CZĘŚĆ DRUGA

I

W Kalkucie pułkownik Green, szef Oddziału 316, uważnie studiował raport, który został mu przedłożony po przebyciu skomplikowanej drogi urzędowej. Z pół tuzina tajnych urzędów wojskowych i paramilitarnych opatrzyło ten raport swymi uwagami. Oddział 316 (,,Plastic & Destructions Co. Ltd.” [2] – jak nazywali go wtajemniczeni) nie miał jeszcze tego znaczenia, jakie później, pod koniec wojny, osiągnął na Dalekim Wschodzie. Ale już wtedy interesował się żywo, z zapałem i w określonym celu, inwestycjami japońskimi w okupowanych Malajach, Burmie, Syjamie i Chinach. Ubóstwo swych środków Oddział rekompensował zuchwalstwem agentów.

– Doprawdy, pierwszy raz widzę, że wszyscy się zgadzają – mruknął pułkownik Green. – Musimy coś zrobić.

Pierwsza część tej uwagi skierowana była pod adresem licznych tajnych agentur, z którymi Oddział 316 miał obowiązek współpracować, a z których każda zazdrośnie strzegła własnej odrębności i metod działania. Rezultatem tego stanu rzeczy były często zupełnie sprzeczne opinie, jakie wymienione urzędy reprezentowały w określonej sprawie. Pułkownika Greena, który musiał ustalać plan działania na podstawie otrzymanych informacji, doprowadzało to do wściekłości. Domeną Oddziału 316 była „akcja” i pułkownik Green nie pozwalał sobie na teoretyczne rozważania i dyskusje, o ile nie były z nią bezpośrednio związane. Był nawet znany z tego, że co najmniej raz dziennie wykładał tę koncepcję swoim podwładnym. Dużo czasu zabierały mu próby wydobycia z raportów prawdy; brał przy tym pod uwagę nie tylko same informacje, lecz także psychiczne nastawienie ludzi, od których pochodziły (optymizm, pesymizm, chęć upiększania faktów lub, przeciwnie, całkowitą niezdolność w ich interpretowaniu).

Specjalne miejsce w sercu pułkownika Greena zajmował sam wielki, osławiony, niezrównany Intelligence Service, który, czując się z natury powołanym jedynie do spraw intelektu, systematycznie odmawiał współpracy z ciałem wykonawczym, zamykał się w wieży z kości słoniowej, nie pozwalał wglądać w swoje najcenniejsze dokumenty nikomu, kto mógłby z nich skorzystać, pod pretekstem, że są na to zbyt tajne, i starannie składał je w ogniotrwałej kasie. Pozostawały tam przez całe lata, dopóki nie stały się zupełnie bezużyteczne, a mówiąc ściślej, dopóki – długo po zakończeniu wojny – któryś z wybitnych mężów nie uczuł potrzeby spisania przed śmiercią swych pamiętników, aby zwierzyć się potomnym i wyjawić oszołomionemu narodowi, ile razy tego to a tego dnia i w takich to a takich okolicznościach Intelligence Service wnikliwie i całkowicie przejrzał plan nieprzyjaciela: miejsce i czas, w którym tenże powinien był uderzyć, zostały z góry precyzyjnie określone. Przewidywania te sprawdziły się co do joty, ponieważ rzeczony nieprzyjaciel istotnie uderzył w danych okolicznościach i odniósł zwycięstwo, które również zostało przewidziane.

W ten przynajmniej sposób – może nieco przesadny – patrzył na te sprawy pułkownik Green, który w tym, co dotyczyło informacji, nie uznawał „sztuki dla sztuki”. Mruknął coś niezrozumiale, myśląc o jakichś dawnych historiach; ale później, wobec ścisłości i cudownej zgodności informacji w obecnym przypadku, musiał przyznać, niemal ze smutkiem, że tym razem wywiady wykonały dobrą robotę. Pocieszył się – niezbyt lojalnie – myślą, że informacje zawarte w raporcie były już od dawna znane w całych Indiach. Wreszcie zebrał je i uporządkował, myśląc o tym, jak je wykorzystać.

„Kolej burmańsko – syjamska znajduje się w trakcie budowy. Sześćdziesiąt tysięcy jeńców alianckich, spędzonych przez Japończyków, tworzy drużyny robocze i pracuje w straszliwych warunkach. Mimo ogromnych strat można przypuszczać, że praca ta, mająca dla wroga szczególne znaczenie, zostanie ukończona w ciągu kilku miesięcy… W załączeniu prowizoryczny szkic trasy. Zawiera on wiele miejsc, w których na rzekach mają powstać drewniane mosty…”

Doszedłszy w myślach do tego punktu pułkownik Green poczuł, że wrócił mu dobry humor, i uśmiechnął się z zadowoleniem. Czytał dalej:

„Lud syjamski jest bardzo niezadowolony ze swych opiekunów, którzy zarekwirowali ryż i których wojsko zachowuje się jak w podbitym kraju. Szczególnie wzburzeni są wieśniacy mieszkający w rejonie linii kolejowej. Wielu wyższych oficerów syjamskiej armii, a nawet kilku członków dworu królewskiego nawiązało potajemnie kontakt z aliantami; gotowi są poprzeć wewnątrz kraju akcję antyjapońską, do której zgłaszają się dobrowolnie liczni partyzanci. Proszą o broń i o instruktorów.”

– Nie ma się co namyślać – zdecydował pułkownik Green. – Muszę wysłać patrol w rejon tej kolei.

Powziąwszy decyzję zastanawiał się długo nad rozmaitymi przymiotami, jakie powinien posiadać dowódca takiej wyprawy. Po żmudnych eliminacjach wezwał majora Shearsa, dawnego oficera kawalerii, który przeszedł do Oddziału 316 w okresie, gdy ta specjalna instytucja dopiero się tworzyła, i sam był właściwie jednym z jej założycieli. Sam Oddział powstał tylko dzięki uporczywym zabiegom poszczególnych osób popieranych bez zapału przez kilka osobistości ze świata wojskowego. Shears wrócił właśnie z Europy, gdzie z powodzeniem wykonał kilka delikatnych misji. Pułkownik Green odbył z nim długą rozmowę, udzielił mu wszelkich informacji i wytyczył główne linie jego zadania.

– Weźmie pan z sobą trochę sprzętu – powiedział. – Resztę zrzuci się panu na spadochronach w miarę potrzeb. Co do samej akcji, zorientuje się pan na miejscu, ale niech się pan nie spieszy zanadto. Moim zdaniem trzeba raczej poczekać, aż skończą budowę linii, i wtedy zadać decydujący cios, a nie budzić czujności przez akcje bez większego znaczenia.

Dokładne określenie charakteru akcji i rodzaju sprzętu, o który chodziło, było zbyteczne. Sens istnienia „Plastic & Destructions Co. Ltd.” wykluczał potrzebę wszelkich dodatkowych wyjaśnień.

W międzyczasie Shears miał nawiązać kontakt z Syjamczykami, upewnić się o ich dobrej woli i lojalności, a potem rozpocząć szkolenie partyzantów.

– Wyobrażam sobie, że na razie wystarczy trzech ludzi – zaproponował pułkownik Green. – Co pan o tym myśli?

– Wydaje mi się to słuszne, Sir – zgodził się Shears. – Trzon oddziału musi stanowić przynajmniej trzech Europejczyków; jeśli nas będzie więcej, ryzykujemy zwrócenie na siebie uwagi.

– A więc w tym punkcie zgadzamy się. Kogo chce pan zabrać ze sobą?

– Proponuję Wardena, Sir.

– Kapitana Wardena? Profesora Wardena? Ma pan szczęśliwą rękę, Shears. Razem z panem to będzie dwóch naszych najlepszych agentów.

– O ile zrozumiałem, Sir, chodzi tu o ważną misję – powiedział Shears obojętnym tonem.

– Chodzi o bardzo ważną misję, tak z dyplomatycznego jak i operatywnego punktu widzenia.

– Warden jest właśnie człowiekiem, jakiego mi potrzeba, Sir. Były profesor orientalistyki! Zna język syjamski i będzie mógł się porozumieć z krajowcami. Jest rozsądny i opanowany… na tyle, na ile to jest potrzebne.

– Bierz pan Wardena. A kto trzeci?

– Muszę się zorientować, Sir. Prawdopodobnie któryś z młodych absolwentów kursu. Jest między nimi wielu, którzy by się nadali. Powiem panu jutro.

Oddział 316 założył w Kalkucie szkołę, w której kształcono młodych ochotników.

– Dobrze. Proszę spojrzeć na tę mapę. Zaznaczyłem na niej punkty, w których można dokonać zrzutów, i te, w których, jak zapewniają agenci, można ukryć się u Syjamczyków bez ryzyka, że was Japończycy odkryją. Rozpoznanie lotnicze zostało już przeprowadzone.

Shears pochylił się nad mapą i nad powiększonymi zdjęciami lotniczymi. Uważnie badał rejon, który Oddział 316 wybrał jako teren jego dywersyjnej działalności w Syjamie. Poczuł dreszcz, który przenikał go zawsze, ilekroć miał wyruszyć na nowe zadanie do nieznanego kraju. Wszystkie misje Oddziału 316 miały w sobie coś podniecającego, ale tym razem atrakcyjność przygody wzmagał charakter tych gór, pokrytych dżunglą i zamieszkałych przez lud przemytników i myśliwych.

– Wiele miejsc wchodzi w rachubę – podjął pułkownik Green. – Na przykład ta mała, odosobniona wioska w pobliżu granicy burmańskiej, zdaje się o dwa lub trzy dni marszu od linii kolejowej. Według pobieżnego szkicu mapy, kolej ma przechodzić przez rzekę… przez rzekę Kwai, jeśli mapa jest w porządku. Tam będzie prawdopodobnie jeden z najdłuższych mostów na całej linii.

Shears uśmiechnął się, podobnie jak to uczynił jego szef, na myśl o wielu punktach, w których linia będzie przebiegała przez rzeki.

– Zastrzegam się, że przemyślę to jeszcze, Sir, ale na razie wydaje mi się, że to miejsce byłoby doskonałe na główną kwaterę.

– Dobrze. Pozostaje więc tylko zorganizować zrzuty. Myślę, że zrobi się to za trzy lub cztery tygodnie, jeśli Syjamczycy się zgodzą. Czy pan już kiedyś skakał?

