CZĘŚĆ TRZECIA

I

Joyce jednym haustem opróżnił podaną szklankę alkoholu. Trudna wyprawa niezbyt się na nim odbiła. Był jeszcze dość rześki, a oczy mu błyszczały. Uparł się, by podać im najważniejsze wyniki swej misji, zanim pozbędzie się dziwacznego stroju syjamskiego, w którym Shears i Warden ledwie go poznali.

– Rzecz jest do zrobienia, Sir, jestem tego pewien. Trudna, nie należy się łudzić, ale możliwa i bez wątpienia się opłaci. Las jest gęsty. Rzeka szeroka. Most biegnie nad przepaścią. Brzegi są strome. Wykolejony pociąg można by usunąć tylko przy użyciu ciężkiego sprzętu.

– Niech pan zacznie od początku – powiedział Shears. – a może woli pan najpierw wziąć prysznic?

– Nie jestem zmęczony, Sir.

– Niech go pan zostawi – mruknął Warden. – Nie widzi pan, że więcej mu potrzeba rozmowy niż odpoczynku?

Shears uśmiechnął się. Było widoczne, że Joyce równie gorąco pragnie złożyć swój raport jak on go wysłuchać. Usadowili się, najwygodniej jak było można, przed mapą. Warden, zawsze przewidujący, wręczył koledze drugą szklankę. W sąsiedniej izbie dwaj partyzanci syjamscy, którzy służyli młodemu człowiekowi za przewodników, przykucnęli na ziemi w otoczeniu kilku mieszkańców wioski. Zaczęli opowiadać szeptem o wyprawie i robić pochlebne uwagi na temat postępowania białego człowieka, któremu towarzyszyli.

– Wyprawa była trochę męcząca, Sir – zaczął Joyce. – Trzy noce marszu przez dżunglę, i to jakimi drogami! Ale partyzanci byli cudowni. Zaprowadzili mnie, tak jak przyrzekli, na szczyt góry, na lewym brzegu, skąd widać całą dolinę, obóz i most. Doskonały punkt obserwacyjny.

– Mam nadzieję, że pana nie zauważono?

– Żadnego ryzyka, Sir. Maszerowaliśmy tylko nocą, w takiej ciemności, że musiałem trzymać rękę na ramieniu przewodnika. Na dzień zatrzymywaliśmy się w zaroślach wystarczająco gęstych, by odstraszyć ciekawych. Okolica jest zresztą tak dzika, że to nawet nie było potrzebne. Aż do przybycia na miejsce nie spotkaliśmy żywego ducha.

– Dobrze – powiedział Shears. – Proszę mówić dalej. Słuchając, „Number one” niepostrzeżenie, lecz uważnie obserwował postawę podchorążego Joyce'a i starał się sprecyzować opinię, którą zaczął sobie o nim wyrabiać. Wyprawa zwiadowcza, którą odbył Joyce, miała dla Shearsa także i to znaczenie, że pozwalała mu ocenić zalety młodego kolegi, kiedy był on zdany wyłącznie na własne siły. Pierwsze wrażenie, jakie odniósł po jego powrocie, było korzystne. Dobrym znakiem było również wyraźne zadowolenie przewodników – tubylców. Shears wiedział, że tych drobiazgów nie należy lekceważyć. Zapewne, Joyce był trochę zanadto podniecony tym, co widział, tym, co miał do opowiedzenia, a także – w zestawieniu z niebezpieczeństwami, na jakie był narażony – względnie spokojną atmosferą ich kwatery. Sprawiał jednak wrażenie, że panuje nad sobą w dostatecznym stopniu.

– Syjamczycy nas nie zawiedli, Sir. To jest naprawdę piękny obiekt…

Czas wielkiej akcji zbliżał się, w miarę jak wydłużały się rzędy szyn na nasypie, zbudowanym za cenę tysiącznych cierpień jeńców alianckich w krajach Burmy i Syjamu. Shears i jego dwaj towarzysze śledzili z dnia na dzień postępy przy budowie toru. Joyce spędzał cale godziny nad swoją mapą, dokonując na niej poprawek według ostatnio otrzymanych informacji. Co tydzień znaczył na niej ukończony odcinek grubą, czerwoną linią. Biegła ona teraz niemal nieprzerwanie od Bangkoku aż do Rangunu. Odcinki szczególnie warte uwagi były oznaczone krzyżykami. Cechy charakterystyczne każdego mostu na trasie kolei spisano na oddzielnej kartce, a Warden, odznaczający się zamiłowaniem do porządku, dbał usilnie, by to robić na bieżąco.

W miarę jak ich znajomość linii kolejowej pogłębiała się, wracali nieodparcie do mostu na rzece Kwai, który od początku zwrócił ich uwagę mnóstwem zalet. Patrząc ze swoistego punktu widzenia na mosty, byli urzeczeni tym wyjątkowym zbiegiem okoliczności pomyślnych dla wykonania planu, który machinalnie zaczęli szkicować; planu, w którym precyzja łączyła się z fantazją, co było charakterystyczne dla „Plastic & Destructions Co. Ltd.”. Zarówno instynkt, jak rozum kazały im skupić stopniowo całą energię, ambicję i wszystkie nadzieje tylko i wyłącznie na moście na rzece' Kwai. Omawiali zresztą równie dokładnie inne mosty, zastanawiając się nad ich zaletami, lecz ten jeden narzucił się im tak po prostu, jako rzecz sama przez się zrozumiała i oczywisty cel ekspedycji. Akcja, która początkowo istniała jedynie w ich marzeniach, oblekła się nagle w ciało stałe, umiejscowione w przestrzeni, podległe zniszczenia, wystawione – jak każde dzieło ludzkie – na grę przypadku, a w szczególności na unicestwienie.

– To nie jest zadanie dla lotnictwa – zauważył Shears. – Niełatwo zniszczyć z powietrza drewniany most. Jeśli bomby trafią w cel, zdruzgocą zaledwie dwa lub trzy przęsła, reszta ulega tylko nadwerężeniu. Japończycy naprawią, jak się da – w tych sprawach są mistrzami. Za to my możemy nie tylko wysadzić most, nie tylko strzaskać filary, ale w dodatku zrobić to w momencie przejazdu pociągu. Wówczas cały konwój runie do rzeki, powodując szkody nie do naprawienia i nie pozostawiając ani jednej belki cało. Widziałem już raz coś takiego. Ruch został przerwany na wiele tygodni. A było to w kraju cywilizowanym, gdzie nieprzyjaciel mógł sprowadzić dźwigi. W obecnym przypadku zapewniam was, będą musieli przesunąć nieco trasę i wybudować most na nowo… Nie mówiąc o stracie pociągu z ładunkiem. Scena z piekła! Jak bym to widział…

Wszyscy trzej mieli przed oczyma ten wspaniały spektakl. Wielka akcja miała już teraz solidną podstawę, na której fantazja mogła budować spokojnie. Podczas snu przed Joyce'em przesuwał się cały korowód obrazów, na przemian mrocznych, to znowu jasnych. Pierwsze łączyły się z przygotowaniami, których trzeba będzie dokonać w nocy, drugie kończyły się obrazom tak pełnym blasku, że najdrobniejsze szczegóły można w nim było rozróżnić z zadziwiającą dokładnością: pociąg wjeżdżał na most przewieszony nad przepaścią, na której dnie lśniła rzeka Kwai pomiędzy dwiema zwartymi ścianami dżungli. Jego ręka zaciskała się na dźwigni. Oczy miał utkwione w punkt leżący pośrodku mostu. Przestrzeń pomiędzy lokomotywą a owym punktem zmniejszała się gwałtownie. Dźwignię trzeba nacisnąć w odpowiednim momencie. Już tylko kilka stóp, już tylko jedna… W tej właśnie chwili ręka powinna bez wahania opaść w dół. Na tym moście – wizji, który zbudował w krainie ducha, Joyce wyszukał już punkt znajdujący się pośrodku.

