— Funkcjonariusz Haddock mówił, że Igor pełni dyżur w Lady Sybil. Mam nadzieję, że znajdzie w zbiornikach odpowiednie dla twojego przyjaciela serce. Naprawdę — powiedziała. — Ale to nadal sprawa morderstwa, nawet jeśli jutro wyjdzie stamtąd na własnych nogach. Dekret lorda Vetinariego głosi: jeśli niezbędny jest Igor, żeby cię ożywić, to byłeś trupem. Tylko przez moment, oczywiście, i dlatego morderca też będzie wisiał tylko przez moment. Zwykle wystarcza ćwierć sekundy.
— Nawet go nie dotknąłem!
— Wiem. Ale trzymasz sztamę z kumplami, zgadza się? Jumbo i oczywiście Carter, no i tak, Andy Shank, twoi kumple, których tu nie ma. Słuchaj, nie jesteś aresztowany… jeszcze. Na razie pomagasz straży w czynnościach. To znaczy, że możesz skorzystać z wychodka, jeśli czujesz się odważny. Jeśli masz nastrój samobójczy, skorzystaj z bufetu. Ale jeśli spróbujesz uciec, wytropię cię. — Wciągnęła nosem powietrze i dodała: — Jak pies. Rozumiesz?
— Czy nie mógłbym zobaczyć, co z Nuttem?
— Nie. Śledź ciągle tam siedzi. To znaczy funkcjonariusz Haddock, dla ciebie.
— Wszyscy go nazywają Śledziem.
— Możliwe, ale nie wtedy, kiedy ty mówisz o nim ze mną. — Sierżant z roztargnieniem kręciła znaczkiem Dolasów. — Czy pan Nutt ma jakichś najbliższych krewnych? W ogóle krewnych?
— Rozumiem, o co chodzi. Opowiada o ludziach z Überwaldu. Tyle tylko wiem. — Trev skłamał odruchowo. Tłumaczenie, że ktoś spędził młodość przykuty do kowadła, na pewno by w tej sytuacji nie pomogło. — Ale dogaduje się z innymi przy kadziach.
— A skąd się tam wziął?
— Nigdy nie pytamy. Zwykle tkwi za tym jakaś paskudna historia.
— Ktoś kiedyś pytał ciebie?
Wytrzeszczył oczy. Takie właśnie są gliny. Niby przyjazne, a kiedy człowiek opuści gardę, wbijają mu kilof do mózgu.
— Czy to oficjalne pytanie gliny, czy zwyczajnie jest pani wścibska?
— Gliniarze nigdy nie są wścibscy, panie Likely. Jednakże niekiedy zadajemy niezwiązane pytania.
— Czyli to nie było oficjalne?
— Nie całkiem.
— To proszę je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi.
Sierżant Angua rzuciła mu gliniarski uśmieszek.
— Nie masz żadnej karty, którą odważyłbyś się zagrać, a jednak wyskakujesz z czymś takim. Od Andy’ego owszem, mogłabym się tego spodziewać, ale Śledź twierdzi, że jesteś sprytny. Jak sprytnym trzeba być, żeby się tak głupio zachować?
Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi, po czym strażnik wsunął głowę do pokoju. W tle ktoś krzyczał potężnym, władczym głosem:
— … znaczy, bez przerwy widujecie takie rzeczy, prawda? Na miłość bogów, chyba nie jest tak trudno…
— Słucham, Nobby?
— Kłopotliwa sytuacja, sierżancie. Ten sztywniak, co trafił do Lady Sybil… Doktor Lawn jest tutaj. Twierdzi, że tamten wstał i poszedł do domu.
— Czy dali go do zbadania Igorowi?
— Tak. Tak jakby. E…
Strażnik został odepchnięty przez wylewnego mężczyznę w zielonym gumowym fartuchu, który najwyraźniej usiłował balansować pomiędzy byciem zagniewanym i przyjaznym. Za nim podążał Haddock próbujący go ułagodzić, jednak bez skutku.
— Słuchajcie, naprawdę staramy się pomagać — powiedział mężczyzna, zapewne wspomniany doktor Lawn. — Wy mówicie, że macie morderstwo, a ja odciągam starego Igora od płyty i trzymam w nadgodzinach. Ale przekażcie ode mnie Samowi Vimesowi, żeby przysłał mi swoich chłopców, kiedy akurat znajdą wolną chwilę, na krótki kurs pierwszej pomocy, a konkretnie wykrywania różnicy między martwym i śpiącym. W naszym fachu zawsze zaliczaliśmy zdolność chodzenia do tych kluczowych różnic, choć w tym mieście nauczyliśmy się uważać ją tylko za dobry początek. Ale kiedy ściągnęliśmy z niego prześcieradło, usiadł i zapytał Igora, czy ma kanapkę, co na ogół jest rozstrzygające. Poza gorączką nic mu nie dolegało. Mocny puls, co sugeruje działające serce. I ani zadrapania, choć przydałby mu się porządny obiad. Musiał być naprawdę głodny, bo zjadł tę kanapkę od Igora. A jeśli już mowa o jedzeniu, to i ja bym chętnie coś przegryzł.
— Pozwolił mu pan odejść? — spytała wstrząśnięta Angua.
— Oczywiście! Nie mogę trzymać człowieka w szpitalu tylko za to, że jest kłopotliwie żywy.
Zwróciła się do Haddocka.
— I ty też go puściłeś, Śledź?
— To była kwestia decyzji lekarza, sierżancie… — Haddock rzucił Trevowi smętne spojrzenie.
— Był cały zalany krwią! Naprawdę oberwał! — wybuchnął Trev.
— Czyli to żart? — próbowała jeszcze Angua.
— Mógłbym przysiąc, że nie miał pulsu, sierżancie — zapewnił Haddock. — Może to jeden z tych osiowych mnichów, którzy robią takie magiczne sztuczki…
— Czyli ktoś tu marnował czas straży. — Angua spojrzała wrogo na Treva.
Zrozumiał, że to jej ostatnia, desperacka próba.
— Ale niby co bym z tego miał? — zapytał. — Myśli pani, że chcę tu siedzieć?
Funkcjonariusz Haddock odchrząknął.
— To noc po meczu, sierżancie. Biurko się ugina, kibice biegają po całym mieście, a ktoś ich karmi masą plotek. Nie wyrabiamy, to tylko chcę powiedzieć. Mieliśmy już parę niezłych awantur. A on w końcu sam sobie poszedł.
— Dla mnie to żaden problem — zapewnił doktor. — Przybył w poziomie, wyszedł w pionie. To preferowana kolejność. Poza tym muszę już wracać, sierżancie. Nas też czeka pracowita noc.
Sierżant rozejrzała się, szukając kogoś, na kogo mogłaby pokrzyczeć. I zobaczyła Treva.
— Ty! Trev Likely! Do ciebie mówię! Idź i znajdź swojego kumpla. A jeśli znowu będą jakieś kłopoty, to będziesz miał… kłopoty. Czy to jasne?
— Jak słońce, sierżancie!
Nie mógł się powstrzymać, po prostu nie mógł, nawet z zimnym potem ściekającym mu po plecach. Czuł się lekki… podniesiony… uwolniony… Tylko że niektórzy nie potrafią uszanować chwili cudzego objawienia. Dla glin to niedostępne.
— Dla ciebie pani sierżant, Likely! Trzymaj!
Trev zdołał pochwycić szybujący przez pokój znaczek.
— Dzięki, sierżancie!
— Wynocha!
Wyszedł i nie zdziwił się, że kiedy tylko opuścił budynek, zbliżył się do niego mglisty kształt. W szarym powietrzu wyczuł lekki fetor. No cóż, przynajmniej to nie Andy. W tej chwili nie potrzebował Andy’ego.
— Tak, Carter? — zapytał mgły.
— Skąd wiedziałeś, że to ja?