– Nigdy, Sir. Spadochroniarstwo weszło w progi ani wyszkolenia, kiedy wyjechałem z Europy. Zdaje mi się, że Warden także nie skakał.

– Proszę chwilkę zaczekać. Zapytam naszych specjalistów, czy mogą przeprowadzić z wami kilka skoków treningowych.

Pułkownik Green ujął za słuchawkę, połączył się z władzami RAF – u i wyjawił swą prośbę. Odpowiedź była dość długa i widocznie niezadowalająca. Shears, który nie spuszczał go z oczu, zauważył, że pułkownik stracił humor.

– Czy to naprawdę jest wasze ostateczne zdanie? – spytał pułkownik Green.

Słuchał jeszcze przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, potem odłożył słuchawkę. Po chwili milczenia zdecydował się wreszcie na udzielenie wyjaśnień.

– Chce pan poznać opinię specjalisty? Dobrze. Powiedział dosłownie: „Jeśli pan absolutnie upiera się przy tym, żeby pańscy ludzie wykonali kilka skoków treningowych, umożliwię im to, ale szczerze odradzam. Chyba że znajdą sześć miesięcy czasu na poważną naukę. Moje doświadczenia z tego rodzaju wyczynami w takim terenie sprowadzają się do następujących wniosków: jeśli wykonają tylko jeden skok, niech pan uważa, mają pięćdziesiąt szans na sto, że sobie coś połamią. Jeśli skoczą drugi raz, mają osiemdziesiąt szans na sto. Przy trzecim skoku jest absolutnie pewne, że nie wyjdą cało. Rozumie pan? To nie jest kwestia treningu, to jest rachunek prawdopodobieństwa. Najrozsądniej będzie, jeśli wykonają tylko jeden skok: dobry.” Tak właśnie powiedział. Pan musi zadecydować.

– Jedną z wielkich zalet naszej nowoczesnej armii jest to, że mamy specjalistów od rozwiązywania wszelkich trudności, Sir – poważnie odparł Shears. – Nie możemy być od nich mądrzejsi. a w dodatku opinia tego specjalisty wydaje mi się zupełnie rozsądna. Jestem pewien, że ścisły umysł Wardena ją oceni i że będzie mojego zdania. Tak, jak nam poradził, wykonamy jeden skok… dobry.

II

– Odnoszę wrażenie, Reeves, że nie jest pan zadowolony – powiedział pułkownik Nicholson do kapitana saperów, którego postawa wyrażała stłumiony gniew. – o co chodzi?

– Niezadowolony!… Idzie o to, że nie możemy dalej pracować w ten sposób, Sir. Zapewniam pana, że to niemożliwe. Sam zresztą postanowiłem dzisiaj panu o tym powiedzieć. Major Hughes także się ze mną zgadza.

– O co idzie? – powtórzył pułkownik marszcząc brwi.

– Jestem w zupełności zdania Reevesa, Sir – rzekł Hughes, który opuścił miejsce robót, aby spotkać. się ze swym dowódcą. – Ja także muszę panu oświadczyć, że to nie może trwać dłużej.

– Ale co?

– Jesteśmy pogrążeni w całkowitej anarchii. Nigdy, w całej mojej karierze, nie obserwowałem podobnej ignorancji ani takiego braku metody. W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Drepczemy w miejscu. Wszyscy wydają rozkazy bez związku. Ci ludzie, Japończycy, nie mają naprawdę żadnego pojęcia o komenderowaniu. Jeśli będą się uporczywie wtrącać do roboty, nigdy nie zrobi się jej dobrze.

Od czasu kiedy angielscy oficerowie stanęli na czele grup, prace niewątpliwie szły raźniej, ale choć można było zauważyć postęp tak pod względem ilości, jak i jakości, było rzeczą oczywistą, że nie wszystko obraca się na lepsze.

– Wytłumaczcie się, panowie. Pan pierwszy, Reeves.

– Sir – powiedział kapitan wyciągając z kieszeni kartkę papieru – zanotowałem tylko największe błędy, inaczej lista byłaby zbyt długa.

– Proszę mówić. Po to tu jestem, żeby wysłuchać uzasadnionych skarg i rozważyć wszelkie sugestie. Czuję doskonale, że coś tu nie jest w porządku. Do panów należy powiedzieć mi co.

– A więc po pierwsze, Sir, to szaleństwo budować most w tym miejscu.

– Dlaczego?

– Bagienne dno, Sir! Kto kiedy słyszał, żeby budować most kolejowy na ruchomym podłożu. Tylko ci tutaj mogą mieć podobne pomysły. Założę się z panem, Sir, że most rozleci się pod ciężarem pierwszego pociągu.

– To poważna sprawa, Reeves – powiedział pułkownik Nicholson, utkwiwszy jasne oczy w swym współpracowniku.

– Bardzo poważna, Sir, i próbowałem tego dowieść japońskiemu inżynierowi… Inżynierowi? Mój Boże, raczej niecnemu kombinatorowi. Jak można wytłumaczyć coś typowi, który nie ma zielonego pojęcia, co to jest wytrzymałość gruntu, który szeroko otwiera oczy, gdy mu się podaje liczby określające nacisk, i który nie umie nawet przyzwoicie mówić po angielsku. A jednak starałem się być cierpliwym, Sir. Próbowałem wszystkiego, żeby go przekonać. Przeprowadziłem nawet dla niego małe doświadczenie, sądząc, że nie będzie mógł zaprzeczyć, skoro zobaczy na własne oczy. Ale szkoda było zachodu. Uparł się, żeby zbudować most na tym bagnie.

– Doświadczenie, Reeves? – zapytał pułkownik Nicholson, w którym słowo to zawsze wzbudzało duże zainteresowanie.

– Bardzo proste, Sir. Dziecko by je zrozumiało. Widzi pan ten słup w wodzie, tuż przy brzegu? To ja kazałem go wbić młotem. Otóż wszedł on już w ziemię bardzo głęboko, a nie trafiliśmy jeszcze na twardy grunt. Za każdym razem, kiedy uderzy się w niego z góry, Sir, zapada się jeszcze głębiej, tak jak wszystkie filary mostu zapadną się pod ciężarem pociągu, gwarantuję to. Trzeba by założyć fundamenty z betonu, a na to nie mamy środków.

Pułkownik uważnie obejrzał słup i zapytał Reevesa, czy mógłby sam zobaczyć takie doświadczenie. Reeves wydał rozkaz. Kilku jeńców zbliżyło się i uchwyciło linę. Ciężki młot, zawieszony na rusztowaniu, spadł dwa lub trzy razy na głowicę pala, który zagłębił się w widoczny sposób.

– Widzi pan, Sir – triumfował Reeves. – Moglibyśmy uderzać weń do jutra, wciąż byłoby to samo. I wkrótce zniknąłby pod wodą.

– Dobrze – odparł pułkownik – a w tej chwili na ile stóp jest zagłębiony w ziemi?

Reeves podał dokładną cyfrę, którą miał zanotowaną, i dorzucił, że najwyższe drzewa z dżungli nie byłyby dość długie na to, by sięgnąć twardego gruntu.

– Doskonale – stwierdził pułkownik Nicholson z widoczną satysfakcją. – To jasne, Reeves. Dziecko, jak pan mówi, potrafiłoby to zrozumieć. Podoba mi się to doświadczenie. Inżynier nie był przekonany? Ale ja jestem; i proszę sobie dobrze zapamiętać, że to jest istotne. A teraz, jakie rozwiązanie pan proponuje?

– Przesunąć most, Sir. Wydaje mi się, że mniej więcej o milę stąd znalazłoby się właściwe miejsce. Oczywiście, trzeba by to sprawdzić…

– Trzeba to sprawdzić, Reeves – powiedział pułkownik spokojnym głosem – i trzeba mi dostarczyć danych, żebym mógł ich przekonać.

Zanotował to sobie jako pierwszy punkt i zapytał:

– Co dalej, Reeves?

– Materiał do budowy mostu, Sir. Ścinać takie drzewa! Nasi ludzie zaczęli je sprytnie wybierać, nieprawdaż? Ale oni przynajmniej wiedzieli, co robią. a z tym nieszczęsnym inżynierem jest niewiele lepiej. Każe ścinać byle co i byle jak, nie troszcząc się o to, czy drzewa są twarde czy miękkie, sztywne czy giętkie i czy wytrzymają ciężar, jaki im przypadnie. To hańba, Sir!

Pułkownik Nicholson zrobił drugą notatkę na kawałku papieru, który zastępował mu notes.

– Co jeszcze, Reeves?

– Zachowałem to na koniec, gdyż, być może, jest to sprawa najważniejsza, Sir. Mógł pan to spostrzec tak jak ja: rzeka ma przynajmniej czterysta stóp szerokości. Brzegi są wysokie. Nawierzchnia mostu będzie się wznosić o sto stóp ponad wodą. To poważne zadanie, a nie dziecinna zabawka. A więc prosiłem wiele razy tego inżyniera, żeby mi pokazał swój plan budowy. A on potrząsnął głową, tak jak oni to wszyscy robią, kiedy są zakłopotani… dopóki wreszcie kategorycznie tego nie zażądałem. Otóż… może pan w to wierzyć lub nie, Sir, ale planu w ogóle nie ma. On nie zrobił planu! i nie ma zamiaru go zrobić!… Wydawało mi się, że nie rozumie, o co w ogóle chodzi. Ma zamiar zbudować ten most tak, jakby przerzucał kładkę przez rów; kilka pali wbitych na chybił trafił i nad nimi parę belek! To się nie będzie trzymać, Sir. Naprawdę, wstyd mi, że przykładam ręki do tego sabotażu.

Był tak szczerze oburzony, że pułkownik Nicholson uznał za właściwe wypowiedzieć kilka słów uspokojenia:

– Niech się pan nie denerwuje, Reeves. Dobrze pan zrobił, wyrzucając z siebie to, co panu leżało na sercu. Doskonale rozumiem pański punkt widzenia. Każdy posiada swą miłość własną.

– Z pewnością, Sir. Mówię całkiem szczerze. Wolałbym w dalszym ciągu znosić ich prześladowania niż przyczynić się do narodzin tej potworności.

– Zgadzam się z panem całkowicie – rzekł pułkownik, notując sobie ten ostatni punkt. – Sytuacja jest rzeczywiście bardzo poważna i nie możemy pozwolić, żeby sprawy toczyły się na przyszłość w ten sposób. Zwrócę na to uwagę, przyrzekam panu… Teraz pan ma głos, Hughes.

