ROZDZIAŁ PIĄTY

Servenedyjki odnalazły ich, nim jeszcze położnica na dobre ostygła. Zarzyczka odetchnęła z ulgą, kiedy tabunek wojowniczek w błękitnych płaszczach wpadł w zaułek. Czas był niespokojny, więc nikt na darmo nie zwlekał. Servenedyjki owinęły trupa towarzyszki w pokrwawioną wiedźmią opończę i nie czekając żadnych objaśnień, zarzuciły na siodło. Z sąsiednich ulic dobiegały coraz donośniejsze wrzaski. Księżniczka usłyszała krótką komendę i twarda ręka podciągnęła ją na koński grzbiet.

Przy furtce do wieży Śniącego bez ceremonii wysadzono je na bruk. Na szczęście tutaj było spokojnie, zapewne za sprawą trzech tuzinów wojowniczek, które ze znudzeniem przypatrywały się wchodzącym do środka pątnikom. Zarzyczce wydało się, że na widok Szarki wytatuowana twarz najbliższej drgnęła lekko, ale zaraz obojętnie machnęła ręką, nakazując im iść dalej.

– Jeden grosz za chłopa, półtora za babiniec – zażądał stojący w bramie człowieczek o kaprawych oczkach. – I nie zwłóczcie zanadto, bo rychło świątynię zamykamy.

Karzeł wysupłał żądaną kwotę i wpuszczono ich na dziedziniec, gdzie biło źródło cudownej wody.

– Dziwny jakiś obyczaj – zauważyła księżniczka, rozglądając się po krużgankach. – Nawet w przybytku Zird Zekruna nie ściągają z pątników daniny.

– Może w Żalnikach kapłani mniej chciwi – zachichotał karzeł. – Ale w Spichrzy to oni pazerni, że nie daj bóg. Szczególnie w świąteczny czas, kiedy mnogi lud się garnie do modlitwy przed zwierciadłami. Cóż, kupieckie miasto, trudno, żeby się w świątyni przekupnie nie krzewili.

– Bardzom tych zwierciadeł ciekawa – oznajmiła Szarka. – A i do zmierzchu niewiele czasu zostało, tedy pospieszmy się, póki nas stąd na zbity pysk nie wygnają.

Schody na szczyt wieży okazały się ciemne i niewygodne, szczególnie że większość pątników zbierała się do odejścia i przyszło im mijać się na wąskich stopniach ze schodzącymi. Śmierdziało wilgocią i pleśnią, niczym w Wiedź – miej Wieży księcia Evorintha. Zarzyczka nie potrafiła uwierzyć, że tak wygląda świątynia jednego z najbardziej czczonych bogów Krain Wewnętrznego Morza.

– Nie myślcie sobie – zaśmiał się karzeł, kiedy zwierzyła mu się z zadziwienia – że kapłani tędy chadzają. Oni, ścierwa, mają pośrodku wieży takie ustrojstwo, jakby kubeł wielki, co się na bloczkach i linach do góry podciąga. Bardzo zmyślne, a że się czasem kubeł przy robocie urwie, to też niewielka strata, bo kapłaństwa od tego za bardzo nie ubywa. Gadają zresztą, że się niedawno ta machina zepsuła, kiedy świętej pamięci poprzednik Krawęska do przybytku jechał – zarechotał nieprzyjemnie. – Ponoć i nie bez udziału samego Krawęska owo nieszczęście na nas spadło… ale tyle wiadomo, że kapłan pospółkiem ze sługami obrócił się w wielką krwawą kiszkę. W każdym razie, wąskie schody trzyma się tylko dla pospólstwa. Są pono jeszcze jedne, marmurowe, i chadza nimi sam książę pan, takoż za bardzo nie dowierzając kapłańskim sztuczkom z linami i bloczkami. A wedle pleśni i zaduchu, to tak dumam, umyślili sobie kapłani, że trza pątników naprzód umordować. Bo jak się wreszcie który na górę wdrapie, umorusany, spocony i zadyszany, to go od tamtejszych wspaniałości jeszcze większe zdumienie chwyci. Ja tam nie wiem, mnie jeno kurcz w łydce chwyta, a od tego do zachwytu długa droga…

U szczytu schodów smuga ostrego światła niemal oślepiła Zarzyczkę. Poskręcany, przypominający muszlę portal prowadził wprost do korytarza wyłożonego szeregami kryształowych luster. Było przeraźliwie jasno. To z wnętrza zwierciadeł, pomyślała z przestrachem, mrużąc oczy, które nagle poczęły łzawić i piec. Blask bije z wnętrza zwierciadeł.

– Nie chcę tam iść – sprzeciwiła się wiedźma. – Nie powinniśmy tam wchodzić, wcale nie…

– Teraz? – rudowłosa Szarka odwróciła się, chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła ze złością. – Teraz mi to mówisz?

– Nie lękajcież się – uspokajająco powiedział karzeł. – Umyślnie kapłani wiodą ludzi na wieżę mrocznymi schodami, aby ich potem zrazu zwierciadła pomieszały i z pantałyku zbiły. Ale to jest jeno sztuczka i byle alchemik podobne lustra postroi. Prawda, księżniczko?

– Lustra tak – odparła powoli Zarzyczka. – Choć ani równie wielkie, ani tak przejrzyste. Ale skąd ten blask bije, tego powiedzieć nie potrafię.

– Tedy się zaraz dowiemy. – Szarka wyszła z konchy portalu.

Jej kroki zadźwięczały szybko, kiedy podeszła do pierwszego z luster. Wyciągnęła rękę i dotknęła gładkiej powierzchni, zaś Zarzyczce wydało się, że zwierciadło pociemniało nieznacznie i zmętniało.

Jadziołek zasyczał wściekle.

– Ciekawe – powiedziała cierpko rudowłosa.

– Ciekawe, gdzie się podziali kapłani – karzeł donośnie pociągnął nosem. – Zawdy się ich tu cała gromada kręci, a dzisiaj, kiedy w mieście święto, a pątników pełno, ani widu, ani słychu. Coś nie bardzo mi się to widzi.

– Nie rozłączajcie się – Szarka nie odrywała wzroku od zwierciadła, a Jadziołek na jej ramieniu przestępował niespokojnie z nogi na nogę. – Słyszysz, wiedźmo? Ani kroku samopas i trzymajcie się zaraz za mną. I cokolwiek się będzie działo, cokolwiek, powtarzam, nie dotykajcie tych luster.

Księżniczka poczuła, jak chropowata, ciepła ręka wiedźmy zaciska się kurczowo na jej palcach. Przecież to tylko świątynia, pomyślała. Przecież dzień w dzień tyle luda tędy się przewija, co przez pomniejszy jarmark. Po co tedy te strachy i skradania? A potem przypomniała sobie taniec Nur Nemruta.

– Słusznie – przytaknął karzeł. – Pono tu wczoraj jakaś babina objawienie miała.

– I co? – wiedźma popatrzyła na niego wielkimi, niebieskimi oczyma.

– A to – dobitnie rzekł Szydło – że Nur Nemrut doszczętnie dech z niej wytrząsł. I ja tak sobie myślę – po – skrobał się po głowie – piękna rzecz wyrocznia i wszelkiemu człekowi bardzo przydatna. Ale ja się bynajmniej dla pospólnego pożytku na nędzną śmierć nie skażę. I wam też nie radzę.

– Dokąd wiedzie ten korytarz? – spytała Szarka.

– A skąd mnie wiedzieć? – zaśmiał się niziołek. – Ja człek prosty, mało pobożny. Ale gadają, że gdzieś pośrodku wieży Nur Nemrut śni, tedy chodźmy się mu pokłonić, jako chcieliście.

Rudowłosa przygryzła wargę, ale nic nie powiedziała. Z wolna ruszyła szpalerem zwierciadeł. Przypominała Zarzyczce sprężonego do skoku płowego kota, jednego z tych, które skalmierscy panowie hodowali w dworskich zwierzyńcach.

Jej odbicie rozpryskiwało się w lustrach na tuziny drobnych odłamków.

Kilka kroków od portalu korytarz rozgałęział się w wiele odnóg. Skręcili w prawo, a potem jeszcze raz. Coś jest nie tak, pomyślała księżniczka. Czuła, że przejście wznosi się nieznacznie, lecz po chwili nie potrafiła już odgadnąć, w którym kierunku idą ani skąd przyszli. Niemal przeoczyła szparę, która znienacka otworzyła się z lewa pomiędzy taflami. A później spostrzegła, że takich szczelin jest znacznie więcej, tylko niemal nie sposób je wypatrzyć wśród wszechobecnych refleksów i odbić.

Wszędzie było bardzo cicho. Jedynie podkute buty Szarki podzwaniały lekko.

– A gadają, że wszystkie drogi prowadzą do Nur Nemruta – zaśmiał się piskliwie karzeł.

