Jestem jak maszyna puszczona na zbyt szybkich obrotach: łożyska rozgrzane, lada chwila —zacznie kapać roztopiony metal, i wszystko —na nic. Prędzej —zimnej wody, logiki. Leję wiadrami, ale logika syczy na gorących łożyskach i rozpływa się w powietrzu w nieuchwytną białą parę.
No tak, jasne: żeby określić rzeczywistą wartość funkcji —trzeba ustalić jej granicę. Jasne, że wczorajsze idiotyczne „zniknięcie we wszechświecie” ma granicę w śmierci. Bo śmierć —to właśnie najpełniejsze unicestwienie siebie we wszechświecie. Jeżeli zatem przez „M” oznaczymy miłość, a przez „S” —śmierć, to M = f(S), czyli miłość i śmierć…
Tak, właśnie, właśnie. Dlatego boję się I, walczę z nią, nie chcę. Dlaczego jest we mnie zarazem „nie chcę” i „chcę”? Najstraszniejsze jest właśnie to, że chcę tej wczorajszej szczęśliwej śmierci. Najstraszniejsze jest właśnie, że nawet teraz, po scałkowaniu funkcji logicznej, kiedy widać już, że skrycie zawiera się w niej śmierć, mimo wszystko chcę wargami, rękami, piersią, każdym milimetrem…
Jutro —Dzień Jednomyślności. Rzecz jasna, ona też tam będzie, będę ją widział, ale tylko z daleka. Z daleka —to będzie bolało, bo muszę, bo coś pcha mnie niewstrzymanie, żeby —obok niej, żeby —jej ręce, jej ramię, jej włosy… Ale dobrze —chcę nawet tego bólu.
Dobroczyńco Wielki! Co za absurd —chcieć bólu. Któż nie pojmie, że składniki bólowe są ujemne, pomniejszają sumę, którą nazywamy szczęściem. A zatem…
A właśnie —żadnych „zatem”. Czysto. Nago.
Za szklanymi ścianami domu —wietrzny, gorączkowo różowy, niespokojny zachód słońca. Odwracam fotel, żeby nie pchała mi się przed oczy ta różowość, przeglądam notatki —i widzę: znowu zapomniałem, że piszę nie dla siebie, lecz dla was, nieznani, których kocham i którym współczuję —dla was, którzy wleczecie się jeszcze gdzieś w dole, w odległych wiekach.
Na przykład —Dzień Jednomyślności, ten wielki dzień. Zawsze go lubiłem —od dziecka. Zdaje się, że dla nas —to coś takiego, jak dla starożytnych —„Wielkanoc”. Pamiętam, zdarzało się w przeddzień: ułożysz sobie taki kalendarzyk godzinowy —i z triumfem potem wykreślasz godziny: już o godzinę bliżej, o godzinę krócej trzeba czekać… Gdybym był pewien, że nikt tego nie zauważy —słowo honoru, nawet teraz nosiłbym przy sobie taki kalendarzyk, według niego odliczałbym czas, który jeszcze pozostał do jutra, kiedy ujrzę —choćby z daleka…
(Przeszkodzono mi: przyszła nowa junifa, prosto z pracowni. Zgodnie ze starym zwyczajem wszystkim nam w przededniu święta wydaje się nowe junify. Na korytarzu —kroki, radosne okrzyki, gwar).
Ciągnę dalej. Jutro ujrzę scenę, która powtarza się co roku i za każdym razem od nowa budzi wzruszenie: potężny kielich zgody, ze czcią uniesione ręce. Jutro —dzień corocznych wyborów Dobroczyńcy. Jutro znów wręczymy Dobroczyńcy klucze do niezłomnej twierdzy naszego szczęścia.
Ma się rozumieć, w niczym to nie przypomina chaotycznych, niezorganizowanych wyborów starożytnych, kiedy —aż śmiech pomyśleć —nieznany był zawczasu nawet sam rezultat wyborów. Budować państwo na gruncie absolutnie nieprzewidywalnej przypadkowości, na oślep —czy może być większy bezsens? A przecież, jak się okazuje, trzeba było wieków, żeby to zrozumieć.
