— Ktoś cisnął mu banana, wiem, kto to zrobił, i myślę, że był zatruty — jednym tchem wyrzuciła z siebie Glenda.
— Bardzo ciężko oddycha — zauważył Ridcully, całkiem niepotrzebnie, gdyż od chrapania dygotała bramka. Przyklęknął i przytknął ucho do piersi bibliotekarza. — Nie wydaje mi się, żeby został otruty.
— A to czemu, nadrektorze? — zdziwił się Myślak.
— Ponieważ gdyby ktokolwiek otruł naszego bibliotekarza, to choć z natury nie jestem człowiekiem pamiętliwym, postarałbym się, aby uniwersytet wytropił truciciela wszelkimi dostępnymi metodami thaumicznymi, mistycznymi i okultystycznymi, a potem uczynił jego życie nie tylko tak strasznym, jak potrafi to sobie wyobrazić, ale tak strasznym, jak ja potrafię sobie wyobrazić. I możecie mi wierzyć, panowie, że zacząłem już nad tym pracować.
Myślak rozejrzał się i zauważył Rincewinda.
— Profesorze Rincewind… Był pan… to znaczy jest pan jego przyjacielem. Nie mógłby mu pan wetknąć palców w gardło albo co?
— Raczej nie — odparł Rincewind. — Jestem bardzo przywiązany do moich palców i lubię myśleć, że one też są przywiązane do mnie.
Tłum huczał coraz głośniej. Ludzie przyszli tu oglądać mecz, nie debatę.
— Ale doktor Lawn wciąż tu jest — przypomniał Rincewind. — Zarabia na życie wtykaniem ręki w różne otwory. Ma talent.
— Rzeczywiście — przyznał sędzia. — Może skłonimy go do przyjęcia kolejnego pacjenta. — Zwrócił się do Ridcully’ego. — Musicie wprowadzić następnego rezerwowego.
— To będzie Trevor Likely — stwierdził nadrektor.
— Nie! — wykrzyknął Trev. — Obiecałem mamie!
— Myślałem, że należysz do drużyny — rzekł Ridcully.
— No tak, proszę pana. Tak jakby… pomagam i w ogóle… Obiecałem mamie, kiedy zginął tato. Wiem, że byłem na liście, ale kto mógł pomyśleć, że tak się to skończy?
Ridcully popatrzył w niebo.
— No cóż, panowie, wydaje mi się, że nikogo nie można prosić, by złamał obietnicę daną matce staruszce. Byłaby to zbrodnia ohydniejsza niż morderstwo. Musimy grać z dziesięcioma ludźmi. Trzeba będzie jakoś sobie radzić.
W rozklekotanej budce redaktor naczelny „Pulsu” chwycił notatnik.
— Schodzę na dół — oświadczył. — Siedzenie tutaj, na górze, jest bez sensu.
— Idzie pan na boisko?
— Tak. W ten sposób przynajmniej będę wiedział, co się dzieje.
— Nie wydaje mi się, żeby sędzia na to pozwolił.
— Nie zagrasz, Trev? — spytała Glenda.
— Przecież ci mówiłem! Ile razy mam jeszcze ludziom powtarzać? Obiecałem mamie!
— Ale należysz do drużyny, Trev.
— Obiecałem mamie.
— Na pewno by zrozumiała.
— Łatwo ci mówić. Ale nigdy się nie dowiemy, prawda?
— Niekoniecznie — zabrzmiał pogodny głos.
— O, witam, doktorze Hix! — zawołała Glenda.
— Trudno było nie słyszeć waszej rozmowy. I gdyby pan Likely wyjawił mi, gdzie leży jego matka, a sędzia dał nam nieco swobody względem czasu, byłoby możliwe…
— Żadnych łopat w pobliżu mamy! — wrzasnął Trev. Łzy pociekły mu po policzkach.
— Wszyscy to rozumiemy, Trev — zapewniła Glenda. — Ze starymi matkami zawsze są problemy — dodała, nie myśląc właściwie, co mówi. — Jestem przekonana, że Juliet też zrozumie.
Wzięła go za rękę i wyciągnęła poza boisko. Trev miał rację. Wszystko zaczynało iść źle. Optymistyczna wiara z początku meczu szybko się rozwiewała.
— Oddał im pan jednego gola, nadrektorze — przypomniał Myślak, gdy on i Ridcully ustawili się do kolejnego starcia.
— Mocno wierzę w pana Nutta w bramce — odparł Ridcully. — I pokażę im, co spotyka ludzi, którzy próbują otruć maga.
Zadźwięczał gwizdek.
— PADNIJ I DWADZIEŚCIA POMPEK! Przepraszam, panowie, naprawdę nie rozumiem, czemu to powiedziałem…
Ludzi, którzy próbują otruć maga, spotyka — przynajmniej na krótką metę — tyle, że zyskują przewagę w meczu. Brak profesora Macarony okazał się ciosem śmiertelnym. Macarona był filarem, na którym opierała się strategia uniwersytetu. Rozzuchwaleni Zjednoczeni rzucili się do boju.
Mimo to, jak uznał redaktor naczelny „Pulsu”, który leżał obok swojego ikonografa tuż przy linii boiska, magom udawało się utrzymać pole. Pisał jak najszybciej, starając się ignorować rzadki deszcz bezustannie rzucanych na boisko opakowań po zapiekankach, pustych papierowych torebek, skórek od bananów, a od czasu do czasu także butelek po piwie. Kto teraz miał piłkę? Przyjrzał się kolumnie numerów, które zdążył sobie zapisać… Aha, no tak… Zjednoczeni przebili się na połowę boiska Niewidocznych, a tam biegł Andy Shank, człowiek pod każdym względem nieprzyjemny i… to chyba nie jest normalna procedura piłkarska… inni gracze utworzyli mur wokół niego, tak że biegł otoczony jakby żywą barierą. Nawet inni członkowie drużyny nie wiedzieli chyba, co się dzieje, jednak pan Shank zdołał wykonać całkiem przyzwoity strzał, fachowo pochwycony przez… pana Nutta.
Redaktor spojrzał w swoje zapiski… Tak, to ten ork.
Dopisał jeszcze: „który najwyraźniej bardzo sprawnie chwyta duże, okrągłe przedmioty”. Potem jednak zawstydził się i to wykreślił. Mimo miejsca, gdzie teraz leżymy, uznał, nie jesteśmy prasą brukową.
Ork.
