Glenda miała wrażenie, że słyszy bijące głośno serce Treva. Podbiegła do przyjaciółki.

— Mówiłam ci, żebyś poszła do domu! — syknęła.

— Wróciłam, żeby powiedzieć o wszystkim Trevowi. Napisał mi przecież taki śliczny wiersz.

— Ona ma rację — zgodził się mężczyzna w rzeźnickim fartuchu.

— Widziałem go, jak biega tu wszędzie, a żadnej nogi ani ręki nie nosił.

— Fakt — przyznał piekarz. — A poza tym czy nie on przygotował te piękne świece na wczorajszym przyjęciu? Mnie to nie wyglądało orkowo.

— I jeszcze — dodał pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa) — trenował nas wczoraj i ani razu nie powiedział: „Ruszajcie, chłopcy, i pourywajcie im głowy”.

— No tak — przyznał lokaj, który nie zyskiwał sobie przyjaciół, przynajmniej jeśli chodzi o Glendę. — Ale ludzie przecież nie urywają sobie głów jak orki.

— Aik! Aik! Aik! — zabrzmiało w oddali.

— Uczył nas różnych takich rzeczy, co by nigdy człowiekowi na myśl nie wpadły — opowiadał pedel. — Na przykład grania z zawiązanymi oczami. Bardziej filozofia niż piłka, ale wściekle dobry trening.

— Taktyczne myślenie i analiza sytuacji w bitwie są elementami umysłowej kompozycji orka — stwierdził Nutt.

— Widzicie? Ktoś, kto mówi „kompozycja”, nie urwie nam przecież głów!

— Moja była żona używa kompozycji perfum… — przypomniał sobie piekarz.

— Nie, nie, perfumy to już przesada — stwierdził rzeźnik, budząc tym powszechne rozbawienie. — Bycie orkiem to co innego, ale przecież nie chcemy tutaj jakichś dziwaków.

Glenda spojrzała na Nutta. Płakał.

— Przyjaciele, dziękuję wam za pokładane we mnie zaufanie — powiedział.

— Wiesz, tak jakby należysz do zespołu — zapewnił pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa), którego uśmiech zdołał niemal zamaskować zdenerwowanie.

— Dziękuję, panie Nobbs, to dla mnie bardzo ważne.

Nutt wstał. Było to skomplikowane poruszenie.

Pozostało we wspomnieniach Glendy już na zawsze jako rodzaj ukazywanej w zwolnionym tempie sceny rwanych łańcuchów i łamanego drewna. Nutt powstał, jak gdyby przywiązany był pajęczyną. Wirujące kawałki łańcuchów uderzały o ściany. Pękały kłódki. Co do kanapy, chyba żaden jej kawałek nie pozostał złączony z innym — mebel posypał się na posadzkę niczym stosik opałowego drewna.

— Wiejemy, chłopcy!!!

Trzeba by swego rodzaju mikrometru, by ustalić, kto krzyknął to pierwszy, ale stampede, w jakim wypadli na korytarz i pognali za róg, szybko wybuchło i szybko się skończyło.

— A wiesz — odezwał się Trev po kilku chwilach ciszy — w pewnym momencie już myślałem, że bardzo dobrze nam idzie.

— Te kobiety — przypomniała Glenda. — Co to za jedne?

Nutt stał smętnie wśród szczątków; kawałek łańcucha ześliznął się z niego jak wąż i wylądował na kamieniach.

— One? — powiedział. — To Małe Siostrzyczki Wiecznej Prędkości. Pochodzą z Efebu. Jeśli dobrze pamiętam, ich gatunek nazywany jest furiami. Wydaje mi się, że Lady wysłała je na wypadek, gdybym jednak próbował kogoś skrzywdzić. — Mówił to bez żadnej emfazy ani emocji.

— Nikogo nie skrzywdziłeś…

— Ale oni uciekli przede mną, bo jestem orkiem.

— No wiesz, to przecież zwykli ludzie — zwróciła mu uwagę Glenda. — To…

— Głupki — dokończył Trev.

Nutt odwrócił się i ruszył korytarzem w przeciwną stronę, strząsając z siebie resztki drewna i łańcuchów.

— Ale świat jest pełen zwykłych ludzi.

— Nie możecie mu pozwolić, żeby tak sobie poszedł! — zawołała Juliet. — No nie możecie! Patrzcie na niego! Wygląda jak skopany!

— Jestem jego szefem, to moja sprawa — odparł Trev. Glenda chwyciła go za ramię.

— Nie, ja to załatwię. A teraz słuchaj mnie uważnie, Trevorze Likely… Porządny z ciebie chłopak, więc powiem ci tyle: widzisz tam Juliet? Znasz ją, pracuje w kuchni. Napisałeś dla niej śliczny wiersz, tak? Słyszałeś kiedy o Smoluszku? Wszyscy znają bajkę o Smoluszku. No więc może i nie jesteś moim pierwszym kandydatem na pięknego księcia, ale pewnie wielu jest gorszych.

— Co ty wygadujesz, do demona? — zdumiał się Trev.

— Juliet niedługo stąd wyjedzie. Mam rację, Jula?

Twarz Juliet była jak obraz.

— No… eee…

— A to dlatego, że była tą dziewczyną w azetach.

— Którą? Tą błyszczącą krasnoludka? Z brodą?

— To właśnie ona! — zapewniła Glenda. — Ma wyjechać z tym cyrkiem, no wiesz, o co mi chodzi. Z pokazem mody.

— Przecież nie ma brody!

Zarumieniona Juliet sięgnęła pod fartuch i — ku zdziwieniu Glendy — wyjęła brodę.

— Pozwolili mi ją zatrzymać — wyjaśniła z nerwowym chichotem.

— No dobrze — rzekła Glenda. — Mówisz, że go kochasz. Trev, nie wiem, czy ją kochasz, czy nie, ale pora się zdecydować. Oboje jesteście dorośli, no, przynajmniej formalnie, więc lepiej się zastanówcie, bo żadnej wróżki chrzestnej w okolicy nie widzę. A co do pana Nutta, to on nie ma nikogo.

— Ma wyjechać z miasta? — wykrztusił Trev; zrozumienie wolno rozjaśniało męski umysł.

— Tak. I podejrzewam, że na dość długo — potwierdziła Glenda.

Pilnie obserwowała jego twarz. Nie masz specjalnego wykształcenia i w życiu nie otworzyłeś książki, Trevorze Likely, ale jesteś sprytny i na pewno wiesz, że istnieje dobra odpowiedź i zła odpowiedź na to, co właśnie powiedziałam…

Obserwowała szybkie zmiany w jego oczach, kiedy myślał.

— To pięknie — stwierdził w końcu. — O czymś takim zawsze marzyła. Bardzo się cieszę, że będzie szczęśliwa.

Ty spryciarzu, trafiłeś, jak trzeba, pomyślała Glenda. Sprawiasz wrażenie, jakbyś w ogóle nie myślał o sobie, bo rozumiesz, że w przeciwnym razie bym cię skreśliła. I kto wie, może nawet jesteś szczery. Prawdę mówiąc, niech mnie bogowie mają w opiece, myślę, że naprawdę jesteś szczery, ale raczej sobie wszystkie zęby powyrywam, niż ci to powiem.

— Ona lubi ciebie, ty lubisz ją, a ja popełniłam masę głupich błędów. Sami wymyślcie, co macie zamiar robić. Gdybym była na waszym miejscu, teraz znikałabym stąd, zanim ktoś was uprzedzi. Mogę ci udzielić pewnej rady, Trev? Nie bądź sprytny, bądź mądry.

Trev chwycił ją za ramiona i ucałował w oba policzki.

— To było sprytne czy mądre?

— Puszczaj mnie! — Odepchnęła go w nadziei, że nie zauważy jej rumieńca. — Muszę sprawdzić, gdzie poszedł pan Nutt.

— Wiem, gdzie poszedł — oświadczył Trev.

— Zdaje się, że kazałam wam obojgu zniknąć stąd i żyć długo i szczęśliwie!

— Nie znajdziesz go beze mnie. Przykro mi, Glendo, ale my też go lubimy.

— Myślisz, że powinniśmy komuś powiedzieć? — spytała Juliet.

— A co oni zrobią? — burknęła Glenda. — Będzie tak, jak z tymi przed chwilą. Wszyscy się gapią i czekają, aż ktoś wpadnie na jakiś pomysł. Zresztą — dodała — jestem przekonana, że magowie na górze wiedzą o nim wszystko. Mogę się założyć.

Dziesięć minut później musiała przyznać, że Trev miał rację. Pewnie by nie zauważyła drzwi na drugim końcu jeszcze jednej zagraconej, opuszczonej piwnicy. Pod nimi jarzyło się światło.

— Kiedyś za nim poszedłem — wyjaśnił Trev. — Każdy powinien mieć jakieś miejsce tylko dla siebie.

— Owszem — zgodziła się Glenda i pchnęła drzwi.

Miała wrażenie, że otworzyła piekarnik. Wszędzie stały świece wszelkich rozmiarów i kolorów. Spora część się paliła.

A na samym środku siedział Nutt przy rozpadającym się stole, całkiem zastawionym świecami. Paliły się przed nim płomykami we wszystkich kolorach, a on przyglądał się im nieruchomo.

Nie obejrzał się, kiedy podeszli.

— Obawiam się, że nigdy nie udało mi się naprawdę opanować niebieskiego — powiedział jakby w powietrze. — Pomarańczowy, oczywiście, jest wręcz śmiesznie łatwy, czerwony rozumie się sam przez się, a zielony wcale nietrudny, jednak najlepszy niebieski, jaki udało mi się uzyskać, niestety ciągle jest mocno zielonkawy… — Umilkł.

— Dobrze się czujesz? — spytała Glenda.

— Chodzi wam o to, czy dobrze się czuję poza tym, że jestem orkiem? — upewnił się z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem.

— No, właściwie tak, ale to przecież nie twoja wina.

— Przecież to nie może być prawda — szepnął Trev.

Glenda spojrzała na niego.

— Co komu przyjdzie z takiego gadania? — spytała gniewnie.

— One podobno wyginęły setki lat temu.

— Zostały unicestwione — poprawił go Nutt. — Ale niektóre przetrwały. Obawiam się, że kiedy to przeoczenie będzie ujawnione, znajdą się tacy, którzy postarają się naprawić sytuację.

Trev zerknął niepewnie na Glendę.

— Według niego ktoś spróbuje go zabić — wyjaśniła.

Nutt wpatrywał się w swoje świece.

— Muszę nabierać wartości. Muszę być pomocny. Muszę być przyjazny. Muszę zdobywać przyjaciół.

— Gdyby ktokolwiek przyszedł i chciał ci coś zrobić — oświadczyła Glenda — to go zabiję. Jestem pewna, że nikomu nie spróbujesz urwać nogi. Ale ja mogę. Trev, tu jest potrzebna kobieca delikatność.

— Tak, widzę.

— To nie było mądre, Trevorze Likely. Nie, panie Nutt, pan tu zostaje. — Glenda wywlokła Treva i Juliet na korytarz. — Uciekajcie stąd. Muszę porozmawiać z nim sam na sam.

Kiedy wróciła, Nutt zwiesił głowę.

— Przykro mi, że zatruwam wszystkim radość — powiedział.

— Co się stało z pańskimi szponami, panie Nutt?

Wyciągnął rękę i szpony wysunęły się z cichym trzaskiem.

— Aha, wygodne — przyznała Glenda. — To znaczy, że może pan przynajmniej włożyć koszulę. Panie Nutt, chyba pan nie zapomniał! Miał pan iść tam do nich i pokazać, jak się gra w piłkę!

— Muszę nabierać wartości — powtórzył zapatrzony w świece Nutt.

— Więc niech pan idzie ćwiczyć drużynę. A w ogóle skąd taka pewność, że orki były całkiem złe?

— Robiliśmy straszne rzeczy.

— One — poprawiła go Glenda. — One, nie my! Nie ty! A drugie, czego jestem pewna, to że na wojnie nikt nie powie, że druga strona składa się z miłych osób. A teraz może jednak pobiegnie pan na trening? Czy to takie trudne?

— Widziała panienka, co się stało — odparł Nutt. — Może być bardzo niedobrze. — Podniósł prawie niebieską świecę. — Muszę się zastanowić.

— Dobrze — ustąpiła Glenda.

Starannie zamknęła za sobą drzwi, przeszła kawałek korytarzem i spojrzała w górę, na kapiące rury.

— Wiem, że ktoś podsłuchuje. Słyszałam skrzypienie. Wychodź natychmiast.

Nie było odpowiedzi. Wzruszyła ramionami i pomaszerowała labiryntem korytarzy, dotarła do schodów do biblioteki, wbiegła po nich i podeszła do biurka bibliotekarza.

Kiedy się zbliżyła, nad blatem ukazała się jego wielka, uśmiechnięta twarz.

— Chcę… — zaczęła.

Bibliotekarz wstał powoli, przytknął palec do warg i na biurku przed nią położył książkę. Na okładce, wytłoczone srebrem na czerni, były trzy litery: ORK.

Zmierzył ją wzrokiem, jakby próbował ocenić, po czym otworzył książkę i zaczął przewracać kartki z nadzwyczajną ostrożnością, biorąc pod uwagę grubość jego palców. W końcu znalazł to, czego szukał. I pokazał jej. Nie miała dziś czasu na śniadanie, ale przecież można zwymiotować, nawet kiedy żołądek jest całkiem pusty, a rycina trzymana w dłoniach bibliotekarza byłaby absolutnie pewnym lekarstwem.

Odłożył książkę na blat, sięgnął gdzieś i wyjął prawie nieużywaną chusteczkę oraz, po chwili grzebania pod biurkiem, także szklankę wody.

— Wcale nie muszę w to wierzyć — oświadczyła Glenda. — To obrazek. Nie jest prawdziwy.

Bibliotekarz wystawił kciuk i przytaknął. Wsunął sobie książkę pod pachę, drugą ręką chwycił Glendę i z zadziwiającą szybkością pociągnął ją za drzwi w labirynt sal i korytarzy uniwersytetu.

Ta pospieszna podróż dobiegła końca pod drzwiami, na których wymalowano napis „Katedra Komunikacji Post Mortem”. Farba złuszczyła się trochę i pod jaskrawymi, nowymi literami dało się rozpoznać NEKR oraz coś, co prawdopodobnie było połówką czaszki.

Drzwi otworzyły się — każde drzwi pchnięte przez bibliotekarza musiały się otworzyć. Glenda usłyszała ze środka brzęk spadającego na podłogę rygla.

Pośrodku odsłoniętego pomieszczenia stała przerażająca postać. Jednak jej straszliwe oblicze nie wywierało takiego wrażenia, jakie powinno, ponieważ zwisała z niego dobrze czytelna etykieta z napisem „Boffo — Najlepsze Kostiumy i Sztuczki, Udoskonalona Maska Nekromanty, 3 AM$”. Maska została zdjęta, odsłaniając zdrowszą cerę twarzy doktora Hiksa.

— Naprawdę nie trzeba było… — zaczął i zobaczył bibliotekarza. — Och… W czym mógłbym pomóc?

Bibliotekarz pokazał mu książkę, a Hix jęknął.

— Znowu to samo… No dobra, czego chcecie?

— Mamy w piwnicach orka — poinformowała Glenda.

— Tak, wiem — odparł Hix.

Bibliotekarz miał szeroką twarz, jednak niedostatecznie szeroką, by zmieścić na niej całe zdumienie, jakie próbował wyrazić. Szef katedry komunikacji post mortem westchnął i wzruszył ramionami.

— Posłuchajcie — rzekł, jakby trochę znużony ciągłym tłumaczeniem tego samego. Westchnął znowu. — Mam tu być złym człowiekiem, jak to określa statut uczelni. Zgadza się? Powinienem podsłuchiwać pod drzwiami. Powinienem bawić się czarną magią. Mam pierścień z czaszką. Mam laskę ze srebrną czaszką na czubku…

— I maskę ze sklepu z zabawkami? — dokończyła Glenda.

— Niezwykle praktyczna, muszę zaznaczyć — stwierdził z godnością Hix. — Bardziej przerażająca niż oryginał i daje się prać, co w mojej katedrze zawsze warto brać pod uwagę. Poza tym nadrektor był tu w zeszłym tygodniu, w tej samej sprawie co wy, jak podejrzewam.

— Czy orki były takimi strasznymi stworami? — spytała Glenda.

— Myślę, że chyba mogę ci pokazać.

— Ten dżentelmen pokazał mi już obrazek w książce.

— Ten z gałkami ocznymi?

Wspomnienie było aż nadto wyraźne.

— Tak.

— Och, bywają gorsze — zapewnił z satysfakcją Hix. — I przypuszczam, że chcesz dowodu? — Odwrócił lekko głowę. — Charlie!

Zza czarnej kotary na końcu pomieszczenia wyszedł szkielet. Trzymał kubek. I było coś dziwnie smutnego w wypisanym na rzeczonym kubku haśle, które brzmiało „Nekromanci robią to po całych nocach”.

— Nie bój się — poradził doktor Hix.

— Nie boję się — zapewniła Glenda, przerażona do samych stóp. — Widziałam, co się dzieje w rzeźni. To należy do mojej pracy, a poza tym on jest wypolerowany.

— Bardzo dziękuję — odezwał się szkielet.

— Ale „Nekromanci robią to po całych nocach”? Trochę to żałosne, prawda? To znaczy, nie wydaje się wam, że za bardzo się staracie?

— A jak się staraliśmy, żeby go zrobić… — westchnął Hix. — Nie jesteśmy najpopularniejszą katedrą na uniwersytecie. Charlie, ta młoda dama chce się dowiedzieć czegoś o orkach.

— Znowu? — mruknął Charlie i oddał kubek doktorowi.

Miał dość chrapliwy głos, ale znacznie mniej przerażający, niż mógłby mieć. Poza wszystkim innym, jego kości były, no… oddzielone od wszystkiego innego; unosiły się w powietrzu niby jedyne widzialne części niewidzialnego ciała. Żuchwa poruszała się przy mówieniu.

— Chyba ciągle jeszcze mamy pamięć w sumpie — ciągnął — bo pamiętasz, przywołaliśmy ją dla Ridcully’ego. Nie miałem czasu, żeby skasować.

— Pamięć czego? — zainteresowała się Glenda.

— To takie czary — odparł z wyższością Hix. — Za długo by tłumaczyć.

Glendzie się to nie spodobało.

— Więc może w skrócie?

— No dobrze. Jesteśmy teraz praktycznie pewni, że to, co nazywamy upływem czasu, wynika w rzeczywistości z faktu, że wszechświat ulega zniszczeniu i odbudowuje się w najmniejszym interwale ewentualności, jaki można osiągnąć. Wprawdzie sam proces w każdym punkcie jest natychmiastowy, jednak odbudowanie wszechświata zajmuje, jak sądzimy, około pięciu dni. Co ciekawe…

— Czy możemy rozważyć większy skrót?

— Czyli nie chcesz słuchać o teorii uniwersalnej pamięci Housemana?

— Mówiłam o skrótach.

— Dobrze. Wyobraź sobie coś takiego: obecnie uważamy, że dawny wszechświat nie jest niszczony w momencie stworzenia nowego, który to proces, nawiasem mówiąc, od początku naszej rozmowy wydarzył się już nieprzeliczone miliardy razy…

— Tak, mogę w to uwierzyć. Może przejdziemy przez jakieś podwórko…

— Kopie wszechświata są zachowywane. Nie wiemy jak, nie wiemy gdzie i niech mnie demony porwą, jeśli potrafię sobie wyobrazić, jak to wszystko działa. Ale odkryliśmy, że czasami możliwe jest… hm, odczytanie tej pamięci. W pewnych okolicznościach. Jak sobie radzę w kategoriach skrótu przez podwórka?

— Macie jakieś magiczne zwierciadło? — spytała oschle Glenda.

— To byłby taki skrót, że w ogóle nie ruszasz z miejsca — westchnął Hix.

— Jeśli nie ruszam z miejsca, skróty nie są potrzebne — odrzekła z godnością. — Więc mówi pan, że wszystko, co się zdarzyło, gdzieś pozostaje zdarzone i można to obejrzeć, jeśli się wie jak?

— To znakomite streszczenie sytuacji — przyznał Hix. — Jest wręcz wybitnie pomocne, a zarazem nieścisłe prawie w każdy możliwy sposób. Ale, jak to określiłaś, używamy… — tutaj drgnął lekko — … magicznego zwierciadła, jak je nazwałaś. Ostatnio na prośbę nadrektora sprawdzaliśmy bitwę w Orkowym Jarze. To ostatnia znana bitwa, w której zastosowano orki.

— Zastosowano? — powtórzyła Glenda.

— Użyto — wyjaśnił Hix.

— Użyto? I potraficie znaleźć coś takiego w całkowitej historii wszystkiego, co się działo?

— Ehm… Jest łatwiej, jeśli mamy jakieś zakotwiczenie. Coś, co było obecne. Otóż, młoda damo, na polu bitwy znaleziono odłamek czaszki, a że to czaszka, odpowiedzialność za nią przejęła moja katedra. — Obejrzał się na bibliotekarza. — Możemy jej pokazać, prawda? — zapytał. Bibliotekarz pokręcił głową. — Dobrze. To znaczy, że możemy, zgodnie ze statutem uczelni. Wymaga się ode mnie pewnego zakresu dyskretnego nieposłuszeństwa. Musimy ustawić wszystko na omniskopie. Ponieważ mój kolega jest tak pewny, że nie powinienem tego robić, nie będzie mu przeszkadzało, jeśli zrobię. To tylko krótki przedział czasu, ale zrobił wrażenie na nadrektorze. Dość szczególne wrażenie.

— Chciałabym tylko coś wyjaśnić — wtrąciła Glenda. — Naprawdę może pan nie wykonać polecenia samego nadrektora?

— O tak — zapewnił Hix. — Mam takie instrukcje. Tego się ode mnie oczekuje.

— Ale jak to możliwe? Co się stanie, jeśli nadrektor wyda panu polecenie, którego nie chciałby, żeby pan nie wykonał?

— To działa dzięki zdrowemu rozsądkowi i dobrej woli obu stron. Jeśli na przykład nadrektor wydaje mi polecenie, które absolutnie powinno być wykonane, dodaje coś w rodzaju: „Hix, ty nędzny robaku (zgodnie ze statutem uczelni), jeśli tego nie zrobisz, to naprawdę oberwiesz”. Chociaż w rzeczywistości wystarczy rozsądne słowo. Wszystko opiera się na zaufaniu. Wszyscy wierzą, że nie można mi wierzyć. Nie wiem, co nadrektor by beze mnie zrobił.

— Tak, akurat — mruknął Charlie, szczerząc zęby.

Kilka minut później Glenda znalazła się w innym zaciemnionym pokoju. Stała przed okrągłym, ciemnym zwierciadłem, wysokim co najmniej jak ona.

— Czy to coś w rodzaju ruchomych obrazków? — spytała sarkastycznie.

— Zabawne porównanie — stwierdził Hix. — Tyle że po pierwsze, nie ma pukanej kukurydzy, a po drugie, nie miałabyś ochoty jej jeść, nawet gdyby była. To, co odpowiada kamerze, to oczy jednego z ludzkich wojowników. Pokażemy ci ostatnią rzecz, jaką widział.

— Chodzi o osobę, do której należała ta czaszka?

— Brawo. Widzę, że słuchałaś uważnie.

Przez chwilę panowało milczenie.

— To będzie przerażające, tak?

— Tak — potwierdził Hix. — Koszmary? Bardzo prawdopodobne. Nawet ja uważam to za wybitnie niepokojące. Jesteś gotów, Charlie?

— Gotów — odpowiedział Charlie z ciemności. — Jesteś pewna, panienko?

Glenda wcale nie była pewna, ale wszystko byłoby lepsze niż patrzenie na ten pełen wyższości uśmieszek Hiksa.

— Tak — odparła spokojnie.

— Fragment, który potrafimy pokazać, trwa niecałe trzy sekundy, ale wątpię, czy zechcesz oglądać go jeszcze raz. Gotowi? Bardzo proszę, Charlie.

Krzesło Glendy przewróciło się do tyłu bardzo szybko, ale Hix, który stał obok, zdążył ją złapać.

— To jedyny znany wizerunek orka w bitwie — powiedział, pomagając jej się wyprostować. — Przy okazji, moje gratulacje. Nawet nadrektor zaklął głośno.

Glenda zamrugała, starając się wyciąć z pamięci niecałe trzy sekundy.

— I to było prawdziwe, tak?

Musiało być prawdziwe. Coś w sposobie, w jaki wizja utrwaliła się w głębi mózgu, wyraźnie świadczyło ojej prawdziwości.

— Chcę to obejrzeć jeszcze raz.

— Co takiego? — wykrzyknął Hix.

— Tam jest coś więcej — stwierdziła Glenda. — To była tylko część obrazu.

— Potrzebowaliśmy wielu godzin, żeby to odkryć — stwierdził z powagą Hix. — Jak ci się udało zauważyć za pierwszym razem?

— Bo wiedziałam, że to musi tam być.

— Załatwiła pana, szefie — stwierdził Charlie.

— No dobrze. Pokaż znowu, ale tym razem powiększ prawy róg. Jest mocno nieostry — dodał, zwracając się do Glendy.

— Możecie zatrzymać obraz? — spytała.

— O tak. Charlie to rozpracował.

— Czyli wie pan, o który kawałek mi chodzi.

— O tak.

— W takim razie proszę mi pokazać jeszcze raz.

Charlie zniknął za kotarą. Kilka razy błysnęło światło i…

— Tutaj! — wskazała palcem. — To ludzie na koniach, prawda? I mają pejcze. Wiem, że są rozmazani, ale widać, że trzymają pejcze.

— No tak, oczywiście — zgodził się Hix. — Trudno zmusić kogoś, by biegł pod grad strzał, jeśli nie da mu się jakiejś zachęty.

— Oni byli bronią. Żywe istoty używane jako broń. I z wyglądu wcale się tak bardzo nie różnią od ludzi.

— Wiele ciekawych rzeczy działo się pod panowaniem Złego Imperatora — powiedział konwersacyjnym tonem Hix.

— Złych rzeczy — odrzekła Glenda.

— O tak — zgodził się Hix. — O to przecież chodziło. Zły Imperator. Imperium Zła… Robił to, co mieli wypisane na żelaznej dziewicy.

— A co się z nimi stało?

— Cóż, oficjalnie wszyscy nie żyją. Ale różne krążą pogłoski.

— I to ludzie pędzili ich do walki.