Major Hughes był równie podniecony jak jego kolega. Ten stan psychiczny był u niego dość dziwny, gdyż z natury miał usposobienie spokojne.

– Sir, nigdy nie uda nam się osiągnąć na budowie dyscypliny ani skłonić naszych ludzi do pracy na serio, jeśli japońscy strażnicy będą się co chwilę wtrącać do naszych rozkazów. Proszę na nich spojrzeć, Sir, toż to prawdziwe bydlęta! Nie dalej jak dziś rano podzieliłem każdą grupę pracującą przy nasypie na trzy drużyny: pierwsza kopała ziemię, druga ją przenosiła, trzecia rozrzucała i równała groblę. Ja sam zadałem sobie trud ustalenia hierarchii tych grup i sprecyzowania ich zadań tak, aby zachować synchronizację…

– Właśnie – powiedział pułkownik, znowu bardzo tym zainteresowany. – Rodzaj specjalizacji.

– Otóż to, Sir… Pomijając wszystko inne, znam się na pracach ziemnych! Zanim zostałem dyrektorem, byłem kierownikiem robót. Kopałem szyby o głębokości ponad trzysta stóp! a więc dziś rano moje drużyny, podzielone w ten sposób, zabrały się do pracy. Robota szła wspaniale. Ludzie już dobrze przekroczyli normę określoną przez Japończyków. Świetnie! i oto nadchodzi jedna z tych małp, zaczyna rzucać się, wrzeszczeć i żąda połączenia z powrotem tych trzech grup w jedną. Bo to łatwiejsze do nadzoru, przypuszczam… Idiota! Rezultat – zamęt, bałagan, anarchia. Ludzie przeszkadzają sobie nawzajem i praca nie postępuje naprzód. Niedobrze się robi, Sir. Proszę na nich spojrzeć.

– Rzeczywiście, widzę – zgodził się pułkownik Nicholson po dokładnej obserwacji. – Zauważyłem już ten nieporządek.

– Co więcej, Sir, ci głupcy ustalili normę w wysokości jednego metra sześciennego ziemi na człowieka, nie wiedząc, że nasi żołnierze, dobrze kierowani, mogą wykonać o wiele więcej. Mówiąc między nami, Sir, to jest norma dla dziecka. A oni, kiedy widzą, że każdy już wykopał, wywiózł i rozrzucił swój metr sześcienny, Sir, ogłaszają koniec pracy. Mówię panu, to durnie! Choćby zostało tylko parę brył ziemi, którą trzeba przenieść, żeby połączyć dwa odcinki nasypu, czy przypuszcza pan, że oni zażądają dodatkowego wysiłku, i to nawet wtedy, gdy słońce jeszcze jest wysoko? Nigdy w życiu! Każą przerwać pracę, Sir. Jakżeż ja mogę wydać rozkaz dalszej pracy? Jak mógłbym spojrzeć w twarz moim ludziom?

– Naprawdę myśli pan, że ta norma jest niska? – spytał pułkownik Nicholson.

– Jest całkiem po prostu śmieszna, Sir – wtrącił się Reeves. – w Indiach, w klimacie równie ciężkim jak ten i w terenie o wiele trudniejszym, kulisi z łatwością wykopują półtora metra sześciennego.

– Tak i mnie się zdawało – mruknął pułkownik. – Kiedyś w Afryce zdarzyło mi się kierować pracą tego rodzaju przy budowie drogi. Moi ludzie pracowali o wiele szybciej… Oczywiście, tak dłużej być nie może – zdecydował energicznie. – Dobrze, że mi panowie o tym powiedzieli.

Raz jeszcze przeczytał swoje notatki, zastanowił sit;, a potem zwrócił do swych dwóch współpracowników:

– Czy chcecie, panowie, wiedzieć, jaki z tego wszystkiego, moim zdaniem, wypływa wniosek? Niemal wszystkie braki, o których panowie mnie powiadomili, mają jeden wspólny początek: absolutny brak organizacji. Ja zresztą w pierwszym rządzie jestem temu winien: trzeba było załatwić te sprawy na samym początku. Zawsze traci się czas, jeśli chce się iść naprzód zbyt szybko. Przede wszystkim musimy stworzyć właśnie to: zwykłą organizację.

– Słusznie powiedziane, Sir – zgodził się Hughes. – Przedsięwzięcie tego rodzaju skazane jest na niepowodzenie, jeśli od samego początku nie posiada solidnej podstawy.

– Najlepiej będzie, jeśli zrobimy wspólną naradę – powiedział pułkownik Nicholson.

– Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć… Japończycy i my. Po to, aby ustalić rolę i odpowiedzialność każdego z nas, konieczna jest wspólna narada. Narada, otóż to! Dziś jeszcze pomówią o tym z Saito.

III

Narada odbyła się w kilka dni później. Saito niezbyt dobrze zrozumiał, o co chodziło, ale zgodził się wziąć w niej udział i nie ośmielił się zażądać dodatkowych wyjaśnień w obawie, że skompromituje się nieznajomością zwyczajów przyjętych przez cywilizację, której nienawidził, lecz która wbrew jego woli wywierała na nim wrażenie.

Pułkownik Nicholson ułożył listę spraw do omówienia i razem z oficerami czekał w długim baraku, który służył za jadalnię. Saito nadszedł w towarzystwie inżyniera, kilku przybocznych strażników i trzech kapitanów, których przyprowadził dla powiększenia swej świty, chociaż nie rozumieli ani słowa po angielsku. Oficerowie brytyjscy podnieśli się z miejsc i stanęli na baczność. Pułkownik przepisowo zasalutował. Saito wydawał się zbity z tropu. Przybył tutaj z zamiarem umocnienia swego autorytetu i od razu wyraźnie uczuł swoją niższość wobec tych honorów, oddawanych z tradycyjną i majestatyczną poprawnością.

Zapanowało dość długie milczenie, podczas którego pułkownik Nicholson pytającym wzrokiem patrzył na Japończyka, gdyż jemu oczywiście przysługiwało prawo przewodniczenia. Konferencja nie mogła się rozpocząć bez przewodniczącego. Zachodnie obyczaje i zachodnia uprzejmość kazały pułkownikowi czekać, aż tamten uzna obrady za otwarte. Lecz Saito czuł się coraz bardziej nieswojo i z trudem znosił sytuację, w której stał się centralnym punktem zainteresowania dla zebranych. Uczuł się bardzo małym wobec tych zwyczajów cywilizowanego świata. Jednakże przed podwładnymi nie mógł się przyznać, że ich nie rozumie, a poza tym paraliżowała go obawa, żeby zabierając głos nie popełnić jakiegoś błędu. Mały inżynier japoński wydawał się jeszcze mniej pewny siebie.

Saito zrobił ogromny wysiłek, aby się opanować. Tonem, w którym brzmiało niezadowolenie, zapytał pułkownika Nicholsona, co ma do powiedzenia. Uważał, że to będzie dla niego najmniej kompromitujące. Widząc, że nic więcej z niego nie wyciągnie, pułkownik zdecydował się przejąć inicjatywę i wygłosić przemówienie, którego strona angielska słuchała z wzrastającym niepokojem. Anglicy zaczęli już bowiem tracić nadzieję, że usłyszą kiedyś takie słowa. Pułkownik rozpoczął od słowa gentlemen, po czym oświadczył, że otwiera naradę, i w kilku słowach wyłożył swoje postulaty: należy mianowicie odpowiednio zorganizować prace przy budowie mostu na rzece Kwai i ustalić ogólne wytyczne planu działania, określając dokładnie, kto i za co jest odpowiedzialny. Clipton, który był również obecny – pułkownik wezwał go, gdyż jako lekarz miał także coś do powiedzenia na temat ogólnej organizacji – zauważył, że jego dowódca odzyskał dawny imponujący wygląd i że jego swoboda wzrastała, w miarę jak pogłębiało się zakłopotanie Saito.

Po krótkiej, klasycznej części wstępnej pułkownik przeszedł do rzeczy i poruszył pierwszy, zasadniczy problem.

– Przede wszystkim, pułkowniku Saito, musimy pomówić o miejscu budowy mostu. Miejsce to, jak sądzę, wybrano nieco zbyt pośpiesznie i teraz wydaje nam się, że koniecznie trzeba je zmienić. Mamy na widoku punkt znajdujący się mniej więcej o milę stąd, w kierunku biegu rzeki. Oczywiście pociąga to za sobą dodatkowe przedłużenie toru. Lepiej też będzie przenieść cały obóz i zbudować nowe baraki w pobliżu miejsca pracy. Myślę jednak, że w tym wypadku nie wolno się nam wahać.

Saito chrząknął chrapliwie i Clipton pomyślał, że zaczyna wpadać w gniew. Łatwo było wyobrazić sobie, co przeżywał. Upłynęło już sporo czasu; minął z górą miesiąc i nie wykonano jeszcze żadnej efektywnej pracy, a oto teraz proponują mu znaczne powiększenie zakresu robót. Zerwał się z miejsca, z rękę zaciśniętą na głowicy szabli, ale pułkownik Nicholson nie dał mu czasu na żadne wystąpienie.

– Pozwoli pan, pułkowniku Saito – powiedział władczym tonem. – Na moje polecenie mój współpracownik kapitan Reeves, oficer saperów, który jest u nas specjalistą w sprawach budowy mostów, przygotował małe sprawozdanie. W wyniku tego sprawozdania…

Dwa dni przedtem, zbadawszy dokładnie sposób pracy inżyniera japońskiego, przekonał się osobiście o jego ignorancji. Natychmiast powziął energiczne postanowienie. Chwycił swego współpracownika za ramię i krzyknął:

– Słuchaj pan, Reeves. Nigdzie nie zajdziemy z tym partaczem, który na mostach zna się jeszcze mniej ode mnie. Pan jest inżynierem, prawda? Więc weźmie się pan do tej roboty od nowa i niech pan zupełnie nie zwraca uwagi na to, co on mówi ani co robi. Przede wszystkim niech pan znajdzie właściwe miejsce pod budowę. Potem zobaczymy.

Reeves, szczęśliwy, że może znów oddać się zajęciu sprzed wojny, dokładnie przestudiował teren i wielokrotnie zbadał dno rzeki w rozmaitych miejscach. Wyszukał grunt prawie idealny pod budowę. Twardy piasek mógł świetnie wytrzymać ciężar mostu.