– Sir – zaniepokoił się któregoś dnia – żeby tylko lotnicy nie wmieszali się w to przed nami!

– Wysłałem już meldunek z prośbą, żeby tutaj nie interweniowali – odpowiedział Shears. – Spodziewam się, że zostawią nas w spokoju.

Zanim jeszcze sami przystąpili do przygotowania wielkiej akcji, zebrali mnóstwo informacji na temat mostu, który partyzanci syjamscy na ich polecenie obserwowali ze szczytu sąsiadującej z nim góry. Żaden z nich trzech nie odważył się jednak udać w jego pobliże, w obawie, by nie rozniosła się wiadomość o pobycie białego człowieka w tym rejonie. Opisywano im most setki razy, a najzręczniejsi zwiadowcy rysowali go nawet na piasku. Ze swojego schronienia śledzili wszystkie etapy budowy, zdumieni niezwykłym porządkiem i sprawną organizacją, które widać było w każdym posunięciu i które przebijały ze wszystkich raportów. Przyzwyczajeni byli do wyłuskiwania prawdy z bezładnych sprawozdań. W relacjach partyzantów szybko uchwycili nutę podziwu. Syjamczycy nie byli w stanie ocenić technicznej wiedzy kapitana Reevesa czy organizacji wprowadzonej przez pułkownika Nicholsona, lecz zdawali sobie sprawę, że nie jest to jedna z tych bezkształtnych budowli, jakie zwykli wnosić Japończycy. Narody prymitywne potrafią podświadomie docenić sztukę i wiedzę.

– Szczęść im, Boże – mawiał czasem zniecierpliwiony Shears. – Jeśli nasi ludzie mówią prawdę, to oni budują nowy George Washington Bridge. Chcą przyprawić o zazdrość przyjaciół Jankesów!

Owe niezwykłe, prawie luksusowe rozmiary – Syjamczycy mówili, że oprócz toru most posiadał jezdnię dostatecznie szeroką, by mogły się na niej wyminąć dwie ciężarówki – intrygowały i niepokoiły Shearsa. Tak imponujący obiekt będzie z pewnością specjalnie strzeżony. Ale z drugiej strony może mieć on jeszcze większe znaczenie strategiczne, niż sądził, i zniszczenie go będzie tym większym osiągnięciem.

Krajowcy opowiadali takie często o jeńcach. Widzieli, jak, prawie nadzy, pracowali bez wytchnienia w słonecznym żarze pod nadzorem strażników. Wszyscy trzej zapominali wtedy na chwilę o akcji i myśleli o swych nieszczęśliwych rodakach. Znali metody Japończyków i bez trudu mogli sobie wyobrazić, jak daleko potrafią oni posunąć swoje okrucieństwo, by przeprowadzić wykonanie tej budowli.

Któregoś dnia Joyce powiedział:

– Gdyby oni przynajmniej wiedzieli, Sir, że jesteśmy niedaleko i że most nigdy nie będzie wykorzystany! Na pewno poprawiłoby to ich samopoczucie.

– Możliwe – odparł Shears. – Ale ja za żadną cenę nie chcę nawiązać z nimi kontaktu. To wykluczone, Joyce. W naszym zawodzie zachowanie tajemnicy jest rzeczą nieodzowną, nawet wobec przyjaciół. Ich wyobraźnia zaczęłaby działać. Pragnęliby nam pomóc, a – wprost przeciwnie – naraziliby całą sprawę na fiasko, usiłując sabotować most na swój sposób. Wzbudziliby czujność Japończyków i mogliby ściągnąć na siebie niepotrzebnie straszliwe represje. Nie możemy ich włączyć do naszych planów. Nie wolno dopuście, aby Japończykom zaświtała choćby myśl o możliwości współpracy jeńców z nami.

Pewnego dnia Shears, nie dowierzając przedziwnym i zdumiewającym informacjom, które codziennie przynoszono mu znad rzeki Kwai, powziął nagłą decyzję.

– Jeden z nas musi pójść i sam zobaczyć. Praca zbliża się ku końcowi, a my nie możemy dłużej polegać na opowiadaniach tych dzielnych ludzi, gdyż wydają mi się fantastyczne. Pan pójdzie, Joyce. Będzie to dla pana znakomita zaprawa. Chcę wiedzieć, jak naprawdę wygląda ten most, rozumie mnie pan? Jakie są jego dokładne rozmiary? Ile ma filarów? Proszę mi przynieść cyfry. W jaki sposób można do niego podejść? Jak jest strzeżony? Jakie są możliwości akcji? Niech się pan sprawi jak najlepiej, nie narażając się jednak zbytnio. Jest sprawą zasadniczą, żeby pana nie zauważono, niech pan o tym pamięta. Ale, na Boga, niech mi pan przyniesie dokładne wiadomości o tym przeklętym moście!

II

– Widziałem go przez lornetkę tak, jak pana widzę, Sir.

– Niech pan zacznie od początku – powtórzył Shears, nie zważając na jego niecierpliwość. – Jak droga?

Joyce wyruszył wieczorem w towarzystwie dwóch krajowców, przywykłych do nocnych milczących wędrówek w czasach, gdy przemycali paki opium i skrzynie papierosów z Burmy do Syjamu. Zapewniali, że znają bezpieczne ścieżki; lecz zachowanie w tajemnicy obecności Europejczyka w pobliżu toru kolejowego było tak ważne, że Joyce postanowił ucharakteryzować się na syjamskiego' wieśniaka i pomalował sobie skórę brunatnym preparatem, przygotowanym w Kalkucie na tego rodzaju okoliczność. Szybko przekonał się, że jego przewodnicy nie kłamali. Prawdziwymi wrogami w tej dżungli były moskity, a przede wszystkim pijawki, które przyczepiały się do jego odsłoniętych nóg, wspinały po ciele, a ich lepkość czuł za każdym razem, gdy przeciągnął ręką po skórze. Zrobił, co mógł, aby pokonać obrzydzenie i nie zwracać na nie uwagi. Prawie mu się udało. W każdym razie po ciemku nie mógł się ich pozbyć. Nie pozwalał sobie na zapalenie papierosa, żeby je przypalić, musiał zresztą wytężać całą uwagę na postępowanie tuż za Syjamczykami.