– Zgubimy się – płaczliwie oznajmiła wiedźma. – Na zawsze się zgubimy. Będziemy łazić po wieży, póki nie osłabniemy z głodu, a potem przyjdą po nas stworzenia zwierciadeł. Słyszałam w opactwie Jałmużnika, że tym sposobem Nur Nemrut niejednego grzesznika umorzył…

– Pomnę, że pół tuzina lat temu – ożywił się niziołek – znalazło się paru śmiałków, co postanowili wynieść skarby z wieży Śniącego. Było o tym swego czasu głośno po gospodach. Ciemną nocką zakradli się do wieży, a trzeba wam wiedzieć, że Servenedyjki nawet za bardzo nie pilnują wejścia, boć wiadomo, że się bóstwo samo potrafi obronić. No, weszli do środka, a potem słuch o nich zaginął. Dobry miesiąc przeszedł, nim ich kapłani przypadkiem odnaleźli. Ze szczętem nieżywych, ale nie z tego najgorsza groza po ludziach poszła – łypnął ku niewiastom, by sprawdzić, czy opowieść budzi należyty postrach. – Bo jak ich ci kapłani znaleźli, to jeno pół człeka w korytarzu leżało. Reszta, znaczy się, głowa cała i ramiona, ledwie majaczyła po drugiej strome zwierciadła. A jak ich wyciągnąć chcieli, to się te trupy na dwa kawałki rozpadły. Sztywne nogi popod murem kapłani zagrzebali, a tamte kadłubki w głąb luster coś pociągnęło. Ale długo jeszcze potem nocami płacz z wieży okrutny słychać było, jak ich zwierciadlane stwory dręczyły a prześladowały za świętokradztwo.

Spod obsuniętej na nos peruki wiedźmy dobiegło zduszone chlipanie. Szydło wykrzywił się z ukontentowaniem. Wiedźmie przerażenie wielce mu schlebiało.

– Nie zgubimy się – twardo oznajmiła Szarka. – Nie zgubimy się, bo nas jadziołek wiedzie. A opowieści o zwierciadlanych stworach niezawodnie sami kapłani rozpuszczają, żeby się tu nikt po nocy nie pętał a dobytku nie tłukł. Tyle, że teraz nie nocka, a myśmy się za wejście opłacili. Nic nam nie będzie. I nie rycz, wiedźmo, bo jeszcze nie ma nad czym.

– One tylko wydają się proste – powiedziała powoli księżniczka. – Korytarze. Tak naprawdę, zwierciadła są… – urwała, szukając właściwego słowa – zwichrowane. Kąty. Coś jest nie tak z kątami.

– Byłam ciekawa, kiedy zauważysz – uśmiechnęła się Szarka, a kilkanaście rudowłosych wojowniczek uśmiechnęło się w tej samej chwili w zwierciadłach. – Powała się wznosi lekko i zakrzywia co parę tuzinów kroków. A lustra w korytarzach… z nimi dzieje się coś innego…

– Tafle – podpowiedziała Zarzyczka, przypatrując się odbiciu kobiety w brunatnym płaszczu: jej twarz była skurczona od strachu. – Tafle załamują się do środka…

Jest jeszcze coś, pomyślała niespokojnie, zaś palce wiedźmy drgnęły w jej dłoni niczym przerażone zwierzątko. Cisza. Dlaczego jest tak cicho?

– Gdzie są kapłani? – Zdziwiła ją nagła piskliwość własnego głosu.

Szarka znów uśmiechnęła się przelotnie. Jakby karciła niesforne dziecko.

– Patrzą na nas – z przekonaniem odezwał się karzeł. – Nie puściliby nas samopas, nie strzeżonych. Wyście zanadto znaczne osoby. I nie zabyliby o wiedźmie, która snadnie może wieszczyć. A bogowie jedni wiedzą, co ona w tych zwierciadłach zobaczy…

– Nie boję się kapłanów – rudowłosa potrząsnęła głową. – Zdziwiłabym się, gdyby nie próbowali położyć rąk na obręczy dri deonema. Jednak na razie chcę się przekonać, czym jest Nur Nemrut. I zwierciadła.

– Po co więc ciągniecie nas za sobą? – spytała księżniczka. – Co z tego, że was szukają, skoro i nami nie pogardzą? A zeszłej nocy zbyt wiele stosów rozniecono w Spichrzy.

– Tego nie możesz wiedzieć, księżniczko – odparła Szarka, a jadziołek na jej ramieniu zaświergotał niespokojnie. – Nie możesz wiedzieć, kto i kogo szuka. Nie możesz nawet wiedzieć, dlaczego za mną poszłaś. Z własnej woli, bo nikt nie wypychał cię za bramy cytadeli. Być może… być może potrafiłabym to wyjaśnić… – zawahała się – ale lepiej będzie, jeśli przekonasz się na własne oczy.

– To zwierciadła! – wybuchła wiedźma. – Nur Nemrut nas przywabił! Na zatracenie!

– Nikt go nigdy nie widział, prawda? – spokojnie ciągnęła Szarka. – Nur Nemruta, pana snów i przyszłości. Który objawia się jedynie we wnętrzu zwierciadeł. Boga, który śni świat. Którego sen jest zakładnikiem Krain Wewnętrznego Morza… a może to one są zakładnikiem jego snu? Pamiętasz przecież tę przepowiednię, księżniczko, o końcu świata i odchodzących bogach. O powrocie Annyonne i przebudzeniu Nur Nemruta…

Jadziołek zaskrzeczał głośniej, załopotał skrzydłami.

– Czego ty chcesz? – spytała cicho Zarzyczka.

– Zajrzeć przepowiedni w twarz. Nie obchodzi mnie przyszłość. Moja przyszłość.

– A przyszłość Krain Wewnętrznego Morza? – z nieoczekiwaną powagą spytał niziołek.

– Nie, karle – rudowłosa przymrużyła oczy. – Zbyt daleko od domu zawędrowałam, żeby na to odpowiedzieć. Odpowiedzieć cokolwiek.

– Ja chciałabym wiedzieć – wyszeptała Zarzyczka. – I więcej jeszcze. Chciałabym, żeby wszystko było jak kiedyś. Zwyczajnie. Jak należy. Żeby powrócili żmijowie.

– Więc przypatruj się zwierciadłom, księżniczko – cierpko odparła Szarka. – Choć to, co w nich zobaczysz, może nie przypaść ci do smaku.

– A ja wcale nie jestem ciekawa – wiedźma poprawiła perukę. – Po co tę przyszłość wydłubywać? Żeby nam w oczy gołym czerepem zaświeciła? Lżej to niby komu od tego, że własny los zawczasu zna? Radośniej?

– Nie, nie radośniej – mruknął posępnie Szydło. – Ale użyteczniej. Bo podobna wiedza to nie tylko imiona kochanków, które głupie dziewki zimową porą z wosku wróżą. Z wiedzy można zawczasu oręż wykuć przeciwko złu, które nadejdzie.

– Nie, nie można! – zaprzeczyła z niezrozumiałą złością Szarka. – Bo ta przyszłość i ta przepowiednia… Obie po równo zwichrowane, żeby je nagła zaraza zeżarła!

O czym oni rozprawiają?, z paniką pomyślała księżniczka. Nie rozumiem, o czym rozprawiają.

– Przecież sama mówiłaś… – zaczęła ze zdziwieniem wiedźma.

– Głupio, że mówiłam! – przerwała rudowłosa. – A jeszcze głupiej w tym miejscu powtarzać, co mówiłam.

– Ja zaś radbym usłyszeć. Ja prosty trefniś jestem, skąd mnie się w podobnych rzeczach wyznawać? – nalegał karzeł. – Ale wyście wielka pani, w świecie bywała. Tedy radbym od was usłyszeć o zwichrowanych przepowiedniach.

Zarzyczka pomyślała nagle, że pod przymilnym głosem dworskiego pochlebcy czai się coś więcej. Szyderstwo. Niepokój. I jeszcze coś, czego nie potrafiła rozpoznać.

To nie jest zwykły wesołek, pomyślała z przestrachem. Tu nic nie jest tym, czym się zdaje. Ani on, ani wiedźma, ani kobieta w obręczy dri deonema. Jesteśmy cieniami we wnętrzu zwierciadeł. A ja… – dziewczyna o bladej twarzy znów spojrzała na nią ze zmętniałego lustra – ja nie jestem nawet cieniem. Jakby tego poranka owionął mnie duszny sen…

Siedziałam przed zwierciadłem, przypomniała sobie. Siedziałam przed wielkim srebrnym zwierciadłem, które przyniesiono z komnat pani Jasenki. I nie potrafiłam ode – gnać myśli, że jeszcze poprzedniego wieczoru wpatrywała się w tę samą taflę książęca nałożnica, która próbowała mnie zabić. I miałam uczucie, jakby spoglądała ku mnie spoza gładkiej, srebrzystej powierzchni. Jakby się gdzieś tam wciąż jeszcze kołatał jej obraz – wraz z odbiciem zakrzywionego ofiarnego noża.

Potem w drzwiach stanął Szydło. Dworski wesołek. Ledwo pamiętałam go z uczty wyprawionej owego wieczora, gdy zjechaliśmy do cytadeli. Dziwny, mały człowieczek w żółtych rajtuzach, który fikał koziołki przed naszym stołem i śpiewał sprośne kuplety. Zdziwiłam się, czego może chcieć w mojej komnacie. Dlaczego służebne pozwoliły mu wejść. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził.

Moja ręka wpół drogi do dzwonka na służbę… A potem Szydło powiedział takim… dziwnym głosem: „Chodź za mną, księżniczko…”

Puzderko ze skalmierskim pudrem, dar księżnej Egrenne, spadło i rozprysło się na posadzce, kiedy odsunęłam krzesło. Chmura mlecznego pyłu między mną a odbiciem w lustrze.