Nutt zatańczył tam i z powrotem przed bramką, szukając kogoś na pozycji, gdzie mógłby jakoś wykorzystać piłkę.
— Nie możesz tak czekać cały dzień, orku — powiedział Andy stojący tuż przed nim. — Niedługo musisz ją puścić, orku. Nikt ci teraz nie pomoże, orku. Podobno masz szpony. Pokaż nam szpony, orku. Rozprujesz piłkę.
— Wydaje mi się, że jest pan człowiekiem dręczonym przez wiele nierozwiązanych problemów.
— Co?
Nutt kopnął piłkę ponad głową Andy’ego i gdzieś w tłumie, który o nią walczył, rozległo się chrupnięcie, a po nim wrzask, po którym zabrzmiał gwizdek, po którym zabrzmiało skandowanie. Zaczęło się gdzieś w rejonie pani Atkinson, ale szybko obejmowało cały stadion:
— Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork! Ork!
Ridcully podniósł się na nogi i stanął chwiejnie.
— Ci dranie mnie załatwili, Henry! — wrzasnął głosem, który był ledwie słyszalny wśród krzyku. — Kolano! Przeklęte kolano!
— Kto to zrobił? — zapytał sędzia.
— Skąd mam wiedzieć? To piekielna haratanina, całkiem jak dawne mecze! I zrób coś, żeby przestali tak krzyczeć! Nie chcemy słuchać czegoś takiego!
Nadrektor Henry podniósł megafon do ust.
— Panie Hoggett!
Kapitan Zjednoczonych przecisnął się przez ciżbę. Wydawał się bardzo zażenowany.
— Nie panuje pan nad swoimi fanami?
Hoggett wzruszył ramionami.
— Przykro mi, proszę pana, ale co mogę zrobić?
Henry rozejrzał się po Hippo. Co ktokolwiek mógłby zrobić? To był motłoch. Ścisk. Nikt nim nie kierował. Nie miał tyłka do skopania, dłoni do uderzenia linijką ani nawet adresu. Po prostu był tam i krzyczał, bo wszyscy krzyczeli.
— W takim razie może panuje pan przynajmniej nad własną drużyną? — zapytał.
Ku jego zaskoczeniu Hoggett spuścił głowę.
— Nie całkiem, proszę pana. Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda.
— Jeszcze jeden taki wypadek, a przerwę mecz. Sugeruję, Mustrumie, żebyś opuścił pole gry. Kto jest rezerwowym kapitanem?
— Ja! — odparł Ridcully. — Ale w tej sytuacji mianuję moim zastępcą pana Nobbsa.
— Ale nie Nobby’ego Nobbsa?! — wykrzyknął były dziekan.
— Żadnego pokrewieństwa — zapewnił niezwykle pospiesznie pedel Nobbs.
— No, wreszcie jakiś dobry wybór — westchnął Trev. — Nobbs jest w głębi serca kopaczem.
— Ale miało nie być tego rodzaju kopania — stwierdziła Glenda. — I wiesz co? — dodała, podnosząc głos, by usłyszał ją wśród żelaznego ryku tłumu. — Cokolwiek myśli stary dziekan, nie może teraz przerwać gry. Stadion wyleci w powietrze!
— Tak myślisz?
— Posłuchaj tylko… Tak, myślę, że powinieneś się stąd wynieść.
— Ja? Nie ma szans.
— Ale mógłbyś się na coś przydać i wyprowadzić Juliet. Wystarczy do Vimesa i jego ludzi. Założę się, że czekają zaraz za bramą. Zrób to teraz, póki jeszcze możesz zejść ze schodów. Nie dasz rady, kiedy znów zaczną grać.
Kiedy odszedł, przez nikogo niezauważona Glenda przeszła do linii końcowej, do niewielkiego obszaru, gdzie doktor Lawn trzymał straż nad swoimi pacjentami.
— Przyniósł pan ze sobą tę małą walizeczkę, którą zwykle pan nosi?
— Tak.
— Chyba będzie panu potrzebna większa. Jak się czuje profesor Macarona?
Profesor leżał na wznak i z wyrazem spokojnej radości na twarzy patrzył w niebo.
— Poradziłem z nim sobie dość łatwo — wyjaśnił doktor. — Chociaż w najbliższym czasie na pewno nie zagra. Dałem mu odrobinę czegoś na poprawę nastroju. Poprawka: dałem mu dużo czegoś na poprawę nastroju.
— A bibliotekarz?
— Ściągnąłem dwóch chłopaków, żeby mi pomogli odwrócić go głową w dół. Mocno wymiotował. Wciąż jest trochę zamroczony, ale chyba nie będzie z nim źle. Rzygał jak papuga[24].
— Nie tak to powinno wyglądać, wie pan — rzekła Glenda, czując, że powinna bronić piekielnej harataniny.
— Zwykle nie wygląda — przyznał doktor.
Obejrzeli się, słysząc zmianę tonacji hałasu. Rozmigotana Juliet schodziła po schodach, a cisza podążała za nią jak zakochany kundel. Podobnie jak Pepe oraz uspokajający ogrom madame Sharn, która mogła posłużyć za dogodną barykadę, gdyby Hippo zmieniło się we wrzący tygiel. W porównaniu z nią wlokący się z tyłu Trev wyglądał jak spóźniona refleksja.
— No dobrze, moja droga, o co tu chodzi? — zapytał Pepe.
— Nigdzie nie pójdę — oświadczyła Juliet. — Nie, dopóki Trev jest tutaj. Pepe mówi, że on wygra ten mecz.
— Mówiłeś coś takiego? — zdziwiła się Glenda.
— On wygra. — Pepe mrugnął porozumiewawczo. — Ma w dłoni gwiazdę. Chcesz zobaczyć, jak to robi, panienko?
— Co ty kombinujesz? — burknął gniewnie Trev.
— Och, jestem trochę iluzjonistą. Albo może wróżką chrzestną.
— Pepe szerokim gestem wskazał cały stadion. — Widzisz tych ludzi? Ich przodkowie wrzeszczeli, by zobaczyć zabijających się nawzajem ludzi albo bestie rozdzierające na strzępy porządnych gości. Ludzi z włóczniami walczących z ludźmi z sieciami i tego rodzaju paskudne widowiska.
— A co niedzielę organizują tu wozowe wyprzedaże — dodała Glenda.