– Posuwanie się trudne? – zapytał Shears.

– Dosyć, Sir. Tak jak panu powiedziałem: trzeba trzymać rękę na ramieniu przewodnika. A „ścieżki” tych zuchów są doprawdy osobliwe!

W ciągu trzech nocy kazali mu wdrapywać się na wzgórza i schodzić do parowów. Szli kamienistymi łożyskami strumieni, pokrytymi tu i ówdzie przez kępy zgniłego ziela, którego odór przyprawiał o mdłości; potykał się o nie, zbierając za każdym razem całe roje nowych pijawek. Przewodnicy lubili te ścieżki, pewni, że na nich nie zbłądzą. Marsz trwał aż do świtu. Z pierwszym brzaskiem zanurzali się w gęstwinę, szybko zjadali gotowany ryż i kawałki smażonego mięsa, które zabrali na drogę. Obaj Syjamczycy kucali oparłszy się o drzewo i aż do wieczora pykali fajkę, z którą nie rozstawali się nigdy, w ten sposób odpoczywali w dzień po trudach nocy. Czasem, pomiędzy dwoma pociągnięciami fajki, zasypiali nie zmieniając pozycji.

Joyce starał się jednak spać, żeby nabrać sił. Pragnął bowiem wykorzystać wszystkie czynniki, od których zależało powodzenie wyprawy. Zaczynał od usuwania pijawek pokrywających jego ciało. Niektóre z nich, opite krwią, odpadały same podczas marszu, pozostawiając na ciele plamy skrzepłej czarnej krwi. Inne, nie nasycone jeszcze, ssały zaciekle ten łup, który losy wojny zapędziły do dżungli Syjamu. Pod ognikiem papierosa nabrzmiały kadłub kurczył się, skręcał, wreszcie odrywał się i spadał na ziemię, gdzie Joyce miażdżył go między dwoma kamieniami. Potem kładł się na kawałku płótna i zasypiał natychmiast; jednak mrówki nie na długo pozostawiały go w spokoju. Zwabione kroplami zakrzepłej krwi, którymi usiana była jego skóra, wybierały ten moment i ciągnęły całymi legionami, tworząc czarne i czerwone nitki. Nauczył się odróżniać je od pierwszego zetknięcia, zanim jeszcze rozbudziły go na dobre. Z czerwonymi sprawa była beznadziejna. Ich ukąszenia w zranione miejsca piekły jak uchwyt rozżarzonych do białości kleszczy. Już jedna mrówka była nie do zniesienia, a one nadciągały całymi batalionami. Musiał opuszczać legowisko i szukać innego, gdzie mógłby odpocząć aż do chwili, gdy go odkryją i podejmą atak na nowo. Czarne mrówki, a zwłaszcza te duże, były znośniejsze. Nie gryzły i budziły Joyce'a dopiero wtedy, kiedy pokryły całkowicie jego rany.

Udawało mu się jednak przespać na tyle, aby z nadejściem wieczoru był zdolny wdrapywać się na szczyty dziesięć razy wyższe i sto razy bardziej strome niż góry Syjamu. Upajał się świadomością, że samodzielnie prowadzi to rozpoznanie, które było pierwszym etapem w przeprowadzeniu akcji. Nie wątpił, że właśnie od jego energii, oceny sytuacji i od jego posunięć podczas tej wyprawy zależy końcowy sukces, i ta świadomość pozwalała mu zachowywać niewyczerpany zapas sił. Przed oczyma miał bezustannie obraz wyśnionego mostu, wizji, która zamieszkała na stałe w świecie jego marzeń i przydawała jego najbardziej prozaicznym czynom mistycznego aspektu bohaterskiego dążenia do zwycięstwa.

Prawdziwy most, most na rzece Kwai, odsłoni! się przed nim nagle, gdy po ostatniej i bardziej od innych męczącej wspinaczce weszli na szczyt góry panującej nad doliną. Maszerowali dłużej niż w ciągu poprzednich nocy i gdy dotarli do punktu obserwacyjnego, o którym wspominali Syjamczycy, słońce już wzeszło. Widział most tak, jakby nań patrzył z samolotu. Kilkaset metrów pod nim rozpinała się nad wodą, między dwoma ścianami lasu, jasna wstęga, dość daleko wysunięta na prawo, aby mógł rozpoznać konstrukcję z belek, podtrzymującą nawierzchnię. Przez dłuższą chwilę nie zwrócił uwagi na żaden inny szczegół obrazu, który rozpościerał się u jego stóp. Ani na obóz znajdujący się wprost przed nim na drugim brzegu, ani nawet na grupy jeńców zajętych przy budowie. Punkt obserwacyjny był idealny i Joyce czuł się całkowicie bezpieczny. Patrole japońskie nie miały po co zapuszczać się w gęstwinę dzielącą go od rzeki.

– Widziałem go tak, jak pana widzę, Sir. Syjamczycy nie przesadzili. Wygląda potężnie. Jest solidnie zbudowany. Różni się całkowicie od innych japońskich mostów. Oto kilka szkiców; ale zrobiłem więcej…

Rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Wstrząs, jakiego doznał na widok tej materializacji marzenia, nie polegał na zaskoczeniu, lecz, przeciwnie, wypływał ze stwierdzenia, że ten obraz jest mu dobrze znany. Most był właśnie taki, jakim go sobie wyobraził. Oglądał go najpierw z niepokojem, potem ze wzrastającą pewnością siebie. Całość scenerii zgadzała się również z tym, co sobie wymarzył i czego pragnął. Różnice były niewielkie. Woda nie lśniła, jak przewidywał. Była błotnista. Z początku odczuł to jako prawdziwą przykrość, ale rozpogodził się na myśl, że fakt ten sprzyja ich akcji.

Przez dwa dni leżał ukryty w krzakach; chciwie obserwował i badał przez lornetkę teren, na którym miała rozegrać się akcja. Wyrył sobie w mózgu jego widok ogólny i wszystkie szczegóły; robił notatki, szkicował plan ścieżek, obozu, japońskich baraków, zakrętów rzeki, a nawet wielkich głazów, tu i ówdzie sterczących z wody.

– Prąd nie jest gwałtowny, Sir. Mała łódka albo dobry pływak przepłynie rzekę. Woda jest błotnista… Most posiada jezdnię… I cztery rzędy filarów. Widziałem, jak jeńcy wbijali je kafarem. Jeńcy angielscy… Dochodzą już prawie do lewego brzegu, Sir, do tego brzegu, na którym znajduje się nasz punkt obserwacyjny. Za nimi postępują inne drużyny. Za jakiś miesiąc most powinien być gotów… Górna konstrukcja…

Miał teraz do zakomunikowania takie mnóstwo informacji, że nie przestrzegał już logicznego porządku w swym opowiadaniu. Shears dał mu mówić na jego sposób i nie przerywał ani słowem. Gdy skończy, będzie dość czasu na postawienie ścisłych pytań.