— Jeśli wolisz tak to ujmować, rzeczywiście. Ale nie jestem pewien, czy to cokolwiek zmienia.

— Ja uważam, że zmienia wszystko — oświadczyła Glenda. — Zmienia, skoro ludzie opowiadają tylko o potworach, nie o pejczach. O istotach, które wyglądają podobnie do ludzi, no, tak jakby ludzi. A co można zrobić z ludzi, jeśli ktoś się naprawdę postara?

— Interesująca teoria — przyznał Hix. — Ale nie sądzę, żebyś potrafiła ją udowodnić.

— Kiedy królowie walczą z innymi królami i wygrywają, to ścinają głowę tego pokonanego króla. Prawda?

— Czasami.

— Chodzi mi o to, że nie można winić broni za to, jak się jej używa. Jest takie powiedzenie, że ludzie nic nie poradzą na to, jak zostali stworzeni. Myślę, że orki były stworzone.

Glenda zerknęła na bibliotekarza, który patrzył w sufit.

— Jesteś u nas kucharką, tak? Może chciałabyś pracować w naszym zakładzie?

— Wszyscy wiedzą, że kobiety nie mogą być magami — przypomniała Glenda.

— No tak, ale nekro… to znaczy komunikacja post mortem jest inna — odparł z dumą Hix. I dodał: — Niebiosa świadkami, że potrzebujemy tu rozsądnych osób. No i bardzo by się przydała kobieca ręka. Ale nie myśl sobie, że musiałabyś tylko przychodzić tu i odkurzać. Cenimy kurz w naszych pomieszczeniach, a twoje kucharskie talenty byłyby wręcz bezcenne. W końcu podstawy rzeźnictwa należą do naszego fachu. O ile wiem, sklep Boffo ma na wyprzedaży całkiem niezły kostium nekromantki. Dobrze pamiętam, Charlie?

— Dziesięć dolarów, razem ze sznurowanym gorsetem. Prawdziwa okazja — odpowiedział Charlie zza kotary. — Bardzo prowokacyjny.

Odpowiedzi przez chwilę nie było, ponieważ usta Glendy stężały w akcie otwierania. W końcu jednak wykrztusiła uprzejme, ale stanowcze:

— Nie.

Kierownik katedry komunikacji post mortem westchnął lekko.

— Tak przypuszczałem. Ale pamiętaj, jesteśmy elementem porządku świata. Światło i ciemność. Noc i dzień. Słodki i kwaśny. Dobro i zło (w granicach zakreślonych przez statut uczelni). Lepiej jest, jeśli po obu stronach stoją ludzie rozsądni i rzetelni. Jednak cieszę się, że mogliśmy pomóc. Nie widujemy tu zbyt wielu ludzi. No, ludzi jako takich.


* * *

Glenda szła korytarzem.

Ork, myślała. Stwór, który wyłącznie zabija.

Przy każdym mrugnięciu w umyśle znowu pojawiał się obraz. Zęby i szpony stwora w skoku, widzianego — o ile mogła to stwierdzić — przez tego, na kogo skakał. Wojownicy, których nie można zatrzymać.

Nutt też został zabity, zgodnie z tym, co mówił Trev, a potem tak jakby się odzabił, zanim wrócił na uniwersytet i wyjadł wszystkie zapiekanki.

Była w tym jakaś ogromna luka, ale wypełniali ją ludzie z pejczami. Nie może istnieć ktoś, kto tylko walczy, myślała. Musi robić coś jeszcze. A Nutt wcale nie jest bardziej dziwaczny od większości ludzi, jakich ostatnio się widuje. Niewiele tego, żeby zacząć, ale z drugiej strony wszyscy wiedzą, że Zły Imperator był czarnoksiężnikiem. Wszyscy wiedzą, że nikt nic nie poradzi na to, jak został stworzony. Warto spróbować. To odrobina niepewności…

Gdy tylko znowu stanęła przed specjalnym miejscem Nutta, wyczuła, że jest puste. Pchnęła drzwi i odkryła bardzo wyraźną nieobecność świec oraz — co ważniejsze — rzucającą się w oczy nieobecność Nutta.

Przecież kazałam mu iść i pomóc im w treningu. Na pewno tam właśnie jest, poszedł trenować, absolutnie, tłumaczyła sobie.

Nie ma powodu do zmartwienia.

Zdenerwowana, przeczuwając, że jednak dzieje się coś niedobrego, zmusiła się, by wrócić do nocnej kuchni.


* * *

Była już prawie na miejscu, kiedy spotkała pana Ottomy’ego. Jego stercząca grdyka była czerwona i lśniąca jak kurze podroby.

— Czyli mamy na dole orka ludojada, co? — odezwał się. — Ludzie nie będą na to patrzeć spokojnie. Słyszałem, że potrafiły walczyć nawet z odrąbaną głową.

— To ciekawe — stwierdziła Glenda. — A skąd wiedziały, w którą stronę iść?

— Aha! Potrafiły wywąchać sobie drogę — wyjaśnił pedel.

— A jak mogły to robić z odrąbaną głową? Czy sugeruje pan, że miały nosy w tyłkach?

Była zaszokowana, że powiedziała coś takiego. To były brzydkie wyrazy, ale Ottomy stanowił ucieleśnienie brzydkich wyrazów.

— Nie podoba mi się to — oświadczył, ignorując jej pytanie. — I wie panienka, co jeszcze słyszałem? Że były tak jakby stworzone. Kiedy Zły Imperator potrzebował wojowników, kazał paru Igorom zmienić gobliny w orki. To w ogóle nie są prawdziwi ludzie! Idę się poskarżyć nadrektorowi.

— On już wie — powiedziała Glenda. No, musi wiedzieć, pomyślała. I Vetinari też. — Nie ma pan chyba zamiaru sprawiać kłopotów panu Nuttowi, prawda? — spytała. — Bo jeśli tak, panie Ottomy… — pochyliła się — … to już nigdy nikt pana nie zobaczy.

— Nie powinna panienka tak mi grozić.

— Ma pan rację, nie powinnam — przyznała. — Powinnam powiedzieć: Nigdy już nikt cię nie zobaczy, ty bezczelny, oślizły ćwoku! Idź, poskarż się nadrektorowi, jeśli masz ochotę, i zobaczymy, co ci z tego przyjdzie!

— Zjadały ludzi żywcem! — Ottomy nie ustępował.

— Tak samo jak trolle. Oczywiście, wypluwały ich potem, ale nie w takim stanie, żeby mogli cieszyć się życiem. Kiedyś walczyliśmy z krasnoludami, a kiedy one odrąbywały człowieka w kolanach, to nie żartowały. Wiemy, panie Ottomy, że lampart może zmienić swoje cętki. — Pociągnęła nosem. — I może warto, żeby pan też zmienił coś z ubrania. Na przykład bieliznę. I jeśli usłyszę o jakichś kłopotach z pana strony, to pan usłyszy o mnie. Tam, na górze, jest nadrektor. Tutaj, na dole, w ciemności… są sztućce.

— Powtórzę mu, co panienka mówiła — zagroził pechowy pedel, cofając się o krok.

— Będę bardzo wdzięczna — odparła Glenda. — A teraz wynocha.

Dlaczego w ogóle mówimy, że lampart może zmienić swoje cętki? — zastanawiała się, patrząc, jak pan Ottomy odchodzi pospiesznie. Czy ktoś widział, jak lampart zdejmuje cętki z futra? A gdyby nawet, jak by przyczepiał nowe? Ale ciągle to powtarzamy, jakby to była święta prawda, podczas gdy w rzeczywistości oznacza, że skończyły nam się argumenty.


* * *

Miała jeszcze coś zrobić… ale co to było? A tak…

Raz jeszcze podeszła do kociołka, na którym wypisała kredą „Nie dotykać”, i uniosła pokrywkę. Paciorkowate oczy spojrzały na nią z wodnistej głębi; odeszła, wzięła kilka skrawków ryby i rzuciła je na czekające szczypce.

— Z tobą przynajmniej wiem, co robić — powiedziała.

Działająca sprawnie kuchnia zawiera bardzo wiele różnych przedmiotów, z których wcale nie najmniejsza jest kolekcja narzędzi pozwalających na dokonanie krwawego mordu. Są także liczne sposoby usunięcia dowodów. Nie po raz pierwszy taka myśl przyszła jej do głowy. I Glenda była z tego całkiem zadowolona. Na razie jednak wyjęła z szuflady parę bardzo grubych rękawic, znowu włożyła swój stary płaszcz, sięgnęła do kociołka i chwyciła kraba. Klapnął na nią szczypcami. Wiedziała, że to zrobi. Nigdy, przenigdy nie można oczekiwać wdzięczności od kogoś, komu się pomaga.

— Odpływ się zbliża — powiedziała do skorupiaka. — Dlatego wybierzemy się na spacer.

Wrzuciła go do torby na zakupy i pomaszerowała przez uniwersyteckie trawniki.

Para studentów ostatniego roku pracowała na przystani. Jeden z nich uniósł głowę i zapytał:

— Czy powinna pani chodzić po murawie uniwersytetu?

— To absolutnie zakazane dla pracowników kuchennych — odparła Glenda.

Studenci spojrzeli na siebie nawzajem.

— Aha. Dobrze — mruknął jeden z nich.

I tyle.

Żadnych problemów.

To był metaforyczny młotek. Uderzał jedynie wtedy, kiedy człowiek wierzył, że tam jest.

Wyjęła kraba z torby, a on z irytacją zamachał szczypcami.

— Widzisz tam? — spytała, wskazując wolną ręką. — To Pole Kwoki i Kurczaków.

Nie była pewna, czy paciorkowate oczka potrafią się zogniskować na trawiastej równinie za rzeką, ale przynajmniej ustawiła go we właściwym kierunku.

— Ludzie myślą, że kiedyś hodowano tu kury — mówiła dalej swobodnie, a dwaj młodzi magowie patrzyli na siebie zdziwieni. — W rzeczywistości jest całkiem inaczej. Kiedyś wieszano tutaj ludzi, więc kiedy szli ze starego więzienia, które dawniej stało tam, kapłan w powiewających szatach kroczył na czele procesji i zdawało się, że prowadzi skazańców i dozorców niczym kwoka swoje kurczęta. Coś takiego nazywamy tu absurdalnym poczuciem humoru i nie mam bladego pojęcia, czemu do ciebie mówię. Zrobiłam, co mogłam. Teraz wiesz więcej niż wszystkie inne kraby.

Podeszła do samej linii tego, co w płynącej przez miasto rzece uchodziło za wodę, i wrzuciła do niej kraba.

— Trzymaj się z daleka od saków. I już tu nie wracaj.

Odwróciła się i zauważyła, że obaj młodzi magowie się jej przyglądają.

— No co? — rzuciła. — Jakieś prawo zabrania tu rozmów z krabami?

Po czym wyminęła ich z uśmiechem.

Znowu długimi korytarzami wędrowała nieco oszołomiona w stronę kadzi. Niektórzy z tutejszych mieszkańców zerkali na nią nerwowo, kiedy przechodziła, ale po Nutcie nie było ani śladu, chociaż przecież wcale go nie szukała, skąd. Była już prawie w nocnej kuchni, kiedy pojawili się Juliet i Trev. Glenda nie mogła nie zauważyć, że Juliet mocno błyszczą oczy i jest nieco rozwichrzona. Nie mogła nie zauważyć, ponieważ bardzo się starała zauważać to za każdym razem. Ta prawie rodzicielska odpowiedzialność jest naprawdę straszna.

— Co jeszcze tu robicie? — spytała.

Ich twarze wyrażały nie tylko zakłopotanie.

— Wróciłam pożegnać się z dziewczętami i musiałam zaczekać na Treva, bo miał trening.

Glenda usiadła.

— Zrób mi herbaty, dobrze? — A że trudno się pozbyć starych przyzwyczajeń, dodała: — Zagotuj wodę w czajniku, dwie łyżeczki herbaty na imbryk. Nalej wody z czajnika do imbryka, jak tylko się zagotuje. Nie wsypuj herbaty do czajnika. — Zwróciła się do Treva. — Gdzie jest pan Nutt? — spytała, a w jej głosie dźwięczała nonszalancja.

Trev spuścił głowę.

— Nie wiem, Glendo — powiedział. — Byłem…

— Zajęty — dokończyła Glenda.

— Ale żadnego migdalenia — zapewniła szybko Juliet.

Glenda zdała sobie sprawę, że nie przeszkadzałoby jej trochę migdalenia, a nawet przejście na inne bakalie. Pewne sprawy są ważne, pewne nie, a w pewnych chwilach człowiek potrafi je rozróżnić.

— A jak pan Nutt sobie radził?

Trev i Juliet spojrzeli na siebie wzajemnie.

— Nie wiemy. Nie było go tam — wyznał Trev.

— Tak jakby pomyśleliśmy, że może jest z tobą — dodała Juliet, podając jej kubek tego, co się dostaje, kiedy prosi się o herbatę kogoś, kto nawet w najlepszych momentach ma skłonność do mylenia przepisów.

— Nie było go w głównym holu? — zdziwiła się Glenda.

— Nie, nie było… Zaczekaj chwilę. — Trev zbiegł po stopniach, a po kilkunastu sekundach usłyszały jego powracające kroki. — Zniknęła jego skrzynka z narzędziami — oznajmił. — Znaczy, nic wielkiego. Porobił je sobie z różnych kawałków, które znalazł w piwnicach, ale o ile wiem, to wszystko, co miał.

Wiedziałam, pomyślała Glenda. Oczywiście, że wiedziałam.

— Dokąd mógł pójść?

— Jest takie miejsce w Überwaldzie, dużo o nim opowiada.

— Ale to przecież tysiąc mil stąd!

— No bo pewnie pomyślał, że równie dobrze może być tam zamiast tutaj — powiedziała niewinnie Juliet. — Znaczy się, ork… na swoim miejscu sama bym uciekała przed taką nazwą.

— Słuchajcie, jestem pewna, że schował się gdzieś w tym budynku — oświadczyła Glenda, absolutnie pewna, że nie.

Gdybym tak uważała, że jest gdzieś niedaleko, za rogiem, albo że poszedł, no… przypudrować nos, albo zniknął na jakieś pół godziny, do czego przecież ma prawo, czy może musiał iść kupić skarpety? Więc jeśli będę wierzyła, że lada chwila znów się pojawi, to może, chociaż wiem, że nie…

Odstawiła kubek.

— Pół godziny — zdecydowała. — Juliet, sprawdzisz w pobliżu głównego holu. Trev, pójdziesz przez tunele tędy, a ja tamtędy. Jeśli spotkacie kogoś, komu można zaufać, pytajcie.

Trochę ponad pół godziny później Glenda była ostatnią, która wróciła do nocnej kuchni. Prawie się spodziewała, że go tam zobaczy, ale wiedziała, że nie.

— Czy wiedziałby, jak trafić do dyliżansu? — spytała.

— Wątpię, czy widział jakiś w życiu — odparł Trev. — Wiesz, co ja bym zrobił, gdybym był nim? Bym zwyczajnie uciekł. Tak było, kiedy umarł tato. Przez całą noc włóczyłem się po mieście. Nie przejmowałem się, dokąd idę. Po prostu szedłem. Chciałem uciec od bycia sobą.

— Jak szybko może biegać ork?

— Założę się, że o wiele szybciej niż człowiek. I bardzo długo.

— Słuchajcie! — krzyknęła Juliet. — Nie słyszycie?

— Czego nie słyszymy? — zdziwiła się Glenda.

— Niczego.

— I…?

— Gdzie się podziało „Aik, aik”?

— Myślę, że znajdziemy je tam, gdzie znajdziemy Nutta — uznał Trev.

— Przecież nie może biec przez całą drogę do Überwaldu — stwierdziła Glenda. — To niemożliwe.

I w końcu to powiedziała:

— Uważam, że powinniśmy ruszyć za nim.

— Ja pójdę — zapewnił Trev.

— No to ja też! — zawołała Juliet. — A poza tym mam jeszcze pieniądze, a będą wam potrzebne…

— Twoje pieniądze są w banku — przypomniała jej Glenda.

— A bank jest zamknięty. Ale mam chyba w torebce parę dolarów.

— W takim razie przepraszam na chwilę — rzekł Trev. — Zaraz wracam. Sądzę, że coś powinniśmy zabrać.


* * *

Woźnica omnibusu do Sto Lat popatrzył na nich z góry.

— Dwa dolary pięćdziesiąt od osoby — powiedział.

— Przecież jedzie pan tylko do Sto Lat — zaprotestowała Glenda.

— Tak — odparł spokojnie. — Dlatego mamy „Sto Lat” napisane z przodu.

— Może będziemy musieli pojechać o wiele dalej — stwierdził Trev.

— Chyba każdy dyliżans w tej części świata jedzie przez Sto Lat — wyjaśnił woźnica.

— Jak długo potrwa, zanim tam dojedziemy?

— No… To jest nocny omnibus, nie? Dla ludzi, którzy chcą być w Sto Lat wcześnie rano, a nie mają za dużo pieniędzy. Na tym to polega, jasne? Im mniej pieniędzy, tym wolniejsza jazda. W końcu będziemy na miejscu. Mniej więcej o świcie.

— Całą noc? Na piechotę byłoby szybciej!

Woźnica miał przyjazny, spokojny styl bycia człowieka, który odkrył, że najlepszym sposobem przejścia przez życie jest niczym się specjalnie nie przejmować.

— Nie krępuj się — powiedział. — Pomacham ci, kiedy będę przejeżdżał.

Glenda zajrzała do omnibusu. Był w połowie wypełniony takimi właśnie ludźmi, którzy wybierają nocny kurs, bo nie jest drogi. Takimi ludźmi, którzy zabierają ze sobą kolację w papierowej torbie, i to raczej nie całkiem świeżej papierowej torbie.

We trójkę stanęli z boku.

— Tylko na to nas stać — oświadczył Trev. — W dyliżansie pocztowym nie wystarczy nam chyba nawet na jedną osobę.

— Może się z nim potargować? — zaproponowała Glenda.

— Niezły pomysł — zgodził się Trev i wrócił do omnibusu.

— Witam znowu — rzucił woźnica.

— Kiedy pan rusza? — spytał Trev.

— Za jakieś pięć minut.

— Czyli wszyscy, którzy chcą jechać, są już w środku?

Glenda spojrzała w głąb. Pasażer siedzący za woźnicą bardzo starannie obierał jajko na twardo.

— Możliwe — zgodził się woźnica.

— Więc czemu pan nie ruszy już teraz? I nie pojedzie szybciej? To bardzo ważne.

— Nocny kurs. Przecież mówiłem.

— A przypuśćmy, że pogroziłbym panu tą oto ołowianą rurką. Czy pojechałby pan szybciej? — spytał Trev.

— Trevorze Likely! — wykrzyknęła oburzona Glenda. — Nie możesz tak sobie grozić ludziom ołowianymi rurkami!

Woźnica przyglądał się Trevowi z kozła.

— Czy mógłbyś uprzejmie to powtórzyć?

— Powiedziałem, że mam tu kawałek ołowianej rurki. — Trev stuknął nią lekko o drzwi omnibusu. — Przykro mi, ale naprawdę musimy się dostać do Sto Lat.

— A tak, faktycznie — zgodził się woźnica. — Widzę tę twoją rurkę. — Sięgnął pod siedzenie po drugiej stronie. — Przebijam tym oto toporem bojowym. I chcę przypomnieć, że gdybym rozrąbał cię na pół, prawo będzie po mojej stronie. Bez urazy. Musisz mnie chyba brać za jakiegoś przygłupa. Ale skaczecie dookoła jak larwy na patelni, więc o co tu chodzi?

— Musimy znaleźć naszego przyjaciela. Może być w niebezpieczeństwie — wyjaśnił Trev.

— To bardzo romantyczne — dodała Juliet.

Woźnica przyjrzał się jej.

— A jak pan nam pomoże go dogonić, dam panu wielkiego całusa — obiecała.

— No proszę! — Woźnica zwrócił się do Treva. — Dlaczego ty na to nie wpadłeś?

— Dobra, też panu dam całusa — obiecał Trev.

— Bardzo dziękuję. — Woźnica najwyraźniej świetnie się bawił.

— W twoim przypadku wolę chyba tę rurkę, chociaż lepiej niczego nie próbuj, bo strasznie ciężko potem oczyścić siedzenia z krwi. Nic jej nie zmywa.

— No dobrze, spróbuję pana uderzyć ołowianą rurką. Jesteśmy w rozpaczliwej sytuacji.

— I damy panu trochę pieniędzy — dodała Juliet.

— Słucham? Dostaję całusa i pieniądze, i jeszcze rurką? To może wymienię tę rurkę na jeszcze jednego całusa.

— Dwa całusy, całe trzy dolary i żadnej rurki — podsumowała Juliet.

— Albo sama rurka i trudno, zaryzykuję — dodał Trev.

— Ja też mogę panu dać całusa, jeśli pan chce — wtrąciła Glenda, która obserwowała ich z pełną fascynacji grozą.

Trudno było nie zauważyć, że propozycja nie wpłynęła na sytuację przetargową.

— Ale co z moimi pasażerami? — woźnica się zawahał.

Cała czwórka zajrzała do wnętrza omnibusu i uświadomiła sobie, że są celem przynajmniej tuzina zaciekawionych spojrzeń.

— Bierz pan całusa — poradziła kobieta, trzymająca na kolanach duży kosz.

— I pieniądze — dodał mężczyzna.

— Nie obchodzi mnie, czy ona go pocałuje, czy przywali ołowianą rurką po łbie, byle tylko najpierw nas dowiózł — rzucił jakiś siedzący z tyłu staruszek.

— Czy my też dostaniemy całusa? — dopominali się dwaj rozchichotani chłopcy.

— Jeśli chcecie — powiedziała groźnie Glenda i obaj zgarbili się na ławce.

Juliet chwyciła woźnicę za głowę, po czym rozległ się — trochę zbyt długi, według wewnętrznych zegarów Treva i Glendy — odgłos piłki tenisowej wsysanej przez struny rakiety. Juliet odstąpiła. Woźnica uśmiechał się trochę oszołomiony i z maślanymi oczami.

— No, to było o wiele lepsze od rurki.

— Może lepiej ja będę powoził?

Woźnica wyszczerzył zęby.

— Ja będę, jeśli można. I nie oszukuj się, młody człowieku, potrafię rozpoznać oprycha, a ty nawet nie jesteś podobny. Już prędzej własna matka by mi przywaliła tą rurką. Wyrzuć ją, dobrze radzę, bo ktoś ci zrobi przedziałek, o jakim prędko nie zapomnisz.

Mrugnął do Juliet.

— Jak się tak zastanowić, to od czasu do czasu konie powinny sobie pobiegać. Pasażerowie do Sto Lat, proszę wsiadać!

Omnibusy zwykle nie podróżują prędko, a to, co woźnica nazwał „pobieganiem”, było tylko minimalnie szybsze od tego, co większość ludzi uznałaby za spacer. Ale przynajmniej rozpędził konie do takiego tempa, żeby nie zdążyły się znudzić każdym mijanym drzewem.

Omnibus przeznaczony był — jak to określił woźnica — dla ludzi, których nie stać na prędkość, ale mogą sobie pozwolić na czas. W jego konstrukcji pominięto więc wszelkie kosztowne elementy — był właściwie zwykłym wozem z podwójnymi siedzeniami przez całą długość, za nieco podniesionym kozłem woźnicy. Brezentowe płachty po bokach chroniły przed wybrykami pogody, ale na szczęście wpuszczały dość powietrza, by łagodziło zapach tapicerki, która doświadczyła człowieczeństwa we wszelkich jego nastrojach i potrzebach.

Glenda miała wrażenie, że niektórzy z pasażerów podróżują regularnie. Starsza kobieta siedziała spokojnie i robiła na drutach. Chłopcy wciąż zajmowali się dyskretnym chichotaniem, odpowiednim dla ich wieku, krasnolud wyglądał przez okno, nie patrząc na nic konkretnego. Nikt właściwie nie próbował z nikim rozmawiać, z wyjątkiem mężczyzny z tyłu, który prowadził nieustającą konwersację z samym sobą.

— To nie dość prędko! — zawołała Glenda po dziesięciu minutach telepania się po dziurach. — Chyba biegłabym szybciej!

— Nie wydaje mi się, żeby dotarł aż tak daleko — stwierdził Trev.

Słońce opadało do horyzontu, cienie wyciągały się już na polach kapusty, ale przy drodze przed sobą widzieli jakąś postać. Opędzała się. Trev wyskoczył.

— Aik! Aik!

— To te przeklęte stwory! — krzyknęła Glenda, biegnąc za nim.

— Daj mi tę rurkę!

Nutt przykucnął w pyle drogi. Siostry Wiecznej Prędkości na wpół fruwały, na wpół podskakiwały wokół, a on usiłował osłaniać twarz rękami. Nie zauważały pasażerów omnibusu do chwili, gdy pojawiła się ołowiana rurka i zaraz po niej Glenda. Rurka nie wywarła takiego skutku, na jaki liczyła. Siostry rzeczywiście przypominały ptaki. Nie mogła ich trafić, tylko machała na nie w powietrzu.

— Aik! Aik!

— Natychmiast przestańcie! — krzyknęła. — Czemu chcecie go krzywdzić? Nie zrobił nic złego!

Nutt uniósł rękę i chwycił ją za przegub. Nie ściskał mocno, ale nagle nie mogła poruszyć dłonią, całkiem jakby została wtopiona w kamień.

— One nie są tu po to, żeby mnie krzywdzić — powiedział. — Są po to, żeby was chronić.

— Przed kim?

— Przede mną. Przynajmniej tak to powinno wyglądać.

— Nie potrzebuję obrony przed tobą! To nie ma sensu!

— Myślą, że może panienka potrzebować — odparł Nutt. — Ale nie to jest najgorsze.

Kreatury krążyły w górze, a inni pasażerowie, przejawiający endemiczne ankhmorporskie zamiłowanie do improwizowanego teatru ulicznego, wysypali się z omnibusu, tworząc wdzięczną publiczność, co wyraźnie budziło u Sióstr Wiecznej Prędkości zakłopotanie.

— Więc co jest najgorsze? — Glenda machnęła rurką w stronę najbliższej z Sióstr, która odskoczyła zręcznie.

— Że mogą mieć rację!

— No zgoda, jesteś orkiem — przyznał Trev. — I oni kiedyś zjadali ludzi. Zjadłeś kogoś ostatnio?

— Nie, panie Trev.

— No właśnie.

— Nie można nikogo aresztować za to, czego nie zrobił. — Jeden z pasażerów omnibusu mądrze pokiwał głową. — To fundamentalne prawo.

