Rozmawiałem ostatnio o seksie z moim niemieckim kolegą. Dokładnie rzecz biorąc, o życiu seksualnym jego szesnastoletniej córki, która na początku sierpnia leci na wakacje do Grecji ze swoim osiemnastoletnim chłopakiem. Ustaliliśmy – mój kolega jest zafascynowanym matematyką nauczycielem fizyki w jednym z frankfurckich gimnazjów – że jest „zaniedbywalnie mało prawdopodobne”, iż przez dwa tygodnie na Krecie jego córka będzie wieczorami w pokoju hotelowym grała w szachy lub rozmawiała ze swoim chłopakiem o kulturze antycznej. Tym bardziej że Laura nie potrafi grać w szachy. „Chociaż za to płacę, to nawet nie wiem, czy w pokoju będą dwa łóżka”, żalił się zaniepokojony i bezradny ojciec. Zapytałem go, czy rozmawiał o tym z córką. Zaprzeczył. „Co miałbym jej powiedzieć?! Że ja w jej wieku «grałem w szachy» w namiocie i że byłem wtedy studentem?! To jest już inne pokolenie. Oni swój pierwszy raz, erotykę, kobiecość przeżywają o wiele wcześniej i zupełnie inaczej”. Zapamiętałem także jego żartobliwy komentarz na koniec naszej rozmowy: „Nieraz, gdy w czasie lekcji robię doświadczenia z elektromagnesem, nie wiem, czy słodkie uśmiechy na twarzach dziewczyn z pierwszych ławek to wynik fascynacji moim eksperymentem, czy wynik działania pola magnetycznego na ich zakolczykowane miejsca intymne”.
Kiedy ja odkryłem kobiecość? Najpierw – wtedy oczywiście nie identyfikowałem jej z tym słowem – kobiecość kojarzyła mi się z długimi rzęsami, nieśmiałością, rumieńcem na twarzy i kolorowym piórnikiem w tornistrze. A także z płaczem. Zawsze zdumiewała mnie i imponowała mi w pewnym sensie odwaga dziewcząt – koleżanek z klasy – w okazywaniu uczuć. Wydawało mi się to już wtedy fascynujące..
Moje pierwsze wyobrażenie o erotyce zaniepokoiło mnie. Ukradkiem spoglądałem na rosnące, chyba w ósmej klasie, piersi koleżanek i im bardziej one rosły, tym bardziej wydawały mi się niedostępne. Wtedy nie było MTV i reklam bielizny na ulicach, a cielesność kojarzona z erotyką ograniczona była do „wyuzdanych” i mrocznych filmów Bergmana dozwolonych od osiemnastu lat. Erotyka miała dla mnie więcej wspólnego z wierszami niż ze stanikiem lub stringami. I tak było długo.
W wieku piętnastu lat zacząłem naukę w męskiej szkole. Nie było tam żadnych dziewcząt, a ich nieobecność sprawiła, że zaczęliśmy – nie tylko ja – idealizować kobiety. Miałem siedemnaście lat, gdy wydawało mi się, że pierwszy raz dotknąłem ustami kobiecej piersi. Dziewczynka miała na sobie wtedy gruby granatowy sweter, a pod nim białą plisowaną bluzkę i stanik. Sweter pachniał proszkiem IXI i od jej skóry dzieliły moje wargi trzy warstwy tekstyliów. Ale dla mnie było to ogromne przeżycie. Słała do mnie potem piękne listy z odciśniętymi ustami (wcześniej pomalowanymi szminką podkradaną matce), na których wypisywała swoje imię. W postscriptum były zawsze wiersze Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Niektóre umiem na pamięć do dzisiaj. Swojego pożądania natomiast zupełnie nie pamiętam. Zostawiła mnie po kilku miesiącach dla innego. Najbardziej żałuję, że w rozpaczy spaliłem te listy. Dzisiaj wydaje mi się, że wraz z nimi spłonęły wtedy moje pierwsze prawdziwe miłosne uniesienia.
Pierwszy raz mężczyzną poczułem się dopiero 28 czerwca 1983 roku. I to znowu było przeżycie bardziej podniosłe niż zmysłowe. Tego dnia urodziła się moja córka Joanna. Męskość ma dla mnie bardzo mało wspólnego z pożądaniem. W mitologii greckiej jej wyznacznikiem jest ojcostwo. W kulturach prymitywnych obchodzony uroczyście tak zwany akt inicjacji polegał najczęściej na uznaniu zdolności do ojcostwa, a nie do spółkowania. Napływanie krwi do ciała jamistego prącia i zatrzymywanie (erekcja) jest spowodowane obecnością w niej zdumiewająco prostej substancji chemicznej (znanej pod nazwą cGMP) i nie ma nic wspólnego z męskością. Wyższe niż człowiek stężenie cGMP we krwi (w stanie seksualnego pobudzenia) mają nie tylko bliskie nam ewolucyjnie goryle, makaki i bonobo, ale także knury i nietoperze.
Kult „pierwszego razu” jest ekstremalnie przesadzony i pęka pod wpływem danych statystycznych jak błona dziewicza. Według raportów szacownego Instytutu Kinseya (Bloomington, USA) tylko osiem i pół procent kobiet związało się na stałe z mężczyznami, z którymi przeżyły swój „pierwszy raz”. I tylko niecały jeden procent tych nielicznych uznało swój „pierwszy raz” za „determinująco ważne wydarzenie”. Smutnie mały niecały jeden procent! Im dłużej żyję, tym ważniejszy wydaje mi się mój raz ostatni.
Intensywność odczuwania rozkoszy jest deprymująco rosnącą funkcją czasu trwania tak zwanego czasu odstawienia. Poeci – patetycznie – nazywają ten okres tęsknotą. Uzależniony od narkotyków ćpun, który po wyjściu z więzienia wstrzykuje sobie pierwszą porcję heroiny, przeżywa absolutną rozkosz, jednoznacznie utożsamianą – jak pokazują badania neurobiologów – z orgazmem. Nie znaczy to wcale, że będzie się modlił do swojej strzykawki lub pisał dla niej erotyki. „Pobieranie” rozkoszy nie jest dla mnie żadną determinantą fenomenu miłości. Najważniejszy jest dotyk.
Pragnienie dotyku jest jednym z głównych pragnień wszystkich naczelnych. I to od dawna, jak pokazują prace historyków ewolucji. Homo sapiens wyróżnia się tutaj tylko tym, że o przyzwoleniu na pierwszy, inicjujący dotyk pisze wiersze i rozprawy naukowe lub komponuje opery czy symfonie.
Mimo bagażu tej wiedzy, swoich doświadczeń i rodzicielskiej intuicji ojciec Laury nadal jest jednak wystraszony, zaniepokojony i tak naprawdę bezradny. Erotyka od zawsze jest nieuniknioną (i niestety najkrótszą) fazą miłości. Pisali o tym greccy klasycy i pisał o tym Freud. Bardzo pięknie mówił także o tym w swoich wierszach ksiądz Jan Twardowski. Pomijając całą duchową magię erotyki, jako chemik potrafię narysować wzory strukturalne molekuł pojawiających się na receptorach komórek odpowiedzialnych za ten stan i zachwycić się nimi. Ci, którzy się tego stanu wyrzekają – kłamią albo mają poważną wadę genetyczną. Bo receptory mają z pewnością. Receptory mają nawet bezmózgowe jednokomórkowe hymeny. Laura ma ich dużo więcej…