Trev westchnął.
— Zgadłem.
Ruszył szybkim krokiem.
— Andy chce wiedzieć, co im powiedziałeś.
— Nie martw się, wszystko załatwione.
— Załatwione? Jak?
Carter zawsze był trochę za gruby. Musiał podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku.
— Nie mam zamiaru ci tłumaczyć. — Och, radosna chwilo…
— Ale mogę mu powtórzyć, że jesteśmy czyści?
— Wszystko załatwione! Zrobione i posprzątane! Zdmuchnąłem sprawę! Naprawiona! Zamknięta! Nie zdarzyła się!
— Jesteś pewien? — spytał Carter. — Wyglądał na solidnie rozbitego.
— No jak cię mam przekonać? — Trev rozłożył ręce i wykręcił piruet. — Jestem Trev Likely!
— No to sprawa jasna. Wiesz co? Założę się, że Andy weźmie cię z powrotem do Grupy. Świetnie będzie, nie?
— A wiesz, jak Nutt myślał, że Grupa się nazywa?
— Nie. Jak?
Trev mu powiedział.
— No nie, to… — zaczął Carter, ale Trev mu przerwał.
— To zabawne, Carter. Zabawne, ale też trochę smutne i beznadziejne. Naprawdę. — Zatrzymał się tak nagle, że Carter wpadł na niego. — Dam ci radę: Pierdoła Carter daleko cię nie doprowadzi. Pierdzimistrz też. Możesz mi wierzyć.
— Ale wszyscy mnie wołają Pierdoła Carter! — jęknął Pierdzimistrz.
— Przywal następnemu, który spróbuje. Idź do lekarza. Ogranicz węglowodany. Unikaj zamkniętych pomieszczeń. Używaj płynu po goleniu — mówił Trev, znowu ruszając naprzód.
— Gdzie idziesz, Trev?
— Wychodzę ze Ścisku! — zawołał Trev przez ramię.
Carter rozejrzał się niepewnie.
— Jakiego Ścisku?
— Nie słyszałeś? Wszystko jest Ściskiem!
Trev podejrzewał, że się jarzy, kiedy tak biegł truchtem przez mgłę. Teraz wszystko będzie inaczej. Jak tylko przyjdzie Smeems, pogada z nim o lepszej pracy albo co.
Jakaś postać wyrosła w szarości przed nim. Było to godne podziwu osiągnięcie, ponieważ nie była zbyt wyrośnięta — o całą głowę niższa od niego.
— Fanowny pan Likely? — odezwała się.
— A kto pyta? — spytał Trev. I dodał: — Co pyta?
Postać westchnęła.
— Jak rozumiem, jeft pan przyjacielem tego dżentelmena, którego przyjęlifmy dzifiaj do fpitala.
— Co cię to obchodzi?
— Ofem, obchodzi — zapewniła postać. — Czy mogę fpytać, co pan wie o tym dżentelmenie?
— Nie muszę z tobą rozmawiać — oświadczył Trev. — Wszystko jest załatwione, jasne?
— Gdyby tak było… Mufę to z panem omówić. Nazywam fię Igor.
— A wiesz, miałem takie przeczucie. Ty jesteś tym, który zrobił Nuttowi kanapkę?
— Tak. Tuńczyk, fpaghetti i dżem z wiórkami czekolady. Moja fpecjalnofć. Nic pan nie wie o jego pochodzeniu?
— Nic zupełnie.
— Naprawdę?
— Słuchaj pan, w kadziach mieszamy łój, nie przeszłość, jasne? Nie robi się tego i tyle. Wiem, że ma za sobą ciężkie czasy, ale więcej nic nie powiem.
— Tak fobie myflałem — mruknął Igor. — Uważam, że pochodzi z Überwaldu. A z Überwaldu przybywają różne niefamowite i niebezpieczne ftwory.
— Może to głupie pytanie, ale czy ty przypadkiem sam nie pochodzisz z Überwaldu?
— Fkoro pan pyta, to iftotnie.
Trev się wahał. Widywał czasami Igory. Jedyne, co ludzie o nich wiedzieli, to że potrafią zaszyć kogoś lepiej niż straż, wyczyniają dziwne rzeczy po piwnicach i tylko w czasie burz częściej wychodzą na zewnątrz.
— Myflę, że pański przyjaciel może być niebezpieczny — oznajmił Igor.
Trev spróbował wyobrazić sobie Nutta niebezpiecznego. Nie było to łatwe, dopóki sobie nie przypomniał tego rzutu, który przewrócił słup gola o pół ulicy dalej. I pożałował, że o tym pomyślał.
— Czemu miałbym ci wierzyć? Skąd wiem, czy sam nie jesteś niebezpieczny?
— Ależ jeftem — zapewnił Igor. — Może pan być pewien. Ale Überwald miefci w fobie rzeczy, których wolałbym nie fpotykać.
— Nie chcę cię słuchać — poinformował Trev. — Zresztą i tak trudno cię zrozumieć.
— Czy zaobferwował pan u niego fybkie zmiany naftroju? — nie ustępował Igor. — Czy wpada we fciekłofć? Czy wie pan cof o jego przyzwyczajeniach żywieniowych?
— Tak, lubi szarlotkę — odparł Trev. — Ale o co ci chodzi?
— Widzę, że jeftefcie fietnymi przyjaciółmi — uznał Igor. — Zająłem panu czaf. Przeprafam. — Zawisłe w powietrzu „przeprafam” zagęściło kropelki mgły. — Udzielę panu rady. Gdyby mnie pan potrzebował, wyftarczy wrzafnąć. Żałuję, że ten wrzafk przyjdzie panu całkiem łatwo.
Igor odwrócił się i natychmiast zniknął we mgle.
I jeszcze Igory dziwnie się przemieszczają, przypomniał sobie Trev. W dodatku nigdy się ich nie widuje na meczach.
Zwrócił uwagę na tę przebiegającą myśl. Co właściwie próbował sobie powiedzieć? Że ktoś, kto nie ogląda piłki, nie jest prawdziwym człowiekiem? Nie umiał sensownie sobie na to odpowiedzieć. Był zdumiony, że w ogóle zadał takie pytanie. Wszystko się zmieniało.
Glenda dotarła do nocnej kuchni, po drodze odbierając od Juliet przysięgę milczenia. Łaskawie dała Mildred i pani Hedges wolne na resztę nocy, co bardzo je ucieszyło, jak zawsze, a za tę drobną uprzejmość w razie potrzeby będzie mogła oczekiwać rewanżu.
Zdjęła płaszcz i podwinęła rękawy. W nocnej kuchni czuła się jak w domu, przy sterze, u władzy. Za czarnymi żelaznymi piecami mogłaby rzucić wyzwanie całemu światu.
— No dobra — rzuciła do wystraszonej Juliet. — Nie było nas tam dzisiaj. Dzisiaj się nie zdarzyło. Pomagałaś mi czyścić piekarniki. Dopilnuję, żebyś dostała coś za nadgodziny, więc twój tato nic nie będzie podejrzewał. Zgoda? Rozumiesz?
— Tak, Glendo.
— A skoro już tu jesteśmy, zaczniemy z zapiekankami na jutrzejszy wieczór. Miło będzie dać sobie trochę wyprzedzenia, co?
Juliet milczała.
— Powiedz „Tak, Glendo” — podpowiedziała Glenda.
— Tak, Glendo.
— No to idź i posiekaj trochę wieprzowiny. Takie zajęcia odciągają myśli od czego nie trzeba, zawsze to powtarzam.
— Tak, Glendo, zawsze to powtarzasz — przyznała Juliet.
Intonacja zwróciła uwagę Glendy i nieco ją zaniepokoiła.
— Naprawdę zawsze to powtarzam? Kiedy?
— Codziennie, kiedy przyjdziesz i włożysz fartuch, Glendo.
