Być może, że niezgłębiona przepaść, która – w pojęciu wielu osób – istnieje między duchem Zachodu a Wschodu, jest tylko wynikiem złudzenia. Być może, jest ona tylko konwencjonalnym wyrazem nie uzasadnionego niczym mniemania, które pewnego dnia przetworzono perfidnie w uszczypliwe twierdzenie, nie oparte w swym założeniu na żadnej wiarygodnej przesłance. Może podczas tej wojny konieczność „ratowania twarzy” była sprawą życia lub śmierci tak dla Brytyjczyków, jak i dla Japończyków? Może kierowała ona – bez ich świadomości – postępowaniem jednych również ściśle i z równym fatalizmem, z jakim rządziła drugimi, a także bez wątpienia przedstawicielami wszystkich innych narodów? Być może, posunięcia każdego z dwóch wrogów, pozornie przeciwstawne, były przejawami różnymi, ale w sposób nieistotny, tej samej niematerialnej rzeczywistości? Może mentalność japońskiego pułkownika Saito była w gruncie rzeczy taka sama jak mentalność jego jeńca, pułkownika Nicholsona?
Takie pytania zaprzątały myśli majora – lekarza Cliptona. On także był jeńcem, podobnie jak pięciuset innych nieszczęśników zagnanych przez Japończyków do obozu nad rzeką Kwai. Podobnie jak sześćdziesiąt tysięcy Anglików, Australijczyków, Holendrów i Amerykanów, których skierowano grupami do jednego z najmniej cywilizowanych zakątków świata, do dżungli burmańsko – syjamskiej, aby zbudowali tam linię kolejową, łączącą Zatokę Bengalską z Bangkokiem i Singapur. Clipton odpowiadał sobie czasem twierdząco, przyznając, że ten punkt widzenia miał wszelkie cechy paradoksu i wymagał wzniesienia się ponad oczywiste fakty. Aby go przyjąć, trzeba było w szczególności odmówić wszelkiego istotnego znaczenia zarówno obelżywym słowom, uderzeniom kolb, ciosom kijów i innym, bardziej niebezpiecznym oznakom brutalności, poprzez które wypowiadała się dusza japońska, jak i manifestowaniu dostojnej godności, z której pułkownik Nicholson uczynił swój główny atut w walce o uznanie wyższości rasy brytyjskiej. Jednakże Clipton ulegał tej opinii w momentach, gdy postępowanie szefa doprowadzało go do takiej wściekłości, że ulgę przynosiło mu jedynie abstrakcyjne i gorliwe poszukiwanie początkowych przyczyn tego stanu rzeczy.
Niezmiennie więc dochodził do wniosku, że zespół cech składających się na osobowość pułkownika Nicholsona (do owej szacownej kolekcji zaliczał bez ładu i składu: poczucie obowiązku, sentyment dla cnót przodków, poszanowanie autorytetu, opętanie przez dyscyplinę i pasję, aby dobrze wywiązać się z powierzonego zadania) najlepiej dałby się określić słowem „snobizm”. W okresach owych gorączkowych dociekań uważał go za snoba, za doskonały typ snoba wojskowego, którego wzór powoli rozwijał się i dojrzewał od czasów epoki kamiennej, a tradycja gwarantowała jego trwanie.
Clipton był zresztą z natury obiektywny i posiadał rzadką umiejętność rozważania problemu z wielu, bardzo różnych punktów widzenia. Ów wniosek uspokajał nieco burzę rozpętaną w jego mózgu przez pewne posunięcia pułkownika; czuł się nagle skłonny do pobłażliwości i, niemal z rozrzewnieniem, uznawał wysoką wartość jego zalet. Przyznawał, że jeśli składały się one na pojęcie snoba, to posuwając się nieco dalej należałoby prawdopodobnie – zgodnie z logiką – zaliczyć do tej samej kategorii najpiękniejsze uczucia, a wreszcie i w miłości macierzyńskiej można by się dopatrzyć najdoskonalszego przejawu snobizmu na świecie.
Waga, jaką pułkownik Nicholson przywiązywał do dyscypliny, była niegdyś słynna w rozmaitych częściach Azji i Afryki. Można to było stwierdzić raz jeszcze w roku 1942 w Singapur, podczas klęski, jaka nastąpiła po inwazji na Półwysep Malajski.
Gdy naczelne dowództwo wydało rozkaz złożenia broni, grupa młodych oficerów z jego pułku opracowała plan przedarcia się do wybrzeża, zdobycia okrętu i popłynięcia do Indii Holenderskich. Pułkownik Nicholson – aczkolwiek podziwiał ich zapał i odwagę – unicestwił ten projekt wszelkimi środkami, jakie miał do dyspozycji.
Z początku próbował ich przekonać. Tłumaczył im, że takie przedsięwzięcie stoi w wyraźnej sprzeczności z otrzymanymi instrukcjami. Skoro naczelny dowódca podpisał kapitulację całych Malajów, żaden poddany Jego Królewskiej Mości nie może uciekać nie popełniając tym samym aktu nieposłuszeństwa. Jeśli idzie o niego, widział tylko jeden możliwy sposób postępowania: oczekiwać na miejscu, aż przybędzie wyższy oficer japoński, aby przyjąć ich kapitulację, i to zarówno kadry oficerskiej, jak i tych kilkuset żołnierzy, którzy uniknęli masakry ostatnich tygodni.
– Jakiż to przykład dla wojska – mówił – jeśli dowódcy uchylają się od spełnienia swego obowiązku!
Argumenty swoje wspierał przenikliwą siłą, jakiej w ciężkich sytuacjach nabierał jego wzrok. Oczy Nicholsona miały barwę Oceanu Indyjskiego w okresie ciszy, a twarz, wiecznie spokojna, była wyraźnym obrazem duszy, której obce są rozterki wewnętrzne. Nosił jasne, rudawe wąsiki spokojnych bohaterów, a różowe zabarwienie skóry świadczyło o czystym sercu, które kontroluje niczym nie zakłócone, regularne krążenie krwi, Clipton, który towarzyszył mu podczas całej kampanii, co dzień zdumiewał się obserwując, jak w jego oczach, w sposób niemal cudowny, brytyjski oficer armii indyjskiej – istota, którą zawsze uważał za legendarną, a która teraz potwierdzała swoje realne istnienie ową skrajnością, wywołującą w nim bolesne ataki irytacji, to znów wzruszenia – jak ów oficer brytyjski przybierał kształty żywego człowieka.
Clipton bronił sprawy młodych oficerów. Pochwalał ich i powiedział mu to. Pułkownik Nicholson surowo go zganił, wyrażając bolesne zdziwienie wobec faktu, że człowiek w wieku dojrzałym, zajmujący odpowiedzialne stanowisko dzieli chimeryczne nadzieje bezrozumnych młodzików i popiera awanturnicze pomysły, z których nigdy nie wynika nic dobrego.
Wyjaśniwszy swe racje, wydał dokładne i surowe rozkazy. Wszyscy oficerowie, podoficerowie i szeregowcy mają pozostać na miejscu i oczekiwać przybycia Japończyków. Kapitulacja nie była ich sprawą osobistą, dlatego w żadnym wypadku nie powinni się czuć upokorzeni. On sam dźwiga ten ciężar na swoich barkach – w imieniu całego pułku.
Większość oficerów usłuchała, gdyż siła jego perswazji była wielka, autorytet ogromny, a nie podlegające dyskusji męstwo nie pozwalało przypisywać takiego postępowania innym względom, jak tylko poczuciu obowiązku. Kilku odmówiło jednak posłuszeństwa i uszło w dżunglę. Pułkownikowi Nicholsonowi sprawiło to prawdziwy ból. Ogłosił ich za dezerterów i z tym większą niecierpliwością oczekiwał przybycia Japończyków.
W przewidywaniu tego wydarzenia obmyślił sobie ceremoniał noszący piętno powściągliwej godności. Postanowił po namyśle, że nieprzyjacielskiemu pułkownikowi, który będzie przyjmował jego kapitulację, wręczy – jako symbol poddania się zwycięzcy – rewolwer, który nosił u boku. Wielokrotnie wypróbował ten gest i był pewien, że łatwo wyciągnie broń z kabury. Włożył swój najlepszy mundur i polecił, aby żołnierze dokonali starannej toalety. Następnie zarządził zbiórkę, kazał ustawić broń w kozły i sprawdził ich wyrównanie.
Pierwsi pojawili się prości żołnierze, nie znający żadnego cywilizowanego języka. Pułkownik Nicholson nie ruszył się z miejsca. Potem nadjechał ciężarówką podoficer i rozkazał Anglikom na migi, aby złożyli broń na platformie samochodu. Pułkownik zabronił swym żołnierzom wykonać jakikolwiek ruch. Zażądał widzenia się z wyższym oficerem. Nie było jednak oficera, ani niższego, ani wyższego, a Japończycy nie rozumieli jego żądania. Wpadli w złość. Żołnierze przybrali groźną postawę, podczas gdy podoficer wydawał ochrypłe wrzaski wskazując na broń w kozłach. Pułkownik rozkazał swym ludziom pozostać na miejscu i nie ruszać się. Skierowano na nich pistolety maszynowe, a pułkownika popychano grubiańsko. Pozostał niewzruszony i ponowił swoje żądanie. Anglicy zaczęli okazywać niepokój, a Clipton zastanawiał się, czy dowódca pozwoli ich wszystkich zmasakrować przez miłość dla swych zasad i dla form, gdy wreszcie pojawił się samochód pełen japońskich oficerów. Jeden z nich nosił dystynkcje majora. W braku kogoś lepszego pułkownik Nicholson postanowił poddać się jemu. Kazał swym ludziom stanąć na baczność. Sam zasalutował przepisowo i odpiąwszy od pasa kaburę z rewolwerem podał ją szlachetnym gestem.