– A i miejsce sposobniejsze ciężko będzie znaleźć – dokończył niziołek. – Gdzież lepiej rozprawiać o przepowiedniach, jeśli nie w wieży Śniącego?

– Nawet jeśli przysłuchują się wam jego kapłani? – spytała cicho księżniczka.

– I być może nie tylko jego – wykrzywił się niziołek. – Być może również nieocenione bractwo Zird Zekruna zwietrzyło okazję. Ale nawet wówczas warto rzecz zrazu rozważyć. Bo potem czasu może zbraknąć…

Przez chwilę mierzyli się z Szarką wzrokiem. Dwie pary oczu. Zielone i bursztynowe. Żadne nie odwróciło spojrzenia. Ale Szarką roześmiała się pierwsza.

– Jeśli mnie tu zabiją? – spytała, zaś Zarzyczka znów poczuła, jak w jej gardle narasta zimny skurcz. Bała się tej rudowłosej niewiasty. Swobody, z jaką mówiła o śmierci. Tego nieludzkiego śmiechu.

I jej łez, kiedy wiedźma opowiadała o losie sorelek.

– To takoż może się zdarzyć – z powagą przytaknął Szydło. – Sami rozumiecie, że kapłani będą chcieli was wypytać, a widzieliście, czego potrafią dokazać skalne robaki. Plugawa, paskudna śmierć. Módlcie się, by was nie spotkała.

– Zastanowiłeś się – powoli spytała Szarką – czym trzeba zapłacić za taką wiedzę? Za rozumienie przepowiedni? Powiadają, że świat jest pełen wichrów wystarczająco silnych, by wymieść serce jednego śmiertelnika, karle. A ja już straciłam zbyt wiele.

– Wiem – równie powoli odparł niziołek. – I mogę zapłacić.

– Ale ja nie – ucięła szorstko.

Karzeł bez dalszych sporów ruszył za rudowłosą. Wciąż potrząsał głową i coś do siebie mamrotał, ale przestał się spierać.

Jadziołek wydał przeciągły, przenikliwy trel i Szarką stanęła gwałtownie. Zarzyczka potknęła się, wpadła na karła. Stali naprzeciw wysokiej zwierciadlanej tafli. Księżniczka mogłaby przysiąc, że wcześniej jej nie było. Jakby urągliwie wynurzyła się z powietrza o krok przed nimi.

Odruchowo przytuliła się do wiedźmy. Piegowata niewiastka dygotała lekko, jej usta wykrzywiły się do płaczu.

– Pułapki Nur Nemruta – szepnęła niemal niesłyszalnie. – Jestem tu ślepa… nie widzę… nie widzę pułapek…

– Jadziołek widzi – Zwajka odrzuciła włosy z twarzy. – Mówiłam już. I wszystko, cokolwiek przyjdzie…

– Naprawdę zrobiłabyś to? – przerwał Szydło. – Zrobiłabyś to dla wiedźmy?

– Wypróbuj mnie! – w głosie Szarki zabrzmiała nieuchwytna, drapieżna nuta.

Zrobiła jeszcze jeden krok ku zwierciadłu. Położyła na nim ręce, powoli przylgnęła całym ciałem.

Jakieś słowo. Ciche jak oddech.

Gdzieś obok usłyszała chrapliwy, zduszony okrzyk wiedźmy.

Jadziołek z ostrym wizgiem wzbił się pod sam strop. Jego głos chlasnął księżniczkę jak pejcz, zatamował oddech. A potem go usłyszała.

Nie powinna tego robić – jego własna stodkokrwista rzecz – nie powinna ich przyzywać, nie w tym miejscu. Ale tym razem nie potrafił jej powstrzymać. Zbyt wiele nienawiści i strachu powracającego spoza snów. Ogień i krzyki, wszędzie wokół. Ogień i krzyki, które usłyszał, kiedy jego rzecz zdychała na spalonych słońcem skałach. To było wcześniej. Dawno. Daleko stąd. Ale teraz należała wyłącznie do niego. Jej sny. Słodka krew. I mętne, białe fale wszędzie wokół.

Moja, moja, moja! – wrzasnął przeraźliwie do tego, co krążyło poza zmętniała taflą, która dla niego nie była żadną zaporą.

A ona znów je przywoływała. Żołtookie stwory. Które próbowały dostać ją już przedtem. Którym wydawało się, te wystarczy wyciągnąć rękę. Jak po swoje.

Nieostrożna, zawsze była nieostrożna. Krzyki i krew. Coś, co nieodmiennie go wabiło. Do niej.

Wzniósł się jeszcze wyżej – czworo rozszerzonych oczu i drapieżny dziób. Jak zaostrzona strzała.

Zarzyczka krzyknęła przeraźliwie, kiedy jadziołek przeniknął przez lustrzaną powałę.

I nagle nie było przed nimi żadnej tafli.

Szarka zachwiała się, oparła o ramię karła. W bocznym zwierciadle księżniczka dostrzegła, że z ust rudowłosej spływa strużka krwi. Oczy miała nieruchome, niewidzące.

Szum. Dopiero teraz Zarzyczka spostrzegła, że jałowa cisza labiryntu zmieniła się w odległy, niespokojny szum. Jak fale przypływu w Cieśninach Wieprzy, pomyślała.

Zimny, kłujący wicher na twarzy, kiedy spoglądała z Wężymordem w morze – ku najdalszemu z horyzontów. Poszarpany zarys przybrzeżnych skałek. Zaśpiew morza.

Jednak to było coś innego. Mleczne zawirowania w zwierciadle obok – setki białych gołębich piór opadających wprost na odbicie brązowookiej dziewczyny w ciemnym płaszczu. Delikatny, nierzeczywisty dotyk – na twarzy, na włosach. Gołębie pióra.

I wreszcie widzi wyraźniej. Księżyc jest biały. Nie czerwony, tylko trupiosiny. Bezkrwisty.

Nie potrafi rozpoznać gwiazd.

A później wyciąga rękę ku chłodnej tafli… i szum unosi ją dalej… coraz dalej… poza pamięć… poza zwierciadło…


* * *

Krawęsek czuje, jak oczy zaczynają go piec z wysiłku, kiedy w ciemnym konturze portalu pojawia się wreszcie sylwetka córki Suchywilka. Zwajka wychyla się ostrożnie, z namysłem, jakby spodziewała się zasadzki. Krawęsek krzywi się drwiąco. W ukrytej komnacie nad zwierciadlanym labiryntem widzi wyraźnie jej twarz. Widzi, jak zielone oczy zwężają się lekko, kiedy przepatruje korytarz. Obok niego sługa Zird Zekruna pochyla się drapieżnie nad lustrem, gdy zza pleców rudowłosej wyłania się wiedźma.

Ale Krawęsek przypatruje się tylko Zwajce. Jest wysoka, bladoskóra, a jej luźno rozrzucone na plecach włosy połyskują jak roztopione złoto i przez chwilę kapłan ma uczucie, jakby naprawdę spoglądał na krew Iskry z północnych legend. Tfu, bluźnierstwo i sprośność, upomina się w myślach, gdy na czole barbarzynki dostrzega gładko kutą obręcz dri deonema. Wymacuje lewą dłonią najświętszy z kapłańskich klejnotów, naszyjnik z przejrzystego górskiego kryształu, w którym drzemie moc Nur Nemruta. Chłodny dotyk uspokaja, przytłumia strach. Na chwilę.

Zwajka odwraca się ku wiedźmie i mówi coś szybko, ze złością. Kapłani nie słyszą słów – komnatę stworzono tak, aby zwierciadła w tunelach zbierały obrazy pątników, ale nie sposób usłyszeć, o czym rozprawiają.

– Jak ryby w niewodzie – mruczy pod nosem kapłan Zird Zekruna. – Prawie jak ryby w niewodzie.

W tej samej chwili ze schodów wchodzi jeszcze jedna postać. Okręcona w brunatny płaszcz, ale Krawęsek rozpoznaje ją natychmiast.

– A żeby was pokręciło! – wybucha. – A żeby was nagia zaraza sparła! To ma być zbójca? To ma być z książęcej łaski wciąż nam żywy Twardokęsek? To się bardzo niebożę od zeszłego wieczora odmienił!

Jednak kapłan Zird Zekruna zdaje się nie słyszeć. Pochyla się jeszcze niżej nad zwierciadłem. Wąskie, blade wargi rozciągają się w parodii uśmiechu, a na twarzy ma wyraz czystej, nieskrywanej nienawiści. Zarzyczka utyka bardzo mocno, mocniej niż tamtego wieczoru, kiedy Krawęsek witał ją u bram Spichrzy. Krawęsek przygryza wargę i czuje przelotny przypływ współczucia dla tej drobnej dziewczyny.

– Nie pozwolę wam – mówi piskliwie. – To jest świątynia, nie katownia! Za wiedźmą i Zwajką się nie ujmuję, ale od księżniczki wara!

– Przestańcie ujadać jak kundel – Pomorzec odwraca się – bo jak kundlowi służyć każę! Nie wiem, skąd u was taka nagła miłość do żalnickiej suki, ale widzicie przecie, że samojeden siedzę i od niej z daleka.