— Mama tak mówiła — stwierdziła Glenda i spróbowała wytrząsnąć z głowy tę myśl. — Miała rację, oczywiście! Ciężka praca nigdy nikomu nie zaszkodziła.
I usiłowała cofnąć zdradziecką myśl: oprócz niej. Zapiekanki, przypomniała sobie. Na zapiekankach można polegać. Zapiekanki nie przysparzają zmartwień.
— Tak se myślę, że Trev mnie lubi — mruknęła Juliet. — Nie gapi się na mnie bez sensu, jak inni chłopcy. Patrzy jak szczeniak.
— Lepiej uważaj na to spojrzenie, dziewczyno.
— Chyba się w nim zabujałam, Glendo.
Dzik, myślała Glenda. I morele. Zostało jeszcze trochę w chłodni. Mamy też zapiekanki z baraniną oraz zestawem dodatków, zawsze popularne… Czyli… wieprzowina, tak, będzie dobra, i w pompowni jest sporo przyzwoitych ostryg, więc można zrobić zapiekankę. Owoce morza, tak jest, a anchois też dobrze wyglądają, znajdzie się też miejsce na jedną czy drugą szprotkę, choć zawsze mi żal tych małych rybek, ale w tej chwili wezmę suche placki i…
— Co powiedziałaś?
— Zabujałam się.
— Nie możesz!
— Uratował mi życie!
— To jeszcze nie powód, żeby myśleć o związku. Wystarczyłoby uprzejme podziękowanie.
— Czuję coś do niego!
— To niemądre!
— I co? Niemądrze to nie tak źle, nie?
— Posłuchaj no, młoda… Och, witam, panie Ottomy.
Wszyscy Ottomy’owie na całym świecie wyglądają, jakby byli zbudowani z najgorszych części dwóch ludzi. Na ogół też irytująco cicho stąpają na podeszwach z grubej czerwonej gumy, by łatwiej podglądać i wtykać wszędzie nos. I zawsze zakładają, że darmowy kubek herbaty prawnie im się należy.
— Co za dzień, panienki, co za dzień! Byłyście na meczu? — zapytał, spoglądając to na jedną, to na drugą.
— Czyściłyśmy piekarniki — odparła stanowczo Glenda.
— Tak. Dzisiaj się nie zdarzyło — dodała Juliet i zachichotała.
Glenda nie znosiła chichotu.
Ottomy rozejrzał się powoli i bez skrępowania. Zauważył nieobecność brudu, porzucone rękawice, ścierki…
— I właśnie skończyłyśmy wszystko sprzątać i układać — burknęła Glenda. — Napije się pan herbaty, panie Ottomy? I może pan nam opowiedzieć o meczu.
Mówi się, że tłum jest głupi, ale zwykle jest tylko zagubiony, ponieważ jako naoczny świadek przeciętna osoba jest tak godna zaufania jak kamizelka ratunkowa z bezy. W miarę jak Ottomy opowiadał, stawało się jasne, że nikt nie ma właściwie o niczym pojęcia; tyle że jakiś człowiek strzelił gola z połowy długości ulicy, a i to nie na pewno.
— Ale zabawna historia… — podjął Ottomy, gdy Glenda metaforycznie odetchnęła z ulgą. — Kiedyśmy byli w Ścisku, mógłbym przysiąc, że widziałem panienki piękną pomocnicę, jak gadała z chłopakiem w szaliku Ćmoków.
— Przecież nie ma zakazu — stwierdziła Glenda. — A poza tym była tutaj i czyściła piekarnik.
Nie było to najzręczniejsze, ale nie cierpiała takich ludzi jak on, którzy lubili korzystać z cudzego autorytetu i uwielbiali każdą odrobinę władzy, jaka im się trafiła. Widział więcej, niż powiedział, to pewne; chciał, żeby próbowała się wywijać. A jakimś kącikiem umysłu czuła, że przygląda się ich płaszczom. Mokrym płaszczom.
— Myślałam, że nie ogląda pan piłki, panie Ottomy…
— No właśnie, tu panienka trafiła. Szpiczaści chcieli iść i zobaczyć mecz, no to ja z panem Nobbsem musieliśmy też iść, na wypadek gdyby naoddychali na nich jacyś zwykli ludzie. Do licha, by panienka nie uwierzyła! Marudzili, narzekali i zapisywali, jakby to była ich ulica. Coś kombinują, zapamięta panienka moje słowa.
Glenda nie lubiła określenia „szpiczaści”, choć stanowiło dobry opis. Jednak w ustach Ottomy’ego brzmiało jak sugestia jakiegoś brudnego spisku. Jakkolwiek jednak to ująć, magowie się liczyli, byli wyższą sferą, poruszali i potrząsali; a kiedy tacy ludzie zaczynają się interesować sprawami takich, którzy z definicji nic nie znaczą, to ci nieważni na pewno będą poruszeni i wstrząśnięci.
— Vetinari nie lubi piłki — stwierdziła.
— To jasne, oni razem w tym siedzą — uznał Ottomy i stuknął palcem w bok nosa.
To spowodowało, że mała grudka zaschniętej materii wystrzeliła z drugiego nozdrza wprost do jego herbaty. Glenda stoczyła krótką walkę ze swoim sumieniem o to, czy mu powiedzieć, ale zwyciężyła.
— Pomyślałem, że panienka powinna o tym wiedzieć, a to z powodu tego, jak ludzie na Siostrach na panienkę patrzą — rzekł Ottomy. — Pamiętam matkę panienki. To była święta kobieta. Do każdego wyciągnęła pomocną dłoń.
Tak, a oni ją łapali, stwierdziła w myślach Glenda. Miała szczęście, że umarła ze wszystkimi palcami.
Ottomy wychylił kubek, z rozmachem odstawił go na blat i westchnął.
— Nie mogę tu tkwić cały dzień, nie?
— Tak, na pewno musi pan też potkwić w innych miejscach.
Ottomy zatrzymał się jeszcze w drzwiach i wyszczerzył zęby do Juliet.
— Dziewczyna kropla w kroplę do panienki podobna, mógłbym przysiąc. Z chłopakiem od Ćmoków. Niesamowite. Jak nic ma panienka jednego z tych sobie wtórów. No ale to musi zostać tajemnicą, jak powiedział jeden gość, kiedy znalazł coś, co musiało zostać tajemnicą. No to…
Stanął jak wryty, gdyż w przeciwnym razie wszedłby na srebrzysty nóż, który Glenda w nie do końca groźny sposób trzymała całkiem blisko jego krtani. Z satysfakcją zauważyła, że grdyka przesunęła mu się w górę i w dół, jak chore jojo.
— Och, przepraszam — powiedziała i opuściła ostrze. — Ostatnio cały czas mam nóż w ręku. Szykowałam wieprzowinę. Taka wieprzowina to podobno całkiem jak ludzkie ciało. — Położyła mu na ramieniu wolną dłoń. — To raczej nie jest dobry pomysł, żeby powtarzać głupie plotki, panie Ottomy. Wie pan, ludzie czasem dziwnie na to reagują. Miło, że pan do nas zajrzał. Gdyby jutro też pan przechodził, zostawię dla pana kawałek zapiekanki. A teraz przepraszam, ale mamy jeszcze sporo siekania.
Odszedł pospiesznie. Serce Glendy biło mocno. Spojrzała na Juliet, której wargi układały się w idealne O.
— Co? No co?
— Myślałam już, że go dźgniesz.
— Przypadkiem akurat trzymałam nóż. Ty też trzymasz nóż. Obie trzymamy noże. To kuchnia.
— Myślisz, że komuś powie?
— Tak naprawdę to niczego nie wie.
Osiem cali, myślała. Taką dużą można zrobić zapiekankę bez formy. A ile sztuk dałoby się upiec z takiego szczura jak Ottomy? Z tą wielką maszynką do mięsa byłoby łatwo. Czaszki i żebra pewnie sprawiają kłopot. Chyba ogólnie lepiej się trzymać wieprzowiny.