Major, przestraszony tym podarunkiem, najpierw cofnął się o krok, potem wydał się bardzo zakłopotany; na koniec wybuchnął długim, barbarzyńskim śmiechem, który podjęli zaraz jego towarzysze. Pułkownik Nicholson wzruszył ramionami i przybrał wyniosłą postawę. Pozwolił jednak swym żołnierzom złożyć broń na ciężarówkę.
Okres spędzony w obozie jeńców niedaleko Singapur pułkownik Nicholson poświęcił utrzymaniu anglosaskiego porządku wobec bezładnych i bałaganiarskich poczynań zwycięzców. Clipton, który pozostał przy nim, już wtedy zastanawiał się, czy należało go za to błogosławić, czy przeklinać.
Na skutek rozkazów, jakie wydał, aby swym autorytetem potwierdzić i uzupełnić instrukcje japońskie, ludzie z jego jednostki zachowywali się dobrze i żywili źle. Konserwy i rozmaite produkty, które jeńcy z innych pułków „organizowali” na zbombardowanych przedmieściach Singapur, omijając czujność strażników, a często za ich milczącym przyzwoleniem, były pożądanym dodatkiem do szczupłych racji żywnościowych. Ale pułkownik Nicholson w żadnym wypadku nie tolerował plądrowania. Kazał swym oficerom wygłaszać pogadanki, w których piętnował niegodziwość takiego postępowania i wykazywał, że jedynym sposobem, w jaki żołnierz brytyjski może wzbudzić dla siebie szacunek u swych przejściowych zwierzchników, jest nienaganne sprawowanie się. Wykonywanie tego rozkazu sprawdzał przy pomocy okresowych inspekcji, bardziej surowych niż inspekcje strażników.
Owe pogadanki na temat przyzwoitego zachowania się żołnierza w obcym kraju nie były jedynymi obowiązkami, jakie nałożył na swój pułk. W tym czasie jednostka nie miała zbyt wiele pracy, gdyż w okolicach Singapur Japończycy nie podejmowali żadnych ważniejszych budowli. Przekonany, że próżniactwo jest dla ducha wojska szkodliwe, i pełen niepokoju o stan jego morale, pułkownik ustalił program zajęć dla wypełnienia wolnego czasu. Nałożył na swych oficerów obowiązek czytania i objaśniania żołnierzom całych rozdziałów wojskowego regulaminu; urządzał egzaminy i rozdzielał nagrody w formie podpisanych przez siebie dyplomów. Rzecz zrozumiała, że na tych kursach nie pominięto nauki o dyscyplinie. Podkreślano zwłaszcza, stale i z naciskiem, obowiązek salutowania wyższemu rangą, nawet w obozie jeńców. W ten sposób privates [1], którzy musieli w dodatku salutować wszystkim Japończykom bez względu na stopień, ryzykowali co chwilę, że jeśli zapomną o rozkazie, otrzymają z jednej strony serię kopniaków i uderzeń kolbą od strażników, a z drugiej – napomnienie pułkownika i wyznaczone przez niego kary, dochodzące czasami do kilku godzin stania na baczność w czasie przewidzianym na odpoczynek.
Fakt, że ludzie poddali się owej spartańskiej dyscyplinie, że więc poddali się autorytetowi nie popartemu żadną władzą, lecz pochodzącemu od człowieka, który sam cierpiał udręczenia i grubiaństwa, ten fakt właśnie budził czasem podziw Cliptona. Zastanawiał się, czy ich posłuszeństwo należy przypisać szacunkowi dla osobowości pułkownika, czy też pewnym przywilejom, jakimi cieszyli się dzięki niemu, bo nie można było zaprzeczyć, że jego nieprzejednana postawa dawała wyniki, nawet w stosunku do Japończyków. Bronią pułkownika w postępowaniu z nimi była: stanowczość, nieugiętość w zachowywaniu przyjętych przez siebie zasad, umiejętność obstawania przy jakimś punkcie aż do otrzymania satysfakcji i Podręcznik prawa wojskowego, zawierający postanowienia konwencji genewskiej i haskiej, który ze spokojem podsuwał pod nos synom Nipponu za każdym razem, gdy prawo międzynarodowe zostało przez nich naruszone. Odwaga i całkowita pogarda dla metod gwałtu fizycznego przyczyniły się bez wątpienia w dużym stopniu do podniesienia jego autorytetu. W wielu wypadkach, gdy Japończycy przekroczyli prawa przysługujące zwycięzcy, nie ograniczył się tylko do protestu. Interweniował osobiście. Raz został brutalnie pobity przez szczególnie bestialskiego wartownika, którego żądania były bezprawne. Nie puścił płazem tego incydentu i wreszcie sprawił, że jego prześladowca został ukarany. W ten sposób zaprowadził swój własny regulamin, bardziej tyrański niż wymysły nippońskie.
– Najważniejsze – mówił do Cliptona, gdy ten przedkładał mu, że w tych okolicznościach mógłby ze swej strony okazać nieco łagodności – najważniejsze, żeby chłopcy czuli, że wciąż jeszcze my nimi dowodzimy, a nie Japończycy. Dopóki utrzymamy ich w tym mniemaniu, dopóty będą żołnierzami, a nie niewolnikami.
Clipton, zawsze bezstronny, przyznał, że były to słowa rozsądne i że postępowaniem pułkownika kierują zawsze wzniosłe pobudki.
Miesiące spędzone w obozie pod Singapur jeńcy wspominali teraz jako okres szczęśliwy i wzdychali z żalem, rozmyślając o swojej obecnej sytuacji w tym niegościnnym zakątku Syjamu. Przybyli tu po ciągnącej się bez końca podróży koleją wzdłuż całego Półwyspu Malajskiego i po wyczerpującym marszu, podczas którego, osłabieni przez klimat i brak pożywienia, wyrzucali stopniowo, bez nadziei na ich odzyskanie, co cięższe i co cenniejsze części swego mizernego ekwipunku. Powstająca już legenda na temat linii kolejowej, którą mieli budować, nie nastrajała ich optymistycznie.
Pułkownika Nicholsona i jego jednostkę przewieziono nieco później niż innych i gdy przybyli do Syjamu, prace już się rozpoczęły. Po morderczym marszu pierwsze kontakty z nowymi władzami japońskimi nie były zbyt zachęcające. W Singapur mieli do czynienia z żołnierzami, którzy po pierwszym upojeniu triumfem – poza kilkoma, raczej rzadkimi, wybuchami pierwotnej dzikości – okazali się niewiele więcej barbarzyńscy niż zwycięzcy z Zachodu. Inną zdawała się być mentalność oficerów odkomenderowanych do konwojowania jeńców alianckich wzdłuż całej drogi koleją. Od samego początku zachowywali się jak okrutni dozorcy skazańców, gotowi w każdej chwili zmienić się w wymyślnych oprawców.
Pułkownik Nicholson wraz z resztą swego pułku, którego dowództwem wciąż jeszcze się szczycił, został najpierw przeniesiony do ogromnego ośrodka, służącego za obóz przejściowy dla wszystkich konwojów. Część tego obozu służyła już jednak za kwatery stałe. Przebywali tam niedługo, ale i to wystarczyło, aby sobie zdali sprawę, czego się będzie od nich wymagać i w jakich warunkach będą musieli żyć aż do ukończenia pracy. Nieszczęśliwi pracowali jak juczne zwierzęta. Zadanie, które każdy miał do wykonania, nie byłoby może zbyt ciężkie na siły mocnego, dobrze odżywionego mężczyzny, lecz włożone na barki godnych litości, wynędzniałych istot, jakimi stali się w ciągu niecałych dwóch miesięcy, zmuszało ich do pracy od świtu do zmierzchu, a czasem i przez część nocy. Byli przemęczeni i przygnębieni wyzwiskami i ciosami, które spadały na ich grzbiety za najmniejsze uchybienie; żyli w ciągłej obawie znacznie straszliwszych kar. Ich stan fizyczny wstrząsnął Cliptonem. Malaria, dyzenteria, beri – beri, wrzody były zjawiskiem codziennym, a lekarz obozowy wyznał mu, że obawia się o wiele cięższych epidemii, przeciwko którym nie może zastosować żadnych środków zapobiegawczych. Nie posiadał bowiem najbardziej podstawowych lekarstw.
Co do Nicholsona, to zmarszczył brwi i nic nie powiedział. Nie był w tym obozie „służbowo”, czuł się tu prawie gościem. Raz tylko wyraził swoje oburzenie podpułkownikowi angielskiemu odpowiedzialnemu przed władzami japońskimi: gdy zauważył, że wszyscy oficerowie, aż do stopnia majora, wykonują tę samą pracę co żołnierze, to znaczy kopią i zwożą ziemię jak robotnicy. Podpułkownik spuścił oczy. Wyjaśnił, że zrobił, co mógł, aby nie dopuścić do tego upokorzenia, i ustąpił jedynie wobec brutalnej przemocy chcąc uniknąć represji, od których ucierpieliby wszyscy. Pułkownik Nicholson, niezbyt przekonany, pokiwał głową, a potem zamknął się w wyniosłym milczeniu.
W tym punkcie zbornym pozostali przez dwa dni: otrzymali od Japończyków jakieś nędzne zapasy na drogę oraz trójkąt z grubego płótna ze sznurkiem mającym przytrzymywać je wokół bioder i nazywany przez nich „uniformem do pracy”; wysłuchali także przemówienia generała Yamashita, siedzącego na zaimprowizowanej estradzie, z szablą przy boku i z rękami w jasnoszarych rękawiczkach, który tłumaczył im złą angielszczyzną, że znaleźli się tutaj, pod jego najwyższą komendą, z woli Jego Cesarskiej Wysokości, i wyjaśnił, czego on od nich oczekuje.