— Zawsze było tak samo — stwierdził Pepe. — To jedna wielka istota. Nigdy nie umiera. Plącze i wrzeszczy, kocha i nienawidzi przez pokolenia. Nie można jej oswoić ani powstrzymać. Tylko dla ciebie, moja panno, i dla duszy pana Treva mam zamiar rzucić jej kość. To potrwa moment.
Jego szczupła, nieco pajęcza sylwetka zniknęła na schodach w chwili, gdy rozległ się gwizdek. Glenda rozpoznała wykopującego piłkę pedla Nobbsa — ale Ridcully popełnił błąd, zakładając, że ktoś tak wielki jak on jest też tak samo mądry. Wtedy bowiem się zaczęło — znowu wróciła dawna gra. Zjednoczeni pędzili po boisku, a starzy kopacze odsuwali się z drogi armii Andy’ego, sunącej w stronę gola Akademików. Kopniak trafił Nutta w pierś, uniósł w powietrze i cisnął w głąb bramki. Zabrzmiał gwizdek, zaraz potem:
— NIE DOTYKAJ TEGO, CHŁOPCZE, NIE WIESZ, GDZIE TO BYŁO WCZEŚNIEJ! — A następnie: — Naprawdę bardzo za to przepraszam, nie wiem, czemu tak się dzieje.
A później… absolutna cisza. Którą przerwał czyjś głos:
— Likely. Likely! Likely!
Odezwał się na trybunie, mniej więcej w miejscu, gdzie zniknął Pepe.
Bestia zapomniała nazwy „ork”, ale bez wątpienia pamiętała nazwisko „Likely”, którym tak często się karmiła, które zrodziła i pożarła, nazwisko będące samą piłką nożną, sercem bestii. A tutaj, na tym stadionie, to nazwisko było jak zaklęcie.
— LIKELY! LIKELY! LIKELY!
Nie było chyba dorosłego mężczyzny, który go nie widział przy piłce. Był legendą. Nawet po tylu latach jego nazwisko przecinało inne więzy lojalności. O nim opowiadało się swoim wnukom. Mówiło się, jak leżał na ulicy, jak krwawił, może też jak zanurzyło się chusteczkę w jego krwi i zachowało na pamiątkę.
— Likely! — zaintonował baryton madame Sharn.
— Likely — wyszeptała Glenda, a potem krzyknęła: — LIKELY!
Widziała drobną postać biegnącą wzdłuż szczytu trybun. Za nią rodziło się skandowanie.
Łzy ciekły Trevowi po twarzy. Glenda bezlitośnie spojrzała mu prosto w oczy.
— Likely! Likely!
— Ale mama… — szlochał Trev.
Wtedy Juliet pochyliła się i pocałowała go, i na moment łzy stały się srebrem.
— Likely?
Trev zaciskał i prostował palce, słuchając ryków tłumu. Potem tak jakby wzruszył ramionami. Z kieszeni kurtki wyjął swoją puszkę i wręczył ją Glendzie. Odwrócił się w stronę boiska.
— Przepraszam, mamo — powiedział, zdejmując kurtkę. — Ale to jest piłka. Tylko że nawet nie mam koszulki.
— O tym pomyśleliśmy, kiedy były szyte — uspokoiła go Glenda. Wyjęła jedną z głębin swojej torby.
— Numer cztery… To numer mojego ojca.
— Tak — przyznała Glenda. — Wiemy. Posłuchaj, jak krzyczą.
Trev wyglądał jak ktoś, kto rozpaczliwie szuka szansy ucieczki.
— Nigdy nawet nie trenowałem z nową piłką. Przecież mnie znasz, zawsze miałem puszkę.
— To piłka. Tylko piłka — pocieszył go Nutt. — Od razu pan się zorientuje, o co chodzi.
Podszedł były dziekan.
— No cóż, to bardzo piękna scena z odrobiną właściwego patosu, panie i panowie, ale pora już wznowić mecz, więc byłbym wdzięczny, gdyby wszyscy niegrający wyszli poza linie.
Musiał krzyczeć, by usłyszeli go ponad skandowaniem tłumu. Trev zostawił Nutta przy golu.
— Proszę się nie martwić, panie Trev. — Ork uśmiechnął się szeroko. — Kiedy ja bronię, a pan strzela, nie możemy przegrać. Drugi raz już mnie tak nie dostaną. — Zniżył głos i chwycił Treva za ramię. — Kiedy na tym końcu zrobi się gorąco, proszę pędzić jak smród do tamtego, a ja dopilnuję, żeby pan dostał piłkę.
Trev kiwnął głową i do wtóru entuzjastycznego ryku tłumu wszedł na murawę.
Redaktor „Pulsu” opisywał to później tak:
W tym momencie Zjednoczeni poczuli chyba, że mają działającą strategię, i wszystkie siły pchnęli na połowę Akademików, do bójki, nad którą sędzia najwyraźniej nie potrafił zapanować.
Dzielny ork, strażnik gola, także dobrze pojął swoją lekcję i dwa lub trzy razy uratował sytuację wspaniałymi obronami; przy którejś kopnął piłkę — naszym zdaniem — prosto w głowę jednego z kłębiących się przeciwników, ogłuszając go, a potem chwytając odbitą piłkę, którą rzucił sobie na but i posłał daleko na drugą połowę, gdzie Trevor Likely, syn słynnego piłkarskiego bohatera, pognał na łeb, na szyję w stronę gola. Siedział tam, pan Charlie Barton, któremu dostarczono krzesło, stolik, obiad oraz dwóch rosłych obrońców, a ich funkcją było najwyraźniej dopilnowanie, by nikt nie przeszedł.
Na całym stadionie zamilkły oddechy, gdy młody paladyn wystrzelił potężnie, niestety chybiając o kilka cali; piłka wstrząsnęła jedynie drewnem bramki i odbiła się w stronę obrońców. Niezrażony Likely ograł ich niczym człowiek opętany i znowu podniósł się duch, kiedy obaj obrońcy weszli sobie wzajemnie w drogę w stopniu dostatecznym, by chłopak mógł kopnąć raz jeszcze, a skórzana kula ze świstem pomknęła ku wyznaczonemu celowi.
Wasz korespondent jest przekonany, że nawet kibice Zjednoczonych jęknęli razem ze wszystkimi, kiedy strzał znowu nie trafił tam, gdzie powinien. Tym razem piłka odbiła się niemal do stóp H. Capsticka, który nie tracąc czasu, posłał ją z całych sił na połowę Akademików, zanim zdążyła narobić większych szkód.
