W Królewskim Muzeum Sztuki[1] w Ankh-Morpork nastała północ.

Mniej więcej raz na minutę nowemu pracownikowi, Rudolfowi Scatteringowi, przychodziło do głowy, że może lepiej było powiedzieć kustoszowi o swojej nyctofobii — lęku przed dziwnymi odgłosami. A właściwie, jak się teraz przekonał, lęku przed absolutnie wszystkim, co mógłby zobaczyć (albo też, jeśli się lepiej zastanowić, czego mógłby nie zobaczyć), usłyszeć, wywąchać i poczuć pełznące po plecach podczas tych nieskończonych godzin nocnej zmiany. Nie pomagało powtarzanie sobie, że wszystko tutaj jest martwe. Wcale nie pomagało. Oznaczało to bowiem, że on sam się wyróżnia.

I nagle usłyszał szloch. Krzyk byłby lepszy. Kiedy człowiek słyszy krzyk, przynajmniej nie ma wątpliwości. Szloch to coś, na co człowiek czeka, by usłyszeć znowu, bo nie jest przekonany, czy dobrze usłyszał.

Scattering drżącą dłonią uniósł latarnię. Nikogo nie powinno tu być. Muzeum było bezpiecznie zamknięte i nikt nie mógłby wejść. Ani też — co właśnie przyszło mu do głowy — wyjść.

Pożałował, że o tym pomyślał.

Znajdował się w piwnicach, które nie były najbardziej przerażającymi miejscami na trasie obchodu. Zawierały głównie stare regały i szuflady pełne rzeczy prawie — ale stanowczo nie całkiem — wyrzuconych. Muzea nie lubią wyrzucać rzeczy, ponieważ później mogą się one okazać bardzo ważne.

Znowu szloch… i jakby drapanie… ceramiki?

A zatem szczur? Gdzieś z tyłu na półkach? Ale przecież szczury nie szlochają, prawda?

— Słuchaj, naprawdę nie chciałbym tam po ciebie wchodzić — oświadczył Scattering szczerze i precyzyjnie.

Półki eksplodowały. Miał wrażenie, że dzieje się to w zwolnionym tempie: odłamki ceramiki i posążków rozprzestrzeniały się, sunąc ku niemu. Upadł na plecy, a rosnąca chmura przeleciała nad nim i trafiła w regały po drugiej stronie piwnicy. Zdemolowała je.

Scattering leżał na podłodze, niezdolny się ruszyć, w każdej chwili oczekując rozerwania na strzępy przez upiory wynurzające się z jego wyobraźni…

Ludzie z dziennej zmiany znaleźli go rankiem głęboko śpiącego i obsypanego pyłem. Wysłuchali jego bełkotliwych wyjaśnień, traktowali łagodnie i zgodzili się, że inny typ kariery byłby chyba bardziej odpowiedni dla jego temperamentu. Przez jakiś czas zastanawiali się, co właściwie chciał zrobić w tej piwnicy — nocni strażnicy nawet w najlepszych chwilach są ludźmi raczej dziwnymi — ale szybko o tym zapomnieli… z powodu znaleziska.

Pan Scattering dostał potem pracę w sklepie zoologicznym przy Błonnych Schodach, ale zrezygnował po trzech dniach, bo kotki patrzyły na niego w taki sposób, że miał koszmary. Świat bywa bardzo okrutny wobec niektórych osób. Ale Rudolf Scattering nigdy nikomu nie powiedział o tej cudownie migotliwej damie trzymającej nad głową kulę. Damie, która uśmiechnęła się do niego, nim zniknęła. Nie chciał, żeby ludzie uważali go za dziwaka.


* * *

Chyba nadeszła już pora, by pomówić o łóżkach.

Lektrologia — nauka o łóżku i jego najbliższym otoczeniu — może być niezwykle użyteczna i wiele powiedzieć o właścicielach. Choćby tylko tyle, że są bardzo rozsądnymi i przemyślnymi twórcami sztuki instalacji.

Łoże nadrektora Ridcully’ego na Niewidocznym Uniwersytecie to co najmniej półtora łoża, jako że ma osiem kolumn. Obejmuje niewielką bibliotekę i barek, mieści też w sobie ukrytą, zamykaną wygódkę w całości z mahoniu i mosiądzu. Pozwala to uniknąć długich wycieczek w chłodne noce, zawsze łączących się z ryzykiem potknięcia o kapcie, puste butelki, buty i wszelkie inne bariery, jakie spotyka na swej drodze człowiek, który modli się, by następną rzeczą, o jaką uderzy się w palec, była porcelana, a przynajmniej łatwo dawała się zmyć.

Łóżko Trevora Likely’ego znajduje się w dowolnym miejscu: na podłodze u kolegi, na stryszku jakiejś niezamkniętej stajni (co stanowiło zwykle bardziej aromatyczne rozwiązanie) czy w pokoju pustego domu (choć ostatnio trudniej takie znaleźć). Czasami Trev śpi też w pracy (choć z tym stara się uważać, bo stary Smeems chyba nigdy nie sypia i mógłby go przyłapać). Trev potrafi spać wszędzie — i to robi.

Glenda śpi w starym żelaznym łóżku[2], którego materac i sprężyny przez lata delikatnie i łagodnie uformowały się wokół niej, pozostawiając rozległe zagłębienie. Dolną powierzchnię tego legowiska powstrzymuje od zetknięcia z podłogą ściółka bardzo tanich i żółknących powieści romantycznych z tego rodzaju, w którym słowo „gorset” pada w sposób naturalny. Umarłaby chyba, gdyby ktoś to odkrył — a może raczej ten ktoś by umarł, gdyby ona odkryła, że odkrył. Na poduszce zwykle leży bardzo stary pluszowy miś Pan Kiwaczek.

Tradycyjnie, w leksykonie patosu, taki miś powinien mieć jedno oko, jednak wskutek dziecinnej pomyłki przy szyciu miał troje i był bardziej oświecony niż przeciętne misie.

Łóżko Juliet Stollop zostało zareklamowane jej matce jako odpowiednie dla księżniczki i przypomina mniej więcej łoże nadrektora, choć ogólnie raczej mniej, gdyż składa się z muślinowej zasłony wokół bardzo wąskiego i bardzo taniego łóżka. Jej matka nie żyje. Można to wywnioskować z faktu, że kiedy posłanie załamało się pod ciężarem rosnącej dziewczynki, ktoś podparł je skrzynkami. Matka dopilnowałaby przynajmniej tego, by — jak wszystko w pokoju — były pomalowane na różowo, z małymi koronami.

Pan Nutt skończył siedem lat, nim odkrył, że spanie — dla niektórych ludzi — wymaga specjalnego mebla.


* * *

Jest teraz druga w nocy. Duszna cisza panuje na starożytnych korytarzach i krużgankach Niewidocznego Uniwersytetu. Cisza zalega w bibliotece, cisza zalega w salach. Tyle jest tej ciszy, że można ją usłyszeć. Gdziekolwiek dociera, zatyka uszy niczym niewidoczna wata.

Brzdęk! Delikatny dźwięk przefrunął między murami — moment płynnego złota w styksowej ciszy.

I znowu cisza zapanowała nad schodami. Zakłóciło ją szuranie oficjalnych ciepłych kapci Smeemsa, Świecowego Waleta, wykonującego swój obchód przez długą noc, od jednego świecznika do drugiego, i ładującego je z oficjalnego kosza. Dzisiaj dysponował pomocą (choć sądząc z okazjonalnych pomruków, nie była to pomoc dostateczna) ściekacza.

Nazywano go Świecowym Waletem, ponieważ tak właśnie określono jego stanowisko w księgach uniwersytetu, kiedy zostało utworzone prawie dwa tysiące lat temu. Utrzymywanie w sprawności świeczników, lichtarzy oraz — nie najmniej ważne — kandelabrów było pracą niemającą końca. Prawdę mówiąc, była to najważniejsza ze wszystkich prac, przynajmniej w rozumieniu Świecowego Waleta. Owszem, naciskany, Smeems pewnie by przyznał, że wokół kręcą się ludzie w szpiczastych kapeluszach, ale ci przychodzili i odchodzili, i głównie przeszkadzali. Niewidoczny Uniwersytet nie cieszył się bogactwem okien i bez Świecowego Waleta w ciągu jednego dnia zaległyby tu ciemności. To, że magowie zwyczajnie wyszliby na ulicę i z rojących się tłumów zatrudnili innego człowieka, który potrafi wspinać się na drabinę z kieszeniami pełnymi świec, nawet nie przyszło mu do głowy. Był niezastąpiony, dokładnie tak jak każdy Świecowy Walet przed nim.

A teraz za sobą usłyszał stuk rozkładającej się służbowej składanej drabiny.

Odwrócił się gwałtownie.

— Trzymaj to draństwo! — huknął. — Chcesz do końca życia być ściekaczem?

— Właściwie to całkiem lubię być ściekaczem, proszę pana…

— Ha! Zanik ambicji jest przekleństwem klasy pracującej! Dawaj ją!

Świecowy Walet chwycił drabinę akurat w chwili, gdy jego pechowy pomocnik ją zamykał.

— Bardzo przepraszam, proszę pana.

— Zawsze znajdzie się miejsce przy zbiorniku do maczania knotów! — Smeems dmuchał na kostki.

— Rozumiem, proszę pana.

Świecowy Walet spojrzał na szarą, okrągłą i szczerą twarz. Miała niewzruszenie przyjazny wyraz, który wydawał się lekko niepokojący, zwłaszcza kiedy się wiedziało, na co człowiek właściwie patrzy. A on wiedział, co to takiego, ale nie wiedział, jak się nazywało.

— Przypomnij, jak masz na imię. Nie mogę pamiętać, jak każdemu na imię.

— Nutt, panie Smeems. Przez dwa t.

— Myślisz, że to drugie t coś zmienia, Nutt?

— Niespecjalnie, proszę pana.

— Gdzie jest Trev? Powinien dzisiaj pracować.

— Bardzo źle się czuł, proszę pana. Prosił, żebym go zastąpił.

Świecowy Walet burknął coś niechętnie.

— Musisz porządnie wyglądać, żeby pracować nad schodami, Nutts.

— Nutt, proszę pana. Przepraszam. Urodziłem się taki nieporządny.

— Przynajmniej nikt cię teraz nie widzi — przyznał Smeems. — No dobrze, chodź za mną i staraj się wyglądać mniej… No, staraj się po prostu nie wyglądać.

— Tak, proszę pana, ale myślę…

— Nie płacą ci za myślenie, młody… człowieku.

— Postaram się go unikać, proszę pana.

Dwie minuty później Smeems stał przed Cesarzem, obserwowany przez należycie zdumionego Nutta.

Góra srebrzystoszarego łoju niemal całkowicie wypełniała odizolowane skrzyżowanie kamiennych korytarzy. Płomień tej świecy — megaświecy zbudowanej z ogarków wielu, wielu tysięcy świec, jakie płonęły tu wcześniej, a wszystkie pociekły i zlały się w jedną wielką bryłę — był tylko lekkim blaskiem pod sufitem, zbyt słabym, by cokolwiek oświetlać.

Smeems wypiął pierś. Stanął oto wobec Historii.

— Spójrz, Nutts!

— Tak, proszę pana. Spoglądam, proszę pana. I jestem Nutt, proszę pana.

— Dwa tysiące lat patrzą na ciebie z czubka tej świecy, Nutts. Oczywiście ciebie trudniej im zobaczyć niż mnie.

— Oczywiście, proszę pana. To wspaniałe.

Smeems gniewnie rzucił okiem na okrągłą, przyjazną twarz, ale zobaczył jedynie wygładzoną, niemal przerażającą gorliwość. Lekko tylko przyszczypując kciuk, rozłożył drabinę i wspiął się po niej ostrożnie do miejsca, skąd nie mogła już doprowadzić go wyżej. Z tej bazy wypadowej kolejne pokolenia Świecowych Waletów wyryły i utrzymywały stopnie wzdłuż, osiowej ściany olbrzyma.

— Naciesz swoje oczy tym widokiem, chłopcze! — zawołał z góry, a jego typowy gniewny nastrój wydawał się nieco złagodzony zetknięciem z tą wspaniałością. — Pewnego dnia to ty możesz być… człowiekiem, który wespnie się na ten uświęcony łój!

Przez chwilę Nutt wyglądał jak ktoś, kto bardzo się stara ukryć minę osoby mającej szczerą nadzieję, że jej przyszłość zawiera coś więcej niż tylko wielką świecę. Był młody i pewnie dlatego nie żywił dla wieku takiego szacunku, jaki okazują osoby… no, wiekowe. Ale na jego twarz zaraz powrócił ten uprzejmy nie całkiem uśmiech. Nigdy nie znikał na długo.

— Tak, proszę pana — odpowiedział Nutt, ponieważ to zwykle działało.

Niektórzy twierdzą, że Cesarz został zapalony tej samej nocy, kiedy powstał Niewidoczny Uniwersytet, i od tego czasu nigdy nie zgasł. Z pewnością był ogromny — takie coś powstaje, kiedy przez jakieś dwa tysiące lat każdej nocy ktoś zapala grubą świecę od skwierczącego ogarka starej i mocno wciskają w ciepły wosk. Oczywiście nie było już widać żadnego lichtarza — tkwił gdzieś w rozległych pokładach woskowych kaskad piętro niżej.

Mniej więcej tysiąc lat temu Niewidoczny Uniwersytet nakazał wybić duży otwór w stropie korytarza poniżej, a Cesarz już wtedy sięgał tam na wysokość siedemnastu stóp. Teraz miał łącznie trzydzieści osiem stóp czystej, naturalnej, cieknącej świecy. Smeems odczuwał dumę — był strażnikiem płomyka, który nigdy nie gaśnie. Cesarz stanowił przykład dla wszystkich: światło, które nie zawodzi, ognik w ciemności, latarnia tradycji. Uniwersytet bardzo poważnie traktował tradycje, przynajmniej kiedy o tym pamiętał.

A także teraz…

Gdzieś z oddali dobiegł dźwięk, jakby ktoś nadepnął na wielką kaczkę, a po nim okrzyk:

— Hej! Goń Megapoda!

A potem rozpętało się piekło.

Jakiś… stwór wypadł z mroku.

Jest taka wyliczanka: „Ani zwierz, ani ptak, ani czerwony rak”. Ten stwór był nimi wszystkimi, a dodatkowo zawierał pewne fragmenty nieznane nauce, koszmarom ani nawet kebabowi. Z pewnością było w nim coś czerwonego, dużo machania, a Nutt mógłby przysiąc, że dostrzegł też wielki sandał. Zauważył szalone, rozbiegane oczy i wielki żółtoczerwony dziób, ale wtedy stwór znikł już w głębi innego mrocznego korytarza. Bezustannie wydawał przy tym ten sam głuchy, skrzeczący odgłos, jaki wytwarzają polujący na kaczki, nim zostaną zastrzeleni przez innych polujących na kaczki.

— Hej! Goń Megapoda! — Nie było jasne, gdzie rozlega się to wołanie. Zdawało się, że dobiega zewsząd. — Tam skacze! Hej, goń Megapoda!

Krzyk podjęto ze wszystkich stron i z cieni w korytarzach — prócz tego, którym uciekła bestia — wygalopowały niezwykłe kształty; w migotliwym świetle Cesarza okazały się ciałem profesorskim uniwersytetu. Każdego maga niósł na barana mocny uczelniany portier w meloniku. Do biegu zachęcały ich butelki piwa, zgodnie z tradycją zwisające na sznurkach z długich patyków, tuż poza zasięgiem portierów.

Smętne kwakanie zabrzmiało ponownie w pewnej odległości; któryś z magów machnął laską w powietrzu.

— Ptaszek odlatuje! — zawołał. — Hej, goń Megapoda!

Zderzający się magowie, którzy podkutymi butami swych wierzchowców połamali już chwiejną drabinę Smeemsa, ruszyli natychmiast, przepychając się i walcząc o lepszą pozycję.

Jeszcze przez chwilę rozbrzmiewało w oddali „Hej! Goń Megapoda!”. Kiedy Nutt był już pewien, że uczeni odjechali, wyczołgał się z kryjówki za Cesarzem, podniósł to, co pozostało z drabiny, i rozejrzał się.

— Proszę pana?! — zawołał.

Nad sobą usłyszał mruknięcie. Spojrzał w górę.

— Nic się panu nie stało?

— W życiu nie czułem się lepiej. Widzisz moje stopy?

Nutt uniósł latarnię.

— Tak, proszę pana. Z przykrością informuję, że drabina się połamała.

— No to zrób coś z tym! Ja tu muszę się skoncentrować na chwycie!

— Myślałem, że nie płacą mi za myślenie, proszę pana.

— Nie próbuj być taki sprytny!

— Czy mogę spróbować być dostatecznie sprytny, by sprowadzić pana na dół, proszę pana?

Odpowiedzią był surowy brak reakcji. Nutt westchnął i sięgnął do dużej płóciennej torby z narzędziami.

Smeems wisiał na zawrotnie wysokiej świecy i w dole słyszał tajemnicze drapania i brzęki. Potem, w ciszy i tak nagle, że aż syknął, zaostrzony kształt wyrósł obok niego, kołysząc się delikatnie.

— Skręciłem razem trzy drągi od gasideł, proszę pana — oznajmił z dołu Nutt. — I pewnie widzi pan umocowany na czubku hak do kandelabru, tak? Jest też lina. Widzi ją pan? Myślę, że jeśli uda się panu zarzucić pętlę na Cesarza, nie będzie się zbytnio ześlizgiwać, więc będzie pan mógł opuścić się wolno na podłogę. Aha, jest też tam pudełko zapałek.

— Po co? — zdziwił się Smeems, sięgając do haka.

— Trudno nie zauważyć, proszę pana, że Cesarz zgasł — odparł grzecznie głos z dołu.

— Nie, wcale nie zgasł.

— Chyba przyzna pan, że jednak tak, ponieważ nie widać…

— W najważniejszym dziale tego uniwersytetu nie ma miejsca dla osób ze słabym wzrokiem, Nutts!

— Proszę o wybaczenie. Nie wiem, co mnie opętało, proszę pana. Teraz widzę płomień!

Z góry dobiegł odgłos pocieranej zapałki i plama żółtego światła rozlała się na suficie, kiedy świeca, co nigdy nie gaśnie, została ponownie zapalona. Wkrótce potem Smeems bardzo delikatnie opuścił się na podłogę.

— Brawo, proszę pana — rzekł Nutt.

Świecowy Walet strzepnął z zatłuszczonej koszuli strużkę zakrzepłego wosku.

— Dobrze — mruknął. — Będziesz musiał tu wrócić rano, żeby zdjąć…

Ale Nutt wspinał się już po linie jak pająk. Po drugiej stronie świecy coś brzęknęło głośno, gdy spadły na dół drążki gasideł, a potem chłopak zjechał po linie z hakiem pod pachą. I już stał, pełen gorliwości i wyszorowanej (choć ubogo odzianej) skuteczności. Było w tym coś drażniącego. Świecowy Walet nie był przyzwyczajony do takiej postawy. Uznał, że musi trochę chłopaka przyhamować, dla jego własnego dobra.

— Wszystkie świece na uniwersytecie mają być zapalane knotem od świecy, która jeszcze się pali, mój chłopcze — rzekł surowo. — Skąd wziąłeś te zapałki?

— Wolałbym nie mówić, proszę pana.

— To mnie nie dziwi, wcale nie. A teraz gadaj, chłopcze!

— Nie chcę, żeby przeze mnie ktoś miał kłopoty, proszę pana.

— Ta niechęć dobrze o tobie świadczy, ale muszę nalegać — rzekł Świecowy Walet.

— No… wypadły panu z kieszeni, kiedy pan wchodził na drabinę.

W odległym korytarzu zabrzmiał ostatni okrzyk:

— Megapod schwytany!

Ale wokół Cesarza cisza słuchała z rozdziawionymi ustami.

— Pomyliłeś się, Nutts — oświadczył wolno Smeems. — Gdybyś był uważniejszy, przekonałbyś się chyba, jak sądzę, że upuścił je któryś z dżentelmenów.

— A tak, rzeczywiście, tak musiało być, proszę pana. Muszę się nauczyć, by nie wyciągać pochopnych wniosków.

I znowu Świecowy Walet doznał uczucia chwilowego zagubienia.

— No cóż, w takim razie nie będziemy już do tego wracać — wykrztusił jedynie.

— A co właściwie się przed chwilą działo, proszę pana? — spytał Nutt.

— Ach, tamto… To element któregoś z niezwykle istotnych magicznie działań dżentelmenów, mój chłopcze. Jest niezbędny dla właściwego działania świata, to pewne, nie ma co… Może nawet kierowali gwiazdy na słuszne drogi. To jedna z tych rzeczy, których musimy tu pilnować, rozumiesz — dodał, chytrze wślizgując się do magicznego towarzystwa.

— Tylko że to wyglądało jak chudy człowiek z dużą drewnianą kaczką na głowie.

— Wiesz, może rzeczywiście tak to wyglądało, kiedy się chwilę zastanowić, ale to dlatego, że tak właśnie wygląda dla takich ludzi jak my, którzy nie zostaliśmy obdarzeni okularystycznym widzeniem.

— Chce pan powiedzieć, że to taka metafora?

Smeems wytrzymał to całkiem nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności, które obejmowały wypłynięcie na takie głębiny, że pąkle przyczepiały się do jego bielizny.

— Zgadza się — przyznał. — To może faktycznie meta jakiegoś fora, który nie wygląda tak głupio.

— Otóż to, proszę pana.

Smeems spojrzał na Nutta. To nie jego wina, myślał. Nic nie poradzi na to, jaki jest.

Na chwilę ogarnęła go niezwykła czułość.

— Bystry z ciebie chłopak — przyznał. — Nie ma żadnych powodów, żebyś pewnego dnia nie został głównym ściekaczem.

— Bardzo panu dziękuję — odparł Nutt. — Ale jeśli pan pozwoli, to liczyłem raczej na coś bardziej na świeżym powietrzu, że tak powiem.

— Ale… to może być dość… trudne, można by sądzić.

— Tak, proszę pana. Wiem.

— Bo widzisz, wiele jest… rozumiesz, nie chodzi o mnie, ale o… no… o ludzi. Sam wiesz, jacy są ludzie.

— Tak. Wiem, jacy są ludzie.

Wygląda jak strach na wróble, gada aligancko jak któryś z dżentelmenów, myślał Smeems. Bystry jak strumyk, brudny jak szambo. Miał ochotę poklepać młodego… no, młodego po dziwnie kulistej głowie, ale się powstrzymał.

— Lepiej zostań na dole, przy zbiornikach — poradził. — Miło i ciepło, masz własne posłanie, jest przytulnie i bezpiecznie, nie?

Ku jego uldze chłopak nie odpowiedział. Ale kiedy wracali już przez mroczne korytarze, zapytał w zamyśleniu:

— Tak się zastanawiam, proszę pana… Ile razy ta świeca, która nigdy nie gaśnie… nie zgasła?

Smeems zdusił w gardle zgryźliwą ripostę. Coś mu mówiło, że na dalszą metę spowoduje tym tylko kłopoty.

— Świecy, która nigdy nie gaśnie, trzy razy nie udało się zgasnąć, odkąd zostałem Świecowym Waletem, mój mały — rzekł. — To rekord.

— Godne pozazdroszczenia osiągnięcie, proszę pana.

— Tak jest! I to pomimo tych wszystkich dziwności, jakie się ostatnio zdarzają.

— Naprawdę, proszę pana? Zdarzają się ostatnio rzeczy dziwniejsze niż zwykle?

— Młody… człowieku, to zdarza się tutaj bez przerwy.

— Jeden z chłopców ze zmywalni mówił, że wszystkie toalety na poziomie tesseraktycznym zmieniły się wczoraj w owce — wyznał Nutt. — Chciałbym to zobaczyć.

— Na twoim miejscu nie wychodziłbym dalej niż zmywalnie — rzekł pospiesznie Smeems. — I nie zwracaj uwagi na to, co robią dżentelmeni. Musisz pamiętać, że to najświetniejsze umysły tego świata. Gdybyś ich zapytał… — Przerwał na moment, by wymyślić coś naprawdę trudnego. — Ile jest 864 razy 316…?

— 274 024 — mruknął Nutt, nie całkiem pod nosem.

— Co? — zdziwił się Smeems.

— Tak tylko głośno myślę, proszę pana.

— Aha. No dobrze… Właśnie o to chodzi, rozumiesz. Podadzą ci odpowiedź, zanim mrugniesz. Najświetniejsze umysły na świecie — dodał Smeems, który wierzył w dowodzenie prawdy metodą powtarzania. — Najświetniejsze umysły. Zajęte sprawami wszechświata. Najświetniejsze…


* * *

— Nieźle było — uznał Mustrum Ridcully, nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu, rzucając się na głęboki fotel w sali klubowej z taką siłą, że mebel niemal wyrzucił go z powrotem. — Musimy to kiedyś powtórzyć.

— Oczywiście, nadrektorze. Powtórzymy. Za sto lat — odparł z satysfakcją nowy mistrz tradycji, przewracając kartki w wielkiej księdze. Dotarł do pożółkłego arkusza zatytułowanego Łowy na Megapoda, zanotował datę i czas, jaki poświęcono na odnalezienie wspomnianego Megapoda, po czym podpisał zamaszyście: Myślak Stibbons.

— A właściwie co to jest Megapod? — zainteresował się kierownik studiów nieokreślonych, dolewając sobie porto.

— Jakaś odmiana ptaka, jak przypuszczam. — Nadrektor skinął na wózek z drinkami. — Do mnie.

— Oryginalny Megapod został odkryty w spiżarni podkamerdynera — wyjaśnił mistrz tradycji. — Uciekł w trakcie kolacji i spowodował coś, co jedenaście wieków temu mój poprzednik opisał jako „istny rozgardiasz i gonitwę, kiedy całe Towarzystwo ścigało go po budynkach z wielką uciechą i mocną radością w duchu”.

— Dlaczego? — zdziwił się szef katedry komunikacji post mortem, zręcznie porywając z przejeżdżającego wózka karafkę pełną wzmacniacza radości ducha.

— Nie można pozwolić, żeby jakiś Megapod biegał dziko po uczelni, doktorze Hix — odparł Ridcully. — Każdy to panu powie.

— Nie, chodziło mi o to, dlaczego zrobimy to znowu za sto lat — wyjaśnił kierownik katedry komunikacji post mortem[3].

Pierwszy prymus odwrócił głowę.

— O bogowie… — mruknął.

— To tradycja — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, zwijając papierosa. — Musimy mieć tradycje.

— Właśnie, tradycje. I przyznam otwarcie, że ta akurat wzbudziła mój apetyt — dodał Ridcully. Skinął na służącego. — Mógłbyś tu przenieść deski serów od jeden do pięć, jeśli można? I jeszcze, hm… może trochę zimnej pieczeni, szynkę, parę krakersów i oczywiście pikle. — Rozejrzał się. — Ktoś chce jeszcze coś dodać?