— Co to jest ork? — spytała siedząca obok kobieta.

— Och, za dawnych czasów w Überwaldzie czy gdzieś tam orki rozrywały ludzi na strzępy i ich pożerały.

— Tacy są ci cudzoziemcy — westchnęła kobieta.

— Ale one wszystkie już nie żyją — zapewnił ją mężczyzna.

— To miło. Może ktoś się napije herbaty? Mam termos.

— Nie żyją wszystkie oprócz mnie. Jednakże obawiam się, że istotnie jestem orkiem — oświadczył Nutt. Spojrzał na Glendę. — Przykro mi. Panienka była dla mnie bardzo dobra, ale niestety, bycie orkiem zawsze będzie mnie prześladować. Będą kłopoty. I bardzo bym nie chciał mieszać w nie panienki.

— Aik! Aik!

Kobieta odkręciła termos.

— Ale przecież nie chcesz nikogo zjadać, prawda, mój drogi? Jeśli naprawdę jesteś głodny, to mam ciasteczka. — Spojrzała na najbliższą Siostrę. — A ty, skarbie? Wiem, nikt nie poradzi na to, jak został stworzony, ale jak to się stało, że stworzyli cię podobną do kurczaka?

— Aik! Aik!

— Zagrożenie! Zagrożenie!

— Nie znam się na tym — wyznał inny z pasażerów. — Ale nie wydaje mi się, żeby miał kogoś zjeść.

— Proszę, bardzo proszę — rzekł Nutt.

Obok niego, przy drodze, leżało spore pudełko. Otworzył je nerwowo i zaczął coś z niego wyjmować.

To były świece. Przewracał je w pośpiechu i podnosił drżącymi palcami tylko po to, żeby znowu przewrócić. Aż w końcu stały wszystkie na krzemieniach przy drodze. Z kieszeni wyjął zapałki, przyklęknął i znowu splątał roztrzęsione palce, kiedy próbował jedną zapalić. Łzy ciekły mu po policzkach, kiedy zajaśniało światło świec.

Zajaśniało… i zmieniło się.

Błękity, żółcie, zielenie… Potem gasły na kilka zadymionych sekund i płomyki pojawiały się znowu w innym kolorze, przy wtórze ochów i achów patrzących.

— Patrzcie! Widzicie? — zapytał. — Podoba się wam? Podoba?

— Myślę, że możesz na nich zarobić dużo pieniędzy — stwierdził jeden z pasażerów.

— Śliczne są — uznała starsza pani. — Słowo daję, jakie piękne rzeczy potrafią dziś robić młodzi…

Nutt zwrócił się do najbliższej Siostry i splunął.

— Nie jestem bezwartościowy. Mam wartość.

— Mój szwagier prowadzi w mieście sklep z kostiumami i sztuczkami — oznajmił niedawny ekspert od orków. — Jeśli chcesz, zapiszę ci jego adres. Myślę, że coś takiego dobrze się sprzeda na dziecięce bale urodzinowe.

Glenda przyglądała się temu z rozdziawionymi ustami. Pewnego rodzaju demokracja, uprawiana przez rozsądnych i przyjaznych, choć nie za mądrych ludzi — ludzi, których edukacja nie zawierała ani jednej książki, zawierała za to bardzo wielu innych ludzi — objęła Nutta swymi niewidzialnymi, życzliwymi ramionami.

Ten widok cieszył serce, ale serce Glendy było w tej kwestii trochę zrogowaciałe. Miała przed sobą wiadro krabów w jego najlepszej wersji. Sentymentalne i wybaczające, ale wystarczy jeden błędny krok — niewłaściwe słowo, niewłaściwy związek, niewłaściwa myśl — i te opiekuńcze ręce mogą zacisnąć się w pięści. Nutt miał rację: bycie orkiem w najlepszym razie oznaczało życie w zagrożeniu.

— A wy tam nie macie prawa tak traktować tego biedaka — oświadczyła staruszka, grożąc palcem najbliższej Siostrze. — Jak chcecie tu mieszkać, to macie postępować po naszemu, jasne? A to znaczy, że nie dziobiemy ludzi. Nie zachowujemy się tak w Ankh-Morpork.

Nawet Glenda się uśmiechnęła, słysząc te słowa. Dziobanie to pieszczota w porównaniu z tym, co miało do zaoferowania Ankh-Morpork.

— Vetinari ostatnio wszystkich wpuszcza — odezwał się inny pasażer. — O krasnoludach złego słowa nie dam powiedzieć…

— I dobrze — mruknął ktoś za jego plecami.

Pasażer odsunął się i Glenda zobaczyła, że stoi za nim krasnolud.

— Wybacz, kolego, nie zauważyłem cię, no bo jesteś taki mały — rzekł pasażer, który nie miał nic przeciwko krasnoludom. — Jak mówiłem, wy się sprowadzacie, bierzecie do roboty i nikomu nie robicie kłopotów. Ale pojawiają się prawdziwe dziwactwa.

— Ta baba, co ją w zeszłym miesiącu przyjęli do straży, na przykład — przypomniała staruszka. — Bardzo dziwna. Gdzieś spod Efebu. Wiatr zdmuchnął jej ciemne okulary i troje ludzi zmieniło się w kamień.

— To była Meduza — wyjaśniła Glenda, która czytała o tym w „Pulsie”. — Zresztą magom udało się pozmieniać ich z powrotem.

— No więc chciałem tylko powiedzieć — nie ustępował pasażer, który nie miał nic przeciwko krasnoludom — że nikt nam nie przeszkadza, byleby pilnował własnego nosa i nie zachowywał się dziwacznie.

Taki był rytm tego świata; Glenda słyszała go już wiele razy. Ale nastroje w tłumie były zdecydowanie dla Sióstr nieprzychylne. Wcześniej czy później ktoś sięgnie po kamień…

— Ja bym się stąd wyniosła — poradziła im. — I wróciła do tej damy, dla której pracujecie. Tak właśnie bym postąpiła na waszym miejscu.

— Aik! Aik! — krzyknęła jedna z Sióstr.

Ale w tych dziwnych głowach działały mózgi. Trzy Siostry były chyba dostatecznie rozsądne, by uznać, że warto je tam zachować; rzuciły się więc do ucieczki, podskakując i podlatując jak czaple, aż wreszcie to, co wyglądało jak płaszcze, okazało się skrzydłami machającymi ciężko w powietrzu. Już z pewnej wysokości rozległ się jeszcze pożegnalny wrzask:

— Aik! Aik!

Woźnica omnibusu odchrząknął.

— No więc jeśli ta sprawa jest już załatwiona, proponuję wsiadać z powrotem, panie, panowie i co tam jeszcze. A pan niech nie zapomni swoich świeczek.

Glenda pomogła Nuttowi usiąść na drewnianej ławce. Mocno przyciskał do piersi swoją torbę.

— Dokąd próbowałeś się dostać? — spytała, gdy konie ruszyły.

— Do domu — odparł Nutt.

— Z powrotem do niej?

— Ona nadała mi wartość — odpadł. — Byłem niczym, a ona dała mi wartość.

— Jak możesz mówić, że byłeś niczym? — oburzyła się Glenda. Na ławce przed nimi Trev i Juliet szeptali coś do siebie.

— Byłem niczym — powtórzył Nutt. — Nic nie wiedziałem, nic nie rozumiałem. Nie miałem o niczym pojęcia i nic nie potrafiłem…

— To jeszcze nie znaczy, że ktoś jest bezwartościowy — odparła stanowczo.

— Znaczy — zapewnił ją Nutt. — Ale nie znaczy, że jest zły. Byłem bezwartościowy. Pokazała mi, jak zyskać wartość, i teraz mam już wartość.

Glenda miała wrażenie, że posługują się różnymi słownikami.

— Co znaczy „wartość”, panie Nutt?

— To znaczy, że ktoś zostawia świat lepszy, niż go zastał.

— Słusznie — zgodziła się pasażerka z ciasteczkami. — Dookoła pełno jest takich, którym nie chce się nawet ręką ruszyć.

— No dobrze, ale co z ludźmi, którzy są na przykład ślepi?

To pytanie zadał człowiek jedzący jajka na twardo, siedzący po drugiej stronie omnibusu.

— Znam w Sto Lat niewidomego gościa, który prowadzi bar — oświadczył dżentelmen w starszym wieku. — Wie, gdzie wszystko leży, a kiedy rzuca się na ladę pieniądze, poznaje monety po dźwięku. Zadziwiające, ale lewą sześciopensówkę umie poznać przez pół hałaśliwego baru.

— Nie wydaje mi się, żeby istniały jakieś kwestie absolutne — powiedział Trev. — Lady chodziło pewnie o to, że trzeba starać się jak najlepiej z tym, co człowiek ma do dyspozycji.

— Bardo rozsądna dama — uznał pasażer, który nie miał nic przeciwko krasnoludom.

— Jest wampirem — poinformowała złośliwie Glenda.

— Nic nie mam do wampirów, dopóki trzymają się swoich spraw — stwierdziła pasażerka z ciasteczkami, w tej chwili zajęta lizaniem czegoś obrzydliwie różowego. — Jedna taka pracowała u koszernego rzeźnika na naszej ulicy i była bardzo miła.

— Chyba nie chodzi o to, z czym kończysz — uznał krasnolud.

— Chodzi o to, z czym kończysz w porównaniu z tym, z czym zaczynałeś.

Glenda oparła się na siedzeniu. Słuchała z uśmiechem, jak między ławkami przefruwają próby filozofii. Sama w tej kwestii nie miała pewności, ale Nutt siedział obok, nie wyglądał już na takiego wyplutego, a pozostali traktowali go jak jednego spośród siebie.

Daleko z przodu pojawiły się zamglone światła. Glenda przeszła na przód, do woźnicy.

— Dojeżdżamy już? — spytała.

— Za pięć minut — odpowiedział.

— Przepraszam za tę rurkę.

— Nic się nie stało — uspokoił ją. — Może panienka wierzyć, różni tu jeżdżą nocnym omnibusem. Przynajmniej nikt się nie porzygał. Ciekawego chłopaka wieziecie z powrotem.

— Nawet pan sobie nie wyobraża.

— Oczywiście, tak naprawdę to mówi tyle, że trzeba się starać jak najlepiej. A im więcej najlepszego człowiek potrafi, tym bardziej powinien się starać. I to właściwie tyle.

Glenda pokiwała głową. Rzeczywiście, to by było tyle.

— Wraca pan od razu? — spytała.

— Nie. Ja i konie zatrzymujemy się tutaj i wracamy rano.

— Rzucił jej ironiczne spojrzenie człowieka, który wiele słyszał, a co dziwne, także wiele widział, choć dla tych za swymi plecami był jedynie głową skierowaną w przód i uważającą na drogę.

— Wspaniały całus od niej dostałem. Coś wam powiem. Bus zostanie na dziedzińcu, jest tam dużo siana i gdyby ktoś chciał się przespać, to ja o niczym nie wiem, jasne? Odjeżdżamy o szóstej ze świeżymi końmi. — Uśmiechnął się, widząc jej minę. — Mówiłem przecież, różni tu jeżdżą: dzieciaki uciekające z domów, żony uciekające od mężów, mężowie uciekający przed mężami innych żon. To się nazywa omnibus, a „omni” znaczy wszystko, i faktycznie wszystko może się zdarzyć na nocnym kursie, dlatego wożę topór. Ale tak jak to widzę, całe życie nie może być samym toporem.

— Podniósł głos. — Uwaga, zbliżamy się do Sto Lat! Kurs powrotny punkt szósta! — Mrugnął do Glendy. — A jak was tam nie będzie, to jadę bez was — uprzedził. — Omnibus trzeba łapać w czasie łapania omnibusu.

Glenda wróciła na swoje miejsce.

— Nie było tak źle, prawda? — spytała po chwili, gdy zaczęły już rosnąć światła miasta.

— Tato będzie się martwił — powiedziała Juliet.

— Pomyśli, że jesteś ze mną.

Trev milczał. Zgodnie z regułami ulicy, być zdemaskowanym wobec swojej wymarzonej dziewczyny jako ktoś, kogo tak łatwo rozszyfrować jako kogoś, kto nie jest dość twardy, by komuś innemu przyłożyć ołowianą rurką, jest wybitnie zawstydzające… Chociaż jakoś nikt tego nie zauważył.

— Chyba mają tam jakieś kłopoty! — zawołał woźnica. — Lancrański Lotnik nie odjechał.

Widzieli tylko pochodnie i światła latarni ukazujące wielki zajazd przed bramą miasta. Na dziedzińcu stało kilka dyliżansów. Kiedy podjechali bliżej, woźnica krzyknął coś do chudego, krzywonogiego mężczyzny o szczurzej twarzy, z tych, którzy jakoś sami się generują wokół dowolnej instytucji, zajmującej się transportem i końmi.

— Lotnik nie wyjechał? — spytał woźnica.

Mężczyzna o szczurzej twarzy wyjął z ust niedopałek papierosa.

— Koń zgubił podkowę.

— I co? Mają tu przecież kowala, nie? Szybka poczta i takie rzeczy.

— Nie będzie nic szybkiego, bo on sobie właśnie przywalcował łapę do kowadła — wyjaśnił mężczyzna.

— Masę to będzie kosztować, jak Lotnik nie wyruszy — stwierdził woźnica. — To przecież poczta. Powinno się zegarki nastawiać według Lotnika.

Nutt wstał.

— Chętnie podkuję konia dla panów — zaproponował, podnosząc drewnianą skrzynkę z narzędziami. — Może niech pan pójdzie i komuś powie.

Mężczyzna odbiegł, a omnibus zatrzymał się na dziedzińcu, gdzie podszedł do nich pospiesznie inny mężczyzna, wyraźnie lepiej ubrany.

— Któryś z was to kowal? — zapytał, patrząc wprost na Glendę.

— Ja — odpowiedział Nutt.

Mężczyzna wytrzeszczył oczy.

— Nie wygląda pan na kowala, drogi panie.

— Wbrew powszechnym przekonaniom większość kowali jest raczej żylasta niż potężna. To kwestia ścięgien, nie mięśni.

— I ma pan doświadczenie z kowadłem?

— Byłby pan zdumiony, drogi panie.

— W kuźni są gotowe podkowy — oświadczył mężczyzna. — Będzie pan musiał którąś dopasować.

— Wiem, jak to robić — odparł Nutt. — Panie Trev, byłoby miło, gdyby poszedł pan ze mną i pomógł przy miechach.


* * *

Zajazd był wielki i zatłoczony, ponieważ — jak we wszystkich zajazdach dyliżansów — jego dzień roboczy trwał dwadzieścia cztery godziny i ani chwili krócej. Nie miał wyznaczonych pór posiłków. Gorące dania dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić, były dostępne przez cały czas, a na wielkim stole w głównej sali leżały plastry zimnego mięsa. Ludzie przybywali tutaj, w możliwie krótkim czasie mogli się wypróżnić i wypełnić, i znowu byli wysyłani w drogę, ponieważ miejsce było potrzebne dla następnych. Zdawało się, że nie ma ani jednej chwili bez brzęku uprzęży. Glenda znalazła spokojny kącik.

— Wiesz co? — zwróciła się do Juliet. — Idź po kanapki dla chłopców.

— Zabawne, że pan Nutt jest kowalem — stwierdziła Juliet.

— Jest człowiekiem kryjącym wiele sekretów.

Juliet zmarszczyła brwi.

— Ile?

— To tylko takie powiedzenie, Juliet. A teraz ruszaj.

Potrzebowała czasu, żeby się zastanowić. Te dziwne latające kobiety… Pan Nutt… Wiele było do przemyślenia. Człowiek zaczyna dzień i to po prostu kolejny dzień, a potem nagle jest tutaj, szczęśliwie nie kończąc jako rozbójnik, siedząc w innym mieście i nie mając właściwie nic prócz ubrania na sobie, nie wiedząc, co się stanie za chwilę…

Co w pewnym sensie było ekscytujące. Przez chwilę analizowała to uczucie, ponieważ ekscytacja nie należała do regularnych elementów jej życia. Ogólnie biorąc, zapiekanki nie ekscytują.

Wstała i niezauważona szła wśród tłumu, z mglistym planem obejrzenia tutejszej kuchni. Jednak na drodze stanął jej ktoś, czyje zaokrąglone ciało, spocona twarz i zdenerwowanie sugerowały oberżystę.

— Jeśli zechce pani momencik zaczekać… — powiedział do niej, po czym zwrócił się do kobiety wychodzącej z pokoju, który wyglądał jak prywatna jadalnia. — Jak miło było znów panią gościć, lady — zapewnił, kołysząc się lekko. — Wasza łaskawość wyświadcza nam zaszczyt, odwiedzając nasz skromny lokal.

Lady…

Właśnie tak Glenda wyobrażała sobie tę kobietę, kiedy Nutt po raz pierwszy o niej opowiadał. Wysoka, szczupła, mroczna, nieprzystępna i budząca lęk. Minę miała surową. Kiedy się odezwała, Glenda uznała jej ton za elegancki.

— Zbyt tu hałaśliwie.

— Ale wołowina doskonała — wtrącił ktoś.

Glenda spostrzegła, że dama niemal przesłoniła niższą kobietę, całkiem sympatyczną i mającą w sobie coś pedantycznego.

— Czy pani jest lady Margolottą? — spytała.

Wysoka dama rzuciła jej szybkie spojrzenie krótkotrwałej wzgardy, po czym odmaszerowała w stronę głównego wyjścia. Jej towarzyszka się zatrzymała.

— Masz jakąś sprawę do lady Margolotty? — spytała.

— Czy ona jedzie do Ankh-Morpork? — spytała Glenda. — Wszyscy wiedzą, że jest flamą lorda Vetinariego.

I natychmiast poczuła zakłopotanie. Dlaczego użyła tego słowa? Przywoływało obrazy, które po prostu nie mieściły się w dostępnej przestrzeni jej umysłu.

— Doprawdy? — zdziwiła się kobieta. — Z całą pewnością są bliskimi przyjaciółmi.

— W każdym razie chciałabym z nią porozmawiać o panu Nutcie — wyjaśniła Glenda.

Kobieta pociągnęła ją do pustej ławy.

— Były jakieś kłopoty? — spytała z niepokojem. Usiadła i klepnęła miejsce obok siebie.

— Powiedziała mu, że jest bezwartościowy — oświadczyła Glenda. — I czasem mi się wydaje, że on się martwi wyłącznie o swoją wartość.

— A czy ty masz jakąś wartość? — spytała kobieta.

— Co to za pytanie? Przecież wcale się nie znamy!

— To ciekawa kwestia i może wiele wyjaśnić. Czy uważasz, że z tego powodu, iż zawiera ciebie, świat jest lepszym miejscem? I wyświadcz mi uprzejmość zastanowienia się nad odpowiedzią zamiast sięgania po jakąś już gotową z półki „urażone”. Obawiam się, że ostatnio zdarza się to coraz częściej. Ludzie myślą, że myślenie i działanie są tym samym.

Wobec takiej reprymendy Glenda ograniczyła się do krótkiego:

— Tak.

— Dzięki tobie stał się lepszy, uważasz?

— Tak. Pomogłam wielu ludziom i wynalazłam zapiekankę oracza.

— Czy ludzie, którym pomogłaś, chcieli twojej pomocy?

— Co? Tak, przyszli i poprosili.

— Dobrze. A zapiekanka oracza?

Glenda wytłumaczyła.

— Ach, musisz być tą kucharką z Niewidocznego Uniwersytetu — domyśliła się kobieta. — To znaczy, że masz do dyspozycji nieco więcej niż zwykła kucharka. Zatem, dedukuję, że aby marynowane cebulki w zapiekance zachowały chrupkość, tuż przed pieczeniem wkładasz je do chłodni, a żeby nie zamarzły, owijasz w ser. Jeśli właściwie ułożysz zapiekankę i będziesz uważała na temperaturę, powinno się udać. — Przerwała na chwilę. — Halo! — zawołała.

— Jest pani kucharką? — spytała Glenda.

— Wielkie nieba, nie!

— Tak po prostu pani to odgadła? Pan Nutt opowiadał mi, że lady zatrudnia bardzo mądre osoby.

— Trochę jestem zakłopotana, mówiąc to, ale rzeczywiście.

— Ale nie powinna mówić panu Nuttowi, że jest bezwartościowy. Nie powinna tak traktować ludzi.

— Przecież był bezwartościowy, prawda? Kiedy go znaleziono, nie potrafił nawet normalnie mówić. Z pewnością to, co zrobiła, bardzo mu pomogło.

— Tylko że on strasznie się tym przejmuje. I okazało się, że jest orkiem. O co w tym wszystkim chodzi?

— A czy on, twoim zdaniem, robi coś szczególnie orkowego?

— Czasami… czasami paznokcie zmieniają mu się w szpony.

Kobieta zaniepokoiła się nagle.

— I co wtedy robi?

— No, nic. One tak jakby… chowają się z powrotem. Ale wytwarza cudowne świece — dodała szybko Glenda. — Cały czas coś tworzy. Całkiem jakby ta… wartość ciągle wyciekała i trzeba było ją stale uzupełniać.

— Być może, kiedy tak to ujmujesz, rzeczywiście była z nim zbyt pochopna.

— Ona go kocha? — spytała Glenda.

— Słucham?

— Chciałam powiedzieć: czy ktokolwiek kiedyś go kochał?

— Och, myślę, że ona tak, na swój sposób — przyznała kobieta.

— Chociaż jest wampirem, jak wiesz. One widzą świat trochę inaczej.

— No więc gdybym mogła z nią porozmawiać, tobym powiedziała, co o tym myślę — oświadczyła Glenda. — Namieszała mu w głowie. Napuściła na niego paskudne latające kobiety. Nie pozwoliłabym jej na to.

— Jak słyszałam, jest wręcz niezwykle silna.

— To jej nie daje prawa… I wie pani co? Pan Nutt też jest tutaj. Tak, jest na dziedzińcu i podkuwa konie dla Lancrańskiego Lotnika. Jest naprawdę zadziwiający.

— Na to wygląda — zgodziła się kobieta z lekkim uśmieszkiem. — I ma w tobie namiętną stronniczkę.

Glenda się zawahała.

— Nic nie mówiłam o namiętności…

— To znaczy, że pełną pasji. Czy żywi pani jakąś pasję wobec pana Nutta, panno Sugarbean? I proszę pamiętać, lubię, kiedy ludzie wyświadczają mi zaszczyt zastanowienia się, zanim odpowiedzą.

— No więc bardzo go lubię — przyznała Glenda.

— To czarujące. Przychodzi mi do głowy, że pan Nutt osiągnął może większą wartość, niż się spodziewałam.

— Dlatego proszę powtórzyć lady, co mówiłam — rzekła Glenda. Kark płonął jej żarem od rumieńca. — Pan Nutt ma przyjaciół.

— Na pewno — obiecała kobieta, wstając. — A teraz musisz mi wybaczyć, nasz dyliżans zaraz odjeżdża. Muszę lecieć.

— Proszę pamiętać, co powiedziałam! — krzyknęła za nią Glenda.

Zobaczyła jeszcze, że kobieta ogląda się i uśmiecha do niej, a potem zasłoniła ją grupa pasażerów z nowo przybyłego dyliżansu, która weszła pospiesznie, uciekając przed nocnym chłodem.

Glenda, która wstała równocześnie z kobietą, teraz usiadła ciężko. Za kogo ona się uważa? Jest prawdopodobnie bibliotekarką u lady. Nutt wspominał o niej kilka razy. I wyraźnie uważała się za kogoś ważniejszego, niż była w rzeczywistości. Nie miała nawet dość przyzwoitości, by spytać, jak Glenda się nazywa.

W głębi umysłu zabrzmiało dalekie granie rogów przerażenia. Czy ta kobieta spytała Glendę o nazwisko? Nie. A przecież znała je, a skąd miałaby wiedzieć cokolwiek o „kucharce” z Niewidocznego Uniwersytetu? I w mgnieniu oka rozgryzła zapiekankę oracza.

Niewielka część Glendy, uwolniona niedawno przez sherry, także się wtrąciła, stwierdzając: Kłopot z tobą polega na tym, że przyjmujesz założenia. Widzisz coś i uważasz, że wiesz, na co patrzysz. A ona z pewnością nie mówiła jak bibliotekarka, prawda?

Powoli, bardzo powoli Glenda uniosła zaciśniętą w pięść lewą dłoń, przysunęła sobie do ust i ugryzła mocno. Próbowała jakoś usunąć ostatnie piętnaście minut z zapisów wszechświata i zastąpić je czymś o wiele mniej krępującym, na przykład zgubieniem przez nią majtek.


* * *

Nawet w środku nocy kuźnia była ośrodkiem zainteresowania. Dyliżanse przybywały i odjeżdżały bez przerwy. Zajazd nie pracował według słońca, lecz według rozkładu jazdy. Niemający nic do roboty ludzie, czekający na swoje połączenie, trafiali do kuźni jako darmowego spektaklu i schronienia przed nocnym chłodem.

Nutt podkuwał konia. Trev widział już podkuwanie koni, ale nigdy w taki sposób. Zwierzę stało jak sparaliżowane i ledwie dostrzegalnie drżało. Kiedy Nutt chciał, by się przesunęło, cmokał językiem. Kiedy chciał, by uniosło nogę, załatwiał to kolejnym cmoknięciem. Trev wyczuwał, że nie patrzy na człowieka podkuwającego konia, ale na mistrza demonstrującego swój kunszt amatorom. Gdy podkowa znalazła się na miejscu, koń przeszedł do tyłu przed tłumem widzów, jakby był modelem na pokazie; odwrócił się, kiedy Nutt machnął ręką i cmoknął jeszcze raz. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego konia, ale na bogów, był posłuszny.

— Tak, chyba wszystko w porządku — uznał Nutt.

— Ile nas to będzie kosztować? — zapytał woźnica. — Świetna robota, muszę przyznać.

— Ile? Ile? Ile? — powtarzał Nutt, jakby obracał to słowo w myślach. — Czy zyskałem wartość, drogi panie?

— Tak uważam, kolego. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak gładko podkuł konia.

— Zatem wartość mi wystarczy. Oraz przejazd dla mnie i trojga moich przyjaciół do Ankh-Morpork.

— I pięć dolarów — wtrącił Trev, który z prędkością pieniędzy nadszedł ze swego miejsca pod murem.

Woźnica pociągnął nosem.

— Trochę drogo.

— Czemu? — zdziwił się Trev. — Za nocną robotę? Lepszą niż specyfikacja Burleigha i Wręcemocnego? Moim zdaniem to całkiem niezły interes.