I znowu niestrudzony pan Nutt odparł kilka ataków, podczas gdy żałosne resztki obrony chłopców z Uniwersytetu wykazały, że sprawność w używaniu czarodziejskiej różdżki nie na wiele się przyda, jeśli człowiek nie potrafi używać nóg.
W tym momencie mistrz czarnych sztuk, dr J. Hix, został usunięty z boiska, kiedy wielokrotnie powtarzany okrzyk widzów „Co to za łajdak w czarnym?!” zwrócił uwagę sędziego na jego próby dokonania zamachu na F. Brisketa z cieszących się złą sławą Chłopców Brisketów, przy użyciu wysysającego dusze sztyletu Zabójczej Wampirzej Królowej Pająków. Który, jak wyszło na jaw, nie był magiczny ani też wykonany z żelaza; okazał się jedną z licznych zabawek dostępnych w sklepie Boffo — najlepsze kostiumy i sztuczki, przy ulicy Dziesiątego Jajka. Wykrzykując najwyraźniej przerażające klątwy na temat statutu uczelni, dr Hix musiał być siłą zwleczony z boiska przez członków własnej drużyny, pozostawiając naszych walecznych magów w jeszcze bardziej uszczuplonym stanie, prawdopodobnie żałujących, że nie mają czarodziejskiego dywanu, by ich stamtąd zabrał.
Tyrada doktora Hiksa i jego próby pociągnięcia za sobą murawy zyskały im przynajmniej trochę czasu. Glenda wbiegła na boisko i podeszła do rozczochranego, załamanego Treva.
— Co się stało, Trev? — spytała. — Miałeś gola przed sobą. Miałeś go już w ręku, no, w każdym razie na bucie.
— Ona nie robi tego, czego od niej chcę.
— Powinieneś ją zmusić, żeby robiła. To tylko piłka.
— No tak, próbuję się nauczyć, ale tyle się dzieje…
— No, w każdym razie prawie ci się udało. Jeszcze nie przegraliśmy. To dopiero pierwsza połowa.
Kiedy drużyny wróciły do gry, redaktor „Pulsu” napisał:
Gracze w szpiczastych kapeluszach odzyskali nieco ducha, a kapitan Nobbs poprowadził skoordynowany atak, próbując po raz kolejny przeszkodzić Charliemu Bartonowi w spożywaniu obiadu. Jednak ku powszechnemu zdumieniu syn Dave’a Likelyego nadal wydawał się tylko pobieżnie zaznajomiony ze sztuką strzelania goli. Sprawiał wrażenie, jakby jedyną szansą wprowadzenia piłki do bramki było dla niego zapakowanie jej i przesłanie pocztą.
I wtedy, ku powszechnemu zaskoczeniu, zespół okultystyczny wykazał, że lepiej gra w bilard niż w piłkę. Kolejny z potężnych, ale niecelnych strzałów Likelyego raz jeszcze odbił się od bramki i piłka trafiła w głowę profesora Rincewinda, który w owej chwili biegł w przeciwnym kierunku.
Znalazła się poza bramką, zanim ktokolwiek, nie wyłączając Charliego, zdążył się zorientować.
To zyskało drużynie oklaski, ale tylko dlatego że mecz — w naszej opinii — zaczął przypominać teatralną komedię. Niestety, nie było nic komicznego w fakcie, że w różnych częściach Hippo wybuchały bójki między rywalizującymi grupami kibiców, bez wątpienia zainspirowane niektórymi żenującymi występami na boisku.
Kiedy obie drużyny przeszły lub pokuśtykały na miejsca, sędzia wezwał do siebie kapitanów.
— Panowie, nie jestem pewien, co tu właściwie robimy, ale jestem absolutnie pewien, że nie jest to prawdziwa piłka nożna i w późniejszym terminie spodziewam się dochodzenia. A tymczasem, zanim znów ktoś zostanie zraniony, a w szczególności zanim tłum zacznie demolować stadion, informuję, że najbliższy trafiony gol będzie ostatnim, mimo że nie zakończyła się jeszcze pierwsza połowa. — Spojrzał znacząco na Hoggetta. — Mam szczerą nadzieję, że niektórzy gracze zajrzą do swych sumień. Jeśli wolno mi ukuć takie powiedzenie, panowie, tak czy siak, gramy do nagłej śmierci. Dam wam kilka minut, żebyście przekazali to swoim zespołom.
— Bardzo pana przepraszam. — Hoggett rozejrzał się po boisku. — Niektórzy z moich chłopców nie są tymi, których bym wybrał, jeśli rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. Ale zaraz im nagadam.
— Moim zdaniem byłoby to skuteczne jedynie wtedy, gdyby równocześnie tłukł ich pan młotkiem, panie Hoggett. Przynoszą wstyd drużynie. Czy pan również mnie zrozumiał, panie Nobbs?
— Myślę, że chcielibyśmy grać dalej. Nigdy nie mów umrzyj.
— Także nie chcę tu widzieć nikogo umierającego, ale jak podejrzewam, pańska prośba o dodatkowy czas gry wynika z nadziei, że pan Likely nauczy się grać w piłkę. Obawiam się jednak, że nie nastąpi to nawet za miesiąc samych niedziel.
— No tak, ale czy mógłby pan… — zaczął Hoggett.
— Panie Hoggett, powiedziałem… Jestem sędzią, to znaczy, że w tej chwili jestem tu kimś najbliższym bogów.
„Jestem tu kimś najbliższym bogów”… Słowa powróciły jak echo. Ciszej. Jaśniej. Rozejrzał się.
— Czy ktoś coś mówił?
„Kimś najbliższym bogów”. A potem zabrzmiał dźwięk podobny do „gloing!”. Ale przecież nadal trzymał piłkę w dłoniach, prawda? Przyjrzał się jej uważnie. Czy tylko jemu się zdawało, czy naprawdę coś pojawiło się w powietrzu? Coś… w powietrzu… jak srebrzystość pięknych zimowych dni.
Trev wykonał krępująco niezgrabny bieg w miejscu i czekał. Kiedy uniósł wzrok, zobaczył przed sobą Andy’ego Shanka.
— Twój kochany tatuś chyba w grobie się przewraca — powiedział wesoło Andy.
— Znam cię, Andy — odparł Trev ze znużeniem. — Wiem, co robisz. Zapędzasz w kąt jakiegoś biedaka i drażnisz go, aż się wkurzy, więc potem się okazuje, że to on zaczął, tak? Ze mną ci to nie wyjdzie, Andy.