— Chętnie zabawiłbym się chwilę z odrobiną owoców — oznajmił profesor zjawisk niepojętych. — A ty, bibliotekarzu?

— Uuk — warknęła postać skulona przy kominku.

— Oczywiście — przytaknął nadrektor. — Wózek owoców także. Dopilnuj tego, Downbody. I… może przyniosłaby to wszystko nowa dziewczyna? Powinna się przyzwyczajać do sali klubowej.

Reakcja była taka, jakby rzucił zaklęcie magiczne. Pokój, z sufitem przesłoniętym błękitnym dymem, nagle wypełnił się tą ciężką, dziwnie skupioną ciszą, wynikającą głównie z rozmarzonych spekulacji, ale w kilku rzadkich przypadkach także z odległych wspomnień.

Nowa dziewczyna… Na samą myśl o niej stare serca biły niebezpiecznie szybko.

Bardzo rzadko w życiu codziennym NU pojawiała się uroda. Uczelnia była instytucją tak męską, jak zapach starych skarpet i fajkowego dymu, a biorąc pod uwagę niedbałość profesorów przy wytrząsaniu fajek, także zapach dymiących skarpet. Pani Whitlow, ochmistrzyni z brzęczącymi kluczami i skrzypiącym gorsetem, który samym swym dźwiękiem powodował omdlenia kierownika studiów nieokreślonych, na ogół dbała o to, by zatrudniać personel będący płci żeńskiej, ale nieostentacyjnie. Jej pracownice były pilne, przyzwyczajone do czystości, o rumianych policzkach, ogólnie mówiąc: nigdy zbyt odległe od kraciastych spódnic i szarlotki. Odpowiadało to magom, którzy sami lubili znajdować się blisko szarlotki, choć krata była im całkiem obojętna.

Dlaczego zatem gospodyni zatrudniła Juliet? O czym wtedy myślała? Dziewczyna pojawiła się jak nowa planeta w układzie słonecznym i równowaga sfer niebieskich delikatnie się zachwiała. I to zjawisko posuwało się coraz dalej.

Zgodnie ze zwyczajem i praktyką, magowie zachowywali celibat, oficjalnie dlatego, że kobiety utrudniają koncentrację i źle działają na organy magiczne. Po tygodniu obecności Juliet wielu członków grona profesorskiego doświadczało nieznanych (w większości) tęsknot i niezwykłych snów, więc sytuacja nie była dla nich wygodna. Trudno jednak dokładnie określić przyczyny — to, co Juliet miała w sobie, wykraczało poza granice urody. Było raczej pewnym destylatem piękna, który krążył wokół niej i przesycał otaczający ją eter. Kiedy przechodziła, magowie mieli ochotę pisać wiersze i kupować kwiaty.

— Może was to zaciekawi, panowie — odezwał się nowy mistrz tradycji. — Dzisiejszy pościg był najdłuższy ze wszystkich zarejestrowanych w historii tej tradycji. Uważam, że jesteśmy winni podziękowanie naszemu Megapodowi…

Zdał sobie sprawę, że jego słowa odbijają się od ogłuchłych uszu.

Uniósł głowę. Magowie z niejaką zadumą wpatrywali się w to, co działo się wewnątrz ich umysłów.

— Panowie… — powiedział głośniej i tym razem odpowiedziało mu zbiorowe westchnienie, kiedy magowie budzili się ze swych marzeń na jawie.

— Co mówiłeś? — zapytał nadrektor.

— Zauważyłem, że dzisiejszy Megapod okazał się niewątpliwie najznakomitszym w historii, nadrektorze. To Rincewind. Oficjalne nakrycie głowy Megapoda bardzo do niego pasowało, biorąc wszystko pod uwagę. Poszedł chyba odpocząć.

— Co? Ach, on. No tak. Rzeczywiście. Nieźle się spisał — przyznał Ridcully.

Magowie zaczęli powoli klaskać i uderzać o stoły, co jest oznaką uznania wśród ludzi pewnego wieku, klasy i obwodu. Towarzyszyły temu okrzyki:

— Nieźle, nieźle, dobra robota!

— Zuch z niego!

Ich wzrok jednak wciąż kierował się ku drzwiom, a uszy się wytężały, czekając na turkot wózka zwiastującego przybycie nowej dziewczyny oraz — oczywiście — stu siedmiu gatunków serów oraz ponad siedemdziesięciu odmian pikli, sosów i innych dodatków. Nowa dziewczyna mogła być paradygmatem piękna, ale NU to nie miejsce dla kogoś, kto zapomina o serach.

Cóż, przynajmniej zajmowała myśli, uznał Myślak, zatrzaskując księgę. A w tej chwili uniwersytet potrzebował czegoś takiego. Było ciężko, odkąd odszedł dziekan — bardzo ciężko. Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby wykładowca opuścił NU? Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały. Ludzie czasem odchodzili w niesławie, w trumnie, niekiedy nawet w kawałkach, ale nie istniała tradycja rezygnacji. Posadę na Niewidocznym Uniwersytecie obejmowało się do końca życia, a bywało, że jeszcze o wiele dłużej.

Urząd mistrza tradycji przypadł nieuchronnie Myślakowi Stibbonsowi — jak wszystkie funkcje wymagające kogoś, kto uważa, że pewne zdarzenia powinny następować o czasie, a liczby się sumować.

Niestety, kiedy chciał omówić swoje zadania z poprzednim mistrzem tradycji, którego — jak wszyscy przyznawali — jakoś ostatnio nie było widać, odkrył, że człowiek ów nie żyje od dwustu lat. Nie była to okoliczność całkiem niezwykła. Myślak, mimo wielu lat na Niewidocznym, wciąż nie znał liczebności grona wykładowców. Jak można ich upilnować, zwłaszcza w ostatnich czasach i w takim miejscu jak to, gdzie setki gabinetów dzieliły wspólne okno, ale tylko od zewnątrz, gdzie pokoje dryfowały nocami z daleka od swoich drzwi, wędrowały niedotykalnie przez uśpione korytarze i w końcu dokowały całkiem gdzie indziej?

Mag w swoim gabinecie może robić, co tylko zechce. W dawnych czasach oznaczało to palenie wszystkiego, na co przyjdzie mu ochota, i głośne puszczanie bąków bez przepraszania. Dzisiaj te rozrywki zastąpiła rozbudowa w przystający zestaw wymiarów. Myślakowi trudno było protestować, bo nawet nadrektor uległ tej modzie — miał w łazience pół mili strumienia z pstrągami i twierdził, że majstrowanie ze swoim gabinetem powstrzymuje maga przed szkodą. Jak wszyscy wiedzieli, rzeczywiście powstrzymywało. Zamiast tego zwykle pakowało go w kłopoty.

Myślak nie poruszał tej kwestii, ponieważ w tej chwili za swoją życiową misję uznawał podsycanie ognia, który rozgrzewał Mustruma Ridcully’ego i cały uniwersytet czynił szczęśliwszym miejscem. Tak jak pies przejmuje humor swego pana, tak uczelnia naśladuje nastrojem swego nadrektora. W tej chwili, jako jedyna osoba przyznająca się tutaj do rozsądku, mógł tylko jak najlepiej sterować biegiem spraw, trzymać się z dala od szkwałów dotyczących osoby znanej wcześniej jako dziekan i szukać nadrektorowi zajęć, by nie przeszkadzał.

Już Myślak miał odłożyć księgę, kiedy ciężkie karty przewróciły się same.

— To dziwne…

— Och, okładki starych ksiąg bywają bardzo sztywne — oświadczył Ridcully. — Czasami jakby żyły własnym życiem.

— Czy ktoś słyszał o profesorze Pullunderze albo doktorze Erratamusie?

Magowie przestali wpatrywać się w drzwi i spojrzeli po sobie nawzajem.

— Komuś coś dzwoni? — spytał Ridcully.

— Nawet nie brzęknie — zapewnił uprzejmie wykładowca run współczesnych.

Nadrektor odwrócił głowę w lewo.

— Może ty, dziekanie? Pamiętasz wszystkich dawnych…

Myślak jęknął w duchu. Pozostali zamknęli oczy i przygotowali się. Mogło być źle…

Ridcully patrzył tępo na dwa puste krzesła, każde z odciśniętym na siedzeniu pośladkiem. Jeden czy dwóch profesorów naciągnęło kapelusze na twarze. Minęły już dwa tygodnie, ale nie było widać żadnej poprawy.

Nadrektor nabrał tchu.

— Zdrajca! — ryknął.

To straszne oskarżenie, jeśli rzuca się je dwóm zagłębieniom w skórzanej tapicerce.

Kierownik studiów nieokreślonych szturchnął Myślaka Stibbonsa, dając mu znak, że został dziś wybrany na ofiarę. Znowu.

Znowu.

— Dla marnej garści srebra nas opuścił — rzekł Ridcully, zwracając się do wszechświata w ogólności.

Myślak odchrząknął. Naprawdę miał nadzieję, że polowanie na Megapoda pozwoli nadrektorowi zapomnieć o tej sprawie. Jednak umysł Ridcully’ego wciąż wracał do nieobecnego dziekana, jak język stale sięga do miejsca po straconym zębie.

— Ehm… Chciałbym zauważyć, że… o ile mi wiadomo… jego wynagrodzenie to co najmniej… — zaczął Myślak, ale dla Ridcully’ego w obecnym stanie ducha żadna odpowiedź nie byłaby właściwa.

— Wynagrodzenie? A odkąd to magowie pracują za pensję? Jesteśmy uczonymi, panie Stibbons! Nie dbamy o prymitywne pieniądze!

Na nieszczęście Myślak zwykł myśleć jasno i logicznie; w chwilach zamętu odwoływał się do rozsądku i uczciwości, które w stosunkach z rozgniewanym nadrektorem były — by zastosować tu właściwy naukowy termin — nieaplikowalne. Zaniedbał też myślenia strategicznego, co zawsze jest błędem w stosunkach z innymi naukowcami. W rezultacie popełnił błąd, wykorzystując w tym miejscu zdrowy rozsądek.

— To dlatego, że nigdy właściwie za nic nie płacimy — rzekł. — A jeśli ktoś potrzebuje jakichś drobnych, bierze sobie z wielkiego dzbana…

— Jesteśmy elementem samej osnowy uniwersytetu, panie Stibbons! Bierzemy tylko to, co jest nam niezbędne! Nie szukamy bogactw! A co najważniejsze, nie przyjmujemy „kluczowego stanowiska połączonego z atrakcyjnym pakietem wynagrodzeń”, cokolwiek to ma znaczyć, do wszystkich piekieł, „oraz inne dodatki, w tym hojną emeryturę”. Emeryturę, uważasz pan! Kiedy to mag przeszedł na emeryturę?

— No, doktor Skorek… — Myślak nie zdołał się powstrzymać.

— Odszedł, żeby się ożenić! — warknął gniewnie Ridcully. — To nie emerytura, to tak jakby umarł.

— A doktor Housemartin? — ciągnął Myślak.

Wykładowca run współczesnych kopnął go w kostkę, ale Myślak rzucił tylko „auć!” i mówił dalej:

— Odszedł z powodu ciężkiego przypadku żab. To choroba zawodowa.

— Jeśli nie znosisz gorąca, to wyjdź z kotła — mruknął nadrektor.

Sytuacja trochę się uspokajała i szpiczaste kapelusze unosiły się ostrożnie. Te nerwowe chwile nadrektora trwały zwykle najwyżej kilka minut. Co byłoby pocieszające, gdyby w odstępach mniej więcej pięciominutowych coś nie przypominało mu nagle o tym, co uznawał za absolutnie zdradzieckie czynności dziekana, a konkretnie o złożeniu oferty i uzyskaniu posady na innym uniwersytecie, na dodatek za pośrednictwem pospolitego ogłoszenia w azecie. Nie tak powinien się zachowywać książę magii. Książę magii nie stawał przed komisją złożoną z sukienników, kupców warzywnych i szewców (choć to wspaniali ludzie, oczywiście, bez wątpienia sól tej ziemi, ale…), by zostać osądzony i oceniony jak terier medalista (na pewno policzyli mu zęby!). Porzucił całe bractwo magii, ot co!

Na korytarzu zapiszczały kółka i każdy mag zesztywniał w oczekiwaniu. Drzwi się otworzyły i do sali wjechał pierwszy załadowany wózek.

Dała się słyszeć seria westchnień, kiedy wszystkie oczy skupiły się na służącej, która ten wózek popychała, a potem nawet głośniejsze westchnienia, kiedy magowie zrozumieli, że nie jest to ta, której oczekiwali.

Nie była brzydka. Jej urodę można by pewnie określić jako swojską, domową, ale był to miły dom, czysty i przyzwoity, z różami wokół drzwi, powitaniem na wycieraczce i szarlotką w piekarniku. Jednak myśli magów, co zadziwiające, nie koncentrowały się w tej chwili na jedzeniu, choć niektórzy wciąż nie byli całkiem pewni, dlaczego nie.

Była to naprawdę całkiem sympatyczna dziewczyna, nawet jeśli jej łono zostało najwyraźniej zaplanowane dla osoby o dwie stopy wyższej. Ale nie była Nią[4].

Grono wykładowcze wydawało się załamane, lecz wyraźnie poweselało, kiedy do pokoju wtoczyła się cała karawana wózków. Nic nie poprawia nastroju lepiej niż przekąska o trzeciej nad ranem — wszyscy to wiedzieli.

Nie jest źle, uznał Myślak. Przetrwaliśmy wieczór bez rozbijania czegokolwiek. Przynajmniej lepiej niż we wtorek.

W dowolnej organizacji dobrze znany jest fakt, że aby wykonać jakieś zadanie, należy je zlecić komuś, kto już jest bardzo zajęty. Teoria ta doprowadziła do pewnej liczby zabójstw i w jednym przypadku stała się przyczyną śmierci pewnego dyrektora wskutek wielokrotnego zamykania jego głowy w całkiem małej szafce na dokumenty.

Na NU właśnie Myślak Stibbons był tym bardzo zajętym człowiekiem. Przyzwyczaił się już do tego i nie narzekał. Przede wszystkim większość zadań, jakie mu powierzano, wcale nie wymagała realizacji i magowie na ogół nie przejmowali się, czy są wykonywane, pod warunkiem że to nie oni je wykonują. Poza tym Myślak bardzo sprawnie wymyślał drobne, efektywne metody oszczędzania czasu. W szczególności bardzo był dumny ze swego systemu protokołowania posiedzeń, który opracował z pomocą HEX-a — coraz bardziej użytecznej uniwersyteckiej machiny myślącej. Szczegółowa analiza przeszłych protokołów, połączona z wielkimi zdolnościami przewidywania HEX-a, oznaczała, że dla prostego zakresu łatwo uzyskiwanych danych — takich jak program zebrania (który i tak kontrolował Myślak), lista członków komitetu, czas mijający od śniadania, czas pozostały do obiadu i tak dalej, większość protokołów dało się spisać z góry.

Ogólnie biorąc, uważał, że przyczynia się do utrzymania NU w wybranym stanie przyjaznej, dynamicznej stagnacji. Dawało to wiele satysfakcji, zwłaszcza jeśli człowiek pamiętał, jaka jest alternatywa.

Jednak kartka, która sama się przewraca, była dla Myślaka anomalią. Teraz, wśród narastających wokół odgłosów przedśniadaniowej kolacji, wygładził ją i zaczął czytać.


* * *

Glenda z przyjemnością rozbiłaby talerz na ślicznej i pustej główce Juliet, kiedy dziewczyna wreszcie się zjawiła w nocnej kuchni. A przynajmniej z wielką przyjemnością by o tym myślała, bardzo stanowczo. Jednak nie warto było się irytować, gdyż obiekt tej irytacji nieszczególnie sobie radził z zauważaniem, co myślą inni. Juliet nie miała w sobie ani jednej cząsteczki złości, miała za to poważne kłopoty z przyswojeniem myśli, że ktoś mógłby próbować być dla niej niemiły.

Dlatego Glenda zadowoliła się zwykłym:

— Gdzie byłaś? Powiedziałam pani Whitlow, że poszłaś do domu, bo źle się czujesz. Twój tata pochoruje się ze zmartwienia! I źle to wygląda wobec innych dziewcząt.

Juliet opadła na krzesło ruchem tak pełnym gracji, że zdawał się śpiewać.

— Poszłam na piłkę, nie? No wiesz, graliśmy z tymi draniami z Przyćmionej.

— Do trzeciej nad ranem?

— Takie są zasady, nie? Gra się do końca meczu, do pierwszego zabitego albo pierwszego gola.

— Kto wygrał?

— Nie wiem.

— Nie wiesz?

— Kiedy odchodziliśmy, ustalali to według ran głowy. W każdym razie poszłam z Wrednym Johnnym, nie?

— Myślałam, że z nim zerwałaś.

— Postawił mi kolację, nie?

— Nie powinnaś tam chodzić. I nie powinnaś tego robić.

— Niby wiesz? — rzuciła Juliet, która czasami uważała, że pytania to odpowiedzi.

— Może weź się do zmywania, co? — zaproponowała Glenda.

A ja będę musiała po tobie poprawiać, pomyślała, kiedy jej najlepsza przyjaciółka odpłynęła w stronę rzędu kamiennych zlewów. Juliet właściwie nie zmywała naczyń, dawała im tylko lekki chrzest. Magowie nie należeli do ludzi, którzy zauważają na talerzu zaschnięte ślady wczorajszego jajka, lecz pani Whitlow umiała je wypatrzyć z sąsiedniego pokoju.

Glenda lubiła Juliet, naprawdę lubiła, choć czasem się zastanawiała dlaczego. Oczywiście, dorastały razem, ale zawsze ją dziwiło, w jaki sposób koleżanka — tak śliczna, że chłopcy denerwowali się, a czasem i mdleli, kiedy przechodziła — może być taka, no… taka tępa we wszystkim. Tak naprawdę to Glenda dorastała. Co do Juliet nie była pewna i niekiedy miała wrażenie, że dorasta za nie obie.

— Słuchaj, trzeba tylko trochę poszorować i będzie dobrze — burknęła po kilku minutach apatycznego zanurzania.

Wyjęła szczotkę z doskonałej dłoni Juliet, a potem, kiedy tłuszcz spływał już do ścieku, pomyślała: Zrobiłam to znowu. A właściwie znowu zrobiłam to znowu. Ile to już razy? Przecież kiedyś bawiłam się za nią jej lalkami!

Talerz po talerzu zaczynał błyszczeć w rękach Glendy. Nic tak nie czyści zaschniętych plam jak tłumiony gniew.

Wredny Johnny, myślała. Na bogów, przecież on śmierdzi jak kocie siki! Jest jedynym chłopakiem na tyle głupim, by wierzyć, że ma jakąś szansę. Nie do wiary, przy takiej figurze spotyka się tylko z absolutnymi durniami! Co by zrobiła beze mnie?

Po tym krótkim zamieszaniu w nocnej kuchni zapanował zwykły spokój, a te, które zostały określone jako „inne dziewczęta”, wróciły do swych zajęć. Trzeba zaznaczyć, że dla większości z nich dziewczęctwo skończyło się już dawno temu, ale pracowały dobrze i Glenda była z nich dumna. Pani Hedges po mistrzowsku zarządzała deskami serów. Mildred i Rachel, na liście płac opisane jako „kobiety od jarzyn”, były sprawne i godne zaufania, a Mildred wymyśliła słynny przepis na kanapki z buraczkami i serem.

Wszystkie znały swoje obowiązki. Wszystkie wykonywały swoje obowiązki. Nocna kuchnia była solidna, a Glenda lubiła solidność.

Miała dom, do którego wracała i który starała się odwiedzać co najmniej raz dziennie, ale mieszkała w nocnej kuchni. To była jej twierdza.


* * *

Myślak Stibbons wpatrywał się w otwartą stronicę. Jego umysł wypełniały nieprzyjemne pytania, z których najbardziej paskudnym było: czy jest jakiś sposób, by inni doszli do wniosku, że to moja wina? Nie. Dobrze!

— Ehm… Jest pewna tradycja, której niestety nie podtrzymywaliśmy chyba od dłuższego czasu, nadrektorze — oznajmił, starając się ukryć troskę w głosie.

— A czy to takie ważne? — Ridcully przeciągnął się leniwie.

— To tradycyjne, nadrektorze — odparł z wyrzutem Myślak. — Chociaż posunąłbym się może do twierdzenia, że niedochowywanie jej stało się teraz, niestety, tradycyjne.

— No to świetnie, prawda? Jeśli stworzymy tradycję niedochowywania innej tradycji, będzie podwójnie tradycyjna, zgadza się? To w czym problem?

— Chodzi o legat nadrektora Marynata Biggera — wyjaśnił mistrz tradycji. — Masa spadkowa Biggerów daje uniwersytetowi wiele korzyści. To był bardzo zamożny ród.

— Hmm… No tak. Przypominam sobie chyba to nazwisko. Ładnie z jego strony. I co?

— No… Byłbym szczęśliwszy, gdyby mój poprzednik poświęcał więcej uwagi niektórym tradycjom — odparł Myślak, który uważał, że złe wieści należy przekazywać stopniowo i jak najwolniej.

— Przecież nie żył.

— Tak, oczywiście. Może więc, nadrektorze, powinniśmy wprowadzić tradycję kontrolowania stanu zdrowia mistrza tradycji.

— Ależ on był całkiem zdrowy — stwierdził nadrektor. — Tyle że martwy. Całkiem zdrowy jak na trupa.

— Był stosem pyłu, nadrektorze!

— Ale to nie jest dokładnie to samo co choroba. — Ridcully wierzył, że nigdy nie należy ustępować. — Ogólnie mówiąc, stan taki można uznać za stabilny.

— Z legatem powiązany jest pewien warunek. — Myślak postanowił wrócić do tematu. — Zapisany drobnym drukiem.

— Och, nigdy się nie przejmuję drobnym drukiem, Stibbons!

— A ja tak, nadrektorze. Ten warunek brzmi: „i tak dziać się będzie, dopóki uniwersytet wystawia drużynę do gry w kopnijpiłkę zwaną też Rozrywką Chłopców Ubogich”.

— Jak to, z rozrywką, chłopcy, ubogo? — upewnił się kierownik studiów nieokreślonych.

— To śmieszne! — uznał Ridcully.

— Śmieszne czy nie, nadrektorze, taki jest warunek legatu.

— Ale przestaliśmy w tym uczestniczyć lata temu! Tłum na ulicach kopał, szturchał i wrzeszczał… i to tylko gracze! Widzowie wcale nie byli lepsi! W każdej drużynie setki ludzi! Mecze trwały całymi dniami! Dlatego je przerwano.

— Właściwie nigdy nie zostały wstrzymane, nadrektorze — wtrącił pierwszy prymus. — My się wycofaliśmy, owszem, gildie również. Przestała to być gra dla dżentelmenów.

— Mimo to… — Mistrz tradycji przesunął palcem po stronie. — Takie są warunki. Jest ich zresztą więcej. Ojoj. Niech to demony! To chyba nie…

Poruszał wargami bezgłośnie, gdy czytał. Cały pokój wyciągnął swą zbiorową szyję.

— Gadaj, chłopie! — huknął Ridcully.

— Wolałbym najpierw sprawdzić parę drobiazgów — odparł Mistrz Tradycji. — Nie chciałbym panów niepotrzebnie niepokoić.

— Zajrzał do księgi. — Niech to piekło…

— O co chodzi, człowieku?

— No więc wygląda na to… Nie, nie darowałbym sobie, gdybym zepsuł panu wieczór, nadrektorze — bronił się Myślak. — Na pewno źle to zrozumiałem. Przecież nie mógłby… Wielkie nieba!

— W skrócie poproszę, Stibbons — warknął Ridcully. — O ile mi wiadomo, jestem nadrektorem tej uczelni. A na pewno mam to wypisane na drzwiach.

— Oczywiście, nadrektorze, ale przecież nie powinienem…

— Doceniam to, że nie chcesz psuć mi dzisiejszego wieczoru — oświadczył Ridcully. — Ale ja nie zawaham się ani przez moment, żeby zepsuć ci jutrzejszy dzień. I mając to w pamięci, gadaj natychmiast, o czym mowa, do demona!

— Eee… No więc, wydaje się, nadrektorze… Nie wie pan, kiedy ostatni raz braliśmy udział w meczu?

— Ktoś pamięta? — spytał Ridcully, zwracając się ogólnie do sali.

Prowadzona szeptem dyskusja doprowadziła do zgody wokół tezy „dwadzieścia lat temu, mniej więcej”.

— Mniej czy więcej o ile, tak dokładnie? — zapytał Myślak, który nie znosił takich odpowiedzi.

— Wiesz… coś tego rzędu. W tych okolicach, że tak powiem. Około tego. No wiesz.

— Około? Czy moglibyśmy być bardziej dokładni?

— Dlaczego?

— Bo jeśli uniwersytet nie weźmie udziału w Rozrywce Chłopców Ubogich przez dwadzieścia lat lub więcej, legat wraca do pozostałych przy życiu krewnych nadrektora Biggera.

— Przecież to zakazane, człowieku! — przypomniał nadrektor.

— Nie tak dokładnie. Powszechnie wiadomo, że lord Vetinari nie lubi tej gry, ale rozumiem, że jeśli mecze toczą się poza centrum miasta i są ograniczone do bocznych uliczek, przymyka oko. Ponieważ kibice i gracze przewyższają liczebnie cały skład osobowy Straży Miejskiej, przypuszczam, że lepsze przymknięte oko niż rozbity nos.

— Całkiem ładnie pan to ujął, panie Stibbons — pochwalił Ridcully. — Jestem zaskoczony.

— Dziękuję, nadrektorze. — W rzeczywistości Myślak wykorzystał nagłówek w „Pulsie”, a tej azety magowie nie lubili, ponieważ albo nie drukowała tego, co powiedzieli, albo właśnie drukowała z krępującą dokładnością.

Poczuł się ośmielony.

— Powinienem też zaznaczyć, nadrektorze, że zgodnie z regulaminem NU zakaz nie ma znaczenia. Magowie nie są zobowiązani do przestrzegania takich zakazów. Nie obowiązuje nas prawo doczesne.

— Oczywiście. Ale na ogół wygodniej jest uznawać kompetencje władzy administracyjnej — stwierdził Ridcully, mówiąc jak człowiek dobierający słowa z taką starannością, że w metaforycznym sensie wyjmował niektóre na zewnątrz, by lepiej się im przyjrzeć przy świetle.

Magowie pokiwali głowami. To, co usłyszeli, brzmiało: „Vetinari miewa swoje dziwactwa, ale od wieków jest najrozsądniejszym człowiekiem na tronie, nie zaczepia nas i nigdy nie wiadomo, co jeszcze chowa w rękawie”. Trudno byłoby temu zaprzeczyć.