Ta gadanina trwała ponad dwie godziny. Przykro jej było słuchać, raniła dumę narodową w równym stopniu co obelgi i uderzenia. Generał mówił, że synowie Nipponu nie chowają urazy do tych, których obałamuciły kłamstwa ich rządu; że będą ich traktować po ludzku dopóty, dopóki będą się oni zachowywać jak „zentlemen”, to znaczy, będą ze wszystkich sił, lojalnie pracować dla wspólnego dobra obszaru południowoazjatyckiego. Wszyscy powinni być wdzięczni Jego Cesarskiej Wysokości, który daje im okazję okupienia ich błędów poprzez udział we wspólnym dziele budowy kolei żelaznej. Yamashita wyjaśnił następnie, że dla wspólnego dobra będzie musiał zastosować ścisłą dyscyplinę i nie zniesie żadnego nieposłuszeństwa. Lenistwo i niedbalstwo będzie uważane za przestępstwo. Wszelka próba ucieczki będzie karana śmiercią. Oficerowie angielscy będą przed Japończykami odpowiedzialni za postępowanie swych ludzi i za ich stosunek do pracy.
– Choroby nie będą żadnym usprawiedliwieniem – dorzucił generał Yamashita. – Racjonalna praca wspaniale utrzymuje ludzi w formie fizycznej, a dyzenteria nie ośmiela się zaatakować kogoś, kto podejmuje codzienny wysiłek, aby wypełnić swój obowiązek wobec cesarza.
Zakończył optymistycznym tonem, który słuchaczy przyprawił o wściekłość.
– Pracujcie radośnie i z zapałem – rzekł. – Oto moja zasada. Od dzisiaj powinna być ona i waszą. Ci, którzy będą według niej postępować, nie muszą niczego się obawiać na przyszłość ani z mojej strony, ani ze strony oficerów wielkiej armii Nipponu, pod której opieką się znajdujecie.
Następnie grupy jeńców rozproszono, kierując każdą do przydzielonego jej rejonu. Pułkownika Nicholsona i jego pułk skierowano do obozu nad rzeką Kwai. Obóz ten znajdował się dość daleko, o parę mil zaledwie od granicy Burmy Jego komendantem był pułkownik Saito.
Pierwsze dni spędzone w obozie nad rzeką Kwai zaznaczyły się kilkoma przykrymi incydentami. Zapanowała więc od początku atmosfera wroga i naładowana elektrycznością.
Powodem pierwszych niepokojów była proklamacja pułkownika Saito, obwieszczająca, że wszyscy oficerowie mają pracować razem ze swoimi ludźmi i w tych samych warunkach. Spowodowała ona uprzejmy, lecz energiczny protest pułkownika Nicholsona, który ze szczerym obiektywizmem wyraził swój punkt widzenia, dodając na zakończenie, że zadaniem brytyjskich oficerów jest wydawanie rozkazów swoim żołnierzom, a nie manewrowanie łopatą czy oskardem.
Saito wysłuchał protestu do końca, nie okazując zniecierpliwienia, co pułkownikowi wydawało się bardzo dobrą wróżbą. Następnie kazał mu odejść mówiąc, że musi się nad tym zastanowić. Pełen dobrych myśli, pułkownik Nicholson wrócił do nędznego bambusowego baraku, który zajmował razem z Cliptonem i dwoma innymi oficerami. Tam, dla własnej satysfakcji, powtórzył niektóre argumenty, jakich użył, aby ugiąć Japończyka. Wszystkie wydawały mu się niezbite, ale za najważniejszy uważał ten: dodatkowa robota, wykonywana przez kilku ludzi nie nawykłych do pracy fizycznej, jest bez znaczenia. Nieocenione natomiast znaczenie posiada zachęta ze strony kompetentnych zwierzchników. W interesie samych Japończyków i dla dobra sprawy byłoby więc znacznie lepiej utrzymać prestiż i autorytet oficerów, co stanie się niemożliwe, gdy zmusi się ich do pracy na równi z żołnierzami. Pułkownik w podnieceniu rozwijał jeszcze raz tę tezę wobec swych oficerów.
– Wreszcie: mam słuszność czy nie? – spytał majora Hughesa. – Czy pan, przemysłowiec, może sobie wyobrazić właściwe wykonanie tego rodzaju przedsięwzięcia bez hierarchii odpowiedzialnych zwierzchników?
Wskutek strat poniesionych w tragicznej kampanii sztab Nicholsona składał się teraz tylko z dwóch oficerów, nie licząc lekarza Cliptona. Udało mu się zatrzymać ich przy sobie od czasu Singapur, ponieważ cenił ich rady i lubił, zanim powziął jakąś decyzję, poddać swe poglądy krytycznej ocenie we wspólnej dyskusji. Obydwaj oficerowie byli rezerwistami. Pierwszy z nich, major Hughes, był w cywilu dyrektorem towarzystwa górniczego na Malajach. Został przydzielony do pułku Nicholsona, a ten poznał się od razu na jogo zdolnościach organizacyjnych. Drugi, kapitan Reeves, był przed wojną inżynierem robót publicznych w Indiach. Przydzielony do saperów, w czasie pierwszych walk odłączył się od swojej jednostki i został przygarnięty przez pułkownika, który zrobił go swym doradcą. Nicholson lubił otaczać się specjalistami. Nie był tępym wojskowym. Lojalnie przyznawał, że pewne instytucje cywilne używają czasami metod, które armia może pożytecznie wykorzystać, i nie zaniedbywał żadnej okazji, żeby się czegoś nauczyć. Cenił zarówno techników, jak organizatorów.
– Z pewnością ma pan słuszność, Sir – odpowiedział Hughes.
– Takie jest i moje zdanie – rzekł Reeves. – Budowa linii kolejowej i mostu (sądzę, że idzie tu o zbudowanie mostu na rzece Kwai) nie może się oprzeć na pośpiesznej improwizacji.
– Prawda, pan jest przecież w tych sprawach specjalistą! – głośno przypomniał sobie pułkownik. – Widzicie więc – zakończył – spodziewam się, że wlałem nieco oleju w ten pusty łeb.
– Ponadto – dorzucił Clipton wpatrując się w swego dowódcę – gdyby ten rozsądny argument nie wystarczył, istnieje przecież jeszcze Podręcznik prawa wojskowego i umowy międzynarodowe.
– Istnieją jeszcze umowy międzynarodowe – zgodził się pułkownik Nicholson. – Zachowałem je sobie na następną rozmowę, jeśli będzie potrzeba.
Clipton mówił z odcieniem pesymistycznej ironii, ponieważ mocno się obawiał, że apel do zdrowego rozsądku nie wystarczy. W obozie, w którym zatrzymali się w czasie marszu przez dżunglę, dotarły do niego pewne pogłoski na temat charakteru Saito. Przystępny czasem głosowi rozsądku, kiedy był trzeźwy, japoński oficer stawał się – jak mówiono – najordynarniejszym chamem po pijanemu.
Pułkownik Nicholson wniósł swój protest rankiem pierwszego dnia. Dzień ten był przeznaczony na ulokowanie jeńców w na pół zdemolowanych barakach obozu. Saito – tak jak obiecał – zastanowił się nad tym protestem. Wywody Nicholsona wydały mu się podejrzane i – dla rozjaśnienia umysłu – zaczął pić. Stopniowo doszedł do przekonania, że pułkownik Nicholson kwestionując}ego rozkazy okazał się niedopuszczalnie bezczelny. I niepokój Saito przekształcił się w zimną furię.
Na krótko przed zachodem słońca, doprowadziwszy się do paroksyzmu wściekłości Saito postanowił natychmiast umocnić swój autorytet i zarządził generalną zbiórkę. Także i on miał zamiar wygłosić przemówienie. Już po pierwszych jego słowach wiadomo było, że nad rzeką Kwai zgromadziły się złowrogie chmury.
– Nienawidzę Brytyjczyków…
Zaczął od tego zdania i wtrącał je potem co pewien czas zamiast interpunkcji. Mówił dobrze po angielsku, ponieważ pracował kiedyś w krajach brytyjskich jako attache wojskowy, zanim musiał opuścić to stanowisko z powodu pijaństwa. Kariera jego kończyła się żałośnie na obowiązkach więziennego strażnika; nie mógł spodziewać się awansu. Jego niechęć do jeńców pogłębiało jeszcze upokorzenie, jakiego doznawał na myśl, że nie brał bezpośredniego udziału w wojnie.
– Nienawidzę Brytyjczyków – zaczął pułkownik Saito. – Znajdujecie się tutaj, pod moją wyłącznie komendą, aby wykonać pracę potrzebną dla zwycięstwa wielkiej armii Nipponu. Pragnę wam zapowiedzieć raz na zawsze, że nie zniosę najmniejszego dyskutowania moich rozkazów. Nienawidzę Brytyjczyków. Przy pierwszej próbie protestu ukarzę was w straszliwy sposób. Dyscyplina musi być zachowana. Jeśli niektórzy z was zamierzają się opierać, przypominam im, że mam nad wami wszystkimi władzę życia i śmierci. Nie zawaham się przed użyciem tej władzy, aby zapewnić solidne wykonanie robót powierzonym przez Jego Cesarską Wysokość. Nienawidzę Brytyjczyków. Nie wzruszy mnie śmierć kilku jeńców. Nawet śmierć was wszystkich jest drobiazgiem dla wyższego oficera wielkiej armii Nipponu.
Stał na stole, tak jak to uczynił generał Yamashita. I podobnie jak on uznał za stosowne włożyć parę jasnoszarych rękawiczek i lśniące buty zamiast sandałów, w których widziano go przed południem. Miał oczywiście szablę u boku i co chwilę uderzał w nią, aby dodać wagi swym słowom czy też może po to, by się podniecić i utrzymać w stanie wściekłości, który uważał za nieodzowny. Był groteskowy. Wykonywał nieopanowane ruchy głową jak marionetka. Był pijany. Upił się wódką europejską, whisky i koniakiem, zagrabionymi w Rangunie i w Singapur.