Ale ta myśl jarzyła się gdzieś w głębi umysłu; nigdy nie miała stać się działaniem, lecz pozostawała: obca, ekscytująca i dziwnie wyzwalająca.
Co robili magowie na meczu? Co sobie zapisywali? To zagadka do przemyślenia.
A na razie wciąż przebywały w świecie zapiekanek. Juliet całkiem dobrze radziła sobie z prostymi, powtarzalnymi czynnościami, kiedy tylko się na nich skupiła; demonstrowała przy tym skrupulatność często spotykaną u osób niezbyt mądrych. Od czasu do czasu pociągała nosem, co nie jest wskazane, kiedy przygotowuje się nadzienie do zapiekanek. Pewnie myślała o Trevie i w tej swojej ślicznej i niezbyt pełnej główce wklejała go w jedno z tych połyskliwych marzeń, jakie sprzedawały „BąBelki” i inne śmieci, w których do sławy nie trzeba nic więcej, tylko „być sobą”. Ha! Glenda przynajmniej zawsze wiedziała, czego chce. Pracowała na to długo i za marne pieniądze, aż w końcu to osiągnęła: jej własna kuchnia i władza, w pewnym sensie… nad zapiekankami!
A przed chwilą marzyła o przerobieniu na zapiekanki człowieka!
Dlaczego ciągle jesteś taka rozzłoszczona? Co poszło nie tak? Powiem ci, co poszło nie tak! Kiedy już tam dotarłaś, nie było żadnego tam. Chciałaś zobaczyć Quirm z otwartego powozu, z miłym młodym człowiekiem pijącym szampana z twojego pantofelka, ale nigdy nie zobaczyłaś, bo w tym Quirmie żyją dziwne typy, woda jest podejrzana, a poza tym jak to działa z tym szampanem? Nie wycieknie? A gdyby znowu wróciły te dolegliwości palców u stóp…? Więc nigdy nie zobaczyłaś. I nie zobaczysz…
— Nie twierdzę, że Trev to zły chłopak — powiedziała. — Nie jest dżentelmenem i czasem trzeba dać mu po łapach, żeby nauczyć manier. No i życie bierze o wiele za lekko. Ale mógłby do czegoś dojść, gdyby miał powód, żeby się do tego zabrać.
Juliet chyba nie słuchała, ale nigdy nie wiadomo.
— Chodzi wyłącznie o piłkę. Jesteście po przeciwnych stronach. Nic z tego nie będzie — dokończyła Glenda.
— A jakbym tak wzięła i kibicowała Ćmokom?
Jeszcze wczoraj brzmiałoby to jak bluźnierstwo; dzisiaj stało się tylko poważnym problemem.
— Na początek… twój ojciec już nigdy by się do ciebie nie odezwał. Ani bracia.
— Teraz też się nie odzywają. Nie za bardzo. Pytają tylko, kiedy będzie jedzenie. A wiesz, że dzisiaj pierwszy raz widziałam z bliska piłkę? I powiem ci uczciwie, nic specjalnego. Aha, jutro robią pokaz mody u Shwatty. Może pójdziemy?
— Nigdy o czymś takim nie słyszałam — prychnęła Glenda.
— To taki dom mody krasnoludów.
— Pasuje. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek coś tak nazwał. Byłby zakładnikiem pierwszej literówki w azecie.
— Mogłybyśmy iść. Fajnie będzie. — Juliet pomachała pomiętym egzemplarzem „BąBelków”. — Nowe mikrokolczugi będą naprawdę mocne i miękkie, i piszą tu, że wcale nie obcierają, plus rogate hełmy wracają po zbyt długim okresie eli… mi… nacji z obowią… żującego stylu. O co tu chodzi? I jeszcze, że jutro po południu jest prezen… tacja.
— Tak, Jula, ale nie należymy do takich kobiet, które chodzą na pokazy mody.
— Ty nie. Czemu ja nie?
— No, dlatego… Wiesz, nie wiedziałabym nawet, w co się ubrać. — Glenda zaczynała wpadać w desperację.
— Właśnie dlatego powinnaś iść na pokaz mody — odparła z satysfakcją Juliet.
Glenda już otworzyła usta, żeby rzucić jakąś odpowiedź, i pomyślała: Tu nie chodzi o chłopców i nie chodzi o piłkę; to bezpieczne.
— No dobrze. Może rzeczywiście będzie przyjemnie. Wiesz co? Dziś wieczorem wykonałyśmy już kobiece obowiązki. Zabiorę cię teraz do domu, załatwię, co trzeba, i wrócę. Twój tato pewnie się martwi.
— Siedzi w pubie — oceniła precyzyjnie Juliet.
— No to martwiłby się, gdyby nie siedział — odparła Glenda.
Potrzebowała czasu dla siebie; musiała wyciągnąć nogi. Dzień był nie tylko długi, ale długi i głęboki. Chciała chwili spokoju, żeby wszystko mogło się poukładać.
— I weźmiemy lektykę. Co ty na to?
— Są okropnie drogie!
— Raz się jest młodym, tak zawsze mówię.
— Nigdy jeszcze nie słyszałam, żebyś tak mówiła.
Przed uniwersytetem czekało kilka trollowych lektyk. Były kosztowne, po pięć pensów za jazdę, ale siedzenia w koszu na ramionach nosiciela były o wiele wygodniejsze od desek w omnibusach. Oczywiście, to aliganckie; w oknach falowały firanki, wydymały się wargi… To właśnie było dziwne na ulicy: jeśli człowiek się tam urodził, innym się nie podobało, kiedy przestawał pasować. Babcia określała to jako „mącenie sobie w głowie wymysłami ponad swój stan”. To była demonstracja wyższości.
Glenda otworzyła drzwi przed Juliet, bo dziewczyna zawsze grzebała się z zamkiem, i patrzyła, jak się zamykają.
Dopiero wtedy otworzyła własne drzwi frontowe, połatane i łuszczące się tak samo jak tamte. Nie zdążyła jeszcze zdjąć płaszcza, kiedy ktoś zaczął tłuc pięściami w spękane drewno. Otworzyła gwałtownie i zobaczyła pana Stollopa, ojca Juliet; rękę wciąż miał wzniesioną, a wokół opadał niewielki obłoczek płatków farby.
— Usłyszałem, że przyszłaś — powiedział. — O co tu chodzi?
Uniósł drugą potężną dłoń, w której ściskał sztywną kremową kopertę. Nieczęsto widywało się takie na Siostrach Doiły.
— To się nazywa list — wyjaśniła Glenda.
Błagalnym gestem wyciągnął go przed siebie i dopiero wtedy zobaczyła wielką literę V na przerażającej rządowej pieczęci, niezawodnie wzbudzającej strach i przygnębienie u tych, którzy podatki mieli dopiero zapłacić.
— Jego lordowska mość do mnie pisze! — oświadczył załamany pan Stollop. — Dlaczego tak sobie wziął i do mnie napisał? Niczego żem nie zrobił!
— A myślał pan, żeby go otworzyć? — spytała Glenda. — Zwykle tak właśnie sprawdzamy, co jest w listach.
Rzucił jej kolejne błagalne spojrzenie. Przy Siostrach Dolly czytanie i pisanie było delikatną pracą domową, którą lepiej zostawiać kobietom. Prawdziwa praca wymagała szerokich pleców, mocnych ramion i stwardniałych dłoni. Pan Stollop doskonale spełniał te warunki. Był kapitanem Dolasów i w jednym meczu odgryzł po uchu trzem ludziom.
Glenda westchnęła, wyjęła mu list z dłoni, która — jak zauważyła — lekko drżała, po czym otworzyła kopertę paznokciem.
