CZĘŚĆ CZWARTA

WIELKA AKCJA

I

Kilka tygodni po wyprawie Joyce'a Warden odbył tę samą drogę i po wyczerpującej wspinaczce dotarł – on także – do punktu obserwacyjnego. Położył się wśród paproci i teraz on z kolei obserwował znajdujący się w dole most na rzece Kwai.

Warden był przeciwieństwem romantyka. Z początku obrzucił most szybkim spojrzeniem, co wystarczyło mu, by z satysfakcją rozpoznać w nim obiekt narysowany przez Joyce'a i stwierdzić, że jest ukończony. Towarzyszyło mu czterech partyzantów. Powiedział im, te w tej chwili są mu niepotrzebni. Usiedli więc w ulubionej pozie, zapalili wodną fajkę i spokojnie obserwowali jego czynności.

On zaś najpierw zainstalował radiostację i nawiązał kontakt z kilkoma stacjami. Jedna z nich, niezwykle cenna w okupowanym kraju, dostarczała mu codziennie informacji na temat bliskiego wyjazdu długiego konwoju, który miał zainaugurować linię kolejową Burmy i Syjamu. Odebrane meldunki uspokoiły go. Nie było żadnej zmiany rozkazów.

Przygotował więc – tak wygodnie, jak to było możliwe – swój śpiwór i moskitierę, starannie ułożył kilka przyborów toaletowych, a następnie zrobił to samo z rzeczami Shearsa, który miał przyłączyć się do niego na tym wzgórzu. Warden był przewidujący, a poza tym starszy i stateczniejszy od Joyce'a. Miał więcej doświadczenia.

Znał dżunglę z kilku wypraw, które urządził sobie kiedyś podczas profesorskich wakacji. Wiedział, jak wysoko człowiek cywilizowany ceni szczoteczkę do zębów i o ile dłużej można tu wytrzymać, jeśli się ma wygodne posłanie, a po przebudzeniu filiżankę gorącej kawy. Gdyby po akcji znaleźli się w tarapatach, można było zrezygnować z tych rzeczy potrzebnych ludziom cywilizowanym; traciły one wtedy swoje znaczenie. Teraz jednak miały im pomóc do utrzymania się w jak najlepszej formie, aż do chwili działania. Zadowolony ze swych przygotowań, Warden zjadł coś, przespał się przez trzy godziny, a potem wrócił na punkt obserwacyjny i obmyślał, jak by tu najlepiej wywiązać się ze swego zadania.

Zgodnie z planem naszkicowanym przez Joyce'a, wielokrotnie dyskutowanym, a wreszcie ustalonym definitywnie przez wszystkich trzech i pewnego dnia na rozkaz Shearsa wprowadzonym w życie, grupa Oddziału 316 została rozdzielona. Shears, Joyce i dwóch syjamskich ochotników, w towarzystwie kilku tragarzy, wyruszyli w kierunku miejsca położonego nad rzeką znacznie powyżej mostu, gdyż materiału wybuchowego nie można było ładować na tratwę w pobliżu obozu. Poszli nawet dość daleko, nakładając drogi, żeby ominąć kilka wiosek krajowców. Czterech ludzi miało podpłynąć nocą do mostu i przygotować całe urządzenie. Byłoby dużym błędem przypuszczać, że wysadzenie mostu jest sprawą prostą. Joyce miał pozostać ukryty na nieprzyjacielskim brzegu, oczekując nadejścia pociągu. Shears miał wrócić do Wardena, aby razem z nim zająć się osłoną odwrotu.

Warden powinien był rozlokować się na punkcie obserwacyjnym, utrzymywać kontakt radiowy, śledzić, co działo się wokół mostu, i wyznaczyć stanowiska, z których można by osłaniać odwrót Joyce'a. Zadanie jego nie było ściśle określone. „Number one” zostawił mu pewną inicjatywę. Miał postępować tak, jak mógł najlepiej, stosownie do okoliczności.

– Jeśli dostrzeże pan możliwość jakiejś akcji dodatkowej, naturalnie bez narażania się na ryzyko, że pana odkryją, nie zabraniam – powiedział Shears. – Zasady Oddziału 316 są zawsze takie same. Niech pan jednak pamięta, że głównym celem jest most i że w żadnym wypadku nie wolno panu narazić szans powodzenia tej akcji. Liczę na to, że będzie pan równocześnie rozsądny i aktywny.

Wiedział, iż może liczyć na to, że Warden będzie równocześnie aktywny i rozsądny. Gdy był na to czas, Warden systematycznie rozważał konsekwencje wszystkich swoich przyszłych poczynań.

Rozejrzawszy się po okolicy, Warden postanawia tutaj właśnie, na szczycie tego wzgórza, umieścić swą kieszonkową artylerię – dwa lekkie moździerze, jakie ma do dyspozycji – i pozostawić na tym posterunku dwóch syjamskich partyzantów. Będą oni podczas akcji ostrzeliwać szczątki pociągu, żołnierzy, którzy próbowaliby uciekać po wybuchu, i tych, którzy pośpieszą im na pomoc.

Mieściło się to doskonale w ramach planu, który mu ogólnikowo nakreślił jego dowódca, kiedy powołał się na niezmienne zasady Oddziału 316. Zasady te można by streścić w następujący sposób: „Nigdy nie uważać operacji za całkowicie ukończoną; nigdy nie spocząć na laurach, dopóki istnieje choćby najmniejsza możliwość nękania nieprzyjaciela.” (Także i w tej dziedzinie – jak w wielu innych – zabiegano o anglosaskie „wykończenie”.) Otóż nie ulegało wątpliwości, że deszcz drobnych pocisków spadający z góry na ocalałych z katastrofy przyczyni się nieźle do ostatecznego pognębienia nieprzyjaciela. Wysunięty do przodu punkt obserwacyjny nadawał się doskonale na ten cel. Ta dodatkowa akcja miała w oczach Wardena jeszcze jedną dobrą stronę: odwróci uwagę Japończyków, a zatem pośrednio pomoże w osłanianiu odwrotu Joyce'a.

Warden długo czołga się wśród dzikich paproci i rododendronów, zanim znajduje stanowiska, które zadowalają go w zupełności. Odkrywszy je przywołuje Syjamczyków, wyznacza dwóch i wyjaśnia im dokładnie, co mają robić, gdy nadejdzie moment działania. Ci pojmują w lot i zdaje się, że doceniają jego pomysł.

Jest już prawie czwarta po południu, gdy Warden kończy te przygotowania. Zaczyna się zastanawiać, co mógłby jeszc2e zrobić, gdy oto słyszy muzykę dobiegającą z doliny. Podejmuje więc obserwację, śledząc przez lornetkę poruszenia jeńców i nieprzyjaciela. Na moście nie ma nikogo, ale w obozie, na drugim brzegu rzeki, panuje dziwne ożywienie. Warden orientuje się bardzo szybko, że z okazji pomyślnego ukończenia dzieła jeńcom pozwolono – a może ich zmuszono – urządzić uroczystości. Meldunek przyjęty przed kilkoma dniami pozwalał spodziewać się tych radosnych manifestacji, nakazanych z łaski Jego Cesarskiej Wysokości.

Instrument, z którego płynie melodia, jest prymitywny, sfabrykowany zapewne na miejscu, z czego się dało, lecz ręka, która brzdąka w struny, należy do Europejczyka. Warden zna dość dobrze dzikie melodie Japończyków, żeby się nie mylić. Zresztą wkrótce dobiega echo pieśni. Głos osłabiony wyczerpaniem, nędzą, lecz którego akcent nie budzi wątpliwości, śpiewa stare szkockie melodie. Znany refren, powtarzany chórem, unosi się nad doliną. Ten patetyczny koncert, słuchany w samotności punktu obserwacyjnego, sprawia Wardenowi przykrość. Z wysiłkiem odpędza melancholijne myśli i udaje mu się wreszcie skoncentrować uwagę na obowiązkach swej misji. Wydarzenia interesują go już tylko przez swój związek z przygotowaniami do wielkiej akcji.

Na krótko przed zachodem słońca odnosi wrażenie, że w obozie przygotowuje się bankiet. Jeńcy kręcą się przy kuchniach. W stronie baraków japońskich daje się zauważyć zgiełk; wielu żołnierzy tłoczy się krzycząc i śmiejąc się. Strażnicy stojący u wejścia do obozu kierują ku nim łakome spojrzenia. Jasne, że Japończycy także przygotowują się, by uczcić zakończenie robót.

Umysł Wardena pracuje intensywnie. Jego zrównoważone usposobienie nie przeszkadza mu chwytać na gorąco okazji, skoro się nadarza. Obmyśla podjęcie akcji jeszcze tej nocy, według szybko ustalonego planu, który brał pod uwagę jeszcze przed przybyciem na punkt obserwacyjny. Opierając się na swej głębokiej znajomości ludzi Warden uważa, że przy tak sprzyjających okolicznościach jak: ten odosobniony zakątek dżungli, dowódca alkoholik i wyżywienie niemal równie skąpe jak racje jeńców, wszyscy Japończycy upiją się do nieprzytomności jeszcze przed północą. Doskonała sposobność, by działać przy minimalnym ryzyku, jak to zalecał „Number one”, i przygotować kilka dodatkowych pułapek, które będą czymś w rodzaju pikantnej przyprawy do głównej akcji, a na które wszyscy członkowie Oddziału 316 są szczególnie łakomi. Warden rozważa możliwości powodzenia, stwierdza, że byłoby karygodne nie skorzystać z tego cudownego zbiegu okoliczności, postanawia zejść ku rzece i zaczyna przygotowywać lekki ładunek… A zresztą, czyż nie wypada, aby i on – na przekór własnej roztropności – zbliżył się przynajmniej raz do tego mostu?

Do stóp wzgórza dociera na krótko przed północą. Uroczystość miała przebieg zgodny z jego przewidywaniami. Podczas swego milczącego marszu śledził jej etapy według nasilenia wrzawy, która dochodziła do jego uszu: barbarzyńskie wrzaski, brzmiące jak parodia brytyjskich pieśni, od dawna już zamilkłych. Teraz panuje zupełna cisza. Warden nasłuchuje jeszcze raz, ukryty wraz z dwoma partyzantami na skraju lasu, niedaleko od toru kolejowego, który – jak to wyjaśniał Joyce – po przebyciu mostu biegnie wzdłuż rzeki. Warden daje znak Syjamczykom. Obciążeni ładunkami, trzej ludzie ostrożnie kierują się w stronę toru.

Warden jest przekonany, że uda mu się przeprowadzić całą operację zupełnie bezpiecznie. Na tym brzegu nie ma ani śladu nieprzyjaciela. W tym odosobnionym zakątku Japończycy zażywali tak zupełnego spokoju, że zatracili całą czujność. O tej godzinie wszyscy żołnierze, a nawet wszyscy oficerowie leżą pewnie, pogrążeni we śnie. Warden ustawia jednak jednego z Syjamczyków na straży, a przy pomocy drugiego rozpoczyna systematyczne przygotowania.

Jego plan jest prosty, klasyczny. Jest to jedna z podstawowych operacji, której zasady wykłada się w szkole przy „Plastic & Destructions Co. Ltd.” w Kalkucie w samych początkach nauczania. Wykonanie jej nie nastręcza specjalnych trudności: z obu stron szyn należy usunąć żwir, którym podsypany jest tor, i w powstałe w ten sposób wgłębienie włożyć ładunek plastyku, tak by przylegał do spodu szyny. Moc tego materiału wybuchowego jest tak wielka, że wystarczy odpowiednio założony ładunek o wadze zaledwie jednego kilograma. Energia zawarta w tej bryłce pod działaniem detonatora wyzwala się gwałtownie w formie gazu, który osiąga prędkość wielu tysięcy metrów na sekundę. Nagły wybuch kruszy i niszczy najmocniejszą stal.

Detonator jest więc umieszczony w plastyku. (Wciśnięcie go jest równie łatwe jak przekrojenie nożem kostki masła.) Lont wybuchowy, zwany „błyskawicznym”, łączy go z cudownie prostym, małym mechanizmem, również ukrytym we wgłębieniu wydrążonym pod szyną. Urządzenie to składa się z dwóch płytek, odsuniętych od siebie silną sprężyną, z umieszczoną pomiędzy nimi spłonką. Jedna z płytek przylega do szyny, a drugą silnie przyciska się kamieniem. Sam lont zagrzebany jest w ziemi. Dwóch fachowców może założyć to urządzenie w ciągu pół godziny. Jeśli pracę wykona się starannie, pułapka jest niewidoczna.

Gdy jedno z kół lokomotywy naciska mechanizm, płytka górna przygniata płytkę dolną. Spłonka za pośrednictwem lontu powoduje działanie detonatora. Plastyk eksploduje. Z kawałka stali zostają szczątki. Pociąg wypada z szyn. Przy odrobinie szczęścia i przy nieco silniejszym ładunku lokomotywa może przewrócić się do góry kołami. Jedną z zalet tego systemu jest to, że działanie mechanizmu powoduje sam pociąg, zaś ten, kto go założył, może znajdować się w odległości kilku kilometrów; drugą – że wybuch nie może nastąpić przedwcześnie, na przykład pod naciskiem łapy zwierzęcia. Trzeba na to wielkiego ciężaru, takiego jak ciężar lokomotywy lub wagonu.

Mądry, przewidujący Warden rozumuje w ten sposób: pierwszy pociąg przybędzie z Bangkoku, od prawego brzegu, czyli, w zasadzie, wyleci w powietrze wraz z mostem i runie do rzeki. To główny cel akcji. W konsekwencji linia kolejowa przerwana, ruch wstrzymany. Japończycy z wściekłością rzucają się do naprawy szkód. Chcą to przeprowadzić możliwie najszybciej, aby przywrócić ruch i pomścić ten zamach, który jest równocześnie ciężkim ciosem wymierzonym w ich prestiż w tym kraju. Sprowadzają niezliczone drużyny robocze, pracują bez wytchnienia. Mozolą się całymi dniami, tygodniami, może nawet miesiącami. Kiedy wreszcie tor jest naprawiony, most odbudowany, przejeżdża nowy konwój. Tym razem most spełnia swoje zadanie, lecz wkrótce potem… drugi pociąg wylatuje w powietrze. Niezależnie od szkód materialnych sabotaż wpłynie bez wątpienia deprymująco na nieprzyjaciela. Warden przygotowuje nieco większy ładunek, niż jest koniecznie potrzebny, i umieszcza go tak, aby pociąg wyskoczył z szyn od strony rzeki. Jeżeli bogowie będą łaskawi, może się zdarzyć, że lokomotywa wraz z częścią wagonów przekoziołkuje do wody.

Warden szybko ukończył pierwszą część swego programu. Posiada doświadczenie w tego rodzaju pracy: ćwiczył się długo w bezszelestnym usuwaniu żwiru, w modelowaniu plastyku i w zakładaniu mechanizmu. Pracuje niemal machinalnie i z przyjemnością stwierdza, że syjamski partyzant, debiutant w tego rodzaju pracy, skutecznie mu pomaga. Jego nauka nie poszła w las. Warden profesor cieszy się z tego. Do świtu pozostaje mu jeszcze sporo czasu. Przyniósł z sobą drugie urządzenie tego samego rodzaju, lecz nieco inne. Nie waha się zainstalować go kilkaset metrów dalej, w kierunku przeciwnym do mostu. Byłoby zbrodnią nie wykorzystać takiej nocy.