Zanim Saito znalazł słowa, aby wyrazić swoje oburzenie, pułkownik oddał głos Reevesowi, który wyjaśnił kilka zasad technicznych, przytoczył wielkość nacisku w tonach na cale kwadratowe, uwzględniając wytrzymałość gruntu, i wykazał, że jeśliby się upierano przy budowie mostu na bagnistym podłożu, to nie wytrzyma on ciężaru pociągów. Gdy skończył, pułkownik podziękował mu w imieniu wszystkich zebranych i podsumował:

– Wydaje mi się rzeczą oczywistą, pułkowniku Saito, że aby uniknąć katastrofy, musimy przesunąć most na inne miejsce. Czy mogę zapytać o zdanie pańskiego współpracownika?

Saito przełknął wściekłość, usiadł i wdał się w ożywioną rozmowę ze swym inżynierem. Japończycy nie wysyłali do Syjamu wybitnych techników, gdyż byli oni potrzebni w przemyśle metropolii. Ten inżynier nie należał do najlepszych. Wyraźnie brakowało mu doświadczenia, pewności siebie i autorytetu. Gdy pułkownik Nicholson podsunął mu pod nos obliczenia Reevesa, zaczerwienił się, udał, że je uważnie studiuje, a w końcu zbyt zdenerwowany, żeby je sprawdzić, i całkowicie zbity z tropu, przyznał z żałosną miną, że jego kolega ma słuszność i że on sam doszedł do identycznych wniosków już przed kilkoma dniami. Była to tak upokarzająca „utrata twarzy” dla strony japońskiej, że Saito zbladł, a na jego zmienionej twarzy wystąpiły krople potu. Niepewnym gestem wyraził zgodę. Pułkownik ciągnął dalej:

– A więc w tym punkcie zgadzamy się, pułkowniku Saito. Oznacza to, że wszystkie prace wykonane po dziś dzień są bezużyteczne. Zresztą i tak trzeba by je podjąć na nowo, gdyż wykonano je błędnie.

– Kiepscy robotnicy – złośliwie burknął Saito, który szukał rewanżu. – Żołnierze japońscy zbudowaliby te dwa odcinki toru w niecałe dwa tygodnie.

– Żołnierze japońscy niewątpliwe zrobiliby to lepiej, ponieważ są przyzwyczajeni do dowódców, którzy im rozkazują. Ale mam nadzieję, pułkowniku Saito, że wkrótce będę mógł pokazać panu istotną wartość żołnierza angielskiego… Przy sposobności chciałem pana uprzedzić, że zmieniłem normę dla moich ludzi…

– Zmienił pan! – wrzasnął Saito.

– Podwyższyłem ją – spokojnie odparł pułkownik. – z jednego na półtora metra sześciennego. Leży to w ogólnym interesie i sądziłem, że zaaprobuje pan tę zmianę.

Oficer japoński osłupiał, a pułkownik wykorzystał ten moment, żeby przejść do następnej kwestii:

– Powinien pan zrozumieć, pułkowniku Saito, że my mamy nasze własne metody, i spodziewam się, że udowodnię panu ich wartość pod warunkiem, że będziemy mieć całkowitą swobodę ich zastosowania. Uważamy, że powodzenie tego rodzaju przedsięwzięcia zależy niemal w całości od ogólnej organizacji. A oto jej plan, który proponuję i który przedstawiam panu do aprobaty.

I pułkownik rozwinął plan organizacyjny, który przy pomocy swego sztabu opracował w ciągu dwu dni. Był on stosunkowo prosty, dostosowany do sytuacji, a zakres działania każdego z oficerów był doskonale przemyślany. Pułkownik Nicholson miał zarządzać całością i on jeden był osobiście odpowiedzialny wobec Japończyków. Kapitanowi Reeves powierzono wykonanie wstępnych prac teoretycznych, a równocześnie miał on być technicznym doradcą przy ich realizacji. Major Hughes, przyzwyczajony do kierowania ludźmi, miał zostać czymś w rodzaju dyrektora przedsięwzięcia i posiadać najwyższą „władzę wykonawczą”. Podlegali mu bezpośrednio dowódcy pododdziałów, których mianowano szefami grup roboczych. Stworzono również służbę administracyjną, a na jej czele pułkownik postawił swego najlepszego podoficera gospodarczego. Miał on być odpowiedzialny za łączność, przekazywać rozkazy, kontrolować normy, rozdzielać narzędzia, dbać o ich konserwację itd.

– Taka służba jest absolutnie konieczna – dodał mimochodem pułkownik. – Proponuję, pułkowniku Saito, aby zechciał pan sprawdzić stan narzędzi rozdanych zaledwie przed miesiącem. To istny skandal…

– Usilnie nalegam na to, aby te wytyczne zostały przyjęte – powiedział pułkownik Nicholson unosząc głowę, gdy objaśnił już każdą część składową nowego organizmu i podał racje, jakimi kierowano się przy jego stworzeniu. – Jestem zresztą do pańskiej dyspozycji, jeśli pragnie pan jakichś dalszych wyjaśnień, i zapewniam pana, że wszelkie pańskie sugestie zostaną skrupulatnie przestudiowane. Czy, ogólnie biorąc, zgadza się pan na te wytyczne?

Saito z pewnością pragnąłby jeszcze dalszych wyjaśnień, ale powaga i autorytet słów pułkownika tak na niego podziałały, że zdobył się jedynie na gest wyrażający zgodę. Zwykłym kiwnięciem głowy przyjął w całości ten plan, który wykluczał wszelką inicjatywę ze strony japońskiej, a jego rolę sprowadzał prawie do zera. Ale Saito był już zdecydowany na każde upokorzenie. Był gotów do wszelkich ofiar, żeby tylko zobaczyć wreszcie filary tego mostu, z którym związana była cała jego przyszła egzystencja. Niechętnie, wbrew sobie samemu, ufał, że te dziwne przygotowania ludzi Zachodu przyśpieszą jego zbudowanie.

Zachęcony tymi pierwszymi sukcesami, pułkownik Nicholson podjął:

– Jest jeszcze jedna ważna sprawa, pułkowniku Saito: obowiązujący nas termin. Zdaje pan sobie sprawę zapewne, że przedłużenie toru wymagać będzie dodatkowej pracy. Ponadto budowa nowych baraków…

– Po co nowe baraki? – zaprotestował Saito. – Jeńcy mogą przecież chodzić jedną czy dwie mile na miejsce pracy.

– Moi współpracownicy rozpatrzyli na moje polecenie jedno i drugie rozwiązanie tego zagadnienia – cierpliwie odpowiedział pułkownik Nicholson. – w wyniku tego… Obliczenia Reevesa i Hughesa wykazywały jasno, że suma godzin, które jeńcy stracą na przemarsz, przewyższy czas potrzebny do zbudowania nowego obozu. Raz jeszcze Saito poczuł, że traci grunt pod nogami wobec dociekań mądrej przezorności. Pułkownik ciągnął dalej:

– Z drugiej strony, straciliśmy już więcej niż miesiąc z powodu przykrych nieporozumień, za które nie my jesteśmy odpowiedzialni. Chcąc skończyć most w oznaczonym terminie, co przyrzekam, jeśli przyjmie pan moją następną propozycję, trzeba, ażeby jedne grupy natychmiast zaczęły ścinać drzewa i obrabiać belki podczas gdy inne równocześnie będą pracowały przy torze, a jeszcze inne przy barakach. W tych warunkach, według oceny majora Hughes, który ma bardzo duże doświadczenie w tych sprawach, nie posiadamy dość ludzi, aby wykonać roboty w oznaczonym terminie.

Pułkownik Nicholson zastygł na chwilę w pełnym oczekiwania milczeniu, po czym podjął energicznym głosem:

– Oto moja propozycja, pułkowniku Saito: większość żołnierzy angielskich zabierze się natychmiast do budowy mostu. Do pracy przy torze pozostanie nam nieduża grupa, dlatego też proszę pana o wzmocnienie tego oddziału japońskimi żołnierzami, aby w ten sposób pierwszy odcinek prac został ukończony możliwie jak najszybciej. Sądzę, że pańscy ludzie mogliby również zbudować nowy obóz. Są bardziej obyci z obróbką bambusa niż moi.

W tym momencie Clipton popadł w stan zwykłego rozczulenia. Poprzednio kilkakrotnie miał ochotę udusić swego dowódcę. Teraz nie mógł oderwać wzroku od tych niebieskich oczu, które, zmierzywszy japońskiego pułkownika, brały z całą szczerością na świadków wszystkich obecnych, jednych po drugich, jakby szukając u nich potwierdzenia dla słuszności tej prośby. Nagle przemknęło mu przez myśl, że pod tymi pozorami szczerości może ukrywać się subtelny makiawelizm. Niespokojnie, z napięciem, rozpaczliwie badał każdy rys tej pogodnej twarzy, pragnąc niedorzecznie odkryć w niej bodaj ślad ukrytej przewrotności. Ale po chwili, zniechęcony, opuścił głowę. „To niemożliwe – pomyślał. – Każde jego słowo Jest szczere. On naprawdę szuka najlepszych sposobów przyśpieszenia prac.”

Wyprostował się, aby móc obserwować zachowanie się Saito, i to go trochę pocieszyło. Twarz Japończyka była twarzą skazańca, który doszedł do kresu wytrzymałości. Udręczony wstydem i wściekłością, pozwolił się jednak omotać siecią tych nieubłaganych rozumowań. Nie wydawało się prawdopodobnie, by odważył się przeciwstawić. Po chwili wahania między buntem a kapitulacją – Saito ustąpił. Miał bezsensowną nadzieję, że odzyska nieco prestiżu, gdy prace postąpią naprzód. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, do jakiego stanu poniżenia mogła doprowadzić go mądrość ludzi Zachodu. Clipton stwierdził, że Saito nie będzie już w stanie zawrócić z drogi ustępstw.

Skapitulował na swój sposób. Dzikim głosem zaczął nagle wydawać po japońsku rozkazy swym oficerom. Ponieważ pułkownik mówił dość szybko, chcąc, żeby tylko on sam go zrozumiał, Saito przedstawił propozycję Nicholsona jako swój własny pomysł i zamienił ją w autorytatywny rozkaz. Gdy skończył, pułkownik Nicholson wysunął ostatni punkt, drobny, lecz na tyle delikatny, że skupił całą jego uwagę.