Słuchając tej mowy, boleśnie działającej mu na nerwy, Clipton przypomniał sobie radę daną mu niegdyś przez przyjaciela, który długo przebywał wśród Japończyków: „Jeśli będzie pan miał z nimi do czynienia, niech pan nigdy nie zapomina, że ten naród uważa swoje boskie pochodzenie za pewnik nie podlegający dyskusji.” Jednak po chwili namysłu doszedł do wniosku, że żaden naród na świecie nie żywi najmniejszej wątpliwości co do swego boskiego pochodzenia w bliższej czy dalszej przeszłości. Szukał więc innych powodów tej drapieżnej zarozumiałości. Co prawda, zaraz przyznał, że wiele zasadniczych elementów mowy Saito wypływało z pewnych cech umysłowości wspólnych dla Wschodu i dla Zachodu. W zdaniach eksplodujących na wargach Japończyka Clipton rozpoznał i powitał rozmaite wpływy: dumę rasową, mistykę władcy, lęk przed tym, że można nie być potraktowanym poważnie, dziwny kompleks, który kazał Saito błądzić podejrzliwym i niespokojnym wzrokiem po twarzach jeńców, jakby obawiał się, że zobaczy na nich uśmiech. Saito przebywał niegdyś w Wielkiej Brytanii. Musiał wiedzieć, jak bardzo kpią sobie tam z pewnych cech Japończyków i ile żarcików wzbudzał sposób bycia, naśladowany przez naród pozbawiony poczucia humoru, wśród narodu, któremu poczucie to było wrodzone. Brutalność jego wyrażeń i nieopanowanych gestów trzeba było jednak tłumaczyć prymitywną dzikością. Clipton czuł dziwny niepokój słuchając wywodów na temat dyscypliny, ale widząc, że trzęsie się jak kukła, doszedł do wniosku, uspokojony, że jedno przynajmniej przemawia na korzyść gentlemana z Zachodu: nie zachowuje się tak pod wpływem alkoholu.
Stojąc przed frontem swych ludzi, otoczeni przez strażników, którzy dla podkreślenia furii swego dowódcy przybrali groźną postawę, oficerowie słuchali w milczeniu. Zacisnąwszy pięści, z wysiłkiem starali się nadać twarzy wyraz pozornej obojętności na wzór tej, która malowała się na obliczu Nicholsona; pułkownik wydał instrukcję, aby wszelkie objawy wrogości przyjąć ze spokojem i godnością.
Po tym wstępie, mającym oddziałać na ich wyobraźnię, Saito przeszedł do sedna sprawy. Ton jego stał się spokojniejszy, niemal uroczysty i przez chwilę jeńcy spodziewali się, że usłyszą wreszcie kilka rozsądnych słów.
– Słuchajcie mnie wszyscy. Wiecie, na czym polega praca, którą Jego Cesarska Wysokość raczył przydzielić jeńcom brytyjskim. Idzie o połączenie stolic Syjamu i Burmy, żeby umożliwić japońskim konwojom przebycie czterystu mil wśród dżungli i otworzyć drogę do Bengalu dla armii, która uwolniła te dwa kraje od europejskiego ucisku. Nippon potrzebuje tej linii kolejowej dla swoich dalszych zwycięstw, dla zdobycia Indii i szybkiego zakończenia tej wojny. Jego Cesarska Wysokość rozkazał, żeby tę pracę ukończyć, jak się da najszybciej, w ciągu sześciu miesięcy. Leży to także w waszym interesie. Kiedy wojna się skończy, będziecie może mogli wrócić do swych domów pod osłoną naszej armii.
Pułkownik Saito ciągnął tonem jeszcze bardziej umiarkowanym, jak gdyby już zupełnie uwolnił się od oparów pijaństwa.
– Wy, którzy znajdujecie się w tym obozie pod moją komendą, czy wiecie, jakie jest wasze zadanie? Zgromadziłem was, żeby was o tym pouczyć.
Macie zbudować tylko dwa krótkie odcinki tej linii i połączyć je z innymi sektorami. Ale przede wszystkim macie wznieść most na rzece Kwai, którą tam widzicie. To jest wasze główne zadanie i powinniście być z niego dumni, gdyż jest to najważniejszy obiekt na całej linii. Praca jest przyjemna. I potrzeba do niej ludzi zdolnych, a nie zwykłych łopaciarzy. Co więcej, będziecie mieli zaszczyt zaliczać się do pionierów pracy dla wspólnego dobra obszaru południowoazjatyckiego…
…Jeszcze jedna zachęta, której mógłby użyć człowiek Zachodu” – mimo woli pomyślał Clipton.
Saito pochylił się do przodu całą górną częścią ciała i znieruchomiał, z prawą ręką na rękojeści szabli, wpatrując się w pierwsze szeregi jeńców.
– Oczywiście, praca będzie wykonywana pod technicznym kierownictwem kwalifikowanego inżyniera japońskiego. W sprawach dyscypliny będziecie podlegać mnie i moim podkomendnym. Nie odczujecie więc braku kadry oficerskiej. Dla tych wszystkich powodów, które chciałem wam wyjaśnić, wydałem rozkaz, aby oficerowie brytyjscy pracowali ramię w ramię ze swymi żołnierzami. W obecnych okolicznościach nie mogę tolerować darmozjadów. Mam nadzieję, że nie będę musiał powtarzać tego rozkazu. W przeciwnym razie…
Saito wpadł nagle w początkową wściekłość i zaczął gestykulować jak szaleniec.
– W przeciwnym razie użyję siły. Nienawidzę Brytyjczyków. Jeśli będzie trzeba, każę was raczej wszystkich wystrzelać, a nie będę żywił leniów. Choroba nie będzie powodem zwolnienia. Chory zawsze jest jeszcze zdolny do wysiłku. Jeśli będzie trzeba, zbuduję ten most z kości jeńców. Nienawidzę Brytyjczyków. Praca rozpocznie się jutro o świcie. Zbiórka tutaj, na głos gwizdka. Oficerowie ustawią się w osobnym rzędzie. Utworzą oni oddział, który będzie wykonywał tę samą pracę co inni. Otrzymacie narzędzia i japoński inżynier udzieli wam wskazówek. Na zakończenie chcę wam tego wieczoru przypomnieć odezwę generała Yamashita: „Pracujcie radośnie i z zapałem.” Zapamiętajcie to sobie.
Saitę zszedł z estrady i długim, wściekłym krokiem udał się do swojej kwatery. Jeńcy złamali szeregi i skierowali się ku barakom, pod przykrym wrażeniem tej bezładnej gadaniny.
– Zdaje się, że on pana nie zrozumiał, Sir; myślę że trzeba się będzie odwołać do międzynarodowych konwencji – rzekł Clipton do pułkownika Nicholsona, który milczał w zamyśleniu.
– Ja też tak sądzę, Clipton – poważnie odparł pułkownik. – i obawiam się, że będziemy mieli kłopoty.
W pierwszej chwili Clipton zląkł się, aby kłopoty przewidywane przez pułkownika Nicholsona nie trwały krótko i nie zakończyły się, w samych początkach, przerażającą tragedią. Jako lekarz, był jedynym oficerem nie zainteresowanym bezpośrednio w tym sporze. I tak już przeciążony pielęgnacją licznych chorych, ofiar straszliwego marszu przez dżunglę, nie został zaliczony do drużyny roboczej. Niepokój Cliptona jeszcze się pogłębił, gdy po raz pierwszy zobaczył barak, pompatycznie nazwany „szpitalem”, do którego udał się przed świtem.
Zbudzeni jeszcze po ciemku gwizdkami i krzykiem strażników, żołnierze wyszli na zbiórkę w podłym nastroju, zmęczeni, gdyż sen wskutek niewygody pomieszczeń i ukąszeń moskitów nie przynosił im wypoczynku. Oficerowie ustawili się w oznaczonym miejscu. Pułkownik Nicholson wydał im dokładne instrukcje.
– Trzeba okazać tyle dobrej woli – powiedział – na ile pozwoli nam nasze poczucie honoru. Ja także stawię się na zbiórce.
Uważał za całkiem zrozumiałe, że posłuszeństwo wobec rozkazów Saito ograniczy się tylko do tego.
Długo stali na baczność, bez ruchu na zimnie i wilgoci, dopóki, ze wschodem słońca, nie zauważyli, że nadchodzi pułkownik Saito, w otoczeniu kilku niższych oficerów i poprzedzany przez inżyniera, który miał kierować pracą. Wyglądał ponuro, ale gdy ujrzał grupę brytyjskich oficerów stojących w szeregu za swym dowódcą, twarz mu się rozjaśniła.
Za Japończykami nadjechała ciężarówka pełna narzędzi. Podczas gdy inżynier zajął się ich rozdzielaniem, pułkownik Nicholson wystąpił krok naprzód i zażądał rozmowy z Saito. Twarz tamtego pokryła się cieniem. Nie powiedział ani słowa, lecz pułkownik udał, że bierze jego milczenie za zgodę, i podszedł do niego.
Clipton nie mógł śledzić ruchów Nicholsona, gdyż pułkownik stał do niego tyłem. Po chwili jednak odwrócił się profilem i lekarz zobaczył, że otwiera przed nosem Japończyka małą książeczkę, wskazując mu palcem jakiś paragraf. Był to bez wątpienia Podręcznik prawa wojskowego. Saito zawahał się. Clipton myślał przez chwilę, że może w nocy doszły w nim do głosu jego lepsze instynkty, lecz szybko zrozumiał, że się łudził na próżno. Po wczorajszej przemowie, nawet gdyby gniew Saito minął, obowiązek „ratowania twarzy” nakazywał mu bezwzględny sposób postępowania. Twarz mu pociemniała. Myślał, że skończył już z tą historią, a tymczasem ten brytyjski pułkownik stawia mu opór. Opanowała go znowu histeryczna wściekłość. Pułkownik Nicholson czytał cichym głosem, wodząc palcem po książce i nie zauważając tej zmiany. Clipton, który śledził fizjonomię Japończyka, o mało nie krzyknął, żeby ostrzec swego dowódcę. Było już za późno. Dwoma gwałtownymi ruchami Saito wyrwał pułkownikowi książkę i wymierzył mu policzek. Stał teraz tuż przed nim, pochylony do przodu, z oczami wychodzącymi z orbit, gestykulując i w groteskowy sposób mieszając obelgi angielskie z japońskimi.