— No dobrze, Stibbons… Co proponujesz? — spytał nadrektor. — Ostatnio mówisz mi o problemach dopiero wtedy, kiedy masz już jakieś rozwiązanie. Szanuję to, choć uważam za nieco przerażające. Wymyśliłeś, jak nas z tego wyplątać?

— Wydaje mi się, że tak, nadrektorze. Pomyślałem, że moglibyśmy tak jakby wystawić drużynę. Nic tu nie ma o zwycięstwie. Musimy tylko zagrać, to wszystko.


* * *

Przy świecowych kadziach zawsze było cudownie ciepło. Niestety, było także bardzo wilgotno i hałaśliwie, w sposób dość przypadkowy i zaskakujący. To dlatego, że ogromne rury systemu centralnego ogrzewania i ciepłej wody Niewidocznego Uniwersytetu zwisały pod sklepieniem na metalowych taśmach o większym lub mniejszym współczynniku rozszerzalności liniowej. Ale to był dopiero początek. Były też wielkie rury służące równoważeniu dyferencjałów spamowodziowych na całym uniwersytecie, rura tłumika strumienia cząstek antropicznych, który ostatnio nie działał jak należy, rury wentylacyjne, które też nie działały, odkąd osioł się pochorował, oraz bardzo stare rury, pozostałość nieszczęsnego projektu któregoś z dawniejszych nadrektorów, by wewnątrzuczelniany system łączności oprzeć na tresowanych marmozetach. O pewnych porach wszystko to rozbrzmiewało podziemną symfonią bulgotów, zgrzytów, niepokojąco organicznego ciurkania, a od czasu do czasu niewytłumaczalnym brzdękiem, który odbijał się echem po wszystkich poziomach piwnic.

Tę ogólną improwizację konstrukcji systemu wzmagał jeszcze fakt, że z powodów oszczędnościowych rury z gorącą wodą obwieszono używanymi, przytrzymywanymi sznurkiem artykułami odzieży. Ponieważ były to elementy garderoby magów, a choćby człowiek nie wiem jak się starał, nigdy nie zdoła z nich wyprać wszystkich zaklęć, pojawiały się też sporadycznie deszcze kolorowych iskier, a niekiedy spadała piłeczka pingpongowa.

Mimo wszystko tutaj, między kadziami, Nutt czuł się jak w domu. To było niepokojące: w górnej krainie ludzie na ulicach kpili z niego, że został wyprodukowany w kadzi. Co prawda brat Oats tłumaczył, że to niemądre, ale delikatne bulgotanie łoju przemawiało do niego. I przynosiło uspokojenie.

To on kierował teraz kadziami. Smeems o tym nie wiedział, bo rzadko kiedy tu zaglądał. Trev oczywiście wiedział, ale to, że Nutt wykonywał za niego pracę, oznaczało, że więcej miał czasu na kopanie puszki na jakimś placu; był więc zadowolony. Opinie pozostałych ściekaczy i nurzaczy nie miały większego znaczenia; jeśli ktoś pracował przy kadziach, to znaczyło, że nadal przyspieszał, kiedy spadł na samo dno, a teraz wwiercił się w skałę macierzystą. Oznaczało, że nie ma odpowiedniej charyzmy, by zostać żebrakiem. Oznaczało, że przed czymś ucieka, może przed samymi bogami albo przed demonami wewnątrz siebie. Oznaczało, że jeśli ośmieli się unieść głowę, wysoko nad sobą zobaczy męty z dna społecznego. Lepiej więc zostać tu, na dole, w ciepłym półmroku, gdzie jest dość jedzenia, nie ma niewygodnych spotkań ani też — co Nutt dodawał w myślach — nie ma bicia.

Nie, nurzacze nie stanowili problemu. Kiedy tylko mógł, starał się im pomagać. Samo życie tak ich już sponiewierało, że nie mieli sił, by poniewierać innymi. Na szczęście dla niego. Bo kiedy ludzie odkrywali, że ktoś jest goblinem, ten ktoś nie mógł się spodziewać niczego dobrego.

Pamiętał, co wołali za nim ludzie w wioskach, kiedy był jeszcze mały; po krzykach nadlatywały zwykle kamienie.

Goblin… To słowo wlokło za sobą ciężkie brzemię. Nieważne, co robił, jak się zachowywał — to brzemię stale go przygniatało. Pokazywał im to, co budował, a kamienie rozbijały te konstrukcje, wieśniacy wrzeszczeli na niego jak łowne sokoły i wykrzykiwali kolejne słowa.

Skończyło się to w dniu, kiedy pastor Oats wjechał powoli do miasteczka — jeśli garstkę lepianek i jedną ulicę z ubitej ziemi można nazwać miasteczkiem — i przywiózł… wybaczenie. Ale tamtego dnia nikt nie pragnął wybaczenia.

W ciemności zajęczał na swym posłaniu troll Beton. Brał slab, skibę, skrawek i spad, a gdyby Nutt go nie powstrzymywał, wciągałby nawet żelazne opiłki.

Nutt zapalił świeżą świecę i nakręcił własnoręcznie zbudowany aparat do ściekania. Przyrząd kręcił się z wesołym turkotem, a płomyk świecy wyciągał się poziomo. Dobry ściekacz nigdy nie odwracał świecy, którą ściekał — przecież świece na swobodzie prawie nigdy nie ciekną w więcej niż jednym kierunku, czyli od przeciągu. Nic dziwnego, że magowie lubili te przygotowane przez niego; jest coś niepokojącego w świecy, która wygląda, jakby ciekła we wszystkie strony naraz. Może całkiem wytrącić człowieka z równowagi.[5]

Pracował szybko i odkładał już do koszyka dziewiętnastą dobrze ściekniętą świecę, kiedy usłyszał brzęk puszki toczonej po kamiennej podłodze korytarza.

— Dzień dobry, panie Trev — rzucił, nie podnosząc głowy.

Po chwili wylądowała przed nim pusta puszka. Stanęła pionowo, bez żadnych ceremonii, jakby kawałek układanki wskakiwał na miejsce.

— Skąd wiedziałeś, że to ja, Gobbo?

— To pański leitmotiv, panie Trev. I wolałbym Nutt, jeśli można.

— A co to taki motyw? — zapytał głos za jego plecami.

— Powtarzający się temat czy akord związany z konkretną osobą czy miejscem, panie Trev. — Nutt starannie ułożył w koszu jeszcze dwie ciepłe świece. — To była referencja do pańskiego zwyczaju kopania puszki. Wydaje się pan w dobrym nastroju. Jak minął dzień?

— Co to było?

— Czy Fortuna sprzyjała wczoraj Przyćmionej?

— O czym ty gadasz?

Nutt cofnął się nieco. Niebezpiecznie jest nie pasować, nie pomagać, nie starać się.

— Wygraliście?

— Nie, znowu był remis. Strata czasu, prawdę mówiąc. Ale to tylko towarzyski. Nikt nie zginął. — Trev spojrzał na kosze pełne realistycznie ściekniętych świec. — Ależ narobiłeś tego gówna, mały — stwierdził z sympatią.

Nutt znowu się zawahał. A potem odezwał się bardzo ostrożnie:

— Mimo odniesienia skatologicznego, z aprobatą wyraża się pan o dużej choć nieokreślonej precyzyjnie liczbie świec, które ścieknąłem dla pana?

— Rany, co ty zasuwasz, Gobbo?

Nutt gorączkowo szukał akceptowalnego tłumaczenia.

— Jest dobrze? — spróbował.

Trev klepnął go w plecy.

— Jasne! Dobra robota! Szacun. Ale musisz się nauczyć mówić, jak się należy, rozumiesz. Inaczej pięciu minut nie wytrwasz w naszej okolicy. Pewnie szybko byś zarobił półcegłówką.

— Takie rzeczy już mi się… znaczy, bywało, że oberwałem.

— Nutt mówił w skupieniu.

— Nigdy nie mogłem zakumać, czemu ludzie robią tyle wrzasku — odparł wielkodusznie Trev. — No były te wszystkie wielkie bitwy. Co z tego? To było dawno i daleko stąd, zresztą takie trolle czy krasnoludy bywały nie lepsze od waszych, nie? Znaczy, od goblinów. O co tyle hałasu? Wy tylko podrzynaliście gardła i kradliście różne rzeczy. Na niektórych ulicach tutaj to prawie cywilizacja.

Prawdopodobnie, myślał Nutt. Nikt nie mógł pozostać neutralny, kiedy Czarna Wojna ogarnęła Daleki Überwald. Może i kryło się tam prawdziwe zło, ale — co ciekawe — zawsze po drugiej stronie. Może było zaraźliwe. I z niewiadomych powodów we wszystkich mętnych opowieściach, zapisanych czy wyśpiewanych, gobliny przedstawiano jako tchórzliwych i złośliwych małych drani, którzy zbierali własną woskowinę i zawsze brali stronę wrogów. Niestety, kiedy nadszedł czas, by spisywać własną historię, jego lud nie miał nawet ołówka.

„Uśmiechaj się do ludzi. Okazuj sympatię. Bądź pomocny. Nabieraj wartości”… Lubił Treva. W ogóle dobrze mu szło lubienie ludzi. Kiedy się wyraźnie lubi ludzi, mają nieco większą skłonność, by lubić w zamian. Każdy drobiazg się liczy.

Trev jednak zdawał się całkiem nie przejmować historią. Przekonał się także, że ktoś przy kadziach, kto nie tylko nie próbuje wyjadać łoju, ale też wykonuje za niego większość pracy, w dodatku lepiej, niż samemu by mu się chciało, to prawdziwy skarb wart ochrony. Poza tym cierpiał na wrodzone lenistwo, z jedynym wyjątkiem kopania piłki, a bigoteria wymagała zbyt wielkiego wysiłku. Trev na nic nie poświęcał wielkiego wysiłku. Trev szedł przez życie po płatkach pierwiosnków.

— Majster Smeems pana szukał — poinformował Nutt. — Załatwiłem tę sprawę.

— Aha — rzekł Trev. I to było wszystko. Żadnych pytań.

Lubił Treva.

— Wiesz co? — rzucił Trev. — Chodź na górę do nocnej kuchni, zdobędziemy jakieś śniadanie, co?

— Och nie, panie Trev — wystraszył się Nutt i niemal upuścił świecę. — Nie wydaje mi się, to znaczy se nie myślę, żeby to był dobry pomysł.

— No chodź, kto się dowie? Na górze jest taka gruba dziewczyna, która świetnie gotuje. Najlepsze jedzenie, jakiego w życiu próbowałeś.

Nutt się wahał. Zawsze się zgadzaj, zawsze pomagaj, zawsze bądź uprzejmy, nigdy nikogo nie przestrasz.

— Se myślę, że z panem pójdę — rzekł.


* * *

Wiele da się powiedzieć o szorowaniu patelni tak, żeby dało się w niej przejrzeć, zwłaszcza jeśli szorujący marzy o delikatnym stuknięciu kogoś rzeczoną patelnią w głowę. Glenda nie miała dobrego nastroju, kiedy Trev wszedł po kamiennych stopniach, pocałował ją w kark i rzucił wesoło:

— Cześć, skarbie, co mamy dziś gorącego?

— Dla takich jak ty nic, Trevorze Likely — odparła, opędzając się patelnią. — I może trzymaj ręce przy sobie, będę wdzięczna.

— Nie masz nic ciepłego dla swojego chłopca?

Glenda westchnęła.

— W piekarniku jest zapiekanka z obiadu, ale nie piśnij słówka, gdyby ktoś cię przyłapał.

— W sam raz dla zmęczonego mężczyzny, który przez całą noc tyrał jak niewolnik — stwierdził Trev, poklepał ją z nadmierną zażyłością i ruszył do pieców.

— Byłeś na piłce! — burknęła Glenda. — Zawsze chodzisz na piłkę! I to niby ma być ta praca?

Chłopak zaśmiał się tylko, a ona spojrzała gniewnie na jego towarzysza, który cofnął się nagle, jakby wystraszony tym przeciwpancernym wzrokiem.

— Poza tym, chłopcy, powinniście się myć, zanim tu przyjdziecie — dodała zadowolona z celu, który nie uśmiechał się i nie posyłał jej całusów. — W końcu szykujemy tu jedzenie!

Nutt przełknął ślinę. To była chyba najdłuższa rozmowa, jaką przeprowadził z osobą płci żeńskiej, nie licząc lady i pani Healstether, a przecież nawet się nie odezwał.

— Zapewniam, że kąpię się regularnie — bronił się.

— Przecież jesteś szary!

— No więc niektórzy ludzie są czarni, a niektórzy biali — odpowiedział Nutt, niemal we łzach.

Och, czemuż nie został na dole, przy kadziach? Tam życie było przyjemne i nieskomplikowane, a także ciche, o ile tylko Beton nie brał tlenku żelaza.

— To tak nie działa. Nie jesteś chyba zombi, co? Wiem, że się starają, a przecież nie można nic poradzić na to, jak człowiek umarł, ale nie chcę znowu kłopotów. Każdemu się zdarzy włożyć palec do zupy, ale żeby turlał się po dnie kotła? Tak nie można.

— Jestem żywy, panienko — zapewnił bezradnie Nutt.

— Tak, ale żywy kto, to chciałabym wiedzieć.

— Goblin, panienko.

Zawahał się chwilę. To brzmiało jak kłamstwo.

— Myślałam, że gobliny mają rogi — zdziwiła się Glenda.

— Tylko te dorosłe.

No, to przecież prawda, przynajmniej dla niektórych goblinów.

— Ale chyba nie robicie niczego paskudnego, co? — upewniła się Glenda, spoglądając na Nutta groźnie.

On jednak rozpoznał już groźbę rezydualną; wypowiedziała swoją kwestię, a teraz trochę grała, żeby pokazać, kto tu jest szefem. A szefowie mogą sobie pozwolić na wspaniałomyślność, zwłaszcza jeśli ktoś wygląda na trochę przestraszonego i przejawiającego należny szacunek. To działało.

— Trev — rzuciła Glenda — przynieś panu…?

— Nutt — przedstawił się Nutt.

— Przynieś panu Nuttowi trochę zapiekanki, co? Wygląda na wygłodzonego.

— Mam bardzo szybki metabolizm — wyjaśnił Nutt.

— Nie przeszkadza mi to, bylebyś tylko nie pchał go ludziom przed oczy. Dość już miałam…

Przerwał jej trzask za plecami.

Trev upuścił tacę z zapiekanką. A teraz stał jak skamieniały i wpatrywał się w Juliet, która odpowiadała mu spojrzeniem pełnym głębokiego niesmaku. Wreszcie odezwała się głosem czystym i perlistym:

— Nagapiłeś się już? Trzeba mieć czelność, żeby tu przyłazić w tej chustce na szyi! Wszyscy wiedzą, że Ćmoki to siusiumajtki! Beasly nie potrafiłby przenieść piłki nawet w worku!

— Ach tak? Bo słyszałem, że Lobbingowcy przeszli się po was w zeszłym tygodniu! Haka Lobbingu! Wszyscy wiedzą, że to banda staruszków!

— Jasne, tyle tylko wiesz! Dzień wcześniej wypuścili z Tant Skobla Upwrighta! Zobaczymy, jak się wam, Ćmokom, spodoba, kiedy wdepcze was w bruk.

— Stary Skobel? Ha! Może sobie deptać, ale nie pobiegnie szybciej niż kłusem! Będziemy biegać w kółko dookoła…

Patelnia Glendy brzęknęła głośno o blachę.

— Dość tego, oboje! Muszę sprzątnąć przed dzienną zmianą i nie chcę, żeby piłka nożna wszystko pobrudziła, jasne? Ty tu zaczekasz, dziewczyno, a ty, Trevor, wracaj do swojej piwnicy i mam nadzieję, że jutro przed wieczorem ta taca wróci do mnie wyszorowana do czysta, bo będziesz musiał u kogo innego żebrać o jedzenie! I zabierz ze sobą swojego małego kolegę! Miło było pana poznać, panie Nutt, choć wolałabym, żeby obracał się pan w lepszym towarzystwie.

Urwała. Nutt wydawał się taki zagubiony i oszołomiony… Na bogów, pomyślała Glenda, znowu się zmieniam w moją mamę…

— Nie, zaczekajcie… — Schyliła się, otworzyła jeden z piekarników i wyjęła następną sporą tacę. Powietrze wypełnił zapach pieczonych jabłek. — To dla pana, panie Nutt, z najlepszymi życzeniami. Musi pan nabrać ciała, bo wiatr pana zdmuchnie. I proszę się nie dzielić z tym łobuzem, łakomy jest jak nie wiem. A teraz muszę sprzątać, więc jeśli nie zamierzacie mi pomóc, chłopcy, to wynocha z mojej kuchni! Aha, i tę tacę też chcę jutro dostać czystą!

Trev chwycił Nutta za ramię.

— Chodźmy. Słyszałeś, co powiedziała.

— Ale ja chętnie pomogę…

— Idziemy!

— Bardzo dziękuję, panienko! — zawołał jeszcze Nutt, wleczony po schodach w dół.

Składając równo ściereczkę, Glenda patrzyła, jak odchodzą.

— Goblin… — mruknęła w zadumie. — Widziałaś już kiedy goblina, Jula?

— Co?

— Czy widziałaś kiedyś goblina?

— Nie wiem.

— Myślisz, że on jest goblinem?

— Co?

— Pan Nutt. Jest goblinem? Jak myślisz? — powtórzyła Glenda tak cierpliwie, jak tylko potrafiła.

— No to jest takim aliganckim. Znaczy, mówi, jakby czytał książki i w ogóle.

Ta uwaga dowodziła spostrzegawczości laboratoryjnie precyzyjnej — jak na standardy Juliet. Glenda obejrzała się i odkryła, że Juliet coś czyta, a przynajmniej w skupieniu wpatruje się w słowa.

— Co tam masz?

— Nazywa się „BąBelki”. Jest… no, o tym, co robią ważni ludzie.

Glenda spojrzała nad ramieniem przyjaciółki, która przewracała kartki pisma. O ile była w stanie to stwierdzić, wszystkich ważnych ludzi łączył taki sam uśmiech i tak samo nieodpowiednie dla tej pory roku ubranie.

— A niby dlaczego są ważni? — spytała Glenda. — Tylko dlatego, że są w magazynie?

— Są też wskazówki co do mody — broniła się Juliet. — Patrz, piszą tu, że w tym sezonie nosi się mikrokolczugi z chromu i miedzi.

— To strony dla krasnoludów — westchnęła Glenda. — Zbieraj się. Weź swoje rzeczy, odprowadzę cię do domu.

Juliet nadal czytała, kiedy czekały na konny omnibus. Takie nagłe zainteresowanie drukowanymi stronicami trochę Glendę niepokoiło. Nie chciałaby, żeby przyjaciółce wpadały do głowy jakieś pomysły. Miały tam dość miejsca, by odbijać się dookoła i robić szkody… Sama Glenda czytała jedną ze swoich tanich powieści obłożoną w kartkę z „Pulsu”. Czytała tak, jak koty jedzą — ukradkiem, jakby wyzywała ludzi, by coś zauważyli.

Gdy konie człapały wolno do Sióstr Dolly, wyjęła z torby szalik i z roztargnieniem owinęła go sobie na przegubie. Brak przynależności, zwłaszcza po ważnym meczu, mógł być niebezpieczny dla zdrowia. To ważne, by na własnym terenie nosić właściwe barwy. To ważne, by zaliczać się do swoich.

Z jakiegoś powodu ta myśl przypomniała jej Nutta. I to, jaki był dziwny. Tak jakby brzydki, ale bardzo czysty. Pachniał mydłem i wydawał się zdenerwowany. Było w nim coś niezwykłego…


* * *

Atmosfera w sali klubowej stała się lodowata jak woda z topniejącego śniegu.

— Chce pan powiedzieć, panie Stibbons, że mają nas widzieć, jak uczestniczymy w rozgrywce dla brutali, prostaków i chuliganów? — oburzył się kierownik studiów nieokreślonych. — To przecież niemożliwe!

— Mało prawdopodobne, owszem. Niemożliwe? Nie — odparł ze znużeniem Myślak.

— Z całą pewnością nie ma takiej możliwości! — oświadczył pierwszy prymus, kiwając kierownikowi głową. — Wymienialibyśmy kopniaki z ludźmi z rynsztoków!

— Mój dziadek zdobył dwa gole w meczu przeciwko Przyćmionej — stwierdził Ridcully spokojnym, rzeczowym tonem. — W tamtych czasach większości przez całe życie nie udało się strzelić nawet jednego. O ile pamiętam, największa liczba goli zdobytych przez jednego człowieka w okresie życia to cztery. To był oczywiście David Likely.

Rozbiegła się fala pospiesznych przemyśleń i zmiany szyków.

— No tak, oczywiście, to inne czasy — przyznał pierwszy prymus, głosem nagle słodkim jak syrop. — Jestem przekonany, że nawet wykwalifikowani robotnicy niekiedy brali w tym udział, dla ducha zabawy.

— Nie byli rozbawieni, kiedy trafili na mojego dziadka — mruknął Ridcully z lekkim uśmiechem. — Walczył o nagrody. Powalał ludzi za pieniądze i bary posyłały po niego, kiedy zdarzyła się jakaś poważna bójka. W pewnym sensie, naturalnie, czyniło je to nawet bardziej niebezpiecznymi, lecz wtedy wszystko już działo się na ulicy.

— Wyrzucał ludzi z budynków?

— O tak. Ale trzeba zaznaczyć, że zwykle z parteru i zawsze najpierw otwierał okna. Jak rozumiem, był człowiekiem niezwykłej łagodności. Zarabiał na życie, budując pozytywki, bardzo delikatne; dostawał za nie nagrody. Abstynent, rozumiecie, w dodatku głęboko religijny. Te walki to była dodatkowa praca. Wiem na pewno, że nigdy nie urwał niczego, co nie dałoby się z powrotem przyszyć. Porządny chłop, trudno zaprzeczyć. Niestety, nigdy go nie spotkałem. Zawsze żałowałem, że nie zostawił mi żadnej pamiątki.

Profesorowie jak jeden spojrzeli na potężne dłonie nadrektora. Były rozmiarów patelni. Ridcully zacisnął palce, aż strzeliły kostki. Rozległo się echo.

— Panie Stibbons — rzekł. — Musimy tylko przystąpić do meczu z inną drużyną i przegrać?

— Zgadza się, nadrektorze. Wystarczy poddać mecz.

— Ale przegrana oznacza, że wszyscy zobaczą, jak nie wygrywamy, mam rację?

— Rzeczywiście, tak.

— Uważam zatem, że powinniśmy raczej wygrać. Nieprawdaż?

— Doprawdy, Mustrumie, to się posuwa już zbyt daleko — wtrącił pierwszy prymus.

— Słucham? — Ridcully uniósł brew. — Czy mogę ci przypomnieć, że według statutu uczelni nadrektor uniwersytetu jest pierwszym pośród równych?

— Oczywiście.

— Dobrze. No więc to właśnie ja. Mam wrażenie, że kluczowe jest tu słowo „pierwszy”. Widzę, że pisze pan coś w swoim notesiku, panie Stibbons…

— Tak, nadrektorze. Próbuję sprawdzić, czy poradzimy sobie bez tego legatu.

— Zuch — pochwalił pierwszy prymus, zerkając niechętnie na nadrektora. — Wiedziałem, że nie ma powodów do paniki.

— Właściwie to chciałbym z satysfakcją zapewnić, że zdołamy przetrwać przy minimalnym tylko ograniczeniu wydatków — ciągnął Myślak.

— No właśnie. — Pierwszy prymus spojrzał tryumfalnie na pierwszego pośród równych. — Sami widzicie, że znajdzie się rozwiązanie, jeśli tylko nie zaczniemy panikować.

— Istotnie — przyznał spokojnie Ridcully. Wpatrzony w pierwszego prymusa, dodał: — Panie Stibbons, zechce pan uprzejmie oświecić nas wszystkich i wyjaśnić, co w rzeczywistości oznacza „minimalne ograniczenie wydatków”?

— Legat jest funduszem powierniczym — powiedział Myślak, wciąż coś przeliczając. — Mamy prawo korzystania ze znaczących zysków, jakie niosą bardzo rozsądne inwestycje zarządzających spuścizną Biggerów, choć nie możemy tknąć samego kapitału. Mimo to owe zyski wystarczają na pokrycie… przepraszam za brak precyzji… około osiemdziesięciu siedmiu przecinek cztery procent kosztów wyżywienia uniwersytetu.

Odczekał cierpliwie, aż umilknie gwar. Zadziwiające, myślał, jak ludzie kłócą się z liczbami, mając za podstawę jedynie przekonanie, że „to nie może być poprawne”.

— Jestem pewien, że kwestor nie zgodziłby się z tymi wyliczeniami — oświadczył kwaśno pierwszy prymus.

— To prawda — przyznał Myślak. — Ale obawiam się, że tylko dlatego, iż przecinek dziesiętny uważa za dokuczliwą niedogodność.

Wykładowcy spojrzeli po sobie nawzajem.

— Więc kto się zajmuje naszymi finansami? — zapytał Ridcully.

— Od zeszłego miesiąca? Ja. Ale z radością przekażę tę odpowiedzialność pierwszemu chętnemu.

To działało. Niestety, zawsze działało.

— W takim razie — podjął wśród nagłego milczenia — korzystając z tabeli kalorycznych, opracowałem system, który każdemu tutaj zagwarantuje trzy pożywne posiłki dziennie…

Pierwszy prymus zmarszczył brwi.

— Trzy posiłki? Trzy posiłki? Co za człowiek je tylko trzy razy dziennie?

— Taki, którego nie stać na dziewięć — odparł spokojnie Myślak. — Możemy domknąć budżet, jeśli skoncentrujemy się na zdrowej diecie złożonej ze zbóż i świeżych warzyw. To nam pozwoli zachować deski serowe z wyborem, powiedzmy, trzech gatunków sera.

— Trzy gatunki sera to nie jest wybór, tylko pokuta! — przeraził się wykładowca run współczesnych.

— Albo też możemy zagrać w piłkę, panowie. — Ridcully z satysfakcją klasnął w dłonie. — Jeden mecz. To wszystko. Czy to aż takie trudne?

— Tak trudne jak twarz z odbitą podeszwą? — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych. — Ludzie bywają wdeptywani w bruk!

— Jeśli wszystko inne zawiedzie, znajdziemy ochotników spośród ciał studenckich — obiecał Ridcully.

— Raczej zwłok…

Nadrektor oparł się na fotelu.