— Z tobą jakoś nikomu nic nie wychodzi, nie?
— Nie słucham cię, Andy — oświadczył Trev.
— Myślę, że słuchasz.
Trev westchnął.
— Obserwowałem cię. Ty i twoi kumple jesteście piekielnymi mistrzami we wciskaniu buta, kiedy sędzia nie patrzy. A czego nie zobaczy, z tym nic nie może zrobić.
Andy zniżył głos.
— Ale ja mogę coś zrobić z tobą, Trev. Nie wyjdziesz stąd, przysięgam. Wyniosą cię.
Rozległ się gwizdek, a po nim niepowstrzymane:
— KAŻDY CHŁOPIEC, KTÓRY NIE PRZYNIÓSŁ STROJU, BĘDZIE GRAŁ W MAJTKACH!
— Nagła śmierć! — zaklął były dziekan.
Drużyny się zwarły. Andy wynurzył się z piłką przy nodze i swoją gwardią niehonorową po bokach.
Myślak Stibbons, na torze ich ruchu, wyliczył bardzo szybko całkiem sporo rzeczy, takich jak prędkość, kierunek wiatru i prawdopodobieństwo fizycznego wdeptania w murawę. Mimo to podjął próbę, ale po kolizji skończył, leżąc na plecach. Jak to określił redaktor naczelny „Pulsu”: w tej scenie przerażenia, przygnębienia i pohańbienia tylko samotny obrońca Nutt stanął Zjednoczonym na drodze do zwycięskiego gola…
I nagle tuż za jego plecami rozległ się ryk. Nutt nie odważył się odwrócić głowy, ale ktoś wylądował na szczycie bramki, aż się zatrzęsła, potem opadł na ziemię i wielkim, zrogowaciałym kciukiem dał do zrozumienia, że pomoc pana Nutta nie jest już wymagana. Bibliotekarz miał na wargach zaschniętą zieloną skorupę, ale nic nie mogło zdusić ogni w jego oczach.
W tym momencie, według redaktora naczelnego „Pulsu”:
Pozornie wcale niezdziwiony powrotem słynnego uniwersyteckiego człowieka puszczy, Shank podjął kolejną próbę zdobycia zwycięskiego gola. Bibliotekarz powstrzymał ją jednakże jedną ręką i bez wysiłku cisnął piłkę na połowę Zjednoczonych. W tej grze o wszystko wydawało się nam, że każdy gracz na boisku ściga piłkę, jakby byli gromadą chłopców goniących po ulicy za tradycyjną puszką. Jednakowoż pan Nobbs, którego — jak nas zapewniono — nie łączy żadne pokrewieństwo, zdołał uzyskać dość miejsca, by pechowemu panu Likelyemu dać szansę podjęcia kolejnej próby podążenia śladami ojca. Próba nie powiodła się o szerokość — w naszej ocenie — jednej czwartej cala, a piłkę chwycił Duży Chłopiec Barton, który natychmiast runął, krztusząc się, albowiem — jak rozumiemy — aby uwolnić ręce, wcisnął sobie do ust zbyt wielką porcję zapiekanki.
— Nie powinno tak być — powiedziała Glenda, a myśl odbiła się echem w jej głowie: Nie powinno tak być. — Trev musi wygrać, nie ma innej możliwości.
Głos powrócił znowu… Czy można słyszeć echo we własnej głowie? — zastanowiła się. Oni przegrają, pomyślała potem. Przegrają, bo Andy wie, jak łamać reguły.
Reguły.
„Ja jestem regułami”.
Rozejrzała się, ale oprócz doktora i jego jęczących lub — w przypadku Ridcully’ego — przeklinających podopiecznych nie było w pobliżu nikogo poza Juliet, która obserwowała mecz ze swym zwykłym lekkim uśmieszkiem.
— Wielkie nieba! Przecież musi tylko zdobyć jednego gola — stwierdziła Glenda.
„Ja jestem golem”, odezwał się cichy głos znikąd.
— Słyszałaś to?
— Co? — spytała Juliet. Odwróciła się i Glenda zobaczyła, że płacze. — Trev przegra…
„Ja jestem piłką”.
Głos dobiegał z jej kieszeni. Sięgnęła tam i wyjęła puszkę Treva.
Doktor Lawn jęknął tylko i pobiegł na boisko ku czkającemu Charliemu (jak to później opisał „Puls”). Glenda ruszyła za nim i dogoniła pana Nobbsa.
— Jeśli chce pan jeszcze kiedyś w życiu dostać kubek herbaty i kawałek ciasta, panie Nobbs, kopnie pan piłkę do mnie. Zobaczy mnie pan bez trudu, bo będę wrzeszczeć i głupio się zachowywać. Rób pan, co mówię, jasne?
„Rób, co mówi, jasne?” — usłyszała echo swoich słów.
— I co panienka zrobi? Rzuci ją z powrotem?
— Coś w tym rodzaju — odparła Glenda.
— I co komu z tego przyjdzie?
— Tyle że wygracie mecz. Właśnie tyle. Pamięta pan regułę 202?
Zostawiła go zamyślonego, a sama ruszyła do pani Whitlow i jej dziewcząt, które w tej chwili nie miały kogo zachęcać do walki.
— Myślę, że w takiej chwili powinnyśmy naprawdę dać chłopcom dobry występ — zaproponowała. — Mam rację, Juliet?
Juliet, która posłusznie szła za nią, odpowiedziała:
— Tak, Glendo.
„Tak, Glendo”.
Znowu to samo. Jedno zdanie. Dwa głosy.
Pani Whitlow nie należała do osób, które przyjmują polecenia od szefowej nocnej kuchni, ale Glenda pochyliła się do niej znacząco.
— To specjalna prośba nadrektora — szepnęła.
Ożywienie Dużego Chłopca Bartona nie było łatwym zadaniem i chyba nawet mniej ochotników miało chęć wcisnąć mu palce w gardło niż poprzednio bibliotekarzowi. Opróżnienie go i późniejsze sprzątanie także zajęło więcej czasu.
Kiedy sędzia wezwał drużyny na pozycje, podbiegła zdyszana Glenda i wręczyła mu kartkę papieru.
— Co to takiego?
— To są reguły, proszę pana. Zauważy pan, że jedną z nich zakreśliłam.
Przeczytał.
— Dla mnie brzmi to jak kupa bzdur — stwierdził z lekceważeniem.