— Stoi tutaj: Pan Stollop — oznajmiła, a mężczyzna skrzywił się boleśnie. — Tak, to o pana chodzi — dodała.
— Pisze tam coś o podatkach albo czymś? — zapytał.
— Nic takiego nie widzę. Pisze, że będzie „niezwykle wdzięczny za pańskie towarzystwo podczas bankietu, jaki zamierzam wydać na Niewidocznym Uniwersytecie o ósmej wieczorem we środę, podczas którego chciałbym omówić przyszłość wspaniałej gry w kopanie piłki. Z przyjemnością powitam pana jako kapitana drużyny Sióstr Dolly”.
— Dlaczego się do mnie przyczepił? — zapytał Stollop.
— Jak napisał, dlatego że jest pan kapitanem.
— No tak, ale dlaczego ja?
— Może zaprosił wszystkich kapitanów. Mógłby pan posłać chłopaka w białym szaliku i sprawdzić, prawda?
— Niby tak, ale przypuśćmy, że tylko ja? — dopytywał się Stollop, który wyraźnie postanowił zbadać tę grozę do samej głębi.
Glenda wpadła na znakomity pomysł.
— Wtedy, panie Stollop, okaże się, że tylko kapitan Sióstr Dolly jest dostatecznie ważny, by z samym władcą dyskutować o przyszłości piłki.
Stollop nie wypiął piersi, gdyż miał ją wypiętą permanentnie, ale pewnym wysiłkiem mięśni udało mu się osiągnąć efekt wypięcia całkowitego.
— Ha! I dobrze sobie wybrał! — huknął z dumą.
Glenda westchnęła w duchu. Pan Stollop był silny, ale jego mięśnie przechodziły w tłuszcz. Wiedziała, że ostatnio dość szybko traci oddech, a wobec czegoś, czego nie można przygnieść, uderzyć albo kopnąć, czuł się całkiem zagubiony. Opuszczone po bokach dłonie zaciskały się i rozprostowywały, próbując wykonywać za niego procesy myślowe.
— O co w tym chodzi?
— Nie wiem, panie Stollop.
Przestąpił z nogi na nogę.
— Eee… A może o tego chłopaka od Ćmoków, co dzisiaj trochę oberwał? Jak myślisz?
To może być ktokolwiek, myślała Glenda, kiedy obejmowała ją lodowata zgroza. Nic takiego, co tydzień się to zdarza. To nie musi być żaden z nich. Ale będzie, oczywiście, wiem o tym, tylko że wcale nie wiem, w żaden sposób nie mogę wiedzieć, a jeśli będę to powtarzać dostatecznie długo, może się nigdy nie zdarzyć.
Oberwał, przypomniała sobie wśród paniki. Czyli prawdopodobnie że stał w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym szaliku, co jest równoważne samookaleczeniu. Dał się zabić.
— Moje chłopaki wróciły i mówiły, że gadają o tym na ulicy. Tak właśnie słyszeli. Wziął i dał się zabić.
— Niczego nie widzieli?
— Zgadza się, niczego.
— Ale za to bardzo dużo słuchali?
Ironia przefrunęła mimo uszu Stollopa, nie próbując nawet skręcać.
— I to był chłopak Ćmoków?
— Tak — potwierdził. — Słyszeli, że umarł, ale wiesz, jak te ćmokowe dranie oszukują.
— A gdzie są teraz chłopcy?
— Mają siedzieć w domu, bo ich spiorę! — odpowiedział pan Stollop z błyskiem w oku. — Kiedy coś takiego się dzieje, krążą wszędzie różne paskudne gangi.
— Czyli teraz o jeden mniej — stwierdziła Glenda.
Twarz Stollopa pokryła się barwami cierpienia i lęku.
— To nie są źli chłopcy, naprawdę. Ludzie się ich czepiają.
Tak, zwłaszcza na komisariacie, pomyślała, kiedy mówią:
„To oni! Ci wielcy! Wszędzie bym ich poznał!”.
Zostawiła go, kręcącego głową, a sama pobiegła ulicą. Troll nie mógł się spodziewać, że znajdzie tu pasażera, a nie było sensu czekać, aż pomalują go farbami. Ale miała szansę dogonić go w drodze do centrum.
Po minucie czy dwóch zdała sobie sprawę, że ktoś ją ściga. Biegnie za nią w mroku. Gdyby tylko pamiętała, żeby zabrać ze sobą nóż… Przystanęła w plamie głębszego cienia i kiedy ten zapewne urojony szaleniec się z nią zrównał, wyskoczyła z krzykiem.
— Przestań za mną biegać!
Juliet pisnęła ze strachu.
— Dorwali Treva! — szlochała, gdy Glenda ją przytrzymała. — Wiem, że tak!
— Nie bądź śmieszna. Po każdym meczu chłopcy się biją. Nie warto się martwić na zapas.
— To czemu biegłaś? — zapytała ostro Juliet.
Na to Glenda nie znalazła odpowiedzi.
Pedel skinął mu głową i przepuścił przez drzwi dla personelu, skąd Trev ruszył prosto do kadzi. Kilku chłopców jak zwykle ściekało tam świece, bardzo skrupulatnie i bardzo powoli, ale nigdzie nie zauważył nawet śladu Nutta… dopóki nie zaryzykował zdrowia psychicznego i zatok, sprawdzając wspólną salę noclegową. Nutt spał tam na posłaniu. Trzymał się za brzuch, a był to brzuch wręcz niezwykle wielki. Jako że normalnie szczupły, Nutt teraz przypominał węża, który połknął wyjątkowo dużą kozę. Trev przypomniał sobie zaciekawioną i zaniepokojoną twarz Igora. Zbadał podłogę obok posłania. Znalazł mały kawałek brzegu zapiekanki i trochę okruchów. Pachniały jak bardzo dobra zapiekanka. Prawdę mówiąc, przychodziła mu do głowy tylko jedna osoba, która potrafiła przygotowywać zapiekanki aż tak kuszące.
Czymkolwiek było to, co wypełniało Treva, ta niewidoczna świetlista energia, która pozwoliła mu niemal przytańczyć tutaj z komisariatu, spłynęła nagle przez stopy.
Ruszył kamiennymi korytarzami w kierunku nocnej kuchni. Wszelki optymizm, jaki mógł jeszcze zachować, gasił — jedną nadzieję po drugiej — szlak zapiekankowych okruchów. Jednak to rozświetlenie rozjarzyło się znowu, kiedy zobaczył Juliet i… no tak, i Glendę. Stały w tym, co pozostało z nocnej kuchni, a co było masą pootwieranych gwałtownie szafek i kawałków zapiekankowego ciasta.
— Och, przyszedł pan Trevor Likely — stwierdziła Glenda, zakładając ręce na piersi. — Jedno pytanie: kto zjadł wszystkie zapiekanki?
Rozświetlenie narastało, aż wypełniło Treva jakby srebrzystym blaskiem. Minęły trzy noce, odkąd spał w prawdziwym łóżku, a ostatni dzień też nie był normalny. Uśmiechnął się szeroko do całkiem niczego i Juliet zdążyła go przytrzymać, zanim uderzył o posadzkę.
Trev zbudził się pół godziny później, kiedy Glenda przyniosła mu kubek herbaty.
— Uznałam, że powinieneś się przespać — wyjaśniła. — Juliet mówiła, że wyglądasz okropnie, więc widocznie wraca jej rozsądek.
— On był trupem — powiedział Trev. — Zimny jak kamień, a potem już nie. O co tu chodzi?
Uniósł się i zobaczył, że został ułożony na jednym z brudnych posłań przy kadziach. Nutt leżał obok.
— No dobrze — westchnęła Glenda. — Jeśli potrafisz chwilę nie kłamać, opowiedz.
Siedziała spokojnie i obserwowała śpiącego Nutta, a Trev usiłował nadać jakiś sens wydarzeniom minionego wieczoru. Wysłuchała wszystkiego cierpliwie, dopiero potem zaczęła pytać.