— Co czyni człowieka magiem, panowie? Zdolność używania magii? Tak, oczywiście, ale przy tym stole dobrze wiemy, że dla właściwego typu umysłu nie jest trudna do osiągnięcia. Nie zdarza się, że tak powiem, magicznie. Wielkie nieba, nawet czarownice ją mają. Ale tym, co czyni użytkownikiem magii, jest pewien szczególny typ umysłu, który nieco głębiej spogląda w świat i w to, jak funkcjonuje, w jaki sposób jego prądy odkształcają losy ludzi i tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc, powinien być taką osobą, która potrafi sobie wyliczyć, że gwarancja kilku fakultetów warta jest przejechania czasem zębami po bruku.

— Poważnie sugerujesz, że powinniśmy rozdawać stopnie naukowe za zwykłą sprawność fizyczną? — zdumiał się kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie, oczywiście, że nie. Poważnie sugeruję, że powinniśmy dawać stopnie naukowe za wybitną sprawność fizyczną. Czy muszę przypominać, że przez pięć lat wiosłowałem dla tego uniwersytetu i zostałem Burym?

— A co ci z tego przyszło, jeśli wolno spytać?

— No cóż, mam na drzwiach wypisane „Nadrektor”. Pamiętacie dlaczego? Senat uniwersytetu w owym czasie przyjął rozsądne założenie, że nadeszła chwila na przywódcę, który nie jest głupi, obłąkany ani martwy. Przyznaję, te talenty nie są właściwymi kwalifikacjami w zwykłym sensie, ale chcę wierzyć, że zdolności przywódcze i taktyczne oraz umiejętność kreatywnych oszustw, jakie zdobyłem na rzece, tutaj również dały mi dobrą pozycję. I tak za moje grzechy, których popełnienia nie pamiętam, ale musiały być dość krępujące, trafiłem na sam szczyt krótkiej listy zawierającej jedno nazwisko. Wspomniał pan o wyborze trzech serów, panie Stibbons?

— Tak, nadrektorze.

— Sprawdzałem tylko. — Ridcully pochylił się. — Panowie, tego ranka… poprawka: później tego ranka proponuję stanowczo poinformować Vetinariego, że uniwersytet ponownie zamierza grać w piłkę. Zadanie to spada na mnie, jako że jestem pierwszym pośród równych. Gdyby jednak któryś z was chciał spróbować szczęścia w Podłużnym Gabinecie, wystarczy powiedzieć.

— Zacznie coś podejrzewać, to pewne — zaniepokoił się kierownik studiów nieokreślonych.

— On podejrzewa wszystko. Dlatego ciągle jest Patrycjuszem. — Ridcully wstał. — Zamykam zebra… znaczy, wydłużoną przekąskę. Panie Stibbons, proszę ze mną.

Myślak ruszył za nadrektorem, przyciskając książki do piersi. Był wdzięczny za pretekst, by zniknąć, zanim wszyscy zwrócą się przeciw niemu. Niosący złe wieści nigdy nie jest popularny, zwłaszcza jeśli niesie je na pustym talerzu.

— Nadrektorze, ja… — zaczął, ale Ridcully uniósł palec do warg.

Po chwili dusznej ciszy nastąpił nagły festiwal odgłosów przepychania, jakby ludzie walczyli ze sobą w milczeniu.

— Nieźle — uznał Ridcully, ruszając w głąb korytarza. — Zastanawiałem się, ile czasu zajmie im zrozumienie, że być może, przez dłuższy czas nie zobaczą już naładowanego wózka przekąsek. Kusi mnie niemal, by poczekać i zobaczyć, jak człapią w obwisłych szatach.

Myślak się zdumiał.

— Pana to bawi, nadrektorze?

— Na bogów, skądże. — Ridcully’emu błysnęły oczy. — Jak może pan coś takiego sugerować? Poza tym za kilka godzin muszę powiedzieć Havelockowi Vetinariemu, że planujemy stać się dla niego osobistą obrazą. Kopiący się po nogach niewykształcony motłoch to inna sprawa. Ale nie wierzę, by ucieszył się perspektywą naszego w tym udziału.

— Oczywiście, nadrektorze. Ehm… Jest jeszcze pewien drobiazg, niewielka zagadka, jeśli pan woli… Kim jest Nutt?

Myślak miał wrażenie, że Ridcully milczał nieco dłużej niż to konieczne, nim zapytał: — A Nutt to…?

— Pracuje przy kadziach ze świecami, nadrektorze.

— Skąd o tym wiesz, Stibbons?

— Przygotowuję listy płac, nadrektorze. Świecowy Walet mówi, że Nutt pojawił się pewnej nocy z karteczką mówiącą, aby go zatrudnić i wypłacać minimalną pensję.

— Tak?

— Nic więcej nie wiem, nadrektorze, a to odkryłem tylko dlatego, że zapytałem Smeemsa. Smeems twierdzi, że to dobry chłopak, tylko trochę jakby dziwny.

— Powinien więc dobrze tu pasować, prawda? Właściwie to sprawdzamy, jak będzie pasował.

— Oczywiście, nadrektorze, żaden kłopot, tylko że on jest goblinem, jak się zdaje, i ogólnie… no wie pan… to już jakby tradycja, że pierwsi ludzie z innych ras, którzy trafiają do miasta, zwykle zaczynają w straży.

Ridcully odchrząknął głośno.

— Kłopot ze strażą, Stibbons, polega na tym, że zadają zbyt wiele pytań. Sugeruję, byśmy ich nie naśladowali. — Przyjrzał się Myślakowi i zdawało się, że podjął decyzję. — Wie pan, że jest pan ważną postacią na NU.

— Tak, nadrektorze — potwierdził smętnie Myślak.

— Radzę więc, mając to w pamięci, by zapomnieć o panu Nutcie.

— Proszę wybaczyć, nadrektorze, ale to niemożliwe.

Ridcully zatoczył się do tyłu, jakby został niespodziewanie zaatakowany przez zaspaną do tej chwili owcę.

Myślak brnął dalej, bo kiedy człowiek skoczył już z urwiska, jego jedyną nadzieją jest apel o abolicję przyciągania.

— Pełnię na uniwersytecie dwanaście funkcji — oświadczył. — Zajmuję się całą papierkową robotą. Podliczam rachunki. Prawdę mówiąc, robię wszystko, co wymaga choć odrobiny wysiłku i odpowiedzialności! I nadal będę to robił, nawet gdyby ci z Miedziczoła zaproponowali mi stanowisko kwestora! I personel! To znaczy ludzi do pomocy. A teraz… czy… może… mi… pan… zaufać? Dlaczego ten Nutt jest taki ważny?

— Ten drań próbował cię skusić?! — zawołał Ridcully. — O ile dotkliwiej niż ukąszenie zjadliwego gada boli niewdzięczność dziekana! Czy przed niczym się nie cofnie? Ile ci…

— Nie pytałem — odparł cicho Myślak.

Nadrektor milczał przez chwilę, po czym kilka razy poklepał go po ramieniu.

— Kłopot z panem Nuttem polega na tym, że ludzie chcą go zabić.

— Jacy ludzie?

Ridcully spojrzał mu w oczy. Potem bezgłośnie poruszył wargami, spoglądając w górę i w dół, jak człowiek wykonujący skomplikowane obliczenia.

Wzruszył ramionami.

— Prawdopodobnie wszyscy — stwierdził.


* * *

— Proszę wziąć jeszcze kawałek mojej wspaniałej szarlotki — zaproponował Nutt.

— Ale ona dała ją tobie — odparł z uśmiechem Trev. — Nie dałaby mi spokoju, gdybym zjadł twoje ciasto.

— Ale jest pan moim przyjacielem, panie Trev. A że to moje ciasto, mogę sam zdecydować, co z nim zrobię.

— Nie — odparł Trev i machnął ręką. — Ale możesz coś dla mnie zrobić za to, że jestem takim dobrym i pobłażliwym szefem, co pozwala ci pracować tyle godzin, ile tylko chcesz.

— Tak, panie Trev? — spytał Nutt.

— Glenda przyjdzie tu koło południa. Uczciwie mówiąc, w ogóle rzadko stąd wychodzi. No więc bym chciał, żebyś poszedł do niej i zapytał, jak ma na imię ta dziewczyna, która tam była dziś w nocy.

— Ta, która na pana krzyczała, panie Trev?

— Ta samiutka.

— Oczywiście, że to zrobię — obiecał Nutt. — Ale czemu sam pan nie zapyta panny Glendy? Zna pana.

Trev znów się uśmiechnął.

— Tak, zna, i dlatego wiem, że nic nie powie. O ile mogę osądzić, a jestem niezłym sędzią, chciałaby lepiej poznać ciebie. Nigdy jeszcze nie spotkałem damy tak dobrej w użalaniu się nad ludźmi.

— Nie ma we mnie wiele do poznawania…

Trev rzucił mu długie, zamyślone spojrzenie. Nutt nie odrywał wzroku od pracy. Trev nie znał nikogo, kto tak łatwo dawał się pochłonąć. Inni ludzie, którzy trafiali do kadzi, byli trochę dziwaczni — właściwie można to nawet uznać za wymaganie konieczne. Ale ten mały, ciemnoszary koleś wydawał się jakby dziwaczny w przeciwnym kierunku.

— Wiesz, Nutts, powinieneś częściej stąd wychodzić.

— Och, wcale nie uważam, żeby mi się to podobało — wyznał Nutt. — I chciałbym panu bardzo uprzejmie przypomnieć, że w moim imieniu nie ma s. Byłbym wdzięczny…

— Widziałeś kiedy mecz piłki nożnej?

— Nie, panie Trev.

— No to jutro cię zabiorę. Sam nie gram, oczywiście, ale nigdy nie opuszczam meczu, jeśli naprawdę nie muszę. Żadnej ostrej broni, chyba. Sezon niedługo się zacznie i wszyscy się rozgrzewają.

— No, bardzo to miłe z pana strony, aleja…

— Wiesz co? Wpadnę po ciebie tutaj, na dół, koło pierwszej.

— Ale ludzie będą na mnie patrzeć! — zawołał Nutt.

A w głowie słyszał głos Lady, spokojny i chłodny jak zawsze: „Nie wyróżniaj się. Wtop się w tłum”.

— Nie, nie będą — uspokoił go Trev. — Możesz mi wierzyć. Wszystko załatwię. Smacznego ciasta. Idę.

Z kieszeni kurtki wyciągnął puszkę, upuścił, podrzucił w powietrze, parę razy podbił grzbietem stopy, aż zawirowała i zamigotała niczym jakieś ciało niebieskie, a potem kopnął bardzo mocno tak, że grzechocząc, lekko poszybowała przez wielką, mroczną salę kilka stóp nad kadziami. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu wyhamowała lot o kilka stóp przed ścianą, kręciła się przez chwilę, po czym poleciała z powrotem, a zdumionemu Nuttowi zdawało się, że z prędkością jeszcze większą niż poprzednio.

Trev złapał ją bez wysiłku i wcisnął do kieszeni.

— Jak pan to robi, panie Trev? — zapytał oszołomiony Nutt.

— Nigdy się nie zastanawiałem — przyznał Trev. — Ale zawsze mnie dziwi, że inni nie potrafią. Wszystko polega na podkręceniu.

To nietrudne. Zobaczymy się jutro, tak? Nie zapomnij o tym imieniu.


* * *

Jazda konnym omnibusem nie była wiele szybsza od marszu, ale to nie jadący musiał maszerować, miały miejsca siedzące, dach i biletera z toporem, więc ogólnie, w wilgotnych, szarych godzinach przedświtu, warto było zapłacić dwa pensy. Glenda i Juliet siedziały obok siebie i kołysały się lekko przy podskokach wozu, zatopione w myślach. A przynajmniej Glenda — Juliet potrafiła zatonąć w połówce myśli. Albo i mniej.

Glenda jednak stała się ekspertem w ocenie, kiedy Juliet ma zamiar się odezwać. Było to jak zmysł żeglarza przewidującego zmianę wiatru. Pojawiały się drobne sygnały, jak gdyby myśl musiała najpierw rozgrzać jej śliczny móżdżek i trochę go rozkręcić, zanim cokolwiek się zdarzy.

— Kim był ten chłopak, który przyszedł po zapiekankę? — spytała Juliet nonszalanckim tonem. Albo prawdopodobnie tonem, który uważała za nonszalancki. Czy też uważałaby za nonszalancki, gdyby wiedziała, że istnieje takie słowo.

— To Trevor Likely — odparła Glenda — i nie chcesz mieć z nim nic wspólnego.

— Czemu nie?

— To Ćmok! I uważa się za Twarz. A jego ojcem był wielki David Likely! Twój tato by dostał szału, gdyby się dowiedział, że choćby z nim rozmawiałaś.

— Ma ładny uśmiech — stwierdziła Juliet z rozmarzeniem, które u Glendy uruchomiło wszystkie możliwe alarmy.

— To łobuz — oświadczyła twardo. — Nie cofnie się przed niczym. I nie umie trzymać rąk przy sobie.

— A skąd niby to wiesz? — zdziwiła się Juliet.

To była jej kolejna denerwująca cecha. Często przez długie godziny zdawało się, że między tymi perfekcyjnymi uszami nic się nie dzieje, a potem wystrzeliwało takie najeżone kolcami pytanie.

— Wiesz, powinnaś starać się lepiej wyrażać — rzekła Glenda, próbując zmienić temat. — Przy twoim wyglądzie mogłabyś złapać chłopaka, który myśli o czymś więcej niż tylko piwo i piłka. Próbuj mówić bardziej z klasą, co? Nie musisz przecież…

— Moja zapłata, drogie panie?

Uniosły głowy i spojrzały na biletera, który trzymał topór prawie całkiem niegroźnie. Jeśli chodzi o unoszenie głów, nie musiały się specjalnie wysilać — właściciel topora był bardzo niski.

Glenda spokojnie odsunęła ostrze.

— Nie wymachuj tym, Roger. — Westchnęła. — To nie robi wrażenia.

— Och, przepraszam, panno Glendo. — Krasnolud się zawstydził, widoczna zza brody część twarzy poczerwieniała. — Mam za sobą długą zmianę. Należą się cztery pensy, moje panie. Przepraszam za ten topór, ale miewamy tu ludzi, którzy wyskakują bez płacenia.

— Powinno się go odesłać tam, skąd pochodzi — mruknęła Juliet, kiedy bileter odszedł.

Glenda wolałaby nie reagować. O ile mogła to stwierdzić, przynajmniej do dzisiaj, jej przyjaciółka nie miała własnych opinii i zwyczajnie powtarzała to, co powiedzieli jej inni. Ale jednak nie mogła się powstrzymać.

— Znaczy, na Kopalni Melasy. Urodził się w mieście.

— Czyli fan Kopalniaków? No, mogłoby być gorzej.

— Nie wydaje mi się, żeby krasnoludy interesowały się piłką nożną — stwierdziła Glenda.

— A mnie się nie wydaje, coby można być prawdziwym Morporczykiem i nie kibicować swojej drużynie.

To kolejna wytarta mądrość ludowa zapamiętana przez Juliet. Glenda postanowiła zostawić ją bez odpowiedzi. Czasami dyskusja z przyjaciółką przypominała boksowanie mgły. Poza tym człapiące konie pracowicie mijały właśnie ich ulicę. Obie wysiadły więc w biegu.

Drzwi domu Juliet pokrywały starożytne pozostałości licznych warstw farby, która przez lata pofałdowała się w niewielkie wzgórki. Zawsze była to najtańsza dostępna. W końcu człowiek może sobie pozwolić albo na piwo, albo na farbę, a farby nie da się wypić, chyba że jest się panem Johnsonem spod czternastki, który wyraźnie pił ją przez, cały czas.

— Nie powiem twojemu tacie, że się dzisiaj spóźniłaś — obiecała Glenda, otwierając przyjaciółce drzwi. — Ale jutro przyjdź wcześnie, dobrze?

— Tak, Glendo — odpowiedziała pokornie Juliet.

— I nie myśl o Trevorze Likelym.

— Tak, Glendo.

Ton był pokorny, ale Glenda rozpoznała iskrę. Kiedyś widziała ją w lustrze.

Teraz jednak przygotowała wczesne śniadanie dla wdowy Crowdy, która mieszkała w domu po drugiej stronie ulicy i ostatnio nie mogła za dużo chodzić, usadowiła ją wygodnie, posprzątała trochę w coraz jaśniejszym świetle dnia i w końcu poszła spać.

Jej ostatnia myśl — zanim rzuciła się w sen — brzmiała: Gobliny kradną kury? Zabawne, nie wyglądał na takiego.

O wpół do ósmej obudził ją sąsiad, rzucając żwirem w okno. Chciał, by obejrzała jego ojca, którego stan opisał jako „marny”. I tak zaczął się dzień. Nigdy nie musiała kupować budzika.


* * *

Dlaczego inni ludzie potrzebowali tyle snu? Dla Nutta stanowiło to wieczną zagadkę. A sam zaczynał się nudzić.

Jeszcze w zamku w Überwaldzie zawsze był ktoś, z kim mógł porozmawiać. Lady lubiła czas mroku i w ogóle nie wychodziła na słońce, więc goście przybywali nocą. Nie mógł się pokazywać, oczywiście, ale znał przejścia w murach i wszystkie tajemne wizjery. Widywał eleganckich dżentelmenów, zawsze w czerni, i krasnoludy w żelaznych zbrojach, które błyszczały jak złoto (później, w swojej piwnicy pachnącej solą i burzą z piorunami, Igor pokazał mu, jak się je robi). Bywały też trolle — wydawały się bardziej cywilizowane od tych, przed którymi nauczył się uciekać w lesie. Zapamiętał zwłaszcza jednego, który błyszczał jak klejnot (Igor mówił, że ma skórę z żywego diamentu). Już samo to by wystarczyło, żeby na zawsze wkleić go do wspomnień Nutta, ale był jeszcze ten moment, kiedy pewnego dnia diamentowy troll siedział przy stole z innymi trollami i krasnoludami, i nagle diamentowe oczy skierowały się w górę i zobaczyły Nutta wyglądającego przez malutki, ukryty otwór na drugim końcu komnaty. Nutt był tego pewien. Odskoczył tak gwałtownie, że walnął tyłem głowy o ścianę.

Z czasem poznawał wszystkie zakątki w podziemiach i warsztatach zamku Lady. „Możesz chodzić, gdzie tylko zechcesz, i rozmawiać z każdym… Pytaj o wszystko, a otrzymasz odpowiedź. Kiedy zechcesz się uczyć, będziesz nauczony. Korzystaj z biblioteki. Otwieraj dowolne książki”.

To były dobre czasy. Gdziekolwiek poszedł, ludzie przerywali pracę, by mu pokazać, jak się struga i rzeźbi, formuje, odlewa i wytapia żelazo, wykuwa podkowy — ale nie jak się je przybija, bo konie dostawały szału, kiedy tylko wchodził do stajni. Jeden wykopał kiedyś deski ze ściany za sobą.

Tego szczególnego popołudnia Nutt poszedł do biblioteki, gdzie panna Healstether znalazła mu książkę o zapachach. Przeczytał ją tak szybko, że wzrok powinien chyba zostawić bruzdy na papierze. Z pewnością zostawił ślad w bibliotece: dwadzieścia dwa tomy „Śniadaniowego kompendium zapachów” leżały wkrótce na długim pulpicie, a obok nich „Fanfara hippiki” Spouta. Potem, zbaczając do działu historycznego, Nutt zanurkował w sekcji folkloru; panna Healstether pedałowała za nim na ruchomej bibliotecznej drabince.

Obserwowała go z pełnym satysfakcji podziwem. Kiedy tu przybył, ledwie potrafił czytać, ale wziął się do doskonalenia tej sztuki tak, jak bokser ćwiczy przed walką. I rzeczywiście z czymś walczył, choć nie wiedziała, co to takiego, a oczywiście Lady niczego nie tłumaczyła. Siadywał nocami przy lampie, z książką, która go zaciekawiła, słownikiem i tezaurusem po bokach, wyciskając znaczenie z każdego słowa, bez wytchnienia atakując własną ignorancję.

Kiedy wróciła następnego ranka, na pulpicie leżał też słownik krasnoludziego oraz „Mowa trolli” Postalume’a.

Przecież nie powinno się tak uczyć, mówiła sobie. Wiedza tak się nie utrwala. Nie można ładować jej do głowy niczym widłami. Wiedzę należy przetrawić. Nie wystarczy poznać, trzeba jeszcze zrozumieć.

Wspomniała o tym Fasselowi, kowalowi.

— Wie panienka — odparł — on przyszedł do mnie niedawno i powiedział, że przyglądał się już kowalstwu i czy może spróbować. Znam rozkazy Lady, no to dałem mu kawałek sztaby, pokazałem młot i obcęgi, a minutę później walił już… no, jak młotem. I zrobił całkiem ładny nóż, naprawdę ładny. On myśli. Widać prawie, jak ten jego brzydki mały rozumek wszystko rozgryza. Spotkała pani kiedy goblina?

— Dziwne, że pan pyta — odrzekła. — Według naszego katalogu mamy tu jeden z bardzo niewielu egzemplarzy dzieła J. P. Bunderbella „Pięć godzin i szesnaście minut wśród goblinów Dalekiego Überwaldu”, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Jest bezcenny.

— Pięć godzin i szesnaście minut to chyba nie za długo — zauważył kowal.

— Można tak pomyśleć, prawda? Ale podczas odczytu, jaki wygłosił w Towarzystwie Intruzów[6], i tak było to jakieś o pięć godzin za długo — wyjaśniła panna Healstether. — Stwierdził, że różnią się rozmiarami od nieprzyjemnie wielkiego do obrzydliwie małego, mają mniej więcej taki poziom kultury jak jogurt, a cały czas próbują dłubać w nosie, ale nie mogą trafić. Absolutna strata miejsca, jak stwierdził. Spowodował tym spore poruszenie. Antropolodzy nie powinni tak pisać.

— I młody Nutt jest jednym z nich?

— Tak. Też nie mogę tego pojąć. Widział go pan wczoraj? Ma w sobie coś takiego, co przeraża konie, więc przyszedł do biblioteki i znalazł starą książkę o Słowie Jeźdźca. To było takie jakby tajne stowarzyszenie, które wiedziało, jak robić specjalne olejki, żeby konie ich słuchały. Potem spędził wieczór w krypcie Igora i warzył tam bogowie jedni wiedzą co, a dziś rano jeździł konno po dziedzińcu. Koń nie był zachwycony, przyznaję, ale chłopak wygrywał!

— Dziwię się, że ta jego brzydka mała głowa nie wybuchnie — mruknął Fassel.

— Ha! — rzuciła z goryczą panna Healstether. — W takim razie niech pan lepiej uważa, bo odkrył Szkołę Bzykalną.

— Co to takiego?

— To nie coś, tylko oni. Filozofowie. Chociaż… Mówię „filozofowie”, ale tak naprawdę…

— Ach, ci świńscy… — domyślił się Fassel.

— Nie nazwałabym ich świńskimi — oburzyła się panna Healstether i to była prawda. Dobrze wychowana bibliotekarka nie używa takich słów w obecności kowala, zwłaszcza takiego, który się uśmiecha. — Powiedzmy: niedelikatni, zgoda?

Delikatność rzadko jest wymagana przy kowadle, więc Fassel kontynuował niezmieszany:

— To ci, którzy piszą, co się dzieje, jeśli damy jedzą za mało baraniny; uważają, że cygara są…

— To grzech!

— Zgadza się, tak właśnie słyszałem. — Kowal wyraźnie dobrze się bawił. — I Lady pozwala mu czytać takie książki?

— Istotnie; właściwie niemal nalega. Nie mogę zrozumieć, co sobie myśli.

Ani ona, ani on, jeśli już o tym mowa, pomyślała jeszcze.


* * *

Istniało pewne ograniczenie na liczbę świec, które Nutt mógł przygotować. Tak mówił Trev. Źle by wyglądało, gdyby zrobił zbyt wiele, tłumaczył. Szpiczaste kapelusze mogłyby uznać, że nie potrzebują tylu ludzi. Dla Nutta miało to sens. Co zrobiłby Bez Twarzy, Beton albo Mazgaj Mukko? Nie mieli dokąd pójść. Musieli żyć w prostym świecie, gdyż ten normalny zbyt mocno w nich uderzał.

Nutt próbował czasem zaglądać do innych piwnic, ale nocą nic specjalnego się tam nie działo, a ludzie patrzyli na niego dziwnie. Tutaj nie rządziła Lady. Ale magowie byli dość bałaganiarską grupą, a nikt, kto za bardzo sprzątał, nie przeżył, by o tym opowiedzieć, więc w jego użytkowanie dostały się wszelkiego rodzaju stare magazyny i warsztaty pełne gratów. A to bardzo wiele jak na chłopca ze zdolnością widzenia w ciemności. Widział już grupę świecących łyżeczkowych mrówek niosących widelec; odkrył też — ku swemu zaskoczeniu — że zapomniane labirynty były siedliskiem bardzo rzadkiego domożercy, niepospolitego pożeracza skarpet. W rurach jakieś istoty pomrukiwały niekiedy „Aik! Aik!”. Któż wie, jakie dziwne monstra mogły tam mieszkać?

Bardzo starannie umył talerz po cieście. Glenda była dla niego dobra. Musi pokazać, że też się stara. To ważne, by być grzecznym. A wiedział, gdzie można znaleźć trochę kwasu.


* * *

Osobisty sekretarz lorda Vetinariego wszedł do Podłużnego Gabinetu, niemal nie zakłócając bezruchu powietrza. Jego lordowska mość uniósł głowę.

— A, Drumknott. Chyba znowu będę musiał napisać do „Pulsu”. Jestem pewien, że jeden pionowo, sześć poziomo i dziewięć pionowo pojawiły się już w tej samej kombinacji trzy miesiące temu. W piątek, o ile pamiętam. — Z wyrazem niesmaku rzucił na biurko stronę z krzyżówką. — Taka to wolna prasa.

— Brawo, wasza lordowska mość. Nadrektor właśnie wszedł do pałacu.

Vetinari uśmiechnął się lekko.

— Musiał wreszcie popatrzeć w kalendarz. Dzięki bogom, że mają tam Myślaka Stibbonsa. Wprowadź go od razu po zwyczajowym oczekiwaniu.

Pięć minut później Mustrum Ridcully znalazł się w gabinecie.

— Nadrektorze! Jakiejż to pilnej sprawie zawdzięczam pańską wizytę? Nasze zwykłe spotkanie powinno się odbyć dopiero pojutrze, o ile się nie mylę.

— Eee… No tak — przyznał Ridcully. Kiedy usiadł, natychmiast stanął przed nim duży kieliszek sherry[7]. — No cóż, Havelocku, wyniknęła…

— Ale to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że zjawił się pan akurat dzisiaj — ciągnął Vetinari, nie zwracając na niego uwagi. — Pojawił się bowiem pewien problem i chętnie wysłucham pańskiej rady.

— Och? Naprawdę?