– Górna konstrukcja składa się z sieci belek podłużnych i poprzecznych i wygląda na znakomicie przemyślaną. Belki są dobrze ociosane i dopasowane. Widziałem przez lornetkę szczegóły wiązań… To wyjątkowo staranna robota, Sir… I solidna, nie ma co ukrywać. Tu nie chodzi już teraz o potrzaskanie paru kawałków drzewa. Zastanawiałem się tam na miejscu, Sir, nad najskuteczniejszym, a zarazem najprostszym sposobem. Myślę, że musimy zaatakować od słupów. W wodzie, a raczej pod wodą. Woda jest brudna. Nie będzie widać ładunków. W ten sposób cały most od razu wyleci w powietrze.

– Cztery rzędy słupów – przerwał Shears w zamyśleniu. – To nie byle jaka robota. Czemuż, do diabła, nie mogli zbudować tego mostu tak, jak to zwykle robią?

– Jaki jest odstęp między słupami tego samego rzędu? – spytał Warden, który lubił dokładność.

– Dziesięć stóp.

Shears i Warden przeprowadzili w milczeniu to samo obliczenie.

– Przyjmijmy, dla wszelkiej pewności, długość sześćdziesięciu stóp – rzekł Warden. – To znaczy sześć słupów w każdym rzędzie, a zatem dwadzieścia cztery słupy do „obrobienia”. Zajmie to dużo czasu.

– Można to zrobić w ciągu jednej nocy, Sir, jestem tego pewien. Pod mostem można pracować spokojnie. Jest tak szeroki, że można się pod nim zupełnie schować. Plusk wody o filary głuszy wszystkie inne odgłosy. Wiem o tym…

– Skąd może pan wiedzieć, co się. dzieje pod mostom? – spytał Shears patrząc na niego z zaciekawieniem.

– Chwileczkę, Sir, nie powiedziałem panu jeszcze wszystkiego. Ja tam byłem.

– Był pan tam?

– Musiałem, Sir. Mówił mi pan, żebym się nie zbliżał do mostu, ale musiałem to zrobić, aby zdobyć pewne ważne informacje. Z punktu obserwacyjnego zszedłem drugim stokiem wzgórza w stronę rzeki. Sądziłem, że nie wolno mi zmarnować takiej okazji, Sir… Syjamczycy prowadzili mnie po śladach dzików. Trzeba było iść na czworakach.

– Ile czasu panu to zabrało? – spytał Shears.

– Około trzech godzin, Sir. Wyruszyliśmy pod wieczór. Chciałem być na miejscu w nocy. To było ryzykowne, oczywiście, ale chciałem sam zobaczyć…

– Nieźle jest czasem rozumieć instrukcje nieco szerzej – powiedział „Number one” zerknąwszy na War den a. – Udało się panu, prawda? To już jest coś.

– Nie zauważyli mnie, Sir. Dotarliśmy do rzeki, mniej więcej o ćwierć mili powyżej mostu. Leży tam niestety mała, odosobniona wioska krajowców. Ale wszyscy spali. Odesłałem przewodników. Chciałem być sam na tym rozpoznaniu. Wszedłem do wody i dałem się nieść z prąciem.

– Noc była jasna? – spytał Warden.

– Dosyć. Nie było księżyca, ale nie było też chmur. Most jest bardzo wysoki. Nie mogą nic spostrzec…

– Idźmy po kolei – powiedział Shears. – Jak się pan dostał do mostu?

– Płynąłem na plecach, Sir. Byłem całkiem zanurzony, z wyjątkiem ust. Nade mną…

– Mój Boże, Shears – mruknął Warden – mógłby pan pomyśleć trochę, o mnie przy podobnych zadaniach.

– Sądzę, że następnym razem pomyślę przede wszystkim o sobie – mruknął Shears.

Joyce opowiadając przeżywał na nowo całą scenę tak intensywnie, że dwaj jego towarzysze dali się ponieść entuzjazmowi i naprawdę żałowali, że ich ominęła ta przyjemność.

Było to właśnie w dzień przybycia do punktu obserwacyjnego, po trzech nocach wyczerpującego marszu, gdy nagle zdecydował się, że zaryzykuje tę wyprawę. Nie mógł dłużej czekać. Skoro zobaczył, że most jest tak blisko, niemal w zasięgu ręki, musiał dotknąć go palcem.

Wyciągnięty w wodzie, nie rozróżniał żadnego szczegółu na brzegach, zaledwie zdając sobie sprawę, ze unosi go niewyczuwalny prąd. Jako jedyny punkt orientacyjny miał przed sobą długą, poziomą linię mostu. Czarno odznaczała się na niebie. W miarę zbliżania wydłużała się, wznosząc się ku zenitowi, podczas gdy gwiazdy nad jego głową śpieszyły, by się w niej zatracić.

Ciemność pod mostem była niemal zupełna. Przebywał tam długo, bez ruchu, przywarty do słupa, w zimnej wodzie, która nie uśmierzała jego gorączki. Stopniowo zaczął przebijać wzrokiem mrok, dostrzegając w nim bez zdumienia dziwaczny las, złożony z gładkich pali wynurzających się z wirów. Ten widok mostu był mu równie dobrze znany.

– Rzecz jest do zrobienia, Sir, jestem tego pewien. Najlepiej przewieźć ładunki na lekkiej tratwie. Tratwa będzie niewidoczna. A ludzie będą w wodzie. Pod mostem jest spokojnie. Prąd nie jest na tyle silny, żeby przeszkodził w pływaniu od jednego słupa do drugiego. W razie potrzeby można się przywiązać, żeby się nie dać unieść… Ja przepłynąłem całą długość. Zmierzyłem szerokość pali, Sir. Nie są zbyt grube. Niewielki ładunek wystarczy… pod wodą… Woda jest brudna, Sir.

– Trzeba by umieścić ładunek dość głęboko – powiedział Warden. – w dniu akcji woda może być czysta.

Joyce przeprowadził próbę wszystkich koniecznych czynności. Ponad dwie godziny badał filary dokonując ich pomiarów przy pomocy sznurka, obliczając odstępy między nimi, wybierając te, których zniszczenie spowoduje najbardziej tragiczną katastrofę, i wbijając sobie w pamięć wszelkie szczegóły, przydatne do przygotowania właściwej akcji. Dwa razy usłyszał ciężkie kroki wysoko ponad głową. Strażnik japoński przechadzał się po moście. Joyce skulił się przy filarze i czekał. Strażnik niedbale omiótł rzekę elektryczną latarką.

– Niebezpieczeństwo grozi przy dopływaniu do celu, Sir, jeśli zaświecą lampę. Ale skoro się raz znajdziemy pod mostem, usłyszymy z daleka, jak nadchodzą. Stuk kroków odbija się od wody. Jest mnóstwo czasu, żeby dostać sic; do któregoś z wewnętrznych rzędów.

– Czy rzeka jest głęboka? – spytał Shears.

– Ponad dwa metry, Sir. Nurkowałem.

– Jaki jest pański plan przeprowadzenia akcji?