Przewidujący Warden znowu się zastanawia. Po dwóch zamachach na tym samym odcinku nieprzyjaciel przeważnie ma się na baczności i przystępuje do systematycznej kontroli linii. Ale nigdy nic nie wiadomo. Czasem, przeciwnie, nie dopuszcza myśli o możliwości trzeciego zamachu, właśnie dlatego, że były już dwa. Zresztą jeśli pułapka jest dobrze zamaskowana, nie odkryje jej nawet najdokładniejsza kontrola, chyba żeby usunięto wszystek żwir. Warden zakłada swój drugi aparacik. Różni on się od pierwszego tym, że zaopatrzony jest w urządzenie, które ma urozmaicić efekty i sprawić nową niespodziankę. Urządzenie to składa się z pewnego rodzaju przekaźnika. Pierwszy pociąg nie powoduje eksplozji, lecz tylko uruchamia przekaźnik. Detonator i plastyk działają dopiero przy przejściu drugiego konwoju. Myśl przyświecająca technikowi Oddziału 316, który opracował ten delikatny system, jest jasna i racjonalny umysł Wardena potrafi ją docenić. Często po serii zamachów i po naprawieniu linii nieprzyjaciel poprzedza ważny konwój jednym lub dwoma wagonami pełnymi kamieni i ciągniętymi przez starą lokomotywę. Pierwszy pociąg przejeżdża bezpiecznie. Nieprzyjaciel jest więc pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Uspokojony, nie zachowuje żadnych środków ostrożności, wysyła właściwy pociąg… i, masz tobie, właściwy pociąg wylatuje w powietrze!

„Nigdy nie uważać operacji za ukończoną, jeśli nie sprawiło się przeciwnikowi tylu kłopotów, ile to tylko możliwe” – oto leitmotiv „Plastic & Destructions Co. Ltd.”.,,Starajcie się zawsze mnożyć przykre niespodzianki, wynajdywać nowe pułapki, które sieją zamieszanie w szeregach nieprzyjaciela wówczas, gdy sądzi, że pozostawiono go wreszcie w spokoju” – powtarzają bezustannie zwierzchnicy towarzystwa. Warden przyjął te zasady za swoje. Gdy przygotował drugą niespodziankę i zatarł wszystkie ślady, zaczął się znowu zastanawiać, usiłując znaleźć okazję do spłatania jakiegoś nowego figla.

Na wszelki wypadek przyniósł z sobą inne pułapki. Jedna z nich, której ma kilka sztuk, składa się z pewnego rodzaju naboju osadzonego w ruchomej deszczułce, obracającej się wokół swej osi i opadającej na drugą deszczułkę, nieruchomą, w której tkwi gwóźdź. Te mechanizmy przeznaczone są przeciwko ludziom. Przykrywa się je lekką warstwą ziemi. Trudno sobie wyobrazić prostsze urządzenie. Ciężar człowieka powoduje uderzenie spłonki w gwóźdź. W ten sposób wystrzelony zostaje pocisk, który przeszywa nogę piechura albo w wypadku szczególnie pomyślnym trafia go w czoło, jeśli ten maszeruje ze spuszczoną głową. Instruktorzy szkoły specjalnej w Kalkucie zalecali rozmieszczać dużą ilość tych aparacików w sąsiedztwie „przygotowanej” linii kolejowej. Po wybuchu, gdy ci, którzy ocaleli (a tacy są zawsze), biegają jak szaleńcy na wszystkie strony, pułapki wyrzucają pociski, skoro tylko się na nie nastąpi, i powiększają panikę.

Warden chciałby zużytkować w ten sposób resztę swego ładunku, ale przezorność i rozsądek odradzały mu zastosowanie tych ostatnich „przypraw”. Istniało ryzyko ich odkrycia, a cel numer jeden jest zbyt ważny, żeby można było sobie pozwolić na narażanie go. Niech ktoś nadepnie na jedną z tych pułapek, a czujność Japończyków natychmiast skieruje się przeciw przypuszczalnemu sabotażowi.

Świt się zbliża. Zrównoważony Warden z westchnieniem rezygnuje z dalszego działania i wraca na punkt obserwacyjny. Jest jednak zadowolony, że zostawia za sobą teren nieźle przygotowany, nasycony przyprawami, które nadadzą właściwego smaku wielkiej akcji.

II

Jeden z partyzantów gwałtownie się poruszył. Usłyszał jakiś podejrzany szelest w gąszczu olbrzymich paproci, które pokrywały szczyt wzgórza. Czterech Syjamczyków zastygło na kilka chwil w całkowitym bezruchu. Warden chwycił pistolet maszynowy i przygotował się na wszelki wypadek. Trochę w dole pod nimi ktoś zagwizdał cicho trzy razy. Jeden z Syjamczyków odpowiedział, a potem, potrząsając ręką, zwrócił się do Wardena:

– ”Number one” – rzekł.

Wkrótce Shears w towarzystwie dwóch krajowców połączył się z grupą na punkcie obserwacyjnym.

– Ma pan ostatnie wiadomości? – zapytał niespokojnie, skoro tylko spostrzegł Wardena.

– Wszystko w porządku. Nic się nie zmieniło. Jestem tu od trzech dni. To będzie jutro. Pociąg wyjedzie z Bangkoku w nocy i będzie tu około dziesiątej rano. A co u pana?

– Wszystko gotowe – odparł Shears, wyciągając się na ziemi z westchnieniem ulgi.

Obawiał się, że plany Japończyków w ostatniej chwili mogły ulec zmianie. Warden także żył w strachu od poprzedniego wieczora. Wiedział, że akcja musi być przygotowana w nocy, i spędził całe godziny nasłuchując jak ślepiec najlżejszych szmerów dobiegających znad rzeki Kwai, myśląc o towarzyszach, którzy pracowali w wodzie, tuż pod nim, obliczając w nieskończoność szansę powodzenia i próbując przewidzieć wszystkie przypadki, które mogłyby je udaremnić. Nie usłyszał nic podejrzanego. Zgodnie z programem Shears miał się z nim połączyć o świcie. Teraz było już po dziesiątej.

– Cieszę się, że wreszcie pana widzę. Czekałem na pana niecierpliwie.

– Ta robota zabrała nam całą noc.

Warden przyjrzał mu się uważniej i spostrzegł, że Shears był wyczerpany. Jego ubranie, jeszcze wilgotne, parowało w słońcu. Zapadła twarz, głęboko podkrążone ze zmęczenia oczy, broda nie golona od wielu dni, wszystko to czyniło go niepodobnym do człowieka. Warden podał mu kubek alkoholu i zauważył, jak niezgrabnie Shears go pochwycił. Ręce miał popękane i pokryte ranami. Wyblakła skóra była pomarszczona, miejscami zdarta. Z trudem poruszał palcami. Warden podał mu przygotowaną koszulę i szorty. I czekał.

– Czy jest pan całkiem pewien, że nic się nie przygotowuje na dzisiaj? – nastawał Shears.

– Zupełnie. Jeszcze dziś rano odebrałem meldunek. Shears pociągnął łyk i ostrożnie zaczął się masować.

– Przykra praca – powiedział krzywiąc się. – Zdaje mi się, że do końca życia będę pamiętał tę lodowatą rzekę Ale wszystko poszło dobrze.

– A dzieciak? – zapytał Warden.

– Dzieciak jest nadzwyczajny. Nie osłabł ani na chwilę. Harował więcej ode mnie i nie jest zmęczony. Stoi na swoim posterunku na prawym brzegu. Uparł się, żeby tam zostać już tej nocy i nie ruszać się stamtąd aż do nadejścia pociągu.

– A jeśli go odkryją?

– Jest dobrze schowany. Istnieje ryzyko, ale należało je podjąć. Trzeba teraz unikać pętania się w pobliżu mostu. Ponadto pociąg może nadejść wcześniej. Jestem pewien, że on nie będzie dziś spał. Jest młody i silny. Siedzi w gąszczu, do którego można dojść tylko od strony rzeki, a brzeg jest wysoki. Można stąd zobaczyć to miejsce. On widzi poprzez liście tylko jedną rzecz: most. A zresztą usłyszy, jak pociąg będzie nadchodził.

– Był pan tam?

– Byłem razem z nim. Miał rację. To idealne miejsce. Shears wziął lornetkę i próbował zorientować się w nieznanym krajobrazie.

– Trudno określić to miejsce – powiedział. – Stąd wszystko wygląda inaczej. Ale myślę, że to tam, jakieś trzydzieści stóp za tym wielkim, rdzawym drzewem, którego gałęzie zanurzają się w wodzie.

– Teraz wszystko zależy od niego.

– Wszystko zależy od niego, a ja mam do niego zaufanie.

– Czy on ma sztylet?

– Ma sztylet. I jestem przekonany, że będzie go umiał użyć.

– Tego nigdy nie wie się naprzód – rzekł Warden.

– Nigdy się nie wie, ale ja w niego wierzę.

– A po wybuchu?

– Ja przepłynąłem rzekę w ciągu pięciu minut, a on pływa prawie dwa razy szybciej ode mnie. Będziemy osłaniali jego powrót.

Warden opowiedział Shearsowi o wydanych przez siebie dyspozycjach. Poprzedniego dnia raz jeszcze zszedł z punktu obserwacyjnego, tym razem przed zapadnięciem zmroku, ale nie wysunął się na teren nieosłonięty. Czołgając się wyszukał możliwie najlepsze miejsce do ustawienia karabinu maszynowego, który posiadała jego grupa, i wyznaczył stanowiska dla partyzantów, którzy mieli razić ogniem karabinowym ewentualny pościg. Wszystkie te pozycje były starannie oznaczone. Tak zorganizowana osłona w połączeniu z pociskami z moździerza powinna stanowić wystarczającą ochronę na przeciąg kilku minut.

„Number one” zaakceptował ten plan w całości. A potem, ponieważ był zbyt zmęczony, żeby zasnąć, opowiedział przyjacielowi o przebiegu akcji w ciągu ubiegłej nocy. Warden słuchał chciwie i relacja ta pocieszyła go trochę, ze nie brał bezpośredniego udziału w tych przygotowaniach. Pozostawało im już tylko oczekiwać następnego dnia. Jak powiedzieli, powodzenie akcji zależało teraz od Joyce'a; od Joyce'a i od nie dającego się przewidzieć losu. Z trudem tłumili niecierpliwość i starali się opanować troskę o główną osobę dramatu, Joyce'a, który, zaczajony w krzakach, czekał na nieprzyjacielskim brzegu. Skoro tylko zapadła decyzja w sprawie podjęcia akcji, „Number one” opracował szczegółowy program działania. Przydzielił każdemu z członków wyprawy odpowiednie zadanie, aby wszyscy mogli z góry obmyślić i przećwiczyć swe „role”. W ten sposób, gdy nadejdzie godzina działania, każdy będzie w stanie zachować czujność i zaradzić w razie nieprzewidzianego wypadku.

Dziecinadą byłoby przypuszczać, że most da się wysadzić w powietrze bez poważnych przygotowań. Opierając się na szkicach i wskazówkach Joyce'a, Warden – tak jak niegdyś kapitan Reeves – opracował plan; plan zniszczenia. Był to szkic mostu w dużej skali; wszystkie filary były ponumerowane, każdy ładunek plastyku zaznaczony dokładnie w miejscu, którego wymagała technika wysadzania, a kunsztowna sieć kabli i lontów powodujących wybuch naznaczona była czerwoną linią. Każdy z członków wyprawy miał wkrótce plan ten wyryty w pamięci.

„Number one” uznał jednak to przygotowanie teoretyczne za niewystarczające. Przeprowadził wiele nocnych prób na starym, opuszczonym moście, który znajdował się niedaleko od ich kwatery. Ładunki plastyku zastąpiono oczywiście workami z ziemią. Ludzie, którzy mieli zakładać całe urządzenie, on, Joyce i dwaj syjamscy ochotnicy, uczyli się bezszelestnie podpływać do mostu w ciemnościach specjalnie na tę okazję zbudowaną lekką bambusową tratwą, na której umocowano sprzęt. Warden służył za arbitra. Był wymagający i kazał powtarzać próby dopóty, aż operacja została wykonana bezbłędnie. Cała czwórka przyzwyczaiła się więc pracować w wodzie bez najmniejszego hałasu, solidnie przytwierdzać pozorowane ładunki do pali i łączyć je skomplikowaną siecią kabli, jak przewidywał plan zniszczenia. W końcu „Number one' oświadczył, że jest zadowolony. Teraz pozostało już tylko przygotować materiał wybuchowy i mnóstwo ważnych drobiazgów, takich jak nieprzemakalne opakowanie dla sprzętu, któremu woda mogła zaszkodzić.

Wyprawa ruszyła w drogę. Ścieżkami znanymi tylko im samym przewodnicy zaprowadzili ich w miejsce położone nad rzeką, daleko powyżej mostu, gdzie można było zupełnie bezpiecznie dokonać załadunku środków wybuchowych. Wielu krajowców ochotniczo zgłosiło się na tragarzy.

Plastyk podzielono na ładunki po pięć kilogramów. Każdy z nich miał być przymocowany do jednego filara. Plan zniszczenia przewidywał podminowanie sześciu kolejnych filarów w każdym rzędzie, co w całości dawało dwadzieścia cztery ładunki. W ten sposób most zostałby pozbawiony podpory na przestrzeni dwudziestu metrów, co zupełnie wystarczało, aby runął pod ciężarem pociągu. Przewidujący Shears na wszelki wypadek zabrał tuzin dodatkowych ładunków. Miały one ewentualnie posłużyć przy jakiejś akcji dodatkowej. Doskonale pamiętał zasady przyjęte przez Oddział 316.

Wszystkie powyższe liczby zostały ustalone podczas długich dyskusji na podstawie obliczeń, w których za punkt wyjściowy przyjęto informacje zebrane osobiście przez Joyce'a. Tabela, którą wszyscy, trzej znali na pamięć, podawała ciężar ładunku konieczny do wysadzenia belki określonego kształtu, wielkości i materiału. Ciężar ten zależał od kształtu i rozmiarów belki. W obecnym przypadku teoretycznie powinno by wystarczyć trzy kilogramy plastyku. Przy czterech kilogramach wynik – w wypadku prostej akcji – prawie pewny. „Number one” postanowił w końcu wzmocnić jeszcze tę dawkę.

Miał po temu słuszne powody. Druga zasada „Plastic & Destructions Co. Ltd.” głosiła, że zawsze należy zwiększać cyfry podane przez techników. Po zakończeniu kursu teoretycznego pułkownik Green, kierujący wyższą szkołą w Kalkucie, miał zwyczaj dodawać na ten temat kilka słów, podyktowanych zdrowym rozsądkiem i jego własnym doświadczeniem inżyniera.

– Kiedy obliczycie już wagę za pomocą tabel – mówił – i to zawsze raczej na wyrost, dorzućcie jeszcze trochę. Przy trudnej akcji musicie być absolutnie pewni. Jeśli macie najmniejszą wątpliwość, lepiej dać sto funtów więcej niż jeden za mało. Będziecie mieli żałosną minę, jeśli – po wielu nocach mordęgi nad zmontowaniem całego urządzenia, naraziwszy życie własne i waszych ludzi, doprowadziwszy do końca wszystko za cenę tysiąca trudności – będziecie mieli żałosną minę, powtarzam, jeśli dla zaoszczędzenia odrobiny materiału akcja uda się tylko częściowo. Jeśli przęsła, ledwie popękane, utrzymają się, co pozwoli na szybką naprawę. Mówię wam to z doświadczenia. Zdarzyło mi się raz coś takiego i nie znam uczucia bardziej przygnębiającego.

Shears poprzysiągł, że jemu taka katastrofa nigdy się nie zdarzy, i szeroko stosował tę zasadę. Z drugiej strony, nie należało popadać w inną ostateczność i obarczać się niepotrzebnie ciężarem, gdyż grupa była niewielka.

Teoretycznie transport rzeką nie nastręczał trudności. Wśród wielu zalet plastyk posiada i tę, że jego gęstość równa jest niemal gęstości wody. Człowiek płynący może bez trudu holować dość dużą jego ilość.

Przybyli nad rzekę Kwai o świcie. Odprawili tragarzy. Czterej ludzie, ukryci w gęstwinie, oczekiwali nocy.