— W samej rzeczy. Dotyczy on tej nieszczęsnej gry w kopanie piłki.

— Dotyczy?

Kieliszek w dłoni Ridcully’ego nawet nie drgnął. Nadrektor od bardzo dawna wykonywał swoją pracę — jeszcze od czasów, kiedy ten, co mrugnął pierwszy, umierał.

— Trzeba iść z duchem czasów… — Patrycjusz pokręcił głową.

— Staramy się tego nie robić na ogół — odparł Ridcully. — To go tylko rozzuchwala.

— Ludzie często nie rozumieją ograniczeń tyranii — stwierdził Vetinari, jakby mówił do siebie. — Wydaje im się, że skoro mogę robić, co chcę, to mogę robić, co chcę. Wystarczy chwilę się zastanowić, by zrozumieć, że to niemożliwe.

— Och, tak samo jest z magią — zgodził się nadrektor. — Jeśli człowiek ciska czarami, jakby jutro miało nie nastąpić, istnieje spora szansa, że tak właśnie będzie.

— Krótko mówiąc — podjął Vetinari, nadal zwracając się do powietrza — zamierzam udzielić swojego błogosławieństwa grze w piłkę nożną, w nadziei że jej ekscesy można będzie staranniej kontrolować.

— Udało się to z Gildią Złodziei — zauważył Ridcully, zdumiony własnym spokojem. — Jeśli już występuje przestępczość, lepiej niech będzie to przestępczość zorganizowana. Tak chyba się pan wyraził.

— Właśnie. Muszę się przyznać do poglądu, że wszelkie ćwiczenia fizyczne w dowolnym celu oprócz dbałości o zdrowie ciała, obrony kraju i odpowiedniego funkcjonowania jelit są barbarzyństwem.

— Naprawdę? A rolnictwo?

— Obrona kraju przed głodem. Ale nie widzę sensu w tym, że ludzie po prostu biegają dookoła. A przy okazji, złapaliście swojego Megapoda?

Jak on to robi, do wszystkich demonów? — zastanowił się Ridcully. No jak? A głośno powiedział:

— Istotnie złapaliśmy, ale nie sugeruje pan chyba, że po prostu „biegaliśmy dookoła”?

— Ależ skąd. Stosują się tu wszystkie trzy wyjątki. Tradycja jest co najmniej tak samo ważna jak jelita, nawet jeśli mniej użyteczna. Warto zauważyć, że Rozrywka Chłopców Ubogich ma własną niezwykłą tradycję, niektórzy mogą uznać ją za wartą zbadania. Będę szczery, Mustrumie. Nie mogę wbrew naciskom społeczeństwa narzucać praw wynikających ze zwykłej osobistej niechęci. Właściwie mogę, formalnie biorąc, ale nie bez stosowania śmiesznych i rzeczywiście tyrańskich działań. Ale z powodu gry? Raczej nie. Zatem… w tej chwili widuje się zespoły krzepkich mężczyzn, którzy popychają się, szturchają, gryzą i kopią z nikłą nadzieją, jak rozumiem, dorzucenia jakiegoś nieszczęsnego przedmiotu do dalekiego celu. Nie mam nic przeciw temu, że próbują się nawzajem pozabijać, jako że trudno znaleźć jakieś wady takich działań. Ale gra zyskała ponownie taką popularność, że zdarzają się uszkodzenia mienia, a to niedopuszczalne. Były na ten temat komentarze w „Pulsie”. Nie… Czego człowiek mądry nie może zmienić, tym musi pokierować.

— A jak ma pan zamiar tego dokonać?

— Przekazując to zadanie panu. Niewidoczny Uniwersytet zawsze pielęgnował zdrowe sportowe tradycje.

— Słusznie użył pan czasu przeszłego — westchnął Ridcully.

— Za moich czasów byliśmy tak… nieugięcie fizyczni. Ale dzisiaj, gdybym zaproponował choćby zwykły wyścig z jajkiem na łyżce, użyliby łyżki, żeby zjeść jajko.

— Nie wiedziałem, że pańskie czasy już minęły, Mustrumie — rzucił Vetinari z lekkim uśmieszkiem.

Gabinet, nigdy nie hałaśliwy, osunął się głębiej w ciszę.

— Proszę posłuchać… — zaczął Ridcully.

— Dziś po południu będę rozmawiał z wydawcą „Pulsu” — rzekł Vetinari, z talentem urodzonego manipulatora komitetów delikatnie wznosząc głos ponad głosem maga. — Jak wiemy, jest człowiekiem dbającym o sprawy społeczne. Na pewno spodoba mu się, że zwracam się do uniwersytetu, by poskromił demona kopania piłki, i że pan, po starannym namyśle, wyraził zgodę.

Nie muszę tego robić, myślał Ridcully. Z drugiej strony, ponieważ tego właśnie chcę, a zatem nie muszę prosić, byłoby to nierozsądne. Niech to licho! Z nim zawsze tak jest!

— Nie będzie pan się sprzeciwiał, jeśli wystawimy własną drużynę? — zapytał niepewnie.

— Więcej, będę się domagał, byście to zrobili. Ale żadnej magii, Mustrumie. Muszę to wyraźnie zaznaczyć. Magia jest niesportowa, chyba że gracie przeciwko innym magom, naturalnie.

— Och, jestem człowiekiem o wybitnie sportowym duchu, Havelocku.

— Znakomicie! A przy okazji, jak układa się dziekanowi w Miedziczole?

Gdyby pytał ktokolwiek inny, Ridcully uznałby, że to tylko uprzejme zainteresowanie. Ale to przecież Vetinari…

— Miałem za dużo zajęć, by to sprawdzić — rzucił lekko. — Ale na pewno świetnie sobie poradzi, kiedy tylko stanie już mocno na nogach.

Albo kiedy mu się je uda zobaczyć bez lustra, dodał w myślach.

— Na pewno jest pan zadowolony, widząc, jak dawny przyjaciel i kolega robi karierę w świecie — stwierdził niewinnym tonem Vetinari. — Oczywiście, samo Pseudopolis też jest zadowolone. Muszę przyznać, że podziwiam tamtejszych solidnych mieszczan za to, że podjęli szlachetny eksperyment z tą… tą demokracją — ciągnął.

— Zawsze przyjemnie jest popatrzeć, że ludzie znowu próbują. Czasami też zabawnie.

— Sporo jednak za nią przemawia, wie pan — mruknął Ridcully.

— Tak, słyszałem, że uprawiacie ją na uniwersytecie. — Patrycjusz uśmiechnął się dyskretnie. — Jednakże w kwestii piłki nożnej panuje między nami pełna zgoda. Kapitalnie. Poinformuję pana de Worde, co robicie. Z pewnością zapaleni gracze zainteresują się tym, kiedy tylko ktoś im wytłumaczy trudne słowa. Doskonale. Ale proszę skosztować sherry. Mówiono mi, że jest bardzo przyjemna w smaku.

Vetinari wstał — co w teorii oznaczało, że spotkanie dobiegło końca. Przeszedł wolno do wypolerowanego kamiennego bloku ułożonego na kwadratowym drewnianym stoliku.

— A zmieniając temat, Mustrumie… Jak tam wasz młody gość?

— Nasz gość…? Ach, chodzi o… hm…

— Zgadza się. — Vetinari uśmiechnął się do kamienia, jakby dzielił z nim jakiś żarcik. — O tego, jak pan to określił, Hm.

— Dostrzegam sarkazm. Jako mag muszę przypomnieć, że słowa mają moc.

— Jako polityk muszę zaznaczyć, że już to wiem. Jak mu się układa? Zainteresowane umysły chciałyby wiedzieć.

Ridcully rzucił okiem na rzeźbionych ludzików ustawionych na bloku do gry, całkiem jakby one też go słuchały. W pewien pośredni sposób pewnie tak było. Wszyscy chyba słyszeli, że ręce, które kierowały połową figur na płycie, mieszkały w wielkim zamku w Überwaldzie, były kobiece i należały do damy będącej głównie legendą.

— Smeems twierdzi, że jest dosyć zamknięty w sobie. Uważa, że chłopak jest chytry.

— To dobrze — uznał Vetinari. Wciąż się wydawało, że w układzie figur dostrzega coś niezwykle interesującego.

— Dobrze?

— W Ankh-Morpork potrzebujemy takich ludzi. Mamy nawet ulicę Chytrych Rzemieślników, prawda?

— No tak, ale…

— Ach, więc to kontekst ma moc… — Vetinari odwrócił się z wyrazem nieskrywanego zadowolenia. — Czy wspomniałem, że jestem politykiem? Chytry, zręczny, przebiegły, podstępny, bystry, przenikliwy, sprytny, zawsze na miejscu czy też wszechstronny. Słowo wyrażające dowolną pochwałę i dowolne uprzedzenie. Chytry… bardzo chytre słowo.

— Nie wydaje się panu, że ten pański… eksperyment może się posuwać o krok za daleko? — spytał Ridcully.

— To samo mówiono o wampirach, nieprawdaż? Rzekomo nie posiadają własnego języka, ale słyszałem, że on włada płynnie kilkoma.

— Smeems rzeczywiście opowiadał, że mówi jak „ladida”.

— Mustrumie, w porównaniu z Natchbullem Smeemsem trolle mówią jak „ladida”.

— Ten… chłopiec został tu przyprowadzony przez jakiegoś kapłana. To wiem — rzekł Ridcully. — Ale kim zostanie, kiedy dorośnie?

— Z tego, co o nim słyszę, zapewne profesorem lingwistyki.

— Wie pan, o co mi chodzi, Havelocku.

— Niewykluczone, choć zastanawiam się, czy pan wie. Jednakże, jak przypuszczam, niewielka jest szansa, by sam jeden stał się wściekłą hordą.

Ridcully westchnął. Znowu zerknął na grę, co Vetinari zauważył.

— Proszę na nie spojrzeć. Rzędy i szeregi — rzekł, machając dłonią nad kamiennymi figurkami. — Zwarci w wiecznym starciu i kierowani kaprysem gracza. Walczą, padają i nie mogą zawrócić, gdyż baty pędzą ich naprzód, a wszystko, co znają, to te baty. Zabijaj albo giń. Ciemność przed nimi, ciemność za nimi i baty w głowach. Ale gdyby można było zdjąć z planszy jeden pionek, zabrać go, nim pozna baty, przenieść do miejsca bez batów… czym mógłby się stać? Jedno stworzenie. Jedna samotna istota. Czy odmówi im pan tej szansy?

— W zeszłym tygodniu kazał pan powiesić trzech ludzi — przypomniał Ridcully, nie całkiem wiedząc dlaczego.

— Oni mieli szansę. Wykorzystali ją, by zabijać albo i gorzej. Wszystko, na co możemy liczyć, to szansa. Nie dostajemy błogosławieństwa. On był przez siedem lat przykuty do kowadła. Powinien dostać swoją szansę, nie sądzi pan?

I nagle Vetinari znów się uśmiechnął.

— Ale nie wpadajmy w posępny nastrój. Nie mogę się już doczekać, aż wprowadzi pan nas w nową erę zdrowej, ożywczej aktywności według najlepszych sportowych tradycji. Tradycja będzie tu nawet waszym przyjacielem, jestem o tym przekonany. Proszę mi nie pozwalać dłużej zajmować pańskiego czasu.


* * *

Tylko krótki spacer dzielił pałac od Niewidocznego Uniwersytetu — ośrodki władzy lubią mieć się wzajemnie na oku.

Ridcully szedł pieszo wśród tłumu przechodniów. Od czasu do czasu kiwał głową ludziom, których znał; do tej grupy należeli — w tej części miasta — praktycznie wszyscy.

Trolle, myślał. Spokojnie żyjemy obok trolli, zwłaszcza odkąd pamiętają, żeby uważać, gdzie stawiają nogi. Mamy ich w Straży Miejskiej i w ogóle. Całkiem porządne typy, oprócz paru zgniłych jabłek, ale bogowie świadkami, że i wśród nas takich nie brakuje. Krasnoludy? Są tu od wieków. Bywają chytre, bywa, że próbują walić człowieka jak w kaczy kuper… w tym miejscu zastanowił się chwilę i poprawił tę myśl na „twardo się targują”. Z nimi człowiek zawsze wie, na czym stoi. Oczywiście są niskie, a to zawsze wygodniej, pod warunkiem że się wie, co robią tam w dole. Wampiry? No cóż, Überwaldzka Liga Wstrzemięźliwości działa skutecznie. Po mieście krążą pogłoski — a przynajmniej po piwnicach czy gdzie tam jeszcze — że dobrze pilnują swoich. Każdy niezreformowany krwiopijca, który spróbowałby łowów w mieście, był ścigany przez takich, którzy dokładnie wiedzieli, w jaki sposób myśli i gdzie się chowa.

Za tym wszystkim stoi lady Margolotta. To ona była osobą, która — drogą dyplomacji i prawdopodobnie bardziej bezpośrednich metod — pchnęła Überwald drogą postępu; łączył ją też jakiś… związek z Vetinarim. Wszyscy o tym wiedzieli i nie wiedzieli nic więcej. Jakiś kropka kropka kropka związek. Jeden z takich. I nikt nie był w stanie tych kropek połączyć.

Odwiedzała miasto z wizytami dyplomatycznymi i nawet zaprawione w takich sprawach ankhmorporskie wdowy nie zdołały wykryć choćby szeptanych plotek o czymkolwiek poza rzeczową uprzejmością i międzynarodową współpracą tych dwojga.

Poprzez system sekarów prowadził też z nią nieskończoną i złożoną grę, a poza tym… to było tyle. Aż do teraz.

Przysłała mu Nutta. Pod opiekę. Któż znał przyczyny oprócz nich? Polityka najpewniej.

Ridcully westchnął. Jeden z potworów, całkiem samotny… Trudno to sobie wyobrazić. Zawsze pojawiali się tysiącami, zabijali wszystko i zjadali trupy, także swoich. Imperium Zła hodowało ich w wielkich lochach — szare demony bez piekła.

Bogowie tylko wiedzieli, co się z nimi stało, kiedy imperium runęło. Ale istniały przekonujące dowody, że przynajmniej część nadal żyła gdzieś w dalekich górach. Co mogą zrobić? Jeden w tej chwili robił świece w piwnicach u Ridcully’ego. Kim się stanie?

— Paskudnym kłopotem? — rzekł głośno.

— Zara, kogo pan nazywasz kłopotem, szefuniu? To moja droga, tak samo jak pana.

Mag spojrzał w dół na młodego człowieka, który wyglądał, jakby kradł ubranie tylko z najlepszych sznurów, choć wystrzępiona czarno-czerwona chusta na szyi zapewne należała do niego. Była w nim jakaś nerwowość, nieustanne przenoszenie ciężaru ciała, jakby lada moment miał się rzucić do ucieczki w nieprzewidywalnym kierunku. Cały czas podrzucał i łapał pustą puszkę. W Ridcullym wzbudziło to wspomnienia tak wyraźne i ostre, że aż zakłuły. Opanował się jednak.

— Jestem Mustrum Ridcully, nadrektor i profesor Niewidocznego Uniwersytetu, młody człowieku. I widzę, że nosisz sportowe barwy. Jakiejś drużyny? Może piłkarskiej?

— Tak się składa, że tak. I co z tego? — odparł urwis.

I wtedy spostrzegł, że jego dłoń jest pusta, choć zgodnie z normalnymi prawami grawitacji powinna być znowu pełna. Puszka nie opadła po ostatnim wzlocie, ale obracała się wolno na wysokości dwudziestu stóp.

— Trochę to dziecinne, wiem — przyznał Ridcully. — Ale chciałem, żebyś uważnie mnie słuchał. Chciałbym być świadkiem gry w piłkę nożną.

— Świadkiem? Słuchaj pan, niczego żem nie widział…

Ridcully westchnął.

— To znaczy, że chcę obejrzeć mecz, jasne? Dzisiaj, jeśli to możliwe.

— Pan? Powaga? To będzie pański pogrzeb, szefuniu. Masz pan szylinga?

Wysoko w górze rozległo się brzęknięcie.

— Puszka spadnie na dół z sześciopensówką w środku. Czas i miejsce poproszę.

— Skąd wiem, że można panu wierzyć? — zapytał urwis.

— Nie mam pojęcia — wyznał Ridcully. — Subtelne funkcje mózgu dla mnie też są zagadką. Ale cieszę się, że tak uważasz.

— Co?

Po chwili jednak chłopak wzruszył ramionami i postanowił zaryzykować. Zwłaszcza że nie jadł dziś śniadania.

— Zapętlony Zaułek przy Szorach, punkcik pierwsza i żem cię w życiu nie widział, szefuniu. Jasne?

— To całkiem prawdopodobne — zgodził się Ridcully i pstryknął palcami.

Puszka opadła na wyciągniętą dłoń urwisa, który wytrząsnął z niej srebrną monetę i wyszczerzył zęby.

— No to szczęścia życzę, szefuniu.

— Czy na tych imprezach jest coś do jedzenia? — zapytał jeszcze Ridcully, dla którego czas obiadu był sakramentem.

— Są zapiekanki, szefuniu, pudding groszkowy, zapiekanki z ziemniaków, i z homarem też zapiekanki, ale to głównie same zapiekanki, znaczy. Gołe zapiekanki. Z zapiekankowego ciasta.

— Jakiego rodzaju?

Jego informator wyglądał na zaszokowanego.

— To przecież zapiekanki, szefuniu. Nie pytasz.

Ridcully pokiwał głową.

— I jeszcze ostatnia propozycja. Dam ci pensa za prawo kopnięcia twojej puszki.

— Dwa — odparł natychmiast chłopiec.

— Ty mały łobuzie… No dobra, umowa stoi.

Ridcully opuścił puszkę na czubek buta, przez chwilę nią balansował, podrzucił w powietrze, a kiedy spadała, trafił ją kopniakiem z półobrotu. Wirując, poleciała nad tłumem.

— Całkiem nieźle, dziadku — pochwalił dzieciak z uśmiechem.

Z oddali dobiegł krzyk i tupanie kogoś pragnącego zemsty.

Ridcully sięgnął szybko do kieszeni i spojrzał w dół.

— Dwa dolary, jeśli zaczniesz uciekać, mały. Lepsza oferta ci się dzisiaj nie trafi.

Chłopiec zaśmiał się, chwycił monetę i pognał przed siebie. Ridcully odszedł z godnością, a lata znowu opadły na niego niczym śnieg.


* * *

Myślak Stibbons przypinał jakąś kartkę na tablicy przed Głównym Holem. Często to robił. Ridcully zakładał, że jakoś poprawia mu to samopoczucie. Klepnął go w ramię, przez co Myślak rozrzucił po posadzce wszystko, co trzymał w dłoni.

— To biuletyn z Komitetu Bezpieczeństwa Ankh, nadrektorze — wyjaśnił Stibbons, próbując wyłapać toczące się wszędzie zagubione pinezki.

— Jesteśmy na magicznym uniwersytecie. Bezpieczeństwo nas nie dotyczy. Samo bycie magiem jest niebezpieczne i tak właśnie być powinno.

— Tak, nadrektorze.

— Ale na twoim miejscu pozbierałbym te wszystkie pinezki. Nigdy dość ostrożności. Powiedz, czy nie mieliśmy tu kiedyś szefa sportu?

— Tak, nadrektorze. Evans Pasiasty. Zniknął, o ile pamiętam, jakieś czterdzieści lat temu.

— Zabity? Wiesz, to były czasy, kiedy ludzie szli do zaszczytów po trupach.

— Nie wyobrażam sobie, kto chciałby przejąć jego stanowisko. Zdaje się, że wyparował pewnego dnia w czasie robienia pompek w Głównym Holu.

— Wyparował? Co to za śmierć dla maga? Porządny mag umarłby ze wstydu, gdyby tak sobie wyparował. Zawsze coś po sobie zostawiamy, nawet jeśli tylko dym. Ale co tam… Gdy przyjdzie godzina próby, zjawi się… to, co się zjawia. Zjawisko jakieś, prawdopodobnie. A co robi ostatnio ta wasza myśląca machina?

Myślak się rozpromienił.

— Z przyjemnością informuję, panie nadrektorze, że HEX właśnie odkrył nową cząstkę. Przemieszcza się szybciej niż światło w dwóch kierunkach jednocześnie!

— Czy możemy ją skłonić, żeby robiła coś ciekawego?

— Ależ tak! Całkowicie roznosi teorię transkongruencji Spolwhittle’a!

— Świetnie — ucieszył się Ridcully. — Ważne, że coś roznosi. A skoro już rozniosła, proszę ją skierować do poszukiwania Evansa albo odpowiedniego następcy. Szefowie sportu są cząstkami całkiem elementarnymi, więc nie powinno to być trudne. I proszę za dziesięć minut zwołać posiedzenie senatu. Będziemy grać w piłkę!


* * *

Prawda jest kobietą, albowiem prawda to piękno, a nie przystojność, myślał sobie Ridcully, gdy senat zajmował miejsca, pomrukując przy tym niechętnie. To dobrze tłumaczy powiedzenie, że kłamstwo może cały świat oblecieć, zanim prawda włoży buty. Musi przecież zdecydować, którą parę włożyć — pomysł, że kobieta z taką pozycją miałaby tylko jedną, wykracza poza granice racjonalnej wiary. Właściwie, jako bogini, ma na pewno wiele par i tyleż wyborów: wygodne buty dla prostych, domowych prawd, podkute i ciężkie dla prawd nieprzyjemnych, proste chodaki dla prawd uniwersalnych i może też jakieś klapki dla prawd oczywistych. Ale w tej chwili ważniejsze było, jaki rodzaj prawdy Ridcully zamierza przekazać swoim kolegom. Zdecydował się nie na całą prawdę, ale na nic tylko prawdę, co pozwalało zrezygnować ze szczerości.

— No mów! Co powiedział?

— Poddał się rozsądnym argumentom.

— Naprawdę? Gdzie jest haczyk?

— Nie ma. Ale chce, żeby reguły były bardziej tradycyjne.

— Niemożliwe! Przecież już teraz są prawie prehistoryczne!

— I chce, żeby uniwersytet tym wszystkim pokierował, i to szybko. Panowie, za mniej więcej trzy godziny odbędzie się mecz. Proponuję, żebyśmy go obejrzeli. W tym celu jednak będziemy musieli nosić… spodnie.

Po chwili Ridcully wyjął swój zegarek — jeden z tych staroświeckich, z napędem chochlikowym i solidnie niedokładny. Otworzył złotą kopertę i cierpliwie patrzył, jak mały stworek pedałuje, kręcąc wskazówkami. Kiedy po półtorej minuty protesty wciąż nie cichły, zatrzasnął kopertę. Pstryknięcie dało efekt, jakiego nie osiągnąłby żadnymi dodatkowymi krzykami.

— Panowie — rzekł z powagą. — Musimy wziąć udział w grze dla ludu… z którego, chciałbym dodać, wszyscy się wywodzimy. Czy którykolwiek z nas przez ostatnie dziesięciolecia przynajmniej raz widział, jak ta gra się odbywa? Tak myślałem. Powinniśmy częściej wychodzić. Otóż nie proszę was, byście uczynili to dla mnie, ani nawet dla setek ludzi, którzy pracują ciężko, by zagwarantować nam życie, w którym niewygoda tak rzadko podnosi swój łeb. Owszem, podnosiło się wiele innych paskudnych łbów, ale zawsze przyzywał nas obiad. Jesteśmy, koledzy magowie, ostatnią linią obrony miasta przeciwko wszelkiej grozie, jaką można na nie cisnąć. Jednakże żadna z nich nie jest potencjalnie tak groźna jak my. Tak, w samej rzeczy. Nie wiem, co mogłoby się zdarzyć, gdyby magowie naprawdę zgłodnieli. Zróbcie więc to, proszę was, w tym jednym przypadku i w imię deski serów!

Historia zna szlachetniejsze wezwania do broni, Ridcully pierwszy chętnie by to przyznał. To jednak było specjalnie dobrane dla grupy docelowej. Oczywiście odezwały się narzekania, ale to tak jakby powiedzieć, że niebo jest niebieskie.

— Co z obiadem? — zapytał jeszcze wykładowca run współczesnych.

— Zjemy wcześniej — odparł Ridcully. — Mówiono mi, że zapiekanki na meczu są… zadziwiające.

Prawda, stojąc przed swą ogromną garderobą, wybrała buty z czarnej skóry na wysokich szpilkach — najodpowiedniejsze dla prawdy tak bezczelnej.


* * *

Kiedy Glenda wkroczyła do nocnej kuchni, Nutt czekał już z dumną, ale trochę niespokojną miną. Z początku go nie zauważyła, ale kiedy się odwróciła, powiesiwszy płaszcz na kołku, on tam stał, niczym tarcze trzymając przed sobą dwie tace.

Błyszczały tak mocno, że prawie musiała zasłonić oczy.

— Mam nadzieję, że tak będzie dobrze — odezwał się niepewnie.

— Jak to zrobiłeś?

— Powlekłem je srebrem, panienko.

— Co?!

— Och, w piwnicach jest mnóstwo staroci, a ja, no… wiem, jak się robi różne rzeczy. Nikt nie będzie miał kłopotów z tego powodu, prawda? — dodał, nagle wystraszony.

Glenda to przemyślała. Właściwie nikt nie powinien mieć kłopotów, ale z panią Whitlow nigdy nic nie wiadomo. Cóż, łatwo rozwiązać ten problem — wystarczy je gdzieś schować, dopóki nie zmatowieją.

— To miło z twojej strony, że włożyłeś w to tyle pracy. Zwykle muszę ścigać ludzi, żeby odzyskać naczynia. Jesteś prawdziwym dżentelmenem — zapewniła, a jego twarz rozjaśniła się niczym słońce.

— Panienka jest bardzo dobra — zapewnił z przekonaniem. — A także bardzo piękna, a dwie ogromne piersi wskazują na szczodrość i płodność…

Poranna atmosfera zamarzła w jeden gigantyczny blok lodu. Wiedział, że powiedział coś niewłaściwego, ale nie miał pojęcia co.

Glenda rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktokolwiek to usłyszał, ale wielkie mroczne pomieszczenie było puste. Zawsze przychodziła pierwsza i wychodziła ostatnia.

— Zostań tu — powiedziała. — Nie waż się nawet drgnąć. Ani odrobinki! I nie kradnij kur! — poleciła jeszcze na odchodnym.

Powinna buchać kłębami pary, kiedy wymaszerowała z kuchni; butami głośno stukała o posadzkę. Jak można coś takiego mówić?! Za kogo on się uważa?! A jeśli już o tym mowa, to za kogo ona go uważa? I za co?

Piwnice i podziemia Niewidocznego Uniwersytetu same w sobie tworzyły małe miasteczko, a piekarze i rzeźnicy oglądali się za nią, kiedy przechodziła gniewnie. Nie miała odwagi teraz się zatrzymać. To by było zbyt krępujące.