Pod ciemnym kapturem jego twarz jest bardzo podobna do obciągniętej woskową skórą czaszki, tylko ciemniejsze kształty skalnych robaków kotłują się na czole, z wolna rozpełzają na policzki. Krawęsek mimowolnie zaciska palce na naszyjniku i zaraz dopada go wstyd – bo przecież nie powinien się obawiać mocy Zird Zekruna w najświętszym przybytku Śniącego.

– A jeśli ją wieszczy taniec ogarnie?

– W tym już waszego boga wola – Pomorzec uśmiecha się urągliwie. – To próba, konfratrze, boski sąd. Trza się przekonać, kim naprawdę jest kuternóżka. A jak się jej noga w otchłań omsknie, nie będę o tym po gościńcu rozpowiadać. Wasi kapłani też chyba język za zębami utrzymają.

– Oni tak, ale jak jemu tajemnicę nakażecie? – Krawęsęk sucho pokazuje trefnisia, który radośnie podskakuje w swoich żółtych rajtuzach i skwapliwie coś wiedźmie wykłada. – To książęcy wesołek, Szydło go wołają. On języka za zębami trzymać nie będzie.

– Więc mu go urzezajcie – wzrusza ramionami kapłan Zird Zekruna. – Najlepiej razem z głową.

Krawęsek chce jeszcze się spierać, ale Pomorzec znów odwraca się do zwierciadła i mruczy przez zaciśnięte zęby:

– Trza się było, kuternóżko, kniaziowskiej komory trzymać. Trza się było nie zapuszczać tam, gdzie cię jego moc nie chroni…

Kapłan Śniącego czuje przelotną ochotę, by zastanowić się nad jego słowami – spiski Pomorców zazwyczaj sięgają głębiej, niż się wydaje, i ma wrażenie, że usłyszał coś ważnego – ale wtedy właśnie w labiryncie pod nimi zaczyna się coś dziać. Sługa Zird Zekruna nic nie spostrzega, podobnie jak wędrująca pomiędzy zwierciadłami czwórka, jednak Krawęsek aż zamiera ze zdumienia i przestrachu. Labirynt przeobraża się. Och, labirynt często się zmienia i jest to jedna z tych rzeczy, o których nigdy nie rozprawiano poza murami przybytku. W każdym razie nie po tym, jak cztery pokolenia wcześniej sobór generalny potępił herezję Nieradzica, który utrzymywał, że zwierciadła są wcielonym Nur Nemrutem. „Natura bogów niepoznawalną jest", ogłosiło wówczas kolegium kapłańskie, zaś ideę wcielenia Śniącego potępiono z całym należnym ceremoniałem. Nieradzica wedle obyczaju wbito na pal, inni niefortunni bluźniercy płonęli na spichrzańskich wzgórzach niczym smolne pochodnie.

Jednak czasami – choć niechętnie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą – Krawęsek dumał nad tezami Nieradzica, którego doczesne szczątki rozwłóczyły zdziczałe psy. Bowiem labirynt zdawał się żyć własnym życiem. Czasami zamierał jak przyczajone zwierzę, czasami pulsował regularnym rytmem serca uśpionego boga, czasami zaś ożywał jak podczas owego niezwyczajnego karnawału. Stare przejścia znikały niepostrzeżenie, korytarze otwierały się w najmniej oczekiwanych miejscach. Zazwyczaj doświadczony sługa świątyni potrafił odgadnąć kierunek tych przemian i doprowadzić pątników na skraj najświętszego przybytku, tam, gdzie oddech Śniącego dobiegał zza warstwy luster. Jednak nikt nigdy nie oglądał prawdziwej postaci boga, nikt nie odnalazł przejścia do jego kryjówki. Pozostawały jedynie zmienne obrazy w zwierciadłach i wygłaszane w szalonym tańcu przepowiednie. Dość, by Krawęsek czuł się czasami, jakby mieszkał w drgających trzewiach zwierciadlanego potwora. Potwora, który pewnego razu się przebudzi.

Tym razem ogarnia go groza dotkliwsza niż wszelkie wcześniejsze strachy. Rudowłosa Zwajka stoi przed wysoką taflą, Krawęsek nie rozpoznaje miejsca, co nie zdarzyło mu się od najwcześniejszych dni nowicjatu. W pozostałych zwierciadłach, a jest ich w komnacie niemało, pojawiają się i znikają zmienne odbicia. Przed oczyma miga mu przerażone oblicze zagubionej pątniczki. Niewiasta ma głowę omotaną ciemną, wdowią nawitką i niczym ślepa maca po taflach korytarza, gdy te wybrzuszają się pod jej palcami jak gęsta, bulgocząca smoła. Czyżby to było właśnie teraz, myśli z przestrachem Krawęsek i przez moment ma wrażenie, że ściany wieży zacisną się wokół niego jak palce. Czyżby przepowiednie miały się wypełnić?

Zwajka, Zarzyczka i wiedźma wciąż stoją przed zwierciadłem, którego nigdy wcześniej nie oglądał. Karzeł trzyma się nieco na uboczu, kilka kroków za niewiastami. Rudowłosa coś mówi, potrząsa głową, a potem kładzie ręce na lustrze. Krawęsek otwiera usta, żeby krzyknąć: „Świętokradztwo!", ale nie ma na to czasu. Bo pod czaszką wybucha mu wysoki, cienki wrzask. Zatacza się jak po ciosie i przez chwilę nic nie widzi. A później, kiedy wciąż jeszcze usiłuje szeroko otwartymi ustami łowić powietrze, nabrzmiałe od bólu oczy rozwierają się szeroko, zaś z zawodzenia poczynają się wyłaniać słowa.

Moja, moja, moja!

Plugastwo! – Krawęsek odskakuje od zwierciadła, od dwu par rozjuszonych, miodowych ślepi, co zdają się mierzyć prosto w jego twarz. – O bogowie, wpuściliśmy do świątyni plugastwo!

Jadziołek wydaje kolejny przeciągły wizg i wzbija się wysoko, ku lustrzanej powale. Jad błyszczy oleiście na jego skrzydłach. Nie spogląda dłużej na Krawęska, ale ten przysiągłby, że plugastwo doskonale wie o sekretnej komnacie i naigrywa się z ukrytych w niej kapłanów. Wznosi się jeszcze wyżej, aż grzebień ostrych piór na jego głowie niemal dotyka sklepienia. A potem – o zgrozo! – przenika przez taflę. Jak przez wodę. Po zwierciadle przebiega dreszcz, mleczne kręgi rozchodzą się z miejsca, gdzie zniknęło plugastwo.

I nagle nie ma żadnej tafli. Tylko triumfalny krzyk jadziołka w umyśle kapłana.

Wiedźma wrzeszczy. W zwierciadle jej twarz jest pobielaną, trumienną maską przerażenia.

– Trzeba to przerwać! – wyrzuca z siebie Krawęsek. – Nie rozumiecie? – jego głos się załamuje, ale nie potrafi na to nic poradzić. – Jadziołek pożera sny. Pochłania je, niszczy. A teraz… a teraz jest w wizji boga. We śnie Nur Nemruta – kończy szeptem. – W przeznaczeniu. W przeznaczeniu Krain Wewnętrznego Morza…

– Cicho! – sługa Zird Zekruna niemal dotyka czołem zwierciadła.

W którym Zarzyczka robi powolny krok ku matowej ścianie korytarza. A potem jeszcze jeden i następny. Pomorzec ze świstem wciąga powietrze – łapczywie i zachłannie. I zwierzchnik świątyni Nur Nemruta pojmuje, jak dalece się pomylił, wierząc, że pułapkę zastawiono jedynie na rudowłosą córkę Suchywilka. Skalne robaki zbiegają się pod skórą w kącikach oczu Pomorca, jakby one również przypatrywały się Zarzyczce. Nigdzie nie widać jadziołka, ale dla kapłana Zird Zekruna nie ma to już najmniejszego znaczenia. I Krawęsek rozumie, że choćby cała świątynia miała się na ich oczach obrócić w pył, Pomorzec nie przestanie napawać się upadkiem żalnickiej księżniczki.

Która jak we śnie wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…


* * *

Rutewka wrzeszczy, kiedy gorąca oliwa zalewa mu twarz. Próbuje się cofnąć, ale wtedy dziewczyna w sukni z żółtej kitajki chwyta go i przyciąga ku sobie. Mroczek całkiem wyraźnie widzi jej twarz, młodą, nieledwie dziecinną, lecz teraz zastygłą w wyrazie dziwnego skupienia. Ale trwa to bardzo krótko. Płonąca struga przeskakuje chciwie na szeroką spódnicę dziewczyny. Jej ręce zmieniają się w dwie pochodnie zaciśnięte wokół ramion Rutewki, który nadal próbuje się rozpaczliwie szamotać. Rozpaczliwie i daremnie, bo płaszcz pali się na nim mocnym płomieniem, wyrzucając w powietrze strzępy spopielonych szmat. Wyrywa się, odpycha upiorną postać w sukni z żywego ognia. Jej głowa płonie – jak aureole na obrazach świętych – kiedy zajęły się natłuszczone, paradne warkoczyki. Zdechła, myśli z cieniem przerażenia Mroczek, lecz ona znów wychyla się do Rutewki i jeszcze raz go dosięga. Jego krzyk przechodzi w wycie, lecz dziewczyna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.