– Czas musiał się wam dłużyć – rzekł Warden. – Spaliście?

– Trochę. Próbowaliśmy, ale pan wie, jak to jest… gdy zbliża się moment działania. Całe popołudnie spędziliśmy na gadaniu, Joyce i ja. Chciałem odwrócić jego myśli od mostu. Na to mieliśmy czas w nocy.

– O czym rozmawialiście? – pytał Warden, który chciał poznać wszystkie szczegóły.

– Opowiadał mi trochę o swoim dawnym życiu… W gruncie rzeczy ten chłopak jest trochę melancholikiem… Razem wziąwszy, historia dość banalna… Inżynier konstruktor w dużej firmie… Och, nic nadzwyczajnego; nie chwalił się. Coś w rodzaju urzędnika biurowego. Zawsze to sobie tak mniej więcej wyobrażałem. Około dwudziestu młodych ludzi w wieku Joyce'a, którzy pracują pochyleni nad stołami kreślarskimi, od rana do wieczora, we wspólnej sali. Wyobraża pan to sobie? Jeśli nie rysował, to robił obliczenia przy pomocy tablic inżynierskich i suwaka. Nic pasjonującego. Nie wygląda na to, żeby zbyt sobie cenił to zajęcie… Zdaje się, że powitał wojnę jako niespodziewaną okazję. Dziwne, że gryzipiórek wylądował w Oddziale 316.

– Są w nim także profesorowie… – powiedział Warden. – Znałem kilku takich jak on. Nie są najgorsi…

– Niekoniecznie też najlepsi. Trudno tu mówić o jakiejś ogólnej zasadzie. Wspomina zresztą swą przeszłość bez goryczy… Po prostu – melancholik.

– To udany chłopak, jestem tego pewien… Jakiego rodzaju były te jego rysunki?

– Co za zbieg okoliczności! Firma zajmowała się mostami. Oczywiście nie drewnianymi! Przedsiębiorstwo nie interesowało się również budową mostów, lecz tylko częściami metalowymi mostów typu standardowego. Konstruowali po prostu elementy mostowe i dostarczali je przedsiębiorcom… że wystarczało tylko je złożyć! Co do niego, to nie wychodził z biura. W ciągu dwóch ostatnich lat przed wojną rysował stale tę samą część. Specjalizacja i to wszystko, co się z nią łączy – zdaje pan sobie z tego sprawę? Nie uważał tego za porywające… Nie chodziło nawet o jakąś wielką część, on ją nazwał belką. Zadaniem jego było określić profil, który miałby najlepszą wytrzymałość, a równocześnie wymagałby jak najmniej metalu; przynajmniej tak go zrozumiałem. Nie znam się zupełnie na tych rzeczach. Chodziło o oszczędność… Firma nie lubiła marnować surowca… Dwa lata robić coś takiego! Chłopak w jego wieku! Gdyby pan słyszał, jak mówił o tej swojej beleczce! Głos mu drżał. Jestem' przekonany, Warden, że ta belka tłumaczy częściowo jego entuzjazm dla obecnej akcji.

– To fakt, że nigdy nie widziałem istoty podobnie przejętej ideą zniszczenia mostu… Czasami przychodzi mi na myśl, Shears, że Oddział 316 został stworzony przez Boga dla ludzi jego pokroju. Gdyby nie istniał, należałoby go wynaleźć… A pan sam, gdyby nie zbrzydła panu regularna armia…

– A pan, gdyby był zupełnie zadowolony ze stanowiska profesora uniwersytetu… Dajmy temu spokój! Jakkolwiek tam było, kiedy wybuchła wojna, on wciąż jeszcze zajmował się swoją belką. Wyjaśniał mi bardzo poważnie, że w ciągu dwóch lat udało mu się – na papierze – zaoszczędzić półtora funta metalu. Zdaje się, że to było niezłe osiągnięcie, ale jego przełożeni uważali, że mógłby oszczędzić jeszcze więcej… Miał tak pracować jeszcze przez szereg miesięcy… Do wojska wstąpił w pierwszych dniach wojny. Kiedy usłyszał o istnieniu Oddziału 316, nie biegł, ale leciał do niego jak na skrzydłach, Warden!… I są ludzie, którzy nie wierzą w powołanie!… Jednak to ciekawe, Warden. Gdyby nie ta beleczka, może nie leżałby teraz w krzakach, o sto jardów od wroga, ze sztyletem za pasem i włącznikiem do spowodowania eksplozji przy boku.

III

Shears i Joyce gawędzili w ten sposób aż do wieczora, podczas gdy dwaj Syjamczycy szeptem wymieniali uwagi na temat wyprawy. Shearsa ogarniały co pewien czas skrupuły; zadawał sobie pytanie, czy do odegrania głównej roli wybrał spośród nich trzech właśnie tego, który istotnie miał największe szansę powodzenia, i czy nie dał się zasugerować jego żarliwymi prośbami.

– Czy jest pan zupełnie pewien, że potrafi pan działać równie energicznie jak Warden albo ja, niezależnie od okoliczności? – poważnie zapytał po raz ostatni.

– Teraz jestem pewien, Sir. Trzeba mi pozwolić działać.

Shears nie nastawał dłużej i nie wrócił już do rozważań na temat swej decyzji.

Załadunek rozpoczęli przed zmierzchem. Brzeg był zupełnie pusty. Bambusowa tratwa, którą sami zbudowali, ufając w tym wypadku tylko sobie, składała się z dwóch oddzielnych części, by łatwiej ją było transportować przez dżunglę. Spuścili ją na wodę i połączyli obie części przy pomocy dwóch gałęzi i sznurów. Całość tworzyła sztywną platformę. Potem umocowali sprzęt, najsolidniej, jak tylko było można. W innych paczkach znajdowały się zwoje lontu, bateria, kabel i włącznik elektryczny. Te wrażliwe przedmioty owinięto, rzecz jasna, w nieprzemakalne płótna. Jeżeli chodzi o detonatory, Shears zachował podwójną ostrożność. Jeden dał Joyce'owi, drugi wziął sam. Ukryli je w pasach, na brzuchu. Detonatory były właściwie jedynymi naprawdę wrażliwymi przedmiotami, bo plastyk był zasadniczo odporny na uderzenia.

– Chyba wam jednak było trochę ciężko z tymi paczkami na brzuchu – zauważył Warden.

– Pan dobrze wie, że nigdy się nie myśli o takich rzeczach… To było najmniejsze ryzyko w tej przeprawie… A jednak zapewniam pana, że nas porządnie wytrzęsło. Przeklęci niech będą ci Syjamczycy, którzy obiecywali nam wygodną żeglugę!

Według informacji krajowców droga powinna była trwać mniej niż pół godziny. Toteż wyruszyli dopiero po zapadnięciu nocy. W rzeczywistości płynęli dłużej niż godzinę i droga nie była łatwa. Rzeka Kwai płynęła spokojnie jedynie w sąsiedztwie mostu, poza tym rwała jak strumień. Zaledwie ruszyli, prąd rzucił ich w ciemność, między niewidoczne skały, których nie mogli omijać, rozpaczliwie chroniąc swój niebezpieczny i cenny ładunek.

– Gdybym znał rzekę, wybrałbym inny sposób dotarcia do celu i zaryzykowałbym załadowanie materiału w pobliżu mostu. Tego rodzaju proste informacje, Warden, zawsze są fałszywe, zresztą bez względu na to, czy pochodzą od krajowców, czy od Europejczyków. Wiele razy się z tym spotkałem. I jeszcze raz dałem się nabrać. Nie wyobraża pan sobie trudności manewrowania „łodzią podwodną” w tym strumieniu.

„Łodzią podwodną” nazwali tratwę, obciążoną na krawędziach żelastwem, która w ciągu niemal całej przeprawy płynęła na pół pod wodą. Jej balast został mądrze odmierzony, tak aby pozostawiona sama sobie utrzymywała się na granicy pływalności. Zwykłe naciśnięcie palcem wystarczało więc, aby zupełnie zniknęła pod powierzchnią.

– Ten pierwszy prąd pędził nas z hukiem wodospadu Niagara, trząsł nami, miotał, rzucał ponad lub pod tratwę, to znów od jednego brzegu do drugiego; raz sięgaliśmy dna, to znów wylatywaliśmy na gałęzie przybrzeżnych drzew. Gdy wreszcie udało mi się ogarnąć nieco naszą sytuację (zajęło mi to trochę czasu, byłem na wpół ogłuszony), wydałem wszystkim rozkaz, żeby uczepili się „łodzi podwodnej” i nie puszczali jej za żadną cenę; żeby myśleli tylko o tym. Było to wszystko, co mogliśmy zrobić, ale to cud, że nikt nie rozbił sobie czaszki… Naprawdę, ładny bigos, i to właśnie wtedy, kiedy trzeba było zebrać wszystkie siły przed poważną robotą. Fale były takie jak podczas burzy na morzu. Dostałem mdłości… I nie można było ominąć przeszkód! Czasem – rozumie pan, Warden? – czasem nie wiedzieliśmy nawet, w którą stronę płyniemy. Wydaje się to panu dziwne? Kiedy rzeka się zwęża, a dżungla zamyka się nad głową, założę się, że nie będzie pan wiedział, w jakim kierunku pan płynie. Pędziliśmy z prądem. Pomijając fale, woda była nieruchoma jak w jeziorze. Tylko napotykane przeszkody wskazywały nam kierunek i szybkość, z jaką pędzimy… kiedy wpadaliśmy na nie. Problem względności! Nie wiem, czy pan to sobie dobrze uzmysławia…

Musiało to być naprawdę niezwykłe przeżycie. Starał się je opisać jak najwierniej. Warden słuchał z przejęciem.

– Rozumiem, Shears. I tratwa wytrzymała?

– To drugi cud! Gdy jakimś trafem moja głowa znalazła się nad wodą, słyszałem, jak tratwa trzeszczała, a jednak nie rozleciała się… Tylko w pewnej chwili… To chłopak uratował sytuację. On jest pierwsza klasa, Warden. Niech mi pan pozwoli opowiedzieć… Zanim skończył się ten pierwszy prąd, zaczęliśmy się jednak przyzwyczajać trochę do ciemności, gdy nagle rzuciło nas na olbrzymią skałę, która wynurzała się na samym środku rzeki. Doprawdy, Warden, wylecieliśmy w powietrze na poduszeczce wody, potem zagarnęła nas fala i odrzuciła w bok. Nie uwierzyłbym, że to możliwe. Zobaczyłem skałę, gdy była zaledwie parę stóp przede mną. Nie miałem czasu; myślałem tylko o tym, żeby wysunąć nogi do przodu i ścisnąć konwulsyjnie laskę bambusa. Dwaj Syjamczycy puścili tratwę. Na szczęście znaleźliśmy ich trochę dalej. Przypadek!… A on, wie pan, co zrobił? Miał tylko ułamek sekundy do namysłu. Rzucił się na tratwę z rozkrzyżowanymi rękami. Wie pan po co, Warden? Żeby przytrzymać razem obie jej części. Tak, sznur pękł. Poprzeczne drążki rozluźniły się i dwie połowy zaczęły się rozłączać. Musiało je rozdzielić zderzenie. Katastrofa… On to zobaczył jednym rzutem oka. Zdecydował się błyskawicznie. Miał odruch działania i powiodło mu się. Znajdował się przede mną. Widziałem, jak „łódź podwodna” wynurza się z wody, skacze w powietrze, podobna do jednego z tych łososi, które płyną pod prąd; właśnie tak, a on na niej, uczepiony ze wszystkich sił do bambusów. Nie puścił ich. Potem powiązało się drążki, jak było można… Niech pan zwróci uwagę, że w tej pozycji jego detonatory znajdowały się w bezpośrednim kontakcie z plastykiem i że musiało go niebywale łupnąć… Widzę go nad moją głową, mówię panu. Błyskawica!… To był jedyny moment, kiedy pomyślałem, że transportujemy materiały wybuchowe. To nic. Jestem przekonany, że to było jeszcze najmniejsze ryzyko. I on zrozumiał to w ćwierć sekundy. Niezwykły chłopak, Warden, jestem tego pewien. Musi mu się udać.

– Godne uwagi połączenie zimnej krwi i szybkości refleksu – ocenił Warden.

Shears podjął cicho:

– Musi mu się udać, Warden. Ta akcja stała się jego osobistą sprawą i nikt nie powinien przeszkodzić mu w doprowadzeniu jej do końca. To jego wielka szansa. On o tym wie. Pan i ja jesteśmy tylko pomocnikami. Nasz czas już minął… Teraz trzeba myśleć tylko o tym, żeby mu ułatwić zadanie. Los mostu jest w dobrych rękach.

Gdy pierwszy prąd się skończył, nastąpił chwilowy spokój, tak że mogli umocnić tratwę. Potem wytrzęsło ich jeszcze w wąskim przesmyku. Stracili trochę czasu przed grupą skał, grodzących część biegu rzeki, wokół których utworzył się potężny, powolny wir – tratwa kręciła się w kółko, nie mogąc wrócić na nurt.

W końcu wyrwali się z tej pułapki. Rzeka rozszerzyła się, uspokajając się od razu, co wywarło na nich wrażenie, jak gdyby wypłynęli na ogromne, spokojne jezioro. Oczy ich rozróżniały kontury brzegów i udało im się utrzymać pośrodku rzecznego nurtu. Wkrótce spostrzegli most.

Shears przerwał swą relację i w milczeniu spojrzał w dolinę.

– Jakie to dziwne: patrzeć tak na most z góry… I widzieć go w całości. Z dołu, w nocy, wygląda zupełnie inaczej. Widziałem tylko kolejno jego poszczególne fragmenty. To właśnie one są dla nas ważne przed… potem zresztą także… Tylko w momencie, gdyśmy się zbliżali do mostu, sylwetka jego rysowała się na tle nieba z niewiarygodną wyrazistością. Drżałem, żeby nas nie spostrzeżono. Wydawało mi się, że widać nas jak w biały dzień. Złudzenie, oczywiście. Byliśmy po nosy w wodzie. Łódź podwodna była w zanurzeniu. Wykazywała nawet tendencję do zatonięcia. Niektóre bambusy popękały. Ale wszystko poszło dobrze. Nie było światła. Bez szmeru wśliznęliśmy się w cień mostu. Żadnego wstrząsu. Przywiązaliśmy tratwę do jednego z filarów środkowego rzędu i zaczęła się praca. Byliśmy już zdrętwiali z zimna.

– Żadnych specjalnych kłopotów? – zapytał Warden.

– Żadnych „specjalnych” kłopotów, jeśli pan sobie życzy; pod warunkiem, że tego rodzaju robotę uważa pan za zwyczajną, Warden…

Znów urwał, jak gdyby zahipnotyzowany widokiem mostu, oświetlonego jeszcze przez słońce; jasne drewno odcinało się wyraźnie na tle żółtawej wody.

– Wszystko to wydaje mi się snem, Warden. Doświadczyłem już dawniej tego wrażenia. Z nastaniem dnia człowiek pyta sam siebie, czy to prawda, czy to rzeczywistość, czy ładunki są tam istotnie, czy naprawdę wystarczy mały ruch dźwignią włącznika. Wydaje się to zupełnie niemożliwe. Joyce jest tam, chyba jakieś sto jardów od japońskiego posterunku. Jest tam, za tym rdzawym drzewem, i obserwuje most. Założę się że od czasu, gdy go opuściłem, nie ruszył się z miejsca. Niech pan tylko pomyśli o wszystkim, co może się zdarzyć przed jutrem, Warden! Wystarczy, żeby żołnierz japoński zapuścił się dla zabawy w dżunglę w pogoni za wężem… Nie powinienem był go zostawić. Mógł wrócić na swój posterunek dopiero w nocy.