Pomruk wśród patrzących wsparł opinię Treva.

— Nie widziałam jeszcze, żeby ktoś zrobił coś takiego — stwierdziła Juliet. — Ten koń by zatańczył, gdyby go poprosić.

Woźnica mrugnął do Treva.

— No dobra, chłopcze. Co mogę powiedzieć? Stary Havacook tutaj to dobry zwierzak, ale trochę temperamentny. Kiedyś wykopał woźnicę przez ścianę. Nie myślałem, że zobaczę go, jak stoi grzecznie i podnosi nogę niby wytresowany piesek. Twój kumpel zarobił na swoje pieniądze i na przejazd.

— Odprowadźcie go, proszę — rzekł Nutt. — Ale bądźcie ostrożni, bo kiedy oddali się kawałek ode mnie, może trochę brykać.

Tłum się rozszedł. Nutt starannie ugasił ogień w palenisku i zaczął pakować narzędzia do skrzynki.

— Jeśli mamy wrócić, to lepiej już chodźmy. Czy ktoś widział pannę Glendę?

— Tu jestem. — Glenda wynurzyła się z cienia. — Trev, idź z Julą i zajmijcie nam miejsca w powozie. Ja muszę porozmawiać z panem Nuttem.

Odeszli oboje.

— Była tu lady — poinformowała Nutta, kiedy zostali sami.

— Wcale mnie to nie dziwi — odparł, zatrzaskując zamki swojej skrzynki. — Praktycznie wszyscy tędy przejeżdżają, a ona dużo podróżuje.

— Dlaczego uciekłeś?

— Bo wiedziałem, co się stanie. Jestem orkiem. To wszystko.

— Ale ludzie z omnibusu byli po twojej stronie — przypomniała Glenda.

Nutt zgiął palce i na moment wysunęły się szpony.

— A jutro? — zapytał. — A gdyby coś źle poszło? Wszyscy wiedzą, że orki wyrywają ludziom ręce. Wszyscy wiedzą, że orki odrywają głowy. Wszyscy o tym wiedzą. To niedobrze.

— W takim razie czemu wracasz?

— Bo jesteście dobrzy i przyjechaliście za mną. Jak mógłbym odmówić? Ale nie zmienia to wszystkich tych rzeczy, o których wszyscy wiedzą.

— Za każdym razem, kiedy robisz świecę albo podkuwasz konia, zmieniasz te rzeczy, o których wszyscy wiedzą. Czy wiesz, że orki… — Glenda się zawahała — … były tak jakby stworzone?

— Tak — potwierdził Nutt. — Było to napisane w książce.

Niewiele brakowało, by eksplodowała.

— To dlaczego mi nie powiedziałeś?

— Czy to ważne? Jesteśmy tym, kim jesteśmy teraz.

— Nie musicie być! — krzyknęła. — Wszyscy wiedzą, że trolle pożerają ludzi i potem ich wypluwają. Wszyscy wiedzą, że krasnoludy odrąbują ludziom nogi. Ale równocześnie wszyscy wiedzą, że to, co wszyscy wiedzą, to nieprawda. A orki nie chciały być takie, jakie są. Ludzie to zrozumieją.

— To będzie straszliwe brzemię.

— Pomogę! — Glenda była zaszokowana prędkością własnej reakcji. I wymamrotała jeszcze: — Pomogę.

Węgle w palenisku trzeszczały cicho, gdy przygasały. Ogień w pracowitej kuźni rzadko kiedy całkiem gaśnie. Po chwili odezwała się Glenda.

— To ty napisałeś wiersz dla Treva, prawda?

— Tak, panno Glendo. Mam nadzieję, że jej się podobał.

Glenda uznała, że powinna wyjaśnić to delikatnie.

— Muszę ci wyznać, że nie zrozumiała wielu słów. Tak jakby musiałam je przetłumaczyć.

Nie było to zbyt trudne, przypomniała sobie. Większość wierszy miłosnych pod ozdobnym pismem była właściwie taka sama.

— A czy panience się podobał? — spytał Nutt.

— To był przepiękny wiersz — odparła.

— Napisałem go dla panienki.

Nutt patrzył na nią z miną, która łączyła w sobie równocześnie lęk i wyzwanie.

A po jego słowach stygnące palenisko rozjarzyło się na nowo. W końcu kuźnia ma przecież duszę. I całkiem jakby na to czekały, możliwe odpowiedzi ustawiły się Glendzie na końcu języka. Cokolwiek teraz zrobisz, będzie bardzo ważne, powiedziała sobie. Naprawdę, niezwykle, wyjątkowo ważne. Nie próbuj się zastanawiać, co ta nieszczęsna służąca Mary by zrobiła w jednej z tych tanich powieści, które czytujesz, ponieważ Mary została wymyślona przez osobę, której nazwisko podejrzanie przypomina anagram kogoś takiego jak ty sama. Ona nie jest prawdziwa, a ty jesteś.

— Lepiej wsiadajmy do dyliżansu — powiedział Nutt, chwytając skrzynkę.

Glenda dała spokój namysłom i wybuchnęła płaczem. Należy zaznaczyć, że nie były to takie delikatne łezki, jakie popłynęłyby spod powiek służącej Mary, ale wielkie, długo wstrzymywane łzy kogoś, kto bardzo rzadko płacze. Były również trochę lepkie, z sugestią zasmarkania. Ale też prawdziwe — służąca Mary zwyczajnie nie byłaby do takich zdolna.

No i oczywiście właśnie w takiej chwili Trev musiał wyleźć z mroku i powiedzieć:

— Zapowiadają nasz kurs… Czy u was wszystko w porządku?

Nutt spojrzał na Glendę. Łez nie da się w zasadzie cofnąć, ale Glenda zdołała jakoś zrównoważyć je uśmiechem.

— Wydaje mi się, że tak jest w istocie — powiedział Nutt.


* * *

Podróżując pospiesznym dyliżansem, nawet w pogodną ciepłą jesienną noc, pasażerowie na dachu doświadczają temperatur, w których zamarza się na kość. Oczywiście są skórzane osłony i derki różnego wieku, grubości i zapachu. Przetrwać można, jedynie owijając się w największy możliwy kokon, w miarę możliwości razem z kimś innym, siedzącym obok — dwojgu ludziom łatwiej się rozgrzać niż jednemu. W teorii może to prowadzić do migdalenia, ale siedzenia w powozie i kamienistość drogi powodują, że sprawy te nie dominują w umyśle pasażera, który śni tęsknie o poduszkach. Na dodatek padał teraz drobny deszcz.

Juliet wyciągnęła szyję, by spojrzeć na siedzenia z tyłu, ale zobaczyła tylko stosy wilgotnych koców będących odpowiedzią linii dyliżansowej na chłód nocnego powietrza.

— Nie myślisz chyba, że robią do siebie słodkie oczy, co? — spytała.

Trev, sam opakowany w koce, najpierw tylko stęknął, ale potem przemówił:

— Myślę, że on się nią zachwyca. Zawsze jest trochę zakłopotany, kiedy jest blisko niej. Tyle wiem.


* * *

To musi być romans, myślała Glenda. Niejeden z tych, które co tydzień wypuszczała Iradna Comb-Buttworthy. Wydawał się bardziej realny — realny i bardzo, bardzo dziwny.

— Czy wie panienka, że wszystkie orki były po wojnie ścigane? — odezwał się Nutt. — Wszystkie, także dzieci.

Ludzie nie mówią takich rzeczy w sytuacjach romantycznych, myślała Glenda. Ale ta nadal taka jest, dodała.

— Przecież byli zmuszani — odparła. — Mieli dzieci. Tak?

Powinnam mu powiedzieć o magicznym zwierciadle? — zastanawiała się. Czy będzie od tego lepiej? Czy gorzej?

— To były bardzo niedobre czasy.

— No więc… Spójrz na to w taki sposób. Większość ludzi, którzy mówią teraz o orkach, nie wie, jakie naprawdę były. Jedynym orkiem, jakiego mają szansę zobaczyć, jesteś ty. Robisz piękne świece. Trenujesz drużynę piłkarską. To wiele znaczy. Pokazujesz im wszystkim, że orki nie biegają dookoła i nie urywają ludziom głów. I z tego możesz być dumny.

— Szczerze powiem, że kiedy pomyślę o wielkości momentu siły koniecznego do ukręcenia ludzkiej głowy wbrew życzeniu jej właściciela, jestem pod wrażeniem. Ale to teraz, kiedy siedzę tu z panienką. Wtedy chciałem uciekać w góry. Myślę, że w ten sposób przeżyliśmy. Kto nie trzymał się z daleka od ludzi, ten ginął.

— To bardzo cenna uwaga — przyznała Glenda. — Ale sądzę, że na razie powinieneś zachować ją dla siebie.

Zauważyła zdumioną sowę, przez moment oświetloną lampami dyliżansu.

A potem powiedziała, wpatrując się nieruchomo przed siebie:

— A w sprawie tego wiersza…

— Skąd panienka wiedziała, panno Glendo?

— Dużo wspomina o dobroci. — Odchrząknęła. — I biorąc pod uwagę okoliczności, myślę, że wystarczy: Glenda.

— Byłaś dla mnie bardzo dobra — oświadczył Nutt. — Jesteś dobra dla wszystkich.

Glenda szybko wypchnęła z pamięci wizję pana Ottomy’ego.

— Nieprawda — stwierdziła. — Na wszystkich bez przerwy krzyczę.

— Tak, ale to dla ich dobra.

— Co teraz zrobimy? — spytała Glenda.

— Nie mam pojęcia. Ale czy mogę opowiedzieć ci coś ciekawego o statkach?

Nie całkiem tego Glenda oczekiwała, ale było to w stu procentach Nuttowe.

— Ze statkami ciekawe zjawisko polega na tym, że kapitanowie muszą bardzo uważać, kiedy dwa statki są blisko siebie na morzu, zwłaszcza przy słabym wietrze. Mają skłonność do zderzania się.

— Ponieważ dmucha wiatr i w ogóle? — spytała Glenda.

Myślała: w teorii jest to sytuacja romantyczna, a ja mam się nauczyć czegoś o statkach. Iradna Comb-Buttworthy nigdy nie umieściła w swojej książce żadnego statku. Prawdopodobnie statki nie mają odpowiednich saszetek.

— Nie — odparł Nutt. — Mówiąc najprościej, każdy ze statków osłania ten drugi przed bocznymi falami z jednej burty, więc drobnymi krokami zewnętrzne siły pchają je do siebie, choć one nie zdają sobie z tego sprawy.

— Och! To metafora — domyśliła się Glenda z ulgą. — Uważasz, że nas coś popycha do siebie?

— Coś w tym rodzaju — zgodził się Nutt.

Zakołysali się, gdy dyliżans podskoczył na wyjątkowo głębokiej dziurze w drodze.

— Czyli jeśli nic nie zrobimy, będziemy zbliżać się do siebie coraz bardziej?

— Tak.

Dyliżans znowu podskoczył i zatrząsł się, ale Glenda miała wrażenie, jakby szła po bardzo cienkiej linie. Nie chciałaby powiedzieć czegoś niewłaściwego.

— Trev mówił, że umarłem? — ciągnął Nutt. — No więc to prawda. Chyba. Lady mówiła, że Zły Imperator stworzył nas z goblinów. Igory to zrobiły. I włożyły do środka coś bardzo dziwnego. Jakby część ciebie, która nie całkiem jest częścią ciebie. Nazwali to Braciszkiem. Jest umieszczone w samym wnętrzu i bardzo dokładnie osłonięte. To tak, jakbyśmy przez cały czas mieli w środku własny szpital. Wiem, że zostałem bardzo mocno uderzony, ale Braciszek utrzymał mnie przy życiu i po prostu wyleczył wszystko. Są sposoby zabicia orka, ale niewiele. A ktoś, kto wypróbowuje je na żywym orku, nie ma czasu na znalezienie właściwego. Czy to cię nie martwi?

— Nie — uspokoiła go Glenda. — Nie bardzo to wszystko rozumiem. Ważniejsze, moim zdaniem, żebyś po prostu był sobą.

— Nie. Nie wydaje mi się, że powinienem być tym, kim jestem, ponieważ jestem orkiem. Ale mam pewne plany w tej kwestii.

Glenda znów odchrząknęła.

— Ta sprawa ze statkami… Czy to się dzieje szybko?

— Zaczyna się powoli, ale pod koniec ruch jest całkiem szybki.

— Bo rozumiesz… — tłumaczyła. — Znaczy… Nie mogę tak po prostu odejść z pracy, i są jeszcze te starsze panie, które odwiedzam, a ty będziesz zajęty piłką…

— Tak. Myślę, że powinniśmy robić to, co powinniśmy robić, a jutro jest ostatni dzień treningu. To znaczy już właściwie dzisiaj.

— A ja muszę przygotować mnóstwo zapiekanek.

— Oboje mamy przed sobą ciężkie dni — oświadczył Nutt z powagą.

— Tak. Eee… um… Nie będziesz miał mi za złe, jeśli powiem, że w twoim pięknym wierszu… ten wers… „Krypta to miejsce, gdzie dobrze jest być, lecz po herbatce nikt nie może wyjść” nie całkiem…

— Nie całkiem się udał? Tak, wiem. Nie jestem z niego zadowolony.

— Nie, nie przejmuj się! To cudowny wiersz! — wykrzyknęła Glenda i poczuła zmarszczki na spokojnej powierzchni morza.


* * *

Wschodzące słońce zdołało się wychylić spoza kolumny dymu, która wiecznie unosiła się nad Ankh-Morpork, Miastem Miast, ilustrując niemal do granic kosmosu, że dym oznacza postęp, a przynajmniej ludzi podpalających różne rzeczy.

— Zapewne będziemy tak zapracowani, że nie zostanie nam wiele czasu… dla nas — powiedziała Glenda.

— Zgadzam się całkowicie — odparł Nutt. — Pozostawienie spraw samym sobie stanowczo będzie teraz najrozsądniejszym posunięciem.


* * *

Glenda czuła się lekka jak powietrze, kiedy dyliżans zaturkotał w końcu po Broad-Wayu — i to nie tylko z powodu braku snu. Ta historia ze statkami… — myślała. Naprawdę mam nadzieję, że nie chodziło mu tylko o statki.

Kiedy dotarli na miejsce, przed uniwersytetem czekał spory tłum — tak samo jak wczoraj, jednak dzisiaj wydawało się, że ma inny charakter. Ludzie gapili się na nią i Nutta, a w ich spojrzeniach było coś niedobrego.

Wyciągnęła rękę do kopca, który był Trevem, i udała, że nie słyszy dziewczęcego chichotu.

— Trev — powiedziała. — Czy mógłbyś rzucić na to okiem? Wydaje mi się, że będą kłopoty.

Bardzo rozczochrany Trev wysunął głowę spod koców.

— Hmm… Mnie też — stwierdził. — Przemkniemy tylnym wejściem.

— Możemy zostać i wysiąść przy poczcie.

— Nie — zdecydował Trev. — Nie zrobiliśmy nic złego.

Kiedy wysiadali, do Nutta podszedł mały chłopczyk.

— Czy pan jest orkiem?

— Tak — potwierdził Nutt, pomagając zejść Glendzie. — Jestem orkiem.

— Fajnie! A ukręcił pan kiedyś komuś głowę?

— Nie wydaje mi się. Na pewno bym to zapamiętał.

Zyskał jeśli nie oklaski, to przynajmniej pewną aprobatę ze strony stojących w pobliżu. To jego głos, pomyślała Glenda. Brzmi bardziej elegancko niż u maga. Trudno sobie wyobrazić taki głos z rękami zaciśniętymi na czyjejś głowie.

Nagle otworzyła się tylna brama i szybkim krokiem wyszedł Myślak Stibbons.

— Zobaczyliśmy was z holu — oświadczył, chwytając Nutta za ramię. — Chodźcie szybko. Gdzieście byli?

— Musieliśmy pojechać do Sto Lat — wyjaśnił Trev.

— Służbowo — dodała Juliet.

— W sprawach osobistych — poprawiła ją Glenda, jakby prowokowała Myślaka, by wyraził pretensję. — Coś się stało?

— Było dzisiaj coś w azecie. Nie mieliśmy najprzyjemniejszych chwil — tłumaczył Myślak, holując ich w stronę relatywnego bezpieczeństwa krużganków.

— Napisali coś paskudnego o panu Nutcie? — spytał Trev.

— Niezupełnie. Wydawca „Pulsu” zjawił się osobiście i zapukał do bramy o północy. Chciał porozmawiać z nadrektorem i dowiedzieć się wszystkiego o panu. — Ostatnie słowa skierował bezpośrednio do Nutta.

— Założę się, że to ten przeklęty Ottomy im powiedział — warknęła Glenda. — I co zrobili?

— No więc oczywiście wiecie o tych kłopotach z powodu Meduzy w Straży Miejskiej jakiś czas temu?

— Tak, ale wy, magowie, wszystko załatwiliście — przypomniał Trev.

— Tylko że nikt nie lubi zmieniać się w kamień, nawet na pół godziny. — Myślak westchnął. — „Puls” wydrukował rozsądny tekst. Uważam, że całkiem dobrze wypadł. Zacytowali nadrektora, który tłumaczył, że pan Nutt jest ciężko pracującym członkiem uniwersyteckiego personelu i że nie było żadnych przypadków urwania komuś nogi.

— Tak to napisali? — Glenda szeroko otworzyła oczy.

— Och, zna pani takie teksty, jeśli czytuje pani azety — odparł Myślak. — Oni chyba naprawdę uważają, że ich obowiązkiem jest uspokajać ludzi, najpierw dokładnie im tłumacząc, czemu powinni się obawiać i bardzo niepokoić.

— O tak, wiem. Jak ludzie mogliby się niepokoić, gdyby nikt im nie wytłumaczył dlaczego?

— No więc nie wyszło tak źle. Ale potem kilka innych azet zajęło się tym tematem i fakty stały się, hm… elastyczne. „Detektyw” napisał, że Nutt trenuje drużynę piłkarską.

— To prawda — zauważyła Glenda.

— No więc tak naprawdę trenerem jestem ja. Tylko że zleciłem mu to zadanie. Mam nadzieję, że wszyscy rozumieją. W każdym razie zamieścili rysunek na ten temat.

Glenda zasłoniła dłonią oczy. Nie znosiła azetowych rysunków.

— Narysowali drużynę piłkarską złożoną z orków? — upewniła się.

Wzrok Myślaka wyrażał podziw.

— Tak — potwierdził. — I dali artykuł o poważnych wątpliwościach wobec polityki otwartych drzwi Vetinariego, równocześnie przekonując, że pogłoski, jakoby pan Nutt powinien być zakuty w łańcuchy, są prawdopodobnie fałszywe.

— A „Tantańska Fanfara”? — spytała Glenda. — Oni nigdy nie piszą o niczym, co nie zawiera krwi i okropnego morderstwa… Albo obrazków dziewcząt bez bluzek — dodała po zastanowieniu.

— A tak — przyznał Myślak. — Dali dość niewyraźny obrazek dziewczyny z ogromnymi melonami.

— Chodzi panu o… — zaczął Trev.

— Nie, po prostu wielkie melony. Takie zielone, trochę nakrapiane. Wygrała chyba jakiś konkurs dla ich hodowców. Ale w podpisie mówiła, że nie zaśnie spokojnie we własnym łóżku, skoro wie, że w mieście są orki.

— Czy lord Vetinari robi coś w tej sprawie?

— Nic nie słyszałem. Aha, jeszcze „BąBelki” chcą zrobić wywiad z panem Nuttem. O tym, co nazywają „stylem życia”. — Wymówił te słowa, jakby starał trzymać je na odległość ramienia.

— Czy gracze zjawili się na treningu? — zapytał spokojnie Nutt.

— O tak. Boisko jest pełne.

— A więc pójdziemy tam i będziemy ich trenować — zdecydował Nutt. — Proszę się nie obawiać, nikomu nie ukręcę głowy.

— Nie żartuj w ten sposób — zaprotestowała Glenda. — Boję się, że to się może źle skończyć.

— Wiemy, że coś się dzieje między drużynami — poinformował Myślak. — A w nocy często wybuchały bójki.

— O co?

— O to, kto ma z nami zagrać. — Myślak zatrzymał się i wzrokiem zmierzył Nutta od stóp do głów. — Komendant Vimes wrócił do miasta i chciałby cię zamknąć. Oczywiście tylko po to, żeby cię lepiej ochraniać.

— To znaczy, chce go wsadzić gdzieś, gdzie wszyscy mogliby go znaleźć? — spytała Glenda.

— Moim zdaniem szanse, że motłoch wedrze się do Pseudopolis Yardu, są raczej znikome.

— Tak, ale będzie aresztowany. Na to wyjdzie. Będzie siedział w celi, a gliny plotkują tak samo jak wszyscy. Ork trafi do więzienia, a ludzie nie będą wiedzieli dlaczego, więc coś sobie wymyślą. Tacy są. Czy wy, magowie, nie możecie nic zrobić?

— Owszem — przyznał Myślak. — Możemy zrobić praktycznie wszystko, ale nie potrafimy zmienić ludzkich umysłów. Nie możemy wyczarować w nich rozsądku. Uwierzcie, gdyby to było możliwe, już dawno byśmy to załatwili. Możemy magicznie sprawić, żeby ludzie ze sobą nie walczyli, ale co potem? Musielibyśmy dalej używać czarów, żeby nie zaczęli od nowa. I gdzie by się to skończyło?

Dlatego pilnujemy, żeby się nie zaczęło. I po to powstał ten uniwersytet. Tym się zajmujemy. Musimy tutaj siedzieć i nie robić różnych rzeczy, ponieważ w przeszłości setki razy się okazywało, że kiedy raz się wyjdzie poza styl abrakadabry, „presto, zmieniamy gołębie w piłeczki pingpongowe”, wynika więcej kłopotów, niż się w ten sposób rozwiązuje. A było już źle, kiedy znaleźliśmy na strychu gniazda piłeczek pingpongowych.

— Gniazda piłeczek? — zdziwił się Trev.

— Nie chcę o tym mówić — odparł Myślak ponuro.

— Pamiętam, jak kiedyś jeden z dżentelmenów zgłodniał w nocy i rzucił zaklęcie na pieczonego ziemniaka — przypomniała Glenda.

— To pewnie kwestor. On rzeczywiście myli się z przecinkiem dziesiętnym.

— Pamiętam te taczki — ciągnęła Glenda, trochę rozbawiona zakłopotaniem Myślaka. — Potrzebowali wielu dni, żeby je wywieźć. Słyszałam, że przez kilka tygodni karmiliśmy wszystkich żebraków w mieście i wszystkie świńskie farmy aż do Sto Lat.

Myślak niemal się zakrztusił.

— No tak, owszem, to właśnie dowód, że musimy być bardzo ostrożni.

— Ale wciąż mamy zaplanowany na jutro mecz — przypomniał Nutt. — I chciałbym zakończyć trening.

— Mamy z tym kolejny problem. Pewnie wiecie, że lord Vetinari pozwolił rozegrać mecz na Hippo? No więc niektóre drużyny w tej chwili prowadzą tam treningi. Wiecie, takie luźne kopanie. Cały czas chodzi o to, kto się zmierzy z Niewidocznymi Akademikami.

— Ale to przecież po drugiej stronie miasta! — wystraszyła się Glenda.

— Komendant Vimes obiecał, że straż da nam eskortę — uspokoił ją Myślak. — Tylko dla ochrony, oczywiście.

— Czyjej? — spytała. — Widzi pan, co z tego wyjdzie. Ludzie pomyślą, że to pan Nutt jest problemem.

— Och, wszystko to jest wesołe i zabawne, dopóki ktoś nie straci głowy — odezwał się ktoś za plecami Glendy.

— Pepe? Co tu robisz, do demona?

— I jak się pan tu dostał? — spytał zdumiony Myślak. — Straż wszystko otoczyła.

Pepe obrzucił go pytającym wzrokiem.

— A ty kim jesteś, mądralo?

— Prowadzę ten uniwersytet!

— No więc lepiej idź i go prowadź, bo tutaj nie będzie z ciebie pożytku.

— Czy ta osoba jest panience znana? — Myślak spojrzał na Glendę.

— Ehm… No tak. Projektuje ubrania.

— Jestem modystą — oświadczył Pepe. — Potrafię z ubraniami robić rzeczy, których nie uważalibyście za możliwe.

— A w to akurat mogę uwierzyć — zgodził się Trev.

— Wiem też to i owo o motłochu i rozruchach.

Pewna myśl przyszła Glendzie do głowy.

— Bardzo ważny w kręgach krasnoludów — szepnęła do rozgniewanego Myślaka. — Zna mnóstwo wpływowych osób.

— Ja też znam — odparł Myślak. — Właściwie to sam jestem taką osobą — jęknął. — Ale wczoraj sam musiałem prowadzić trening i nie pamiętałem tych wszystkich ćwiczeń, które wymyślił pan Nutt, więc kazałem im biegać w miejscu i nie wydaje mi się, żeby to było bardzo pomocne.

— Coś złego się dzieje — uznał Trev. — Znam to miasto. Pójdę i sprawdzę. W końcu nie jestem wam potrzebny.

— Mnie tak — oświadczyła Juliet.

Trev zawahał się, ale Nutt pokazał mu, jak się to załatwia. Uniósł dłoń i posłał jej całusa, po czym zniknął za drzwiami.

— Widzieliście? — spytała Juliet. — Dmuchnął mi.

Glenda zerknęła na Pepe, który wzniósł oczy tak bardzo, że widziała białka — choć u niego były czerwone.

Kilka chwil później, kiedy większa część zespołu NU maszerowała na Hippo, z Glendą i Juliet wlokącymi się z tyłu jak markietanki za taborem, pół tuzina strażników wynurzyło się z rozlicznych miejsc, jakie wybrali sobie na spokojnego papierosa, i podążyło za nimi. Starali się wyglądać, jakby tylko przypadkiem wybrali się na spacer w tym samym kierunku.

Trev ma rację, pomyślała Glenda. Dzieje się coś niedobrego.


* * *

Trev nie uszedł daleko, kiedy uliczny instynkt podpowiedział mu, że jest śledzony. Pokluczył chwilę po zaułkach i zatrzymał się za rogiem, by sprawdzić, kto za nim idzie. Nikt nie szedł. Uliczka była pusta, aż do końca. A równocześnie uświadomił sobie, że ktoś przystawił mu do karku coś, co sprawiało bardzo wyraźne wrażenie noża.

— Niech mnie, budzą się wspomnienia. Chyba ciągle pamiętam każdy zaułek w tej okolicy.