– Pozostaje nam jeszcze, pułkowniku Saito, określenie normy dla pańskich ludzi, którzy będą pracować przy budowie nasypu kolejowego. Z początku myślałem o jednym metrze sześciennym, żeby ich nie przemęczać, ale może uważa pan za słuszne, aby ich norma równała się normie żołnierzy angielskich? Mogłoby w ten sposób powstać korzystne współzawodnictwo…

– Norma żołnierzy Nipponu będzie wynosić dwa metry sześcienne – zawołał Saito. – Wydałem już rozkazy!

Pułkownik Nicholson skłonił głowę.

– Sądzę, że w tych warunkach praca będzie postępować szybko… Nie mam nic więcej do dodania, pułkowniku Saito. Pozostaje mi tylko podziękować panu za zrozumienie nas. Gentlemen, jeśli nie macie żadnych uwag, sądzę, że możemy zamknąć to zebranie. Jutro zaczniemy pracę według ustalonych zasad.

Wstał, zasalutował i odszedł pełen godności, zadowolony, że przeprowadził obrady tak, jak tego pragnął, że przyczynił się do triumfu zdrowego rozsądku i że uczyniono wielki krok naprzód, jeśli idzie o budowę mostu. Okazał się zręcznym taktykiem i miał świadomość, że rozporządził dostępnymi mu środkami w możliwie najlepszy sposób.

Clipton wyszedł z nim i razem wracali do swego baraku.

– Cóż to za głupcy, Sir! – mówił lekarz, ciekawie mu się przyglądając. – Pomyśleć, że bez nas zbudowaliby ten swój most na bagnie i że zawaliłby się pod ciężarem pociągów z wojskiem i amunicją!

Gdy to mówił, oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem, ale pułkownik pozostał niewzruszony. Sfinks nie mógł zdradzić swej tajemnicy, gdyż jej nie posiadał.

– Nieprawdaż? – odparł poważnie. – Oni są właśnie tacy, jak ich sobie zawsze wyobrażałem: naród tkwiący jeszcze w powijakach, który zbyt szybko powleczono pokostem cywilizacji. Oni się niczego dogłębnie nie nauczyli. Pozostawieni samym sobie, nie mogą zrobić ani kroku naprzód. Bez nas tkwiliby jeszcze w epoce żaglowców i nie znaliby samolotu. Prawdziwe dzieci… A jakie przy tym pretensje, Clipton! Przedsięwzięcie takiej wagi! Niech mi pan wierzy, oni się w sam raz nadają do budowania mostów z lian.

IV

Nie ma żadnego porównania pomiędzy mostem takim, jakim go pojmuje cywilizacja zachodnia, a tymi użytkowymi rusztowaniami, które żołnierze japońscy przyzwyczaili się wznosić na kontynencie azjatyckim. Nie ma też żadnego podobieństwa w metodach ich budowy. Oczywiście, cesarstwo japońskie posiadało wykwalifikowanych techników, ale zatrzymywano ich w metropolii. W krajach okupowanych odpowiedzialność za tego rodzaju prace ponosiła armia. Wysłano wprawdzie do Syjamu kilku specjalistów, ale nie cieszyli się oni wielkim autorytetem ani nie posiadali zbyt wielkich kompetencji i najczęściej pozostawiali wolną rękę wojskowym.

Ci zaś budowali szybko i w pewnym sensie – trzeba to przyznać – skutecznie, a pośpiech ten dyktowany był koniecznością, gdyż, postępując w głąb zdobytych krajów, napotykali konstrukcje zniszczone przez ustępującego nieprzyjaciela. Wbijano więc najpierw dwa rzędy słupów w dno rzeki, a na nich bez planu i ładu gromadzono i przybijano kawałki drzewa, z całkowitą pogardą dla spraw statyki. W miejscach, które od razu się zapadały, przybijano jeszcze trochę desek.

Na tej ordynarnej podbudowie, która sięgała czasem dużej wysokości, kładziono grube kwadratowe belki, podtrzymujące szyny. I budowę mostu uznawano za skończoną. Wystarczał dla potrzeb chwili. Nie posiadał ani poręczy, ani chodnika dla pieszych. Ci, którzy chcieli po nim przejść, musieli utrzymywać równowagę maszerując po belkach nad przepaścią jak linoskoczkowie, co zresztą Japończykom świetnie się udawało.

Pierwszy konwój przejeżdżał powoli, a wagony podskakiwały. Czasem lokomotywa wypadała z szyn; przychodził jej wtedy z pomocą oddział żołnierzy uzbrojonych w lewary, którzy umieszczali ją z powrotem na torze. Pociąg ruszał dalej. Jeżeli przejazd pociągu zbyt nadwerężył most, przybijano jeszcze kilka nowych desek. Następny konwój defilował w ten sam sposób. Rusztowanie wytrzymywało kilka dni, kilka tygodni albo nawet kilka miesięcy; potem zmywała je powódź albo rozpadało się w skutek zbyt gwałtownych wstrząsów. Wtedy Japończycy, bez zniecierpliwienia, podejmowali budowę na nowo. Materiału dostarczała niewyczerpana dżungla.

Metody przyjęte przez cywilizację zachodnią nie są oczywiście tak proste, a kapitan Reeves, który był przedstawicielem jednej z podstawowych gałęzi tej cywilizacji: techniki, wstydziłby się, gdyby miał nim kierować tak prymitywny empiryzm.

Ale technika zachodnia – w dziedzinie budowy mostów – pociąga za sobą cały szereg czynności, które rozszerzają i pomnażają zakres prac poprzedzających samo wykonanie. Wymaga ona na przykład szczegółowego planu, żeby zaś móc wykreślić ten plan, trzeba znać z góry przekrój każdej belki, jej kształt, głębokość, do jakiej będą wbite filary, i wiele innych szczegółów. Ten zaś przekrój, kształt i owa głębokość wymagają skomplikowanych obliczeń, opartych na cyfrach symbolizujących wytrzymałość użytych materiałów i spoistość gruntu. Te cyfry z kolei zależą od współczynników charakteryzujących pewne „standardowe” materiały konstrukcyjne, które w krajach cywilizowanych podane są w specjalnych tabelach. Tak więc realizacja przedsięwzięcia wymaga jego szczegółowej znajomości a priori i owa twórczość umysłowa poprzedzająca twórczość konkretną należy do jednych z większych zdobyczy zachodniego geniuszu.

Nad brzegami rzeki Kwai kapitan Reeves nie miał tabel, ale jako doświadczony inżynier, który posiada dużą wiedzę teoretyczną, mógł się bez nich obejść. Musiał tylko zwiększyć nieco zakres prac wstępnych i przed rozpoczęciem obliczeń wykonać szereg doświadczeń z próbkami materiałów konstrukcyjnych dla prostych obciążeń i kształtów. Mógł zatem wyznaczyć sobie współczynniki przy pomocy łatwych metod, używając do tego przyrządów, które kazał zrobić pośpiesznie, gdyż czas naglił.

Za zgodą pułkownika Nicholsona, pod niespokojnym wzrokiem Saito i ironicznym – Cliptona, zaczął pracę od tych właśnie doświadczeń. W tym samym czasie wykreślił możliwie najlepszą trasę toru kolejowego i przekazał plan majorowi Hughes do wykonania. Ze spokojniejszą głową, zebrawszy już dane potrzebne mu do obliczeń, przystąpił do najistotniejszej części dzieła: teoretycznego opracowania projektów i nakreślenia planu mostu.

Zabrał się do tego projektu z tą samą zawodową sumiennością, z jaką wykonywał niegdyś swoją pracę w Indiach, gdy przeprowadzał podobne roboty dla rządu, a nawet z gorączkowym zapałem, który dawniej na próżno usiłował rozbudzić w sobie przez odpowiednią lekturę (taką, jak np. Budowniczowie mostów), a który w pewnej chwili ogarnął go, spadł na niego jak czar, gdy usłyszał proste słowa dowódcy:

– Wie pan, Reeves, naprawdę liczę na pana. Jest pan tutaj jedynym człowiekiem o technicznych kwalifikacjach. Zostawię panu bardzo dużą inicjatywę. Idzie o to, aby wykazać nieprzyjacielowi naszą wyższość. Zdaję sobie sprawę z wszystkich trudności w tym zapadłym kraju, gdzie brak niejednego, ale za to wynik będzie tym bardziej godny pochwały.

– Może pan na mnie liczyć, Sir – odpowiedział Reeves, nagle porwany. – Będzie pan zadowolony, a oni zobaczą, co my potrafimy.

To była sposobność, na którą czekał przez całe życie. Zawsze marzył o podjęciu wielkiego dzieła z dala od udręki biurokratycznych wymogów, od idiotycznych zastrzeżeń urzędników, którzy – pod pretekstem oszczędności – przemyślnie rzucali mu kłody pod nogi i unicestwiali każdy jego wysiłek w kierunku stworzenia czegoś oryginalnego. Tutaj będzie zdawał sprawę tylko przed pułkownikiem. A ten dawał mu dowody sympatii; i choć przykładał dużą wagę do spraw organizacji i pewnych nieodzownych formalności, to przynajmniej był pojętny i w sprawach budowy mostów nie kierował się względami polityki czy oszczędności. Co więcej, z całą szczerością wyznał, że nie posiada żadnej wiedzy technicznej i oświadczył swemu współpracownikowi, że mu zostawi wolną rękę. Zapewne praca była trudna i brak było środków, lecz on, Reeves, wszystkie te braki uzupełni swa gorliwością. Czuł, jak przenika go podmuch zapału, który rozpala iskrę twórczą w duszy człowieka i rodzi pożar pochłaniający wszelkie przeszkody.

Od tej chwili dni jego szczelnie wypełniała praca. Zrobił najpierw szybko szkic mostu, tak jak sobie go wyobrażał, gdy patrzył na rzekę: cztery idealnie równe rzędy majestatycznych filarów, harmonijna i śmiała konstrukcja górna, wznosząca się wyżej niż o sto stóp nad wodą, z belkami poprzecznymi łączonymi metodą, którą sam wynalazł, a którą na próżno starał się kiedyś zastosować pracując dla zrutynizowanego rządu Indii; szeroki pomost otoczony solidnymi poręczami, na którym zmieści się nie tylko tor kolejowy, lecz także chodnik dla pieszych i jezdnia.