– Ma sztylet – powiedział Warden. – Wszystko zależy od niego. Niech mi pan opowie, jak skończyła się ta noc.

Po dłuższym przebywaniu w wodzie skóra ludzka staje się tak wrażliwa, że samo dotknięcie chropowatego przedmiotu wystarczy, aby ją zranić. Specjalnie uwrażliwione są ręce. Przy najlżejszym otarciu skóra schodzi płatami z palców. Najpierw musieli się uporać z odwiązaniem ładunku; sznury, którymi go przymocowano, wyrabiane przez krajowców, były grube i najeżone jakby kłującą szczecią.

– To się może wydawać dziecinną zabawką, Warden, ale w stanie, w jakim byliśmy… I jeszcze trzeba było robić to w wodzie, bezszelestnie! Niech pan popatrzy na moje ręce. Joyce ma takie same.

Raz jeszcze spojrzał w dolinę. Nie mógł oderwać myśli od Joyce'a, który czekał na nieprzyjacielskim brzegu. Podniósł ręce, obejrzał uważnie głęboko popękaną skórę, która stwardniała na słońcu, a potem, z bezsilnym gestem, powrócił do opowiadania.

Wszyscy mieli ostre sztylety, lecz zdrętwiałe palce ledwie mogły nimi władać. A poza tym, mimo że plastyk jest mało wrażliwym materiałem wybuchowym, niewskazane jest jednak grzebanie w nim metalowym narzędziem. Shears szybko się zorientował, że obaj Syjamczycy na nic się nie przydadzą.

– Obawiałem się tego. Mówiłem to chłopcu tuż przed załadunkiem. Teraz mogliśmy liczyć już tylko na nas dwóch. Tamci się załamali. Drżeli, uczepieni do filara. Odesłałem ich. Czekali na mnie u stóp góry. Zostałem z nim sam. Przy pracy tego rodzaju, Warden, wytrzymałość fizyczna nie wystarcza. Chłopak trzymał się wspaniale; ja też dawałem sobie radę. Myślę, że byłem u kresu sił. Starzeję się.

Odwiązali ładunki, jeden po drugim, i umocowali je w miejscu przewidzianym w planie zniszczenia. Musieli bez przerwy walczyć z porywającym ich prądem. Uczepieni nogami do filara musieli zanurzyć plastyk dostatecznie głęboko, aby go nie zauważono, a następnie przyłożyć go do pala w taki sposób, żeby siła wybuchu była najskuteczniejsza. Po omacku przywiązywali go pod wodą tymi przeklętymi, ostrymi i kłującymi sznurami, które znaczyły na ich dłoniach krwawe bruzdy. Zwykłe uchwycenie sznurów i wiązanie ich w węzeł stawało się niewypowiedzianą męczarnią. W końcu dawali nurka i pomagali sobie zębami.

Te przygotowania zabrały im większą część nocy. Następne zadanie było mniej przykre, za to bardziej delikatne. Detonatory zamocowano równocześnie z ładunkami. Trzeba było je teraz połączyć siecią „błyskawicznych” lontów, tak aby wszystkie wybuchły równocześnie. Praca ta wymaga dużego opanowania, gdyż jeden błąd może popsuć wszystko. Montaż sieci wybuchowej przypomina nieco montaż sieci elektrycznej; każdy element musi być na swoim miejscu. Ten zaś był specjalnie skomplikowany, gdyż „Number one” – także i tutaj – zabezpieczył się, dla wszelkiej pewności podwajając ilość lontów i detonatorów. Odcinki lontu były dość długie i aby je zatopić, przyczepiono do nich kawałki starego żelastwa, użyte poprzednio do obciążenia tratwy.

– W końcu wszystko było gotowe. Myślę, że zrobiliśmy to nie najgorzej. Postanowiłem sprawdzić jeszcze raz wszystkie filary. Ale to było niepotrzebne. Z Joyce'em mogłem być spokojny. Nic się tam nie ruszy, jestem pewien.

Byli wyczerpani, potłuczeni i skostniali, ale ich podniecenie wzrastało w miarę, jak praca zbliżała się ku końcowi. Rozebrali łódź podwodną i puścili z prądem kawałki bambusa, jeden po drugim. Pozostało im tylko dostać się na ląd, płynąc ku prawemu brzegowi, przy czym jeden trzymał baterię w nieprzemakalnym opakowaniu, a drugi rozwijał kabel, także miejscami obciążony i podtrzymywany ostatnim wydrążonym prętem bambusowym. Wyszli na ląd dokładnie w punkcie ustalonym przez Joyce'a. Stromy brzeg pokryty był roślinnością, która dochodziła aż do samej wody. Ukryli kabel w poszyciu i zagłębili się w dżunglę na jakieś dziesięć metrów. Joyce zainstalował baterię i włącznik.

– To tam za tym rdzawym drzewem, którego gałęzie zanurzają się w rzece. Jestem tego pewien – powiedział raz jeszcze Shears.

– Sprawa wygląda dobrze – powiedział Warden. – Dzień się już kończy, a jego nie wykryli. Stąd byśmy to zobaczyli. Nikt się nie zapuścił w tamtą stronę. W obozie też nie ma dużego ruchu. Jeńcy wczoraj odeszli.

– Jeńcy odeszli?

– Widziałem, że duży oddział opuszczał obóz. Ta uroczystość musiała się odbyć z okazji zakończenia prac, a Japończycy nie chcą pewnie trzymać tu ludzi nie zatrudnionych.

– To jeszcze lepiej.

– Zostało tylko paru. Myślę, że to kulawi, którzy nie mogą maszerować… I wtedy zostawił go pan, Shears?

– Zostawiłem go. Nie miałem tam nic do roboty, a zbliżał się świt. Daj Boże, żeby go nie odkryli!

– Ma sztylet… – rzekł Warden. – Wszystko pójdzie dobrze. Wieczór zapada. Dolina rzeki Kwai pogrąża się w mroku. Nic się już nie może zdarzyć.

– Zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego, Warden. Wie pan o tym tak dobrze jak ja. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby akcja rozwinęła się według przygotowanego planu.

– To prawda. Ja także to zauważyłem.

– Jak „to” będzie wyglądało tutaj, w tym wypadku?… Zostawiłem go. Miałem jeszcze w kieszeniach mały woreczek ryżu i manierkę whisky – resztkę naszych zapasów, które niosłem tak ostrożnie jak detonatory. Każdy z nas wypił po łyku, resztę mu zostawiłem. Zapewnił mnie po raz ostatni, że jest siebie całkiem pewien. Zostawiłem go samego.

IV

Shears słuchał nieustającego szumu rzeki Kwai, który sączy się przez syjamską dżunglę, i czuje się dziwnie przygnębiony.

W tym nieodłącznym akompaniamencie swych myśli i czynów, do którego zdołał się już przyzwyczaić, nie może uchwycić dziś rano znanego natężenia ani rytmu. Długo trwa nieporuszony, niespokojny, cały zmieniony w czujność. Inne, nieokreślone elementy otoczenia z wolna stają się także niezrozumiale dziwne.

Odnosi wrażenie, że coś się zmieniło w otoczeniu, z którym się niejako zespolił podczas nocy spędzonej w wodzie i dnia przeżytego na szczycie góry. Zaczęło się to na krótko przed świtem. Najpierw doznał niezrozumiałego uczucia zaskoczenia, a potem zaczął go dręczyć dziwny niepokój. Wrażenie to tajemnymi drogami zaczęło stopniowo przenikać do jego świadomości i przekształcać się w myśl, na razie niejasną, lecz dążącą gorączkowo do swego sprecyzowania. O świcie może powiedzieć sobie tylko: „Coś się zmieniło w atmosferze otaczającej most i rzekę Kwai.”

– Coś się zmieniło… – powtarza szeptem. Owo swoiste wyczucie „atmosfery” nie myli go prawie nigdy. Jego niepokój pogłębia się i przekształca niemal w trwogę, którą próbuje rozproszyć logicznym rozumowaniem.

– Oczywiście, coś się zmieniło. To całkiem naturalne. Muzyka brzmi inaczej, zależnie od miejsca, z którego się jej słucha. Znajduję się teraz w lesie, u stóp wzgórza. Słyszy się tutaj inaczej niż na szczycie lub w wodzie… Jeśli to dłużej potrwa, będę miał halucynacje.

Patrzy uważnie poprzez liście, ale nie spostrzega nic szczególnego. Świt ledwie wydobywa rzekę z mroku. Przeciwległy brzeg jest na razie tylko szarą, zwartą masą. Stara się myśleć jedynie o planie walki i o pozycjach poszczególnych grup, oczekujących godziny rozpoczęcia akcji. Godzina ta jest bliska. W ciągu nocy zszedł z punktu obserwacyjnego razem z czterema partyzantami. Usadowili się oni na posterunkach ustalonych przez Wardena, niezbyt daleko i nieco powyżej linii kolejowej. Sam Warden został na górze przy moździerzach z dwoma Syjamczykami. On będzie panował nad całym teatrem wydarzeń, gotowy do działania także po wielkiej akcji. Tak postanowił „Number one”. Dał przyjacielowi do zrozumienia, że na każdym ważnym posterunku konieczny jest dowódca, Brytyjczyk, który, jeśli zajdzie potrzeba, będzie mógł powziąć samodzielne decyzje. Nie można przewidzieć wszystkiego i z góry wydać niezmiennych rozkazów. Warden zgodził się z tym. Co do trzeciego, najważniejszego z nich – na nim opiera się cała akcja. Joyce jest teraz tam, dokładnie naprzeciw Shearsa, już od dwudziestu czterech godzin z górą. Oczekuje pociągu. Konwój wyjechał nocą z Bangkoku. Doniósł o tym meldunek.

„Coś się zmieniło w atmosferze…” Syjamczyk ze stanowiska karabinu maszynowego daje także sygnały pełne niepokoju. Teraz klęka, by lepiej przyjrzeć się rzece. Trwoga Shearsa nie ustępuje. Uczucie to wciąż szuka dla siebie dokładniejszego wyrazu, choć równocześnie wymyka się analizie. Mózg Shearsa zaciekle pracuje nad rozwiązaniem dręczącej zagadki.

Mógłby przysiąc, że szum rzeki się zmienił. Człowiek, pracujący w zawodzie takim jak Shears, instynktownie i bardzo szybko chwyta symfonię odgłosów przyrody. Ta umiejętność przydała mu się już w dwóch czy w trzech wypadkach. Ostry szum wirów, charakterystyczny szelest cząsteczek wody uderzających o piasek, trzask gałęzi giętych przez prąd – wszystko to składało się tego ranka na inny, mniej hałaśliwy koncert… tak, z pewnością mniej hałaśliwy niż wczoraj wieczorem. Shears zastanawia się, czy przypadkiem nie traci słuchu. A może jego nerwy są w tak złym stanie?

Ale niemożliwe, żeby Syjamczyk ogłuchł równocześnie. I jeszcze jedno: nagle nowy składnik tego dziwnego wrażenia dociera do świadomości Shearsa. Zmienił się także zapach. Dziś rano zapach rzeki Kwai jest także inny. Przeważają w nim wyziewy szlamu, prawie takie jak nad brzegiem stawu.

– River Kwai down! [3] – krzyczy nagle Syjamczyk. I kiedy brzask zaczyna oświetlać szczegóły przeciwległego brzegu, Shears nagle pojmuje. Gałęzie drzewa, wielkiego rdzawego drzewa, za którym ukrył się Joyce, nie dotykają już wody. Rzeka Kwai opadła. W ciągu nocy poziom jej się obniżył. O ile? Może o jedną stopę? Przed drzewem, u stóp szkarpy, wynurza się teraz kamienista plaża, pokryta jeszcze kroplami wody i błyszcząca we wschodzącym słońcu.

W chwilę po dokonaniu tego odkrycia Shears odczuwa satysfakcję, że znalazł wytłumaczenie swego niepokoju, i odzyskuje zaufanie do swych nerwów. Miał dobrego nosa. A umysł jego dobrze funkcjonuje. Zmieniły się prądy, i te w rzece, i te w powietrzu. Czuć to rzeczywiście w całej atmosferze. Nowo odsłonięty brzeg, jeszcze wilgotny, wydaje ten zapach szlamu.

Katastrofy nie docierają do naszej świadomości od razu. Bezwładność umysłu wymaga zwłoki. Shears dopiero stopniowo zdaje sobie sprawę z fatalnych następstw tego faktu.

Rzeka Kwai opadła! Przed rdzawym drzewem widać teraz szeroką płaszczyznę, która wczoraj znajdowała się pod wodą. Drut… Kabel!… Shearsowi wymyka się ordynarne przekleństwo. Kabel… Wyjął lornetę i zachłannie bada powierzchnię gruntu, który wynurzył się w ciągu nocy.

Kabel jest widoczny. Długi odcinek leży teraz na suchej ziemi. Shears śledzi go wzrokiem, od krawędzi wody aż po szkarpę; ciemne pasmo, do którego tu i ówdzie przyczepiła się trawa naniesiona przez wodę.

Mimo to nie rzuca się zbytnio w oczy. Shears dostrzegł go, ponieważ go szukał. Jeśli nie zapłacze się tam jakiś Japończyk, mogą go nie zauważyć… Ale ów brzeg, dotychczas niedostępny!… Teraz jest to plaża, ciągnąca się od stóp szkarpy aż do… prawdopodobnie aż do mostu (stąd go nie widać), plaża, która – gdy Shears patrzy tak na nią rozwścieczonym wzrokiem – zdaje się zapraszać do przechadzki. Z drugiej strony, oczekując na pociąg Japończycy czynią zapewne jakieś przygotowania, które nie pozwolą im wałęsać się nad wodą. Shears ociera czoło.

Akcja nigdy nie układa się ściśle według ustalonego planu. Zawsze w ostatniej chwili jakiś banalny, trywialny, czasem groteskowy incydent zakłóca najlepiej przygotowany program. „Number one” wyrzuca sobie jako karygodne zaniedbanie fakt, że nie przewidział opadnięcia rzeki… I trzeba trafu, że zdarzyło się to właśnie tej nocy; nie o noc później lub dwie noce wcześniej!

Ta okropna plaża bez kępki trawy, naga, naga jak prawda, kłuje w oczy. Rzeka Kwai znacznie opadła. O jedną stopę? o dwie? Może jeszcze więcej?… Dobry Boże!

Shearsowi robi się nagle słabo. Opiera się o drzewo, żeby ukryć przed Syjamczykami drżenie ciała. Drugi raz w życiu doznaje podobnego wstrząsu. Pierwszy raz – to było wtedy, gdy poczuł, jak spływa mu po rękach krew przeciwnika. Serce naprawdę przestaje mu bić, a całe ciało oblewa się zimnym potem.

– Dwie stopy? a może więcej?… Boże wszechmogący! a ładunki! Ładunki plastyku przyczepione do filarów mostu!

V

Gdy Shears w milczeniu uścisnął mu rękę i zostawił go na posterunku, Joyce przez długą chwilę stał jak odurzony. Świadomość, że może teraz liczyć tylko na własne siły, uderzała mu do głowy jak opary alkoholu. Nie czuł zmęczenia minionej nocy ani lodowatego dotyku ubrania przesiąkniętego wodą. Po raz pierwszy doświadczył owego poczucia siły i władzy, jakie daje całkowite odosobnienie na szczycie góry lub pośród ciemności.

Gdy się ocknął z tego upojenia, musiał sam siebie przywołać do rozsądku, aby – zanim bliski już świt nastanie – wykonać kilka niezbędnych czynności i nie zawieść w decydującej chwili. Gdyby myśl ta nie przyszła mu do głowy, siedziałby tak jeszcze, nieruchomo wsparty o drzewo, z ręką na dźwigni włącznika, z oczami utkwionymi w most, którego czarna nawierzchnia odcinała się na tle usianego gwiazdami nieba, widocznego między nieprzejrzaną masą zarośli a mniej gęstym listowiem wielkich drzew. Pozycją tę przyjął instynktownie po odejściu Shearsa.