— Znam cię! — rzekł Trev, starając się nie oglądać. — Jesteś Pepe, tak? Jesteś krasnoludem?

— Tak jakby krasnoludem — przyznał Pepe.

— Ale przecież się nie kłócimy, prawda?

Coś małego i błyszczącego pojawiło się na samej granicy pola widzenia Treva.

— To próbka księżycowego srebra — wyjaśnił głos Pepe. — Bardziej mógłbym cię skrzywdzić rozbitą butelką szampana, a zdarzało mi się, możesz mi wierzyć. Nie groziłbym nożem takiemu gościowi jak ty, kiedy ta dziewczyna tak za tobą szaleje. Wydaje się z tobą bardzo szczęśliwa, a ja chciałbym, żeby była szczęśliwa.

— Coś się dzieje na ulicy — stwierdził Trev.

— Na całej ulicy? To będzie zabawa.

— Coś poszło źle, prawda?

Dopiero teraz Pepe pojawił się w polu widzenia Treva.

— To właściwie nie mój problem — oświadczył. — Ale są ludzie, których zwyczajnie nie lubię. Aż za wielu ich widziałem, dręczycieli i drani. Jeśli bardzo szybko chcesz się wyszkolić w atletyce, powinieneś urodzić się tutaj z talentem projektanta i może jeszcze kilkoma drobnymi preferencjami. Lord Vetinari źle to sobie wykombinował. Uważał, że może coś zorganizować z piłką, tylko że to mu się nie uda. To nie jest Gildia Złodziei, rozumiesz. Gildia Złodziei jest zorganizowana. A piłka nożna nie jest. Przekonał kapitanów, ale to nie znaczy, że reszta pójdzie za nimi grzecznie jak owieczki. Ostatniej nocy wszędzie się bili. Twoi kumple ze swoją błyszczącą nową piłką i nowymi koszulkami zostaną jutro rozbici. Nie, gorzej: rozsmarowani.

— Myślałem, że jesteś tylko kimś, kto szyje ubrania — mruknął Trev.

— Tylko Kimś. Kto. Szyje. Ubrania. Tylko kimś? Nie jestem tylko kimś. Jestem Pepe i nie szyję ubrań, ale tworzę wspaniałe dzieła sztuki, które przypadkiem wymagają ciała, by pokazać je tak, jak powinny być oglądane. Krawcy szyją ubrania. A ja wykuwam historię! Słyszałeś o mikrokolczudze?

— Łapię. Tak.

— Dobrze — pochwalił Pepe. — Co słyszałeś o mikrokolczudze?

— No… że nie obciera.

— Ma jeszcze jeden czy dwa sekrety… W każdym razie na pewno nie mam czasu dla magów. Nic z tego. Irytująca banda. Ale jutro to nie będzie mecz. To będzie wojna. Znasz typa, który się nazywa Andy Shank?

Serce w Trevie zamarło.

— A co on ma z tym wspólnego?

— Słyszałem tylko nazwisko, ale myślę, że znam takich. Lord Vetinari zrobił, co chciał. Złamał piłkę, ale zostawił przy tym mnóstwo ostrych odłamków, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Jutro będzie tam straż — poinformował Trev.

— O co chodzi? Co za sprawa? Taka Twarz jak ty cieszy się, że gdzieś tam będzie straż?

— I będzie nas oglądać mnóstwo ludzi.

— Tak. Będą mieli zabawę. Wiesz chyba, że są w tym mieście tacy, którzy z radością pójdą oglądać ścięcie i będą dzieciaki brali na barana, żeby lepiej widziały. Dlatego powiem ci, co zrobię. Sprawa stoi na ostrzu noża, ale jutro na pewno nóż nie będzie ci potrzebny. Mam dla ciebie coś o wiele lepszego. Jesteś w końcu chłopakiem Dave’a Likely’ego.

— Nie zagram — oświadczył Trev. — Obiecałem mamie.

— Obiecałeś mamie? — powtórzył Pepe, nie usiłując nawet ukryć lekceważenia. — I myślisz, że to robi jakąkolwiek różnicę? Masz w ręku gwiazdę, chłopcze. I zagrasz, to oczywiste, dlatego powiem ci, co zrobię. Przyjdziesz się ze mną spotkać. Bądź koło północy przy tylnym wejściu do Shwatty, przepraszam, ale po krasnoludziemu brzmi to lepiej, i kopnij w drzwi. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić kumpla, ale na demona, naprawdę lepiej się zjaw.

— Czemu mam kopać w drzwi? — zdziwił się Trev.

— Bo w obu rękach będziesz trzymał po flaszce najlepszej brandy. Nie dziękuj, nie robię tego dla ciebie. Ochraniam swoją inwestycję, a tak się składa, że oznacza to również chronienie twojej. No to ruszaj, chłopcze. Spóźnisz się na trening. Ach, jestem pieprzonym geniuszem!

Idąc naprzód, Trev zauważył następnych strażników. Potrafili być wyjątkowymi draniami, jeśli taka im przyszła ochota… Ale Sam Vimes naprawdę nie potrzebował ludzi, którzy nie umieją czytać sygnałów ulicy.

Straż była nerwowa.


* * *

Carter mieszkał w piwnicy u swojej matki do dnia, kiedy wynajęła ją rodzinie krasnoludów. Teraz żył na strychu, który latem był jak piec, a zimą zamarzał. Carter przeżył, gdyż ściany były zaizolowane egzemplarzami „Łuków i Amunicji”, „Szpilkowych Zakątków”, „Miesięcznika Znaczków Howlera”, „Tygodnika Poszukiwacza Golemów” oraz „Ornamentów Współczesnych”.

A były tylko górną warstwą. W samoobronie przed żywiołami zakleił kartkami co większe dziury i szczeliny w dachu. O ile Trev pamiętał, Carter nigdy nie wytrwał dłużej niż tydzień przy żadnym swoim hobby, na jakie wskazywała jego dość krępująca biblioteka — może z wyjątkiem tego kojarzonego zwykle z rozkładówkami „Panienek, Ploteczek i Podwiązek”.

Pani Carter otworzyła mu drzwi i wskazała schody z całą serdeczną życzliwością, jaką matki okazują nieodpowiednim znajomym swoich synów.

— Chorował — poinformowała, jakby była to raczej ciekawostka niż sprawa budząca troskę.

Okazało się to zresztą niedomówieniem. Zamiast oka Carter miał jaskrawą, kolorową ranę, a na twarzy krwawą szramę. Trev potrzebował czasu, żeby się o tym przekonać, gdyż Carter stale powtarzał, żeby dać mu spokój, ale że krzywe drzwi przytrzymywał od środka tylko kawałek sznurka, więc aplikacja Trevowego ramienia szybko rozwiązała tę kwestię.

Trev patrzył na chłopaka, który skulił się na swym niewypowiedzianie okropnym posłaniu, jakby obawiał się ciosu. Nie lubił Cartera. Nikt nie lubił Cartera. To było zwyczajnie niemożliwe. Nawet pani Carter, która w teorii powinna odczuwać przynajmniej letnie uczucia wobec syna, też nie lubiła Cartera. Był fundamentalnie nielubialny. Przykro to mówić, ale Carter — puszczający wiatry czy nie — stanowił znakomity przykład charyzniemy. Dało się z nim wytrzymać dzień czy dwa, po czym ten czas spokoju przerywał jakiś absolutnie głupi komentarz, nietrafiony żart czy wybitnie niewłaściwe zachowanie. Trev jednak jakoś go znosił, widząc w nim osobnika, jakim sam mógłby się stać, gdyby w rzeczywistości nie był Trevem. Może w każdym jest trochę Pierdoły Cartera — w pewnym okresie życia — ale u Cartera nie było to trochę, tylko wszystko.

— Co się stało? — zapytał Trev.

— Nic.

— To ja, Trev! Wiem, co to znaczy, kiedy nic się nie stało. Powinieneś iść do szpitala.

— Jest gorzej, niż wygląda — jęknął Carter.

Trev nie wytrzymał.

— Czyś ty zwariował? To cięcie przeszło ci ćwierć cala od oka!

— To moja wina — zaprotestował Carter. — Zezłościłem Andy’ego.

— No tak, faktycznie, to musiała być twoja wina.

— Gdzie byłeś w nocy?

— Nie uwierzyłbyś.

— No więc to była wojna, nic innego.

— Uznałem za konieczne, by spędzić trochę czasu w Sto Lat. Bili się tutaj, tak?

— Kluby podpisały zgodę na tę nową piłkę i niektórym się to nie podoba.

— Andy’emu? — upewnił się Trev i raz jeszcze spojrzał na krwawą, zaropiałą szramę. Tak, rzeczywiście wyglądało na to, że Andy’emu coś się nie spodobało.

Trudno było współczuć komuś tak zasadniczo nielubialnemu jak Carter. Ale fakt, że urodził się z wytatuowanym na duszy napisem KOPNIJ MNIE W TYŁEK, nie był jeszcze powodem, żeby to robić. Nie Carterowi. To jakby wyrywać muchom skrzydełka.

— Nie tylko Andy’emu — odpowiedział Carter. — Jest jeszcze Tosher Atkinson, Jimmy Łyżka i Spanner.

— Spanner? — zdziwił się Trev.

— I pani Atkinson — dodał Carter.

— Pani Atkinson?

— I jeszcze Willy Piltdown, Harry Capstick i Chłopcy Brisketów.

— Oni? Przecież ich nienawidzimy! Andy ich nienawidzi! Kto postawi nogę na ich terenie, wraca do domu w worku!

— No ale wiesz, co mówią. Wróg mojego wroga jest moim wrogiem…

— Chyba coś pomyliłeś. Lecz rozumiem, o co ci chodzi.

Trev patrzył w przestrzeń, przejęty zgrozą. Wymienione w tej litanii nazwiska należały do Twarzy. Bardzo wpływowych w świecie drużyn, a co ważniejsze, w świecie kibiców. To oni kierowali Ściskiem. Pepe miał rację. Vetinari sądził, że rządzą kapitanowie, ale kapitanowie niewiele mogli. Rządził Ścisk, a Twarze rządziły w Ścisku[18].

— Na jutro mają poskładać nową drużynę i oni postarają się wcisnąć tam tylu, ilu tylko się da — oświadczył Carter.

— Tak, słyszałem.

— Chcą pokazać Vetinariemu, co myślą o jego nowej piłce.

— Nie słyszałem chyba nazwiska Stollop — zauważył Trev.

— Podobno ojciec co wieczór każe im ćwiczyć w chórze.

— Kapitanowie podpisali, więc wypadną raczej marnie. Ale Andy i jego kumple pewnie się tym nie przejmują. — Trev się pochylił. — Tylko że Vetinari ma straż, nie? A znasz przecież straż. Jest tam paru porządnych typów, jeśli trafisz na nich pojedynczo, ale kiedy wszystko pójdzie w wahoonie, to mają wielkie i ciężkie pałki, a także wielkie i ciężkie trolle. I nie muszą się specjalnie przejmować, komu przywalą, bo przecież są strażą, a to znaczy, że wszystko jest legalne. No i jeśli człowiek naprawdę ich wkurzy, to jeszcze dołożą oskarżenie o uszkodzenie im pałek własną gębą. A skoro już o gębach mowa, to jakim cudem brakło ci tylko ćwierć cala od zostania kandydatem do białej laski?

— Powiedziałem Andy’emu, że moim zdaniem to nie jest dobry pomysł — wyjaśnił Carter.

Trev nie potrafił ukryć zdumienia. Nawet taka odwaga była u Cartera czymś niezwykłym.

— Wiesz, jak się zastanowić, to możesz nawet na tym wygrać. Leż w łóżku, a nie trafisz pomiędzy Andy’ego i Starego Sama.

Przerwał mu jakiś szelest.

Ponieważ Carter przymocował stare magazyny do ścian klejem z mąki i wody, strych stał się mieszkaniem wielu dobrze odżywionych myszy, a jedna z nich właśnie wygryzła sobie drogę do wolności przez pierś zeszłorocznej Miss Kwietnia, w ten sposób dodając jej trzeci sutek, który w tej chwili wpatrywał się w Treva i drżał. Taki widok każdego mógł wytrącić z równowagi.

— I co masz zamiar zrobić? — spytał Carter.

— Co tylko mogę — odparł Trev.

— Wiesz, że Andy chce cię dorwać? Ciebie i tego dziwacznego gościa.

— Nie boję się Andy’ego — zapewnił Trev. To stwierdzenie nie było całkiem prawdziwe. Nie bał się Andy’ego. Odczuwał śmiertelny strach na myśl o jego butach, a to sięgające jelit przerażenie ściekało mu z żeber jak topniejący śnieg.

— Wszyscy się boją Andy’ego, Trev. Jeśli są sprytni.

— Te, Pierdzimistrzu, jestem Trevor Likely!

— Myślę, że ci to nie wystarczy.


* * *

To mi nie wystarczy, myślał Trev, jadąc przez miasto. Skoro nawet Pepe wie, że coś się burzy, to przecież Stary Sam też musi wiedzieć… Oj!

Przebiegł na tylną platformę omnibusu i wylądował na ulicy, zanim konduktor zdążył się do niego zbliżyć. Jeśli nie złapią człowieka w środku, to nie mogą go łapać w ogóle. I co prawda dostali takie błyszczące topory, żeby odstraszać niepłacących pasażerów, ale przecież wszyscy wiedzieli, że a) byli za bardzo wystraszeni, by ich użyć, i b) kłopoty, jakie by ich czekały, gdyby rzeczywiście przyłożyli szanowanemu obywatelowi, trudno sobie nawet wyobrazić.

Przebiegł boczną uliczką na Kogudziobną, zauważył kolejny omnibus, sunący wolno w odpowiednim kierunku, wskoczył na stopień i przytrzymał się drążka. Tym razem miał szczęście. Konduktor rzucił mu niechętnie spojrzenie, a potem bardzo starannie go nie zauważał.

Zanim Trev dotarł do wielkiego skrzyżowania, zwanego Pięcioma Drogami, pokonał już prawie całą szerokość miasta ze średnią prędkością większą niż marsz, i ani razu nie musiał biec zbyt daleko. Idealny wynik dla Treva Likely’ego, który nie chodzi, kiedy może jechać.

I w końcu zobaczył przed sobą Hippo. Kiedyś odbywały się tu wyścigi konne, dopóki nie przeniesiono ich na drugi koniec Ankh. Teraz był to po prostu rozległy plac, jakiego każde większe miasto potrzebuje na targi, jarmarki, niekiedy jakieś powstania i coraz popularniejsze wozowe wyprzedaże, na które uczęszczały tłumy ludzi chcących odkupić swoją własność.

Dzisiaj krążyły tu tłumy, choć nie było widać nawet ukradzionej łopaty. A ludzie wszędzie kopali piłkę, więc Trevor trochę się uspokoił. W oddali zauważył szpiczaste kapelusze i nikt chyba nikogo nie mordował.

— Siema, co słychać?

Opuścił lekko wzrok.

— Jak leci, panie Gardło?

— Słyszałem, że jakoś tam jesteś związany z Niewidocznymi Akademikami — rzekł Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiębiorczy, choć z niewyjaśnionych powodów także najbardziej pechowy biznesmen w mieście.

— Nie wmówi mi pan, że przyszedł pan tu sprzedawać zapiekanki.

— Nie, nie, nie! — zawołał Dibbler. — Za wielu tu dziś amatorów. Moje zapiekanki nie są robione z jakiegoś śmiecia dla bandy pijanych kibiców.

— A pańskie zapiekanki są dla…? — Trev pozostawił to pytanie zawieszone w powietrzu, z pętlą na końcu.

— Zresztą to już etap miniony — rzucił lekceważąco Dibbler. — Teraz wchodzę na rynek pamiątkarsko-piłkarski.

— A co to takiego?

— Takie na przykład autentyczne podpisane koszulki drużyn i tym podobne. Znaczy, sam popatrz…

Z dużej, zawieszonej na szyi tacy Dibbler zdjął mniejszą wersję tego, czym byłaby nowa piłka „gloing! gloing!”, gdyby była o połowę mniejsza i krzywo wystrugana z drewna.

— Widzisz te białe powierzchnie? Są po to, żeby na nich podpisała się drużyna.

— I pan się postara o te podpisy?

— No więc nie. Uważam, że ludzie wolą to załatwić sami. Takie osobiste pociągnięcie, rozumiesz.

— Czyli w zasadzie to pomalowane drewniane kulki i nic poza tym? — upewnił się Trev.

— Ale autentyczne! — zawołał Dibbler. — Tak samo jak koszulki! Chcesz jedną? Jak dla ciebie, pięć dolarów i naprawdę gardło sobie podrzynam.

Pomachał mu skąpym kawałkiem czerwonej bawełny.

— Co to jest?

— Barwy twojej drużyny, nie?

— Dwa wielkie żółte U z przodu? — zdziwił się Trev. — To pomyłka. Nasze mają dwa miłe U splecione na lewej piersi, jak odznaka. Bardzo stylowe.

— Przecież to na jedno wychodzi — stwierdził lekceważąco Dibbler. — Nikt nie zauważy różnicy. I musiałem zbić cenę ze względu na dzieciaki.

Pochylił się.

— Możesz mi cokolwiek powiedzieć o jutrzejszym meczu, Trev? Wygląda na to, że drużyny wystawią wspólny, twardy zespół. Vetinari przynajmniej raz nie postawi na swoim.

— Zagramy dobry mecz, zobaczy pan.

— Jasne! Nie możni przegrać z Likelym w drużynie.

— Ja tylko trochę pomagam. Nie zagram. Obiecałem mojej mamie, kiedy zginął tato.

Dibbler rozejrzał się po zatłoczonym stadionie Hippo. Zdawało się, że myśli ma zajęcie czymś innym, nie tylko potrzebą zarobienia następnego dolara.

— A co się stanie, jeśli wasi przegrają? — zapytał.

— To tylko gra — odparł Trev.

— Tak, ale Vetinari oparł na niej swoją reputację.

— To gra. Jedna strona wygrywa, druga przegrywa. Sport.

— Wielu ludzi tak nie uważa — oświadczył Dibbler. — Vetinariemu zawsze wszystko się udawało — ciągnął, patrząc w niebo. — To jest magia, rozumiesz? Wszyscy uważają, że on zawsze trafia. Co się stanie, jeżeli raz się pomyli?

— To tylko gra, panie Gardło. Mecz. Na razie.

Trev ruszył dalej, ludzie stawiali po jednej stronie boiska rzędy drewnianych ław. A że byli w Ankh-Morpork, gdziekolwiek zebrało się dwóch lub więcej ludzi, natychmiast pojawiały się tysiące, choćby po to, żeby się zastanawiać po co.

Tam, przy długim stole, siedział pan Myślak Stibbons z kilkoma kapitanami drużyn A tak, Komitet Regulaminowy. Słyszał już o nim. Nawet po spisaniu zasad, i chociaż niektóre były tak stare, jak sama gra, kilka spraw i tak trzeba było wyjaśnić. Kiedy się zbliżył, usłyszał głos Myślaka.

— Przecież w nowej grze nie możemy dopuścić do sytuacji, kiedy ludzie kręcą się dookoła bramki, to znaczy gola przeciwników.

— Przedtem jakoś to działało — przypomniał jeden z kapitanów.

— Tak, ale teraz piłka lata. Porządne kopnięcie przerzuci ją przez połowę Hippo. Jeśli ktoś ją przejmie, strażnik gola nie ma szans.

— Czyli… — zaczął pan Stollop, który został kimś w rodzaju rzecznika kapitanów — dwóch gości z drużyny A musi stać przed gościem z drużyny B, zanim strzeli?

— Tak, mniej więcej się zgadza — potwierdził sztywno Myślak. — Tylko że jednym z nich jest strażnik gola.

— No to co będzie, jak jeden z tych gości go wyminie, zanim jeszcze kopnie piłkę?

— Wtedy będzie, jak się to tradycyjnie określa, na spalonym.

— Raczej sam się spali — burknął jeden z kapitanów.

A że ta uwaga miała tę samą tonację co żarty, wywołała śmiechy.

— Jeśli to prawda, w końcu możesz pan mieć kupę biegających w kółko graczy, którzy tylko czekają, żeby tych biedaków wpakować na nielegalną pozycję, chociaż żaden z nich nawet się nie ruszy. Tak?

— Mimo to będziemy się upierać przy tej zasadzie. Wypróbowaliśmy ją. Pozwala na swobodne poruszanie się po boisku. W dawnej grze nie było niczym niezwykłym, że gracze przynosili sobie kanapki i numery „Panienek, Ploteczek i Podwiązek”, i po prostu czekali, aż piłka sama do nich przyleci.

— Cześć, Trev, co u ciebie?

To był Andy i stał za plecami Treva.

Muszą tu być tysiące ludzi, myślał Trev w dziwnie powolnym, roztargnionym stylu. I mnóstwo strażników. Nawet stąd paru widzę. Andy chyba niczego nie będzie teraz próbował mi zrobić, prawda?

No więc może, bo to właśnie czyni go Andym. Ta mała pszczółka, która brzęczy mu pod czaszką, w każdej chwili może uderzyć w niewłaściwe miejsce i Andy wyrżnie człowiekowi w twarz. A tak… tam jest też Tosher Atkinson i jego mamuśka, idą sobie, jakby wyszli na spacer.

— Nie widziałem cię ostatnio, Trev — ciągnął Andy. — Pewnie byłeś zajęty…

— Myślałem, że nie będziesz się pokazywał — odparł Trev bez wielkiej nadziei.

— Wiesz, jak to mówią: wcześniej czy później wszystkie grzechy zostają wybaczone.

W twoim przypadku jednak sporo później, myślał Trev.

— Poza tym — mówił Andy — otwieram nową kartę.

— Tak?

— Trzeba się wyrwać ze Ścisku. Trzeba zapomnieć o występnym życiu. Pora się dopasować.

— Miło słyszeć — mruknął Trev, czekając na nóż.

— I dlatego jestem teraz podstawowym graczem Zjednoczonych Ankh-Morpork. — Nie był to nóż, ale miał całkiem podobny efekt.

— Jak rozumiem, jego lordowska mość podsunął im ten pomysł.

— Andy cały czas mówił tym samym oślizłym, przyjaznym tonem.

— Oczywiście żadna drużyna nie ma ochoty na grę z wami, magami. Dlatego powstała nowa, specjalnie na tę okazję.

— Wydawało mi się, że nigdy nie grałeś…

— Och, to było za dawnych, złych czasów, zanim piłka nożna otworzyła się na indywidualne wysiłki i inicjatywę. Widzisz tę koszulkę?

Trev spojrzał. Nie interesowało go, co Andy ma na sobie, tylko to, że jest.

— Biała z niebieską lamówką — oświadczył z satysfakcją Andy.

— Bajer. — Odwrócił się. Na plecach miał wielką niebieską jedynkę, a nad nią mniejsze „Andy Shank”. — To mój pomysł. Bardzo rozsądny. Nawet od tyłu wiemy, kim jesteśmy.

— Powiedziałam waszym magom, że wasi dżentelmeni powinni zrobić to samo — wtrąciła pani Atkinson.

Była jedną z najbardziej przerażających Twarzy, jakie kiedykolwiek złośliwie i sprawnie używały zaostrzonej parasolki. Dorośli mężczyźni cofali się przed panią Atkinson; w przeciwnym razie dorośli mężczyźni krwawili.

Akurat tego nam trzeba, pomyślał Trev. Nasze nazwiska na plecach. To im zaoszczędzi czasu, bo nie będą musieli przebiegać naprzód, zanim wbiją nóż.

— No ale nie mogę cały dzień tak z tobą rozmawiać. Muszę pogadać z drużyną. Trzeba pomyśleć o taktyce.

Będzie tam sędzia, myślał Trev. Będzie straż. Będzie lord Vetinari. Niestety, będzie również Andy Shank. A Nutt chce, żebym został jego asystentem, więc i ja muszę być. Jeśli coś pójdzie nie tak, to boisko nie jest tym miejscem, w którym warto się znaleźć… A ja się znajdę.

— Gdyby cię interesowało, gdzie jest ta twoja tępawa dziewczyna, to stoi tam z tyłu, razem z tą grubą. Naprawdę, co sobie o mnie pomyślałeś?

— Nic, dopóki tego nie powiedziałeś — odparł Trev. — Ale teraz myślę.

— Przekaż pozdrowienia orkowi — dodał Andy. — Przykro słyszeć, że to już ostatni.

Poszli dalej. Trev był dostatecznie szybki, by się odsunąć, zanim pani Atkinson rozcięła mu nogę swoją laską.

Znajdź Juliet. Znajdź Nutta. Znajdź Glendę. Znajdź pomoc. Znajdź bilet do Czteriksów…

Trev nigdy się nie bił. Nigdy naprawdę nie walczył. Pewnie, kiedy był młody, zdarzało się, że dawał się wciągnąć w jakieś bójki, gdy politycznie było stanąć z innymi dzieciakami, trzymając w ręku zaimprowizowaną broń. Znakomicie sobie radził z robieniem wrażenia, że jest wszędzie równocześnie, z krzyczeniem i wbieganiem w samo serce bitwy, ale nigdy tak naprawdę nie włączał się do akcji. Mógłby iść do straży i powiedzieć im… że Andy mu groził? Andy zawsze groził. Kiedy w Ścisku wybuchał konflikt, co się czasem zdarzało, kiedy następowało bliskie spotkanie dwóch klanów, zawsze był przecież las nóg, by zanurkować między nie, a raz, kiedy Trev znalazł się w rozpaczliwej sytuacji, także spora liczba ramion, po których dało się przebiec. Zresztą… o czym właściwie myśli? Przecież go tam nie będzie. Nie ma zamiaru grać. Obiecał mamie. Chciałby zagrać, ale mamie by się to nie spodobało. Całkiem jakby napisała mu usprawiedliwienie: Drogi Andy, nie traktuj dziś Trevora nożem, ponieważ obiecał, że nie będzie grał.

Otrząsnął się z poczucia, że nóż sunie już w jego stronę, i usłyszał głos Nutta:

— Oczywiście, słyszałem o „BąBelkach”.

Stała tam Glenda i Juliet, i Nutt, i Juliet, i trochę niespokojna młoda kobieta z notatnikiem, i Juliet. Stała tam też Juliet, ale trochę trudno było ją zauważyć, bo była również Juliet.

— Mówi, że chce napisać artykuł — wyjaśniła Glenda, która najwyraźniej pilnowała reporterki. — Nazywa się panna…

— Roz — dokończyła dziewczyna. — Wszyscy o panu mówią, panie Nutt. Czy zechce pan odpowiedzieć na kilka pytań? Nasi czytelnicy są bardzo na bieżąco[19].