Następnie zabrał się do obliczeń i wykresów, a wreszcie do ostatecznego planu. Udało mu się zdobyć prawie że odpowiedni rulon papieru od swego japońskiego kolegi, który czasem w milczeniu przesuwał się za jego plecami, obserwował rodzące się dzieło, nie mogąc ukryć podziwu pełnego zakłopotania.

Pracował od świtu aż do zmierzchu bez chwili wypoczynku; dopóki nie zrozumiał, że czas mija zbyt szybko; aż do chwili gdy z przerażeniem spostrzegł, że dni są zbyt krótkie i że nie ukończy projektu w terminie, który sobie wyznaczył. Wtedy to – za pośrednictwem pułkownika Nicholsona – uzyskał od Saito pozwolenie świecenia lampy po wygaszeniu świateł. Od tego dnia, siedząc na chwiejącym się taborecie przed nędznym bambusowym łóżkiem zamiast pulpitu, z papierem rysunkowym rozpostartym na desce, którą sam z miłością wygładził, w blasku maleńkiej lampki olejnej zatruwającej barak cuchnącymi wyziewami, zręcznie przesuwając jedną ręką węgielnicę i ekierkę, sfabrykowane z niesłychaną troskliwością, przepędzał wieczory, a czasem noce na sporządzaniu planu mostu.

Odkładał przyrządy jedynie po to, by sięgać po nowy arkusz papieru i gorączkowo zapełniać go kolumnami obliczeń, poświęcając swój sen – po morderczej pracy w ciągu dnia – na wcielenie swej wiedzy w dzieło, które miało dowieść wyższości nad nieprzyjacielem, na zbudowanie mostu, który miał dźwigać japońskie pociągi w ich triumfalnym biegu ku Zatoce Bengalskiej.

Clipton sądził, że czynności związane z zachodnim modus operandi (najpierw zorganizowanie całości, potem żmudne dociekania i obliczenia techniczne) opóźnią realizację dzieła bardziej, niżby to uczynił bezładny prymitywizm Japończyków. Wkrótce jednak przekonał się, jak dalece płonną była jego nadzieja i jaki błąd popełnił pokpiwając sobie z owych przygotowań w ciągu nocy, gdy światło lampy Reevesa nie pozwalało mu zasnąć. Kiedy Reeves oddał majorowi Hughes całkowicie wykończony plan i gdy jego realizację podjęto z szybkością przekraczającą najbardziej optymistyczne marzenia Saito, Clipton skłonny był przyznać, że pozwolił sobie na zbyt łatwą krytykę metod cywilizowanego świata.

Reeves nie należał do ludzi, którzy, zahipnotyzowani teoretycznymi przygotowaniami, odsuwają w nieskończoność okres konkretnego działania, skupiając całą energię na pracy umysłu ze szkodą dla realizacji przedsięwzięcia. Stał jedną nogą na ziemi. Gdyby zresztą okazywał skłonność do zbyt głębokich badań teoretycznych i do spowijania mostu w mgłę abstrakcyjnych cyfr, pułkownik Nicholson skierowałby go z powrotem na właściwą drogę. Posiadał bowiem owo poczucie rzeczywistości właściwe przywódcy, który nigdy nie traci z oczu zamierzonego celu ani środków, jakimi dysponuje, i który czuwa, aby jego podwładni utrzymywali harmonijną proporcję pomiędzy teorią a praktyką.

Pułkownik zezwolił na wstępne doświadczenia pod warunkiem, że zostaną one szybko ukończone. Obejrzał też z aprobatą plan i kazał sobie wyjaśnić szczegółowo, na czym polegały innowacje dokonane przez geniusz wynalazczy Reevesa. Nalegał tylko na to, żeby kapitan się nie przepracowywał.

– Pięknie będziemy wyglądać, jak pan się rozchoruje. Reeves. Wszystko zależy od pana, proszę o tym pamiętać.

Stał się jednakże czujny i odwołał się do poczucia zdrowego rozsądku owego dnia, gdy Reeves, zatroskany, przyszedł wyrazić mu pewne skrupuły.

– Jest pewien punkt, który mnie niepokoi, Sir. Nie sądzę, żebyśmy musieli się z nim liczyć, ale pragnąłbym uzyskać na to pańską aprobatę.

– O co idzie, Reeves? – zapytał pułkownik.

– O suszenie drewna, Sir. Żadnej poważnej pracy nie powinno się wykonywać przy użyciu świeżo ściętych drzew. Trzeba wystawić je przedtem na działanie powietrza.

– Jak długo musiałoby schnąć pańskie drewno, Reeves?

– To zależy od jakości, Sir. Dla pewnych gatunków wskazany jest okres osiemnastu miesięcy, a nawet dwóch lat.

– To niemożliwe, Reeves – gwałtownie odparł pułkownik. – Dysponujemy w ogóle tylko pięcioma miesiącami.

Kapitan spuścił głowę zmartwiony.

– Niestety, wiem o tym, Sir, i to właśnie mnie gnębi.

– A jakie ujemne skutki pociąga użycie świeżego drewna?

– Niektóre gatunki się kurczą, Sir, co może w rezultacie dać szczeliny i rysy, już po zmontowaniu całości… Zresztą nie dotyczy to wszystkich drzew; wiąz na przykład prawie że się nie kurczy. Oczywiście wybrałem drzewa o cechach podobnych do wiązu… Filary London Bridge, wykonane z wiązu, przetrwały sześćset lat, Sir…

– Sześćset lat! – wykrzyknął pułkownik Nicholson. Oczy jego zabłysły, gdy instynktownie obrócił się w stronę rzeki Kwai. – Sześćset lat, to byłoby nieźle, Reeves!

– Och, to wyjątkowy wypadek, Sir. Tutaj możemy liczyć zaledwie na pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat. Może trochę mniej, jeśli drewno będzie schnąć źle.

– Trzeba brać szansę, jaka jest, Reeves – autorytatywnie stwierdził pułkownik. – Niech pan użyje świeżego drewna. Nie możemy robić rzeczy niemożliwych. Jeśli zarzucą nam jakiś błąd, wystarczy, że będziemy mogli odpowiedzieć: to było nieuniknione.

– Rozumiem, Sir… Jeszcze jedna sprawa: kreozot, który chroni belki przed robactwem. Sądzę, że będziemy musieli obyć się bez niego, Sir. Japończycy go nie mają. Moglibyśmy oczywiście sfabrykować namiastkę… Myślałem o zbudowaniu aparatu do destylacji soku drzewnego. Byłoby to możliwe, ale wymagałoby nieco czasu… Po namyśle nie polecam tego.

– Dlaczego, Reeves? – zapytał pułkownik Nicholson, którego zachwycały te wszystkie szczegóły techniczne.

– Jakkolwiek zdania są podzielone, wybitniejsi specjaliści odradzają kreozot, dopóki drewno nie jest dostatecznie wyschnięte, Sir. Zatrzymuje on soki i wilgoć, a wtedy ryzykuje się szybkie powstanie pleśni.

– A więc nie użyjemy kreozotu, Reeves. Niech mnie pan dobrze zrozumie. Nie możemy porywać się na rzeczy przekraczające nasze możliwości. Nie należy zapominać, że most jest natychmiast potrzebny.

– Pomijając te dwa punkty, Sir, jestem pewien, że możemy zbudować tutaj most poprawny z punktu widzenia techniki i dostatecznie wytrzymały.

– O to właśnie idzie, Reeves. Jest pan na dobrej drodze. Most w miarę wytrzymały i poprawny z punktu widzenia techniki. I przede wszystkim most, a nie jakieś obrzydliwe partactwo. To już nieźle. Powtarzam panu, ma pan moje całkowite zaufanie.

Pułkownik Nicholson opuścił swego technicznego doradcę zadowolony, że znalazł krótką formułę określającą cel, który był do osiągnięcia.

V

Shears – „Number one”, jak nazywali go syjamscy partyzanci z odosobnionej wioski, w której ukrywali się wysłannicy Oddziału 316 – należał także do ludzi, którzy wiele namysłu i starania poświęcają systematycznym przygotowaniom. W rzeczywistości uznanie, jakim darzyli Shearsa zwierzchnicy, zawdzięczał on w równej mierze swej przezorności i cierpliwości w przygotowaniu akcji, co swej energii i zdecydowaniu, gdy nadeszła godzina działania. Jego towarzysz Warden, profesor Warden, miał także zasłużoną opinię człowieka nie zdającego się w niczym na grę przypadku, dopóki okoliczności na to pozwalały. Co do Joyce'a, ostatniego i najmłodszego członka ekipy, który dopiero co ukończył kurs w Kalkucie w specjalnej szkole przy „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, to wydawało się, że mimo młodego wieku ma on głowę nie od parady i Shears nie lekceważył jego zdania. Tak więc podczas codziennych konferencji, odbywanych w chacie krajowców, którzy oddali Anglikom dwie izby do dyspozycji, wszystkie interesujące pomysły były rozważane krytycznie i wszystkie sugestie badane dogłębnie.

Tego wieczora trzej towarzysze dyskutowali nad mapą, którą Joyce rozpiął na bambusowej ścianie.

– Oto w przybliżeniu bieg linii kolejowej, Sir – powiedział. – Informacje zgadzają się dość dobrze.

Joyce, w cywilu inżynier konstruktor, naniósł na mapę o dużej podziałce informacje zebrane na temat kolei burmańsko – syjamskiej.

Było ich bardzo wiele. Od miesiąca, kiedy zrzucono ich na spadochronach, bez wypadku i w przewidzianym punkcie, udało im się zdobyć wielu przyjaciół, rozrzuconych na dość dużym terenie. Zostali przyjęci przez agentów syjamskich i ugoszczeni w tej małej wiosce myśliwych i przemytników, zagubionej pośrodku dżungli, z dala od wszelkich linii komunikacyjnych. Ludność nienawidziła Japończyków. Shears, zawodowo podejrzliwy, coraz bardziej przekonywał się o lojalności swoich gospodarzy.

Pierwsza część ich misji była na najlepszej drodze. Nawiązali tajne kontakty z wodzami wielu wiosek. Ochotnicy gotowi byli im pomagać. Oficerowie zaczęli ich szkolić. Zapoznawali ich z rodzajami broni używanymi przez Oddział 316. Najważniejszą z nich był „plastyk”, miękka brunatna masa, dająca się ugniatać jak glina, która dzięki wielu cierpliwym pokoleniom chemików zachodniego świata zawarła w sobie wszystkie właściwości znanych poprzednio środków wybuchowych i jeszcze kilka dodatkowych.