Podniósł się, zdjął ubranie, wykręcił je i roztarł skostniałe ciało. Włożył z powrotem szorty i koszulę, które, choć wilgotne, chroniły go przed zimnem nadchodzącego świtu. Zjadł, ile mógł, ryżu, który zostawił mu Shears, i wypił pełną szklankę whisky. Doszedł do wniosku, że jest zbyt późno, żeby wyjść z kryjówki i pójść na poszukiwanie wody. Część alkoholu zużył do obmycia ran na rękach i nogach. Znów usiadł pod drzewem i czekał. Tego dnia nic się nie zdarzyło. Tak jak przewidywał. Pociąg miał przyjść dopiero jutro; ale wydawało mu się, że skoro był tu, na miejscu, mógł kierować biegiem wydarzeń.

Kilka razy widział na moście Japończyków. Wyglądało, że nic nie podejrzewają, i żaden nie spojrzał w jego stronę. Jak to kiedyś wymarzył, upatrzył sobie na moście punkt łatwy do odnalezienia, skrzyżowanie poręczy, które leżało na jednej linii z nim i z suchą gałęzią. Punkt ten znajdował się pośrodku mostu, to znaczy dokładnie na początku podminowanego miejsca. Gdy lokomotywa do niego dotrze, a raczej gdy znajdzie się o kilka stóp przed nim, naciśnie z całej siły dźwignię włącznika. Odczepił kabel i – śledząc w myśli nadjeżdżającą lokomotywę – przećwiczył ten prosty ruch przeszło dwadzieścia razy, aby potem wykonać go instynktownie. Aparat funkcjonował bez zarzutu. Oczyścił go przecież i wysuszył starannie, troskliwie usuwając najmniejszą plamkę. Jego własne odruchy były także w zupełnym porządku.

Dzień minął szybko. Z nadejściem nocy zszedł ze szkarpy, wypił kilka łyków błotnistej wody, napełnił manierkę, a potem wrócił do swej kryjówki. Nie zmieniając siedzącej pozycji pozwolił sobie na drzemkę. Był pewien, że jeśliby z nie znanych powodów czas nadejścia pociągu uległ zmianie, usłyszy go, gdy będzie nadjeżdżał. Przebywając w dżungli, bardzo szybko przywyka się do zachowywania podczas snu czujności dzikich zwierząt.

Popadał na krótko w drzemkę, to znów budził się i czuwał długie minuty. Tak we śnie, jak na jawie fragmenty obecnej przygody przeplatały się ze wspomnieniami przeszłości, o której rozmawiał z Shearsem, zanim wypłynęli na rzekę.

Znów był w zakurzonym biurze projektów, gdzie kilka najcenniejszych lat jego życia upłynęło podczas nieskończenie długich, melancholijnych godzin i dni, kiedy pochylał się nad kartonem rysunkowym oświetlonym lampą z reflektorem. Belka, ów kawałek metalu, którego w rzeczywistości nigdy nie zobaczył, przybierała na papierze swój symboliczny kształt w dwóch wymiarach, które zaciążyły nad jego młodością. Pod jego wzrokiem wyłaniał się cały rysunek, poszczególne rzuty i liczne przekroje z wszystkimi szczegółami żeber, których umiejętne rozmieszczenie pozwoliło mu – po dwóch latach błędnych poszukiwań – zaoszczędzić na tym wszystkim półtora funta stali.

Na tych obrazach, wokół żeber belki zarysowały się teraz małe, brunatne prostokąty, podobne do tych, które Warden naszkicował dokoła dwudziestu czterech filarów na planie mostu. Tytuł wizji, którego ułożenie kosztowało go wiele bolesnych wysiłków i niezliczonych prób, tytuł ten powstawał litera po literze, lecz gmatwał się pod jego spojrzeniem. Na próżno usiłował odczytać litery. Rozsypywały się po całym kartonie, aż wreszcie zebrały się razem, jak to czasem bywa na filmie, i utworzyły nowe słowo. Było to słowo: ZNISZCZENIE, wypisane wielkimi, czarnymi literami, lśniącym atramentem, w którym odbijał się blask reflektora. Wyraz ten zacierał wszystkie inne obrazy i widniał samotnie na ekranie jego wizji.

Mówiąc prawdę, wizja ta nie była jego obsesją. Gdyby chciał, mógł się od niej uwolnić. Wystarczyłoby otworzyć oczy. Skrawek nocy, w którym mrocznie rysował się most na rzece Kwai, odpędzał zakurzone widma minionych lat i przywoływał go do rzeczywistości; do jego rzeczywistości. Po tym wydarzeniu jego życie nie będzie już takie jak dawniej. Upajał się już nektarem sukcesu, przeczuwając własną przemianę.

O świcie, prawie o tej samej porze co Shears, Joyce także doznawał dziwnego uczucia niepokoju w związku z wyczuwalną zmianą atmosfery nad rzeką Kwai. Zmiana ta następowała tak powoli, że nie odczuł jej w czasie drzemki. Ze swego ukrycia widział jedynie nawierzchnię mostu. Rzeka znajdowała się poza zasięgiem jego wzroku, pewien był jednak, że się nie myli. Świadomość ta owładnęła nim wkrótce do tego stopnia, że postanowił działać. Poczołgał się przez krzaki w kierunku wody, dotarł do ostatnich drzew i spojrzał. Zrozumiał przyczynę swego niepokoju w tej samej chwili, gdy zobaczył kabel na kamienistej plaży.

Drogą tych samych rozumowań co Snears pojął stopniowo znaczenie nieodwracalnej klęski. Doznał tego samego wstrząsu na myśl o ładunkach plastyku. Ze swego nowego posterunku mógł dojrzeć filary mostu. Wystarczyło podnieść oczy. Zmusił się do wykonania tego ruchu.

Trzeba było dość długich obserwacji, aby ocenić stopień ryzyka spowodowanego dziwnym zachowaniem się rzeki Kwai. A nawet i wtedy nie był w stanie określić go dokładnie i wahał się między nadzieją i trwogą, patrząc na grę tysięcy zmarszczek, które prąd tworzył wokół mostu. Najpierw zalała go fala rozkosznego optymizmu, niosąc odprężenie nerwom, które sparaliżowało przerażenie. Rzeka nie opadła aż tak bardzo. Ładunki znajdowały się jeszcze pod wodą.

…Przynajmniej tak mu się wydawało z tego dość nisko położonego miejsca. Ale z góry? z mostu? a nawet stąd? Przypatrzywszy się lepiej zauważył teraz dość długą falę, podobną do tej, jaka wytwarza się nad zatopionym wrakiem. Fala ta otaczała filary mostu, te filary, które znał tak dobrze, na których zostawił strzępki własnego ciała. Z pewnością się nie łudził. Fala wokół tych właśnie filarów była większa niż wokół innych… I przez chwilę wydawało mu się, że na jednym z nich odróżnia brązową plamę na tle jaśniejszego drzewa. Wynurzała się ona od czasu do czasu, jak grzbiet ryby, lecz w chwilę później widać już było tylko wiry… Ładunki znajdowały się prawdopodobnie tuż pod powierzchnią wody. Czujny strażnik przechyliwszy się nieco przez poręcz z pewnością mógłby dostrzec plastyk na filarach zewnętrznych rzędów.

A może rzeka opadnie jeszcze bardziej? a może w pewnej chwili ładunki staną się całkowicie widoczne i wynurzą się ociekające jeszcze wodą, błyszczące w jaskrawym świetle syjamskiego nieba! Groteskowa absurdalność tego obrazu ścięła mu krew w żyłach. Któraż to godzina? Ile jest jeszcze czasu do?… Słońce ledwie zaczęło oświecać dolinę. Pociągu oczekiwano dopiero o dziesiątej. Ich cierpliwość, praca, trudy, cierpienia – wszystko to stało się nagle godne politowania i niemal śmieszne wskutek bezlitosnej fantazji górskiego strumienia. Powodzenie wielkiej akcji – dla której poświęcił za jednym zamachem wszystkie nie wykorzystane zasoby energii życiowej i siły zaoszczędzone w latach biurowej wegetacji – stało się nagle igraszką przypadku, rzuconą na szalę wagi nieczułej na aspiracje Joyce'a. Przeznaczenie jego miało się dopełnić w ciągu tych minut, które dzieliły go od nadejścia pociągu; wypełnić się poza nim samym, według wyższych racji, być może, zgodnie z jakimś sumieniem, lecz sumieniem obcym, bezlitosnym i lekceważącym zapał, który nim kierował, z sumieniem, które kierowało sprawami ludzi z tak wysoka, że nie mogło go dosięgnąć żadne pragnienie, prośba czy rozpacz.

Pewność, że wykrycie względnie niewykrycie ładunków jest teraz niezależne od jakichkolwiek jego wysiłków, w paradoksalny sposób uspokoiła go trochę. Zabronił sobie o tym myśleć, a nawet życzyć sobie czegokolwiek. Nie miał prawa trwonić ani odrobiny energii na roztrząsanie wydarzeń, które miały swój początek w świecie nadprzyrodzonym. Musiał o nich zapomnieć, aby skoncentrować wszystkie swe siły na tym, co jeszcze mógł zrobić. Na tym, i tylko na tym musiał skupić całą uwagę. Akcja wciąż jeszcze miała szansę powodzenia; musiał tylko przewidzieć jej ewentualny przebieg. Miał zwyczaj zastanawiać się nad tym, co będzie musiał zrobić. Shears to zauważył.

Jeżeli Japończycy odkryją ładunki plastyku, pociąg zostanie zatrzymany przed mostem. Będzie musiał wówczas nacisnąć dźwignię aparatu, zanim sam zostanie wykryty. Szkody dadzą się naprawić. Będzie to zatem powodzenie tylko połowiczne, ale nie było na to rady.

Sytuacja przedstawiała się inaczej, jeśli chodzi o kabel. Mógł go zauważyć tylko ktoś przechodzący plażą o kilka kroków od Joyce'a. Wtedy zawsze jeszcze mógł interweniować osobiście. Może w tym momencie na moście ani na przeciwległym brzegu nie będzie nikogo, kto mógłby go zobaczyć? a szkarpa zasłaniała kamienistą plażę przed Japończykami znajdującymi się w obozie. Upłynie prawdopodobnie chwila, zanim człowiek, który zobaczy kabel, podniesie alarm. Wówczas on, Joyce, będzie musiał działać, działać bardzo szybko. Nie mógł więc spuszczać z oka plaży ani mostu.

Zastanowił się jeszcze, wrócił do poprzedniej kryjówki i przeniósł swój sprzęt na nowe stanowisko, osłonięte rzadkimi zaroślami, skąd równocześnie mógł obserwować most i otwartą przestrzeń, na której leżał kabel. Przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdjął szorty i koszulę. Został w slipach. Tak mniej więcej wyglądał uniform roboczy jeńców. Gdyby go zobaczono z daleka, mógł ujść za jeńca. Ostrożnie ulokował aparat i uklęknął przy nim. Wyciągnął sztylet z pochwy. Położył obok siebie na trawie ten ważny szczegół ekwipunku, o którym nigdy nie zapominano przy wyprawach „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, i czekał.

Czas płynął rozpaczliwie wolno, powstrzymywany i tłumiony jak fala na opadłej rzece Kwai; sekundy, odmierzane głuchym szumem cząsteczek wody, przeciągały się w nieskończoność, przybliżając niedostrzegalnie pełną zasadzek przyszłość i odsuwając w przeszłość chwile cennego bezpieczeństwa, nieskończenie małe i tragicznie krótkie w stosunku do jego pragnień. Tropikalne światło ogarniało wilgotną dolinę i migotało w kroplach wody na czarnym piasku świeżo odsłoniętej plaży. Słońce oświetliło krzyżownice mostu, skryło się na chwilę za jego nawierzchnią, a w końcu wzniosło się ponad tę zaporę, rzucając tuż przed nim gigantyczny cień tego dzieła ludzkich rąk. Cień ten znaczył się na kamienistej plaży linią prostą, równoległą do kabla, załamywał się i falował na wodzie tysiącem zmarszczek, a w końcu zlał się z masywem gór po drugiej stronie rzeki. Wskutek upału pęknięcia na poszarpanych rękach Joyce'a stwardniały i bezlitośnie piekły go rany, które obsiadły legiony kolorowych mrówek. Ale fizyczne cierpienia nie odrywały go od jego myśli i były jedynie bolesnym akompaniamentem nowej obsesji, która w pewnej chwili zaczęła świdrować mózg Joyce'a.

Niepokój ten powstał w nim, gdy starał się krok za krokiem ustalić przebieg akcji na wypadek, gdyby los postawił mu na drodze życia nową przeszkodę… Kamienista plaża mogła skusić któregoś z Japończyków do beztroskiej przechadzki nad brzegiem rzeki. Zdziwiłby się, spostrzegając kabel… Przystaje. Schyla się, żeby go wziąć do ręki; przez moment stoi nieruchomo. Wtedy właśnie on, Joyce, musiałby zadziałać. Uważa za konieczne wyobrazić sobie z góry, jak to zrobi. Shears powiedział mu kiedyś, że zbyt wiele się zastanawia.

Na samą myśl o tym Joyce drętwiał. Nie mógł tego uniknąć. Czuł w głębi duszy, że czyn ten jest nieuchronny; zdeterminowany od dawna jako naturalna konsekwencja wydarzeń, zmierzających nieuchronnie ku owemu ostatecznemu egzaminowi jego możliwości. Była to próba, której bał się najbardziej, odrażająca próba; poświęcenie i wstręt, jakim go ten czyn przejmował, powinny wystarczyć, by przeważyć szalę w stronę zwycięstwa, wyrywając go przytłaczającym mackom przeznaczenia.

Skupił wszystkie władze umysłowe na technice samego ciosu; gorączkowo powtarzał sobie otrzymane instrukcje; próbował poddać się duszą i ciałem dynamice wykonania – nie mógł jednakże odpędzić zmory natychmiastowych następstw.

Przypomniał sobie niespokojne pytanie, jakie zadał mu kiedyś dowódca. „Czy w odpowiedniej chwili potrafi pan z zimną krwią posłużyć się tym narzędziem?” Nie był wówczas pewien samego siebie, nie mógł zatem dać kategorycznej odpowiedzi. W chwili gdy wyruszali na rzekę, upewnił się, że tak; a teraz znów nie był pewien niczego. Popatrzył na broń leżącą obok niego na trawie.

Był to sztylet o długim i cienkim ostrzu. Rękojeść miał dość krótką, tak aby można ją ująć wygodnie; zrobiona z metalu, tworzyła razem z ostrzem jeden ciężki blok. Teoretycy Oddziału 316 wiele razy zmieniali kształt i profil tej broni. Wskazówki jej użycia były precyzyjne. Nie wystarczyło zacisnąć pięść i walić na oślep – to było zbyt łatwe, każdy tak potrafił. Wszelkie niszczenie wymaga pewnej techniki. Instruktorzy nauczyli Joyce'a dwóch sposobów używania tej broni. Jeżeli przeciwnik atakował, należało bronić się trzymając sztylet przed sobą, ostrzem i końcem do góry, i uderzyć od dołu. Sam ruch nie był ponad jego siły. Mógłby go wykonać prawie instynktownie. Ale tutaj zachodził inny przypadek. Przeciwnik go nie atakował. Nie potrzebował się bronić. W przypadku, który jak sądził, niedługo będzie miał miejsce, należało więc zastosować drugi sposób. Nie wymaga on prawie wysiłku fizycznego, ale dużo zręczności i zimnej krwi. Metodę tę polecano uczniom przy unieszkodliwianiu w nocy strażnika, aby nie dać mu czasu ani możliwości wszczęcia alarmu. Trzeba było zaatakować go z tyłu; nie uderzać w plecy (to także byłoby zbyt łatwe!). Należało przeciąć mu gardło. Aby uzyskać jak największą precyzję ciosu, sztylet powinno się trzymać w zaciśniętej ręce dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza; samo ostrze – poziomo i prostopadle do ciała ofiary. Cios należało zadać od prawej do lewej, silnie, lecz niezbyt gwałtownie, bo sztylet mógł się ześliznąć, i w określone miejsce, to znaczy kilka centymetrów poniżej ucha. Trzeba było wycelować i trafić właśnie w to miejsce, a nie w inne, gdyż przeciwnik mógł krzyknąć. Taki był schemat tej operacji. Wymagała ona także innych ruchów pomocniczych, lecz nie bez znaczenia, które trzeba było wykonać natychmiast po zadaniu ciosu. Ale wskazówek, które – z pewną dozą humoru – instruktorzy z Kalkuty dawali w tym przedmiocie, Joyce nie miał odwagi powtórzyć nawet szeptem.