— Tak? — odpowiedział niepewnie.

— Co pan czuje, będąc orkiem, panie Nutt?

— Nie jestem pewien. A co pani czuje, będąc człowiekiem?

— Czy pańskie doświadczenia jako orka wpływają na sposób gry w piłkę?

— Na meczu będę tylko rezerwowym — wyjaśnił Nutt. — Przede wszystkim jednak pełnię funkcję trenera. I muszę dodać, odpowiadając na pani pytanie, że nie miałem zbyt wielu doświadczeń z bycia orkiem. Aż do teraz.

— Ale doradza pan graczom, żeby urywali głowy przeciwnikom? — Dziewczyna zachichotała.

Glenda już otworzyła usta, ale Nutt odparł z powagą:

— Nie, to by było wbrew przepisom.

— Słyszałam, że jest pan bardzo dobrym trenerem. Jak pan myśli, dlaczego?

Mimo niezwykłej głupoty tego pytania Nutt zdawał się głęboko zastanawiać.

— Należy rozważać horyzonty możliwości — powiedział wolno. — E pluribus unum, wielość staje się jednością, ale równie dobrze można uznać, że jedność staje się wielością, Ex uno multi, w istocie zaś, jak stwierdził von Schliss w „Odpływie rzeczywistości”, jedność, gdy starannie ją przestudiować, może się okazać wielością w innym kostiumie.

Glenda zerknęła na dziewczynę. Jej twarz nawet nie drgnęła, podobnie jak jej ołówek. Nutt uśmiechnął się do siebie i mówił dalej:

— Rozważmy teraz sytuację na przykład lecącej piłki. Skąd przybywa, sądzimy, że wiemy, ale gdzie wyląduje, to wiecznie zmienna zagadka, nawet jeśli analizować ją jedynie w przestrzeni czterowymiarowej. Mamy zatem egzystencjalną tajemnicę, przed jaką staje kopiący, gdyż jednocześnie uderza i jest uderzany. Kiedy piłka leci, wszystkie możliwości zostają nieubłaganie powiązane, jak powiedział Herr Frugah w „Das Nichts des Wissens”: Ich kann mich nicht genau erinnern, aber es war so etwas wie eine Vanillehaltige süsse Nachspeisenbeigabe, chociaż wydaje mi się, że przyjmował wtedy jakieś medykamenty. Więc kto wprawia w ruch, a kto jest wprawiany? Skoro rozwiązanie daje się osiągnąć jedynie poprzez konceptualną manifestację, wykorzystującą, jak się wydaje, pewne percepcje przestrzeni pozaskończonej, można łatwo zauważyć, że wśród możliwości jest i taka, że piłka wyląduje we wszystkich miejscach jednocześnie, albo okaże się, że nigdy nie została kopnięta. Moim zadaniem jest zredukowanie tej metafizycznej nadmiarowości, tak ją określę, by dostarczyć moim chłopcom jakiegoś akceptowalnego paradygmatu, takiego jak na przykład: wal w sam środek, synu, a nawet jak bramkarz zatrzyma, przynajmniej oberwie tak, że na długo sobie zapamięta. Widzi pani, kluczowe w piłce jest to, że wcale nie chodzi w niej o piłkę. Jest to niezwykle fascynująca wielowymiarowa filozofia, wytłoczenie, można powiedzieć, tego, co doktor Paspinder opublikował w „Das Meer von Unvermeidlichkeit”. Zapyta pani teraz, jestem pewien — mówił dalej — co z 4-4-2 albo nawet 4-1-2-1-2, tak? A moja odpowiedź na to brzmi: jest tylko jedność. Tradycyjnie w drużynie mamy jedenastu graczy, ale to skutek naszej niedoskonałej percepcji. W rzeczywistości jest tylko jeden, a zatem powiem… — tu zaśmiał się lekko — … ośmielając się sparafrazować sformułowanie z „Drzwi decepcji”: nie jest ważne, czy wygrasz, czy przegrasz, jeśli tylko strzelisz więcej goli.

Dziewczyna spojrzała na swój notes.

— Czy mógłby pan to powiedzieć prościej?

— Och, przepraszam! — Nutt się zawstydził. — Wydawało mi się, że właśnie powiedziałem.

— I myślę, że chyba już wystarczy. — Glenda wzięła dziewczynę pod ramię.

— Ale nie spytałam go nawet o ulubioną łyżkę! — jęknęła reporterka.

Nutt odchrząknął.

— No cóż, byłbym wdzięczny za uprzedzenie o takim pytaniu, gdyż dotyczy ono bardzo obszernej dziedziny. Sądzę jednak, że Wielka Spiżowa Łyżka z Cladhu, ważąca ponad tonę, byłaby dobrą kandydatką. Choć nie można zapominać o zestawie łyżeczek, z których każda jest mniejsza od ziarenka ryżu, wyrzeźbionych przez jakiegoś nieznanego geniusza dla konkubin cesarza Whezi. Bez wątpienia jednak przewyższała je słynna mechaniczna łyżka zaprojektowana przez Bezdennie Głupiego Johnsona, która podobno mogła mieszać kawę tak szybko, że filiżanka unosiła się nad talerzykiem i uderzała o sufit. Ach, być muchą na tej ścianie, jak to mówią, choć nie za blisko, ma się rozumieć. Mniej znana jest śpiewająca łyżka uczonego mędrca Ly Tin Wheedle’a, która przy stole umiała zabawiać gości, intonując zabawne pieśni. Pośród innych wspaniałych łyżek…

— Wystarczy — stwierdziła Glenda i odprowadziła dziewczynę. Dla jej własnego dobra.

— On jest orkiem? — spytała Roz.

— Tak mówią — odparła Glenda.

— Wszystkie takie były? Myślałam, że chodziło im głównie o ukręcanie głów…

— Przypuszczam, że każdy by się znudził, gdyby stale robił to samo.

— Ale skąd on wie to wszystko o łyżkach?

— Może mi pani wierzyć, jeśli ktoś kiedyś napisał książkę „Wielkie łyżki świata”, pan Nutt ją przeczytał.

Trev słyszał żałosny głos dziewczyny, kiedy Glenda niemal siłą odciągała ją byle dalej od Nutta.

— Tak naprawdę chciałam porozmawiać z Jewels — tłumaczyła Roz, bez jednego spojrzenia mijając Juliet. — Ale wszyscy mówią, że się ukrywa.

Podszedł szybko i przywołał do siebie pozostałą dwójkę.

— Jutro dojdzie do mordu — oznajmił. — Magowie nie mogą używać czarów, a Zjednoczeni Ankh-Morpork mają się składać z najtwardszych, najpaskudniejszych drani, jacy akurat nie siedzą w Tantach.

— W takim razie musimy odpowiednio zmienić taktykę — uznał Nutt.

— Czyś ty zwariował? Mówię o takich typach jak Andy, Nutt. A on wcale nie musi być najgorszy.

— Ale wszystko jest kwestią taktyki. Poznania silnych i słabych punktów oraz właściwego wykorzystania tej wiedzy.

— Słuchasz mnie? Nie będzie na to czasu.

— Jeśli mógłbym zacytować…

— Pytałem, czy słuchasz! Znasz jakieś cytaty z ludzi, którzy dostali nożem w plecy, a potem zostali skopani po… — Urwał na moment. — Po tym, jak już leżeli na ziemi? Bo o tym właśnie powinieneś w tej chwili myśleć.

— Straż będzie na miejscu…

— Strażnicy mają jeden sposób rozwiązywania skomplikowanych sytuacji. Każą wszystkim leżeć. To ułatwia sprawę.

— Jestem pewny, że w piłkę możemy pokonać każdą drużynę — oświadczył Nutt.

Trev rozejrzał się, rozpaczliwie szukając kogoś, kto go zrozumie.

— To nie działa w ten sposób! Już nie chodzi o piłkę!

— Chyba nie chciałabym patrzyć, jak ktoś zostaje ranny — odezwała się Juliet.

— W takim razie będziesz musiała zamknąć oczy — burknął Trev.

— Nutt, tobie się wydaje, że wszystko potoczy się ładnie i po sportowemu, bo ta nowa piłka nożna tak właśnie jest wymyślona. Ale to wciąż ci sami ludzie! Wiesz, co o tym myślę?

— Mój tato mówił, że jeśli Akademicy przegrają, źle to będzie wyglądać dla Vetinariego — poinformowała Juliet.

— I ucieszy się z tego? — spytał Trev.

— No, myślę, że tak, ale nawet tato mówi, że pewnie lepiej już mieć przeklętego Vetinariego niż któregoś z tych drani, co ich mieliśmy wcześniej.

Tak, bo miasto działa, myślał Trev. Panował tu straszny zamęt, dopóki Vetinari nie przejął władzy, i nikt nie wie, jak tego dokonał. Miał teraz pracującą jak należy straż. Rozwiązał sprawę wojny między trollami a krasnoludami. Pozwalał ludziom robić, co chcą, pod warunkiem że robili to, co on chce. A przede wszystkim Ankh-Morpork pełne było teraz ludzi i pieniędzy. Wszyscy chcieli mieszkać w Ankh-Morpork. Czy naprawdę jego władza może się zachwiać, ponieważ coś źle pójdzie z nową piłką nożną? No więc odpowiedź brzmiała: tak, oczywiście — bo tacy właśnie są ludzie.

Trev wspomniał o tym Glendzie, kiedy wróciła po odprowadzeniu oszołomionej Roz poza zasięg filozofii Nutta. Popatrzyła na niego z powagą.

— Myślisz, że Vetinari o tym wie? — spytała.

— Nie mam pojęcia. Znaczy, słyszałem, że podobno ma mnóstwo szpiegów, ale nie jestem pewien, czy oni wiedzą.

— Myślisz, że ktoś powinien mu powiedzieć?

Trev parsknął śmiechem.

— A co proponujesz? Żebyśmy poszli do pałacu, stanęli przed nim i powiedzieli: „Przepraszamy, ale jest parę spraw, które panu umknęły”?

— Tak — odrzekła Glenda.


* * *

— Dziękuję ci, Drumknott, to na razie wszystko — rzekł Vetinari.

— Oczywiście, sir — odparł Drumknott.

Skinął lady Margolotcie i bezgłośnie wyśliznął się z pokoju.

— Rozumiem, Havelocku, że Drumknott jest bardzo kompetentnym sekretarzem, ale zawsze wydawał mi się dziwacznym człowieczkiem.

— No cóż, zabawny byłby to świat, gdybyśmy wszyscy byli podobni, madame. Choć przyznaję, że jednak niezbyt zabawny, gdybyśmy wszyscy byli podobni do Drumknotta. Ale jest lojalny i absolutnie godny zaufania.

— Hmm… — mruknęła lady. — Czy on ma jakieś życie osobiste?

— Wydaje mi się, że kolekcjonuje różne rodzaje materiałów biurowych — odparł Vetinari. — Czasami spekulowałem, że jego życie zmieniłoby się na lepsze, gdyby spotkał młodą damę skłonną do przebierania się za brązową kopertę.

Stali na balkonie, który oferował wspaniały widok na centrum miasta, ale oni pozostawali prawie niewidoczni.

— Traktat posuwa się naprzód? — zapytał Patrycjusz.

— Oczywiście — zapewniła lady. — Wreszcie nastał pokój między krasnoludami i trollami.

Vetinari uśmiechnął się lekko.

— Znaczenie słowa „pokój” zwykle jest określane jako okres odpoczynku i zbrojeń przed następną wojną. Jak wiele zabójstw było koniecznych?

— Havelocku, jesteś zbyt bezpośredni!

— Proszę o wybaczenie. Jednakże postęp historii wymaga również rzeźników, nie tylko pasterzy.

— Nie było żadnych zabójstw — zapewniła lady Margolotta. Spojrzała w niebo. — Zdarzyła się jednak straszna katastrofa w kopalni oraz dość niezwykłe osunięcie skał. I wciąż pozostaje do rozwiązania sprawa Loko. Krasnoludy nadal chcą całkowitej eksterminacji.

— Ile jest tam orków?

— Nikt nie wie. Może Nutt potrafi je odszukać.

— Nie możemy dopuścić do ludobójstwa — stwierdził Vetinari.

— Historia znajduje sposoby, by się zemścić.

— On okazał się prawdziwą niespodzianką.

— Tak słyszałem. Z raportów, jakie otrzymuję, można wnioskować, że wszystkim tym, czym orki nie są, on jest.

— Ale pod tym wszystkim nadal pozostaje orkiem.

— Zastanawiam się, co pozostaje pod nami wszystkimi…

— Podjąłeś bardzo wielkie ryzyko — ostrzegła lady Margolotta.

— Zapewniam cię, madame, że miasto całe jest ryzykiem.

— A władza to gra dymu i luster. — Sięgnęła po wino.

— Może to dziwne, ale komendant Vimes przypomina mi o tym codziennie. Żadne cywilne siły policyjne nie mogą wytrwać przeciwko gniewnej i zdecydowanej populacji. Sztuka polega na tym, żeby nie pozwolić, by zdała sobie z tego sprawę. Tak?

Ktoś zapukał do drzwi — to wrócił Drumknott.

— Przepraszam, że przeszkadzam, sir, madame, ale w tych okolicznościach uznałem, że to rozsądne. — Pociągnął nosem.

— Ta dama z zapiekankami.

— Ach, panna Sugarbean, legendarna wynalazczyni sławnej zapiekanki oracza! — ucieszył się Vetinari. Zerknął na lady Margolottę. — I przyjaciółka pana Nutta.

— Spotkałam ją, Havelocku. Pouczała mnie.

— Tak, świetnie jej to wychodzi. Człowiek czuje się jak po przyjemnej chłodnej kąpieli. Wprowadź ją, Drumknott.

— Jest z nią jakiś młody człowiek. Rozpoznałem w nim Trevora Likely’ego, syna sławnego gracza w kopanie piłki, Dave’a Likely’ego. Poinformowano mnie, że istotnie przyniosła dla pana zapiekankę oracza.

— Przyjmiesz niesprawdzoną żywność od kogoś z plebsu? — przeraziła się lady Margolotta.

— Od niej na pewno — oświadczył Vetinari. — Nie ma absolutnie żadnej możliwości, żeby dodała do czegokolwiek trucizny. Nie z szacunku dla mnie, rozumiesz, ale z z szacunku dla jedzenia. Nie wychodź. Przekonasz się, że to… interesujące.

Kiedy Glenda wkroczyła do Podłużnego Gabinetu, zapiekanka w jej rękach była jeszcze ciepła. Sama Glenda niemal zamarła na widok lady Margolotty; potem jednak włączyła się pewna odporność.

— Czy muszę dygnąć?

— Nie, chyba że naprawdę masz ochotę.

— Przyszliśmy pana ostrzec — oznajmił Trev Likely.

— Doprawdy? — Vetinari uniósł brew.

— Zjednoczeni Ankh-Morpork przespacerują się po Niewidocznych Akademikach. W wielkich i ciężkich butach.

— Ojej… Sądzi pan, że tak właśnie będzie?

— To nie są zwyczajni gracze! — wyrzucił z siebie Trev. — Są ze Ścisku! Przyjdą uzbrojeni…

— A tak. Piłka nożna jako wojna — mruknął Vetinari. — No cóż, dziękuję za ostrzeżenie.

Zapadła cisza, którą przerwał Patrycjusz.

— Czy chcielibyście jeszcze coś powiedzieć?

Glenda trzymała zapiekankę przed sobą jak coś w rodzaju tarczy cnoty.

— Może pan coś zrobić? — spytała.

— To jest gra, panno Sugarbean. Skoro już zaproponowałem mecz, jak bym wyglądał, gdybym próbował interweniować? W końcu są przecież reguły. Będzie sędzia.

— Oni nie będą się przejmować — stwierdził Trev.

— W takim razie przypuszczam, że straż będzie musiała wypełnić swoje obowiązki. A teraz wybaczcie, muszę się zająć sprawami państwa. Ale proszę zostawić zapiekankę.

— Jedną chwilę — wtrąciła lady Margolotta. — Dlaczego postanowiłaś ostrzec jego lordowską mość, panienko?

— A nie powinnam? — odpowiedziała pytaniem Glenda.

— I tak po prostu weszliście?

— No, zapiekanka pomogła.

— Spotkałyśmy się już, prawda?

Lady Margolotta patrzyła na Glendę, Glenda patrzyła na nią, aż w końcu wykrztusiła:

— Tak, wiem. I wcale się nie boję i nie jest mi przykro.

To starcie spojrzeń trwało chyba o rok za długo, aż w końcu lady Margolotta gwałtownie odwróciła głowę.

— Z przynajmniej jednym trafiłaś. Ale jestem pewna, że będę zachwycona i zapiekanką, i meczem.

— Tak, tak — rzucił Vetinari. — Dziękuję wam za wizytę, lecz naprawdę musimy teraz omówić sprawy państwowe.

— No tak… — westchnęła lady Margolotta, gdy za gośćmi zamknęły się drzwi. — Jaki typ ludzi lęgnie się w tym twoim mieście, Havelocku?

— Przypuszczam, że najlepszy.

— Dwoje ludzi z gminu może wedrzeć się do ciebie, nie mając nawet umówionego spotkania?

— Ale mając zapiekankę — przypomniał Vetinari.

— Spodziewałeś się ich?

— Powiedzmy tyle, że nie byłem przesadnie zaskoczony. Oczywiście wiem o składzie Zjednoczonych. Straż wie również.

— I chcesz ich wpuścić na boisko z bandą starych magów, którzy obiecali nie używać magii?

— Z bandą starych magów i z panem Nuttem — poprawił ją. — Jak słyszałem, doskonale sobie radzi z planowaniem taktyki.

— Nie mogę na to pozwolić.

— To moje miasto, Margolotto. W Ankh-Morpork nie ma niewolników.

— On jest moim podopiecznym. Ale podejrzewam, że nie będziesz się tym przejmował.

— Mam taki szczery zamiar. Przecież to tylko gra.

— Ale w grach nie chodzi tylko o grę. A jaką grę, twoim zdaniem, jutro zobaczymy?

— Wojnę — odparł Vetinari. — A w wojnie, jak wiadomo, chodzi o wojnę.

Lady Margolotta strzepnęła długi rękaw i nagle w jej dłoni znalazł się sztylet.

— Sugeruję, żebyś rozcięła na pół. — Patrycjusz wskazał zapiekankę. — Ja zdecyduję, którą połowę wybrać.

— A jeśli w jednej połowie jest więcej marynowanej cebulki niż w drugiej?

— Wtedy podział będzie podlegać negocjacjom. Napijesz się jeszcze… wina?

— Widziałeś? Próbowała wygrać ze mną wzrokiem!

— Owszem. Widziałem, że jej się udało.


* * *

Kiedy Glenda i Trev wrócili na Hippo, Nutt spojrzał na nich pytająco.

— Prawie nie słuchał — mruknął Trev.

— Rozumiem. Jednak nie wątpię w jutrzejszy sukces. Jestem pewien naszej taktycznej przewagi.

— Cieszę się, że sam nie będę grał. To wszystko.

— Tak, panie Trev, to prawdziwa szkoda.

Niedaleko, przy stole, Liga Piłkarska dokonywała ostatnich poprawek. Usłyszeli czyjś głos:

— Nie, nie. Wszystko pokręciliście. Jeśli gościu z drużyny B znajdzie się bliżej tego… bramkarza… nie, skłamałem, bliżej bramki niż jej strażnik, wtedy oczywiście strzela od razu. To rozsądne.

Rozległo się westchnienie, które mogło wydobywać się jedynie z piersi Myślaka Stibbonsa.

— Nie. Chyba nie rozumiecie…

— Ale jak strażnik jest tak daleko od gola, to oferma z niego… — wtrącił ktoś.

— Zaraz, zacznijmy jeszcze raz — zaproponował ktoś jeszcze.

— Przypuśćmy, że ja jestem tym gościem, tutaj.

Trev zobaczył, że jeden z mężczyzn pstryknął przez stół zwiniętym w kulkę papierem.

— Znaczy, kopnąłem tę piłkę tak daleko i to właśnie ja, ten kawałek papieru. Co wtedy?

Jeszcze raz pstryknął papierową kulkę, która trafiła w ołówek Myślaka.

— Nie! Przecież już tłumaczyłem. I proszę nie rzucać papierkami, bardzo mnie to rozprasza.

— Ale to musi działać, jeśli sam ją dokopie.

— Czekajcie! — odezwał się ktoś jeszcze inny. — Co będzie, niby, kiedy człowiek ma piłkę na swojej połowie boiska i przebiegnie z nią całą drogę, nikomu nie oddając, a potem trafi do siatki?

— To będzie zgodne z przepisami — oświadczył Myślak.

— Niby tak, tylko coś takiego się nie zdarzy, nie? — rzucił mężczyzna, który pstryknął zaślinionym kawałkiem papieru i tak mu się to spodobało, że pstryknął następnym.

— Ale jeśli spróbuje i mu się uda, to będzie piękna gra, prawda? — rzekł Myślak.

— Gdzie nasza drużyna? — Trev rozejrzał się dookoła.

— Zaproponowałem, żeby wcześniej się dziś położyli — wyjaśnił Myślak.

— Wcześnie dla maga to znaczy o drugiej w nocy — zauważyła Glenda.

— Wydałem instrukcje, by gracze dostali wieczorem specjalnie przygotowany posiłek — wtrącił Nutt. — Z tego powodu, panno Glendo, muszę prosić, by zaryglowała panienka drzwi do nocnej kuchni.


* * *

Nieruchoma cisza zaległa wieczorem w jadalni.

— Nie jadam sałatek — oświadczył pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa). — Mam po nich wiatry.

— Jak człowiek może żyć bez makaronu? — zdumiewał się Bengo. — To barbarzyństwo.

— Zauważyliście, mam nadzieję, że mój talerz jest tak pusty jak wasze — odezwał się Ridcully. — Pan Nutt nas trenuje i pozwalam mu trzymać lejce. Ponadto macie dziś wieczorem powstrzymać się od palenia.

Zabrzmiał chór przerażonych głosów. Nadrektor uciszył go gestem ręki.

— Ponadto, jak napisał w instrukcjach… — Przyjrzał się dokładniej niezbyt równemu pismu Nutta i uśmiechnął lekko. — Żadnych kontaktów seksualnych.

Nie wywołało to reakcji, jakiej się spodziewał.

— To znaczy, że mamy o tym nie rozmawiać? — upewnił się kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie, to byłby seks oralny — poprawił go Rincewind.

— Seks oralny to słuchanie o nim.

Bengo Macarona siedział zbaraniały.

— Nie chcę też, żebyście się wykradali na nocne przekąski — mówił dalej Ridcully. — Obowiązują zasady. Pani Whitlow i panna Sugarbean otrzymały polecenie, by bezwzględnie wspierać w tej kwestii pana Nutta. Z pewnością, panowie, potraficie okazać nieco siły charakteru.

— Aby okazać solidarność z resztą drużyny — odezwał się wykładowca run współczesnych — chcę powiedzieć, że w moim pokoju mam chyba kawałek sera w pułapce na myszy.

Ridcully został sam, w towarzystwie jedynie stuku przewracanych krzeseł. Wolno poszedł do swojego pokoju i rzucił kapelusz na wieszak. Muszą obowiązywać jakieś zasady, powiedział sobie. Więc musi być reguła dla nich i reguła dla mnie.

Podszedł do swego łoża z baldachimem na ośmiu słupkach i otworzył klapkę, pod którą chował słój z tytoniem. Teraz jednak znalazł w nim krótki liścik:


Drogi. Nadrektorze,

Zgodnie z Pańską ratyfikacją instrukcji pana Nutta, aby dziś wieczorem, ciało profesorskie nie miało dostępu do pożywienia ani przyrządów tytoniowych, pozwoliłam, sobie zabrać pańskie papierosy i tytoń fajkowy. Chcę także dodać, że opróżniłam chłodnię z tradycyjnych plastrów zimnego mięsa i pikli, by nie stanowiły pokusy.


— Niech to… — mruknął Ridcully pod nosem.

Podszedł do szafy i przeszukał kieszenie smokingu. Znalazł kartkę, na której napisano:


Zgodnie z poleceniami, — pana Nutta, ratyfikowanymi osobiście przez Pana, Nadrektorze [ i to naprawdę nie do wiary, z jakim wyrzutem umiała pisać pani Whitlow], pozwoliłam, sobie zabrać Pańskie rezerwowe miętówki.


— Rozkład i zgnilizna! — zawołał Ridcully, zwracając się do nocnego powietrza. — Otaczają mnie zdrajcy! Na każdym kroku psują mi szyki!

Niepocieszony, powlókł się do biblioteczki i wyjął „Poradnik okultystyczny” Boddrysa, książkę, którą znał chyba na pamięć. A że znał ją na pamięć, strona 14 ukrywała niewielki wycięty otwór, gdzie czekały paczka ekstramocnych lukrecjowych miętówek, uncja tytoniu Wesoły Żeglarz i paczka wizzli… oraz, jak się okazało, nieduża karteczka:


Drogi Nadrektorze

Po prostu nie miałam serca.

Pani Whitlow


* * *

Wydawało się, że jest ciemniej niż zwykle. Na ogół wypełniano zarządzenia nadrektora, więc członkom drużyny Niewidocznych Akademików zdawało się, że kiedy szukają jedzenia, wszystkie drzwi są przed nimi nie tylko zamknięte, ale wręcz zatrzaśnięte. Każda spiżarnia została zaryglowana i otoczona barierą antymagiczną. Drużyna wędrowała bezradnie od jednej sali do drugiej.

— Mam w pokoju makaron błyskawiczny — poinformował Bengo Macarona. — Babcia mi go dała, zanim tu przyjechałem. Wytrzymuje dziesięć lat i babcia twierdzi, że za te dziesięć lat będzie smakował tak samo jak teraz. Żałuję, ale obawiam się, że mogła mieć rację.

— Przynieś, ugotujemy go w moim pokoju — zaproponował wykładowca run współczesnych.

— Jeśli chcesz… Zawiera jądra aligatora na wzmocnienie. W domu są bardzo popularne.

— Nie wiedziałem, że aligator ma jądra — wyznał wykładowca run współczesnych.

— Teraz już nie ma — zauważył pedel Nobbs (żadnego pokrewieństwa).

— Mam herbatnika, możemy się nim podzielić — oznajmił Myślak Stibbons. I natychmiast przeszyły go zaciekawione spojrzenia. — Nie — rzekł. — Nie zamierzam bardziej naruszać poleceń nadrektora. Nigdy bym potem nie miał spokoju. Bez hierarchii, panowie, jesteśmy niczym.

