird Zekruna. Poniżający strach i jeszcze gorszy wstręt. Nie powinienem był wysyłać tego listu, pomyślał. To tylko dziecko, na wpół obłąkane z przerażenia. Bezużyteczne.

– Zmieniłeś się – powiedziała wreszcie. – Rozpoznałam miecz, nie ciebie. Dziwne, prawda? Wiesz, kiedy dostałam list, wydawało mi się, głupiej, że zdołamy coś jeszcze odnaleźć. Jednak później Szarka mówiła mi, że szykujesz rebelię. Powstanie – poprawiła się, ale nie dość szybko. – I że ściągnąłeś mnie do Spichrzy, żeby zwaśnić księcia Evorintha z Wężymordem. Że właśnie dlatego mogłeś wczoraj próbować mnie zabić rękoma nasłanych zbójów. Czy to prawda?

Pytanie było twarde, niemal napastliwe. Ale w oczach miała coś zupełnie innego. Prośbę.

– Nie – odpowiedział. Usta miał zupełnie suche. – Choć bogowie poświadczą, że o tym myślałem.

Wiedział, że teraz powinien jej powiedzieć o wszystkim innym. O ucieczce z płonącej cytadeli z Sorgo przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. O tym, jak próbował po nią wrócić, jeszcze pierwszej nocy, kiedy groza opadła na tyle, by zrozumiał, co się naprawdę zdarzyło w świątyni Bad Bidmone. O nienawiści i tęsknocie, które pozwoliły mu przetrwać w kohorcie lodowego boga. I później – o latach w Czerwienieckich Grodach, kiedy jeszcze wszystko wydawało się proste i osiągalne. Wyprawie na dalekie południe, która miała trwać jedno krótkie lato, a rozciągnęła się jakże bardziej. O snach pod obcym, gorącym niebem, w których prześladował go wizerunek drobnej brązowookiej dziewczynki, spoglądającej przez okno z wieży alchemiczek ku Cieśninom Wieprzy.

I o tym, jak powoli uczył się nie pamiętać.

Nic nie powiedział. W czasach, które nadchodziły, miłosierdzie miało być rzadkim zbytkiem. Nie sądził, by mogli sobie nań pozwolić.

– Nie zdołałbyś mnie zabić – rzekła martwo. – Jednak cieszę się, że nie próbowałeś. Wężymord – wymówiła jego imię spokojnie, niemal obojętnie – chce, żebym odkryła przed nim tajemnicę ognia alchemików. Dlatego wysłał mnie do kopalń u podnóża Gór Żmijowych, choć najpewniej wiedział i o tym, że mnie wezwałeś. Jednak tak bardzo pragnie ognia, który płonie w wodzie, i innych alchemicznych tajemnic, że pozwolił mi wyjechać. A ja mu ich nie dam. Żadnemu z was. I będę czekać w uścieskiej cytadeli.

– Na co?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Chyba jeszcze żadne z nas nie wie. Chciałabym mieć czas – dodała z cicha. – Szarka mówi, że nie władają nami przepowiednie, a każde proroctwo pozostawia wybór. Więc gdybym miała wystarczająco wiele czasu, może zdołałabym rozwiązać zagadkę i zapobiec temu, co zobaczyłam w zwierciadłach. Ale nie wydaje mi się, że będę go miała. Na razie wiem, że nigdy wszystkie dzieci kniazia nie wyjeżdżały z Żarników i teraz też jedno z nas musi zostać. Chociażby po to, żeby na koniec ktoś opłakiwał zmarłych. I tyle. Zeszliśmy się na darmo i na darmo się też rozejdziemy.

– Naprawdę? – spytał równie cicho, bezwiednie ujmując jej chłodne palce.

– Nie. Nie wiem – nie cofnęła dłoni. – Tej nocy czuję się, jakbym już była martwa. Jakbyśmy wszyscy byli martwi – ja, ty, Szarka, nawet wiedźma. Więc zapytaj mnie, kiedy to wszystko się skończy. Jeśli któreś z nas będzie nadal żyło.

Potem długo jeszcze siedzieli w nocy na łaciatym płaszczu Koźlarza. W milczeniu. W dole, za murami cytadeli płonęła Spichrza.

Czasami ojcowie odzyskują córki, pomyślała Zarzyczka, i czasem bracia odnajdują siostry. A czasami nie.

Загрузка...