Kupiec bławatny wytrzeszcza załzawione oczy – nie potrafi powiedzieć, jak długo to trwa. Wreszcie mężczyzna potyka się na stopniach, pociąga dziewczynę za sobą i oboje staczają się w dół. A potem nagle wszystko milknie.

Na chwilę plac pokrywa milczenie. Słychać, jak jękliwie trzeszczą nadwątlone bale wspierające podium. Ogień niecierpliwie pełga wokół sczepionych postaci u stóp podestu.

Jedna z patrycjuszek zaczyna zawodzić. Mroczek nie rozumie słów. Dwie inne kobiety wykręcają jej ramiona, przytrzymują na szczycie schodów, na których płonie rozlana oliwa.

Niepostrzeżenie zajmuje się żółte płótno, którym przystrojono podium. Wypełnione oliwą lampki poczynają wybuchać jedna po drugiej. Zgromadzeni na placu spiskowcy przypatrują się temu bez jednej żywszej myśli.

Mroczek próbuje uwolnić się z uchwytu Ciecierki. Kapłan nie spuszcza wzroku z poczerniałych trupów, ale jego palce są zaciśnięte na ramieniu niegdysiejszego kupca bławatnego. Ten z wysiłkiem powstrzymuje dreszcz przerażenia i po raz kolejny uroczyście przeklina swego kamrata Twardokęska, jego ojca, dziadów i wszelakich przodków do jedenastego pokolenia wstecz. Toż mieli go po sprawiedliwości spalić, złorzeczy w myślach. Mieli go kaźnić pospołu z wiedźmim pomiotem i spokój miał być. A tu co?

Po prawdzie los Twardokęska, wiedźmy, kapłanów Zird Zekruna oraz całej Spichrzy nie zajmuje go ni odrobinę. Co więcej, Mroczek ochoczo przystałby na to, żeby cała Spichrza zwaliła się mieszczanom na łeb, byleby tylko on, Mroczek, świetnej pamięci kupiec bławatny, zdołał się cichaczem wynieść za mury miejskie. Bo Mroczek nie jest głupi, a jego małe świńskie ślepia kramarza widzą znacznie więcej, niż można przypuszczać. Doskonale rozumie, że Ciecierka nie przywiódł go tutaj bez powodu i nie wydaje mu się, by szło jedynie o pomordowane patrycjuszki.

– Chodźcież stąd – szarpie rękaw ciemnej szaty kapłana. – Tylko patrzeć, jak ściągną Servenedyjki.

Ciecierka mamroli coś w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od podium z uwięzionymi mieszczankami.

– Dalejże! – wrzeszczy tymczasem obszarpaniec w czerwonej szpiczastej czapce. – Dalejże, chłopy, trza te gruszki postrącać, nim się na dobre uwędzą.

Mroczek przymruża z lekka oczy, a gromada buntowników mimo ognia rzuca się ku słupom podtrzymującym podest. Niewiasty krzyczą przeraźliwie, gdy drewniana konstrukcja zaczyna się chwiać i chybotać. Ich barwne, połyskliwe suknie falują w rozgrzanym powietrzu, a głosy nikną we wrzawie tłumu. Część ludzi po prostu stoi i patrzy obojętnie, jakby obserwowała przedstawienie ulicznych komediantów.

Z dołu, z książęcego traktu podnosi się jeszcze głośniejszy zgiełk. Servenedyjki, myśli ze strachem Mroczek. Lecz Ciecierka najwyraźniej nie zamyśla uciekać, unosi wyżej głowę, wciąga głęboko powietrze i przez chwilę jest bardzo podobny do wietrzącego psa. Kupiec bławatny wzdryga się ze strachem – nie rozumie, co się w takich chwilach dzieje z Ciecierka, ale jest święcie przekonany, że jego moc pochodzi od złego. Bo i jakżeby inaczej kapłan przydybał go zeszłej nocy na samiuśkim progu Wiedźmiej Wieży? Prawda, że Mroczek był z lekka zamroczony trunkiem, a i pogawędka z Twardokęskiem otumaniła go i przeraziła zarazem. Prawda też, że prawie na oślep uciekał z cuchthauza, po tym jak jaśnie książę Evorinth wkroczył do ciemnicy wraz z gromadą Zwajców.

Zdążył jedynie wciągnąć w płuca orzeźwiające, nocne powietrze, kiedy w milczeniu otoczyło go trzech kapłanów Zird Zekruna. I to chyba najbardziej rozżaliło Mroczka: bo akurat pierwszy raz od nieszczęsnego spotkania w Górach Sowich poczuł nieśmiały przypływ nadziei, że zdołał się uwolnić od wiedźmich i kapłańskich knowań. Kiedyś, jeszcze w sławetnej szajce Twardokęska, wydawało mu się, że życie dostojnych tego świata jest mniej zawiłe. Jednak dzisiaj oddałby wiele za swojskie, zapchlone legowisko w kryjówce na Przełęczy Zdechłej Krowy.

Bo oni wszystko wiedzą, kapłańskie ścierwa, myśli, nawet się taić nie próbują. Ani słóweczkiem nie napomknęli, jakim sposobem dokładnie na czas popod Wiedźmią Wieżą stanęli, by mnie jak karaska w sieć chwycić. Tylko im ciemne piętna na czołach falowały jak nieszczęście.

Boi się. Po co im taki mizerak jak ja, zastanawia się niespokojnie. Toż ja się nie wyznaję. Toż ja nie chcę. Niech tu jeno Servenedyjki wpadną. Niechże sobie popatrzą na obdarte z przyodziewy trupy towarzyszek, na poobrzynane głowy – przecie ni żywa noga nie ujdzie. Bo sprawa już nie o książęcy trakt. Nie o obelgi hołoty, ale wymordowanie ratuszowej straży, rajcowych niewiast i tuzina samych wojowniczek. Słowem, bunt prawdziwy i płazem go książę pan nie puści.

Jednakże na książęcym trakcie nie pokazują się bynajmniej wojowniczki w błękitnych płaszczach. Mroczek mruży oczy. Wokół niego tłuszcza drga i burzy się coraz mocniej. Jedni chcą uciekać, inni prą ku bramie na świątynny dziedziniec. Szarpnięte mocno podium nagle składa się, rozpada z piskliwym trzaskiem. Uczepiona resztek słupa niewiasta w błękitnej telejce drze się rozpaczliwie nad rumowiskiem, które przez chwilę wygląda jak wielki stos drew na opał. Bardzo krótko. Gdyż w chwilę później przygaszony ogień wybucha jeszcze silniejszym płomieniem.

Kobieta w błękitnej sukni zeskakuje z podium. Powietrze drży od żaru.

Wokół płomieni zaciska się gęsty pierścień buntowników i przygodnych gapiów.

Przez chwilę Mroczkowi wydaje się, że niewiasta w błękitnej sukni zdoła się uratować. Ma włosy splecione w cieniutkie warkoczyki, upięte wysoko nad czołem srebrną bramką i rozrzucone na plecach, jak noszą się w Spichrzy zamożne mieszczańskie panny. Potyka się o własną spódnicę, przewraca między tlącymi kawałkami drewna. Szybciej dziewczyno, szybciej, myśli Mroczek, nim ci się zajmą te krasne szmatki. Jakby słysząc, dziewka podrywa się rozpaczliwie, wyciąga ręce ku najbliższym gapiom. Suknię ma rozerwaną aż po biodro, zakrwawioną, ale wciąż idzie naprzód. I wtedy właśnie, kiedy Mroczek zaczyna wierzyć, że jej się uda, z tłumu wysuwa się długi szafelin. Pierwszy cios dosięga ją w ramię. Dziewczyna przewraca się z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. Próbuje się czołgać, ale szafelin uderza raz za razem i spycha ją coraz dalej w płomienie.

Jak wtedy, kiedy chłopstwo dopadnie wilka w jamie, myśli Mroczek.

Coś gorzkiego podpływa mu do ust. Wspomnienie. Trwał czwarty rok suszy. Każdego ranka regenci na rozkaz małoletniego księcia Evorintha przyozdabiali dusienice świeżymi trupami zbiegłych chłopów. Poprzedniej nocy zdziczałe psy porwały dzieciaka z sąsiedniego domu. Zdziczałe psy albo jeszcze coś gorszego. Wyschnięta, popękana ziemia aż skwierczy od upału. Ludzie gadają o czarach. Że w Krowim Parowie krowie wymiona sikają czystą krwią, że nocami wiedźmy pod postacią nietoperzy wpadają do izb i wysysają z niemowląt życie. Za trzy dni ta część miasta doszczętnie spłonie i nikt nie pozna imienia podpalacza. Nikt prócz Mroczka, kupca bławatnego.

Na razie jednak dwóch drabów wyłamuje mu ramiona. W tymże Krowim Parowie, na placyku przed jego własną kamienicą. Zaparte drzwi, zabite deskami okna. Skowycząca kobieta w głębi domu – złe oko, uroczne oko, tak mu powiedzieli, a książęcy włodarz tylko pokiwał głową. Nie, nie była wiedźmą, choć miała rude włosy i na przekór wszystkiemu nie chciała ich zakrywać chustką. Dzieci też były rude, dwie sprytne dziewuszki, które zaczynały już rozpoznawać cyfry w księgach ojca. Wina matki idzie w córki, przypomina sobie Mroczek, tak właśnie gadali sąsiedzi. Niegodne. Nie, nie krzyczały, tylko przez jedną chwilę wydało mu się, że wysoko, w okienku wykusza, który kazał nagotować specjalnie dla nich, mignęły mu dwie dziecięce przerażone twarze. Potem modlił się, żeby ów pożegnalny obraz był złudzeniem, żeby dym ogarnął je spokojnie, we śnie.