— Wcale nie, jeśli będzie pan czytał po kawałku. To reguła, proszę pana.
Nadrektor Henry wzruszył ramionami i wcisnął papier do kieszeni.
Pedel Nobbs przez chwilę spoglądał na Glendę, wyraźnie nie na miejscu w zespole dziewcząt. Glenda znana była ze szczodrości wobec przyjaciół i robiła najlepszą herbatę na uniwersytecie. Tu nie chodziło o piłkę, chodziło o kubek czegoś gorącego, a może też pączka…
Pochylił się do Nutta.
— Glenda kazała mi pamiętać o regule 202 — powiedział.
Nutt rozpromienił się.
— Sprytny pomysł i oczywiście, że się uda. Kazała panu kopnąć piłkę za boisko?
— Tak, zgadza się. Będziemy oszukiwać?
— Nie. Będziemy ściśle trzymać się reguł. A ścisłe trzymanie się reguł bywa o wiele lepsze od oszukiwania.
Szansa Nobbsa pojawiła się całkiem szybko — co dziwne, wskutek ewidentnie chybionego podania Hoggetta. Czy Hoggett stał bardzo blisko, kiedy rozmawiali? I czy rzeczywiście powiedział „Do dzieła”? Na to wyglądało.
Nobbs kopnął piłkę w stronę zespołu dziewcząt. Glenda złapała ją w powietrzu i wcisnęła pod fałdy spódnicy pani Whitlow.
— Nie widziałyście tego, moje drogie, nie wiecie, gdzie jest teraz i za nic w świecie się nie ruszycie. Jasne?
Tłum gwizdał i krzyczał, a ona wyjęła z torby puszkę i podniosła ją w górę.
— Piłka zgubiona! — krzyknęła z całych sił. — Piłka zastępcza!
Rzuciła puszkę prosto do pedla Nobbsa, który zorientował się szybko i przerzucił ją do Nutta. Zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył się ruszyć, puszka z cichym „gloing!” wylądowała na czubku buta Treva…
Redaktor „Pulsu” napisał:
Zapewniono nas, że w dniu meczu nie używano żadnej magii, i nie do mnie należy zaprzeczanie szacownemu gronu profesorskiemu Niewidocznego Uniwersytetu. Wszystko, co Wasz korespondent może na ten temat powiedzieć, to że Trevor Likely wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu kopnął „piłkę” w stronę gola Akademików, gdzie stanął, z pozoru czekając na nawałę rozwścieczonego zespołu Zjednoczonych. To, co nastąpiło potem, nie było po prostu golem; było karą, było wyrokiem… Było zapisaniem nazwiska Likely po raz drugi w annałach historii piłki nożnej, gdyż Trevor, sławny syn sławnego ojca, wytarł podłogę Zjednoczonymi, wykręcił ich i zrobił to jeszcze raz. Biegł. Omijał. Czasami uprzejmie kopał „piłkę” wprost do obrońcy, który nagle odkrywał, że zmierza ona całkiem gdzie indziej, przypadkiem właśnie tam, gdzie aktualnie stoi Likely. Nabijał się z nich. Bawił się z nimi. Sprawiał, że zderzali się ze sobą, gdy dwaj naraz skakali do „piłki”, która w niewyjaśniony sposób znajdowała się nie tam, gdzie obaj sądzili. Co bardziej opanowani gracze Zjednoczonych musieli z ulgą powitać moment, kiedy zrezygnował i przerzucił „piłkę” nad głową ich rezerwowego strażnika, Micky’ego Pilforda (ostatnio z Wędrowców z ul. Solidnej), i do siatki, gdzie zatoczyła krąg i powróciła, by wylądować dokładnie na czubku buta Likely’ego. Cisza…
… rozlała się jak ciepłe masło. Glenda była pewna, że słyszy daleki śpiew ptaków albo — być może — szelest robaków pod murawą, ale też bardzo wyraźny i dobiegający z zaimprowizowanego szpitala doktora Lawna odgłos wymiotów „Dużego Chłopca” Bartona.
I wtedy, gdy zapanowała cisza, pewien dźwięk zaczął się wlewać niczym struga wody z pękniętej tamy. Był fizyczny i był złożony. Tu i tam widzowie zaczynali śpiewać — wszystkie pieśni wszystkich drużyn, połączone i zharmonizowane w jednej doskonałej chwili.
Glenda w zdumieniu przyglądała się Juliet. Znów było tak jak na pokazie mody: dziewczyna zdawała się rozświetlona od wewnątrz, a z mikrokolczugi wybiegały złote promienie. Ruszyła do Treva, zdzierając z twarzy brodę i — Glenda widziała to dobrze — stopniowo unosząc się nad ziemią, jakby biegła po schodach.
Była to niezwykła i piękna wizja. Nawet znowu wymiotujący Charlie Barton nie mógł jej zepsuć.
— Przepraszam — odezwał się Hoggett. — To był gol, prawda?
— Tak, panie Hoggett, myślę, że tak — potwierdził sędzia.
Andy Shank odepchnął go na bok.
— Nie! Poleciała bokiem! Jesteś pan ślepy, do demona, czy co? I to była puszka!
— Nie, panie Shank. Panowie, czyżbyście nie widzieli, co się dzieje pod samymi waszymi nosami? Spójrzcie, wszystko było absolutnie legalne i zgodne z regułami gry, a konkretnie z regułą 202. To historyczna pozostałość, ale jednak reguła. I zapewniam, że nie używano tu magii. Ale w tej chwili, panowie, czy nie widzicie tej płynącej w powietrzu złotej damy?
Hoggett zerknął na wznoszącą się Juliet.
— Tak, jasne, bardzo ładna, ale przegraliśmy, tak?
— Tak, panie Hoggett, wyraźnie i stanowczo przegraliście.
— I jeszcze, tak dla ścisłości — nie ustępował Hoggett. — Nie ma już, znaczy, reguł?
— Nie, panie Hoggett, nie obowiązują was już reguły gry w piłkę nożną.
— Dziękuję za to wyjaśnienie, wasza czcigodność. W imieniu Zjednoczonych chcę podziękować za to, że dobrze pan sobie radził z trudnymi wydarzeniami dzisiejszego popołudnia.
Po czym odwrócił się i z całej siły przyłożył Andy’emu w twarz. Pan Hoggett był człowiekiem łagodnym, ale całe lata dźwigania świńskich tuszy, po jednej w każdej ręce, dały mu cios, z którym musiała się liczyć nawet gruba skóra Andy’ego. Mimo to Andy, kiedy mrugnął już kilka razy, zdołał wykrztusić:
— Ty draniu!