Pomimo zdumienia – nie oczekiwał bowiem takiej reakcji – pułkownik Nicholson zachował spokój. Podniósł książkę, która upadła w błoto, wyprostował się, górując nad Japończykiem o głowę, i powiedział po prostu:
– W tych warunkach, pułkowniku Saito, skoro władze japońskie nie przestrzegają praw obowiązujących w świecie cywilizowanym, uważamy się za zwolnionych od obowiązku posłuszeństwa. Pozostaje mi tylko zawiadomić pana o rozkazach, jakie wydałem. Oficerowie nie będą pracować. Powiedziawszy to zniósł obojętnie i w milczeniu drugi atak, bardziej jeszcze brutalny niż pierwszy. Zdawało się, że Saito stracił zmysły. Rzucił się na Nicholsona i, unosząc się na palcach, bił go pięściami po twarzy.
Sytuacja stała się poważna. Kilku angielskich oficerów wystąpiło z szeregu i zbliżało się groźnie. W gromadzie jeńców podniósł się szmer. Podoficerowie japońscy krzyknęli krótkie komendy i żołnierze zarepetowali broń. Pułkownik Nicholson poprosił swych oficerów, aby wrócili na miejsca, i wezwał żołnierzy do spokoju, z ust, spływała mu krew, ale zachował swój nieodmienny, władczy wygląd.
Saito, ciężko oddychając, cofnął się i uczynił ruch jakby sięgał po rewolwer; potem wydało się, że się rozmyślił. Cofnął się jeszcze trochę i wydał rozkazy głosem niebezpiecznie spokojnym. Strażnicy japońscy otoczyli jeńców i popędzili ich przed sobą. Prowadzili ich w kierunku rzeki, na miejsce pracy. Podniosły się protesty, niektórzy próbowali stawić opór. Wielu patrzyło na Nicholsona niespokojnym, pytającym wzrokiem. On dał im znak, by byli posłuszni. Wkrótce zniknęli, a oficerowie brytyjscy pozostali na miejscu, twarz w twarz z pułkownikiem Saito.
Ten znów przemówił, tonem umiarkowanym, który Cliptonowi wydal się niepokojący. Nie mylił się. Kilku żołnierzy oddaliło się, a potem powróciło z dwoma karabinami maszynowymi, która stały zwykle u wejścia do obozu. Ustawili je teraz po prawej i lewej ręce Saito. Niepokój Cliptona przerodził się w prawdziwą trwoga. Oglądał tę scenę przez bambusową ściankę swego „szpitala”. Poza nim, jeden przy drugim, tłoczyło się około czterdziestu nieszczęśników, pokrytych ropiejącymi ranami. Niektórzy przywlekli się do niego i patrzyli także. Jeden z nich wydał głuchy okrzyk:
– Doktorze, oni chyba nie… To niemożliwe! Ta małpa się nie odważy! Ale stary jest uparty!
Clipton był prawie pewny, że Japończyk odważy się. Większość oficerów, stojących za swoim pułkownikiem, podzielała to przekonanie. Od zdobycia Singapur zdarzyło się już wiele zbiorowych egzekucji. Widocznie Saito oddalił jeńców, żeby nie mieć krępujących świadków. Mówił teraz po angielsku, rozkazując oficerom wziąć narzędzia i udać się do pracy.
Ponownie zabrzmiał głos pułkownika Nicholsona. Oświadczył, że nie usłuchają rozkazu. Nikt się nie ruszył. Saito wydał drugą komendę. Do karabinów maszynowych założono taśmy z nabojami i skierowano lufy na grupę oficerów.
– Doktorze! – jęknął znowu żołnierz stojący obok Cliptona. – Doktorze, mówię panu, stary nie ustąpi… On nie rozumie. Trzeba coś zrobić!
Słowa te ocuciły Cliptona, który czuł się do tej pory jak sparaliżowany. Było oczywiste, że „stary” nie docenia sytuacji. Nie przypuszczał, że Saito posunie się tak daleko. Trzeba było natychmiast coś zrobić – jak mówił ten żołnierz – aby mu wytłumaczyć, że nie wolno poświęcać życia dwudziestu ludzi dla satysfakcji, jaką daje opór i miłość zasad; że ustępstwo wobec brutalnej przemocy nie splami ani jego honoru, ani jego godności; zrozumieli to przecież wszyscy jeńcy w innych obozach. Słowa cisnęły mu się na usta. Wybiegł na plac wołając do Saito:
– Proszę chwilę zaczekać, pułkowniku! Ja mu wytłumaczę!
Pułkownik Nicholson obrzucił go surowym wzrokiem.
– Dość, Clipton! Niczego mi nie trzeba tłumaczyć. Dobrze wiem, co robię.
Lekarz nie miał zresztą czasu, aby dobiec do tamtych. Dwaj strażnicy brutalnie zatrzymali go w miejscu. To nagłe wystąpienie przywiodło jednak Saito do opamiętania; zawahał się. Clipton krzyczał jednym tchem, bardzo szybko, pewien, że inni Japończycy go nie rozumieją:
– Ostrzegam pana, pułkowniku; byłem świadkiem całej sceny, ja i czterdziestu chorych w szpitalu. Nie uda się panu powołać wobec władz na ogólny bunt i próbę masowej ucieczki.
To była ostatnia, niebezpieczna karta do wygrania. Nawet wobec władz japońskich Saito nie potrafiłby usprawiedliwić takiej egzekucji bez jej uzasadnienia. Nie wolno mu tego zrobić przy brytyjskim świadku. Biorąc logicznie, będzie musiał albo wystrzelać wszystkich chorych razem z ich lekarzem, albo zrezygnować ze swej zemsty.
Clipton zorientował się, że na razie wygrał partię. Saito robił wrażenie, że długo się namyśla. W rzeczywistości dusiła go wściekłość i wstyd porażki; nie kazał jednak strzelać.
Nie wydał zresztą żadnego rozkazu obsłudze siedzącej przy wycelowanych karabinach. Żołnierze siedzieli więc przy nich długo, bardzo długo, gdyż Saito drżał przed „utratą twarzy”, gdyby polecił im się wycofać. Spędzili tam dużą część przedpołudnia, bojąc się poruszyć, dopóki plac zbiórki nie opustoszał całkowicie.
Sukces był zresztą bardzo względny i Clipton nie miał nawet odwagi myśleć o losie, jaki czekał buntowników. Pocieszał się mówiąc sobie, że uchronił ich od najgorszego. Strażnicy odprowadzili oficerów do obozowego więzienia. Nicholsona wzięło między siebie dwóch ogromnych Koreańczyków należących do gwardii przybocznej Saito. Zabrali go do biura japońskiego pułkownika. Była to mała klitka sąsiadująca z pokojem mieszkalnym, co pozwalało Saito na częste sięganie do swych zapasów alkoholu. Saito z wolna podążył za swym więźniem i starannie zamknął za nim drzwi. Wkrótce potem Clipton, który w gruncie rzeczy był człowiekiem wrażliwym, zadrżał usłyszawszy odgłosy uderzeń.
Po półgodzinnym katowaniu pułkownika wrzucono do komórki, w której nie było pryczy ani stołka i gdzie musiał leżeć na wilgotnej, błotnistej ziemi, gdy zabrakło mu siły, by stać. Za całe pożywienie dano mu miseczkę ryżu mocno posypanego solą, a Saito ostrzegł, że będzie go tam trzymał, dopóki nie zdecyduje się usłuchać jego rozkazów.
W ciągu tygodnia nie widział nikogo poza koreańskim strażnikiem, który co dzień, samowolnie, dosypywał trochę soli do porcji ryżu. Pułkownik zmusza! się jednak do przełknięcia paru łyżek, potem jednym łykiem wypijał swoją niewystarczającą rację wody i kładł się na ziemi próbując znosić z pogardą cierpienia. Nie wolno mu było opuszczać tej komórki, która wkrótce stała się ohydną kloaką.
Z końcem tygodnia pozwolono wreszcie Cliptonowi odwiedzić go. Przedtem doktor został wezwany przez Saito, którego zastał w ponurym nastroju. Tyran był niespokojny. Clipton zorientował się, że waha się między gniewem a niepokojem, który usiłuje pokryć chłodnym tonem.
– Nie odpowiadam za to, co się dzieje – powiedział. – Most na rzece Kwai musi być zbudowany szybko i japoński oficer nie może tolerować takich wybryków. Niech mu pan da do zrozumienia, że ja nie ustąpię. Niech mu pan powie, że przez niego w taki sam sposób są traktowani wszyscy oficerowie. Jeśli to nie wystarczy, przez jego upór będą także cierpieć żołnierze. Pana na razie zostawiłem w spokoju, pana i pańskich chorych. Byłem na tyle wyrozumiały, żeby dotychczas uważać ich za zwolnionych od pracy. Będę tę wyrozumiałość uważał za słabość, jeśli on nie zmieni swego postępowania.
Odprawił go tymi groźnymi słowami i Cliptona zaprowadzono do więzienia. Z początku lekarz był wstrząśnięty i przerażony stanem, do jakiego doprowadzono jego szefa, a także i wyniszczeniem fizycznym, jakiemu organizm pułkownika uległ w tak krótkim czasie. Dźwięk jego głosu, ledwie dosłyszalny, wydawał się dalekim i stłumionym echem owych władczych akcentów, które brzmiały jeszcze w uchu lekarza. Ale to były jedynie zewnętrzne pozory. Duch pułkownika Nicholsona nie uległ żadnej metamorfozie, a słowa były ciągle te same, choć wypowiadał je zmienionym głosem. Clipton, który wchodząc tu zdecydowany był namawiać Nicholsona do poddania się, zdał sobie sprawę, że nie ma żadnej szansy, aby go przekonać. Szybko wyczerpał przygotowane argumenty, potem zamilkł.