Nie udawało mu się odpędzić wizji koniecznych następstw. Zmusił się wobec tego do wyobrażenia ich sobie w szczegółach, z całą wyrazistością i odpychającą barwą. Starał się przeanalizować najbardziej odrażające strony tego czynu w obłędnej nadziei, że się z nimi oswoi i osiągnie ów stan obojętności, którą niesie za sobą przyzwyczajenie. Przeżywał tę scenę dziesięć, dwadzieścia razy i stopniowo udawało mu się wytworzyć przed sobą na plaży już nie zjawę, nie jakiś wytwór fantazji, lecz prawdziwego człowieka z krwi i kości, japońskiego żołnierza w mundurze, w dziwacznej czapce z wystającym spod niej uchem, a nieco niżej mały skrawek brunatnej skóry, w który celował, podnosząc bezszelestnie na pół wyciągnięte ramie. Starał się wyczuć, ocenić siłę oporu, z którym się napotka, wyobrazić sobie tryskającą krew i skurcz mordowanego, podczas gdy sztylet w jego zaciśniętej dłoni szybko wykonywał jeszcze kilka pomocniczych ruchów, a lewe ramię opuszczało się błyskawicznie na szyję ofiary. Nurzał się bez końca w największych okropnościach, jakie mógł sobie wyobrazić. Robił wszystko, co mógł, by ciało swe zamienić w posłuszną i nieczułą maszynę, tak że w końcu poczuł we wszystkich członkach przetłaczające zmęczenie.

Wciąż jeszcze nie był siebie pewny. Spostrzegł z przerażeniem, że jego metoda teoretycznego przygotowania się do czynu nie skutkowała. Obawa przed załamaniem się dręczyła go równie bezlitośnie jak rozpamiętywanie obowiązku. Musiał wybrać między dwoma równie okropnymi czynami: jeden, haniebny, niósł ze sobą wieczny wstyd i wyrzuty sumienia i napawał go takim wstrętem jak krwawe okrucieństwo drugiego; był jednak łatwiejszy do wykonania, wymagał bowiem jedynie biernego tchórzostwa, i ta łatwizna w bolesny sposób pociągała Joyce'a. Zrozumiał na koniec, że nie potrafi nigdy z zimną krwią i w pełni świadomości dokonać owego ruchu, który tak uparcie odtwarzał sobie w myśli. Musiał więc za wszelką cenę pozbyć się tej obsesji, znaleźć na nią jakieś lekarstwo, podniecające lub oszałamiające, które skierowałoby jego myśli na inne tory. Potrzeba mu było innej pomocy niż bezowocne rozpamiętywanie przerażającego obowiązku.

Pomoc z zewnątrz?… Potoczył dookoła błagalnym spojrzeniem. Był sam, nagi, na obcej ziemi, przyczajony w krzakach jak dzikie zwierzę z dżungli, otoczony wrogami wszelkiego rodzaju. Jedyną bronią, jaką posiadał, był ów potworny sztylet, który parzył mu dłoń. Na próżno szukał oparcia w krajobrazie, który tak niedawno rozpalił jego wyobraźnię. W dolinie rzeki Kwai wszystko tchnęło teraz wrogością. Cień mostu oddalał się z minuty na minutę. Sam most był już tylko martwą, bezwartościową budowlą. Znikąd nie mógł spodziewać się pomocy. Nie miał już alkoholu, a nawet ryżu. Przełknięcie jakiegokolwiek pokarmu przyniosłoby mu ulgę.

Pomoc nie mogła nadejść z zewnątrz. Był zdany jedynie na własne siły. Chciał tego. Cieszył się z tego. Upajało go to i napełniało dumą. Własna siła wydawała mu się niepokonana. Nie mogła przecież nagle zniknąć, pozostawiając go jak maszynę z uszkodzonym silnikiem! Zamknął oczy i spojrzał w głąb samego siebie. Jeżeli istniała możliwość ocalenia, tkwiła w nim samym, a nie na ziemi lub w niebiosach. W jego obecnej niedoli jedynym dostępnym mu promykiem nadziei było pełne hipnotycznej siły migotanie obrazów wewnętrznych, jakie wywołuje zatrucie myśli. Jego ratunkiem była wyobraźnia. Shearsa zawsze to niepokoiło. Przezorny Warden nie chciał rozstrzygać, czy była to zaleta, czy wada.

Zwalczyć udrękę jednej obsesji przez narzucenie sobie innej! Dokonać przeglądu swego kapitału duchowego, prześledzić skrupulatnie świat własnych pojęć i zasad i szukać między tymi duchowymi świadkami własnej egzystencji dopóty, aż znajdzie wizję dostatecznie silną, by opanowała bez reszty jego świadomość. Gorączkowo dokonywał tego przeglądu. Nienawiść do Japończyków i poczucie obowiązku straciły swą wagę i nie miały nad nim żadnej mocy. Joyce myślał o swych zwierzchnikach, przyjaciołach, którzy całkowicie mu zaufali i czekali teraz na przeciwległym brzegu. Ale i to nie było dość ważkie. Wystarczało zaledwie, aby skłonić go do ofiary z własnego życia. Nawet upojenie sukcesem było teraz wizją zbyt słabą. Chyba że sukces ten miałby bardziej intensywne kolory niż ta przygasła aureola, której wyblakłe promienie straciły wszelką moc oddziaływania.

Nagle jakiś obraz przemknął mu przez myśl. Na chwilę, krótką jak błyskawica, zalśnił pełnym blaskiem. Zanim go jeszcze rozpoznał, wyczuł podświadomie, że zawiera on w sobie ziarno nadziei. Starał się wywołać go znów. Obraz powrócił. Była to wizja z ubiegłej nocy: karton rysunkowy pod lampą z reflektorem, niezliczone szkice belki, do których dołączały się brunatne prostokąty, a wokół tego biegł tytuł, wielkimi, błyszczącymi literami bez końca powtarzając słowo: ZNISZCZENIE.

Obraz nie wygasał. Od momentu gdy podświadomie go przywołał, obraz ten owładnął całkowicie jego umysłem i Joyce czuł, że jest on dostatecznie zwarty i potężny, aby zatrzeć wszystkie obsesje i wszystkie obawy jego udręczonego mózgu. Wizja ta odurzała jak alkohol i koiła jak opium. Poddał się jej bez reszty i strzegł, by go nie odbiegła.

Wprowadziwszy się w ten stan dobrowolnej hipnozy, ze spokojem patrzył na żołnierzy japońskich, którzy ukazali się na moście na rzece Kwai.

VI

Shears zauważył japońskich żołnierzy i ogarnęły go nowe obawy.

Jemu także czas bezlitośnie się dłuży. Opanował już niepokój, jaki ogarnął go na myśl o ładunkach. Wysłał partyzantów na stanowiska i poczołgał się w górę po stoku. Zatrzymał się w punkcie, z którego mógł widzieć równocześnie most i rzekę Kwai. Dostrzegł i zbadał przez lornetkę drobne fale wokół filarów. Zdawało mu się, że widzi, jak kawałek brunatnej masy wynurza się, to znów znika pod wodą, zgodnie z igraszką wirów. Instynktownie, z wewnętrznej potrzeby i z poczucia obowiązku, Shears zastanawiał się gorączkowo, w jaki sposób mógłby zainterweniować osobiście i odwrócić ten cios losu. „Zawsze jeszcze mnożna coś zrobić, podjąć jakąś akcję” – twierdzą zwierzchnicy Oddziału 316. Po raz pierwszy, od czasu, gdy uprawiał ten zawód, Shears nie znalazł żadnego wyjścia i przeklinał swoją bezsilność.

Dla niego kości są rzucone. Podobnie jak Warden, który bez wątpienia także zauważył ze szczytu góry zdradę rzeki Kwai, nie miał możliwości odparowania ciosu. Może Joyce? Ale czy on w ogóle zauważył zmianę? i kto może wiedzieć, czy wykaże dość silnej woli i szybkiej orientacji, których wymagają tragiczne sytuacje? Shears, który wiedział z doświadczenia, jakie trudności spotyka się w podobnych wypadkach, wyrzucał sobie gorzko, że nie zajął miejsca Joyce'a.

Minęły dwie godziny, długie jak wieczność. Z miejsca, do którego dotarł, widzi baraki obozu i żołnierzy japońskich spacerujących w galowych mundurach. O sto metrów od rzeki stoi cała kompania; czekają na pociąg, aby oddać honory osobistościom biorącym udział w inauguracji linii. Może przygotowania do tej ceremonii odwrócą ich uwagę? Shears liczył na to. Ale oto japoński patrol wychodzi z wartowni i kieruje się w stronę mostu.

Żołnierze, prowadzeni przez sierżanta, wchodzą na most i idą w dwóch rzędach po obu stronach szyn. Maszerują powoli, beztrosko, z karabinami niedbale przewieszonymi przez ramię. Zadaniem ich jest obejrzeć wszystko po raz ostatni przed nadejściem pociągu. Od czasu do czasu któryś z nich zatrzymuje się i przechyla przez poręcz. Czyni to najwidoczniej, aby uspokoić sumienie i być w zgodzie z otrzymanymi instrukcjami. Shears wmawia sobie, że żołnierze robią to bez przekonania – i tak zapewne jest w rzeczywistości. Nic przecież nie powinno dotknąć mostu na rzece Kwai, który zbudowano pod ich dozorem w tej zapadłej dolinie. „Patrzą, a nie widzą” – powtarza sobie Shears, śledząc, jak posuwają się naprzód. Każdy krok żołnierzy odbija się echem w jego głowie. Stara się nie spuszczać ich z oka i śledzić najmniejszy ruch, podczas gdy w sercu jego rodzi się podświadoma modlitwa do Boga, demona czy jakiejś innej tajemniczej potęgi, jeśli taka istnieje. Machinalnie ocenia szybkość ich marszu i długość odcinka, który przebywają na sekundę. Przeszli już więcej niż połowę mostu. Sierżant opiera się łokciem o poręcz i mówi coś do żołnierza, wskazując palcem na rzekę. Shears wpija zęby w rękę, żeby nie krzyczeć. Sierżant śmieje się. Prawdopodobnie mówi coś na temat obniżenia się poziomu wody. Idą dalej. Shears miał słuszność: patrzą, ale nie widzą. Wydaje mu się, że kiedy tak towarzyszy im wzrokiem, ma wpływ na ich spostrzegawczość. Sugestia na odległość… Ostatni żołnierz zniknął. Niczego nie zauważyli…

Wracają. Przemierzają most w odwrotnym kierunku, z tą samą beztroską. Jeden z nich nachyla się całym ciałem nad niebezpiecznym odcinkiem, potem z powrotem zajmuje swe miejsce w szeregu.

Przeszli. Shears ociera twarz. Oddalają się. „Nic nie spostrzegli.” Machinalnie powtarza te słowa szeptem, aby przekonać samego siebie, że stał się cud. Patrzy za nimi chciwie i nie spuszcza z nich wzroku, dopóki nie połączą się z kompanią. Zanim jeszcze da się unieść nowej nadziei, przenika go dziwne uczucie dumy.

– Na ich miejscu – mruczy – bardziej bym uważał. Każdy angielski żołnierz może popełnić sabotaż… No! Pociąg musi być już niedaleko.

Jakby w odpowiedzi na tę ostatnią myśl, na nieprzyjacielskim brzegu ochrypłym głosem wydano rozkazy. Wśród ludzi zapanowało poruszenie. Shears patrzy w dal. Na horyzoncie, od strony równiny, mała chmurka czarnego dymu oznajmia zbliżanie się pierwszego japońskiego konwoju, który podąża przez Syjam, pierwszego pociągu, który przewiezie japońskich generałów, żołnierzy i amunicję przez most na rzece Kwai.

Shearsa ogarnia wzruszenie. Oczy napełniają mu łzy wdzięczności dla tajemniczej potęgi.

– Nic już nie może nam teraz przeszkodzić • – mówi jeszcze szeptem. – Przypadek wyczerpał już swe fortele. Pociąg będzie tu za dwadzieścia minut.

Opanowuje podniecenie i schodzi do stóp wzgórza, aby objąć dowództwo nad grupą osłaniającą. Gdy zgięty we dwoje przesuwa się ostrożnie wśród krzewów, by nie zdradzić swojej obecności, nie widzi, że do mostu na przeciwległym brzegu zbliża się oficer o imponującej postawie, ubrany w mundur angielskiego pułkownika.

W momencie gdy „Number one” – oszołomiony nawałem wrażeń, podniecony wizją oślepiającego wybuchu, płomieni i zgliszcz, które będą widomym znakiem powodzenia akcji – dociera na swój posterunek, w tym samym momencie pułkownik Nicholson wkracza na most na rzece Kwai.

Z oczyma jaśniejszymi niż tropikalne niebo po przejściu huraganu, w zgodzie z sumieniem, z całym światem, z Bogiem, chłonąc wszystkimi porami swej różowej skóry rozkosz zasłużonego wypoczynku, jaki należy się dobremu rzemieślnikowi po wykonaniu trudnej pracy, dumny z pokonania własną odwagą i wytrwałością piętrzących się trudności i z dzieła, którego dokonał on sam i jego żołnierze w tym zakątku Syjamu, który teraz wydawał mu się niemal jego własnością, pełen radości, która wynagradza zwierzchnika za wszelkie trudy z chwilą, gdy ich rezultat jest widoczny dla wszystkich, sącząc powoli upajający nektar zwycięstwa, głęboko przekonany o wysokiej jakości swego dzieła, pragnąc po raz ostatni przed uroczystym otwarciem, sam, ogarnąć całą jego doskonałość, owoc wysiłku fizycznego i inteligencji, a także dokonać ostatniej inspekcji – pułkownik Nicholson sunął majestatycznym krokiem po moście na rzece Kwai.

Większość jeńców i wszyscy oficerowie wyruszyli dwa dni temu pieszo do punktu zbornego, skąd miano wysłać ich do innych robót na Malaje, na wyspy lub do Japonii. Budowa linii kolejowej została ukończona. Jego Cesarska Wysokość z Tokio polecił, a nawet kazał wszystkim oddziałom wojskowym w Burmie i Syjamie uczcić odpowiednio to wydarzenie.

W obozie nad rzeką Kwai obchodzono je ze szczególną pompą. Zajął się tym pułkownik Nicholson. Wzdłuż całej linii kolejowej uroczystość tę poprzedziły zwykłe przemówienia wyższych oficerów, generałów i pułkowników japońskich, którzy, stojąc na podwyższeniach, ubrani w czarne buty i szare rękawiczki, wymachiwali rękami i potrząsali głową, zniekształcając pociesznie język Zachodu wobec legionów białych ludzi, kulawych, chorych, pokrytych wrzodami i ostatecznie wycieńczonych po wielomiesięcznym pobycie w tym piekle.