– Nie sądzę, Sir, żeby można było marzyć o odpaleniu samoczynnym, wywołanym przejazdem pociągu. Nie moglibyśmy ukryć kabli. Wszystko musi się znajdować pod wodą, Sir… Długi kabel zatopiony na dnie rzeki. Koniec wyciągnięty na brzeg, ukryty w krzakach… na prawym brzegu, Sir. Odkryłem idealne miejsce. Skrawek dziewiczej dżungli, gdzie człowiek może się ukryć i czekać. Stamtąd jest też dobry widok na most poprzez wyłom wśród drzew.

– Dlaczego na prawym brzegu? – przerwał Shears marszcząc brwi. – o ile wiem, na tym brzegu znajduje się obóz. Dlaczego nie na brzegu przeciwnym, na którym, jak pan sam mówił, jest wzgórze pokryte gęstymi zaroślami, które powinny stanowić naturalną osłonę odwrotu.

– To prawda, Sir. Ale proszę jeszcze raz spojrzeć na ten szkic. Za mostem w dół tor zrobiwszy wielki łuk okrąża właśnie tę górę i biegnie wzdłuż rzeki. Między wodą a torem dżungla jest wycięta, teren ogołocony z zarośli. Za dnia człowiek nie może się tam ukryć. Musiałby po drugiej stronie nasypu cofnąć się bardzo do tyłu, aż do stoku wzgórza. Zbyt długi kabel, Sir, przecinający tor, niemożliwy jest do ukrycia, chyba żeby poświęcić temu wiele pracy.

– Nie bardzo mi się to podoba – oświadczył „Number one”. – a dlaczego nie na lewym brzegu, ale powyżej mostu?

– Nie można się wydostać z wody na brzeg, Sir; to urwista skała. A jeszcze dalej znajduje się wioska krajowców. Poszedłem zobaczyć. Jeszcze raz przepłynąłem rzekę, i przeciąłem tor. Zatoczyłem koło, żeby zostać na osłoniętym terenie, i wróciłem powyżej mostu. To niemożliwe, Sir. Jedyne odpowiednie miejsce znajduje się na prawym brzegu.

– Ach, tuk! – wykrzyknął Warden. – a więc przez całą noc kręcił się pan koło mostu?

– Mniej więcej. Ale przed świtem byłem już z powrotem w dżungli. Do punktu obserwacyjnego dotarłem wcześnie rano.

– A jak, według pańskiego planu, uratuje się człowiek, który pozostanie na posterunku? – zapytał Shears.

– Dobremu pływakowi przebycie rzeki nie zabierze więcej niż trzy minuty; w tym czasie ją przepłynąłem. Sir. A eksplozja odwróci uwagę Japończyków. Myślę, że grupa wspierająca umieszczona u stóp wzgórza mogłaby osłaniać jego odwrót. Jeśli uda mu się potem przebyć odsłoniętą przestrzeń i tor, jest uratowany, Sir. Dżungla nie pozwala na skuteczny pościg. Zapewniam pana, że to jest najlepszy plan.

Shears długo się namyślał, pochylony nad szkicami Joyce'a.

– To jest plan, który zasługuje, na to, żeby go przestudiować – powiedział w końcu. – Oczywiście, ponieważ był pan na miejscu, jest pan dostatecznie uprawniony, żeby wyrazić swoją opinię; rezultat wart jest podjęcia ryzyka… Co pan tam jeszcze widział ze swojej grzędy?

III

Słońce było już wysoko, gdy stanął na szczycie wzgórza. Dwaj przewodnicy, którzy wrócili w nocy, czekali na niego z niepokojem. Był wyczerpany. Wyciągnął się, żeby odpocząć godzinkę, i zbudził się dopiero pod wieczór. Wyznał to, usprawiedliwiając się.

– Dobrze… Spodziewam się, że spał pan także w nocy? To było najlepsze, co pan mógł zrobić. A nazajutrz wrócił pan na posterunek?

– Tak jest, Sir. Zostałem tam o jeden dzień dłużej. Było jeszcze wiele rzeczy do zbadania.

Poświęciwszy pierwszą część rozpoznania obiektom martwym, pragnął także przyjrzeć się istotom żywym. Urzeczony do tej chwili mostem i elementami krajobrazu, z którymi wiązała się ściśle przyszła akcja, poczuł się nagle wstrząśnięty widokiem swych nieszczęśliwych braci, skazanych na podłą wegetację niewolników. Widział ich przez lornetkę, jak krzątali się bez przerwy. Dobrze znał metody stosowane przez Japończyków w obozach. Mnóstwo tajnych raportów mówiło szczegółowo o okrucieństwach, jakich dopuszczali się zwycięzcy.

– Czy był pan świadkiem jakichś przykrych scen? – spytał Shears.

– Nie, Sir, w tym dniu pewnie się nie zdarzyły. Ale byłem naprawdę wstrząśnięty myślą o tym, że oni pracują w ten sposób od całych miesięcy, w takim klimacie, źle żywieni, źle zakwaterowani, traktowani bezwzględnie i pod groźbą straszliwych kar!

Dokonał przeglądu wszystkich drużyn. Obserwował przez lornetkę każdego człowieka z osobna i był przerażony ich stanem. „Number one” zmarszczył brwi.

– Nasza praca nie pozwala nam zanadto się rozczulać, Joyce.

– Wiem o tym, Sir, ale oni to naprawdę tylko skóra i kości. Większość z nich ma nogi i ręce pokryte ranami i wrzodami. Niektórzy ledwie mogą się poruszać. W Europie nikomu nie przyszłoby na myśl zmuszać do pracy ludzi tak wyczerpanych. Trzeba ich widzieć, Sir! Można nad nimi płakać. Ludzie z drużyny, która ciągnie sznury kafara, wbijającego ostatnie słupy… to istne szkielety, Sir! Nigdy nie widziałem czegoś tak wstrząsającego. To najohydniejsza zbrodnia.

– Niech się pan nie martwi – powiedział Shears. – Wszystko otrzyma swoją zapłatę.

– Muszę jednak wyznać, Sir, że ich postawa wzbudziła mój podziw. Mimo widocznego wyczerpania fizycznego żaden z nich nie wydawał się naprawdę załamany. Obserwowałem ich uważnie. Odniosłem wrażenie, Sir, że uważają za punkt honoru nie zwracać uwagi na obecność strażników – zachowują się tak, jakby Japończycy nie istnieli. Od świtu do zmierzchu przebywają na terenie pracy… I to tak od całych miesięcy, zapewne bez jednego dnia odpoczynku… Nie robią przy tym wrażenia ludzi zrozpaczonych. Mimo dziwacznego stroju, mimo fizycznego wyczerpania nie mają w sobie nic z niewolników, Sir. Widziałem wyraz ich oczu.

Wszyscy trzej milczeli długą chwilę, oddając się swym myślom.

– Żołnierz angielski posiada niewyczerpane zasoby odporności – powiedział wreszcie Warden.

– Czy widział pan coś jeszcze? – spytał Shears.

– Oficerów, angielskich oficerów, Sir! Nie pracują. Dowodzą swoimi ludźmi, a ci najwyraźniej przejmują się ich rozkazami znacznie więcej niż rozkazami strażników. Noszą mundury.

– Mundury!

– Z dystynkcjami, Sir. Rozpoznałem wszystkie stopnie.