Pułkownik nawet nie dyskutował, lecz powiedział po prostu:
– Proszę zawiadomić wszystkich o mojej nieodwołalnej decyzji. Pod żadnym warunkiem nie zniosę tego, żeby oficer z mego pułku wykonywał pracą fizyczną.
Clipton opuścił komórkę, raz jeszcze wahając się między podziwem a rozdrażnieniem, poważnie zaniepokojony postępowaniem swego dowódcy, niepewny, czy należy go czcić jako bohatera, czy uznać za straszliwego głupca; zastanawiał się, czy nie byłoby rzeczą stosowną modlić się do Stwórcy, aby jak najszybciej, w aureoli męczeństwa, powołał do siebie tego niebezpiecznego szaleńca, którego postępowanie groziło ściągnięciem najgorszych katastrof na obóz nad rzeką Kwai. To, co powiedział Saito, było bliskie prawdy. Inni oficerowie traktowani byli w sposób niewiele bardziej ludzki, a żołnierze spotykali się na każdym kroku z brutalnością strażników. Odchodząc Clipton myślał o niebezpieczeństwach, jakie groziły chorym.
Saito musiał oczekiwać na jego wyjście, bo szybko ku niemu podszedł, i z prawdziwym niepokojem w oczach zapytał:
– A więc?
Był trzeźwy. Sprawiał wrażenie przygnębionego. Clipton próbował osądzić, jak dalece postawa pułkownika mogła przyczynić się do osłabienia prestiżu Saito, potem zebrał odwagę i postanowił okazać się stanowczym.
– A więc pułkownik Nicholson nie ustąpi przed siłą. Ani jego oficerowie. A wobec sposobu, w jaki został potraktowany, nie mogłem go namawiać do ustępstw.
Zaprotestował przeciwko systemowi kar stosowanemu wobec jeńców, powołując się – on także – na konwencje międzynarodowe, potem na lekarski punkt widzenia, a wreszcie na zwykły humanitaryzm, i posunął się aż do oświadczenia, że tego rodzaju okrucieństwo równa się morderstwu. Oczekiwał gwałtownej reakcji, ta jednak nie nastąpiła. Saito mruknął tylko, że wszystko to stało się z winy pułkownika, i szybko się oddalił. W tej chwili Clipton pomyślał, że Saito w głębi duszy nie był okrutny, a jego postępowanie można było świetnie wytłumaczyć nawarstwianiem się w nim różnych rodzajów lęku: obawą przed własnymi dowódcami, którzy musieli dawać mu się we znaki w związku z mostem, i obawą przed podwładnymi, wobec których „stracił twarz”, skoro się okazało, że nie potrafi zapewnić sobie posłuszeństwa.
Właściwa Cliptonowi skłonność do uogólniania sprawiła, że w tym połączeniu lęku przed zwierzchnikami i lęku przed podwładnymi ujrzał zasadnicze źródło ludzkich nieszczęść. Gdy sformułował tę myśl, wydało mu się, że już kiedyś czytał gdzieś podobną maksymę. Sprawiło mu to pewnego rodzaju przyjemność, która przygłuszała nieco jego niepokój. Ciągnął dalej te medytacje i na progu szpitala zakończył je wnioskiem, że cała reszta nieszczęść, najstraszliwszych być może na świecie, zawiniona została przez tych, którzy nie mieli ani przełożonych, ani podwładnych.
Saito musiał to przemyśleć. W ciągu następnego tygodnia traktował jeńca łagodniej, a w końcu poszedł do Nicholsona i zapytał, czy zdecydował się wreszcie zachowywać jak gentleman. Przybył spokojny, z zamiarem odwołania się do jego rozsądku, ale widząc, że pułkownik nawet słyszeć nie chce o dyskusji nad zagadnieniem, które już rozstrzygnął, powtórnie stracił panowanie nad sobą i doprowadził się do takiego stanu histerycznej wściekłości, że nie przypominał już istoty cywilizowanej. Pułkownik został znowu pobity, a Koreańczyk o małpiej twarzy otrzymał surowe rozkazy przywrócenia nieludzkiego reżimu z pierwszych dni. Saito pobił nawet strażnika. W paroksyzmie złości tracił zwykle świadomość tego, co robi i mówi, toteż oskarżał strażnika o zbytnią łagodność. Gestykulował jak obłąkany, wymachiwał pistoletem i groził, że własnoręcznie zastrzeli dozorcą i więźnia, aby przywrócić dyscyplinę.
Clipton, który raz jeszcze próbował interweniować, sam został pobity, a ze szpitala wyrzucono wszystkich chorych, jacy byli w stanie utrzymać się na nogach. Aby uniknąć zachłostania na śmierć, musieli dowlec się na miejsce pracy i dźwigać ciężary. Przez kilka dni w obozie nad rzeką Kwai panował terror. Odpowiedzią pułkownika Nicholsona na to podłe traktowanie było wyniosłe milczenie.
Wydawało się, że usposobienie Saito jest raz usposobieniem pana Hyde, zdolnego do popełniania wszelkich okropności, to znów względnie ludzkim usposobieniem doktora Jekylla. Po okresie terroru nastąpiło nadzwyczajne złagodzenie kursu. Pułkownikowi Nicholsonowi przywrócono nie tylko pełną rację pożywienia, lecz otrzymał on nawet rację dodatkową, w zasadzie zarezerwowaną dla chorych. Cliptonowi pozwolono na widzenie się z Nicholsonem i na pielęgnowanie go, a Saito oświadczył mu nawet, że czyni go osobiście odpowiedzialnym za zdrowie pułkownika.
Pewnego wieczora Saito kazał przyprowadzić więźnia do swego pokoju i odesłał strażników. Zostawszy z nim sam na sam, poprosił Nicholsona, żeby usiadł, wyciągnął ze swych zapasów puszkę amerykańskiej wołowiny, papierosy i butelkę najlepszej whisky. Powiedział mu, że jako żołnierz żywi głęboki podziw dla jego postawy, ale że toczy się wojna, za którą żaden z nich dwóch nie jest odpowiedzialny. Pułkownik Nicholson potrafi zapewne zrozumieć, że on, Saito, musi słuchać rozkazów swoich zwierzchników. Otóż rozkazy te mówią, że most na rzece Kwai powinien być zbudowany bardzo szybko. Był więc zmuszony zaprząc do pracy wszystkie ręce, jakie miał do dyspozycji. Pułkownik nie przyjął wołowiny, papierosów ani whisky, ale z zainteresowaniem słuchał, co tamten mówi. Odpowiedział wreszcie spokojnie, że Saito nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak zabrać się do pracy o takim znaczeniu.
Powrócił do swych początkowych argumentów. Zdawało się, że konflikt przedłuża się w nieskończoność. Nie można było przewidzieć, czy Saito zechce dyskutować rozsądnie, czy da się unieść nowemu atakowi szału. Długo siedział w milczeniu, podczas gdy przedmiot sporu rozstrzygał się jak gdyby w tajemniczym wymiarze wszechświata. Pułkownik skorzystał z tego aby zadać pytanie:
– Chciałbym pana zapytać, pułkowniku Saito, czy jest pan zadowolony z przebiegu początkowych prac?
Owo perfidne pytanie mogło było przesunąć szalę w kierunku ataku histerii, gdyż prace rozpoczęto w sposób bardzo kiepski. Była to jedna z głównych trosk pułkownika Saito, którego pozycja była narażona w tej walce w równym stopniu co honor. Jednakże nie była to godzina pana Hyde. Saito stracił rezon, spuścił oczy i mruknął coś niewyraźnie. Potem wetknął jeńcowi do ręki szklankę pełną whisky, nalał drugą dla siebie i powiedział:
– Widzi pan, pułkowniku Nicholson, nie jestem pewien, czy pan mnie dobrze zrozumiał. A między nami nie powinno być nieporozumień. Kiedy mówiłem, że wszyscy oficerowie muszą pracować, nie miałem ani przez chwilę na myśli pana, ich przełożonego. Moje rozkazy dotyczyły innych…
– Żaden oficer nie będzie pracował – odparł pułkownik, stawiając nietkniętą szklankę na stole.
Saito powstrzymał gest zniecierpliwienia i starał się zachować spokój.
– Sam się nad tym od kilku dni zastanawiałem – odparł. – Myślą, że oficerów wyższych stopni mógłbym zatrudnić w administracji. Jedynie niżsi oficerowie pracowaliby i…
– Żaden oficer nie będzie pracował fizycznie – odrzekł pułkownik Nicholson, – Oficerowie powinni rozkazywać swoim żołnierzom.
Saito nie potrafił już dłużej powstrzymać wściekłości. Lecz gdy pułkownik znów znalazł się w komórce nie ustąpiwszy ani na krok ze swych pozycji – pomimo pokus, gróźb, uderzeń, niemal błagań – przekonany był, że gra jest już bliska końca i że na kapitulację nieprzyjaciela nie trzeba będzie długo czekać.
Prace nie posuwały się naprzód. Pułkownik dotknął Saito w najboleśniejsze miejsce, gdy zapytał go o postępy; i mądrze przewidywał, że konieczność doprowadzi Japończyka do ustępstw.
Pod koniec trzech pierwszych tygodni nie tylko nie było jeszcze ani śladu mostu, lecz kilka prac wstępnych więźniowie wykonali tak przemyślnie, że naprawienie popełnionych błędów wymagało pewnego czasu.
Rozwścieczeni z powodu maltretowania ich dowódcy, którego odwagę i nieugiętość podziwiali, rozjątrzeni ulewą przekleństw i uderzeń, jakich nie szczędzili im strażnicy, oburzeni, że muszą pracować jak niewolnicy na korzyść wroga, załamani na skutek odseparowania ich od oficerów i pozbawieni słów zwykłej komendy – żołnierze brytyjscy współzawodniczyli z sobą w opieszałości czy, lepiej jeszcze, w popełnianiu najbardziej elementarnych błędów pod maską gorliwości.