Saito powiedział parę słów, rozwodząc się z zachwytem nad obszarem południowoazjatyckim i pozwalając sobie dorzucić wyrazy wdzięczności za lojalność, którą okazali jeńcy. Clipton, którego pogodne usposobienie zostało w ostatnim okresie wystawione na ciężkie próby, gdy musiał patrzeć na ludzi bliskich śmierci, idących jednak do pracy, by ukończyć most, był bliski płaczu z wściekłości. Musiał następnie wysłuchać krótkiego przemówienia pułkownika Nicholsona, w którym dowódca wyraził żołnierzom uznanie za ich dzielność i zaparcie się siebie. Pułkownik zakończył słowami, że ich cierpienia nie poszły na marne, a on dumny jest, iż dowodził takimi ludźmi. Ich postawa i godność, z jaką znosili nieszczęścia, będą przykładem dla całego narodu.

Potem odbyła się uroczystość. Pułkownik bardzo się nią zainteresował i brał czynny udział w jej przygotowaniu. Wiedział, że dla jego ludzi nie ma nic gorszego od próżniactwa, kazał więc przygotować mnóstwo rozrywek, nad czym przez wiele dni pracowali bez wytchnienia. Odśpiewano nie tylko szereg pieśni przy akompaniamencie muzyki, lecz wystawiono również komedię, odegraną przez, żołnierzy, a nawet balet, który go szczerze ubawił.

– Widzi pan, Clipton – powiedział. – Czasem mnie pan krytykował, ale ja robiłem swoje; utrzymałem morale, ocaliłem to, co najważniejsze. Ludzie wytrwali.

Nazajutrz jeńcy wyruszyli w drogę. Zostali tylko ciężko chorzy i kulawi. Miano ich przewieźć do Bangkoku następnym pociągiem z Burmy. Oficerowie odeszli razem z żołnierzami. Reeves i Hughes, szczerze zmartwieni, musieli towarzyszyć konwojowi i nie było im dane ujrzeć pierwszego pociągu przejeżdżającego przez most, którego budowa kosztowała ich tyle trudu. Nicholsonowi pozwolono jednak zostać z chorymi. Ze względu na jego zasługi Saito nie mógł odmówić mu tej grzeczności, o którą pułkownik poprosił ze zwykłą sobie godnością.

Maszerował teraz wielkimi, energicznymi krokami, które rozbrzmiewały triumfalnie po nawierzchni mostu. Zwyciężył. Most został zbudowany i chociaż nie taki znów wspaniały, był jednak dostatecznie „wypracowany”, by rozsławić zalety ludzi Zachodu pod syjamskim niebem. W tej chwili tutaj właśnie było jego miejsce, miejsce dowódcy, który dokonuje ostatniego przeglądu przed triumfalną defiladą. Nie mógł być gdzie indziej. Myśl, że dane mu było pozostać, pocieszała go nieco po odejściu wiernych współpracowników i żołnierzy, którzy również zasłużyli sobie na to, aby dzielić sławę.

Na szczęście on znajdował się tutaj. Most był solidny – wiedział o tym. Nie miał słabych stron. Spełniał żądane warunki. Ale dowódca odpowiedzialny za wykonaną pracę powinien jeszcze raz obejrzeć wszystko – tego także był pewien. Nigdy nie można przewidzieć wszystkiego. Doświadczenie życiowe nauczyło go, jego również, że w ostatniej chwili zawsze może się zdarzyć jakiś wypadek, zawsze można dostrzec jakąś usterkę. W takim wypadku nawet najlepszy z podwładnych nie potrafi podjąć szybkiej decyzji. Nie przywiązywał oczywiście żadnej wagi do meldunku złożonego przez patrol japoński, który Saito wysłał dzisiaj rano. Chciał wszystko zobaczyć sam. Idąc badał wzrokiem jakość każdej belki, poprawność każdego spojenia.

Doszedłszy do środka mostu przechylił się przez poręcz, tak jak to czynił co pięć czy sześć metrów. Spojrzał na jeden z filarów i ze zdumienia stanął jak wryty.

Oko znawcy spostrzegło natychmiast zmarszczki na powierzchni wody, zarysowane i spowodowane przez znajdujący się pod nią ładunek. Przyjrzawszy się uważniej pułkownik Nicholson ujrzał wokół pala brunatną masę. Zawahał się przez chwilę, potem znów ruszył i przystanął o kilka metrów dalej, ponad drugim filarem. Nachylił się.

– To dziwne – mruknął.

Raz jeszcze się zawahał, przeszedł przez tor i spojrzał z drugiej strony. I tu także zauważył brunatną masę, ledwie pokrytą wodą. Wywołało to w nim nieokreśloną obawę, jak gdyby spostrzegł plamę szpecącą jego dzieło. Postanowił iść dalej, doszedł aż do końca mostu, wykonał półobrót, ruszył z powrotem, tak jak to zrobił patrol; znowu się zatrzymał i stał długo, zatopiony w myślach, pochyliwszy głowę. Wreszcie wzruszył ramionami i skierował się ku prawemu brzegowi. Mówił sam do siebie.

– Przed dwoma dniami nie było tego tutaj – mruczał. – To prawda, że poziom wody był wyższy… To pewnie kupa śmieci, których resztki przyczepiły się do filarów. A jednak…

Cień podejrzenia przemknął mu przez mózg, ale odkrycie było tak zaskakujące, że nie mógł go zgłębić. Dobre samopoczucie znikło bez śladu. Zawrócił, by jeszcze raz obejrzeć to niezwykłe zjawisko; wreszcie, nie znalazłszy żadnego wytłumaczenia, podniecony zszedł z mostu.

– To niemożliwe… – mruczał, rozważając na nowo niejasne podejrzenie. – Chyba żeby chińscy komuniści…

Sabotaż łączył się w jego pojęciu nierozerwalnie z wywrotową działalnością.

– Tutaj to niemożliwe – powtórzył. Nie przywróciło mu to jednak dobrego humoru.

Widać już było z daleka pociąg, mozolnie sunący torem pułkownik obliczył, że nie nadejdzie przed upływem dziesięciu minut. Saito, który chodził tam i z powrotem między mostem i kompanią wojska, zauważył, że Nicholson zbliża się do niego, i doznał uczucia zakłopotania, jak zawsze w obecności pułkownika. Podchodząc do Japończyka Nicholson podjął nagłą decyzję.

– Pułkowniku Saito – powiedział autorytatywnym tonem. – Zdarzyła się rzecz dość dziwna. Chodźmy lepiej obejrzeć to z bliska, zanim nadjedzie pociąg.

Nie czekając na odpowiedź, szybko ześliznął się ze szkarpy. Miał zamiar wziąć jedną z uwiązanych pod mostem łódek krajowców i opłynąć filary dookoła. Gdy dotarł na plażę, instynktownie objął ją badawczym spojrzeniem i spostrzegł kabel wijący się po lśniących kamieniach. Pułkownik Nicholson zmarszczył brwi i skierował się w tę stronę.

VII

Shears zobaczył Nicholsona właśnie w chwili, gdy ten schodził ze szkarpy ze zwinnością, którą zachował dzięki racjonalnie uprawianej gimnastyce i życiu w błogim spokoju tradycyjnych zasad. Pułkownik japoński szedł tuż za nim. Shears wtedy dopiero zrozumiał, że nieprzyjazny los nie odkrył jeszcze wszystkich kart. Joyce widział Nicholsona już od dłuższego czasu. Pogrążony w stanie hipnozy, który udało mu się wywołać, obserwował zachowanie pułkownika na moście, nie odczuwając przy tym jakichś nowych emocji. Gdy za plecami Nicholsona ujrzał na plaży sylwetkę Saito, chwycił za sztylet.

Shears zauważył, że zbliżający się Nicholson wydaje się ciągnąć za sobą japońskiego oficera. Absurdalność tej sytuacji wprawiła go w rodzaj histerii, tak że zaczął mówić sam do siebie:

– I to właśnie on go prowadzi! To Anglik go tam ciągnie! Wystarczyłoby mu wytłumaczyć, powiedzieć jedno słowo, tylko jedno słowo…

Z daleka słychać było sapanie lokomotywy. Wszyscy Japończycy pozostali zapewne na swych stanowiskach, gotowi do oddania honorów. Dwaj ludzie na plaży byli od strony obozu niewidoczni. „Number one” poruszył się z wściekłością, ogarniając w jednej chwili wytworzoną sytuację i instynktownie zdając sobie sprawę, co powinien w tej chwili zrobić człowiek, który zaciągnął się pod sztandary „Plastic & Destructions Co. Ltd.”. On także chwycił sztylet. Wyrwał go zza pasa i trzymał przed sobą w przepisowy sposób, odwróciwszy zaciśniętą pięść dłonią do góry, z kciukiem wzdłuż nasady ostrza – nie po to, aby go użyć, lecz w niedorzecznej nadziei zasugerowania Joyce'a i kierując się tym samym instynktem, który nieco wcześniej kazał mu śledzić wzrokiem poruszenia patrolu.

Pułkownik Nicholson zatrzymał się przed kablem. Saito nadchodził, kołysząc się na swych krótkich nogach. Wszystkie przeżycia dzisiejszego ranka były śmieszne wobec tego, co Shears odczuwał w tym momencie. Zaczął wołać głośno, wymachując sztyletem dokoła własnej głowy.

– On tego nie zrobi! Nie odważy się! To są rzeczy, których nie można wymagać od chłopca w jego wieku, normalnie wychowanego, który młodość spędził w biurze. Byłem głupcem, że na to pozwoliłem. To ja powinienem być na jego miejscu. On tego nie zrobi!

Saito dogonił pułkownika Nicholsona, który schylił się i wziął kabel do ręki. Serce Shearsa waliło jak młotem, a z ust wypadały strzępy oszalałych myśli i rozpaczliwych skarg:

– On tego nie zrobi! Jeszcze trzy minuty; za trzy minuty nadejdzie pociąg! On tego nie zrobi!

Syjamski partyzant, leżący koło swej broni, patrzył na niego z przerażeniem. Na szczęście dżungla tłumiła dźwięki głosu. Shears skupił się w sobie, zaciskając pięść na nieruchomym sztylecie.

– Nie odważy się! Boże wszechmogący, odbierz mu wrażliwość! Spraw, żeby oszalał na dziesięć sekund!…

W momencie, gdy wygłaszał tę niedorzeczną modlitwę, zauważył, że pod rdzawym drzewem poruszyły się liście i rozsunęły krzewy. Shears zesztywniał i wstrzymał oddech. Joyce, zgięty we dwoje, bezszelestnie ześlizgiwał się ze szkarpy, trzymając w ręce sztylet. Shears nie spuścił już z niego wzroku.

Saito, którego mózg pracował powoli, przykucnął nad brzegiem wody, plecami do lasu, w pozie charakterystycznej dla ludzi Wschodu, którą przybierał instynktownie, gdy jakaś osobliwa okoliczność nie pozwalała mu panować nad odruchami. Z kolei on chwycił kabel. Shears usłyszał zdanie wymówione po angielsku:

– To jest naprawdę niepokojące, pułkowniku Saito.

Potem zapadło krótkie milczenie. Japończyk rozdzielał palcami poszczególne druty. Joyce, nie spostrzeżony, stanął za nimi.

– Mój Boże! – krzyknął nagle pułkownik Nicholson. – Pułkowniku Saito, most jest podminowany! To, co widziałem na filarach, to – przeklęte ładunki! a ten kabel…

Odwrócił się w stronę dżungli, podczas gdy Saito zastanawiał się nad wagą tych słów. Shears otworzył szerzej oczy. W momencie gdy ręką wykonywał ruch od prawej do lewej, spostrzegł na przeciwległym brzegu odblask słońca. Zaraz też dostrzegł w postawie kucającego człowieka zmianę, jakiej oczekiwał.

Zrobił to. Udało mu się. Żaden mięsień jego napiętego ciała nie osłabł aż do chwili, gdy stal zagłębiła się, niemal bez oporu. Spokojnie wykonał ruchy pomocnicze. Równocześnie, w myśl otrzymanych instrukcji, jak i dlatego, że odczuwał przemożną potrzebę uczepienia się czegoś stałego, opuścił lewe ramię zaciskając je na przeciętej szyi wroga. Saito w śmiertelnym spazmie wyprężył nogi, prostując się do połowy. Joyce przycisnął go z całych sił do siebie, aby go zdusić, a także chcąc opanować drżenie ogarniające mu nogi.

Japończyk opadł mu na ręce. Nawet nie krzyknął. Zacharczał tylko, co Shears dosłyszał, ponieważ nadsłuchiwał. Joyce przez kilka sekund stał jak sparaliżowany pod ciężarem wroga, który opadł nań i zalewał go krwią. Znalazł dość siły, żeby odnieść to zwycięstwo. Nie był pewien, czy starczy mu teraz siły, by się uwolnić. Wreszcie pochylił się. Szybkim ruchem odrzucił bezwładne ciało, które zanurzyło się do połowy w wodzie, i rozejrzał się wokół siebie.

Obydwa brzegi były puste. Joyce zwyciężył, lecz duma nie potrafiła zagłuszyć w nim uczucia wstrętu i zgrozy. Z trudem wyprostował ręce i kolana. Teraz pozostało mu wykonać tylko kilka prostych ruchów. Przede wszystkim – wyjaśnić sytuację. Dwa słowa powinny wystarczyć. Pułkownik Nicholson stał nieporuszony, skamieniały szybkością tej sceny.

– Oficer, angielski oficer, Sir – wymamrotał Joyce. – Most wyleci w powietrze. Proszę się oddalić.

Nie rozpoznawał własnego głosu. Poruszanie wargami sprawiało mu niewymowny ból. A tamten zdawał się nie słyszeć!

– Angielski oficer, Sir – powtórzył rozpaczliwie. – Oddział 316 z Kalkuty. Komandos. Rozkaz wysadzenia mostu.

Pułkownik Nicholson wreszcie się ocknął. Dziwny błysk zalśnił mu w oczach. Przemówił głuchym głosem:

– Wysadzić most?

– Proszę się oddalić, Sir. Pociąg się zbliża. Mogą pana uznać za współwinnego.

Pułkownik wciąż stał przed nim bez ruchu.

Nie było czasu na dyskusje. Trzeba było działać. Słychać było wyraźnie sapanie lokomotywy. Joyce zauważył, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Na czworakach wspiął się po szkarpie na swoje stanowisko.

– Wysadzić most! – powtórzył pułkownik Nicholson. Nie poruszył się. Tępo patrzał na żmudną wspinaczkę.

Joyce'a, jak gdyby starał się odnaleźć sens jego słów. Nagle ocknął się i ruszył jego śladem. Gwałtownie rozsunął zasłonę z liści, która się za nim zamknęła, i zobaczył kryjówkę, a w niej aparat. Joyce trzymał rękę na dźwigni.

– Wysadzić most! – krzyknął raz jeszcze pułkownik.

– Angielski oficer, Sir… – bełkotał Joyce niemal z płaczem. – Angielski oficer z Kalkuty… Rozkazy…

Nie dokończył zdania. Pułkownik Nicholson rzucił się na niego z rykiem.

– Help!

VIII

„Dwóch ludzi zabitych. Kilka drobnych szkód, ale most nietknięty dzięki bohaterstwu brytyjskiego pułkownika.”

Tak brzmiał zwięzły raport, który Warden – jedyny ocalały z trójki – wysłał do Kalkuty po swym powrocie na kwaterę.