— Co to była za kanapka? Ta, którą przygotował mu Igor?
— Tuńczyk, spaghetti i dżem. I wiórki czekoladowe — powtórzy! Trev, ziewając.
— Jesteś pewny?
— Takich rzeczy się nie zapomina.
— A jaki dżem? — nie ustępowała Glenda.
— Czemu pytasz?
— Myślę, że miałoby to sens z pigwą. Albo z papryką. Ale nie widzę miejsca dla wiórków czekoladowych. To jakaś bzdura.
— Co? Przecież to Igor. To nie musi mieć sensu!
— Ostrzegał cię przed Nuttem?
— Tak, ale chyba nie chodziło mu o „zamknij dobrze wszystkie zapiekanki”, prawda? Będziesz miała kłopoty z tego powodu?
— Nie, mam ich dużo więcej, dojrzewają w chłodni. Najlepsze są, kiedy dobrze dojrzeją. Z zapiekankami trzeba zawsze mieć rezerwę. — Obejrzała się na Nutta i podjęła: — Więc poważnie chcesz mnie przekonać, że chłopaki Stollopa całkiem go załatwili, a potem sam wyszedł ze szpitala Lady Sybil?
— Był martwy jak kamień. Nawet stary Haddocki to zauważył.
Tym razem oboje popatrzyli na Nutta.
— Teraz jest żywy — stwierdziła Glenda takim tonem, jakby to było oskarżenie.
— Słuchaj, wszystko, co wiem o ludziach, którzy tu przybywają z Überwaldu, to że czasem są wampirami, a czasem wilkołakami. I nie wydaje mi się, żeby wampiry interesowały się twoimi zapiekankami. A pełnia była w zeszłym tygodniu i on wcale się dziwnie nie zachowywał. No, nie dziwniej niż normalnie.
— Może on jest zombi… — Glenda zniżyła głos. — Nie, one też nie jedzą zapiekanek. — Nadal wpatrywała się w śpiącego Nutta. ale jakaś inna jej część dodała: — W środę wieczór ma się tu odbyć bankiet. Lord Vetinari kombinuje coś z magami. Chodzi o piłkę nożną, jestem pewna.
— Tak?
— Domyślam się, że to jakiś plan. Coś paskudnego. Magowie byli dziś na meczu i robili notatki! Nie wmówisz mi, że to normalne! Chcą zlikwidować piłkę nożną, jak nic!
— Dobrze!
— Trevorze Likely, jak możesz tak mówić?! Twój ojciec…
— Zginął, bo był głupi — oświadczył Trev. — I nie tłumacz mi, że tak właśnie chciałby odejść. Nikt nie chce tak odejść.
— Ale kochał swoją piłkę!
— I co? Co to właściwie znaczy? Stollopowie kochają swoją piłkę. Andy Shank kocha swoją piłkę. I co z tego wynika? Nie licząc dzisiaj, jak często widziałaś piłkę w grze? Założę się, że prawie nigdy.
— No, niby racja. Ale nie o to chodzi w piłce.
— Tłumaczysz mi, że w piłce nie chodzi o piłkę?
Glenda żałowała, że nie ma prawdziwego wykształcenia, no, w ogóle jakiegokolwiek wykształcenia. Ale w tej chwili nie zamierzała się cofać.
— Chodzi o wspólnotę — powiedziała. — O bycie częścią tłumu. Wspólne skandowanie. O wszystko to razem. O całość.
— Wydaje mi się, panno Glendo — odezwał się ze swego materaca Nutt — że praca, o którą panience chodzi, to „Der Selbst uberschritten durch das Ganze” Trousenblerta.
Ponownie spojrzeli na Nutta, rozdziawiając usta. Otworzył oczy i zdawało się, że gapi się w sufit.
— To samotna dusza próbująca sięgnąć do wspólnego ducha całego człowieczeństwa, a być może i dalej. Przekład W. E. G. Goodnighta „W poszukiwaniu całości” jest niepełny, choć całkiem zrozumiały, wskutek błędnego tłumaczenia bewußtseinsschwelle w całym tekście jako „fryzury”.
Trev i Glenda spojrzeli po sobie. Trev wzruszył ramionami. Od czego powinni zacząć?
Glenda odchrząknęła.
— Panie Nutt, jest pan żywy czy martwy, czy jak?
— Żywy, ale bardzo dziękuję za troskę.
— Widziałem, jak cię zabili! — krzyknął Trev. — Biegliśmy całą drogę do Lady Sybil!
— Och… — zmartwił się Nutt. — Bardzo mi przykro. Wydaje się jednak, że diagnoza była błędna. Mam rację?
Porozumieli się wzrokiem, na czym bardziej ucierpiał Trev — kiedy Glenda wpadała w złość, jej spojrzenie mogłoby chyba trawić szkło. Ale Nutt miał poważny argument. Trudno się kłócić z człowiekiem, który się upiera, że nie jest martwy.
— Uhm… A potem wrócił pan tu i zjadł dziewięć zapiekanek — stwierdziła.
— I chyba dobrze ci zrobiły — dodał Trev z niepewną wesołością.
— Ale nie widzę, gdzie się podziały — dokończyła Glenda. — Każda z nich mogła napełnić brzuch.
— Pogniewa się panienka na mnie! — wystraszył się Nutt.
— Może uspokoimy się wszyscy, co? — wtrącił Trev. — Mówię ci, strasznie się martwiłem, słowo. Martwiłem, nie gniewałem, jasne? Jesteśmy kumplami.
— Muszę być uprzejmy. Muszę być pomocny. — Te słowa wybiegały z ust Nutta niczym mantra.
Glenda ujęła jego dłonie.
— Posłuchaj, nie gniewam się o te zapiekanki, naprawdę. Przyjemnie jest zobaczyć kogoś z takim apetytem. Ale musisz nam powiedzieć, co się dzieje. Zrobiłeś coś, czego nie powinieneś zrobić?
— Powinienem starać się być wartościowy — odparł Nutt i odsunął się delikatnie, unikając jej wzroku. — Muszę być uprzejmy. Nie wolno mi kłamać. Muszę zyskiwać wartość. Dziękuję panience za troskę.
Wstał, przeszedł przez salę, podniósł kosz świec, wrócił, załadował maszynę do ściekania i energicznie rozpoczął pracę, nie zwracając już na nich uwagi.
— Rozumiesz, co się dzieje w jego głowie? — szepnęła Glenda.
— Kiedy był mały, przez siedem lat pracował przykuty do kowadła — odparł Trev.
— Co? To straszne! Ktoś musiał być bardzo okrutny, żeby coś takiego zrobić.
— Albo zdesperowany, żeby na pewno się nie uwolnił.
— Sprawy nie zawsze są takie, jak się wydają, panie Trev — odezwał się Nutt, nie unosząc głowy znad gorączkowej pracy. — Natomiast akustyka w tych piwnicach jest naprawdę bardzo dobra. Pański ojciec pana kochał, prawda?
— Co? — Trev poczerwieniał na twarzy.
— Kochał pana, zabierał na mecze, dzielił się zapiekanką, nauczył kibicować Ćmokom? Brał pana na ramiona, żeby mógł pan więcej zobaczyć?
— Przestań tak mówić o moim ojcu!
Glenda chwyciła Treva za ramię.
— W porządku, Trev, to nic złego, to nie są złośliwe pytania, naprawdę.
— Ale nienawidzi go pan, ponieważ był człowiekiem śmiertelnym, konającym na bruku. — Nutt sięgnął po kolejną nieściekniętą świecę.
— To złośliwe — uznała Glenda.
Nutt ją zignorował.