Żadna kara nie potrafiła osłabić ich perfidnego zapału i mały japoński inżynier aż płakał czasem z rozpaczy. Strażników było za mało, aby mogli nieustannie śledzić jeńców, a poza tym brakło im inteligencji, aby wykryć partactwo. Założenie dwóch odcinków linii rozpoczynano już ze dwadzieścia razy. Proste i krzywe, uczenie obliczone i wytyczone białymi palikami przez japońskiego inżyniera, zmieniały się, gdy tylko ten się odwrócił, w labirynt linii łamanych, odchylających się pod niedorzecznymi kątami. Gdy inżynier powracał, widok ten wyrywał mu z ust żałosny okrzyk. Położone na przeciwległych brzegach rzeki, dwa krańce linii, które most miał połączyć, leżały na różnych poziomach i nie wyglądało na to, że kiedyś znajdą się dokładnie naprzeciw siebie. Jedna z grup rzucała się nagle i zawzięcie do wydobywania ziemi, wykopując wreszcie rodzaj krateru, którego dno leżało o wiele niżej od przepisanego poziomu. Tymczasem naiwni strażnicy cieszyli się widząc, że ludzie wzięli się wreszcie z zapałem do pracy. Gdy zjawiał się inżynier, wpadał we wściekłość i bił – bez różnicy – więźniów i strażników. Ci ostatni zrozumiawszy, że raz jeszcze sobie z nich zakpiono, mścili się z kolei na jeńcach, ale zło zostało dokonane i trzeba było wielu godzin lub dni, aby je naprawić.
Jedną grupę ludzi odkomenderowano do dżungli, do wycinania drzew odpowiednich na budowę mostu. Jeńcy ci dokonywali troskliwej selekcji i dostarczali pni jak najcieńszych i najbardziej powykrzywianych; to znów ogromnym nakładem sił zwalali drzewo – olbrzyma, które padało w rzekę, a z niej niepodobna go było wydobyć; albo wreszcie wybierali pnie stoczone wewnątrz przez robaki i nie wytrzymujące najmniejszego obciążenia.
Saito, który codziennie przeprowadzał inspekcję na miejscu pracy, wyładowywał swą wściekłość w coraz gwałtowniejszych wybuchach. Z kolei on miotał obelgi, groził i bił, oskarżał nawet inżyniera, który z oburzeniem oświadczał, że to robotnicy są do niczego. Na co Saito coraz głośniej wywrzaskiwał jeszcze straszliwsze przekleństwa i obmyślał nowe barbarzyństwa, które położyłyby kres temu głuchemu oporowi. Pastwił się nad jeńcami jak rozjątrzony strażnik, któremu wszystko wolno, a który drży ze strachu, że go wyrzucą za nieudolność. Tych, których przyłapano na akcie złej woli lub na sabotażu, przywiązywano do drzew, bito ciernistymi rózgami i pozostawiano całymi godzinami, skrwawionych, nagich, na pastwę mrówek i tropikalnego słońca. Clipton widział ich, gdy wieczorem przybywali do szpitala niesieni przez towarzyszy, trawieni gwałtowną gorączką, z plecami odartymi ze skóry. Ale nie mógł nawet dłużej się nimi opiekować. Saito o nich pamiętał. Gdy tylko mogli już utrzymać się na nogach, odsyłał ich z powrotem do pracy i rozkazywał strażnikom mieć ich specjalnie na oku.
Wytrzymałość tych zuchów wzruszała Cliptona, a niekiedy doprowadzała go do łez. Zdumiewał się patrząc, jak znoszą to prześladowanie. Zawsze znalazł się wśród nich jeden, który, gdy zostali sam na sam, znajdował dość siły, aby się podnieść i mrużąc oko wyszeptać w żargonie, który zaczął się rozpowszechniać wśród wszystkich jeńców w Burmie i Syjamie:
– Ten f…ing bridge jeszcze nie zbudowany, doktorze. F…ing railway tego f…ing cesarza nie przeszła jeszcze przez f…ing rzekę w tym f…ing kraju. Nasz f…ing stary ma rację i wie, co robi. Jak go pan zobaczy, niech mu pan powie, że wszyscy jesteśmy za nim i że ta f…ing małpa nie dała sobie jeszcze rady z f…ing armią angielską!
Najdziksze okrucieństwa nie dawały żadnego rezultatu. Ludzie się do nich przyzwyczaili. Przykład, jaki dawał pułkownik Nicholson, upajał ich mocniej niż piwo i whisky, których byli pozbawieni. Jeśli jeden z jeńców poniósł zbyt ciężką karę, by móc dalej pracować, a represje zagrażały jego życiu, znajdował się zawsze drugi, aby go zastąpić. To była ustalona reguła.
„Jeszcze więcej należy ich podziwiać za to – myślał Clipton – że nie ustępują przed ckliwą obłudą Saito, okazywaną przez niego w owych godzinach zwątpienia, gdy z przykrością spostrzegał, że wyczerpał już serię zwykłych tortur, a jego wyobraźnia wzdragała się przed wynajdywaniem innych.”
Pewnego dnia kazał zebrać jeńców przed swoim biurem, zleciwszy uprzednio zakończyć pracę wcześniej niż zwykle, aby – jak powiedział – nie przemęczać ich. Kazał rozdać ryżowe ciastka i owoce kupione u syjamskich chłopów z sąsiedniej wioski – podarunek od armii japońskiej, aby zachęcić ich do nie ustawania w wysiłku. Wyrzekł się swojej dumy i wprost nurzał się w podłości. Chełpił się, że jest, jak oni, człowiekiem z ludu, prostym, pragnącym tylko wypełnić swój obowiązek bez dodatkowych kłopotów. Wykazywał im, że oficerowie odmówiwszy swej pracy zwiększyli zadanie każdego z nich. Rozumiał rozżalenie jeńców i nie miał go im za złe. Tak dalece nie czuł do nich urazy, że chciałby z własnej woli, aby dowieść im swej sympatii, zmniejszyć normę. Inżynier ustalił, że jeden człowiek ma zrzucić na nasyp półtora metra sześciennego ziemi dziennie. A więc on, Saito, postanowił zmniejszyć normę do jednego metra sześciennego. Uczynił to, ponieważ litował się nad ich cierpieniami, za które nie jest odpowiedzialny. Spodziewa się, że wobec jego braterskiego gestu oni także okażą dobrą wolę i szybko skończą tę łatwą pracę, która powinna przyczynić się do skrócenia tej przeklętej wojny.
Pod koniec przemówienia zniżył się niemal do błagań, lecz prośby odniosły nie większy skutek niż tortury. Nazajutrz jeńcy dostosowali się do wydanego zarządzenia. Każdy skrupulatnie wydobył i wywiózł swój metr sześcienny ziemi. Niektórzy nawet więcej. Ale miejsce, na które tę ziemię zrzucono, urągało najelementarniejszemu poczuciu zdrowego rozsądku.
Wreszcie Saito ustąpił. Wyczerpał już wszelkie sposoby, a opór jeńców uczynił go godnym politowania. W dniach poprzedzających tę kapitulację przemierzał obóz z dzikim spojrzeniem osaczonego zwierzęcia. Posunął się tak daleko, że błagał najmłodszych poruczników, aby sami wybrali sobie rodzaj pracy obiecując im specjalne premie i znacznie powiększone racje żywnościowe. Ale wszyscy pozostali niewzruszeni, a on, spodziewając się inspekcji wysokich władz japońskich, zdecydował się na sromotną kapitulację.
Spróbował rozpaczliwego manewru dla „uratowania twarzy” i zamaskowania swego odwrotu, lecz ta żałosna próba nie wprowadziła w błąd nawet jego własnych żołnierzy. Siódmego grudnia 1942 roku, w rocznicę przystąpienia Japonii do wojny, ogłosił, że dla uczczenia tej daty proklamuje zniesienie wszystkich kar. Odbył rozmowę z pułkownikiem i oświadczył mu, że pragnie dać mu dowód swej niezwykłej przychylności: oficerowie zostaną zwolnieni od obowiązku pracy fizycznej. W zamian wyraził nadzieję, że będą oni z zapałem kierować działalnością swych ludzi, aby praca ich przynosiła dobre rezultaty.
Pułkownik Nicholson oświadczył, że zobaczy, co będzie mógł zrobić. Od chwili, w której wzajemne stosunki oparte zostały na poprawnych zasadach, nie było powodu, dla którego miałby się sprzeciwiać programowi swoich zwycięzców. Było dla niego rzeczą oczywistą, że oficerowie – tak, jak to się dzieje we wszystkich cywilizowanych armiach świata – mają być odpowiedzialni za postawę swych żołnierzy.
Była to całkowita kapitulacja ze strony japońskiej. Wieczór zwycięstwa czczono w barakach brytyjskich pieśniami, wiwatowaniem i dodatkową porcją ryżu, którą Saito, zaciskając zęby, rozkazał wydać dla podkreślenia swej dobrej woli. Tego samego wieczora pułkownik japoński zamknął się wcześniej w swoim pokoju, opłakiwał splamiony honor i topił wściekłość w samotnym pijaństwie, które trwało bez przerwy do północy, aż zwalił się na łóżko, półżywy. Do takiego stanu doprowadzał się tylko w wyjątkowych okolicznościach, miał bowiem niezwykle mocną głową, która pozwalała mu na ogół wytrzymywać najbardziej barbarzyńskie mieszaniny trunków.
Pułkownik Nicholson, w towarzystwie swych zwykłych doradców, majora Hughes i kapitana Reeves, szedł w stronę rzeki Kwai, wzdłuż nasypu kolejowego, przy którym pracowali jeńcy.