A wszystko było takie proste, takie oczywiste – nie można prząść złota ze słomy. Bo starczyło, żeby tam usiadła, za wysoką dębową ladą, a wszystko, czego dotknęła, zamieniało się w złote monety. Z rudymi warkoczami upiętymi w wysoką koronę, z rzędem igieł połyskujących wzdłuż dekoltu jej zielonej sukni, z miarą w prawej ręce. Za ladą, co pamiętała czasy jej dziada, po którym odziedziczyła sklep. Bo Mroczek żenił się z nią właśnie z powodu tego sklepu. Nie była ładna. Raczej dorodna, o silnych ramionach, rozłożysta w biodrach. Stanął przy niej przed kapłanem Nur Nemruta – ot, chudy, postny kiełbik przy kupieckiej córce. Wstydził się. A później coś się stało, nie pamiętał jak, kiedy. Nie rozumiał, dlaczego. Może z powodu córeczek. A może dlatego, że wszystko, czego dotknęła, zmieniało się w złoto.

Skończyło się. Potem był rozjuszony, zazdrosny tłum. Kram spalony letniej nocy, kiedy w spokoju ducha grał z kamratami w kości w gospodzie. I szybki, bardzo szybki upadek pewnego kupca bławatnego.

Oczy łzawią od dymu.

Dlatego nie spostrzega, że na placyk przed świątynną bramą wkracza wreszcie czoło świątecznego pochodu. Właściwie jednak nie jest to już świątynny pochód, bo górą nie powiewa ani jedna chorągiew z wizerunkiem żmija.

Ciecierka nie odrywa wzroku od postaci na czele pochodu i mamrocze coś niewyraźnie.

Procesję prowadzi ktoś wysoki, rozrośnięty w barach. Na twarz ma nasunięty szpiczasty kaptur, lecz Mroczek zna ten oszczędny sposób chodzenia. Płynny, równy rytm kroków kogoś, kto wiele lat spędził na górskich ścieżkach. Znajome wciągnięcie głowy w ramiona.

Nie chce mu się wierzyć i wtedy nareszcie rozpoznaje słowa kapłana.

– Najpierw ona, potem on – mruczy Ciecierka. – Najpierw ona, potem on.

…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…


* * *

– Nie – Książę Evorinth stoi oparty o framugę okna i patrzy na łunę bijącą od strony świątynnego traktu; jego głos jest bardzo spokojny. – Nikogo nie poślę.

Włodarz bez słowa wyłamuje palce. W mrocznej komnacie widzi jedynie plecy księcia przyodziane w zielony aksamitny kubrak. Zresztą i tak woli nie widzieć twarzy.

– Nikogo nie poślę – ciągnie książę. – Nie prędzej, aż mi się tu na brzuchach przyczołgają. Świątobliwy Krawęsek z jego kapłaństwem i wielmożny burmistrz pospołu. Póki ładnie nie poproszą. Z uszanowaniem, jak się godzi własnego pana o pomoc prosić. A czegoście się spodziewali? Po tym, jak przyleźli tu obaj niczym do obory? Po tym, jak mnie świątobliwy Krawęsek niby chłystka ołgać chciał i wiedźmę z ciemnicy wykradał? Po tym, jak mnie panowie rajcę obsztorcowali, że co tchu na szczuraków nie ruszam? Jak mi tu jeden z drugim cały ranek o ich – szych starodawnych prawach a przywilejach gardłowali? O immunitetach i wolnościach? Tedy ja ich wolność uszanuję, bez obawy…

– Spichrza płonie – ośmiela się przerwać włodarz. – Pospólstwo pobuntowane…

– Myślicie, że nie wiem? – ucina książę. – Ale nie moja sprawa, co mi onegdy bardzo dobitnie świątobliwy Krawęsek i wielmożni rajcę objaśnili. Nad miastem miejskie prawa, gadali, a od świątyni takoż wara. Wy myślicie, że ja nie wiem, jak kapłaństwo przeciwko mnie judzi? Myślicie, że nie słyszałem ich pogróżek, że niech jeno palec zakrzywię na przywileje, co im je moja pani matka ponadawała, to za przykładem ojca u wrót świątyni na łańcuchu skończę? Tedy bez zaproszenia nic nie uczynię.

– Ale to nie jest byle ruchawka – włodarz przestępuje z nogi na nogę. – To prawdziwy bunt. Rajcę ludzi zbierają, ale mało ich.

– Rychło się ocknęli – wzrusza ramionami książę. – Od ładnych paru miesięcy jasna była rzecz, że coś się tu kroi. I to niemałego. Tylko, że się jeden na drugiego oglądał, czyimi palcami kasztany z ognia wyciągać. Starczyło z początku kilka łbów ukręcić, a starucha, co o spisku ze Zwajcami gadał, do ciemnicy wrzucić. Co się tak dziwicie?

– w głosie księcia Evorinth pobrzmiewa ton rozbawienia.

– Myśleliście, że nie wiem? Otóż wiem bardzo dobrze.

– Bo się miejscy na waszych pachołków oglądali – przeciwstawia się niepewnie włodarz. – Zawdy spichrzańscy panowie pokoju w czas Żarów strzegli. Taka ich powinność.

– Akurat – prycha książę. – Ledwo wczoraj moi pachołkowie wiedźmę pojmali, a zlazło się tu pół Spichrzy z protestacyjami.

– Ludzi w mieście macie – z rosnącą desperacją mówi włodarz. – Co wam szkodzi…

– A nie bądźcie tacy pewni! – śmieje się książę. – Prawda, zostało się trocha drabów, bo też wszystkich bez dania racji w święto do koszar nie mogłem odesłać. Ale niewielu, bardzo niewielu. I długo buntowników odpierać nie będą, niech się panowie rajcę nie łudzą. A z koszar bez mojego rozkazu ni żywa noga nie wyjdzie.

– Jakże tak…? Jakże tak, panie?

– Tak to! Zanadto się tłuszcza rozzuchwaliła, o wiele za bardzo. Póki się miasta trzymali, poty oczu przymykać mogłem. Ale nie będą mi pod moim własnym dachem swawolić, o nie! Ty wiesz… – głos księcia załamuje się gwałtownie, lecz zaraz znów jest płaski i spokojny. – Ty wiesz, że oni ją tutaj zeszłej nocy ubili. W samej książęcej cytadeli. Pod moim dachem. No i dobrze. Malowany książę, tak o mnie gadają. Myślisz, że nie wiem? Że nie słyszałem? Że mi służba nie gada o tym, jak Krawęsek do matki chodzi i gniewem bogów straszy? A ona mi potem do nóg z płaczem pada. Opamiętaj się, syneczku, gada, pokorne ciele dwie matki ssie, przeczekaj, pohamuj się. Ale dziś pohamować się nie zamyślam. Dosyć!

Włodarz milczy, w zakłopotaniu wpatrując się w pozawieszane na ścianach tarcze. Zrazu człek odgadł, myśli, że z tego ubicia książęcej kochanicy nieszczęście będzie, a dotkliwe. No, teraz darmo deliberować ani u pana rozsądku stukać, bo się go nie najdzie. Żeby chociaż wziął się i kogo ubił, ale nie. Będzie tak stał i patrzał, jakoby mu się z żałości we łbie pomieszało.

– Ja wiem, co wy myślicie – mówi książę. – Znam was, ścierwa, znam bardzo dobrze. Ot, umorzył kto jedną durną nałożnicę, myślicie, krótka będzie żałość i pomstowanie. Ale niedoczekanie wasze. Wy mi jeszcze wszyscy zapłacicie… Zęby będziecie z bólu zaciskać i płacić! Płacić, póki nie powiem dosyć!

Niech gada, myśli włodarz, wszystko jedno co. Niech mnie nawet starego zetnie, mała będzie strata. Ale niech nie stoi tak w oknie i nie gapi się na ogień. Bo pali się coś więcej niż Spichrza. Znacznie więcej.

– Tyle, że jak oni z miastem skończą, to na cytadelę ruszą.

– Poczekam – spokojnie mówi książę. – Nie strachajcie się, kiedy pod bramami staną, godnie ich każę powitać. Ale nie prędzej. A przed świtem… przed świtem miasto będzie moje. Moje, bo mi się prawem urodzenia należy. Prawem, które mi odebrano. Albo będzie moje, albo nie będzie go wcale!

– Tam ludzie zostali – cicho mówi włodarz. – Wasi ludzie. A oprócz nich jeszcze i gości świątecznych niemała gromada. Żalnicka księżniczka.

– A co mi do niej?! – wybucha z wściekłością książę. – Co mi do tej żalnickiej kuternóżki? Czemu niby ona żyć ma? Czemu mam się nad nią litować, kiedy nad tą drugą, nad tą moją, nikt się nie ulitował?