— Zawiódł pana, panie Trev. Nie był bogiem małego chłopczyka. Okazało się, że jest tylko człowiekiem. Ale nie był tylko człowiekiem. Każdy, kto choć raz w tym mieście oglądał mecz, słyszał o Davidzie Likelym. Jeśli on był głupcem, to był nim też każdy, kto wspiął się na szczyt albo przepłynął wartką rzekę. Jeśli był głupcem, to był nim też człowiek, który pierwszy starał się ujarzmić ogień. Jeśli był głupcem, to ten, kto pierwszy spróbował ostrygi, też był głupcem… choć muszę zaznaczyć, że uwzględniając podział pracy w dawnych kulturach łowiecko-zbierackich, prawdopodobnie był również kobietą. Być może, tylko głupiec wstaje rano z łóżka. Ale po śmierci niektórzy głupcy błyszczą jak gwiazdy i pański ojciec był jednym z nich. Po śmierci ludzie zapominają o głupocie, ale pamiętają blask. Nic pan nie mógł zrobić. Nie mógł pan go powstrzymać. Gdyby mógł go pan powstrzymać, nie byłby Davidem Likelym, kimś, kogo imię dla tysięcy ludzi oznacza piłkę nożną. — Nutt bardzo starannie odłożył pięknie ściekniętą świecę i mówił dalej: — Proszę się nad tym zastanowić, panie Trev. Niech pan nie będzie sprytny. Spryt to tylko wygładzona forma głupoty. Niech pan użyje inteligencji. Ona na pewno pomoże.
— To tylko fura słów! — odparł rozgorączkowany Trev, ale Glenda zauważyła błyszczące linie na jego policzkach.
— Niech pan je sobie przemyśli, panie Trev — poradził Nutt i dodał: — No proszę, zrobiłem cały koszyk. To jest coś warte.
Chodziło o jego spokój. Nutt wibrował, był niemal chory ze zdenerwowania. Powtarzał się, jakby próbował się czegoś nauczyć do sprawdzianu. A potem stał się całkiem inny — absolutnie opanowany i skupiony.
Glenda spoglądała to na Treva, to na Nutta. Trev słuchał z rozdziawionymi ustami. I nie dziwiło jej to. Słowa Nutta, wypowiedziane z chłodną rzeczowością, nie brzmiały jak opinia, ale jak prawda wydobyta z głębokiej studni.
Milczenie przerwał Trev. Mówił jak zahipnotyzowany, chrapliwym głosem.
— Kiedy miałem pięć lat, dał mi swoją starą koszulkę. Była jak namiot. Znaczy, tak przepocona i brudna, że nigdy nie zmokłem…
Urwał.
Po chwili Glenda trąciła go w łokieć.
— Całkiem zesztywniał — stwierdziła. — Jest sztywny jak kawałek drewna…
— Ach, katatonia — wyjaśnił Nutt. — Przytłoczyły go własne uczucia. Powinniśmy go położyć.
— Te stare materace, na których tu sypiają, to jakieś śmieci — oświadczyła Glenda, rozglądając się za lepszą alternatywą dla zimnej posadzki.
— Wiem, gdzie znaleźć coś odpowiedniego! — zapewnił Nutt i rzucając się do działania, odbiegł w głąb korytarza.
Glenda została sama, podtrzymując bezwładnego Treva. I wtedy od strony kuchni pojawiła się Juliet. Gdy tylko ich zauważyła, zatrzymała się i zalała łzami.
— Nie żyje, prawda?
— No, nie…
— Rozmawiałam z paroma chłopakami od piekarza, kiedy szli do pracy. Mówili, że bójki były w całym mieście i że kogoś zamordowali.
— To tylko drobny wstrząs, nic więcej. Pan Nutt poszedł znaleźć mu coś, na czym mógłby poleżeć.
— Och…
Juliet wydawała się nieco rozczarowana, zapewne dlatego, że „drobny wstrząs” nie był dostatecznie dramatyczny. Ale wzięła się w garść akurat w chwili, gdy dał się słyszeć zgrzytliwy, charakterystycznie drewniany odgłos z przeciwnej strony. Nutt pchał dużą kanapę, która wyhamowała przed nimi.
— Tam dalej jest pokój zawalony starymi meblami — wyjaśnił i poklepał wyblakły aksamit. — Trochę nadpleśniała, ale wszystkie myszy musiały wypaść po drodze tutaj. Chyba to szezlong z pracowni sławnego Gurninga Upspire’a. Myślę, że później uda mi się ją odrestaurować. Połóżmy go ostrożnie.
— Co mu się stało? — chciała wiedzieć Juliet.
— Och, prawda może wstrząsnąć — odparł Nutt. — Ale poradzi z tym sobie i poczuje się lepiej.
— Bardzo bym chciała sama poznać prawdę, panie Nutt. Byłabym wdzięczna — oznajmiła Glenda.
Założyła ręce na piersi i usiłowała robić surową minę, ale przez cały czas jakiś głos w głowie szeptał: Szezlong! Szezlong! Kiedy nikogo tu nie będzie, możesz spróbować omdleć!
— To jakby takie lekarstwo ze słów — wyjaśnił ostrożnie Nutt.
— Czasami ludzie wmawiają sobie różne rzeczy, które nie są prawdą. Czasami może to być groźne dla danej osoby. Widzi ona świat w niewłaściwy sposób. Ale ludzie nie pozwalają sobie zobaczyć, że to, w co wierzą, jest błędne. Często jednak istnieje w ich umyśle część, która to wie, a odpowiednie słowa pozwalają ją uwolnić.
Patrzył na nie z niepokojem.
— To miło — uznała Juliet.
— Dla mnie brzmi to jak hokus-pokus — stwierdziła Glenda.
— Ludzie wiedzą przecież, co mają w głowie!
Raz jeszcze założyła ręce na piersi i zauważyła, że Nutt się im przygląda.
— Co jest? — spytała groźnie. — Nigdy nie widziałeś łokci?
— Nigdy z takimi ładnymi dołeczkami, panno Glendo, w tak mocno zaplecionych rękach.
Aż do tej chwili Glenda nie zdawała sobie sprawy, że Juliet ma taki nieprzyjemny śmiech, do którego — o czym była przekonana — nie istniały żadne podstawy.
— Glenda ma doratora! Glenda ma doratora!
— Mówi się „adoratora” — poprawiła ją Glenda, spychając w głąb umysłu wspomnienie o tym, że całe lata trwało, nim sama się tego nauczyła. — A ja tylko pomagałam. Pomagamy mu, panie Nutt, prawda?
— Czy nie wygląda słodko, kiedy tak leży? — spytała Juliet.
— Całkiem różowy. — Niewprawnie pogładziła brudne włosy Treva.
— Całkiem jak mały chłopczyk.
— To zawsze mu dobrze wychodziło — stwierdziła Glenda.
— Może teraz pójdziesz i przyniesiesz małemu chłopczykowi herbaty? I ciasteczko. Ale nie z tych czekoladowych. To trochę potrwa — uprzedziła, gdy dziewczyna odbiegła. — Łatwo ją rozproszyć. Jej umysł wędruje i znajduje sobie inne zajęcia.
— Trev mówił mi, że mimo dojrzałego wyglądu jest panienka w tym samym wieku co ona — powiedział Nutt.
— Chyba rzadko rozmawia pan z damami, panie Nutt?
— Ojej, czyżbym popełnił kolejne faux pas? — wystraszył się Nutt tak bardzo, że Glendzie zrobiło się go żal.
— Czy chodzi o takie faux pas, które wygląda, jakby należało je wymawiać „foks pas”?
— Eee… tak.
Glenda z satysfakcją kiwnęła głową — rozwiązała kolejną literacką łamigłówkę.
— Nie używaj słowa „dojrzały”, chyba że chodzi o wina albo sery. Lepiej nie mówić tak o damach.
Patrzyła na niego, niepewna, jak sformułować następne pytanie. Zdecydowała się na bezpośredniość, ponieważ nic innego dobrze jej nie wychodziło.