Czyż trzeba nadmieniać, że i w tej sprawie nie ma u nas miejsca na żadne przypadkowości, żadne niespodzianki? Same wybory mają raczej symboliczne znaczenie: przypominają, że stanowimy jeden potężny, wielokomórkowy organizm, że jesteśmy —mówiąc językiem „Ewangelii” starożytnych —jednym Kościołem. Albowiem historia Państwa Jedynego nie zna przypadku, by nawet pojedynczy głos ośmielił się w tym dniu zakłócić majestatyczne unisono.
Starożytni podobno przeprowadzali wybory w jakiejś tam tajemnicy, kryjąc się jak złodzieje; niektórzy nasi historycy twierdzą nawet, że na obchodach świąt wyborczych zjawiali się starannie zamaskowani (wyobrażam sobie to fantastyczne mroczne widowisko: noc, ulica, skradające się pod ścianami postaci w czarnych płaszczach; chwiejący się na wietrze szkarłatny płomień pochodni…). Czemu miała służyć cała ta tajemniczość —do tej pory ostatecznie nie wyjaśniono; najprawdopodobniej wybory wiązały się z jakimiś mistycznymi zabobonami, może nawet —ze zbrodniczymi obrzędami. My nie mamy nic do ukrycia, my nie mamy czego się wstydzić: świętujemy wybory jawnie, uczciwie, w biały dzień. Widzę, jak wszyscy głosują na Dobroczyńcę —i jakże mogłoby być inaczej, skoro „wszyscy” i „ja” —to jedno „MY”. O ileż to szlachetniejsze, szczersze, wyższe nad tchórzliwą, złodziejską „tajemnicę” starożytnych. Poza tym: o ileż bardziej celowe. Jeżeli nawet założyć rzecz niemożliwą, to znaczy jakiś dysonans w zwykłej monotonii, to przecież niewidzialni Opiekunowie są tu, na miejscu, w naszych szeregach: od razu mogą ustalić numery tych, którzy zbłądzili, ich samych ocalić przed dalszymi fałszywymi krokami, a Państwo Jedyne —przed nimi. A wreszcie, jeszcze jedno…
Za ścianą po lewej: przed lustrzanymi drzwiami szafy —kobieta pospiesznie rozpina junifę. I na sekundę mgliście: oczy, wargi, dwie ostre różowe zalążnie. Potem opada zasłona, we mnie natychmiast dzień wczorajszy, i nie wiem —co: „wreszcie jeszcze jedno”, i nie chcę o tym, nie chcę! Chcę tylko jednego: I. Chcę, żeby w każdej chwili, w każdym momencie, zawsze była ze mną —tylko ze mną. A to wszystko, co teraz pisałem o Jednomyślności, jest niepotrzebne, to nie to, mam ochotę wszystko wykreślić, podrzeć, wyrzucić. Bo wiem (to bluźnierstwo, ale niech będzie): święto —to tylko z nią, tylko wtedy, kiedy ona będzie przy mnie, ramię przy ramieniu. A bez niej —jutrzejsze słońce będzie tylko krążkiem z blachy, niebo —blachą malowaną na niebiesko, a ja sam… Chwytam za telefon:
— I, to wy?
— Tak, to ja. Wy tak późno?
— Może jeszcze nie za późno. Chcę was prosić… Chcę, żebyście jutro byli ze mną. Kochana…
„Kochana” —mówię całkiem cicho. I nie wiedzieć czemu miga mi przed oczami scena z dzisiejszego poranka na pochylni: dla żartu położyliśmy pod strunowym młotem zegarek —zamach, podmuch w twarz —i tkliwie stutonowe, lekkie zetknięcie z kruchym zegarkiem.
Pauza. Wydaje mi się, że słyszę tam —w pokoju I —czyjś szept. Potem jej głos:
— Nie, nie mogę… Przecież rozumiecie: sama bym… Nie, nie mogę. Dlaczego? Zobaczycie jutro.