– Mamy tu bardzo wiele mostów, Sir – ciągnął Joyce – ale myślę, że niewiele z nich może nas interesować. Oto ich lista, od Bangkoku aż do Rangunu, zrobiona według bardzo dokładnych informacji.

Owo „Sir” skierowane było pod adresem majora Shearsa – „Number one”. Jakkolwiek w Oddziale 316 panowała surowa dyscyplina, to jednak w grupach przebywających na misji specjalnej nie przestrzegano jej ściśle; dlatego też Shears wielokrotnie nalegał, aby podchorąży Joyce nie zwracał się do niego przez „Sir”. Jednakże bezskutecznie. Shears przypuszczał, że stare przyzwyczajenie, jeszcze sprzed mobilizacji, kazało Joyce'owi stale powracać do tego zwrotu.

Poza tym Joyce zasługiwał jedynie na pochwały; Shears wybrał go sam ze szkoły w Kalkucie, kierując się opinią instruktorów, jego wyglądem zewnętrznym, a przede wszystkim własnym wyczuciem.

Stopnie miał dobre, a opinię jak najlepszą. Wynikało z tego, że podchorąży Joyce, ochotnik, jak wszyscy członkowie Oddziału 316, sprawował się zawsze bardzo dobrze i w każdej sytuacji okazywał maksimum dobrej woli – a to już jest coś, myślał Shears. Na karcie wcielenia do Oddziału wpisany miał zawód inżyniera konstruktora, urzędnika w wielkim przedsiębiorstwie przemysłowo – handlowym; prawdopodobnie – niższego urzędnika. Shears nie zabiegał już o dalsze szczegóły. Uważał, że wszystkie zawody mogą służyć „Plastic & Destructions Co. Ltd.” i że przeszłość jest przeszłością.

Ale to, że Shears zdecydował się na wybór Joyce'a jako trzeciego członka ekspedycji, nie było jedynie zasługą wymienionych zalet podchorążego; kandydat musiał posiadać jeszcze inne cechy, trudniejsze od uchwycenia, w ocenie których pułkownik kierował się tylko osobistym wyczuciem. Znał ochotników doskonałych w okresie szkolenia, których nerwy zawodziły jednakże w pewnych akcjach przeprowadzanych w służbie Oddziału 316. Shears nie miał im tego za złe, posiadał bowiem własny pogląd na te sprawy.

Wezwał więc tego ewentualnego kandydata, aby zdać sobie sprawę z jego możliwości. Poprosił swego przyjaciela Wardena, aby był obecny przy spotkaniu, gdyż jeśli chodziło o wybór tego rodzaju, nie należało lekceważyć zdania profesora. Spodobało mu się spojrzenie Joyce'a. Nie wyglądał na atletę, ale był zdrowy i wydawał się zrównoważony. Na stawiane mu pytania odpowiadał prosto, szczerze, co dowodziło, że miał poczucie rzeczywistości, że nigdy nie tracił z oczu celu, który należało osiągnąć, i że znakomicie rozumiał, czego od niego oczekiwano. A ponadto w jego spojrzeniu można było wyczytać wyraźnie dobrą wolę. Widać było, że od kiedy doszły go słuchy o niebezpiecznej misji, postanowił za wszelką cenę towarzyszyć dwom starszym kolegom.

Shears poruszył wtedy sprawę, która leżała mu na sercu i która istotnie była ważna.

– Czy potrafiłby pan użyć tej broni? – zapytał. Podsunął mu pod oczy ostry sztylet. Sztylet ten stanowił część ekwipunku, jaki członkowie Oddziału 316 zabierali z sobą na misje specjalne. Joyce nie zmieszał się. Odpowiedział, że nauczono go władania tą bronią i że kurs w szkole obejmował ćwiczenia na manekinach. Ale Shears nalegał:

– Sens mojego pytania był inny. Chcę powiedzieć: czy jest pan pewien, że istotnie „potrafi pan” posłużyć się tym z zimną krwią? Wielu ludzi wie, jak to się robi, ale nie potrafią tego.

Joyce zrozumiał. Pomyślał chwilę w milczeniu i odpowiedział poważnie:

– Sir, to pytanie zadawałem sobie już sam.

– Sam pan już zadawał sobie to pytanie? – powtórzył Shears przyglądając mu się ciekawie.

– Naprawdę, Sir. Muszę wyznać, że samego mnie to prześladowało. Próbowałem wyobrazić sobie…

– A więc?

Joyce wahał się tylko przez kilka sekund.

– Mówiąc całkiem szczerze, Sir, spodziewam się nie zawieść pod tym względem, jeśli to będzie konieczne. Mam nadzieję, Sir, ale nie mogę na to pytanie odpowiedzieć z całkowitą pewnością. Zrobię wszystko, co będę mógł, Sir.

– Nie było okazji wypróbować tego w praktyce, prawda?

– Nigdy, Sir. Mój zawód nie sprzyjał takiej praktyce – odpowiedział Joyce, jakby szukając usprawiedliwienia.

W spojrzeniu jego było tyle ubolewania, że Shears nie mógł powstrzymać uśmiechu. Warden wmieszał się nagle do rozmowy:

– Dzieciak prawdopodobnie przypuszcza, Shears, że to mój zawód przygotowuje specjalnie do zajęć tego rodzaju. Profesor orientalistyki! Albo pański: oficera kawalerii!

– Niezupełnie to właśnie chciałem powiedzieć, Sir – wyjąkał Joyce czerwieniąc się.

– Jestem pewien – filozoficznie zakończył Shears – że tylko u nas to zajęcie, jak pan mówi, może być czasem wykonywane przez absolwenta Oksfordu i przez byłego kawalerzystę… A zatem, czemu nie przez inżyniera konstruktora?

„Niech pan go weźmie” – była to jedyna, lakoniczna rada Wardena po zakończeniu rozmowy. Shears zastosował się do niej. Sam, po namyśle, był raczej zadowolony z jego odpowiedzi. W równej mierze nie ufał ludziom, którzy się przeceniali, jak i tym, którzy się nie doceniali. Cenił tych, którzy umieli z góry wykryć wrażliwy punkt jakiegoś przedsięwzięcia, którzy byli dość przezorni, by się do niego przygotować, i posiadali dość wyobraźni, by móc go przemyśleć – pod warunkiem, że nie dadzą się nim zahipnotyzować. Wyruszając w drogę był więc zadowolony ze swego zespołu. Co do Wardena, znał go od dawna i bardzo dokładnie wiedział, co on „potrafi” zrobić.

Ślęczeli nad mapą przez dłuższą chwilę, podczas gdy Joyce wskazywał linią mosty i opisywał szczególne cechy każdego z nich. Shears i Warden słuchali z pełną napięcia ciekawością, jakkolwiek znali już na pamięć raport podchorążego. Mosty wzbudzały zawsze ogromne zainteresowanie u wszystkich członków „Plastic & Destructions Co. Ltd.”, zainteresowanie nieomal mistyczne.

– To, co pan nam tutaj opisuje, Joyce, to zwykłe kładki – powiedział Shears. – Niech pan pamięta, że my chcemy dokonać wielkiej akcji.

– Toteż wymieniłem je, Sir, tylko tak dla porządku. W gruncie rzeczy mamy tu zaledwie trzy naprawdę interesujące budowle.

Nie wszystkie mosty były dla Oddziału 316 równie godne uwagi. „Number one” podzielał opinię pułkownika Greena, że nie należy przed ukończeniem linii kolejowej budzić czujności Japończyków akcjami o małym znaczeniu. Postanowił więc, że grupa nie będzie na razie się udzielać na zewnątrz i zadowoli się zbieraniem informacji od tubylczych agentów.

– Głupio byłoby zepsuć wszystko wysadzając dla rozrywki dwie lub trzy ciężarówki – mówił czasem, aby swych towarzyszy skłonić do cierpliwości. – Na początek musimy dokonać jakiejś wielkiej akcji. Potrzebne nam to, by wzbudzić dla siebie szacunek w tym kraju wśród Syjamczyków. Zaczekajmy, aż po torach zaczną kursować pociągi.

Ponieważ zdecydował się rozpocząć od wielkiej akcji, było rzeczą jasną, że mosty o mniejszym znaczeniu nie wchodziły w rachubę. Wynik owej pierwszej interwencji musiał wynagrodzić bezczynny okres długich przygotowań i – w jego własnych oczach – uwieńczyć sukcesem całą misję, gdyby nawet okoliczności zechciały, że nie nastąpiłaby po niej żadna inna akcja. Shears wiedział, że nigdy nie można przewidzieć, czy po jednej akcji nastąpi druga. Nie mówił o tym, ale jego dwaj towarzysze zrozumieli go; nie wzruszyło to wcale eks – profesora Wardena, którego racjonalny umysł pochwalał ten sposób patrzenia i przewidywania.

Nie wydawało się też, by myśl ta zaniepokoiła Joyce'a lub ochłodziła zapał, jaki opanował go wobec perspektywy wielkiej akcji. Przeciwnie, wydawało się, że go podnieciła i skoncentrowała wszystkie siły jego młodości na tej, być może, jedynej w życiu okazji; na tym niespodziewanym celu, który zapalił się nagle przed nim jak latarnia, rzucająca oślepiające blaski sukcesu na przeszłość i na przyszłość, rozpraszająca magicznym światłem szary półmrok, który dotąd przesłaniał koleje jego życia.

– Joyce ma słuszność – zauważył Warden, zawsze oszczędny w słowach. – Tylko trzy mosty mogą nas interesować. Jeden z nich znajduje się przy obozie numer 3.

– Myślę, że ten definitywnie odpada – powiedział Shears. – Odkryty teren nie nadaje się do akcji. Co więcej, most znajduje się na równinie. Brzegi są niskie. Odbudowa byłaby zbyt łatwa.

– Drugi znajduje się przy obozie numer 10.