— Przegrałeś nam ten mecz — oświadczył Hoggett. — Mogliśmy wygrać czysto i uczciwie, ale ty musiałeś wszystko spaprać.
Ci wokół niego wsparli oskarżenie niewyraźnym pomrukiem.
— Ja? To wcale nie ja! To ten przeklęty Trev Likely i jego orkowy kumpel. Używali magii. Nie powiecie chyba, że to nie była magia.
— Jedynie umiejętności, zapewniam — odparł dziekan. — Zadziwiające umiejętności, w samej rzeczy, ale pan Likely jest powszechnie znany ze swej sprawności z puszką, która przecież sama w sobie jest prawdziwą ikoną piłki nożnej.
— A w ogóle to gdzie ten przeklęty Likely?
Glenda wpatrywała się w środek boiska.
— On też unosi się w powietrze… — odpowiedziała głosem osoby na wpół zahipnotyzowanej.
— Nie powiecie chyba, że to nie magia — upierał się Andy.
— Nie — stwierdziła Glenda. — Wiecie co? Myślę, że to religia. Nie słyszycie?
— Niczego nie słyszę, moja droga, przy takim gwarze tłumu — przyznał były dziekan.
— Właśnie… Niech pan słucha tłumu.
Posłuchał. To był ryk, ryk wypełniający całe niebo, stary, zwierzęcy, dochodzący bogowie wiedzą skąd, ale wewnątrz, niczym ukryta wiadomość, zawierał rozróżnialne słowa. Płynęły w samo ognisko słuchu, gdyby ucho potrafiło się zogniskować i gdyby Andy słyszał te słowa uszami. Równie dobrze mogły docierać do niego przez kości.
Gdy strzelec wierzy, że trafił,
Gdy strażnik ze wstydu płacze,
Braw tłumu pojąć nie potrafią,
Które stwarzam, słucham i wyznaczam.
Gdyż to ja jestem tłumem
I ja jestem piłką,
Jestem tryumfem i łzą,
Murawą jestem, boisko to ja tylko,
Zawsze i wiecznie jestem Grą.
Nieważne w czyim zwycięstwo obozie,
Nieważny wynik, który uzyskałeś,
Sława to płatek więdnący na mrozie,
Lecz ja będę pamiętać, jak grałeś.
I tutaj te słowa pozostaną, myślała Glenda. Jak głos w sztandarze. Każdy jedną ich cząstką.
Juliet i Trev zaczęli spływać w dół, ręką w rękę, obracając się powoli, aż wylądowali delikatnie na trawie. Nadal się całowali. Na stadion zaczął się przesączać jakiś rodzaj rzeczywistości, no i zawsze znajdą się ludzie, którzy nawet słysząc pieśń słowika, spytają „Co to za paskudny hałas?”.
— Wredny oszust! — warknął Andy i rzucił się na Treva.
Szybko pokonał dzielący ich dystans. Trev wciąż stał z ogłupiałym, ale szczęśliwym wyrazem twarzy. Nie zauważył wściekłego Andy’ego, dopóki ciężki but nie trafił go prosto w krocze tak mocno, że oczy wszystkich patrzących płci męskiej zaczęły łzawić od współodczuwanego bólu.
Po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Trev usłyszał, jak zaśpiewała mikrokolczuga, jak tysiące drobniutkich ogniw przesunęły się i równie szybko uspokoiły znowu. Całkiem jakby lekki wietrzyk dmuchnął mu z dołu w spodnie. Poza tym nie poczuł nic.
Za to Andy poczuł. Leżał na ziemi zgięty wpół i świszczał cicho przez zęby.
Ktoś klepnął Treva w ramię. To był Pepe.
— Włożyłeś moje spodenki, co? No, oczywiście to nie moje spodenki. Musiałbyś być samobójcą, żeby włożyć moje spodenki. W każdym razie wymyśliłem nazwę dla tego materiału: odpłacjum. Nie powiem, że zakończy wszystkie wojny, bo nie wyobrażam sobie, żeby cokolwiek mogło położyć kres wojnom, ale odbija siłę z powrotem tam, skąd przyszła. I nie obciera, prawda?
— Nie — przyznał zdumiony Trev.
— Ale jego przytarło całkiem nieźle. Co mi przypomina: będę potrzebował twojego obrazka w tych spodenkach.
Andy wstawał wolno, jakby przechodził do pionu jedynie siłą woli. Pepe uśmiechnął się i Trevowi wydało się jakby oczywiste, że każdy, kto spróbowałby podejść i pogrozić tak uśmiechniętemu Pepe, byłby samobójcą.
— Masz nóż, dupku? — spytał Andy.
— Nie, Andy — odezwał się z tyłu Nutt. — To już koniec. Gra skończona. Fortuna sprzyjała Niewidocznym Akademikom i o ile mi wiadomo, tradycja nakazuje teraz wymianę koszulek w atmosferze przyjaźni i dobrej woli.
— Ale nie spodenek — rzucił przez zęby Pepe.
— Co ty możesz wiedzieć o takich rzeczach? — warknął Andy. — Jesteś piekielnym orkiem. Wiem o was wszystko. Potraficie wyrywać ręce i nogi. Jesteście czarną magią. Nie boję się ciebie.
Zaatakował z szybkością godną podziwu u człowieka cierpiącego taki ból.
Nutt odskoczył.
— Wierzę, że istnieje pokojowe rozwiązanie tej wyraźnej wrogości między nami.
— Co takiego?!
Pepe i kilku graczy zbliżało się groźnie — Andy nie zyskał wielu przyjaciół. Nutt powstrzymał ich gestem.
— Jestem przekonany, że zdołam ci pomóc, Andy. Tak, masz rację, jestem orkiem, ale czyż ork nie ma oczu? Czyż ork nie ma uszu? Czyż ork nie ma rąk i nóg?
— Ma, chwilowo — odparł Andy i skoczył.
Cokolwiek nastąpiło potem, zdarzyło się tak szybko, że Trev przeoczył cały środek. Zaczęło się od skoku Andy’ego, a skończyło z Andym siedzącym na ziemi i Nuttem trzymającym go za głowę, z wysuniętymi szponami.