Jeśli ktoś znał wszystkie przejścia i schody — i jeśli pozostawały nieruchomo przez pięć minut — mógł bez wychodzenia na powierzchnię dotrzeć w dowolne miejsce na uniwersytecie. Prawdopodobnie żaden z magów nie orientował się w tym labiryncie. Niewielu z nich interesowało się nudnymi szczegółami gospodarstwa. Ha, myśleli pewnie, że obiady pojawiają się magicznie!

Kilka kamiennych schodków prowadziło do niewielkich drzwiczek. Obecnie mało kto z nich korzystał. Inne dziewczęta tam nie chodziły, ale Glenda tak. Nawet po tamtym pierwszym razie, kiedy odpowiadając na dzwonek, zaniosła nocnego banana, a raczej nie zaniosła, ponieważ uciekła z krzykiem — już wtedy wiedziała, że będzie musiała znowu się z tym zmierzyć. W końcu nic nie możemy poradzić na to, jacy przyszliśmy na świat, jak mawiała jej matka, czy też na to, w co mógł nas zmienić magiczny wypadek, całkiem bez naszej winy, jak wyjaśniła jej pani Whitlow, kiedy już ucichły krzyki. Dlatego więc Glenda wzięła banana i ruszyła z powrotem.

Teraz oczywiście byłaby zaskoczona, jak kogoś może dziwić, że strażnik wszelkiej mądrości jest rudobrązowy i zwykle wisi kilka stóp nad swym biurkiem. Była też prawie pewna, że zna co najmniej czternaście znaczeń słowa „uuk”.

Trwał dzień, więc w wielkim budynku za małymi drzwiczkami panowała zwykła krzątanina, o ile słowo to ma zastosowanie dla biblioteki. Glenda skierowała się do najbliższego z młodszych bibliotekarzy, który nie zdążył na czas spojrzeć w inną stronę, i oznajmiła:

— Potrzebny mi słownik kłopotliwych słów zaczynających się na P.

Jego wyniosłe spojrzenie złagodniało nieco, kiedy zdał sobie sprawę, że ona jest kucharką. Magowie zawsze mieli w sercu specjalne miejsce dla kucharek — zapewne dlatego, że serce znajduje się blisko żołądka.

— Ach… W tej sytuacji myślę, że naszym przyjacielem będzie tu „Krępujące nadużycia” Birdcatchera — stwierdził uprzejmie.

Zaprowadził ją do pulpitu, gdzie spędziła kilka pouczających minut, zanim wróciła drogą, którą przyszła — trochę mądrzejsza i o wiele bardziej skrępowana.

Nutt nadal stał w miejscu, w którym kazała mu stać, i wyglądał na wystraszonego.

— Przepraszam, nie wiedziałam, co masz na myśli — wyjaśniła.

I pomyślała: obfitość, zasobność, żyzność… No tak, mogę zrozumieć, jak do tego doszedł, zwykły pech, ale to przecież nie o mnie, nie tak naprawdę. Tak myślę. Mam nadzieję.

— Ehm, to miło, że tak o mnie mówisz — dodała. — Ale powinieneś używać odpowiedniego języka.

— Ach, oczywiście, bardzo mi przykro — odparł Nutt. — Pan Trev mi to tłumaczył. Nie powinienem się wyrażać aligancko. Powinienem powiedzieć, że ma panienka wielkie c…

— Przerwij w tym miejscu, dobrze? Trevor Likely uczy cię elokwencji?

— Proszę nie mówić, znam to… Chodzi o mówienie w sposób właściwy? Tak. I obiecał zabrać mnie na piłkę nożną — dodał Nutt z dumą.

To wymagało pewnych wyjaśnień, które popsuły Glendzie humor. Trev miał rację, oczywiście. Ludzie, którzy nie znają trudnych słów, są zwykle nerwowi w obecności ludzi, którzy je znają. Właśnie dlatego jej sąsiedzi płci męskiej, jak pan Stollop i jego kumple, nikomu nie dowierzali. Za to ich żony posiadały o wiele szersze, choć dość specyficzne słownictwo, które zawdzięczały tanim romansom, na każdej ulicy przekazywanym jak kontrabanda z kuchni do pralni. Stąd też Glenda znała „elokwencję”, „skwarny”, „buduar” i „saszetkę”, choć co do saszetki i buduaru nie była całkiem pewna i unikała ich używania, co nie sprawiało zbytnich trudności. Żywiła głębokie podejrzenia co do tego, czym mógłby być buduar damy, ale na pewno nie zamierzała nikogo pytać, nawet w bibliotece, bo mogliby się z niej śmiać.

— Chce cię zabrać na piłkę, tak? Panie Nutt, będzie się pan tam wyróżniał jak diament w uchu kominiarza.

„Nie wyróżniaj się z tłumu”. Tak wiele przykazań musiał pamiętać.

— Obiecał, że się mną zaopiekuje — powiedział, spuszczając głowę. — Eee… Tak się zastanawiałem, kim jest ta miła młoda dama, która była tutaj zeszłej nocy — dodał desperacko, przejrzysty jak powietrze.

— On cię prosił, żebyś mnie zapytał, tak?

„Kłam. Nie narażaj się”.

Ale Lady tu nie było. A przed nim stała ta miła panienka od szarlotki… Wszystko stało się bardzo skomplikowane.

— Tak — przyznał pokornie.

A Glenda zaskoczyła samą siebie.

— Ma na imię Juliet i mieszka akurat obok mnie, więc niech lepiej tam nie przyłazi, jasne? Juliet Stollop; zobaczysz, czy mu się to spodoba.

— Obawia się panienka, że będzie smalił cholewki?

— Jej ojciec osmali mu więcej niż tylko cholewki, kiedy odkryje, że jest kibicem Ćmoków.

Nutt zrobił tępą minę, więc ciągnęła dalej:

— Czy ty niczego nie wiesz? Starzy Kumple z Przyćmionej? Drużyna piłkarska? Dolasy to Klub Piłkarski Sióstr Dolly. Dolasy nienawidzą Ćmoków, Ćmoki nienawidzą Dolasów. Zawsze tak było.

— Co mogło doprowadzić do takich różnic między nimi?

— Co? Między nimi nie ma żadnych różnic, jeśli się zajrzy pod kolory! To dwa zespoły, podobne do siebie w łajdactwach! Siostry Dolly noszą biel i czerń, Przyćmiona róż i zieleń. Tu chodzi tylko o piłkę. Tę nieszczęsną, przeklętą, kopiącą, bijącą, tnącą, dźgającą, idiotyczną piłkę! — Gorycz w głosie Glendy potrafiłaby skwasić śmietanę.

— Ale przecież panienka nosi szalik Sióstr Dolly!

— Jeśli tam mieszkasz, tak jest bezpieczniej. Zresztą trzeba wspierać swoich.

— Ale czy to nie jest gra, jak bierki, halma czy łups?

— Nie! To bardziej jak wojna, ale bez łagodności ani rozwagi.

— Ojej… Ale przecież wojna nie jest łagodna, prawda? — Na twarzy Nutta pojawiła się niepewność.

— Nie!

— Ach, rozumiem. Panienka była ironiczna.

Zerknęła na niego z ukosa.

— Może i byłam — przyznała. — Dziwny z pana chłopak, panie Nutt. Skąd właściwie pochodzisz?

Dawna panika powróciła nagle. „Bądź nieszkodliwy. Bądź uprzejmy. Zyskuj przyjaciół. Kłam”. Ale jak można kłamać przyjaciołom?

— Muszę iść — rzucił, zbiegając po kamiennych stopniach. — Pan Trev będzie czekał!

Miły, ale dziwny, uznała Glenda, patrząc, jak skacze po schodach. No i sprytny. Zauważył mój szalik na haku dwadzieścia łokci dalej…


* * *

Brzęk puszki ostrzegł Nutta o przybyciu szefa, zanim jeszcze przebiegł starym sklepionym korytarzem prowadzącym do kadzi. Inni bywalcy przerwali pracę, co zresztą — uwzględniając jej zwykłe, ślimacze tempo — nie powodowało praktycznie żadnej zmiany, i przyglądali mu się apatycznie. Ale przynajmniej się zainteresowali. Nawet Beton wydawał się lekko rozbudzony, choć Nutt zauważył brązową strużkę ściekającą z kącika jego ust. Ktoś znowu dał Betonowi opiłki żelaza.

Puszka wzleciała w górę, kiedy Trev trafił ją butem, przefrunęła mu nad głową i jakby tocząc się po niewidocznym zboczu, wróciła z ukosa, by wylądować w oczekującej dłoni. Patrzący zamruczeli z podziwem i nawet Beton uderzył głową o blat stołu, co zwykle oznaczało aprobatę.

— Co cię zatrzymało, Gobbo? Paplałeś z Glendą, co? Nie masz u niej szans, możesz mi wierzyć. Byłem, próbowałem, nie ma co. Żadnych szans, koleś. — Trev rzucił Nuttowi brudny worek. — Wkładaj to szybko, bo będzie cię widać jak diament…

— W uchu kominiarza? — dokończył Nutt.

— Właśnie. Teraz łapiesz! No, nie grzeb się, bo się spóźnimy.

Nutt przyjrzał się niepewnie długiemu, bardzo długiemu szalikowi w różowozielone pasy i obszernej żółtej czapce z różowym pomponem.

— Naciągnij ją porządnie, żeby zakryła uszy — polecił Trev. — Ale ruszaj się!

— Eee… róż? — spytał z powątpiewaniem Nutt, sięgając po szalik.

— A co z nim?

— Czy piłka nożna nie jest twardą, męską grą? Podczas gdy róż, proszę wybaczyć, to kolor raczej, no… kobiecy…

Trev wyszczerzył zęby.

— Jasne, zgadza się. Pomyśl trochę. Ty tu jesteś mądralą. Wiem, że umiesz chodzić i myśleć równocześnie. W tych okolicach raczej cię to wyróżnia.

— Aha, chyba zrozumiałem. Róż demonstruje wojowniczą męskość. Ogłasza: Jestem tak męski, że stać mnie na sugestię, byś to zakwestionował, co z kolei pozwoli mi na nowo wykazać swoją męskość, reagując przemocą wobec ciebie. Nie wiem, czy czytał pan kiedyś „Die Wesentlichen Ungewissheiten Zugehörig der Offenkundigen Mannlichkeit” Oflebergera?

Trev chwycił go za ramię i odwrócił do siebie.

— Co ty kombinujesz, Gobbo? — zapytał, zbliżając zaczerwienioną twarz do twarzy Nutta. — Masz jakiś problem? O czym gadasz? Wyciągasz jakieś dziesięciodolarowe słówka i wykładasz je jak do łamigłówki! To niby jak trafiłeś do kadzi i zasuwasz jak ja? Uciekasz przed Starym Samem? Nie ma sprawy, chyba że obrobiłeś jakąś babcię albo co, ale musisz mi powiedzieć!

Zbyt niebezpieczne, myślał rozpaczliwie Nutt. Zmienić temat!

— Ma na imię Juliet — wykrztusił. — Ta dziewczyna, o którą pan pytał! Mieszka obok Glendy! Naprawdę!

Trev przyjrzał mu się podejrzliwie.

— Glenda ci powiedziała?

— Tak.

— Wkręcała cię. Wiedziała, że mi powtórzysz.

— Nie sądzę, żeby mnie okłamała, panie Trev. Jest moją przyjaciółką.

— Przez całą noc o niej myślałem — wyznał Trev.

— Jest znakomitą kucharką — zgodził się Nutt.

— Mówię o Juliet!

— Ehm… Glenda kazała panu przekazać, że Juliet ma nazwisko Stollop — dodał Nutt, choć nienawidził przynoszenia gorszych wieści.

— Co? To dziewczyna Stollopów?

— Tak. Glenda powiedziała, żeby sprawdzić, jak się to panu spodoba, ale rozumiem sens ironii.

— Przecież to jakby znaleźć truskawkę w psim żarciu, nie? Znaczy się, Stollopowie to dranie, co do jednego, chłop w chłopa gryzą i depczą. To takie typy, którzy ci rodzinne klejnoty wkopią do gardła.

— Ale pan przecież nie gra w piłkę, prawda? Pan tylko ogląda.

— Zgadza się jak szlag! Ale jestem Twarzą, jasne? Znają mnie po dzielnicach. Każdego możesz spytać. Wszyscy znają Treva Likely’ego. Jestem synem Dave’a Likely’ego! A jego pamięta każdy kibic w tym mieście. Cztery gole! Nikt inny w życiu tyle nie strzelił! I odpłacał pięknym za nadobne, taki już tato był! W jednym meczu złapał jakiegoś typa z Dolasów, który trzymał piłkę, i przerzucił go za linię! Pięknym za nadobne, a potem jeszcze trochę.

— Czyli był draniem, który depcze i gryzie, tak?

— Co? W stukacza chcesz mnie zrobić?

— Początkowo nie miałem takiego zamiaru, panie Trev — odparł Nutt z taką powagą, że Trev musiał się uśmiechnąć. — Ale widzi pan, jeśli walczył z przeciwną drużyną, używając przy tym jeszcze większej siły niż oni, czy nie oznacza to, że…

— Był moim tatą — przerwał mu Trev. — Czyli nie kombinuj z jakąś powaloną matematyką, jasne?

— Jasne, oczywiście. I nigdy nie chciał pan pójść w jego ślady?

— Niby jak, żeby potem wrócić do domu na noszach? Mam rozum po mamie, nie po tacie. Był porządnym gościem i kochał piłkę, ale mózgu nie miał za dużo, a tamtego dnia trochę wyciekało mu przez ucho. Dolasy wciągnęły go do młyna i załatwiły na dobre. To nie dla mnie, Gobbo. Jestem za sprytny.

— Tak jest, panie Trev. Zauważyłem.

— Wkładaj ciuchy i idziemy. Nie chcemy przecież czegoś przeoczyć.

— … gapić — poprawił odruchowo Nutt, próbując owinąć szyję ogromnym szalikiem.

— Co takiego? — Trev zmarszczył czoło.

— Czego? — odparł Nutt nieco zduszonym głosem. Szalik był naprawdę długi i zakrywał prawie całe usta.

— W tłuka mnie robisz, Gobbo? — spytał groźnie Trev, podając mu stary sweter, wyblakły i porozciągany przez lata.

— Naprawdę, panie Trev, nie wiem. Wydaje się, że w tak wiele rzeczy robię pana mimowolnie… — Wciągnął obszerną wełnianą czapkę z różowym pomponem. — Wszystko jest tak bardzo różowe, panie Trev. Musimy wręcz ociekać męskością.

— Nie wiem, czym ty osobiście ociekasz, Gobbo, ale czegoś możesz się nauczyć. „No chodź, jak myślisz, że jesteś twardy”. Teraz powtórz.

— No chodź, jak myślisz, że jesteś twardy — rzekł posłusznie Nutt.

— Dobra — uznał Trev i przyjrzał mu się z uwagą. — Pamiętaj, jakby kto się ciebie czepiał na meczu i sprawiał kłopoty, powiedz im tak. Zobaczą, że nosisz kolory Ćmoków, i dwa razy się zastanowią. Jasne?

Nutt przytaknął gdzieś w przestrzeni pomiędzy wielką czapką z pomponem i szalikiem jak boa dusiciel.

— Wiesz, Gobbo, jesteś teraz… kibicem na maksa. Własna matka by cię nie poznała.

Dopiero po chwili stłumiony głos wydobył się spomiędzy stosów pradawnej wełny, która wyglądała jak dziecięca wyprawka przygotowana przez parę olbrzymów, niewiedzących, czego mają się spodziewać.

— Wydaje mi się, że ma pan rację.

— Tak? Aha. To dobrze, nie? A teraz spotkamy się z chłopakami. Idź szybko, trzymaj się blisko.


* * *

— Tylko pamiętaj, to przedsezonowy mecz towarzyski Aniołów z Kolosami, jasne? — przypomniał Trev, kiedy wyszli na bezustanną mżawkę, która z powodu nieruchomej chmury zanieczyszczeń nad Ankh-Morpork przekształcała się delikatnie w smog. — Jedni i drudzy są do kitu, nic z nich nie będzie, ale Ćmoki popierają Aniołów, jasne?

Wymagało to dłuższych wyjaśnień, lecz zasadniczo chodziło o to — o ile Nutt zdołał pojąć — że wszystkie drużyny były przez Ćmoków oceniane ze względu na swoją bliskość — fizyczną, psychologiczną czy ogólnym wrażeniem — do znienawidzonych Sióstr Dolly. Tak się po prostu ułożyło. Jeśli ktoś szedł na mecz między dwoma innymi drużynami, automatycznie, zgodnie z pewnym złożonym i bezustannie się zmieniającym miernikiem miłości i nienawiści, kibicował zespołowi bliższemu własnym terenom, czy też — ściślej mówiąc — brukom.

— Łapiesz, o co mi chodzi? — upewnił się Trev.

— Zarejestrowałem pańskie wyjaśnienia w pamięci, panie Trev.

— Na Bruthę, założę się, żeś to zrobił, jak nic. I wystarczy Trev, kiedy nie jesteśmy w pracy, jasne? Krzyczymy razem, nie? — I żartobliwie uderzył Nutta w ramię.

— Dlaczego pan tak postąpił, panie Trev? — spytał Nutt. Jego oczy, praktycznie jedyna widoczna część ciała, wyrażały urazę. — Bije mnie pan!

— Wcale cię nie biję, Gobbo! To było takie przyjacielskie stuknięcie. Całkiem co innego! Nie wiedziałeś? Lekkie klepnięcie w ramię, żeby pokazać, że jesteśmy kumplami. Też mi tak zrób. No!

— Trev mrugnął.

„…Będziesz uprzejmy, a przede wszystkim nigdy na nikogo w gniewie nie podniesiesz ręki…”.

Ale to przecież co innego, prawda? — zapytał sam siebie Nutt. Trev jest przyjacielem. To przyjacielski gest. Między przyjaciółmi.

Stuknął w przyjacielskie ramię.

— To ma być uderzenie? To nazywasz uderzeniem? Dziewczyna by mocniej walnęła! Jak w ogóle jeszcze żyjesz z takim nędznym ciosem? No już, walnij porządnie!

Nutt walnął.


* * *

Wtopić się w tłum? Było to wbrew wszystkiemu, na straży czego stali magowie, choć mag nie stałby na żadnej straży, gdyby nie mógł przy tym usiąść, ale nawet siedząc, musiał… no, wystawać. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy szata przeszkadza, zwłaszcza gdy mag pracuje przy swoim palenisku, tworząc magiczny metal, mobiloidalne szkło albo wykonując jakieś inne ćwiczenia z magii praktycznej, w których fakt, że sam siebie nie podpalił, jest uważany za przyjemną niespodziankę; dlatego właśnie każdy mag miał skórzane spodnie i poplamioną, wypaloną kwasami koszulę. Był to ich wspólny brudny sekret, niezbyt sekretny, ale z głęboko wżartym brudem.

Ridcully westchnął. Jego koledzy mierzyli w wizerunek prostego człowieka, ale tylko mgliście sobie wyobrażali, jak prosty człowiek obecnie wygląda. Teraz chichotali cicho, spoglądali na siebie wzajemnie i wypowiadali zdania w stylu:

— Żeż psiajucha, żeś się wysztafirował jak nic, kolego.

Obok, niezwykle wręcz zakłopotani, stali dwaj uniwersyteccy pedle, nie wiedząc, co zrobić z nogami. W tej chwili żałowali, że nie mogą zapalić sobie dyskretnie gdzieś w cieple.

— Panowie — zaczął Ridcully, po czym dodał z błyskiem w oku: — Czy też, powinienem rzec, towarzysze pracy rękami i głową, dzisiaj… Słucham, pierwszy prymusie?

— Czy istotnie jesteśmy towarzyszami akurat w pracy? Przecież to uniwersytet.

— Zgadzam się z pierwszym prymusem — oświadczył wykładowca run współczesnych. — Statut uniwersytetu wyraźnie zabrania angażowania się, poza terenem uczelni, w jakąkolwiek magię powyżej poziomu czwartego, chyba że na bezpośrednią prośbę władz cywilnych lub też, zgodnie z punktem trzecim, chyba że naprawdę chcemy. Występujemy jako przedstawiciele uniwersytetu, a jako takim nie wolno nam pracować.

— Co powiecie na towarzyszy lenistwa rąk i głowy? — zaproponował Ridcully. Zawsze chętnie sprawdzał, jak daleko może się posunąć.

— Towarzyszy statutowego lenistwa rąk i głowy — poprawił z godnością pierwszy prymus.

Ridcully zrezygnował. Mógłby tak ciągnąć cały dzień, ale życie nie jest tylko zabawą.

— Skoro już to ustaliliśmy, chciałem poinformować, że poprosiłem wiernych panów Frankly’ego Ottomy’ego i Alfa Nobbsa, by towarzyszyli nam w tej małej eskapadzie. Pan Nobbs uważa, że skoro nie nosimy oznak piłkarskich względów, nie powinniśmy zwracać niechcianej uwagi.

Magowie nerwowo skinęli pedlom głowami. Oczywiście, ci dwaj byli tylko pracownikami uniwersytetu, podczas gdy magowie byli, no… byli uniwersytetem, prawda? W końcu uniwersytet to nie tylko cegły i tynk, to także ludzie, a przede wszystkim magowie. Ale pedle przerażali ich, co do jednego.

Wszyscy byli mężczyznami zwalistymi i wyglądali jak wyrzeźbieni z bekonu. Byli także potomkami, do tego praktycznie identycznymi, tamtych ludzi, którzy po zamglonych ulicach ścigali tamtych magów, młodszych wtedy i zwinniejszych — a jest wręcz niewiarygodne, jak szybko potrafi biec człowiek mający za sobą dwójkę pedli. W razie schwytania wspomniani pedle — którzy czerpali niezwykłą radość z egzekwowania wewnętrznych praw i specyficznych reguł uniwersytetu — wlekli ofiarę do nadrektora pod zarzutem Zamiaru Doprowadzenia Się do Stanu Upojenia. Jednakże było to rozwiązanie lepsze niż próba stawiania oporu, gdyż powszechnie uważano, że pedle chętnie korzystają z okazji do walki klas. Minęło wiele lat, ale jeszcze dzisiaj nagłe spotkanie z pedlem przywoływało dreszcz posępnej, wstydliwej grozy biegnący po karkach ludzi, którzy przed nazwiskami zebrali więcej liter niż gra scrabble.

Rozpoznając ten efekt, Ottomy rzucił im drwiące spojrzenie i dotknął palcem daszka służbowego kaszkietu.

— … doberek panom szanownym — rzekł. — Panowie się nic nie martwią. Ja i Alf wszystkiego dopilnujemy. Ale lepiej już iść, bo zaczynają za pół godziny.

Pierwszy prymus nie byłby pierwszym prymusem, gdyby potrafił ścierpieć dźwięki ciszy. I kiedy wymaszerowali tylnymi drzwiach, krzywiąc się od nietypowego obcierania kolan przez spodnie, zwrócił się do pana Nobbsa.

— Nobbs… to nietypowe nazwisko. Niech pan powie, Alf, nie jest pan przypadkiem spokrewniony ze słynnym kapralem Nobby Nobbsem ze Straży Miejskiej?

Pan Nobbs przyjął to spokojnie, uznał Ridcully, uwzględniając niezręczność i brak protokołu.

— Nie, sir.

— Ach, zatem jakaś dalsza gałąź rodu…

— Nie, sir. Całkiem inne drzewo!


* * *

W półmroku frontowego pokoju Glenda z rozpaczą przyjrzała się swojej walizce. Robiła co mogła z pastą do butów, tydzień po tygodniu, ale walizkę kupiła w sklepie ze starzyzną i pod podobną do skóry okleiną zaczynała się już pokazywać tektura. Jej klientki chyba tego nie zauważały, ale ona widziała to, nawet kiedy walizka była schowana.

Była to sekretna część jej sekretnego życia, które przeżywała przez godzinę czy dwie podczas pół dnia wolnego raz w tygodniu, a może trochę dłużej, jeśli dzisiejsze akwizycje się powiodą.

Spojrzała na swoją twarz w lustrze i powiedziała zachęcającym tonem:

— Wszyscy znamy kłopoty z defoliacją pod pachami. Tak trudno utrzymać zdrowy mech. Ale… — Machnęła zielononiebieskim pojemnikiem ze złotym koreczkiem. — Jedno pryśniecie Zielonym Źródłem na cały dzień zapewni tym szczelinom wilgoć i leśną świeżość…

Zająknęła się, ponieważ nie taka była jej natura. Nie radziła sobie z kuszeniem. Ten płyn kosztował dolara za butelkę! Kogo na to stać? No więc bardzo wiele trollowych dam, to na pewno, ale pan Wręcemocny twierdził, że to w porządku, bo one mają pieniądze, a zresztą specyfik rzeczywiście wspomaga rozrost mchu. Ona na to, że niby racja, lecz dolara za ozdobną flaszeczkę wody z jakąś odżywką dla roślin to dość drogo. A on wyjaśnił, że przecież sprzedaje marzenie.

I one kupowały. To właśnie ją niepokoiło. Kupowały i polecały przyjaciółkom. Miasto odkryło już Twardą Walutę. Czytała o tym w azecie. Trolle zawsze się tu kręciły, wykonywały ciężkie prace i ogólnie istniały gdzieś w tle, o ile nie były samym tłem. Teraz jednak zakładały rodziny, prowadziły interesy, rozwijały się i robiły postępy, no i kupowały różne rzeczy, a to czyniło je w końcu ludźmi. Pojawiali się więc inni ludzie, tacy jak pan Wręcemocny, krasnolud, sprzedający produkty kosmetyczne trollowym paniom i pannom, za pośrednictwem takich osób jak Glenda, człowiek. Choć bowiem krasnoludy i trolle stały się oficjalnie zaprzyjaźnione z powodu czegoś, co nazywano traktatem z Doliny Koom, to jednak miało to wielkie znaczenie głównie dla osób podpisujących traktaty. Nawet pełen dobrych intencji krasnolud nie poszedłby na pewne ulice, po których Glenda co tydzień wlokła swoją paskudną tekturową walizkę, sprzedając marzenie. Pozwoliło jej to zamieszkać samodzielnie i płacić za drobne przyjemności. I mogła trochę odłożyć na czarną godzinę. Pan Wręcemocny miał też dar wpadania na nowe pomysły. Kto by przypuszczał, że trollowe damy zainteresują się olejkiem dającym fałszywą opaleniznę? A olejek się sprzedawał. Wszystko się sprzedawało. Marzenie się sprzedawało, ale było płytkie i kosztowne, a ona czuła się tania. Marzenie…

Zawsze czujne uszy pochwyciły odgłos bardzo ostrożnie otwieranych sąsiednich drzwi. Ha!

Juliet aż podskoczyła, kiedy nagle stanęła przy niej Glenda.