– Ten można by wziąć pod uwagę, ale on znajduje się w Burmie, gdzie nie mamy poparcia tubylczych partyzantów. Poza tym…

– Trzeci, Sir – powiedział z ożywieniem Joyce, nie zwracając uwagi na to, że przerywa swemu dowódcy – trzeci to most na rzece Kwai. Tutaj nie natkniemy się na tego rodzaju trudności. Rzeka ma czterysta stóp szerokości i wysokie, strome brzegi. Znajduje się o dwa do trzech dni drogi od naszej wioski. Teren jest właściwie nie zamieszkany i pokryty dżunglą. Można podejść nie będąc zauważonym i obserwować go z gór, u stóp których rozciąga się widok na całą dolinę. Most jest bardzo oddalony od jakiegokolwiek większego ośrodka. Japończycy przywiązują specjalną wagę do jego budowy. Jest większy niż wszystkie pozostałe mosty i posiada cztery rzędy filarów. To najważniejszy i najlepiej usytuowany obiekt na całej linii.

– Wydaje się, że pan dokładnie przestudiował raporty naszych agentów – zauważył Shears.

– Są bardzo jasne, Sir. Sądzę, że ten most…

– Przyznaję, że most na rzece Kwai jest godny uwagi – powiedział Shears pochylając się nad mapą. – Jak na debiutanta, nieźle pan rozumuje. Pułkownik Green i ja zwróciliśmy już uwagę na to miejsce. Ale informacje, które posiadamy, nie są jeszcze dość dokładne i może istnieją inne punkty, w których byłoby korzystniej przeprowadzić akcję… A jak daleko zaszły prace, Joyce, przy tym słynnym moście, o którym mówił pan tak, jakby go pan widział?

VI

Prace szły dobrze. Żołnierz angielski jest z natury pracowity i bez szemrania poddaje się surowej dyscyplinie pod warunkiem, że ma zaufanie do swych dowódców i że rozpoczyna dzień z perspektywą wysiłku fizycznego, który wystarczy do zachowania jego równowagi umysłowej.

W obozie nad rzeką Kwai żołnierze darzyli pułkownika Nicholsona ogromnym szacunkiem. Każdy czułby to samo po jego heroicznym wyczynie. Z drugiej strony, nałożona norma zapewniała im zachowanie równowagi psychicznej. Toteż po krótkim okresie wahań, kiedy to próbowali zgłębić prawdziwe intencje dowódcy, zabrali się poważnie do pracy, z równą ochotą ujawniając teraz swoją zręczność przy budowie, jak przedtem wykazywali swą pomysłowość w dziedzinie sabotażu. Pułkownik Nicholson zapobiegł zresztą wszelkim możliwym nieporozumieniom, wygłaszając – po pierwsze – mowę, w której dokładnie wyjaśnił, czego od nich oczekuje, a po drugie – wymierzając surowe kary kilku opornym, którzy niezupełnie go zrozumieli. Ci, których to spotkało, nie mieli do niego urazy, przyznając, że kara jest uzasadniona.

– Znam tych chłopców lepiej niż pan, proszę mi wierzyć _ odpowiedział kiedyś pułkownik Cliptonowi, gdy ten ośmielił się zaprotestować przeciw jakiejś pracy, którą uznał za zbyt ciężką dla ludzi niedożywionych i nie najzdrowszych. – Poświęciłem trzydzieści lat na to, żeby ich poznać. Nie ma nic gorszego dla ich morale niż bezczynność, a ich stan fizyczny zależy w dużym stopniu od ich morale. Wojsko, które się nudzi, Clipton, to wojsko z góry skazane na klęskę. Niech im pan pozwoli drzemać, a zobaczy pan, że nie pójdzie im to na zdrowie. I odwrotnie, niech pan wypełni każdą minutę ich dnia męczącą pracą – zdrowie i dobry humor są zapewnione.

– ”Pracujcie z radością” – perfidnie mruknął Clipton. – To dewiza generała Yamashita.

– I to wcale nie jest takie głupie, Clipton. Nie powinniśmy wahać się w przyjęciu maksymy wroga, jeśli jest słuszna… Gdyby nie było tu żadnej pracy, wynalazłbym ją dla nich! Ale właśnie mamy most.

Clipton nie znalazł słów na wyrażenie tego, co czuł, i zadowolił się tym, że bezmyślnie powtórzył:

– Tak, mamy most.

Żołnierze angielscy byli już zresztą sami znudzeni postawą i postępowaniem, które raziły ich instynktowną skłonność do uczciwej pracy. Zanim jeszcze wdał się w to pułkownik, sabotaż stał się dla wielu męczącym obowiązkiem, a byli i tacy, co nie czekali na jego rozkazy, aby sił swoich i narzędzi użyć z pożytkiem. Jego nowa polityka przyniosła im moralną ulgę.

Ponieważ żołnierz japoński jest także z natury zdyscyplinowany i pracowity, ponieważ, z drugiej strony, Saito zagroził swym ludziom, że pościna im głowy, jeśli nie okażą się lepszymi pracownikami od jeńców, dwa odcinki drogi zostały szybko ukończone. Zbudowano baraki nowego obozu i oddano je do użytku. Mniej więcej w tym samym czasie Reeves wykończył swój plan i przedłożył go majorowi Hughes. Tak więc i major został wreszcie włączony w akcję i miał pokazać, co potrafi. Dzięki swym zdolnościom organizacyjnym, swej znajomości ludzi i doświadczeniu w najbardziej wydajnym wykorzystywaniu siły roboczej ten przemysłowiec już w pierwszych dniach osiągnął poważne rezultaty.

Pierwszą troską Hughesa było podzielenie ludzi na poszczególne grupy i przydzielenie każdej z nich specjalnego zadania: jedna ścinała drzewa, druga dokonywała pierwszej, pobieżnej obróbki pni, trzecia ociosywała belki, inna, najliczniejsza, wbijała pale, a jeszcze inna zajęta była przy budowie konstrukcji górnej i nawierzchni. Pewne grupy – zdaniem Hughesa nie najmniej ważne – specjalizowały się w różnego rodzaju pracach, jak na przykład stawianie rusztowań, transport materiałów, ostrzenie narzędzi; pracach bez wątpienia pomocniczych, drugoplanowych, którym jednakże zachodnia przezorność poświęca – nie bez słuszności – równie wiele uwagi co pracom bezpośrednio związanym z budową.

Te zarządzenia były słuszne i okazały się skuteczne, jak to dzieje się zawsze, ilekroć nie doprowadza się ich do przesady. Gdy przygotowano już partię pali i wzniesiono pierwsze rusztowania, Hughes rzucił do akcji swoją drużynę „filarową”. Miała ona do wykonania najcięższe i najbardziej niewdzięczne zadanie z całego przedsięwzięcia. Nowi budowniczowie mostu, pozbawieni cennej pomocy urządzeń mechanicznych, musieli ograniczyć się tutaj do zastosowania tych samych metod co Japończycy, to znaczy uderzać w głowice pali jakimś dużym ciężarem i powtarzać tę czynność tak długo, aż pale zostaną solidnie wbite w dno rzeki. Kafar spadał z wysokości ośmiu do dziesięciu stóp, potem musiało się go na nowo ciągnąć w górę przy pomocy całego systemu lin i kół, potem znów spadał – i tak bez końca. Za każdym uderzeniem pal zagłębiał się o maleńki ułamek cala, ponieważ grunt był bardzo twardy. Była to praca niezwykle męcząca i doprowadzająca do rozpaczy. Wydawało się, że nie postępuje naprzód, a widok prawie nagich ludzi, ciągnących za linę, nieodparcie przywodził na myśl ponurą atmosferę niewolnictwa. Komendantem tej drużyny Hughes mianował jednego z najlepszych poruczników, Harpera, człowieka energicznego, który nie miał sobie równego w zachęcaniu jeńców przez nadawanie rytmu ich pracy swym dźwięcznym głosem. Dzięki jego zapałowi ta katorżnicza praca wykonywana była z entuzjazmem. Wkrótce przed zdumionymi oczyma Japończyków wyrosły cztery równoległe rzędy filarów, kierując się ku lewemu brzegowi.

Clipton zastanawiał się przez moment, czy wbicie pierwszego pala nie zostanie uczczone jakąś ceremonią, ale skończyło się tylko na kilku prostych, symbolicznych gestach. Pułkownik Nicholson ograniczył się do tego, że sam chwycił za powróz od kafara – i dla przykładu – ciągnął go z zapałem przez dziesięć uderzeń młota.

Gdy prace drużyny wbijającej słupy były już wystarczająco zaawansowane, Hughes włączył do akcji żołnierzy przeznaczonych do budowy konstrukcji górnej. Po tych przyszła kolej na innych, którzy mieli układać nawierzchnię z szerokimi torami, jezdnią i chodnikiem oraz budować poręcze. Rozmaite inne czynności zostały tak skoordynowane, że od tej pory praca postępowała z matematyczną regularnością.

Człowiek mało wrażliwy na szczegóły konkretnych poczynań, a lubujący się w uogólnieniach, mógł widzieć w rosnącym moście organiczny proces syntezy naturalnej. Takie właśnie wrażenie odnosił pułkownik Nicholson. Pełnym zadowolenia wzrokiem śledził stopniowe ucieleśnianie się dzieła, z łatwością pomijając cały balast podstawowych prac. Interesował go tylko wynik ostateczny.

Z tego samego punktu widzenia patrzył na most czasem i Reeves. Patrzył z podziwem, jak most rósł w górę i równocześnie wydłużał się poprzez rzekę, osiągając prawie w mgnieniu oka całą przewidzianą szerokość, jak przy pomocy tych trzech wymiarów nadawał konkretny kształt jego pracy twórczej, realizując w czarodziejski sposób u stóp dzikich gór Syjamu zapładniającą moc jego koncepcji i poszukiwań.

Także i Saito poddał się magii tego cudu, który dokonywał się każdego dnia. Wbrew wysiłkom udało mu się tylko w części ukryć zdumienie i podziw.

Co do Cliptona, przekonał się on definitywnie, jak dalece był naiwny, i z pokorą ocenił śmieszność ironicznej postawy, z jaką przyjął zastosowanie nowoczesnych metod przemysłowych przy budowie mostu na rzece Kwai.

Most, z dnia na dzień większy i piękniejszy, sięgał już wkrótce środka rzeki Kwai, a nawet go minął. Stało się więc jasne dla wszystkich, że zostanie ukończony przed terminem naznaczonym przez naczelne dowództwo japońskie i że w żadnym wypadku nie opóźni triumfalnego marszu armii zdobywców.

Загрузка...