Szedł powoli. Nie musiał się śpieszyć. Zaraz po uwolnieniu odniósł drugie zwycięstwo, uzyskując dla siebie i swoich oficerów – tytułem rekompensaty za niesłusznie poniesioną karę – cztery dni zupełnego wypoczynku. Saito zacisnął pięści na myśl o tej nowej zwłoce, ale zgodził się. Wydał nawet rozkazy, aby więźniów traktowano grzecznie, i zbił po twarzy jednego ze swoich żołnierzy, który, jak mu się zdawało, ironicznie się na to uśmiechnął.
Jeśli pułkownik Nicholson poprosił o cztery dni wolne, uczynił to nie tylko w celu zebrania sił po piekle, które przeszedł, lecz także po to, aby się zastanowić, zorientować w sytuacji, przedyskutować ją ze swym sztabem i ustalić plan działania, jak to powinien uczynić każdy sumienny dowódca, zamiast rzucać się na oślep w wir improwizacji, czego najbardziej nienawidził.
Niewiele czasu potrzebował na stwierdzenie, że ludzie jego systematycznie uprawiali sabotaż. Hughes i Reeves nie mogli powstrzymać się od okrzyków na widok zdumiewających rezultatów ich działalności.
– Wspaniały nasyp kolejowy! – powiedział Hughes. – Sir, proponuję, aby pan wyróżnił jego wykonawców w rozkazie pułkowym. I pomyśleć, że po tym miały jechać pociągi z amunicją!
Pułkownik nie uśmiechnął się.
– Piękna praca! – dorzucił kapitan Reeves, były inżynier robót publicznych. – Nikt, będący przy zdrowych zmysłach, nie zgadłby, że oni chcą puścić pociąg po tym torze saneczkowym. Wolałbym raz jeszcze stawić czoło armii japońskiej niż odbyć podróż po takim torze, Sir.
Pułkownik, w dalszym ciągu poważny, spytał:
– Czy pańskim zdaniem, Reeves, pańskim zdaniem jako technika, wszystko to tutaj może się na cokolwiek przydać?
– Nie sądzę, Sir – odparł Reeves po namyśle. – Szybciej by poszło, gdyby zostawić cały ten kram i zbudować inną linię trochę dalej.
Pułkownik Nicholson wydawał się coraz bardziej pogrążony w myślach. Kiwał głową i szedł dalej w milczeniu. Zależało mu na obejrzeniu całego miejsca pracy przed wyrobieniem własnego sądu.
Zbliżali się do rzeki Kwai. Wokół przyszłej linii kolejowej krzątało się około pięćdziesięciu ludzi, prawie nagich, noszących jedynie płócienny trójkąt, który Japończycy wydawali jako ubranie robocze.
Obok nich przechadzał się strażnik z karabinem na ramieniu. Jedni w pewnej odległości kopali ziemię, inni przenosili ją na bambusowej macie i wyrzucali po obu stronach linii wytyczonej białymi palikami. Linia ta początkowo biegła prostopadle do stromego brzegu rzeki, ale dzięki perfidnej pomysłowości jeńców udało się poprowadzić ją niemal równolegle do niego. Inżyniera japońskiego tu nie było. Można go było dostrzec po drugiej stronie rzeki, gestykulującego pośrodku innej grupy jeńców, którą co rano tratwami przewożono na lewy brzeg. Słychać było także jego wrzaski.
– Kto wytyczył tę linię palikami? – spytał pułkownik przystając.
– ”On” to zrobił, Sir – odparł angielski kapral stając na baczność przed swym dowódcą i wskazując palcem na inżyniera. – „On” to zrobił, ale ja mu troszeczkę pomogłem. Po jego odejściu dokonałem małej poprawki. Nie zawsze zgadzamy się w poglądach, Sir.
I ponieważ strażnik nieco się oddalił, skorzystał z tego, żeby w milczeniu zmrużyć oko. Pułkownik Nicholson nie odpowiedział na ten porozumiewawczy znak. Był równie ponury jak przedtem.
– Widzę to – powiedział lodowatym tonem.
Poszedł naprzód bez dalszych komentarzy, aż zatrzymał się przed innym kapralem. Ten znów z pomocą kilku ludzi i z wielkim nakładem sił usuwał z miejsca pracy ogromne korzenie, wciągając je na szczyt wzniesienia zamiast zrzucać w dół. A wszystko to działo się pod tępym spojrzeniem japońskiego strażnika.
– Ilu ludzi pracuje dziś w tej grupie? – rozkazującym tonem zapytał pułkownik.
Strażnik wytrzeszczył na niego oczy i zastanawiał się, czy wolno mu pozwalać na takie wypytywanie jeńców; ale ton był tak autorytatywny, że nie ruszył się z miejsca. Kapral poderwał się na baczność i odpowiedział z wahaniem:
– Dwudziestu albo dwudziestu pięciu, Sir. Nie jestem całki em pewny. Jeden człowiek zachorował, jak tylko przyszliśmy na miejsce. Dostał jakiegoś zawrotu… I to nieoczekiwanego, Sir, bo podczas pobudki był całki em zdrowy. Trzech czy czterech kolegów „musiało” go odprowadzić do szpitala, Sir, bo sam nie mógł iść. Tamci jeszcze nie wrócili. To był najtęższy i najsilniejszy człowiek w grupie, Sir. W tych warunkach nie będziemy mogli wykonać naszej normy, Sir. Zdaje się, że wszystkie nieszczęścia sprzysięgły się przeciw tej kolei.
– Kaprale – rzekł pułkownik – powinni wiedzieć dokładnie, ilu ludzi mają pod swoimi rozkazami… A jaka jest ta norma?
– Metr sześcienny ziemi dziennie na jednego człowieka, Sir. Wydobyć i przenieść. Ale przy tych przeklętych korzeniach, Sir, wydaje mi się, że to będzie ponad nasze siły.
– Widzę to – powiedział pułkownik jeszcze bardziej oschle.
Oddalił się mrucząc coś niezrozumiale przez zęby. Hughes i Reeves szli za nim.
Razem ze swą świtą wszedł na wzniesienie, z którego mógł ogarnąć wzrokiem rzekę i cały teren pracy. Rzeka Kwai miała na tym odcinku więcej niż sto metrów szerokości, a strome brzegi wznosiły się bardzo wysoko ponad poziom wody. Pułkownik obejrzał teren ze wszystkich stron, potem przemówił do swych podkomendnych. Wygłaszał oklepane frazesy, ale czynił to głosem, który odzyskał całą swą siłę.
– Ci ludzie, mam na myśli Japończyków, dopiero co wyszli ze stanu dzikości, i to za szybko. Próbowali naśladować nasze metody, ale ich sobie nie przyswoili. Odbierzcie im wzory, a będą zgubieni. Tutaj, w tej dolinie, nie może się im udać przedsięwzięcie, które wymaga odrobiny doświadczenia. Nie wiedzą o tym, że zyskuje się na czasie, jeśli pomyśli się trochę na początku, zamiast coś robić bez ładu i składu. Co pan o tym sądzi, Reeves? Linie kolejowe i mosty to pański resort.
– Zapewne, Sir – odparł kapitan z instynktownym ożywieniem. – w Indiach wykonałem ponad dziesięć budowli tego typu. Z tego materiału, który znajduje się w dżungli, i z tymi robotnikami, którymi dysponujemy, wykwalifikowany inżynier zbudowałby ten most w niecałe sześć miesięcy… Przyznaję, że są chwile, kiedy ich nieudolność doprowadza mnie do pasji!
– Mnie także – oświadczył Hughes. – Wyznaję, że widok tej anarchii czasem mnie irytuje, kiedy tak łatwo można by…
– A mnie? – przerwał pułkownik. – Myślicie, że mnie bawi ten skandal? To, co zobaczyłem dziś rano, doprawdy mną wstrząsnęło.
– W każdym razie sądzę, że co do inwazji w Indiach, to możemy być spokojni, Sir – rzekł śmiejąc się kapitan Reeves – jeśli, jak twierdzą, ta linia ma im do tego służyć. Most na rzece Kwai nie jest jeszcze gotów na przyjęcie ich pociągów!
Pułkownik Nicholson szedł za własną myślą, a niebieskie oczy przenikliwie lustrowały współpracowników.
– Gentlemen – powiedział – sądzę, że potrzeba nam będzie dużo stanowczości, aby z powrotem ująć w karby naszych ludzi. Nauczyli się w tych warunkach lenistwa i niedbalstwa, nie licujących z godnością żołnierzy angielskich. Musimy być cierpliwi i taktowni, gdyż nie są oni bezpośrednio odpowiedzialni za ten stan rzeczy. Powinni czuć nad sobą władzę, a tego ich pozbawiono. Bicie nie potrafi jej zastąpić, oglądaliśmy właśnie tego dowody… Bezładna krzątanina, bez żadnych pozytywnych wyników. Japończycy sami dowiedli, że nie mają pojęcia o dowodzeniu ludźmi.
Zapadło milczenie, podczas którego dwaj oficerowie zastanawiali się w duchu nad istotnym znaczeniem tych słów. A słowa były jasne. Bez niedomówień. Pułkownik Nicholson mówił ze zwykłą sobie prostotą. Jeszcze przez chwilę głęboko się namyślał, a potem podjął:
– A zatem na początek polecam panom, podobnie jak polecę to wszystkim oficerom, daleko idącą wyrozumiałość. Ale nasza cierpliwość nie może w żadnym wypadku posuwać się aż do słabości, gdyż moglibyśmy wkrótce stoczyć się na dno tak samo jak te pierwotne istoty. Zresztą sam będę mówił z ludźmi. Od dziś musimy poprawić najbardziej rażące błędy. Oczywiście ludziom nie wolno opuszczać pracy pod byle jakim pretekstem. Kaprale muszą bez namysłu odpowiadać na zadawane im pytania. Nie mam potrzeby przypominać panom o konieczności stanowczego powstrzymywania wszelkich prób sabotażu czy innych wybryków. Linia kolejowa musi biec poziomo, a nie może przypominać toru saneczkowego, jak pan to bardzo słusznie zauważył, Reeves…