— Wychodzisz gdzieś?

— Chcę obejrzeć mecz, nie?

Glenda rozejrzała się po ulicy. Ktoś znikał pospiesznie za rogiem.

— No tak. Niezły pomysł. Nie mam akurat nic do roboty. Zaczekaj chwilę, wezmę tylko szalik.

I w duchu dodała: A ty lepiej znikaj, Johnny!


* * *

Z głuchym stukiem, od którego eksplodowała chmura gołębi, bibliotekarz wylądował na wybranym dachu.

Lubił mecze. Coś w tych krzykach i bójkach przywoływało wspomnienia przodków. A to było fascynujące, ponieważ — ściśle biorąc — jego przodkowie przez stulecia pracowali nienagannie jako szacowni handlarze zbożem i paszami, a poza tym mieli alergię na duże wysokości.

Usiadł na krawędzi dachu, zwieszając nogi nad ulicę. Rozszerzył nozdrza, wciągając unoszące się z dołu zapachy.

Mówi się, że widz najlepiej widzi mecz. Ale bibliotekarz mógł go również wąchać. A widziany z boku mecz był niczym ludzkość. Bibliotekarz nie przeżył ani jednego dnia, w którym nie dziękowałby losowi za to, że magiczny wypadek odsunął go od niej na kilka małych genów. Małpy wszystko sobie rozwiązały. Żadna małpa nie próbowała filozofować w stylu „Góra jest i nie jest”. Myślały raczej: „Banan jest. Zjem banana. Nie ma banana. Chcę drugiego banana”.

Po chwili odruchowo obrał jednego, cały czas obserwując zmienną scenę w dole. Widz nie tylko najlepiej widzi mecz, ale może nawet zobaczyć więcej niż jeden.

Ulica miała półkolisty przebieg, co pewnie miałoby wpływ na taktykę graczy, gdyby w ogóle słyszeli o takich wydumanych koncepcjach jak taktyka.

Potoki ludzi napływały już z obu końców, a także z kilku bocznych zaułków. Większość była płci męskiej — wręcz niezwykle męskiej. Kobiety dzieliły się na dwie kategorie: te, które ściągały tutaj więzy krwi albo perspektywy małżeństwa (po którym nie będą już musiały udawać, że ta krwawa haratanina jest choć trochę interesująca), oraz pewną liczbę starszych kobiet typu „przemiłych staruszek”, w chmurach lawendy i mięty wykrzykujących bez opamiętania hasła w stylu „Wal go o glebę i kopa w klejnoty!” oraz podobne zachęty.

Pojawił się nowy zapach — zapach Nutta… Bibliotekarz nauczył się go rozpoznawać, ale nie całkiem potrafił zgłębić. Wyczuwał też łój, tanie mydło i sklep ze starzyzną, które małpia jego część klasyfikowała jako należące do „człowieka żonglującego puszką”. Kiedyś był to jeden z tłumu pracowników w uniwersyteckim labiryncie, teraz jednak stał się przyjacielem Nutta, a Nutt był ważny. Był też niewłaściwy. Nie miał miejsca w tym świecie, ale znalazł się w nim, a świat szybko zaczynał zdawać sobie z tego sprawę.

Bibliotekarz znał takie sytuacje. W osnowie rzeczywistości nie było miejsca oznaczonego „dla małpiego bibliotekarza”, dopóki on tam nie spadł, a zmarszczki na powierzchni uczyniły jego życie naprawdę dziwacznym.

Aha, kolejny zapach unosił się w delikatnym prądzie wznoszącym. To oczywiste: Wrzeszcząca Kobieta od Zapiekanki Bananowej. Bibliotekarz ją lubił. To prawda, uciekła z wrzaskiem, kiedy go zobaczyła — jak one wszystkie. Ale wróciła, pachnąc zawstydzeniem. Uznawała też naczelność słów, a on — jako przedstawiciel naczelnych — również. A czasami piekła mu zapiekankę z bananem, co było dobrym uczynkiem. Bibliotekarz nie znał się zbytnio na miłości, która zawsze wydawała mu się trochę eteryczna i mazgajowata, jednak w przeciwieństwie do niej dobroć miała wartość praktyczną. Z dobrocią człowiek — i orangutan — wie, na czym stoi, zwłaszcza jeśli trzyma właśnie wręczone mu ciasto. Ta kobieta także była przyjaciółką Nutta. Nutt w ogóle łatwo zyskiwał przyjaciół jak na kogoś, kto przybywa znikąd. Interesujące…

Wbrew pozorom bibliotekarz lubił porządek. Książki o rozmaitych kapustach trafiały na półkę kapustowatych (blit) NUSSFY890-9046 (antyblitl.1), choć oczywiście „Wielka przygoda pana Kalafiora” miała swoje miejsce na NUSS J3. 2 (›blit) 9, podczas gdy „Tau Kapusty” z całą pewnością byłoby kandydaturą na NUSS (blit+) 60-sp55-o9-hl (blit). Dla każdego zaznajomionego z siedmiowymiarowym systemem bibliotecznym w przestrzeni blitwymiarowej było to jasne jak słońce, jeśli tylko pamiętał, żeby uważać na blity.

Aha, oto zbliżali się jego koledzy magowie kroczący niepewnie w ocierających nogi spodniach i tak bardzo usiłujący nie wyróżniać się z tłumu, że wyróżnialiby się jeszcze bardziej, gdyby reszta tego tłumu była choć trochę zainteresowana.


* * *

Nikt ich nie zauważał. To było równocześnie fascynujące i ekscytujące, uznał Ridcully. Normalnie szpiczasty kapelusz, laska i szata otwierały drogę szybciej niż troll z toporem.

Popychano ich! I potrącano! Choć wrażenie okazało się nie tak nieprzyjemne, jak sugerowały te słowa. Ze wszystkich stron wyczuwali niezbyt silne naciski, kiedy tłumy ludzi napierały od tyłu — jak gdyby stali po pierś w morzu, kołysali się lekko i przesuwali w powolnym rytmie fali.

— Wielkie nieba — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — To ma być piłka nożna? Trochę nudna, nie sądzicie?

— Wspomniano o zapiekankach — przypomniał wykładowca run współczesnych, wyciągając szyję.

— Ludzie jeszcze się schodzą, szefuniu — wyjaśnił Ottomy.

— Ale jak mamy cokolwiek zobaczyć?

— Zależy od Ścisku, szefuniu. Zwykle ci blisko akcji krzyczą.

— Ach, widzę sprzedawcę zapiekanek! — oznajmił kierownik studiów nieokreślonych.

Zrobił kilka kroków przed siebie, nastąpiło przypadkowe przemieszczenie i wahnięcie tłumu… i zniknął.


* * *

— Jak się pan teraz czuje, panie Trev? — spytał Nutt.

Ludzie przepływali obok.

— Boli jak szlag, przepraszam za swój klatchiański — burknął Trev, przyciskając obolałą rękę do poły płaszcza. — Na pewno nie trzymałeś tam młotka?

— Żadnego młotka, panie Trev. Przepraszam, ale sam pan mówił…

— Wiem, wiem. Gdzie się nauczyłeś tak walić?

— Nigdzie się nie uczyłem, panie Trev. Nie wolno mi podnieść ręki na inną osobę! Ale pan mi kazał…

— Przecież jesteś taki chudy!

— Długie kości, panie Trev, długie mięśnie. Naprawdę strasznie mi przykro!

— Moja wina, Gobbo. Sam nie wiedziałem, jaki jesteś silny…

I nagle Trev zatoczył się do przodu tak, że wpadł na Nutta.

— Gdzie się podziewałeś, mój chłopie? — spytał osobnik, który właśnie klepnął go mocno w plecy. — Mówiliśmy, że się spotykamy przy węgorzach.

Mówiący spojrzał na Nutta i zmrużył oczy.

— A co to za obcy, który udaje, że należy do nas?

Jego spojrzenie nie było w ścisłym sensie wrogie, ale budziło wyraźne uczucie mierzenia wzrokiem, i to w nieprzychylnej skali.

Trev otrzepał się z nietypowo zakłopotaną miną.

— Cześć, Andy. Eee… To jest Nutt. Pracuje dla mnie.

— Jako co? Miotła? — spytał Andy.

W grupce za nim rozległy się śmiechy. Żarty Andy’ego zawsze budziły śmiech — to pierwsza rzecz, jaką się zauważało, zaraz po błysku w jego oku.

— Tata Andy’ego jest kapitanem Ćmoków, Gobbo.

— Miło mi pana poznać — zapewnił Nutt i wyciągnął rękę.

— Miło mi pana poznać — przedrzeźniał go Andy.

Trevor skrzywił się, gdy stwardniała łapa wielkości talerza chwyciła dłoń Nutta z palcami jak słomki.

— Ma ręce jak dziewczyna — zauważył Andy, ściskając mocno.

— Pan Trev opowiadał mi wspaniałe rzeczy o Ćmokach, proszę pana — powiedział Nutt.

Andy stęknął. Trev zauważył, że kostki palców pobielały mu z wysiłku, Nutt zaś paplał dalej:

— Takie sportowe koleżeństwo musi być wspaniałe.

— Ta, jasne — wykrztusił Andy, któremu w końcu udało się wyrwać rękę. Był wyraźnie zły i zdumiony.

— A to mój kumpel Maksie — wtrącił szybko Trev. — A to Pierdoła Carter…

— Teraz już Pierdzimistrz — poprawił go Carter.

— Zgadza się… A to Jumbo. Lepiej na niego uważaj. Jest złodziejem. Lepiej dłubie w zamkach niż ty w nosie.

Wspomniany Jumbo zademonstrował niedużą metalową odznakę.

— Gildia, oczywiście — zapewnił. — Inaczej przybiją ci uszy do drzwi.

— To znaczy, że łamaniem prawa zarabia pan na życie? — Nutt był wstrząśnięty.

— Nigdy nie słyszałeś o Gildii Złodziei? — zdziwił się Andy.

— Gobbo jest nowy — próbował go tłumaczyć Trev. — Nieczęsto wychodzi. To goblin z gór.

— Schodzicie tutaj, żeby zabierać nam pracę, co? — rzucił Carter.

— Niby jak często w ogóle ruszasz tyłek do pracy? — spytał Trev.

— No, ale kiedyś mogę mieć ochotę.

— Doiłeś krowy, jak wracały z pastwiska? — zapytał Andy.

I znowu, jak na sygnał, wybuchł śmiech. W ten sposób zakończyła się prezentacja, ku zaskoczeniu Nutta. Spodziewał się, że ktoś wspomni o podkradaniu kur. Zamiast tego Carter wyjął z kieszeni dwie puszki i rzucił je Trevowi i Nuttowi.

— Parę godzin robiłem przy rozładunku w dokach, nie? — wyjaśnił, jakby się tłumaczył, jakby ta przypadkowa praca była czymś wstydliwym.

Jumbo też sięgnął do kieszeni i wyjął czyjś zegarek.

— Pięć minut do meczu — poinformował. — Pchajmy się… znaczy, jeśli tak uważasz, Andy.

Andy kiwnął głową, co Jumbo przyjął z ulgą. To ważne, by wszystko zawsze było takie, jak uważał Andy. A Andy, masując obolałą dłoń, wciąż obserwował Nutta, jak kot obserwuje niespodziewanie bezczelną mysz.


* * *

Pan Ottomy odchrząknął, przez co jego czerwone jabłko Adama podskoczyło w górę i w dół niczym niezdecydowany zachód słońca. Krzyki w miejscach publicznych — owszem, to lubił, w tym był dobry. Ale mówienie w miejscach publicznych — nie, to całkiem inna czara upokorzenia.

— No więc tego, panowie, to, co tu zobaczymy, to wasza prawdziwa piłka, a w zasadzie to chodzi w niej, no, o Ścisk, czyli to, w czym panowie wkrótce się znajdziecie.

— Myślałem, że zobaczymy, jak dwa zespoły graczy rywalizują ze sobą, aby kopnąć piłkę do gola przeciwnika?

— To możliwe, szefuniu, całkiem możliwe — zgodził się pedel.

— Ale na ulicach, widzi pan, tacy różni kibice obu stron starają się i próbują skrócić długość pola gry, tak jakby, zależnie od przebiegu meczu, że tak powiem.

— Jak żywe mury, chcesz pan powiedzieć? — domyślił się Ridcully.

— Coś w tym stylu, proszę pana, rzeczywiście — zgodził się lojalnie Ottomy.

— A co z golami?

— Och, wolno im też przesuwać gole.

— Słucham? — Myślak nie dowierzał. — Widzowie mogą przesuwać gole?

— Trafił pan w samo sedno, proszę pana.

— Ale to czysta anarchia! Totalny zamęt!

— Niektórzy starsi rzeczywiście uważają, że poziom gry mocno się obniżył, proszę pana, to prawda.

— Obniżył się, spadł i przebił dno świata, moim zdaniem.

— Ale nadaje się do magicznej rozgrywki — uznał doktor Hix.

— Warto spróbować.

— Mądrej głowie dość dwie słowie, proszę pana — rzekł Ottomy z mimowolną dokładnością. — To one: własne flaki będzie pan nosił zamiast podwiązek, jeśli pan tego spróbuje z niektórymi typami, które ostatnio grywają. Oni traktują to poważnie.

— Jestem pewien, panie Ottomy, że żaden z moich kumpli nie nosi podwiązek… — Ridcully urwał, wysłuchał szeptanych wyjaśnień Myślaka i podjął znowu: — No, może jeden, dwóch najwyżej, a świat byłby naprawdę nudny, gdybyśmy wszyscy byli tacy sami.

— Rozejrzał się i wzruszył ramionami. — Więc to jest piłka, tak? Bardzo tradycyjna gra, tak? No więc ja na przykład nie zamierzam stać tu na deszczu, kiedy inni mają z tego zabawę. Chodźmy odnaleźć piłkę, panowie. Jesteśmy magami. To musi się przecież liczyć.

— Myślałem, że teraz jesteśmy kumplami — przypomniał wykładowca run współczesnych.

— Na jedno wychodzi — odparł Ridcully, wyciągając szyję, by spojrzeć ponad głowami tłumu.

— Na pewno nie!

— Hm… A czy kumpel to nie ktoś, kto lubi popijać sobie z kolegami bez towarzystwa kobiet? A poza tym mam już tego dość. Ustawcie się za mną, obejrzymy sobie trochę piłki nożnej.

Marsz magów zdumiał Ottomy’ego i Nobbsa, którzy od tej pory uważali ich za pulchne i miękkie istoty, całkiem oderwane od realnego życia. Jednak by zdobyć stanowisko starszego maga i pozostać na nim, człowiek musiał dysponować głębokimi rezerwami determinacji, zawziętości i tej wygładzonej arogancji, będącej oznaką każdego prawdziwego dżentelmena, jak w „Och, to pańska stopa? Jakże mi niewymownie przykro”.

W dodatku towarzyszył im doktor Hix, zawsze przydatny w trudnych sytuacjach, ponieważ (zgodnie ze statutem uczelni) był oficjalnie złym człowiekiem — Niewidoczny Uniwersytet radośnie godził się z nieuniknionym.[8]

Organizacja mniej dojrzała mogłaby uznać, że właściwym postępowaniem będzie wytępienie takich renegatów, co wiąże się ze sporym ryzykiem i kosztami. NU przeciwnie, oddał Hiksowi i jego grupie katedrę, budżet, system awansów, a także możliwość, by odwiedzać mroczne jaskinie i ciskać ognistymi kulami w nieoficjalnych złych czarnoksiężników. Wszystko układało się całkiem dobrze, o ile tylko nikt nie chciał podkreślać faktu, że komunikacja post mortem to tylko łagodniejsze określenie n*e*k*r*o*m*a*n*c*j*i, prawda?

Tak więc doktor Hix stał się tolerowanym, choć nieco irytującym członkiem grona wykładowczego, przede wszystkim dlatego, że miał prawo (zgodnie ze statutem) wygłaszać niektóre z tych niemiłych wypowiedzi, jakie inni magowie chętnie wypowiadaliby sami. Ktoś z włosami w szpic nad czołem, pierścieniem z czaszką, groźną laską i w czarnej szacie powinien generować trochę zła, choć statut uniwersytetu przedefiniował w tym przypadku zło dopuszczalne jako niedogodność zbliżoną do związanych razem sznurowadeł albo chwilowego ataku świerzbienia krocza. Nie był to układ całkowicie zadowalający, ale mieścił się w pięknych tradycjach NU: Hix dobrodusznie zajmował niszę, którą w innym przypadku mógłby opanować ktoś naprawdę zaangażowany w całe te gnijące trupy czy obdarte ze skóry czaszki. Owszem, stale wręczał kolegom darmowe bilety na rozmaite amatorskie przedstawienia teatralne, w których obsesyjnie uczestniczył, ale wszyscy się zgadzali, że jeśli się zastanowić i porównać jedno z drugim, to i tak lepsze od obdzierania czaszek.

Dla Hiksa taki tłum był zbyt dobrą okazją, by ją zmarnować. Nie tylko otaczała go obfitość sznurowadeł do fachowego powiązania, ale też mnóstwo kieszeni. Zawsze miał w szacie[9] ulotki reklamujące najbliższe przedstawienie, a przecież nie były to kradzieże kieszonkowe. Wręcz przeciwnie. Wciskał więc te ulotki do wszystkich kieszeni, które znalazł.


* * *

Dzień ten był dla Nutta tajemnicą i tajemnicą pozostał, z każdą minutą stając się bardziej tajemniczy. W oddali zabrzmiał gwizdek. Gdzieś wśród tego przesuwającego się, przepychającego, ściskającego, a przede wszystkim pijącego tłumu ludzi najwyraźniej trwał mecz. W tej kwestii musiał wierzyć Trevowi na słowo. Z daleka słyszał ooochy i aaachy, a tłum falował i przelewał się w odpowiedzi. Trev i jego koledzy, którzy — o ile Nutt zdołał to zrozumieć wśród gwaru — z niezrozumiałych powodów nazywali siebie Przyćmioną Pupą Bojową, wykorzystywali każdą otwierającą się na moment szczelinę, by coraz bardziej się zbliżać do tajemniczego meczu. Zapierali się, gdy tłum na nich naciskał, i pchali mocno, gdy sprzyjała im fala. Pchnięcie, kołysanie, nacisk… i coś w tym wszystkim przemawiało do Nutta, przez podeszwy stóp i dłonie ze zwodniczą subtelnością docierało do mózgu. Obdzierało go z siebie i pozostawiało jako bijącą część tej żywej, poruszającej się masy dookoła.

Przeleciał chóralny śpiew. Zaczął się gdzieś po przeciwnej stronie gry i czymkolwiek był na początku, teraz stał się tylko czterema sylabami ryku z setek gardeł i wielu garnców piwa. Kiedy ucichł, zabrał ze sobą to ciepłe uczucie przynależności, pozostawiając pusty otwór…

Nutt spojrzał w oczy Treva.

— Zdarzyło ci się, co? — spytał Trev. — Szybko poszło.

— To było… — zaczął Nutt.

— Wiem. Nie rozmawiamy o tym — odparł twardo Trev.

— Ale to do mnie mówiło bez…

— Nie rozmawiamy o tym, jasne? Nie o takich sprawach. Patrz! Odsuwają ich do tyłu! Otwiera się przejście! Pchamy!

A Nutt dobrze umiał pchać. Bardzo dobrze. Pod jego nieubłaganym naciskiem ludzie odsuwali się albo delikatnie przekręcali i znikali z drogi, ich podkute buty zgrzytały na kamieniach bruku, gdy — z braku innego wyboru — przetaczali się ściśnięci obok Nutta i Treva, by wylądować za nimi, trochę oszołomieni, zdziwieni i zagniewani.

Teraz jednak Nutt poczuł, że ktoś gorączkowo ciągnie go za pasek.

— Przestań pchać! — zawołał Trev. — Zostawiliśmy tamtych z tyłu!

— W istocie moje postępy hamuje w tej chwili budka z puddingiem groszkowym i z zupą rybną. Starałem się, panie Trev, ale ona naprawdę mnie spowalnia — rzucił przez ramię Nutt. — A także panna Glenda. Witam, panno Glendo.

Trev się obejrzał. Za nim toczyła się jakaś bójka i słyszał okrzyk bojowy Andy’ego. Koło Andy’ego zwykle trwały jakieś bójki, a jeśli nie, to je wywoływał. Ale nie można było Andy’ego nie lubić, bo… no, po prostu nie można. On… Zaraz, tam z przodu jest Glenda? Ale to znaczy, że i Ona tam będzie…

Z przodu nastąpiło jakieś poruszenie i mniej więcej obły przedmiot, owinięty strzępami tkaniny, wzleciał w powietrze i opadł przy wtórze wiwatów i gwizdów tłumu. Trev stał tuż przy meczu już wielokrotnie. Nie było to nic niezwykłego. Dziesiątki razy widział piłkę.

Ale jak długo Nutt niczym pług śnieżny pchał przed sobą ten stragan? O rany, pomyślał Trev. Znalazłem gracza! Jak on to robi? Przecież wygląda, jakby głodował.

Wobec braku jakiejkolwiek drogi przez ściśniętych ludzi, Trev przesunął się między nogami Nutta i na chwilę spojrzał wzdłuż alei brzegów płaszczy, butów oraz — tuż przed nim — pary nóg wyglądających o wiele bardziej atrakcyjnie niż te Nutta. Wynurzył się o kilka cali od jasnoniebieskich oczu Juliet. Nie wyglądała na zaskoczoną — zaskoczenie to sprawa natychmiastowa, a zanim Juliet zdążyła owo zaskoczenie zarejestrować, zwykle już mijało. Glenda za to należała do osób, które natychmiast ciskają zaskoczenie na deskę oburzenia i ubijają w furię. Kiedy więc spojrzenia Treva i Juliet się spotkały i metaforyczne ptaszki odchrząknęły, szykując się do wielkiego występu, Glenda wyrosła nagle między nimi i zapytała:

— U demona, co tutaj robisz, Trevorze Likely?

Ptaszki się rozwiały.

— A co ty robisz tutaj z przodu? — spytał Trev.

Nie była to najlepsza riposta, ale w tej chwili, gdy serce biło jak młotem, nie było go stać na nic lepszego.

— Dopchali nas tutaj! — burknęła Glenda. — To wyście nas pchali!

— Ja? Ja nigdy! — oburzył się Trev. — To…

Zawahał się. Nutt? Wystarczy na niego popatrzeć, jak stoi taki wystraszony i wychudzony, jakby nigdy w życiu nie jadł porządnego obiadu. Sam bym sobie nie uwierzył, pomyślał, a przecież jestem sobą.

— To byli ci z tyłu — dokończył niepewnie.

— Trolle w wielkich butach, co? — spytała Glenda głosem kwaśnym jak ocet. — Byłybyśmy już na polu gry, gdyby nie ten oto pan Nutt, który was powstrzymywał!

Niesprawiedliwość tych słów wstrząsnęła Trevem, ale postanowił siedzieć cicho, nie kłócić się z Glendą. W jej oczach Nutt nigdy nie mógł zrobić nic złego, a Trev nigdy nic dobrego, z czym trudno byłoby się spierać, ale uważał, że należałoby poprawić tę opinię na „nigdy nie robi nic naprawdę złego”.

Ale obok stała Juliet i uśmiechała się do niego. Kiedy Glenda zaczęła rozmawiać z Nuttem, Juliet wcisnęła mu coś w rękę i odwróciła się, jakby nic się nie stało.

Trev rozprostował palce. Serce biło mu mocno. Zobaczył małą emaliowaną odznakę w czerni i bieli, kolorach znienawidzonego wroga. Wciąż zachowała ciepło Jej dłoni…

Szybko zacisnął pięść i rozejrzał się nerwowo, czy ktoś nie zauważył tej jego zdrady wszystkiego, co dobre i prawdziwe, to znaczy dobrego imienia Ćmoków. Przypuśćmy, że potrąciłby go troll i ktoś z chłopaków znalazłby to przy nim! Przypuśćmy, że Andy by znalazł!

Ale to przecież prezent od Niej! Wsunął dłoń do kieszeni i upchnął znaczek na samo dno. Będzie ciężko, a Trev nie należał do ludzi, którzy lubią życiowe problemy.

Właściciel straganu, który przedsiębiorczo sprzedał przesuwającej się klienteli kilka porcji, podszedł do Treva i wręczył mu torebkę gorącego groszku.

— Twardego macie tu kumpla — stwierdził. — To jakaś odmiana trolla, tak?

— Nie troll. Goblin — wyjaśnił Trev.

Odgłosy bójki rozbrzmiewały teraz bliżej.

— Myślałem, że to takie małe dranie…?

— Ten nie — stwierdził Trev, marząc o tym, by straganiarz sobie poszedł.

Zapadła nagła, zlokalizowana cisza. Taki dźwięk, jaki wydają ludzie wstrzymujący oddech. Spojrzał w górę i zobaczył piłkę — drugi raz w czasie meczu.

Gdzieś w środku miała jesionowy rdzeń, potem skórzaną powłokę, a na końcu dziesiątki warstw tkaniny, by można ją było lepiej chwycić… I z precyzyjną nieuchronnością opadała ku przepięknej, rozmarzonej główce Juliet. Trev bez chwili namysłu skoczył na dziewczynę i wciągnął ją pod wózek. Piłka stuknęła o bruk, gdzie przed chwilą Ona czyniła światu łaskę swą obecnością.

Wiele myśli przemknęło Trevowi przez głowę, gdy piłka spadała na ziemię. Miał Ją w ramionach, nawet jeśli narzekała, że ubłoci sobie płaszcz. Prawdopodobnie ocalił Jej życie, co z romantycznego punktu widzenia było niczym lokata w banku. No i… a tak. Ćmok czy Dolas, jeśli któryś z tych twardych fanów to odkryje, następną rzeczą, jaka trafi Trevowi do głowy, będzie but.

Ona zachichotała.

— Cicho! — wyszeptał. — To nie jest dobry pomysł, chyba że chcesz wiedzieć, jak byś wyglądała po ogoleniu tych ślicznych włosów.

Trev wyjrzał spod wózka i nie zwrócił niczyjej uwagi.

Przyczyną był fakt, że Nutt podniósł piłkę i teraz obracał ją w dłoniach, ze zmarszczonym tym, co pozostało widoczne z jego — jeśli ktoś byłby uprzejmy — twarzy.

— I to już wszystko? — zwrócił się do osłupiałej Glendy. — Wyjątkowo niewłaściwe zakończenie przyjemnego zgromadzenia towarzyskiego z interesującymi przekąskami! A gdzie powinien się znajdować ten nieszczęsny przedmiot?

Zahipnotyzowana tym widokiem Glenda wyciągnęła drżący palec w ogólnym kierunku w głąb ulicy.