— Bibliotekarz na pewno ma banany — przypomniał Rincewind.

— Jesteś pewien? — zapytał Macarona.

— Wydaje mi się, że bibliotekarz ma dewizę na takie sytuacje: „Spróbuj wziąć moje banany, a wyrwę ci je z zimnych, martwych rąk”.

Przyczajony w mroku Trev zaczekał, aż ucichną gromy burczących brzuchów, potem zawrócił i chwilę później pukał do zaryglowanych drzwi nocnej kuchni.

— Wszyscy razem ruszyli do biblioteki — zameldował.

— Dobrze. Myślę, że podzieli się z nimi bananami — uznał Nutt.

— Naprawdę nie widzę sensu — oświadczyła Glenda.

— Sens kryje się w tym, że są przyjaciółmi. Partnerami w walce z losem. Są zespołem. To jest piłka. Trzeba wytrenowac drużynę, by była drużyną. Nie przeszkadza mi, że rano zjedzą bardzo solidne śniadanie.

Nutt się zmienia, pomyślał Trev.

— Mogę zadać pytanie osobiste?

— Prawie wszystkie pytania, jakie słyszę od ludzi, są osobiste. Ale proszę bardzo, panie Trev.

— No więc, eee… No dobra. Czasem wydajesz się duży, a czasem wyglądasz na małego. Jak to się dzieje?

— Mamy to wbudowane — odparł Nutt. — Sądzę, że to efekt rozszerzającego się i zwężającego pola morficznego. Wpływa na percepcję.

— Kiedy się zdenerwujesz, jesteś całkiem mały — wtrąciła Glenda.

— A teraz?

— Teraz jesteś całkiem duży — stwierdził Trev.

— Dobrze. — Nutt sięgnął po kawałek zapiekanki. — Jutro zamierzam wyglądać na jeszcze większego.

— Mamy jeszcze jedną sprawę do załatwienia — oświadczył Trev. — Pepe chce mi pomóc. Uważa, że będę grał w piłkę.

— No cóż, będzie pan grał w piłkę, panie Trev.

— Nie! Wiesz przecież! Obiecałem mamie, a nie można złamać obietnicy danej mamie, niech spoczywa w spokoju! Masz klucze do piwniczki z winem, Glendo?

— Myślisz, że ci powiem, Trevorze Likely?

— Myślę, że nie. Ale potrzebuję dwóch butelek najlepszej brandy. I jeszcze, tego… Moglibyście iść tam ze mną, co? Wydaje mi się, że Pepe chce dobrze, ale… znacie go, jest północ i w ogóle.

— Chyba znam Pepe — zgodziła się Glenda.


* * *

Przed tylnym wejściem do Shwatty stał strażnik. Zanim jednak zdążył odprawić Treva i jego przyjaciół, zjawił się Pepe.

— A niech mnie! Trzech kumpli! Naprawdę muszę być przerażający. — Wyszczerzył zęby.

— Tak, ale o co tu chodzi, Pepe? Budzisz dreszcze u Treva — odpowiedziała Glenda.

— Niczego nie budzę! W ostatnich czasach w ogóle u mało kogo potrafię wzbudzić dreszcze. Powiedziałem mu tylko, że będzie grał w piłkę.

— Obiecałem mamie… — Trev trzymał się tego wyjaśnienia, jakby było maleńką tratwą na wzburzonym morzu.

— Ale masz gwiazdę w dłoni i nie masz wielkiego wyboru.

Trev spojrzał na swoją dłoń.

— Tylko jakieś linie…

— No cóż, są tacy, co potrafią patrzeć, i są tacy, co nie potrafią. Ja należę do tych pierwszych. To taka metafora, rozumiesz. Ale chodzi tylko o to, że chciałbym podarować ci pewien drobiazg, który jutro może się okazać przydatny. Co ja gadam! Może nawet ocalić ci życie — tłumaczył Pepe. — A już na pewno twoje małżeństwo. Obecne tu damy z pewnością chciałyby wierzyć, że my tutaj, w Shwatcie, zrobiliśmy dla ciebie to, co najlepsze.

— Cokolwiek to warte, Trev, ja ufam Pepe — zapewniła Glenda.

— A to pan Nutt — przedstawił Nutta Trev. — Jest przyjacielem.

— Słyszałem o panu Nutcie — stwierdził Pepe. — Też może pan wejść. Miło mi… pana poznać.

Zwrócił się do Glendy.

— Wy, dziewczęta, zostańcie tutaj — polecił. — To nie jest sprawa dla dam. — Wprowadził chłopaków do pokoju. — To, co wam teraz pokażę, panowie, jest ściśle tajne. I jeśli mi się narazisz, Trev, zrobię takie rzeczy, że Andy Shank wyda ci się zwykłym podwórkowym tyranem.

— Andy był podwórkowym tyranem — odparł Trev, kiedy dotarli do czegoś, co najwyraźniej było kuźnią.

— Mikrokolczuga — rzekł z satysfakcją Pepe. — Świat nie widział jeszcze nawet połowy jej możliwości.

— Wygląda jak bardzo drobna kolczuga — ocenił Nutt.

— To dziwny materiał — wyjaśnił krasnolud. — Mogę ci dać koszulkę i spodenki. I mają tu wrócić, mój chłopcze, bo jeśli nie, implikacje zostaną przeprowadzone na twoim tyłku. Nie żartuję. Ten materiał nie służy tylko do tego, żeby dziewczęta ładnie w nim wyglądały. Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, co potrafi przy niewielkiej tylko zmianie składu stopu. — Wskazał lśniący stos. — Jest lekka jak piórko i nie obciera.

— I co jeszcze robi?

— Za chwilę ci pokażę. Wciągaj spodenki.

— Niby jak? Tutaj?

Nie wiadomo w jaki sposób, ale w blasku paleniska Pepe wyglądał jak mały demon.

— Och, patrzcie na pana Treva Wstydliwego! — zawołał. — No dobra, na razie włóż je na spodnie. I wiesz co? Odwrócę się nawet, kiedy będziesz to robił.

Rzeczywiście, stanął plecami do Treva i zaczął przebierać narzędzia obok kowadła.

— Gotowe? — zapytał, po wysłuchaniu kilku minut ciężkiego oddechu.

— Tak, one… no, chyba pasują.

— Dobrze — rzekł Pepe. — Zaczekaj tu chwileczkę.

Zniknął w mroku, a po serii dziwnych hałasów wrócił powoli i niezgrabnie.

— Co masz na sobie? — zdziwił się Trev. — Wygląda to na masę poduszek.

— Och, to dla ochrony. Może się pan trochę cofnie, panie Nutt. A ty, Trev, zrób mi uprzejmość i połóż obie ręce na głowie. W ten sposób łatwiej wziąć miarę. — Pepe odwrócił się do nich plecami. — W porządku, Trev. Trzymasz ręce na głowie?

— Tak, tak…

W tym momencie Pepe zakręcił się i z całej siły uderzył go dwudziestoczterofuntowym młotem w krocze.

Co zaskakujące, jedynym skutkiem było to, że Pepe odleciał i uderzył o przeciwległą ścianę.

— Idealnie! — podsumował głosem zduszonym przez poduszki.


* * *

Nadszedł ranek. Ale Glenda miała wrażenie, że nie ma nocy ani dnia, nie ma pracy ani zabawy, jest tylko piłka nożna przed nimi i ściągająca ich wszystkich. W Głównym Holu drużyna miała stół wyłącznie dla siebie. Służący i magowie siedzieli ramię w ramię i napychali się, jak tylko Niewidoczny Uniwersytet potrafi.

Tego dnia rządziła piłka. Nie działo się nic, co nie było piłką. Z pewnością nie odbywały się żadne wykłady. Oczywiście, nigdy się nie odbywały, ale dzisiaj nikt w nich nie uczestniczył z powodu podniecenia zbliżającym się meczem, a nie dlatego że nikomu się nie chciało.

Po chwili Glenda zdała sobie sprawę z odgłosu, jaki wydawało samo miasto.

Tłumy zbierały się pod uniwersytetem, tłumy już teraz ustawiały się w kolejce, by wejść na Hippo. Gwar czyniony przez złączone jednym celem setki tysięcy ludzi wznosił się niczym brzęczenie dalekiego roju.

Glenda wróciła do sanktuarium nocnej kuchni i starała się znaleźć sobie zajęcie. Próbowała piec, ale ciasto spadało jej z palców.

— Denerwujesz się? — spytała Juliet.

— Mam nadzieję, że wygramy — westchnęła Glenda.

— No oczywiście, że wygramy!

— To bardzo dobrze, aż do chwili, kiedy przegramy… Tak, kto tam?

Wszedł Pepe. Wyglądał sprytniej niż zwykle.

— Witam drogie panie! Mam wiadomość do przekazania. Jak miałyście zamiar oglądać mecz?

— Wszystko jedno, byle dostać się blisko — odparła Glenda.

— No to coś wam powiem. Madame dostała najlepsze miejsca na stadionie. Żadnego załatwiania pod stołem, tylko otwarta i jawna korupcja. Shwatta musi być widziany w świecie, prawda? Zależy mu, żeby publiczność zobaczyła mikrokolczugę.

— Strasznie bym chciała! — zawołała Juliet.

I nawet Glenda odkryła, że jej odruchowy, nieświadomy cynizm milczy.

— Będzie sherry — zachęcił dziewczynę Pepe.

— A będzie tam ktoś sławny? — upewniła się Juliet.

Pepe delikatnie ukłuł ją palcem w żebro i powiedział:

— Tak jest. Ty, moja panno. Wszyscy chcą zobaczyć Jewels.


* * *

Zdawało się, że zegary biegną do tyłu. W Straży Miejskiej zawieszono wszystkie urlopy, chociaż trudno było sobie wyobrazić, jakie przestępstwo można popełnić na ulicach, gdzie nikt nie może się ruszyć. Rzeka człowieczeństwa — no, w większości człowieczeństwa — płynęła w stronę stadionu, odbijała się, przelewała i zalewała coraz większą część miasta. Mecz miał się odbyć na Hippo, ale tłum sięgał aż do placu Sator. I w końcu nacisk tak licznych oczu na wskazówki tak wielu zegarów przesunął czas naprzód.


* * *

W głównym holu została tylko drużyna i Trev. Wszyscy inni wyszli o wiele wcześniej, by podjąć bezowocną próbę zdobycia miejsca. Członkowie drużyny kręcili się i bez celu kopali do siebie piłkę, aż wreszcie zjawili się Myślak, Nutt i nadrektor.

— Nasz wielki dzień, chłopcy — rzekł Ridcully. — I wygląda na to, że będzie to również dzień pogodny. Wszędzie ludzie czekają na nas i liczą, że damy niezły pokaz. Chcę, żebyście potraktowali ten mecz według najlepszych tradycji sportowych Niewidocznego Uniwersytetu, to znaczy oszukując, kiedy tylko nikt na was nie patrzy. Choć sądzę, że szansa, by nikt nie patrzył, jest dzisiaj raczej znikoma. Ale chcę, żebyście wszyscy dali z siebie sto dziesięć procent.

— Przepraszam, nadrektorze — wtrącił Myślak Stibbons. — Rozumiem sens tego, co pan właśnie powiedział, ale jest tylko sto procent.

— Jeśli bardziej się postarają, to mogą dać i sto dziesięć.

— No więc tak i nie, nadrektorze. Ale tak naprawdę to by znaczyło, że ktoś właśnie powiększył te sto procent, chociaż to nadal sto procent. Poza tym istnieje granica prędkości ludzkiego biegu i wysokości skoku. Chciałem tylko tyle zaznaczyć.

— Ładny wniosek, ładnie wyłożony — pochwalił Ridcully i natychmiast o Myślaku zapomniał. Przyjrzał się twarzom wokół. — Ach, pan Likely… Pewnie nic nie mogę zrobić, żeby wciągnąć pana do drużyny? Chłopak Dave’a Likely’ego, grający dla Niewidocznych Akademików, byłby powodem do niejakiej dumy. Jak pióro na kapeluszu… i widzę, że mój kolega, profesor Rincewind, już dowcipnie umieścił białe na swoim.

— Wie pan, że nie mam wyjścia — wymamrotał Trev.

— Twoja matka staruszka… — Ridcully ze zrozumieniem pokiwał głową.

— Obiecałem jej. Wprawdzie już odeszła, ale jestem pewien, że ciągle nade mną czuwa.

— Cóż, to miłe i bardzo ci się chwali. Czy powinienem powiedzieć coś jeszcze? Niech pomyślę… A tak, panowie… Pani Whitlow, jak ma w zwyczaju przy takich okazjach, zorganizowała swoje pokojówki, by ubrane w odpowiednie kostiumy stały przy bocznych liniach i zachęcały nas do gry. — Z twarzą jak nieruchoma maska kontynuował: — Sama pani Whitlow niewytłumaczalnie odgrywa w tych działaniach rolę entuzjastyczną i atletyczną. Będą wymachy nóg, ale poinformowano mnie, że jeśli opuścicie wzrok, nie powinniście zobaczyć niczego, co was rozproszy.

— Bardzo przepraszam, nadrektorze — odezwał się Rincewind.

— Czy to prawda, że niektórzy gracze Zjednoczonych Ankh-Morpork to zwykła banda oprychów ze Ścisku?

— To dość surowa… — zaczął Ridcully.

— Bardzo przepraszam — przerwał mu Trev — ale to nie całkiem prawda. Powiedziałbym, że mniej więcej połowa z nich to uczciwi kopacze, reszta to dranie.

— Jestem przekonany, że jednak uda się nam zwyciężyć! — zawołał wesoło nadrektor.

— Chciałbym przed wyjściem wygłosić kilka uwag, nadrektorze — wtrącił Nutt. — Może parę słów porady? Przez te kilka dni nauczyłem was wszystkiego, co sam umiem, nawet jeśli nie mam pojęcia, skąd to umiem. Jak wam wiadomo, jestem orkiem, a my wszyscy jesteśmy przede wszystkim graczami zespołowymi. Gracie zatem niejako pojedyncze osoby, ale jako drużyna. Myślę, że to von Haudennbrau powiedział…

— Obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu, żeby przecisnąć się przez tłum — przerwał mu Ridcully, który się tego spodziewał. — Dziękuję, panie Nutt, ale naprawdę uważam, że powinniśmy ruszać.


* * *

Gdyby ktoś obserwował miasto z góry, zobaczyłby, jak zatłoczone ulice falują, gdy czerwona gąsienica — którą tworzyli — maszeruje na pole gry. Rozbrzmiewały wiwaty i gwizdy, a że działo się to w Ankh-Morpork, wiwatowali i gwizdali na przemian wszyscy patrzący.

Zanim młodszy funkcjonariusz Bluejohn i dwa inne trolle ze straży siłą otworzyli wrota, odpychając stłoczone ciała, hałas stał się potężnym młotem dźwięku. Trollowi funkcjonariusze oczyścili graczom drogę z delikatnością i przemyślnością, które tradycyjnie sprawiały, że policyjna kontrola tłumu stała się przysłowiowa. Przejście prowadziło do ogrodzonego i silnie strzeżonego obszaru, pośrodku którego czekali już nadrektor znany wcześniej jako dziekan, cała drużyna Zjednoczonych Ankh-Morpork oraz jego łaskawość diuk Ankh, komendant Straży Miejskiej, sir Samuel Vimes z twarzą jak nieświeży obiad.

— Co wy, błazny, próbujecie zrobić z moim miastem? — zapytał i spojrzał na Vetinariego w jego loży na środku trybuny. Podniósł głos. — Przez ostatni miesiąc tyram jak szalony, żeby podopinać cały traktat DK, a tu się okazuje, że kiedy wreszcie krasnoludy i trolle podają sobie ręce i zostają kumplami, zaczynacie tutaj całkiem nową DK!

— Och, daj spokój, Sam — łagodził Ridcully. — To tylko zdrowa rozrywka na świeżym powietrzu.

— Ludzie ustawiają się przed bramami — oświadczył Vimes.

— Przed bramami miasta! Ile z tego jest działaniem magii?

— Nic, Sam, o ile nam wiadomo. Nie wolno stosować magii w czasie meczu. Ta kwestia została omówiona i uzgodniona, a dzie…

— Ridcully przełknął ślinę — … a nadrektor Uniwersytetu Miedziczoła wziął odpowiedzialność za thaumiczne wygaszenie stadionu.

— No więc powiem jasno. Żaden z moich ludzi nie postawi nogi na polu gry, cokolwiek by się działo. Czy to jasne?

— Jak słońce, Sam.

— Przepraszam, nadrektorze, ale w tej chwili jestem komendantem Straży Miejskiej, nie Samem, jeśli to panu nie przeszkadza — rzekł Vimes. — Całe to nieszczęsne miasto jest jak wypadek, który tylko czeka, żeby… nie, jak wypadek, który już się zdarzył i wszystko, co idzie źle, bardzo szybko pójdzie jeszcze gorzej. I nie pozwolę, by ktoś później mówił, że straż stanowiła problem. Naprawdę, Mustrumie, nie spodziewałem się tego po panu.

— Nadrektorze, chciał pan powiedzieć — odparł zimno Ridcully.

— Jeżeli o mnie chodzi — ciągnął Vimes — mamy do czynienia z bójką rywalizujących gangów. Wie pan, co do mnie należy, nadrektorze? Utrzymywanie spokoju. I naprawdę mam ochotę przymknąć całe to zgromadzenie, ale jego lordowska mość się nie zgadza.

Ridcully odchrząknął.

— Chciałbym panu pogratulować, sir, znakomitej pracy, jakiej dokonał pan w Dolinie Koom.

— Dziękuję. Może pan sobie wyobrazić, jak się ucieszyłem, widząc, że wpakowaliście się w inny typ wojny. — Komendant zwrócił się do nadrektora Henry’ego. — Miło znów pana widzieć, sir[20], słyszałem, że robi pan karierę w świecie. Informuję pana oficjalnie, że niniejszym składam tutaj odpowiedzialność za przestrzeganie prawa, a jako sędzia ma pan obowiązek ją podjąć. W granicach tych linii jest piłka nożna… Ale wystarczy przestąpić je o krok, a będę ja. — Obejrzał się na Ridcully’ego. — Proszę patrzeć pod nogi, nadrektorze.

I odszedł, a strażnicy podążyli za nim zwartą kolumną.

— Podejrzewam, że nasz dzielny komendant ma ostatnio wiele spraw na głowie — stwierdził wesoło nadrektor Henry. Sięgnął po zegarek. — Poproszę teraz do siebie kapitanów drużyn.

— O ile wiem, jestem jednym z nich — oświadczył Ridcully.

Spośród Zjednoczonych wystąpił starszy mężczyzna.

— Joseph Hoggett z Wieprzowców, normalnie. Obecnie kapitan, za jakieś swoje grzechy.

Hoggett wyciągnął dłoń do Ridcully’ego i trzeba mu przyznać, że prawie się nie skrzywił, kiedy została zamknięta w mocnym uścisku.

— No więc, panowie — zaczął były dziekan — z pewnością znacie reguły, omawialiśmy je ostatnio całkiem często. Spodziewam się dobrej i czystej gry. Jeden długi, eee… piip z mojego gwizdka oznacza, że przerywam grę za złamanie zasad, zranienie albo z jakiegoś innego powodu, w owej chwili znanego tylko mnie. Jeszcze dłuższy piiip, który będzie brzmiał raczej jak paarrp, oznacza koniec pierwszej połowy i czas na przekąski, po których gra rozpocznie się znowu. W czasie przerwy, o ile mi wiadomo, wystąpi uliczna orkiestra akordeonowa Ankh-Morpork, ale uważam, że takie rzeczy mają być dla nas próbą. Chcę panom przypomnieć, że od połowy zmieniacie strony. Postarajcie się też uświadomić waszym drużynom, że gol, do którego celują, nie powinien być tym, który mają za plecami. Jeśli zauważę jakieś poważne złamanie przepisów przez któregoś gracza, zostanie on usunięty z boiska. Wyraźnie dłuższy paarrrp, który, jeśli o mnie chodzi, będzie trwał, dopóki starczy mi tchu, to znak zakończenia meczu. Ponadto chcę zaznaczyć, jak to wcześniej zaznaczył komendant Vimes, że w granicach tych czterech dość nierównych kredowych linii posiadam władzę ustępującą samym bogom jedynie, a i to nie na pewno. Jeśli w dowolnej chwili okaże się, że reguły są niepraktyczne, zmienię je. Zaraz zagwiżdżę, a wtedy podniosę laskę i uwolnię zaklęcie, które w granicach tych uświęconych linii nie dopuści do użycia jakiejkolwiek magii, aż do zakończenia gry. Zrozumiano?

— Tak, proszę pana — zapewnił Hoggett.

— Mustrum? — rzucił znacząco były dziekan.

— Tak, tak, dobrze — burknął Ridcully. — Próbujesz do końca wykorzystać te swoje pięć minut, co? Może zacznijmy.

— Panowie, proszę ustawić drużyny do odśpiewania hymnu miasta. Panie Stibbons, znalazł pan chyba dla mnie megafon, bardzo jestem wdzięczny. — Uniósł tubę do ust i krzyknął głośno: — Panie i panowie, proszę wstać do hymnu!

Śpiewanie Hymnu Miejskiego zawsze wychodziło dosyć nierówno. Dobrzy mieszkańcy Ankh-Morpork uważali, że niepatriotyczne jest śpiewanie o tym, jakim jest się patriotą. Prezentowali raczej opinię, że ktoś śpiewający o tym, jak wielkim jest patriotą, albo coś kombinuje, albo jest Głową Państwa[21].

Dodatkowy problem wynikał z akustyki stadionu, nieco zbyt dobrej, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że prędkość dźwięku na jednym końcu trochę się nie zgadzała z drugim końcem. Skutki tego zjawiska pogarszały się jeszcze, kiedy obie strony próbowały zniwelować różnicę.

Te akustyczne anomalie nie miały znaczenia dla tych, którzy stali w pobliżu Mustruma Ridcully’ego. Nadrektor należał bowiem do dżentelmenów, którzy śpiewają hymn przepięknie, wyraźnie i bardzo, bardzo głośno.

— „Gdy zieje smok, gdy zmyka zwierz, myśli ma, ku Ankh-Morpork bież” — zaczął.

Trev poruszał ustami w trybie automatycznym. Zauważył ku swemu zaskoczeniu, że Nutt stoi sztywno na baczność. Spojrzał na zwarty szereg Zjednoczonych Ankh-Morpork. Jakieś pół na pół, pomyślał. Połowa to starzy kopacze, a połowa to Andy i jego kumple. W chwili, kiedy to pomyślał, spojrzał przelotnie na Andy’ego, a Andy z lekkim uśmieszkiem wskazał go palcem. Ale przecież ja nie gram, pomyślał Trev. Z powodu mojej mamy. Zerknął na wnętrze swojej dłoni. Nie było tam żadnej gwiazdy, na pewno. Zresztą, myślał, obserwując przeciwników, kiedy zacznie być całkiem niedobrze, to przecież sędzia jest magiem.

— „Bojowa chwała wieńczy cudzą skroń, gotówka naszą stanowi broń” — ryczał tłum w różnych tonacjach i tempach.

Znaczy, myślał Trev, nie wyłączy chyba własnej magii, prawda?

— „Nasze są wasze hełmy i cała reszta odzieży…”.

No przecież nie zrobiłby czegoś takiego. Jedyna osoba, która mogłaby wszystko zatrzymać, gdyby źle poszło, nie popełniłaby takiego błędu. Prawda?

— „Nasi są wasi generałowie, przegra, kto na nas uderzy”.

Tak, zrobił to! Właśnie to zrobił!

— „Morporkia! Morporkia! Ducha nigdy nie traci!” — wykrzyczał Trev, by zdusić w sobie narastającą panikę.

Zrobił tak, wszyscy widzieliśmy! Trzymał własną laskę wewnątrz pola, gdzie nie można czarować.

Zerknął na Andy’ego, a Andy skinął głową. Tak, on też to wymyślił.

— „Zawładniemy tobą hurtowo, rusz nas, a będziesz płacić!”.

Na równinach Sto Lat uważa się powszechnie, że tylko łajdacy znają drugą zwrotkę własnego hymnu, bo każdy, kto traci czas, żeby nauczyć się jej na pamięć, na pewno coś knuje. Hymn Ankh-Morpork miał więc drugą zwrotkę świadomie napisaną jako „na, na, na”, z wtrąconymi z rzadka sensownymi wyrazami, które rozpaczliwie próbowały utrzymać się na powierzchni — zgodnie z założeniem, że przecież tak właśnie by brzmiała. Trev słuchał jej, cierpiąc nawet bardziej niż zwykle.

Wszyscy jednak dołączyli do radosnego chóru przy ostatniej linijce, którą znał każdy:

— „Zawładniemy tobą hurtowo! Kredyt, gdy się należy!”.

Glenda, z ręką opartą na piersi tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć, zaryzykowała spojrzenie na to, co pewnie nadal nazywało się Królewską Lożą — akurat w chwili, kiedy Vetinari podniósł złoconą urnę i zabrzmiały wiwaty. Ankh-Morpork nie spieszyło się, by oklaskiwać Patrycjusza, ale pieniądze skłonne było oklaskiwać o każdej porze dnia i nocy. Przez chwilę Glendzie zdawało się, że w okrzykach pojawiają się dziwne wibracje dochodzące spod samego gruntu, jakby cały stadion stanowił wielkie usta… A potem to wrażenie minęło. I powrócił dzień.

— Panowie! Poroszę graczy na miejsca! — zawołał z godnością nadrektor Miedziczoła.

— Ehm… Mogę prosić na słówko, proszę pana? — Trev podszedł do niego dyskretnie, choć możliwie szybko.

— A tak, chłopak Dave’a Likely’ego — zauważył były dziekan. — Mamy tu właśnie grać w piłkę, panie Likely. Z pewnością pan zauważył.

— Tak, proszę pana, no tak, eee, ale…

— Czy ma pan jakiś poważny powód, żeby opóźnić grę? — spytał sędzia.

Trev zrezygnował.

Z kieszonki kamizelki Henry wyjął monetę.

— Mustrumie? — zapytał.

— Reszka — zdecydował nadrektor i okazało się, że błędnie.

— A zatem, panie Hoggett… Ale kto ma piłkę?

Gloing! Gloing!

Nutt chwycił piłkę w powietrzu i wręczył sędziemu.

— Ja, proszę pana.