— Popatrzmy — mruczał Nutt, gdy Andy wyrywał się bezskutecznie. — Skręcenie czaszki z dostateczną siłą, by złamać kręgosłup i przerwać rdzeń kręgowy, nie powinno sprawić kłopotu, ponieważ nie jest to staw obrotowy. Oczywiście, uszy i oczodoły pozwalają na lepszy chwyt, jak przy kuli do kręgli — dodał z zadowoleniem.
Zapadła pełna grozy cisza.
— Używając jednostki miary siły — mówił dalej Nutt — wynalezionej przez sir Rosewooda Bunna, sądzę, że drobne 250 bunnów powinno załatwić sprawę. Ale oczywiście i być może zaskakująco, rozdarcie skóry, ścięgien i mięśni byłoby naprawdę trudne. Jesteś młodym człowiekiem, więc podejrzewam, że twoje ciało ma całkiem wysoką odporność na rozciąganie. Sama skóra wymagałaby chyba siły rzędu tysiąca bunnów.
Andy krzyknął, kiedy Nutt delikatnie przekręcił mu głowę.
— No nie, powiadam. Wystarczy tego! — rzekł Ridcully. — Rozumiem, żart jest żartem, ale…
— Potem wszystko robi się dosyć niechlujne — ciągnął Nutt. — Mięśnie stosunkowo łatwo oderwą się od kości.
Andy wydał z siebie zduszony skowyt.
— Ale licząc z grubsza, sądzę, że powinna wystarczyć siła od trzech do pięciu kilobunnów. — Nutt urwał na chwilę. — To taki mój mały żarcik, Andy. Wiem, że lubisz się pośmiać. Sądzę, że byłbym również w stanie włożyć ci rękę do gardła i wyrwać żołądek.
— Spróbuj — wychrypiał Andy.
A wokół stadionu bestia wyczuła krew. W końcu nie tylko wyścigi konne odbywały się na Hippo przez wieki. Ta stosunkowo niewielka ilość rozlanej dzisiaj krwi była niczym w porównaniu z oceanami stuleci, ale bestia potrafiła rozpoznać jej zapach. Krzyki i skandowania nabrały mocy, słowa rozbrzmiewały coraz głośniej, a ludzie wstawali z miejsc.
— Ork! Ork! Ork!
Nutt stał przez chwilę obojętnie, po czym zwrócił się do byłego dziekana.
— Chciałbym prosić, by wszyscy pozostali stąd odeszli. Może być nieprzyjemnie.
— Nie, daj spokój — odpowiedział Trev. — W życiu!
— No cóż… — Nutt westchnął. — Może przynajmniej damy?
— Nie ma szans — oświadczyła Glenda.
— W takim razie, panie sędzio, czy mógłby pan łaskawie pożyczyć mi swojego megafonu? I byłbym wdzięczny, gdyby polecił pan najsilniejszym graczom na boisku przytrzymać pana Shanka. To smutne, ale wydaje mi się, że nie jest przy zdrowych zmysłach.
Megafon został mu wręczony bez słowa. Burza krzyków „Ork! Ork!” huczała coraz głośniej. Nutt odszedł kawałek od grupy i stanął obojętnie z rękami skrzyżowanymi na piersi, aż drwiny ucichły z samego braku rozpędu. Wszyscy wpatrywali się w niego, gdy unosił megafon do ust.
— Panowie — powiedział. — W samej rzeczy jestem orkiem i zawsze nim będę. Chcę też powiedzieć, że to był zaszczyt grać tu dzisiaj. Ale domyślam się, że moje bycie orkiem w tym mieście dla niektórych z was może stanowić problem. — Zastanowił się. — Dlatego proszę o wybaczenie, ale chcę, by rozstrzygnąć tę sprawę między nami tu i teraz.
W różnych miejscach stadionu rozległy się śmiechy i drwiny, ale także — jak zdawało się Glendzie — bestia próbowała uciszyć samą siebie. Wreszcie cisza zapadła i stuk upadającego na ziemię megafonu dał się słyszeć na całym stadionie. Nutt podwinął rękawy i tak zniżył głos, że ludzie musieli wytężać słuch, by go usłyszeć.
Powiedział:
— No chodź, jak myślisz, że jesteś twardy.
Najpierw był szok, potem milczenie niedowierzania i szept, gdy każdy odwracał się do wszystkich innych i pytał:
— On to powiedział naprawdę?
Ktoś na szczycie trybun zaczął klaskać, z początku wolno, potem zwiększając tempo, aż osiągało punkt zwrotny tłumu, po którym nieklaskanie było już nie do pomyślenia. Przerwanie klaskania także było nie do pomyślenia i wybuchła prawdziwa burza braw.
Nutt zwrócił się do reszty zespołu. Łzy płynęły mu z oczu.
— Czy mam wartość? — zapytał Glendy.
Podbiegła i objęła go mocno.
— Zawsze miałeś.
— A zatem, kiedy skończy się mecz, mamy wiele do zrobienia.
— Ale skończył się wieki temu — zauważyła Glenda.
— Nie. Nie skończy się, dopóki sędzia nie zagwiżdże. Wszyscy to wiedzą.
— Na Io, on ma rację! — zawołał Ridcully. — Dalej, dziekanie! Pokaż, co potrafisz!
Nadrektor Uniwersytetu Miedziczoła czuł się tak wielkoduszny, że zrezygnował z komentarzy. Podniósł do warg wielki gwizdek, nabrał do płuc powietrza i dmuchnął, aż zagrzechotał groszek. Mimo wszystko duch Pasiastego Evansa miał jednak ostatnie słowo:
— ŻADNEMU CHŁOPCU NIE WOLNO SIĘ ZABAWIAĆ POD PRYSZNICEM!
Gdy tłum popłynął strumieniem z trybun, depcząc świętą teraz murawę, Ridcully klepnął w ramię ponurego pana Hoggetta.
— Będzie to dla mnie zaszczyt, jeśli zamienimy się koszulkami, drogi panie.
Zrzucił kapelusz na ziemię i zdjął koszulkę, odsłaniając pierś tak owłosioną, że wyglądała jak dwa uśpione lwy. Koszulka Zjednoczonych, którą dostał w zamian, była trochę ciasna, ale to nieważne, gdyż — jak zapowiadał Andy — nie wyszli z Hippo o własnych siłach. Zostali wzięci na ramiona krzyczącego tłumu (z wyjątkiem pani Whitlow, która się broniła) i poniesieni w chwale przez miasto. To był prawdziwy tryumf. Nieważne, kto wygrał, a kto przegrał, to był tryumf[25]!