Czytając ten meldunek pułkownik Green pomyślał, że w tej sprawie jest wiele ciemnych punktów, i zażądał wyjaśnień. Warden odpowiedział, że nie ma nic do dorzucenia. Jego szef doszedł zatem do wniosku, że przebywał on już dość długo w dżungli syjamskiej i że nie można pozostawiać jednego człowieka na tym niebezpiecznym posterunku, w rejonie, który Japończycy prawdopodobnie będą przeszukiwać. Oddział 316 otrzymał w tym czasie nowe cenne pomoce. Dla utrzymania kontaktu z Syjamczykami zrzucono na spadochronach w oddalonym sektorze inną ekipę, a Warden został odwołany do centrali. Łódź podwodna zabrała go z odludnego zakątka nad Zatoką Bengalską, dokąd udało mu się dotrzeć po dwóch tygodniach marszu, pełnego przygód. W trzy dni potem Warden był już w Kalkucie i stawił się przed pułkownikiem Greenem.

Najpierw opowiedział pokrótce o przygotowaniach do akcji, a potem przeszedł do jej wykonania. Ze szczytu wzgórza patrzył na całą scenę i żaden szczegół nie uszedł jego uwagi. Z początku mówił właściwym sobie chłodnym i statecznym tonem, ale w toku opowiadania postawa jego uległa zmianie. W ciągu miesiąca, który przeżył jako jedyny biały pośród syjamskich partyzantów, wzbierała w nim burza nie wypowiedzianych uczuć. Fragmenty dramatu przewijały się bez końca przez jego udręczony mózg, a on, wierny zasadom logiki, starał się podświadomie znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie dla tego, co się stało, i umieścić je w kategoriach ogólnie przyjętych zasad.

Owoc tych obłędnych rozważań ujrzał wreszcie światło dzienne w biurze Oddziału 316. Nie mógł utrzymać się w granicach suchego, wojskowego raportu. Musiał z siebie wyrzucić ten potok wątpliwości, osłupienia, wściekłości i przerażenia i wypowiedzieć na głos to, co w jego pojęciu spowodowało tak absurdalny koniec. Obowiązek nakazywał mu jednak bezstronnie oceniać wydarzenia. Starał się o to i chwilami mu się udawało, lecz potem na nowo ponosiło go uczucie. W rezultacie to, co mówił, było przedziwną mieszaniną złorzeczeń bez związku i gorącej mowy obrończej; czasem dorzucał jakiś paradoks o swoistej filozofii lub wymieniał jakiś „fakt”.

Pułkownik Green słuchał cierpliwie i z ciekawością owego fantastycznego popisu elokwencji, nie mogąc doszukać się w nim osławionego spokoju i systematyczności profesora Wardena. Jego interesowały przede wszystkim fakty. Mimo to z rzadka tylko przerywał swemu podwładnemu. Miał doświadczenie w postępowaniu z ludźmi, którzy powracali z misji, gdzie dali z siebie wszystko, a w rezultacie ponieśli żałosną klęskę, za którą nie byli odpowiedzialni. W takim wypadku pozostawiał dość duży margines na „ludzkie uczucia”, przymykał oczy na zbędne refleksje i wydawał się nie zwracać uwagi na ton, czasami wykazujący brak szacunku.

– …Może mi pan powiedzieć, że dzieciak zachował się jak głupiec, Sir. Jak głupiec, zapewne, ale nikt nie byłby mądrzejszy w tej sytuacji. Obserwowałem go. Nie spuszczałem z oka ani na sekundę. Domyśliłem się, co powiedział temu pułkownikowi. Zrobił to, co sam zrobiłbym na jego miejscu. Widziałem go, jak się czołgał. Pociąg nadjeżdżał. Ja sam nie zrozumiałem, kiedy tamten rzucił się za nim. Pojąłem to dopiero stopniowo, gdy zastanowiłem się… A Shears twierdził, że on się za wiele zastanawia! Mój Boże, odwrotnie – za mało! Trzeba mu było więcej bystrości, przenikliwości. Wtedy by wiedział, że w naszym zawodzie nie wystarczy poderżnąć pierwsze lepsze gardło, że trzeba poderżnąć gardło właściwe. To pan pewnie ma na myśli, prawda, Sir?

Szczególna przenikliwość była tutaj potrzebna, żeby zorientować się, kto jest wrogiem naprawdę niebezpiecznym, żeby zrozumieć, że ten czcigodny bałwan nie pozwoli zniszczyć swego dzieła. To było przecież jego wielkie osiągnięcie, jego zwycięstwo. Od sześciu miesięcy żył jak w transie. Człowiek o wyczulonej inteligencji powinien to był odgadnąć ze sposobu, w jaki kroczył po moście. Śledziłem go przez lornetkę, Sir… Gdyby to był karabin!… Przypominam sobie jego błogi uśmiech zwycięzcy… Ideał człowieka pełnego energii, jak by powiedziano w Oddziale 316, Sir! Nieszczęście nigdy go nie złamie; zawsze spadnie na cztery łapy! Wezwał Japończyków na pomoc!

Ta stara bestia o jasnych oczach marzyła zapewne przez całe życie o stworzeniu czegoś trwałego. W braku miasta lub katedry chwycił się tego mostu. I pan chciał, żeby pozwolił go zniszczyć?!… Ach, ci starzy pułkownicy naszej starej armii, Sir! Jestem pewien, że w najwcześniejszej młodości przeczytał wszystkie książki naszego czcigodnego Kiplinga, i założę się, że całe zdania z niego tańczyły w tej trzęsącej się głowie, podczas gdy most piął się ku górze.

„…Yours is the earth arid everything that's in it, and which is more, you'll be a man, my son!” [4] Jakbym to słyszał.

Miał poczucie obowiązku i szacunek dla dobrze wykonanej pracy… A także umiłowanie działania… jak pan, jak my wszyscy, Sir!… Głupia mistyka działania, wspólna naszym stenotypistkom i wielkim wodzom!… Nie wiem już sam, do czego zmierzam, gdy o tym myślę. A myślę o tym od miesiąca, Sir. Może ten przerażający głupiec był w gruncie rzeczy godny szacunku? Może jego ideał posiadał prawdziwą wartość?… Był równie święty jak nasz?… A może ten sam co nasz? Może jego zadziwiające urojenia miały swoje źródło w tym, co i nas pobudza do działania? w owym tajemniczym eterze, gdzie wrą namiętności popychające do czynów, Sir! Może tam „rezultat” nie ma najmniejszego znaczenia, a liczy się tylko istotna wartość wysiłku? a może, jak mi się wydaje, to królestwo obłędu jest piekłem, którego diabelskie wnętrzności rodzą uczucia zakażone złymi siłami, wybuchającymi w tym „rezultacie”, zawsze potwornym. Powtarzam panu, że zastanawiałem się nad tym od miesiąca, Sir. My, na przykład, przychodzimy do tego kraju, żeby uczyć Azjatów, jak używać plastyku do niszczenia pociągów i wysadzania mostów. A zatem…

– Proszę mi opowiedzieć, jak się to skończyło – przerwał pułkownik Green spokojnym głosem. – Nic nie istnieje poza samą akcją.

– Nic nie istnieje poza samą akcją, Sir… A spojrzenie Joyce'a, kiedy wyszedł ze swej kryjówki!… I nie zawiódł. Uderzył zgodnie z przepisami, jestem świadkiem. Rzeczywiście, trzeba mu było nieco więcej rozsądku… Tamten rzucił się na niego z taką furią, że obaj stoczyli się ze szkarpy ku rzece. Zatrzymali się dopiero nad wodą. Jeśli ktoś patrzył gołym okiem, mogło się wydawać, że znieruchomieli. Ja widziałem szczegóły przez lornetkę… Jeden leżał na drugim. Ciało w mundurze miażdżyło ciało nagie, umazane krwią, gniotło je całym ciężarem, podczas gdy ręce z wściekłością ściskały gardło… Widziałem go bardzo wyraźnie. Leżał wyciągnięty, z rozkrzyżowanymi ramionami, tuż obok trupa, w którym tkwił jeszcze sztylet. Jestem pewien, że w tym momencie zdał sobie sprawę ze swojej pomyłki. Wiem, że zrozumiał, nareszcie zrozumiał, że się pomylił co do pułkownika.

Widziałem go. Dłoń jego była tuż przy rękojeści sztyletu. Zacisnęła się na niej. A on zebrał się w sobie. Domyślałem się, że muskuły jego się napinają. Przez chwilę sądziłem, że się zdecyduje. Ale było za późno. Nie miał już siły. Dał z siebie wszystko. Już nie mógł… Albo – nie chciał. Przeciwnik, który go dusił, hipnotyzował go równocześnie. Wypuścił sztylet i poddał się… Kompletne załamanie, Sir. Wie pan, jak to jest, kiedy człowiek się poddaje? Zdecydował się na klęskę. Poruszył wargami i wypowiedział jakieś słowo. Nikt się nie dowie, czy to było bluźnierstwo, czy modlitwa… czy po prostu jakieś słowo pełne melancholijnego rozczarowania i rozpaczy! To nie był buntownik, Sir, przynajmniej na zewnątrz. Do przełożonych odnosił się zawsze z szacunkiem. Mój Boże! Zaledwie mogliśmy go skłonić z Shearsem, żeby nie podrywał się na baczność za każdym razem, kiedy do nas mówił! Założę, się, że powiedział mu „Sir”, zanim zamknął oczy, Sir!… Wszystko zależało od niego. To był koniec.

W tej samej chwili zaszło wiele innych wydarzeń, wiele „faktów”, jak pan mówi, Sir. Poplątały mi się w głowie, ale je sobie uporządkowałem. Pociąg był już blisko. Łoskot lokomotywy wzrastał z sekundy na sekundę… ale nie na tyle, by zagłuszyć wrzaski tego szaleńca, który wzywał pomocy swym donośnym głosem, przywykłym do komendy!… Ja byłem bezsilny, Sir… Nie mógłbym zrobić nic więcej niż Joyce; ani ja, ani nikt… może Shears? Shears! Właśnie wtedy usłyszałem nowe krzyki. To był głos Shearsa. Rozlegał się po całej dolinie. Głos rozwścieczonego szaleńca, Sir. Rozróżniłem tylko jedno słowo: „Uderz!” On także zrozumiał, i to szybciej ode mnie. Ale to się już na nic nie przydało.

Parę chwil potem zobaczyłem człowieka w wodzie. Płynął w stronę nieprzyjacielskiego brzegu. To był on, Shears. On także był zwolennikiem działania za wszelką cenę! Bezsensowny akt! Oszalał tak jak i ja po wrażeniach tego ranka. Nie miał żadnej szansy. Ja sam o mało nie rzuciłem się na pomoc, chociaż samo zejście z góry wymagało więcej niż dwóch godzin!

Nie miał najmniejszej szansy. Płynął jak szaleniec, ale przepłynięcie rzeki wymagało wielu minut. A tymczasem, Sir, pociąg wjechał na most, na wspaniały most na rzece Kwai, zbudowany przez naszych rodaków! w tej samej chwili… pamiętam, że w tej samej chwili grupa japońskich żołnierzy, których ściągnęły wrzaski, zbiegła ze szkarpy.

To właśnie oni napadli na Shearsa, jak wychodził z wody. Wymierzył dwa ciosy sztyletem, nie przeoczyłem najmniejszego drobiazgu, Sir. Nie chciał dać się wziąć żywcem, ale dostał kolbą w głowę. Upadł. Joyce już się nie ruszał. Pułkownik podnosił się. Żołnierze przecięli kabel. Nic juz nie można było zrobić, Sir.

– Zawsze jeszcze można coś zrobić, Sir… – powiedział pułkownik Green.

– Zawsze jeszcze można coś zrobić, Sir… No więc, nastąpiła eksplozja. Pociąg, o którego zatrzymaniu nikt nie pomyślał, wyleciał w powietrze natknąwszy się na minę, którą założyłem za mostem, tuż pod moim punktem obserwacyjnym. Zawsze to coś. Ja nie myślałem już o tym. Lokomotywa wypadła z szyn i stoczyła się do rzeki pociągając za sobą dwa lub trzy wagony. Paru ludzi się utopiło. Straty w materiale dość duże, ale zniszczenie można naprawić w ciągu kilku dni – oto rezultat… Wywołało to jednak pewne wrażenie na przeciwległym brzegu.

– Sądzę, że mimo wszystko widok był dość okazały – zauważył pocieszająco pułkownik Green.

– Bardzo okazały dla tych, którzy to naprawdę lubią, Sir… Co do mnie, zastanawiałem się, czy nie mógłbym mu dodać jeszcze jakiegoś powabu. Ja także starałem się wprowadzić w czyn nasze zasady, Sir. Naprawdę głowiłem się wtedy, czy można jeszcze dokonać czegoś w związku z akcją.

– Zawsze można próbować coś zrobić w związku z akcją – dobiegł go z oddali głos pułkownika Greena.

– Zawsze można próbować coś zrobić… Musi to być prawda, skoro wszyscy tak mówią. Była to dewiza Shearsa. Przypomniałem ją sobie.

Warden zamilkł na chwilę, przygnębiony tym ostatnim wspomnieniem, potem podjął znużonym głosem:

– Ja także zastanawiałem się, Sir. Zastanawiałem się nad tym bardzo głęboko, podczas gdy grupa żołnierzy wokół Joyce'a i Shearsa powiększała się z każdą chwilą. Shears na pewno jeszcze żył, Joyce może też, mimo tego, co zrobiła z nim ta nędzna kanalia.

Widziałem możliwość tylko jednej akcji, Sir. Dwaj partyzanci byli wciąż na swoich stanowiskach przy moździerzach. Mogli strzelać równie dobrze w gromadę Japończyków, jak w most, co było również wskazane. Wycelowałem. Zaczekałem jeszcze chwilę. Widziałem, jak żołnierze podnosili więźniów i przygotowywali się do odprowadzenia ich. Obydwaj jeszcze żyli. To było najgorsze. Pułkownik Nicholson szedł na końcu ze spuszczoną głową, jak gdyby się głęboko nad czymś zastanawiał… Jego rozmyślania, Sir!… Zdecydowałem się od razu, dopóki jeszcze był czas.

Kazałem strzelać. Syjamczycy zrozumieli natychmiast. Dobrześmy ich wyćwiczyli, Sir. Był to piękny fajerwerk. Jeszcze jedno wspaniałe widowisko oglądane z mego obserwatorium! Różaniec pocisków! Sam siadłem przy jednym moździerzu. Celuję doskonale.

– Dobre wyniki? – przerwał pułkownik Green.

– Dobre wyniki, Sir. Pierwsze pociski padły w środek grupy. Miałem szczęście! Obydwóch naszych rozerwało w kawałki. Upewniłem się o tym przez lornetkę. Proszę mi wierzyć, Sir, naprawdę proszę mi wierzyć, że nie lubię zostawiać nie dokończonej pracy!… Powinienem powiedzieć, że rozerwało wszystkich trzech. Pułkownika także. Nic z niego nie zostało! Trzech od jednego zamachu! Sukces!

Potem? Potem, Sir, wystrzelałem cały zapas amunicji. Było tego niemało… Granaty też. Stanowisko miałem świetnie wybrane! Ogólne lanie, Sir. Przyznaję, że byłem trochę rozdrażniony. Skrupiło się po trosze na wszystkim: na reszcie kompanii japońskiej, która nadbiegła z obozu, na wykolejonym pociągu, z którego dobiegał koncert jęków, a także na samym moście. Dwaj Syjamczycy byli tak samo zacietrzewieni jak ja… Japończycy odpowiedzieli ogniem. Wkrótce wytworzyła się wokół chmura dymu i dotarła aż do nas, osłaniając stopniowo most i dolinę rzeki Kwai. Owinęła nas szara, dusząca mgła. Nie mieliśmy już amunicji, nie było czym strzelać. Wycofaliśmy się.

Od tego czasu zastanawiałem się nad podjętą wówczas decyzją, Sir. I wydaje mi się jeszcze teraz, że nie mogłem zrobić nic lepszego, że wybrałem jedyną możliwą linię postępowania, że to było naprawdę najrozsądniejsze, co pozostało do zrobienia…

– Tak, to było najrozsądniejsze – przyznał pułkownik Green.

Загрузка...