— Ach, to ty jesteś trenerem Akademików…

— Tak, ale również graczem, jeśli zajdzie potrzeba.

— Panowie, właśnie widzicie, jak kładę piłkę na środku boiska.

To prawda, że nadrektor, znany wcześniej jako dziekan, rozkoszował się sytuacją. Cofnął się na kilka kroków, odczekał chwilę dla dramatycznego efektu, wyjął z kieszeni gwizdek i machnął nim szerokim gestem. Potem gwizdnął tak, jak potrafi jedynie człowiek jego rozmiarów. Twarz zaczęła mu drgać i poczerwieniała. Podniósł do ust megafon i ryknął:

— KAŻDY CHŁOPIEC, KTÓRY NIE PRZYNIÓSŁ STROJU, BĘDZIE GRAŁ W MAJTKACH!

I natychmiast rozległ się krzyk Myślaka Stibbonsa:

— Chcę wiedzieć, kto mu to dał!

Tłum zaryczał i dał się słyszeć śmiech cichnący w oddali i przetaczający się po ulicach, kiedy każdy słuchający w zatłoczonym mieście przekazywał te słowa dalej. Budziły takie wspomnienia, że przynajmniej dwie osoby zaczęły podrabiać usprawiedliwienia od matek.

W swojej bramce bibliotekarz podciągnął się na górną poprzeczkę, by lepiej widzieć. Charlie Barton, strażnik bramki Zjednoczonych, spokojnie zapalał fajkę. A człowiekiem mającym tego dnia największe kłopoty na całym stadionie, może z wyjątkiem Treva, był naczelny redaktor „Pulsu”, pan William de Worde, który nie zaufał żadnemu ze swoich pracowników i sam postanowił opisać to wyjątkowe, niezwykle prestiżowe wydarzenie. Nie był tylko pewien, jak należy to robić.

Gdy zabrzmiał gwizdek, zaczął pisać:


Wódz Zjednoczonych, czy powinienem pisać „wódz”? Musi być jakieś lepsze określenie, sprawdzę to w biurze, wydaje się nie wiedzieć, co robić dalej. Nadrektor Ridcully (BF, nie, nie, później uzupełnię) kopnął mocno piłkę w stronę… no, trafiła Jimmy’ego Wilkinsa, dawniej z Kopalniaków, który chyba nie jest pewien, co z nią robić. Nie, nie, podniósł ją! Podniósł piłkę! Sędzia, którym jest były dziekan Niewidocznego Uniwersytetu, wezwał go, jak przypuszczam, na krótką powtórkę reguł tej nowej gry w piłkę.


Megafon, pomyślał de Worde. Przydałby mi się taki ogromny megafon, żebym mógł każdemu mówić, co się dzieje.


Piłka została przekazana, niech się przyjrzę, numer sześćdziesiąt dziewięć, tak, wielostronnie utalentowanemu profesorowi Bengo Macaronie, który zgodnie z przepisami, z nowymi regułami, ma prawo do tego, co nazwane jest wolnym, kopnięciem z miejsca, gdzie nastąpiło ich złamanie, i już… oto biegnie Bengo Ma… to znaczy przepraszam, profesor Bengo Macarona z Niewidocznych Akademików, i… coś podobnego! Piłka przeleciała przez całe boisko na wysokości ramienia, wydając przy tym dźwięk jak kuropatwa (sprawdzić z korespondentami „Wieści Natury”, czy użyłem właściwego porównania). Trafiła pana Charlie’go „Dużego Chłopca” Bartona w żołądek z taką siłą, że wepchnęła go do siatki! Wydaje się, że to gol! Co najmniej jeden gol, moim zdaniem! Tłum zerwał się na nogi, choć formalnie większość już tam była [pisał starannie, z powszechnie znanym codziennikarskim pragnieniem, by wszystko było zgodne z prawdą]. Tak, wiwatują chwilowemu bohaterowi. Pieśń płynąca z warg kibiców Akademików w ich wyjątkowej gwarze wydaje się brzmieć „Jeden Macarona, jest tylko jeden Macarona, jeden Macarooo-na”[22]. Nie, nie… Chyba coś się dzieje. Macarona opuścił boisko i tłumaczy coś kibicom z ożywieniem. Wydaje się ich pouczać. Ci, z którymi rozmawiał, wyglądają na przygaszonych.


W tym momencie jeden z asystentów wydawcy podbiegł z krótkim streszczeniem tego, co działo się po drugiej stronie boiska. De Worde pisał szybko, w nadziei że nie zawiedzie go samodzielnie wymyślone pismo stenograficzne:


Z gorącokrwistą stanowczością, charakteryzującą rodowitych Genoańczyków, profesor Macarona wyraźnie nalega, by wszelkie śpiewy na jego cześć uwzględniały pełne imię i nazwisko oraz listę tytułów, a teraz uprzejmie je spisuje. Krótka przerwa nastąpiła także wokół goła Zjednoczonych, gdyż koledzy z drużyny Charliego Bartona pomagają mu znaleźć fajkę, a także, jak wyszło na jaw [wydawca „Pulsu” lubił frazę „wyszło na jaw”] połówkę zapiekanki, którą, jak wyszło na jaw, spożywał w momencie trafienia gola. Wydaje się, że — podobnie jak wielu z nas — nie docenił szybkości nowej piłki.

A teraz piłka znowu znajduje się pośrodku boiska, gdzie trwa kolejna dyskusja.


Przecież właśnie trafili gola! — rzekł pan Hoggett.

— Tak, rzeczywiście — przyznał były dziekan, sapiąc delikatnie. — To znaczy, że mają prawo do kopnięcia.

— To znaczy, że my nie, a przecież właśnie straciliśmy gola!

— Słusznie, ale tak stanowią reguły.

— Ale to niesprawiedliwie! My chcemy kopać, oni kopnęli ostatni!

— Nie chodzi o kopanie, panie Hoggett, tylko o to, co pan z nim robi.


Nadrektor Ridcully biegnie w stronę piłki. Odwraca się pospiesznie i kopie w stronę własnego gola.


Redaktor pisał jak szalony.


Prawie cała drużyna Zjednoczonych biegnie, by wykorzystać to niezwykłe faux pas, nie do końca uświadomieni [redaktor lubił też słowo „uświadomiony”, o wiele lepsze niż „świadomy”], ale słynny bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu właśnie…


Przerwał, zamrugał i chwycił jednego z asystentów, który zjawił się właśnie z pełną listą tytułów Bengo Macarony. Pchnął go na krzesło.

— Zapisuj wszystko, co powiem! — zawołał. — I mam nadzieję, że stenografujesz lepiej ode mnie, bo jeśli nie, od rana jesteś zwolniony! To szaleństwo!


Zrobili to celowo. Mogę przysiąc, że zrobili to celowo. Kopnął piłkę prosto do swojego strażnika gola, wiedząc, mogę się założyć, że bibliotekarz zdoła wykorzystać znaną sprawność swego torsu i ramion, by rzucić piłkę przez niemal całą długość boiska. I oto jest Bengo Macarona, mniej czy bardziej niedostrzeżony przez przeciwników, pędzący ku pociskowi w chwili, gdy Zjednoczeni wypływają ze swej cytadeli, jak nieszczęśni Maranidzi w czasie pierwszej wojny prodostiańskiej [redaktor lubił myśleć o sobie jako klasycznym erudycie].


— Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem! — krzyknął do swego niemal ogłuszonego asystenta. — Mają całych Zjednoczonych w niewłaściwym miejscu!


Oto pędzi Macarona. Piłka wydaje się umocowana do jego stóp. A przed nim wyrasta chyba jedyny członek pechowego zespołu Zjednoczonych, który wie, co się dzieje. Pan Charles „Duży Chłopiec” Barton pomimo to wybiega chwiejnie z wylotu bramki niczym Gigant Octopal, gdy zoczył hordy Mormidonów.


Redaktor zamilkł, zapominając o wszystkim. Odległość między dwoma graczami malała z każdą chwilą.

— No nie — powiedział.

Tłum krzyknął głośno.

— Co się stało? — zapytał asystent. Jego ołówek zawisł nad kartką papieru.

— Nie widziałeś?! Nie widziałeś?! — wołał redaktor. Włosy miał rozczochrane i wyglądał jak człowiek bliski szaleństwa. — Macarona obiegł go dookoła! Nie mam pojęcia, jak utrzymał piłkę przy nogach!

— Chodzi panu o to, że go ominął? — spytał asystent.

Gwar tłumu jarzyłby się, gdyby był widzialny.

— Następny gol! — Redaktor osunął się na siedzenie. — Dwa gole w czasie dwóch minut! Nie, nie ominął, tylko przebiegł dookoła niego! Dwa razy! I przysięgam, na końcu biegł jeszcze szybciej.

— A tak — rzucił asystent, wciąż pilnie notując. — Byłem kiedyś na wykładzie o takich zjawiskach. Mówili o tych rzeczach, które nie trafiają żółwia świata. To jakby efekt kuli bilardowej: mógł uzyskać dodatkową prędkość, kiedy okrążał potężny korpus strażnika gola.

— Słuchaj, jak ryczy tłum — polecił redaktor. — I notuj wszystko.

— Tak, oczywiście. Brzmi to tak: Jeden profesor Macarona, dr thau (Rosp), dr maus (Chubb), magistaludorum (QIS), octavium (Hons), PHGK (Blit), DMSK, Mack, dr thau (Miedz), wizytujący profesor kurczaków (Uniwersytet Jahna Zdobywcy [2 piętro, Budynek Pakowania Krewetek, Genoa]), Primo Octo (Deux), wizytujący profesor przemian blitowospamowodziowych (Al Khali), KCbfJ, zwrotny profesor teorii blitu (Unki), dr thau (Unki), Didimus Supremius (Unki), emerytowany profesor determinizmu substratu blitu (Chubb), kierownik Katedry Blitu i Studiów Muzycznych (Quirmska Pensja dla Młodych Panien), jest tylko jeden profesor Macarona, dr thau (Rosp), dr maus (Chubb), magistaludorum (QIS), octavium (Hons), PHGK (Blit), DMSK, Mack, dr thau (Miedz), wizytujący profesor kurczaków (Uniwersytet Jahna Zdobywcy [2 piętro, Budynek Pakowania Krewetek, Genoa]), Primo Octo (Deux), wizytujący profesor przemian blitowospamowodziowych (Al Khali), KCbfJ, zwrotny profesor teorii blitu (Unki), dr thau (Unki), Didimus Supremius (Unki), emerytowany profesor determinizmu substratu blitu (Chubb), kierownik Katedry Blitu i Studiów Muzycznych (Quirmska Pensja dla Młodych Panien), jeden profesor Bengo Macaroooona, dr thau (Rosp), dr maus (Chubb), magistaludorum (QIS), octavium (Hons), PHGK (Blit), DMSK, Mack, dr thau (Miedz), wizytujący profesor kurczaków (Uniwersytet Jahna Zdobywcy [2 piętro, Budynek Pakowania Krewetek, Genoa]), Primo Octo (Deux), wizytujący profesor przemian blitowospamowodziowych (Al Khali), KCbfJ, zwrotny profesor teorii blitu (Unki), dr thau (Unki), Didimus Supremius (Unki), emerytowany profesor determinizmu substratu blitu (Chubb), kierownik Katedry Blitu i Studiów Muzycznych (Quirmska Pensja dla Młodych Panien), jest tylko jeeedeeen profesor Bengo Macarooonaaa, dr thau (Rosp), dr maus (Chubb), magistaludorum (QIS), octavium (Hons), PHGK (Blit), DMSK, Mack, dr thau (Miedz), wizytujący profesor kurczaków (Uniwersytet Jahna Zdobywcy [2 piętro, Budynek Pakowania Krewetek, Genoa]), Primo Octo (Deux), wizytujący profesor przemian blitowospamowodziowych (Al Khali), KCbfJ, zwrotny profesor teorii blitu (Unki), dr thau (Unki), Didimus Supremius (Unki), emerytowany profesor determinizmu substratu blitu (Chubb), kierownik Katedry Blitu i Studiów Muzycznych (Quirmska Pensja dla Młodych Panien). Ale przecież był chyba na spalonym?

— Jak się zdaje, na to właśnie skarżą się pechowi wojownicy Zjednoczonych — poinformował redaktor. — Zgromadzili się wokół sędziego… Ach, cóż bym dał, żeby być muchą na tej ścianie!

— Tam nie ma ściany, proszę pana.

— Zdaje się… — Redaktor przerwał. — Kto to taki?

— O co chodzi?

— Popatrz na trybuny! Trybuny dla klas wyższych, muszę dodać, na które nie zostaliśmy zaproszeni.

Słońce uprzejmie wykorzystało okazję, by wysunąć się zza chmur i rozległa misa Hippo wyglądała jak wypełniona światłem.

— To ta mikrokolczugowa dziewczyna, proszę pana — stwierdził asystent.

Nawet niektórzy z protestujących graczy Zjednoczonych patrzyli teraz na trybuny. Aż kłuła w oczy, które mimo to za nią podążały.

— Mam jej obrazek na ścianie w sypialni — wyznał asystent.

— Wszyscy jej szukali. — Odkaszlnął. — Podobno nie obciera, wie pan…


* * *

Obecnie wszyscy gracze na boisku, z wyjątkiem nieszczęsnego Charliego Bartona, który doznał zawrotów głowy, tłoczyli się wokół sędziego.

— Powtarzam — tłumaczył były dziekan. — To był absolutnie poprawny gol. Odrobinę nieuprzejmy i na pokaz, jednakże całkowicie się mieści w ramach reguł. Widzieliście, jak trenują chłopcy z Niewidocznych. Gra toczy się szybko. Nie wysyła nikomu sekara z wiadomością, co będzie się działo dalej.

— Elementarnym błędem jest założenie — dał się słyszeć głos rozbrzmiewający nieco niżej — że nawet najmężniejszy strażnik bramki potrafi wytrwać samotnie wobec całej potęgi drużyny przeciwnej.

To był Nutt.

— Panie Nutt, nie powinien pan chyba im tego mówić — upomniał go Ridcully.

Pan Hoggett był wyraźnie przygnębiony.

— Widzę, że musimy się jeszcze wiele nauczyć — stwierdził.

Trev odciągnął Nutta na bok.

— I tutaj zaczyna się robić niedobrze — oświadczył.

— Proszę nie przesadzać, panie Trev. Doskonale sobie radzimy. W każdym razie Bengo sobie radzi.

— Nie patrzę na niego. Patrzę na Andy’ego, a on patrzy na Benga. Oni się nie spieszą. Czekają, aż starzy kopacze wpakują się w paskudną sytuację, a wtedy przejmą grę.

W tym momencie Trev otrzymał krótką lekcję tego, czemu magowie są magami.

— Mam pewną skromną propozycję, jeśli sędzia zechce mnie wysłuchać — odezwał się Ridcully. — Wprawdzie my na Niewidocznym Uniwersytecie jesteśmy całkowitymi nowicjuszami, ale mieliśmy więcej czasu, by opanować tę nową piłkę nożną, niż nasi obecni przeciwnicy. Dlatego proponuję, by oddać im jeden z naszych goli.

— Nie może pan tego zrobić, nadrektorze! — zaprotestował Myślak Stibbons.

— Czemu? Czy to wbrew regułom? — Głos Ridcully’ego nabrał głębi, a ton stał się wyraźnie bardziej pompatyczny. — Pytam pana, czy sportowy duch, przyjaźń i wielkoduszność są wbrew regułom?

Pod koniec tego zdania nadrektor był już słyszalny prawie do samych granic stadionu.

— No więc oczywiście nic tego nie zakazuje. Podobnie jak żaden przepis nie zakazuje prania bielizny w czasie meczu… A to dlatego, że nikt by tego nie zrobił!

— Zgoda, panie Hoggett? Jeden z naszych goli należy do was. Wynik jest zatem równy.

Hoggett jak ogłupiały spoglądał na swoich graczy.

— No więc… Skoro pan nalega…

— Nawet nie chcę słyszeć o odmowie — zapewnił serdecznym tonem Ridcully.

— Na wszystkich bogów, dlaczego on to zrobił? — zdumiał się redaktor naczelny „Pulsu”, kiedy zdyszany goniec przyniósł mu wieści.

— To był niezwykle wspaniałomyślny gest.

— Dlaczego pan to zrobił? — spytał nadrektora Myślak.

— Nie mam nic do ukrycia, Stibbons. Wspaniałomyślny do przesady, taki właśnie jestem. To nie moja wina, że nie wiedzą, iż przewyższamy ich pod każdym względem. Teraz przez resztę meczu nie zdołają o tym zapomnieć.

— To raczej… sprytne, nadrektorze.

— Rzeczywiście, prawda? Jestem całkiem zadowolony. I w dodatku znowu kopiemy pierwsi. Nic dziwnego, że to taka popularna gra.

— To był niezwykle psychologiczny manewr — mówił Nutt do Treva, kiedy wracali do linii bocznej. — Nieco okrutny, być może, ale pomysłowy.

Trev milczał. Zabrzmiał przenikliwy dźwięk gwizdka, a zaraz po nim wrzask sędziego:

— ODROBINA GRADU CI NIE ZASZKODZI, MÓJ CHŁOPCZE! TO ZDROWE I WYJDZIE CI NA DOBRE!

— To magia — zauważył Trev. — Czy powinna się dziać?

— Nie — odpowiedział idący za nim Myślak. — To tylko opanowanie przez ducha.

— W tej grze chodzi przede wszystkim o opanowanie i ducha, panie Trev — dodał Nutt.

Trev spojrzał w stronę trybun. Widział tam migotliwą postać Juliet, ledwie o kilka stóp od samego Vetinariego, mającą po bokach Glendę i Pepe. To się nigdy nie uda, prawda? — pomyślał. Ona i chłopak ze świecowych kadzi?

Nic z tego nie będzie. Nie teraz.

I wtedy Bengo krzyknął i zdawało się, że każdy głos na stadionie przyłączył się do tego wspólnego:

— OOOOOCH!

I znowu zabrzmiał gwizdek.

— Co się stało? — spytał redakcyjny asystent.

— Nie mam pewności. Znowu podali piłkę Macaronie, a potem on się zderzył z dwójką graczy Zjednoczonych i wszyscy padli na ziemię.


* * *

Nutt, który pierwszy dobiegł do leżącego Macarony, spojrzał ponuro na Treva.

— Przemieszczone obie rzepki — powiedział. — Niech dwóch ludzi zniesie go z boiska i dostarczy do Lady Sybil.

Były dziekan zmierzył graczy wzrokiem.

— Cóż się tu wydarzyło, panie Shank? — zapytał. Pot kapał mu z brody.

Andy na moment uniósł palec do grzywki.

— No więc, proszę pana, pędziłem naprzód, żeby zgodnie z regułami zatrzymać pana Macaronę. Nie miałem pojęcia, że Jimmy Łyżka, ten tutaj, wpadł na taki sam pomysł i nadbiegał od drugiej strony, i nagle wszyscy leżeliśmy razem i toczyliśmy tyłki przez czubki, przepraszam za mój klatchiański.

Trev spojrzał na niego gniewnie.

Twarz Andy’ego zdradzała wszystko. Kłamał. Wiedział, że kłamie. Wiedział, że wszyscy inni wiedzą, że kłamie, i się nie przejmował. Właściwie sytuacja go nawet bawiła. A buty Andy’ego wydawały się tak ciężkie, że można by zacumować do nich łódź.

— Złapali go jak mięso w sandwiczu — poskarżył się sędziemu Trev.

— Możesz to jakoś uzasadnić, młody człowieku?

— No przecież widzi pan, co się stało temu biedakowi.

— No tak, ale czy masz jakiś dowód zmowy?

Trev spojrzał tępo.

— Możesz udowodnić, że specjalnie się umówili? — podpowiedział szeptem Nutt.

— Ktokolwiek coś wie? — spytał sędzia, patrząc na graczy. Nikt nic nie wiedział. Trev zastanawiał się, ilu mogłoby wiedzieć, gdyby nie fakt, że Andy, niewinny jak rekin, stał obok. — Jestem tu sędzią, panowie, i mogę osądzać tylko to, co widziałem. A nie widziałem nic.

— Tak, bo specjalnie o to zadbali — przekonywał Trev. — Zresztą niech pan posłucha publiczności! Oni wszyscy widzieli!

— Popatrz, mają buty, którymi można korę zdzierać — zaprotestował Ridcully.

— Istotnie, Mustrumie, to znaczy panie kapitanie, przepraszam. Ale jak dotąd nie ma reguł stanowiących, jakie buty można nosić, natomiast takie buty były tradycyjnie używane w meczach kopania piłki.

— To narzędzia mordu!

— Doskonale rozumiem, do czego zmierzasz, ale czego właściwie ode mnie oczekujesz? — spytał Henry. — Mam podejrzenie, że jeśli teraz przerwę mecz, ty i ja nie wyjdziemy stąd żywi, bo nawet jeśli uda nam się ujść przed gniewem tłumu, to z pewnością nie przed gniewem Vetinariego. Mecz będzie kontynuowany. Niewidoczni Akademicy mogą wystawić rezerwowego gracza, a ja… niech popatrzę… — Wyjął notes. — A tak. Przyznaję wolne kopnięcie z tego miejsca, gdzie nastąpiło owo nieszczęśliwe zdarzenie. Chcę też dodać, że będę bacznie obserwował przyszłe takie „wypadki”. Panie Hoggett, mam nadzieję, że wyjaśni pan to dobitnie swojej drużynie.

— Nie, to przegięcie! — wykrzyknął Trev. — Zdjęli naszego najlepszego gracza, a pan pozwala im odejść z uśmiechem?

Ale sędzią był przecież dawny dziekan, człowiek zaprawiony w bezpośrednich starciach z Mustrumem Ridcullym. Spojrzał zimno na Treva, po czym demonstracyjnie zwrócił się do nadrektora.

— Mam nadzieję, kapitanie, że zechce pan przypomnieć swoim zawodnikom, iż moje decyzje są ostateczne. Zarządzam pięć minut przerwy, by mógł się pan tym zająć, i niech paru z was zniesie z boiska biednego profesora Macaronę. Rozejrzyjcie się też za jakimś lekarzem.

— Akurat ma pan tu takiego! — zahuczał głos za jego plecami.

Odwrócili się wszyscy. Potężna postać w cylindrze, z niewielką walizeczką w ręku, skinęła im głową.

— Doktor Lawn… — zdziwił się Ridcully. — Nie spodziewałem się pana tu spotkać.

— Naprawdę? Za skarby świata nie opuściłbym tego meczu. No dobra, zaciągnijcie go do tamtego rogu, to go obejrzę. Rachunek wyślę do pana, Mustrumie.

— Może woli go pan przenieść w jakieś spokojniejsze miejsce? — zaproponował sędzia.

— Nie ma obawy. Chcę widzieć mecz.

— Ujdzie im to na sucho — stwierdził Trev, kiedy wracali za linię. — Wszyscy wiedzą, że ujdzie im to na sucho.

— Nadal mamy resztę drużyny, panie Trev — odparł Nutt, sznurując buty. Oczywiście, sam je sobie uszył. Wyglądały jak rękawiczki na stopy. — I mnie, oczywiście. Jestem pierwszym rezerwowym. Obiecuję, że się bardzo postaram, panie Trev.


* * *

Dla bibliotekarza było to jak dotąd nudne popołudnie, prócz jednej krótkiej chwili w pełnym blasku. Między słupkami nic się właściwie nie działo i zaczynał być głodny, a zatem z radością zaobserwował obecność przed bramką dużego banana. Później zgodzono się, że tajemniczo pojawiający się owoc w kontekście meczu powinien być przyjmowany z pewną ostrożnością. Bibliotekarz jednak był głodny, a przed nim leżał banan, więc metafizyka sytuacji wyglądała na solidną.

Zjadł go.

Glenda na trybunie zastanawiała się, czy jest jedyną osobą, która zauważyła ten żółty owoc w czasie lotu, a potem zobaczyła patrzącą ku niej z tłumu, szeroko uśmiechniętą panią Atkinson, matkę Toshera, która sama była rodzajem broni niekierowanej. Każdy, kto kiedykolwiek przebywał w Ścisku, znał ją jako wykonawczynię wszelkiego rodzaju pomysłowych ataków. Zawsze uchodziły jej na sucho, ponieważ nikt w Ścisku nie uderzyłby starszej pani, zwłaszcza stojącej obok Toshera.

— Przepraszam — powiedziała Glenda i wstała. — Muszę zejść tam na dół, ale zaraz.

— Nie ma szans, skarbie — stwierdził Pepe. — Stoją ramię przy ramieniu. Półtora Ścisku.

— Uważaj na Juliet — rzuciła Glenda. Wychyliła się i stuknęła najbliższego widza w ramię. — Muszę jak najszybciej dostać się na dół. Pozwoli pan, że przeskoczę?

Spojrzał poza nią na błyszczącą postać Juliet. — Jasna sprawa, jeśli twoja koleżanka da mi całusa.

— Nie, ale ja mogę.

— Ehm, nie rób sobie kłopotu, panienko, ale schodź. Daj rękę.

Zejście okazało się rozsądnie szybkie. Przekazywano ją sobie z rąk do rąk do wtóru licznych sprośnych żartów, przyjaznych wygłupów oraz — ze strony Glendy — głębokiej satysfakcji, że włożyła swoje najobszerniejsze i najbardziej nieprzenikliwe majtki[23].

Potem, łokciami i kopniakami torując sobie drogę, dotarła do gola w chwili, gdy banan właśnie został pochłonięty. Stanęła zdyszana przed bibliotekarzem, a on uśmiechnął się do niej szeroko, przez chwilę jakby się zamyślił i runął na plecy.

Na trybunie lady Margolotta zwróciła się do Vetinariego.

— Czy to element gry?

— Obawiam się, że nie.

Lady Margolotta ziewnęła.

— Ale przynajmniej nie jest tak nudno. Więcej czasu poświęcają dyskusjom niż grze.

Vetinari uśmiechnął się lekko.

— Owszem, madame. Wygląda na to, że piłka nożna jest całkiem podobna do dyplomacji: krótkie okresy walki, a po nich długie okresy negocjacji.

Glenda trąciła bibliotekarza.

— Halo! Dobrze się pan czuje? — Słyszała tylko bulgotanie. Zwinęła dłonie przy ustach. — Ludzie… eee, ktokolwiek niech tu przyjdzie!

Przy kolejnym chórze gwizdów oraz — ponieważ było to Ankh-Morpork — także wiwatów, ruchomy komitet — czyli to, w co obecnie zmienił się mecz — pospieszył do gola Niewidocznych Akademików.

Загрузка...