– Do diabła?… – wykrzyknął Shears. – Syjamczycy o tym wspominali, ale ja nie chciałem im wierzyć. W innych obozach pędzą do pracy wszystkich jeńców bez wyjątku… Czy byli tam wyżsi oficerowie?

– Jeden pułkownik, Sir. To z pewnością pułkownik Nicholson, o którym wiemy, że się tam znajduje, i którego torturowano zaraz po przybyciu. Jest przez cały czas na budowie. Chyba po to, aby interweniować, gdy zajdzie potrzeba, między swymi ludźmi a Japończykami, bo niewątpliwie zdarzały się przypadki… Gdyby pan widział tych strażników, Sir! Przebrane małpy. Sam pułkownik Nicholson zachowuje zdumiewającą godność… To prawdziwy dowódca, Sir.

– Istotnie, trzeba niezwykłego autorytetu i rzadkich zalet, żeby utrzymać morale w podobnych warunkach – rzekł Shears. – Ja także chylę przed nim głowę.

W ciągu dnia Joyce widział jeszcze inne zdumiewające rzeczy. Ciągnął dalej swoje opowiadanie, pragnąc wyraźnie podzielić się z nimi swoim zdumieniem i podziwem.

– W pewnej chwili jakiś jeniec, pracujący ze swoją drużyną w znacznej odległości, przeszedł przez most, żeby powiedzieć coś pułkownikowi. Na sześć kroków przed nim, Sir, stanął na baczność – w tym swoim dziwacznym kostiumie! i to wcale nie było śmieszne. Nagle z wrzaskiem, wymachując karabinem, zbliżył się Japończyk. Jeniec opuścił pewnie swoją drużynę bez pozwolenia. Pułkownik Nicholson spojrzał na strażnika w szczególny sposób, Sir. Nic nie uroniłem z tej sceny. Strażnik nie upierał się i odszedł. Niewiarygodne! Ale to nie wszystko: pod wieczór przyszedł na most pułkownik japoński, prawdopodobnie Saito, którego nam opisywano jako straszliwego chama. Otóż – nie kłamię, Sir – zbliżył się do pułkownika Nicholsona w postawie pełnej szacunku, ależ tak, szacunku. Pewne drobiazgi nie mogą mylić. Pułkownik Nicholson zasalutował pierwszy, ale tamten odsalutował z pośpiechem… I prawie nieśmiało; widziałem dobrze! a potem spacerowali razem. Japończyk robił wrażenie podwładnego, który słucha rozkazów. Serce mi rosło, jak na to patrzyłem, Sir.

– Ja też nie mogę powiedzieć, żeby mnie to martwiło – mruknął Shears.

– Na zdrowie pułkownika Nicholsona – powiedział nagle Warden podnosząc szklankę.

– Ma pan rację, Warden, na jego zdrowie i na zdrowie tych pięciuset czy sześciuset nieszczęśników, którzy żyją w takim piekle przez ten przeklęty most!

– A jednak szkoda, że on nie może nam pomóc.

– Szkoda, być może, ale pan zna nasze zasady, Warden; musimy działać sami… Pomówmy jeszcze trochę o moście.

Rozmawiali jeszcze o moście przez cały wieczór i gorączkowo studiowali szkice Joyce'a prosząc go nieustannie o dokładne objaśnienie jakiegoś szczegółu, co czynił bez namysłu. Mógłby z pamięci narysować każdy fragment budowli i opisać każdy wir rzeki. Zaczęli omawiać obmyślony przez niego plan, układać listę wszystkich koniecznych operacji; każdą z nich omawiali szczegółowo i starali się przewidzieć wszelkie niespodziewane wypadki, jakie mogą zajść w ostatniej minucie. Potem Warden wyszedł, żeby odebrać meldunki przez zainstalowaną w sąsiedniej izbie radiostację. Joyce wahał się przez chwilę.

– Sir – powiedział w końcu – z nas trzech ja jestem najlepszym pływakiem i znam już ten teren…

– Zobaczymy później – przerwał „Number one”.

Widząc, że Joyce zatacza się idąc do łóżka, Shears zorientował się, że jest on u kresu sił. Po trzech dniach spędzonych na wypatrywaniu w pozycji leżącej ruszył nocą w drogę powrotną i wrócił do kwatery maszerując jednym ciągiem i zatrzymując się tylko po to, żeby coś zjeść. Nawet Syjamczycy z trudem znosili tempo, które im narzucił. A teraz pogrążyli się w pełne podziwu opowiadanie o tym, jak to młodemu białemu człowiekowi udało się ich zmęczyć.

– Musi pan wypocząć – powtórzył „Number one”. – Nie ma sensu zamęczyć się na śmierć. Będziemy jeszcze potrzebować pańskich sił. Dlaczego wrócił pan tak szybko?

– Most będzie prawdopodobnie skończony szybciej niż za miesiąc, Sir.

Joyce zasnął natychmiast, nie zmywszy nawet farby, która zmieniała go nie do poznania. Shears wzruszył ramionami i nie próbował go budzić. Został sam, zastanawiając się głęboko nad podziałem ról w dramacie, który miał się rozegrać w dolinie rzeki Kwai. Nie powziął jeszcze decyzji, gdy wrócił Warden wręczając mu kilka meldunków, które właśnie rozszyfrował.

– Termin chyba się zbliża, Shears. Informacje z centrali: linia kolejowa jest prawie gotowa na wszystkich odcinkach. Otwarcie powinno nastąpić w ciągu pięciu lub sześciu tygodni. Pierwszy pociąg będzie nabity wojskiem i generałami. Mała uroczystość… Ponadto duży zapas amunicji. Nie wygląda to źle. Centrala aprobuje każdą pańską inicjatywę i zostawia panu całkowitą swobodę. Lotnictwo nie będzie interweniować. Będziemy codziennie otrzymywać informacje… Dzieciak śpi?

– Niech go pan nie budzi. Zasłużył na odpoczynek. Dał sobie znakomicie radę… Warden, czy pańskim zdaniem, można na niego liczyć w „każdej” sytuacji?

Warden zastanowił się, zanim odpowiedział:

– Robi dobre wrażenie. Niczego nie można twierdzić „przedtem”, wie pan o tym równie dobrze jak ja. Rozumiem, co pan ma na myśli. Idzie o to, czy w ciągu kilku sekund, a może jeszcze szybciej, potrafi podjąć ważną decyzję i zmusić się do jej wykonania… Dlaczego mnie pan o to pyta?

– On pozwiedzał: „Z nas trzech ja jestem najlepszym pływakiem.” To nie przechwałki. To prawda.

– Kiedy wstępowałem do Oddziału 316 – mruczał Warden – nie wiedziałem, że do odgrywania czołowych ról trzeba koniecznie być mistrzem pływackim. Będę trenował na najbliższych wakacjach.