…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…


* * *

Kierz maszeruje. We łbie mu się trochę mąci od wina, ale maszeruje dzielnie: kazali iść, więc idzie, wszak po to się zaciągał. Idź, synku, do książęcych drabów, powiedziała matka, krzywdy ci nie będzie. To poszedł. Szybko przywykł do komendy, czemu by nie? W magazynie wydali mu nową przyodziewę w barwach księcia Evorintha i porządne, wysokie buty. Pierwsze w życiu Kierza, który dotychczas chadzał wyłącznie w chłopskich chodakach. Trzy razy w tygodniu karmiono go mięsem, a co niedzielę wydawano przydziałową okowitę w szklanej flaszce, po pańsku, więc Kierz chwalił sobie matczyną radę i niczego lepszego od życia nie oczekiwał.

Długa grzywka o barwie przybrudzonej słomy opada mu na oczy – a oczy Kierz ma niebieskie jak chabry i równie bezmyślne. Potyka się, ale kamraci podtrzymują go i szybko wyrównują szyk. Żaden nie wie, dokąd właściwie idą, ale sprawa jest poważna, bo dziesiętnik klnie straszliwie i spluwa co drugie słowo. Kierz nie martwi się: wie, że kiedy przyjdzie właściwa chwila, ktoś powie mu wyraźnie, co robić. Jednak coś jest nie tak. Resztki połamanych sprzętów na ulicy. Cisza. Osmalony mur. Jakiś dzieciak, który leży przed drzwiami domu z dziwnie wygiętą szyją.

Zza zakrętu ulicy dobiega przeraźliwy wrzask. Niewieści, a za nim inne krzyki, coraz głośniejsze. Obok Kierza wysoki szpakowaty żołnierz głośno przełyka ślinę.

– Napij się. – Ktoś podaje Kierzowi bukłaczek.

Śliwowica jest mocna, pali gardło, ale chłopak nie śmie odmówić. Przez chwilę dyszy ciężko i marzy o łyku wody, ale nie wierzy, że się jej doprosi. Bo kto oprócz niewydarzonego Kierza, koszarowej łamagi, myślałby o wodzie w czas spichrzańskiego karnawału?

Zatrzymują się w załomie muru. Wysokie mieszczańskie kamienice pochylają się nad nimi. W górze, na przerzuconych ponad ulicą sznurach łopoczą białe płachty prześcieradeł.

– Nu, chłopaki – mówi dziesiętnik – przystaniem. Lepiej nie będzie.

– Co tera, panie dziesiętnik? – pyta ktoś niecierpliwie. W oddali narasta wrzawa – coraz bliżej i coraz głośniej.

– A co ma być? – Stary wojak ze znużeniem ociera czoło: słońce niemal zaszło, ale upał nadal doskwiera, szczególniej, że każdy z drabów przywdział odświętny hełm i kolczugę. – A co ma być, psie syny! – powtarza ze złością. – Książę pan zakazał wszczynania zaczepek, tedy nie będziem wszczynać. Rozumiecie, ścierwa?! Rozkaz jest rozkaz!

– Pono wedle świątynnej bramy tłuszcza całą kompanię rozniosła – odzywa się ktoś z tyłu przenikliwym szeptem. – Tedy co, jak i na nas uderzą? Stać mamy?

Kierz mimowolnie sięga do pasa, lecz ręka opada luźno, zamiast zmacać rękojeść miecza. Bo też całą broń kazano im zostawić w koszarach, choć co starsi wojacy okrutnie sarkali na podobną niedorzeczność. Kierz też rozżalił się ogromnie, bo ze wszystkiego ten miecz i biała kita na paradnym hełmie podobają mu się najbardziej. Zresztą, nigdy jeszcze nie miał okazji go używać. Nie, żeby osobliwiej tęsknił do bijatyki, bo Kierz był młodzieńcem spokojnym i dobrze ułożonym, ale zawsze miło mieć go przy sobie.

– Ano stać! – Dziesiętnik spluwa zamaszyście. – Stać jako książęcym drabom przystoi! Jak na paradzie!

Więc Kierz stoi. Zadowolony, że nie każą dalej maszerować, bo zmęczył się okrutnie. Niewiele z tego wszystkiego rozumie – dziesiętnik nadal wrzeszczy, ale taka natura zwierzchności, że wrzeszczy. Kierz najchętniej spytałby, w czym rzecz. Czemu mają stać w skwarze. Czemu miecze w koszarach zostawione. Ale nie spyta. Jest w drabach czwarty miesiąc i dobrze rozumie, co wypada, a co nie. Duma więc posępnie nad nadchodzącą nocką: kamraci zapowiedzieli, że wybiorą się do ladacznic z Krzywej, co trwoży Kierza znacznie bardziej niż wszelkie książęce rozkazy. Nigdy nie miał śmiałości do dziwek, zwłaszcza takich jak na Krzywej, pachnących, wyszminkowanych jak jakie panie. W skrytości ducha wolałby raczej przylgnąć w koszarach i wyspać się należycie, ale nie honor.

– …takie syny! – pokrzykuje dalej dziesiętnik, ale w jego głosie nie ma wigoru. – Rozkaz złamać by się chciało! A ja nie dozwolę! Bo rozkaz jest rozkaz i basta!

– Jakby co… – zaczyna szpakowaty drab obok Kierza. – Jakby co…

Ale Kierz nigdy się nie dowiaduje, co. Zza załomu muru wypada kilku wyrostków w ciemnych opończach i kapeluszach przybranych szarfami ze znakiem szubienicy. Kierz nie ma pojęcia, co to wszystko oznacza, ale pręży się dumnie w swoim paradnym hełmie. Tamci zatrzymują się raptownie. To akurat jest, jak należy. Mieszczanie powinni czuć respekt przed książęcą strażą, myśli Kierz.

– Zewrzeć się – rzuca półgłosem dziesiętnik.

Teraz Kierz niemal dotyka bokiem kolczugi sąsiada. Słyszy wyraźnie jego oddech, czuje ostry zapach gorzałki. Ale tak jest jakoś… raźniej, choć nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego.

A tamci wciąż gapią się niepewnie, choć z każdą chwilą jest ich coraz więcej.

– Ostawcie nas w pokoju, dobrzy ludzie – mówi ugodowo dziesiętnik. – My zaczepek nie szukamy. Słońce lśni na dachach świątyni Nur Nemruta.

– Na nich! – Z tłumu wyskakuje krępy chłop w szpiczastym kapeluszu. – Wytłuc książęce wszy!

Drabi zbijają się w gęstszą gromadę, ale jest już właściwie zbyt późno. Zbyt późno na cokolwiek, bo tłum rusza na nich jak wielogłowe rozwścieczone zwierzę. Kamień uderza w nos szpakowatego kamrata Kierza. Chłopak odruchowo podnosi tarczę i dobrze robi, bo ku jego twarzy właśnie leci solidny kawał cegły. Zaraz później osłania się przed drewnianą pałką. Kątem oka widzi, jak po twarzy szpakowatego ścieka krew. Z prawej strony ktoś się przewraca, lecz inni zaraz wyrównują lukę. A tamci są coraz bliżej. W gardle Kierza narasta dziwne, suche łkanie. Boi się. I nie rozumie.

Pewnikiem trza nam się utrzymać, myśli. Niezadługo, póki inni z koszar nie ściągną. Na odsiecz, jak to kiedyś pan dziesiętnik ładnie powiedział. Bo książęcy pachołkowie zawdy pospołu stawają. Jeden za drugiego.

Kamienie lecą coraz gęściej. Kamienie, ułamki cegieł, resztki połamanych sprzętów. Nad tarczą Kierza wyrasta czerwona od krzyku czy gniewu twarz bezzębnego mężczyzny. Chłopak próbuje się cofnąć, ale za plecami ma innych drabów i nie może. Waha się – o jedną chwilę zbyt długo. Napastnik trzyma w ręce koszmarnie przerdzewiały, pogięty sztylet i mierzy tym sztyletem dokładnie w odsłoniętą szyję szpakowatego.

Ktoś łapie go za nogi. Kierz wierzga bez namysłu, bardziej ze strachu niż dla obrony. Ma szczęście, bo inny drab, młody chłopak, którego nazywano w kompanii Zezulcem, przewraca się z wyrazem zadziwienia na twarzy. Nie sięga bruku – tuzin rąk chwyta go jednocześnie i unosi. A potem jest już jedynie zwierzęcy skowyt. Tak samo darła się wiedźma, jak ją u nas we wiosce popod jaworem kamienowali, przemyka Kierzowi przez głowę.

Wiedźma miała piegowaty nos i zdumione, szeroko otwarte oczy.

Kolejny drab przewraca się i Kierz widzi, że jest to sam dziesiętnik. Nie krzyczy.

Kierz ze wszystkich sił ściska uchwyt tarczy, kiedy z szeregu wyrywają kolejnego draba. Usta rozdziawione w krzyku. Krew. Na kamieniach w zaułku jest mnóstwo krwi. A sterta zmasakrowanego mięsa pod wrotami domu była kiedyś Zezulcem.

Nasi ludzie muszą być już blisko, myśli Kierz. Przecie stąd do koszar ledwo kilka chwil. Przecie słyszą, że bijatyka niezgorsza.

Coś lepkiego i ciepłego ścieka mu po policzku i przez chwilę, zmartwiały ze strachu, myśli, że to krew. Ale to tylko plwocina – wykrzywiona z wściekłości baba jeszcze raz pluje mu prosto w twarz. Kierz nie myśli, z całych sił wali ją tarczą w gębę.