— Tam jest taki wielki słup… Pomalowany na biało i… pochlapany trochę na czerwono u dołu…

— A tak, już widzę. W tej sytuacji zaraz… Słuchajcie, ludzie, może przestaniecie się pchać? — dodał Nutt, zwracając się do otaczających go widzów, którzy ciekawie wyciągali szyje.

— Ale nie ma takiej możliwości, żebyś tam w ogóle dotarł! — krzyknęła Glenda. — Połóż to i chodźmy stąd!

Trev usłyszał stęknięcie Nutta i absolutne milczenie reszty świata. No nie, pomyślał. Naprawdę nie. Do gola musi być więcej niż… ile?… siedemdziesiąt pięć sążni, a taka piłka leci jak wiadro. Przecież nie może…

Daleki stuk rozerwał tę bezdechową ciszę, która jednak zasklepiła się błyskawicznie.

Trev spojrzał nad czyimś ramieniem i zobaczył, jak sześćdziesięciostopowy gol przegrywa swą bitwę z termitami, próchnem, pogodą, grawitacją i Nuttem, i w chmurze pyłu wali się na swoją podstawę. Był tak zaskoczony, że prawie nie zauważył wstającej obok Juliet[10].

— Czy to jakby, no… znak? — spytała Juliet, która wierzyła w takie rzeczy.

Trev natomiast w tej chwili wierzył we wskazanie palcem drugiej strony ulicy i okrzyk:

— Tam pobiegł!

Potem szarpnięciem postawił Juliet na nogach i stuknął Nutta w żołądek.

— Idziemy! — rzucił.

Nic nie mógł zrobić z Glendą, ale to nie miało znaczenia: dopóki trzymał Juliet, Glenda podąży za nimi jak sęp za padliną. Ludzie próbowali biec w stronę niewidocznego gola, inni ścigali rzekomo uciekającego długodystansowego strzelca. Trev wyciągnął rękę w przypadkowym kierunku.

— Tam uciekł! Wysoki, w czarnym kapeluszu!

Zamieszanie zawsze pomagało tym, którzy nie byli w nie zamieszani; kiedy trzeba było krzyczeć i gonić, starał się być tym, który krzyczy.

Zatrzymali się kilka zaułków dalej. Gdzieś z daleka wciąż słyszeli okrzyki, ale w tłumie na ulicach łatwiej się zgubić niż w puszczy.

— Może powinienem tam wrócić i przeprosić? — spytał niepewnie Nutt. — Mógłbym łatwo zrobić nowy słup.

— Przykro mi to mówić, Gobbo — odparł Trev — ale mogłeś wkurzyć akurat takich ludzi, którzy nie słuchają przeprosin. Nie zatrzymywać się.

— Ale dlaczego mieliby się zdenerwować?

— No więc, panie Nutt, nie wolno strzelać goli na cudzym meczu, zresztą jest pan widzem, nie graczem — wyjaśniła Glenda. — A po drugie, taki strzał mógł przytrzeć niektórym nosa. Mógł pan kogoś zabić!

— Nie, panno Glendo. Zapewniam, że wcale nie mogłem. Specjalnie celowałem w ten słup.

— I co? To przecież nie znaczy, że na pewno musiałeś trafić!

— Eee… muszę powiedzieć, że jednak to znaczy — wymamrotał.

— Ale jak to zrobiłeś? Ten słup rozleciał się na kawałki, a one przecież nie rosną na drzewach! Wszystkich nas wpędzisz w kłopoty!

— Dlaczego on nie może być graczem? — spytała Juliet, podziwiając swoje odbicie w szybie.

— Co? — zdziwiła się Glenda.

— Do wszystkich demonów! — mruknął Trev. — Z nim w drużynie nie trzeba by drużyny!

— To by było mniej biegania — uznała Juliet.

— Ty tak uważasz — odparła Glenda. — Zresztą gdzie tu jakaś zabawa? To już nie byłby mecz…

— Jesteśmy obserwowani — wtrącił Nutt. — Przepraszam, że się wtrącam.

Trev się rozejrzał. Ulica była gwarna, ale zajęta głównie własnymi sprawami.

— Nikt się nami nie interesuje, Gobbo. Jesteśmy już daleko.

— Czuję to przez skórę — upierał się Nutt.

— Jak to, przez całą tę wełnę? — zdziwiła się Glenda.

Odwrócił się i spojrzał na nią smutnymi oczami.

— Tak — potwierdził.

Przypomniał sobie, jak Lady sprawdzała tę jego zdolność. Wtedy wydawało się to zabawą.

Spojrzał w górę i jakaś duża głowa schowała się szybko za krawędź dachu. Wyczuł bardzo delikatny zapach bananów. Ach, to ten… Jest miły. Nutt widywał go czasem, przesuwającego się na rękach po rurach.

— Powinnaś zaprowadzić ją do domu — zwrócił się Trev do Glendy.

Glenda zadrżała.

— To nie jest dobry pomysł. Stary Stollop zapyta ją, co widziała z meczu.

— I co?

— I mu powie. Kogo widziała też.

— Nie może skłamać?

— Nie tak jak ty byś mógł, Trev. Nie za dobrze jej wychodzi wymyślanie czegoś… Może lepiej wracajmy na uniwersytet. Wszyscy tam pracujemy, a ja często przychodzę, żeby nadgonić z pracą. My pójdziemy prosto, wy dwaj dookoła, bardzo dookoła. Nie widzieliśmy się, jasne? I na wszystkich bogów, nie pozwól mu robić niczego głupiego!

— Przepraszam, panno Glendo… — wtrącił grzecznie Nutt.

— Tak? O co chodzi?

— Do którego z nas się pani zwraca?


* * *

— Zawiodłem pana — rzekł Nutt, kiedy szli swobodnie wśród pomeczowego tłumu. A przynajmniej Trev szedł swobodnie. Nutt posuwał się dziwnym krokiem, który sugerował, że coś jest nie w porządku z jego miednicą.

— Nie, da się załatwić — uspokoił go Trev. — Wszystko da się załatwić. Ja jestem załatwiaczem. Co ludzie naprawdę zobaczyli? Tylko gościa w ciuchach Ćmoków. Jest nas tysiące. Nie przejmuj się… Ehm… A jak to się stało, że taki z ciebie twardziel, Gobbo? Przez całe życie dźwigałeś ciężary czy jak?

— Wygłosił pan poprawne przypuszczenie, panie Trev. Zanim się narodziłem, rzeczywiście podnosiłem ciężary. Byłem wtedy dzieckiem, oczywiście.

Szli dalej i dopiero po chwili Trev się odezwał.

— Mógłbyś to powtórzyć? Utknęło mi w głowie. Właściwie to mam wrażenie, że jakiś kawałek ciągle mi sterczy z ucha.

— No tak. Istotnie, mogłem utrudnić panu zrozumienie. Był taki czas, kiedy mój umysł wypełniała ciemność. Potem brat Oats poprowadził mnie do światła i się narodziłem.

— Aha, religijne bajki…

— Ale oto jestem. Pytał pan, czemu jestem silny. Kiedy żyłem w mroku kuźni, podnosiłem ciężary. Z początku obcęgi, potem mały młotek, później największy młot, aż wreszcie pewnego dnia zdołałem podnieść kowadło. To był dobry dzień. Zyskałem odrobinę wolności.

— Dlaczego to takie ważne, że podniosłeś kowadło?

— Byłem do niego przykuty.

Szli w milczeniu, dopóki nie odezwał się Trev, bardzo starannie dobierając każde słowo:

— Wydaje się, że życie w górach było ciężkie…

— Teraz nie jest już tak źle, jak sądzę.

— Człowiek zaczyna doceniać, co mu się dobrego zdarza, jakby…

— Chodzi o obecność pewnej damy, panie Trev?

— Tak, jeśli już pytasz. Cały czas o niej myślę! Naprawdę ją lubię! Ale jest z Dolasów! — Niewielka grupka kibiców obejrzała się na nich, więc Trev zniżył głos do szeptu. — Ma braci z piachami jak bycze zady!

— Czytałem, panie Trev, że miłość śmieje się ze ślusarzy.

— Naprawdę? A co robi, kiedy oberwie po gębie byczym zadem?

— Poeci niczego nie podpowiadają w tej kwestii, panie Trev.

— Poza tym — dodał Trev — ślusarze to zwykle spokojni goście, wiesz? Ostrożni, cierpliwi… jak ty. Tak sobie myślę, że nawet jakiś drobny żarcik by ci uszedł. Na pewno spotykałeś już dziewczyny. Niby żaden z ciebie olejny obraz, szczera prawda, ale one lubią takie aliganckie słówka. Założę się, że jadły ci z ręki… no, jak ją już umyłeś, oczywiście.

Nutt się zawahał. Była naturalnie Lady i panna Healstether, jednak żadna z nich nie pasowała zbytnio do kategorii „dziewczyna”. Były też Małe Siostrzyczki, z całą pewnością młode i prawdopodobnie płci żeńskiej, ale trzeba przyznać, że przypominały raczej inteligentne kurczaki i nie wyglądały najlepiej podczas karmienia — ale znowu, „dziewczyny” nie wydawało się dobrym określeniem.

— Nie spotykałem zbyt wielu dziewcząt — wyznał.

— Glenda naprawdę na ciebie leci. Tylko uważaj, bo jak jej pozwolisz, od razu zacznie tobą kierować. Zawsze tak robi. Ze wszystkimi.

— Wydaje mi się, że wy dwoje macie wspólną historię — oświadczył Nutt.

— To ty jesteś sprytny, nie? Milczący, ale ostry jak nóż. Tak, to chyba rzeczywiście historia. Chciałem się zająć geografią, ale ona ciągle tłukła mnie po łapach. — Trev przerwał, by sprawdzić, czy na twarzy Nutta nie dostrzeże jakiegoś blasku. — To był żart — dodał bez większej nadziei.

— Dziękuję za tę informację, panie Trev. Później spróbuję go rozszyfrować.

Trev westchnął.

— Ale ja już nie jestem taki, a Juliet… No wiesz, mógłbym się czołgać całą milę po tłuczonym szkle, żeby tylko trzymać ją za rękę i żadnych numerów.

— Napisanie wiersza często otwiera drogę do serca wybranki — oświadczył Nutt.

Trev się rozpromienił.

— Ach, ze słowami dobrze mi idzie! Ja napiszę list, a ty mógłbyś go jej przekazać. Napisałbym na aliganckim papierze, coś w rodzaju, czekaj… „Myślę, że jesteś naprawdę niezła. Może się spotkamy? Żadnego migdalenia, obiecuję. Szczerze, Trev”. Jak to brzmi?

— Duch tego listu jest czysty i szlachetny, panie Trev. Ale… Ach, gdybym mógł jakoś panu pomóc…

— Potrzebne są dłuższe słowa, co? I bardziej taki jakby zakręcony język…

Ale Nutt nie zwracał na niego uwagi.

— Jak dla mnie to brzmi ślicznie — rozległ się jakiś głos nad głową Treva. — A kogo ty znasz, kto umie czytać, mądralo?

Braciom Stollop trzeba było przyznać jedno: nie byli Andym. W ogólnym schemacie świata nie dawało to wielkiej różnicy, zwłaszcza kiedy człowiek nic nie widział przez krew, jednak w największym skrócie Stollopowie wiedzieli, że siła zawsze jest skuteczna, dlatego też nie próbowali niczego innego. Podczas gdy Andy był zimnym psychopatą, za którym inni szli tylko dlatego, że to bezpieczniejsze, niż stanąć przed nim. Potrafił zachowywać się czarująco, kiedy opanowała go jedna z tych szaleńczo oscylujących zmian nastroju; był to najlepszy moment, żeby uciekać. Co do Stollopów, badacz nie potrzebował wiele czasu na odkrycie, że mózgiem rodziny jest Juliet. Z punktu widzenia Treva jego przewaga polegała na tym, że uważali się za sprytnych, ponieważ nikt nigdy nie wyprowadził ich z tego błędu.

— Ha! Pan tak zwany Trev — rzekł Billy Stollop, dźgając Treva paluchem wielkości parówki dla hipopotama. — Taki z ciebie mądrala, to może powiesz, kto złamał gola, co?

— Byłem w Ścisku, Billy. Nic nie widziałem.

— Zagra dla Ćmoków? — nie ustępował Billy.

— Billy, nawet twój ojciec w najlepszych czasach nie mógłby rzucić piłki nawet w połowie tak daleko, jak wszyscy mówią. Wiesz o tym, nie? Ty byś tak nie rzucił. Słyszałem, że słup Aniołów po prostu się rozleciał i ktoś wymyślił taką historyjkę. Czy ja bym cię okłamywał, Billy?

Trev potrafił z łatwością wymyślać kłamstwa, które były niemalże prawdą.

— Tak, bo jesteś Ćmok!

— No dobra, rozgryzłeś mnie, przejrzałeś na wylot. — Trev rozłożył ręce. — Szacun i w ogóle, Billy… To Nutt, ten tutaj, rzucił piłką. I to jest moja ostateczna oferta.

— Powinienem ci za to tak przywalić, żeby łeb ci zleciał — burknął Billy, zerkając pogardliwie na Nutta. — Ten dzieciak nie wygląda, żeby w ogóle potrafił unieść piłkę.

A wtedy za plecami Treva odezwał się inny głos.

— Ojej, Billy, wypuścili cię bez obroży?

— Bogowie… — usłyszał Nutt szept Treva. — A tak dobrze szło…

Po czym jego przyjaciel odwrócił się i powiedział:

— To publiczna ulica, Andy. Każdemu wolno przechodzić.

— Dolasy zabiły twojego starego. Trev. Nie masz wstydu?

Reszta Grupy Bojowej stała za Andym. Ich miny wyrażały połączenie wyzwania i świadomości, że po raz kolejny zostaną do czegoś wciągnięci. Byli już na jednej z głównych ulic. Straż zwykle nie wtrącała się do bójek w zaułkach, ale tutaj, na oczach wszystkich, musiała jakoś reagować na wypadek, gdyby podatnicy się skarżyli. A że zmęczone gliny nie lubiły czegokolwiek robić, robiły to szybko i mocno, żeby przy odrobinie szczęścia nie robić tego znowu, a w każdym razie nieprędko.

— Co wiesz o tym wszystkim, co opowiadają o kibicu Ćmoków i dziuni z Dolasów, którzy w Ścisku trzymali się za ręce? — zapytał Andy, kładąc ciężką dłoń na ramieniu Treva. — No, dalej, sprytny jesteś, zawsze wiesz wszystko pierwszy.

— Dziuni? — To był Billy; miał uszy bardzo daleko od mózgu. — Na Siostrach Dolly nie ma dziewczyny, która by spojrzała na waszą pryszczatą bandę!

— Ach, więc to od was je łapiemy… — wtrącił Pierdoła Carter.

W tych okolicznościach Nutt uznał to za uwagę zapalną. Być może, pomyślał, jest taki rytuał, że trzeba wymieniać dziecięce przezwiska, dopóki obie strony nie uznają ataku za całkowicie usprawiedliwiony, jak to zauważył doktor Vonmausberger w „Rytualnej agresji dojrzewających szczurów”.

Ale Andy wydobył już spod koszuli swój krótki kord. Była to paskudna broń, obca prawdziwemu duchowi kopanej piłki, który na ogół uśmiechał się pobłażliwie przy przedmiotach, co to uderzają, drapią, łamią i… no dobrze, w najgorszym wypadku, pod wpływem chwili i tak dalej… oślepiają[11]. Ale nagle przychodził Andy, który walczył o Sprawę. A kiedy już w pobliżu zjawiał się ktoś taki jak Andy, zjawiali się też inni tacy jak on; w efekcie każdy dzieciak, który w innej sytuacji zabrałby na mecz jakiś kastet na pokaz, wyraźnie dzwonił przy każdym kroku i wymagał pomocy, kiedy upadł.

Teraz wszędzie obłuzowywano broń.

— Lepiej uważajmy — ostrzegał Trev, który cofnął się i uspokajająco machał pustymi rękami. — To ruchliwa ulica, nie? Bo jak Stary Sam przyłapie was na bójce, zwalą się na was z wielkimi, ciężkimi pałami i będą tłukli, aż wyrzygacie śniadanie, a za co? Bo was nie cierpią, bo przez was muszą pisać różne raporty, zamiast siedzieć w sklepie z pączkami.

Cofnął się jeszcze o krok.

— A potem, z powodu tego, że uszkodzili sobie pałki o wasze głowy, pogonią was na Tanty na miłą noc w Tanku. Byliście tam? Taka to zabawa, że chcecie wrócić?

Z satysfakcją zauważył wyraz niechętnych wspomnień na twarzach wszystkich prócz Nutta, który nie mógł mieć o niczym pojęcia, oraz Andy’ego, który z Tankiem był za pan brat. Ale nawet Andy nie miał ochoty stawać przeciwko Samom. Człowiek zabije któregoś, a Vetinari da mu wyjątkową szansę sprawdzenia, czy potrafi ustać w powietrzu.

Uspokoili się trochę, ale nie za bardzo. W tej ściskającej zwieracze sytuacji wystarczyłby jeden idiota…

Okazało się zresztą, że tę funkcję może spełnić także jedna mądra osoba. Nutt zwrócił się do Algernona, najmłodszego ze Stollopów, i powiedział uprzejmie:

— Czy wie pan, że sytuacja tutaj bardzo przypomina opisywane przez Vonmausbergera w jego rozprawie o eksperymentach na szczurach?

Niemal natychmiast, po jednej sekundzie tego, co u braci Stollopów uchodziło za namysł, Algernon przyłożył mu mocno maczugą. Algernon był dużym chłopcem.

Trev zdążył chwycić przyjaciela, zanim ten upadł na bruk. Maczuga trafiła Nutta prosto w pierś i rozerwała stary sweter. Krew sączyła się przez szwy.

— Czemu musiałeś go bić, ty głąbie? — zapytał Trev Algernona, co do którego nawet jego bracia przyznawali, że jest tępy jak pokruszona cegła. — Nic nie zrobił. O co ci chodziło?

Zerwał własną koszulę i zaczął opatrywać Nutta, próbując zatamować krew. Podniósł się znowu pół minuty później i cisnął w Algernona mokrą koszulą.

— Serce nie bije, ty kretynie! Co on ci zrobił?

Pechowy Algernon czuł na twarzy żar wściekłości Treva.

— Ale jakby… — wybełkotał. — Bo to Ćmok…

— A ty niby kto?! — wrzasnął Trev. — Skończony idiota i tyle!

Spojrzał na pozostałych, grożąc im drżącym palcem.

— Kim jesteście? Kim jesteście? Niczym! Śmieciami! Jesteście ściekami! — Dźgnął palcem nieruchomego Nutta. — A on? On robił różne rzeczy! Wiedział różne rzeczy! I nigdy nawet nie oglądał meczu, dopiero dzisiaj! Nosił szalik, żeby się nie wyróżniać!

— Nie martw się, Trev, kumplu — syknął Andy i groźnie wzniósł kordelas. — To będzie powód do krwawej wojny!

Ale Trev krzyczał mu już w twarz niczym natrętna osa:

— Co gadasz?! Jesteś psychol! Nic nie rozumiesz, nie?!

— Widzę hełmy, Andy — poinformował z naciskiem Jumbo.

— A co ja zrobiłem?

— Tyle co ci durni Stollopowie! Ćmoki i Dolasy? Mam nadzieję, że bogowie nasrają rzadko na was wszystkich!

— Są już całkiem blisko, Andy!

Chłopcy Stollopów, którzy nie byli tak całkiem głupi, już odchodzili. Ludzie w barwach kibiców krążyli po całym mieście i straż nie mogła ścigać wszystkich. Ale przyłożenie jakiemuś gościowi, który potem mocno krwawił i przestał oddychać, no cóż, to było równoznaczne z morderstwem, a w tych okolicznościach Stary Sam mógł doznać gwałtownego przyspieszenia.

Andy ze złością pogroził Trevowi palcem.

— Ciężkie jest życie w Ścisku, kiedy jesteś tępym głupkiem bez kumpli.

— To nie jest Ścisk!

— Lepiej się obudź, mały. Wszystko jest w Ścisku.

Po czym Grupa wyniosła się pospiesznie; tylko Jumbo obejrzał się jeszcze i rzucił bezgłośne „Przepraszam”. Zresztą nie oni jedni starali się szybko oddalić. Ludzie na ulicy lubili darmowe spektakle, ale ten mógł się wiązać z pewnymi kłopotami, na przykład z zadawaniem trudnych metafizycznych pytań w rodzaju „Widział pan coś?” lub podobnych. Straż mogła sobie powtarzać, że „niewinni nie mają się czego obawiać”, ale co z tego wynikało? Kogo obchodzili niewinni i ich problemy, kiedy straż robiła swoje?

Trev przyklęknął przy stygnącym ciele Nutta.

I dopiero teraz, po raz pierwszy chyba od minuty, miał wrażenie, że znowu oddycha. Przestał, kiedy wrzeszczał na Andy’ego, bo kiedy człowiek mówi Andy’emu takie słowa, i tak jest już trupem, więc po co marnować oddech?

Powinno się chyba coś robić… Powinno się tłuc leżącego w pierś, żeby tak jakby pokazać konającemu sercu, jak znowu powinno bić? Ale nie wiedział jak, a nie trzeba specjalnego sprytu, by zrozumieć, że lepiej nie uczyć się tego, kiedy nadchodzi straż. W ten sposób nie robi się dobrego pierwszego wrażenia.

Właśnie dlatego, kiedy dwaj strażnicy zbliżyli się szybkim krokiem, Trev chwiejnie szedł im naprzeciw, dźwigając na rękach Nutta. Z ulgą zobaczył, że dowodzi funkcjonariusz Haddock — przynajmniej należał do tych, którzy najpierw zadają pytania. Za nim, przesłaniając większą część okolicy, szedł funkcjonariusz troll Bluejohn, który potrafił oczyścić całą ulicę, zwyczajnie przechodząc jej środkiem.

— Może mi pan pomóc go zanieść do Lady Sybil, panie Haddock? — zapytał Trev. — Jest bardzo ciężki…

Funkcjonariusz Haddock odsunął pokrwawioną koszulę i cmoknął ze smutkiem. Z doświadczeniem przychodzi wiedza.

— Kostnica jest bliżej, mój chłopcze.

— Nie!

Haddock kiwnął głową.

— Jesteś synem Davida Likely’ego, tak?

— Nie muszę panu mówić!

— Nie, bo mam rację — odparł spokojnie funkcjonariusz Haddock. — No dobra, Trev. Ten oto Bluejohn zaniesie tego człowieka, którego, jak się domyślam, widzisz pierwszy raz w życiu, a my obaj pobiegniemy, żeby dotrzymać mu kroku. Przedwczorajszej nocy mieliśmy tu przyzwoitą burzę z piorunami. Może będzie miał szczęście. I ty może też.

— Ja tego nie zrobiłem!

— Oczywiście, że nie. A teraz… przekonamy się, kto szybciej biega, co? Najpierw szpital.

— Chcę zostać przy nim — oświadczył Trev, kiedy Bluejohn wielką dłonią delikatnie podniósł Nutta.

— Nie, mały — rzekł Haddock. — Zostaniesz przy mnie.


* * *

Nie skończyło się na funkcjonariuszu Haddocku. Nigdy się nie kończyło. Wszyscy nazywali go Śledziem, a jego spokojna, przekazywana bez słów sugestia brzmiała: Skoro tkwimy w tym obaj, po co mamy sobie utrudniać życie?

Jednak wcześniej czy później człowiek trafiał do kogoś starszego stopniem, pracującego ciężko w małym pokoiku z innym gliną przy drzwiach. A ta, do której trafił Trev, na oko sądząc, pracowała na dwie zmiany.

— Jestem sierżant Angua, mój drogi, i mam nadzieję, że nie wpadłeś w poważne kłopoty.

Otworzyła notes i wygładziła kartkę.

— Przejdziemy procedurę? Powiedziałeś funkcjonariuszowi Haddockowi, że zobaczyłeś bójkę i kiedy dobiegłeś, wszyscy duzi chłopcy uciekli. Co dziwne, znalazłeś tam kolegę z pracy, pana Nuttsa, wykrwawiającego się na śmierć. No więc mogę się założyć, że potrafiłabym wymienić z nazwiska tych dużych chłopców. Co do jednego. Zastanawiam się, dlaczego ty nie potrafisz. I o co, Trevorze Likely, chodzi z tym?

Rzuciła ponad stołem czarnobiały emaliowany znaczek. I przypadkiem albo celowo, szpilka wbiła się w drewno kilka cali od dłoni Treva.


* * *

Nieoficjalna dewiza Darmowego Szpitala Lady Sybil brzmiała „Nie każdy umiera”. Istotnie, wskutek jego powstania szanse zgonu z niektórych przyczyn zostały zadziwiająco zredukowane. Tutejsi chirurdzy znani byli nawet z tego, że myli ręce także przed operacją, nie tylko po. Ale w tej chwili po białych szpitalnych korytarzach sunęła postać, która z osobistego doświadczenia wiedziała, iż ta nieoficjalna dewiza jest w rzeczywistości całkowicie błędna.

Śmierć stanął przy wyszorowanym blacie i spojrzał w dół.

PAN NUTT? NO CÓŻ, TO NIESPODZIANKA. Sięgnął pod szatę. SPÓJRZMY, CO TUTAJ MAMY. WIE PAN, DODAŁ, ZASTANAWIAŁEM SIĘ CZĘSTO, DLACZEGO LUDZIE TAK SIĘ SZARPIĄ. W KOŃCU, W PORÓWNANIU Z TRWANIEM WIECZNOŚCI, NIE ŻYJĄ PRAWIE WCALE. NAWET PAN, PANIE NUTT, CHOĆ WIDZĘ, ŻE W PAŃSKIM PRZYPADKU TA SZARPANINA SPRAWI PEWNĄ NIEWIELKĄ MAGIĘ.

— Nie widzę pana — oświadczył Nutt.

NIC NIE SZKODZI, odparł Śmierć. PÓŹNIEJ I TAK NIE BĘDZIE MNIE PAN PAMIĘTAŁ.

— Czyli umieram?

TAK. UMIERA PAN, A POTEM ZNOWU ŻYJE. Wydobył spod szaty życiomierz i patrzył, jak piasek przesypuje się w górę. ZOBACZYMY SIĘ PÓŹNIEJ, PANIE NUTT. OBAWIAM SIĘ, ŻE BĘDZIE PAN MIAŁ CIEKAWE ŻYCIE.


* * *

— Odznaka Dolasów u chłopaka z Ćmoków? Niech bogowie mają litość nad moją duszą, o co tu może chodzić? I wiesz co? Odkryję to. To tylko kwestia pchnięcia…

Trev milczał. Skończyły mu się możliwości. Poza tym spotykał już tę sierżant i zawsze miał wrażenie, że wpatruje się w jego gardło.

Загрузка...