– Jest w tym także moment psychologiczny. Jeśli nie powierzę mu tej roboty, straci do siebie zaufanie i przez dłuższy czas będzie do niczego. Nigdy nie jest się siebie pewnym „przedtem”, jak pan mówi… on także nie jest… A spala się w oczekiwaniu, żeby się przekonać… Sprawą zasadniczą jest oczywiście pytanie, czy ma tyle szans na pomyślne przeprowadzenie akcji co my. Myślę, że tak… A przy odwrocie miałby ich więcej. Rozstrzygniemy to za kilka dni. Chcę widzieć, jak będzie czuł się jutro. Przez pewien czas nie trzeba z nim mówić o moście… Nie za bardzo mi się podoba, że tak roztkliwiał się nad nieszczęściami jeńców… Och, dobrze wiem, co mi pan powie… Uczucie i działanie – to dwie różne sprawy. Ma jednak skłonności do nabijania sobie głowy… do wyobrażania sobie każdej sytuacji. Rozumie mnie pan?… On trochę za wiele się zastanawia.

– Nie można ustalić ogólnej reguły dla tego rodzaju pracy – powiedział mądry Warden. – Wyobraźnia, a nawet rozwaga dają dobre rezultaty. Nie zawsze, co prawda.

IV

Pułkownika Nicholsona niepokoił także stan zdrowia jeńców i przyszedł do szpitala, żeby pomówić o tym z lekarzem.

– Tak nie może być dłużej, Clipton – powiedział poważnym, niemal surowym tonem. – Oczywiście, że człowiek ciężko chory nie może pracować, ale są pewne granice. Wpisał pan teraz na listę chorych połowę moich żołnierzy! Jakże pan chce, żebyśmy skończyli most w ciągu miesiąca? Wiem, że prace są zaawansowane, ale zostaje jeszcze dużo do zrobienia, a przy tym zmniejszonym stanie grup drepczemy w miejscu. Ci zaś, którzy pracują, robią to gorzej niż dawniej.

– Proszę na nich spojrzeć, Sir – rzekł Clipton, który słysząc tę filipikę musiał przywołać cały swój zdrowy rozsądek, żeby nie stracić zwykłej flegmy i zachować postawę pełną szacunku, jakiego pułkownik domagał się od wszystkich podwładnych, bez względu na ich stopień czy funkcję. – Gdybym kierował się jedynie moim sumieniem zawodowym albo po prostu poczuciem zwykłego humanitaryzmu, musiałbym nie połowę, lecz wszystkich pańskich żołnierzy uznać za niezdolnych do jakiegokolwiek wysiłku; a zwłaszcza do takiej pracy jak ta!

W ciągu pierwszych miesięcy budowa postępowała w tempie przyśpieszonym, a jedyną przeszkodę stanowiły incydenty wywołane humorami Saito. Ten bowiem co pewien czas dochodził do wniosku, że powinien odzyskać autorytet, i w alkoholu czerpał odwagę, aby na drodze okrucieństwa przezwyciężać swoje kompleksy. Ale te ataki wściekłości występowały coraz rzadziej, gdyż było aż nadto oczywiste, że szkodzą pracom przy moście. Te zaś przez dłuższy czas wyprzedzały plan ustalony przez majora Hughes i kapitana Reeves, którzy współpracowali ze sobą skutecznie, choć nie bez tarć. Potem jednak klimat, ciężka praca, kiepskie wyżywienie i warunki życia odbiły się wyraźnie na zdrowiu ludzi.

Stan zdrowia jeńców stawał się niepokojący. Pozbawieni mięsa – chyba że mieszkańcy sąsiedniej wioski sprzedali im czasem rachityczną krowę – pozbawieni masła i chleba, jeńcy, których posiłek składał się czasem z samego ryżu, stali się stopniowo podobni do szkieletów, których widok tak wstrząsnął Joyce'em. Jedni musieli całymi dniami ciągnąć za sznur, który powodował opadanie młota na pale, i ta galernicza praca w połączeniu z tępym odgłosem uderzeń stanowiła prawdziwą torturę. Inni też nie mieli lepiej, zwłaszcza zaś ci, którzy, zanurzeni do połowy w wodzie, stali godzinami na rusztowaniu podtrzymując słupy, podczas gdy z góry spadał na nich ogłuszający huk uderzeń kafara.

Morale było jeszcze względnie dobre dzięki zapałowi takich oficerów jak porucznik Harper. Pełen werwy i energii, sypał cały dzień jowialnymi słowami zachęty; choć oficer, nie oszczędzał się i bez wahania przykładał rękę do roboty, ciągnąc ze wszystkich sił za sznur, żeby dopomóc najsłabszym. Czasami wykazywali jeszcze poczucie humoru, na przykład gdy nadciągał kapitan Reeves ze swym planem, skalówką, poziomicą i innymi własnoręcznie sfabrykowanymi przyrządami i ślizgał się po powierzchni wody na chwiejnej tratwie, w towarzystwie małego inżyniera japońskiego, który nie odstępował go na krok, naśladował wszystkie jego gesty i z powagą notował cyfry w swym notesie.

Ponieważ oficerowie postępowali ściśle według życzeń pułkownika, losy mostu w zasadzie leżały w jego potężnych rękach. Wiedział o tym. Toteż czuł usprawiedliwioną dumę zwierzchnika, który kocha odpowiedzialność i szuka jej, lecz także – w równym stopniu – bierze na swoje barki cały ciężar kłopotów związanych z tym zaszczytem i z tym stanowiskiem.

Wzrastająca liczba chorych martwiła go najbardziej. Widział, jak jego kompanie dosłownie topnieją w oczach. Powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie, jakaś cząstka żywego organizmu ludzkiego roztapiała się w otaczającym wszechświecie. Ten wszechświat ziemi, ogromnej i bujnej roślinności, wody i wilgotnego powietrza usianego moskitami nie wydawał się jednak wzruszać tą daniną. Z arytmetycznego punktu widzenia była to tylko ścisła wymiana cząsteczek, których strata, boleśnie przez jeńców odczuwana, wyrażała się w tysiącach kilogramów, nie przynosząc na zewnątrz żadnej widocznej korzyści.

Clipton obawiał się poważnej epidemii, na przykład cholery, która wybuchła w innych obozach. Dotychczas uniknięto tej klęski dzięki rygorystycznej dyscyplinie, ale przypadków malarii, dyzenterii i beri – beri było bez liku. Z dnia na dzień wzrastała liczba osób, które Clipton zmuszony był uznać za niezdolne do pracy. Dzięki kilku paczkom Czerwonego Krzyża, które uniknęły zagrabienia przez Japończyków i zostały przeznaczone dla chorych, udało mu się zapewnić prawie że odpowiednią dietę tym, którzy mogli jeść. Dla jeńców, którzy ciągnąc kafar pozrywali sobie nie tylko mięśnie, ale wykończyli się nerwowo do tego stopnia, że miewali halucynacje i koszmarne wizje, dla tych jeńców kojącym balsamem był sam wypoczynek.

Pułkownik Nicholson, który kochał swych żołnierzy, wspierał z początku Cliptona całą powagą swego autorytetu, aby usprawiedliwić wobec Japończyków owe zwolnienia z pracy. Uprzedził z góry ewentualne protesty Saito wymagając dodatkowego wysiłku od zdrowych.