Najgorsze jest, że nie może zrobić nic więcej. Zupełnie nic. Chętnie złamałby rozkaz dziesiętnika, bo choć ludzki był z niego człek i na pewno nie chciał Kierzowej krzywdy, musiał się z tymi mieczami okrutnie pomylić. Ale Kierz rozumie dobrze, że przyklęknąć teraz, wyjść zza kręgu tarcz, odsłonić się – to śmierć. I że w żadnym razie nie zdoła dobiegnąć do koszar poprzez rozjątrzony motłoch. Może jedynie ściskać w spoconych palcach uchwyt tarczy. I patrzeć, jak tłuszcza wyrywa z szeregu kolejnego draba.

Wiedźma też tylko patrzyła. Jej oczy były wielkie i niebieskie. Zupełnie jak oczy Kierza.

Dlaczego?, myśli zupełnie bez sensu, kiedy Koluber, wysoki chłop o twarzy poznaczonej ospowymi dziobami, przyklęka pod uderzeniem pałki na jedno kolano i desperacko osłania się przed następnym ciosem. Desperacko, lecz daremnie, bo pałka jednak opada wprost na jego czaszkę. Kierz spogląda ukradkiem ku dachom książęcej cytadeli. Dlaczego?, powtarza ze strachem. Dlaczego dziesiętnik kazał nam zostawić miecze? Dlaczego wciąż nikogo nie ma?

Ale dziesiętnik jest ze szczętem martwy i nic nie może wyjaśnić. Kierz widzi, jak jego głowa szybuje nad tłumem. Zaczyna płakać. Choć nawet nie wie, że płacze.

Trzeba oderżnąć jej głowę, pouczył go stary pastuch, kiedy wiedźma przestała się poruszać pod gradem kamieni. Trzeba oderżnąć głowę, a serce przebić ostrym kołkiem, żeby nie odrodziła się w którym z naszych dzieci. Bo starczy, że się taka przeklętnica przed śmiercią zapatrzy na jaką brzemienną niewiastę, a nieszczęście gotowe. One jednym wejrzeniem potrafią zły urok ściągnąć.

Ani chybi, musiała mnie tamta wiedźma przekląć, myśli jeszcze Kierz. Zostało ich tylko pięciu. Łydka mu krwawi. Krwawi rana na przedramieniu. I z pół tuzina pomniejszych ran. Nie bolą. Właśnie to jest najdziwniejsze – że nic nie boli.

Nie zdążą, myśli. Ze spokojem. Nie zdążą dolecieć z koszar. Żeby chociaż ludzki pogrzeb sprawili.

Widzi, jak tłuszcza masakruje dwóch następnych drabów. Teraz zostaje ich trzech. Dwóch kamratów przy bokach Kierza i chłodny, nieustępliwy mur za plecami. Niech to się wreszcie skończy, myśli, czując, jak łzy i pot zalewają mu oczy. Nie chcę więcej na to patrzeć. Dosyć.

Cios jest niespodziewany i druzgocze czaszkę w chwili, kiedy jeszcze raz powtarza w myślach: „Dosyć".

…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…


* * *

– Więc tak to sobie wymyśliliście – przyciszony głos Wężymorda uderza w kapłana jak pejcz, wyciska powietrze z płuc, odbiera oddech.

A potem, nim jeszcze zdoła zrozumieć, co się stało, drobny gest żalnickiego pana ciska nim przez całą długość jadalnej sali. Nie wie, jakim sposobem przebija dębowy stół. Coś chrupie mu w krzyżu. Przelotnie spogląda na podgiętą pod dziwnym kątem nogę. Krew coraz mocniej przesącza się przez ciemny habit. Chce krzyczeć, wzywać pomocy, ale nie potrafi. Zanadto jest przerażony.

– Zabawne! – Długie, szczupłe palce Wężymorda mimochodem wyginają kielich. Jakby był z pergaminu. Butelki na stole rozpryskują się jedna po drugiej.

Jednak naprawdę ważne są nie te jarmarczne sztuczki.

Kapłan bezwiednie szepcze słowa litanii do Zird Zekruna i wtedy Wężymord patrzy na niego przytomniej. W jego spojrzeniu jest coś, co sprawia, że modlitwa zamiera kapłanowi na ustach. Nienawiść. I moc, moc, której nie potrafił dostrzec nigdy wcześniej. Podobną widział tylko raz, kiedy ze szczytu Hałuńskiej Góry zstąpił do najświętszego przybytku, aby spojrzeć w twarz boga.

– Więc tak to sobie wymyśliliście – powtarza Wężymord, a w jego głosie brzmią głębokie, metaliczne tony. – Boży sąd w czas najkrwawszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza. Sprytnie, kapłanie, bardzo sprytnie.

Jednak kapłan wcale nie czuje się sprytny. Jest przerażony. Od przybycia do Uścieży przerażenie nie odstępuje go ni o krok. Nienawidzi tego miejsca. Zimnych, zmiennych wichrów znad Cieśnin Wieprzy. Usłużnych, fałszywych uśmiechów służby – bo kapłan wcale nie wierzy, aby ludzie tutaj szczerze nawrócili się na wiarę w Zird Zekruna, Jedynego, Prawdziwego, Tego Który Jest, Był I Będzie. Wie, że za jego plecami robią ukradkowe znaki na odpędzenie złego. Że matki zasłaniają twarze dzieciom, by nie padł na nie wzrok człowieka, którego czoło zdobi znamię skalnych robaków. Że po lasach, pod samym bokiem cytadeli ukrywają się wciąż kapłani Bad Bidmone. Że nawet pod dachem Wężymorda ukradkiem odprawia się nabożeństwa na jej cześć.

Ten kraj jest przesiąknięty bluźnierstwem, myśli. Z początku zdawało mu się, że to tylko złe miejsce. Posępna, zimna cytadela wczepiona w najdalszy, północny cypel królestwa. I strzaskane resztki wieży przy środkowym murze, gdzie niegdyś śpiewano hymny na cześć Bad Bidmone Od Jabłoni, miejsce, które należało zmieść z powierzchni ziemi do ostatniego bloku szarego granitu. Jednak mylił się. Nie szło o zrujnowaną świątynię ani nawet o samą Bad Bidmone, zaginioną, przeklętą żalnicką boginię, której wciąż oddawano cześć. To sięgało znacznie głębiej. Całe władztwo jest skażone, myśli, na skroś pogańskie. Poukrywane na glibielach mechszyce, które wróżą przyszłość z soku gałęzi relei. Kubki z mlekiem wystawiane nocami na próg dla domowych węży. Skrzaty zaplatające koniom grzywy. Wiedźmy całkiem jawnie mieszkające w co bardziej odludnych wioskach. Wszystko trwa przyczajone, czekając na chwilę, by na nowo kąsać.

Mężczyzna o błękitnych oczach, z łaski Zird Zekruna kniaź tego przeklętego kraju, spogląda na niego ironicznie, jakby doskonale znał myśli kapłana. Zresztą być może naprawdę tak jest: słudzy pomorckiego boga nigdy nie zdołali wytropić granic mocy Wężymorda. Każdej jesieni przybywał na Pomort i schodził w głąb Hałuńskiej Góry, do najświętszego sanktuarium – wszelkie dociekania o tym, co się działo w niskiej świątyni, spełzały na niczym. Tak, kapłan słyszał wiele pogłosek powtarzanych z upodobaniem po Krainach Wewnętrznego Morza, jednak w żaden sposób nie przybliżały go one do tajemnicy Wężymorda. Aż do tej chwili, kiedy głos żalnickiego kniazia odzywa się głuchym echem w jego umyśle.

Nie potrafi nic zrobić. Skalne robaki na jego czole wiją się gorączkowo. I daremnie.

– Ciekawość, kapłanie? – pyta niemal z rozbawieniem Wężymord, a jego palce miażdżą resztki kielicha. – Ciekawość jest niebezpieczna. Myślę, że wiem, jak to sobie wymyśliliście. Odległe miasto, moc Nur Nemruta i karnawał, podczas którego moce wyrywają się na wolność, karnawał, który zmieni się w krwawe jatki. Tak – uśmiecha się lekko, widząc jego zdumienie. – Wiem o uśpionej Fei Flisyon w grotach Traganki. I o rudowłosej dziewce w obręczy dri deonema. Musieliście na tym zyskać, prawda? W najgorszym razie śmierć niewolnicy, w najlepszym razie wiedzę, która mogłaby znaczyć wiele, bardzo wiele. Śmiały plan, kapłanie, nazbyt śmiały jak na kogoś, kto teraz nie potrafi nawet zaskomleć o darowanie życia. Ale wyciągnęliście rękę po coś, co należy do mnie. I to był błąd, kapłanie. Potworny błąd…

Nieprawda, myśli kapłan, kiedy skalne robaki wymykają się nagle jego woli i zaczynają jałowo krążyć we wnętrzu znamienia, to nie może być prawda. Próbuje się opierać, wzywać pomocy, lecz ciemne piętno, znak przymierza z Zird Zekrunem jest martwe, ciche i nie odpowiada na wezwanie.

– Bo ja jestem waszym bogiem. Jestem waszym bogiem i nie zawiera się ze mną układów – kończy zimno Wężymord, lecz kapłan kona, zanim zdoła w pełni zrozumieć jego słowa.

…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…

Загрузка...