Janusz Leon Wiśniewski
Molekuły Emocji

OBRAZ POZORNY

Marisette ma trzydzieści sześć lat, nieślubne dziecko, kilka rumuńskich książek i wspomnienia. Mieszka z córką w jednopokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze nieotynkowanego, cuchnącego stęchlizną bloku przy alei Rewolucji 48. Ta nazwa jest bardzo myląca, gdyż „aleja” ma ze dwa metry szerokości, żadnych poboczy, nie mówiąc już o chodnikach. Poza tym na Seszelach nigdy nie było żadnej rewolucji. Nawet seksualnej. Nie było potrzeby. W kraju, w którym większość wierzy, że nawet rozdzielno-płciowe palmy (Coco de Mer) kochają się z sobą, zanim wyrosną na nich orzechy kokosowe, przypominające wypięte kobiece pośladki, rewolucja seksualna jest czymś abstrakcyjnym i zbędnym.

Tuż obok bloku, pomiędzy cmentarzem i osiedlowym sklepikiem, prowadzonym przez jednorękiego Hindusa, przepływa rwący potok. Nie ma oficjalnej nazwy, chociaż wszyscy nazywają go Bel Air. Płynie z gór wzdłuż linii wyznaczonej przez ogromne granitowe głazy i kilka kilometrów dalej uchodzi do Oceanu Indyjskiego.

Marisette co drugi dzień, gdy słońce chowa się za palmami rosnącymi na cmentarzu, podnosi spódnicę do połowy ud, spina agrafką, wchodzi do potoku, stawia na wyszlifowanej wodą i okiem czasu powierzchni granitowego głazu plastikowe wiadro z brudnymi ubraniami i pierze. Czasami zbłądzą tu turyści, odwiedzający cmentarz po drugiej stronie asfaltowej szosy. Widząc ją, zatrzymują się na mostku, przypatrują uważnie, szepczą do siebie zaintrygowani i nieśmiało wyciągają aparaty fotograficzne. Kobieta piorąca w potoku na początku XXI wieku jest większą atrakcją niż pokazywana na okładkach wszystkich przewodników wygięta ku oceanowi palma, rosnąca na plaży Takamaka na południu wyspy. Słysząc szepty, Marisette podnosi powoli głowę i uśmiecha się. Na Seszelach wszyscy powinni się uśmiechać do turystów. Nawet wtedy, gdy tak naprawdę chce im się płakać. To jest politycznie bardzo poprawne i ma świadczyć o patriotyzmie. Turyści są bowiem największym skarbem Seszeli i mają się tutaj czuć jak w raju, a w raju wszyscy są przecież radośni i uśmiechnięci. Inaczej przestaną tutaj przyjeżdżać i zaczną wydawać swoje pieniądze na pobliskim Mauritiusie. Tak mówi w telewizji prezydent, który w raj wierzyć nie powinien, ponieważ jest lewackim opalonym socjalistą i mało wie o życiu tutaj, bo albo jest na Kubie, albo w Korei Północnej, albo w Chinach. Nikt inny go nie zaprasza.

Marisette wierzy w prawdziwy raj, ponieważ jest katoliczką. Z tego, że ma nieślubne dziecko, już dawno się wyspowiadała i bez problemu dostała rozgrzeszenie. Na Seszelach dziewięćdziesiąt procent ludności to praktykujący katolicy, którzy w większości praktykują także wudu – nakłuwają szpilkami lalki, gdy się nieszczęśliwie zakochają lub nie mają na czynsz. Gdy zakochają się o jedną obietnicę za późno, to dodatkowo idą do spowiedzi. Z zalegania z czynszem – traktowanego tutaj jako grzech – się nie spowiadają. Gdyby tak było, to pół Seszeli stałoby w kolejkach do konfesjonału. Dekalog rozumie się tutaj zupełnie inaczej i być może dlatego trzy czwarte dzieci rodzących się na tych wyspach jest nieślubnych. Kościół się dostosował. Wudu przemilcza, a dzieci chrzci – ślubne w niedzielę, nieślubne w piątki. W ten sposób w niedzielę zmęczeni porannymi mszami księża mają dużo mniej pracy.

W bloku Marisetty tylko Esmeralda z pierwszego piętra ma dzieci ze swoim mężem i ochrzciła je w niedzielę. Pewnie dlatego ciągle chodzi taka smutna.

Antoinette urodziła się rok po tym, jak Marisette poznała Antona. Sprzątała wtedy restaurację w nowym porcie i któregoś dnia po prostu wstąpił tam napić się piwa. Zszedł z rumuńskiego statku i postanowił nie wracać, gdy zastrzelili Ceauşescu. Nie miała pojęcia, kto to był Ceauşescu, i nigdy nie słyszała o Rumunii. Anton był biały, mówił po francusku i nie traktował jej jak prostytutki. Przez tydzień przychodził do restauracji wieczorem i pomagał jej sprzątać, czego nigdy nie zrobiłby żaden mężczyzna na Seszelach. Któregoś razu pojechali do restauracji w hotelu Le Meridian, gdzie kolacja kosztuje więcej, niż ona zarabia w miesiąc sprzątaniem. Nikt nie obiecywał, że raj jest tani. Po kolacji spacerowali wśród granitowych głazów na plaży Beau Vallon. Usiadła na małym kamieniu. Stanął przed nią i się rozebrał. Miała jego brzuch na wysokości ust. Wyjechał tuż przed narodzinami Antoinette. Z Seszeli wszyscy wyjeżdżają. Bo to jest taki raj najwyżej na trzy tygodnie. Opalić się, zrobić zdjęcia, wysłać widokówki do znajomych, których się nie lubi, wejść na palmę, dotknąć żółwia i potem opowiadać, że było się na urlopie pod równikiem za cztery tysiące euro. Zostają długi, wspomnienia i zdjęcia w aparacie. Po nim ma Antoinette i kilka książek o Rumunii. Adresu jednak nie zostawił. Nigdy też nie powiedział, jak się nazywa.

– Dlaczego nie zrobił pan zdjęć? Wszyscy robią. Był pan kiedyś w Rumunii? – słyszę za sobą głos Marisette…

Загрузка...