Ale od dłuższego już czasu wydawało mu się, że Clipton przesadza. Podejrzewał go, że wyraźnie przekracza uprawnienia lekarza i – przez słabość – uznaje za chorych tych jeńców, którzy mogliby jeszcze pracować. Do wyznaczonej daty ukończenia robót pozostał zaledwie miesiąc – nie była to z pewnością odpowiednia pora na popuszczanie cugli. Tego ranka przyszedł do szpitala, aby osobiście zorientować się w sytuacji, rozmówić się na serio z Cliptonem i sprowadzić lekarza, gdyby zaszła potrzeba, na właściwą drogę w sposób stanowczy, lecz taktowny, jak przystoi wobec oficera – specjalisty w rozmowie na temat tak drażliwy.

– Cóż dolega temu na przykład? – zapytał zatrzymując się i zwracając do chorego. – Co ci jest, mój chłopcze?

Przechadzał się między dwoma rzędami jeńców, leżących na bambusowych pryczach. Jedni dygotali w gorączce, inni leżeli bezwładnie. Spod nędznych koców wyglądały trupie twarze. Clipton wtrącił żywo, tonem dość ostrym:

– Czterdzieści stopni gorączki dziś w nocy, Sir. Malaria.

– Dobrze, dobrze – odparł pułkownik przechodząc dalej. – a ten?

– Wrzody tropikalne. Wczoraj dłubałem mu w nodze, o… tym nożem. Nie miałem innego przyrządu. Zrobiłem mu dziurę wielkości piłki do golfa, Sir.

– Więc to było to – mruknął pułkownik Nicholson. – Słyszałem, jak ktoś krzyczał wczoraj wieczorem.

– Tak, to było to. Czterech kolegów musiało go trzymać. Spodziewam się, że uratuję mu nogę… ale nie jestem pewien – dorzucił zniżonym głosem. – Naprawdę chciałby pan, żebym go wysłał na most, Sir?

– Proszę nie mówić głupstw, Clipton. Naturalnie, że nie. Z chwilą kiedy pańskim zdaniem… Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie idzie o to, żeby zmuszać do pracy chorych czy poranionych. Trzeba tylko, żebyśmy sobie wszyscy zdali sprawę z jednego: musimy ukończyć pracę w ciągu miesiąca. Wiem, że wymaga to ogromnego wysiłku, ale nic na to nie mogę poradzić. W konsekwencji za każdym razem, kiedy zabiera mi pan człowieka, praca staje się tym cięższa dla innych. Powinien pan mieć to stale na uwadze, pojmuje pan? Jeśli nawet ktoś nie jest w najlepszej formie fizycznej, może przecież być użyteczny pomagając przy lekkich pracach, na przykład przy lżejszych pracach montażowych lub wykończeniowych, do których zabierze się wkrótce Hughes!

– Przypuszczam, że ma pan zamiar pomalować most, Sir?

– Nie możemy o tym myśleć, Clipton! – gwałtownie odparł pułkownik. – Moglibyśmy najwyżej pomalować wapnem. Co za wspaniały cel dla samolotów! Zapomina pan, że toczy się wojna!

– To prawda, Sir. Toczy się wojna.

– Nie, żadnego luksusu. Jestem temu przeciwny. Wystarczy, że most będzie wyglądał porządnie i że będzie starannie wykończony… Przyszedłem właśnie, żeby panu to powiedzieć, Clipton. Trzeba dać ludziom do zrozumienia, że to jest sprawa solidarności… A co jest temu, na przykład?

– Ciężka rana na ramieniu, której nabawił się dźwigając belki na budowę pańskiego przeklętego mostu, Sir! – wybuchnął Clipton. – Mam dwudziestu takich jak on. Naturalnie, przy ogólnym stanie ich zdrowia rany nie goją się, tylko jątrzą. Nie mam żadnych środków, żeby ich odpowiednio leczyć.

– Zastanawiam się – powiedział pułkownik Nicholson, uparcie idąc za swoją myślą i przymykając oczy na niewłaściwe odezwanie się Cliptona – zastanawiam się, czy w takim wypadku świeże powietrze i odpowiednie zajęcie nie przyczyniłoby się do ich wyzdrowienia bardziej niż bezczynność i zamknięcie w pańskim baraku. No, Clipton, co pan o tym myśli? Poza tym nie odsyła się u nas człowieka do szpitala z powodu zadraśnięcia w ramię. Myślę, że po zastanowieniu zgodzi się pan w końcu z moim zdaniem.

– U nas, Sir… u nas… u nas!

Podniósł ręce ku niebu gestem bezsilności i rozpaczy. Pułkownik zaciągnął go od chorych do przyległej komórki i w dalszym ciągu bronił swego stanowiska, powołując się na wszystkie racje, jakie zwierzchnik może przytoczyć w wypadku, gdy pragnie raczej przekonać niż rozkazać.

W końcu, gdy Clipton nie wydawał się przekonany, wysunął najpoważniejszy argument: jeśli lekarz będzie nadal tak postępował, Japończycy sami zajmą się opróżnieniem szpitala i uczynią to nie oszczędzając nikogo.

– Saito mi zagroził, że użyje drakońskich środków – powiedział.

Było to pobożne kłamstwo. Saito w tym czasie doszedł już do wniosku, że gwałt mija się z celem, i w gruncie rzeczy był bardzo zadowolony widząc, jak pod jego oficjalnym kierownictwem powstaje najpiękniejszy obiekt na całej linii. Pułkownik Nicholson uważał, że ma prawo zniekształcić w ten sposób prawdę, chociaż dręczyło to jego sumienie. Nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie żadnego środka, który pomagał w ukończeniu mostu – tego mostu, któremu brakowało zaledwie kilkadziesiąt stóp, by nieprzerwaną linią przeciąć dolinę rzeki Kwai.

Wobec tej groźby Clipton, przeklinając w duchu pułkownika, ustąpił. Zwolnił ze szpitala mniej więcej jedną czwartą chorych, mimo wielkich skrupułów, jakie opanowywały go za każdym razem, gdy musiał dokonać wyboru. W ten sposób odesłał do pracy gromadę ludzi kulawych, z lżejszymi ranami oraz chorych chronicznie na malarię, którzy mogli jednak poruszać nogami.

Nie protestowali. Wiara pułkownika była z rodzaju tych, co przenoszą góry, budują piramidy, katedry lub mosty i sprawiają, że umierający pracują z uśmiechem na ustach. Przekonał ich apel skierowany do poczucia solidarności. Bez szemrania wrócili nad rzekę. Nieszczęśnicy, których jedno ramię unieruchamiał bezkształtny, brudny opatrunek, chwytali sznur od kafara zdrową ręką, ciągnęli miarowo resztkami woli i sił, uwieszając się całym swym mizernym ciężarem i dorzucając ten ofiarny, bolesny wysiłek do sumy cierpień, które z wolna doprowadzały most na rzece Kwai do jego ostatecznego kształtu.

Dzięki temu przypływowi sił roboczych most został wkrótce ukończony. Pozostało już tylko „wygładzić go”, jak mówił pułkownik, tak aby budowla była wykończona w najdrobniejszych szczegółach.

Загрузка...