— Trev jest pewien, że tak jakby umarłeś i znowu ożyłeś.
— Tak też to rozumiem.
— Niewielu ludziom się to udaje.
— Ogromnej większości nie, jak podejrzewam.
— Jak to zrobiłeś?
— Nie wiem.
— Jest już dość późny ranek, przyznaję, ale czy nie czujesz głodu krwi albo mózgów?
— Wcale. Tylko zapiekanki. Lubię zapiekanki. Bardzo mi wstyd z ich powodu. To się już nie powtórzy, panno Glendo. Obawiam się, że moje ciało działało całkiem samowolnie. Potrzebowałem natychmiastowego pożywienia.
— Trev opowiadał, że byłeś przykuty do kowadła.
— Tak. Bo wtedy byłem bez wartości. Potem zabrano mnie na spotkanie z Lady i ona mi powiedziała: „Nie masz żadnej wartości, ale nie sądzę, byś był bezwartościowy. Więc nadam ci wartość”.
— Ale musiałeś mieć rodziców!
— Nie wiem. Wielu rzeczy nie wiem. Są tam takie drzwi.
— Co takiego?
— Drzwi w moim umyśle. Niektóre rzeczy leżą za drzwiami i nie wiem o nich. Ale Lady uważa, że to nic nie szkodzi.
Glenda miała ochotę zrezygnować. Nutt odpowiadał na pytania, ale w efekcie człowiek zostawał z nowymi… Nie ustępowała jednak. To było jak kłucie nożem puszki w nadziei, że w ten sposób otworzy się drogę do wnętrza.
— Lady to prawdziwa dama, prawda? Zamki, służba i co tam jeszcze…
— O tak. Nawet co tam jeszcze. Jest moją przyjaciółką. I jest dojrzała jak ser i wino, ponieważ żyła bardzo długo, a nie jest stara.
— Ale przysłała cię tutaj, prawda? Czy nauczyła cię tego… tego, czego użyłeś z Trevem?
Trev drgnął na szezlongu.
— Nie — odparł Nutt. — Całkiem sam przeczytałem w bibliotece dzieła mistrzów. Ale powiedziała mi, że ludzie także są czymś w rodzaju żywych książek i będę musiał się nauczyć ich czytać.
— No, Treva odczytałeś całkiem dobrze. Ale pamiętaj, nie próbuj tego ze mną, bo nigdy już nie zobaczysz zapiekanki.
— Tak, panno Glendo. Przepraszam, panno Glendo.
Westchnęła. Co się ze mną dzieje? Jak tylko wyglądają na przygnębionych, zaczynam się litować!
Uniosła wzrok. Patrzył na nią.
— Przestań!
— Przepraszam, panno Glendo.
— Ale przynajmniej widziałeś mecz. Podobało ci się?
Twarz Nutta rozjaśniła się nagle.
— Tak. To było cudowne. Ten gwar, ten tłum, te krzyki, och, krzyki! Stają się niczym krew. Równy rytm, chór! Nie być samotnym! Nie być jednym, ale zjednoczonym ze wszystkimi, wspólnym umysłem i wspólnym celem! Przepraszam bardzo… — Zauważył jej minę.
Gwałtowność wybuchu Nutta była jak podmuch z otwartego piekarnika. Prawdziwe szczęście, że nie przypaliło jej włosów.
— Czyli jesteś raczej zadowolony?
— O tak! Klimat był wspaniały!
— Tego nie próbowałam — zaryzykowała Glenda. — Ale pudding groszkowy jest zwykle całkiem smaczny.
Zgrzyt szkła i brzęk łyżeczki zwiastował przybycie Juliet, a raczej kubka herbaty, który trzymała przed sobą jak puchar, a sama sunęła za nim niby ogon komety. Glenda była pod wrażeniem. Herbata znajdowała się w kubku, zamiast na spodeczku, i miała akceptowalny brązowy kolor, który zwykle charakteryzuje herbatę i zwykle bywa jedyną herbacianą cechą charakteryzującą herbatę przygotowaną przez Juliet.
Trev usiadł, a Glenda zastanowiła się, od jak dawna słucha rozmowy. Owszem, w sytuacjach trudnych może się sprawdzał, i przynajmniej mył się od czasu do czasu i miał szczoteczkę do zębów, ale Juliet to ktoś wyjątkowy, prawda? Dla niej nadawałby się jedynie książę. Technicznie oznaczało to lorda Vetinariego, ale był o wiele za stary. Poza tym nikt nie wiedział, z której strony łóżka wstaje — ani czy w ogóle kładzie się do łóżka. Jednak pewnego dnia pojawi się odpowiedni książę, choćby Glenda miała go przywlec na łańcuchu.
Odwróciła głowę. Nutt znowu przyglądał się jej z uwagą. Cóż, jej książka była mocno zatrzaśnięta. Nikt nie będzie przeglądał jej stron. A jutro przekona się, co kombinują magowie.
To łatwe. Będzie niewidzialna.
W ciszy nocy Nutt siedział w swoim ulubionym miejscu, to znaczy w jeszcze innym pomieszczeniu, całkiem blisko od kadzi. Płonęły świece, a on pochylał się nad znalezionym stołem, wpatrywał się w kartkę papieru i z roztargnieniem dłubał w uchu ołówkiem.
Technicznie biorąc, był ekspertem poezji miłosnej przez wieki i wielokrotnie omawiał ją z panną Healstether, zamkową bibliotekarką. Próbował też podyskutować o niej z Lady, ale roześmiała się i oświadczyła, że to frywolność, choć przydatna w nauce słownictwa, recytacji, rytmu i ekspresji jako środków prowadzących do celu, a konkretnie do skłonienia młodej dziewczyny, by zdjęła z siebie całą odzież. Wtedy Nutt nie do końca zrozumiał, o co jej chodzi. Brzmiało to jak opis sztuczki magicznej.
Postukał ołówkiem o papier. Zamkowa biblioteka była pełna poezji, którą czytał chciwie, jak czytał wszystkie książki, nie wiedząc, po co została napisana ani co właściwie miała osiągnąć. Jednak typowo, wiersze pisane przez mężczyzn dla kobiet realizowały podobny wzorzec. I teraz Nutt, mając do dyspozycji cały świat najpiękniejszych strof, nie mógł znaleźć odpowiednich słów.
Ale po chwili kiwnął głową. Tak, sławny poemat Roberta Scandala „Oi! Do jego głuchej kochanki!”. Z całą pewnością miał odpowiedni układ i tempo. Oczywiście, musiała być jakaś muza, przecież poezja zawsze potrzebuje muzy. Tak, to może być pewien kłopot. Juliet, choć całkiem atrakcyjna, była w jego wyobrażeniu czymś w rodzaju przyjaznego ducha. Hmm… Aha, naturalnie…
Nutt wyciągnął z ucha ołówek, zawahał się i napisał:
Śpiewam, lecz nie o miłości, co oślepia ludzi;
Śpiewam, by cześć należną oddać dobroci muzie…
Ognie pod kadziami przygasały, ale umysł Nutta gorzał jasno.
Koło północy Glenda uznała, że może bezpiecznie zostawić chłopców, by robili to, co zwykle robią chłopcy, kiedy nie ma w pobliżu opiekujących się nimi kobiet. Musiała dopilnować, żeby wraz z Juliet zdążyć na nocny omnibus. A to oznaczało, że w końcu mogła się położyć we własnym łóżku.
Rozejrzała się po maleńkiej, oświetlonej świecą sypialni, i spojrzała prosto w oczy — co nie było łatwe — Pana Kiwaczka, transcendentnego trójokiego misia. Przyjemnie byłoby w tym miejscu uzyskać jakieś kosmiczne wytłumaczenie, ale wszechświat nigdy niczego nie tłumaczy, daje tylko więcej pytań.
Sięgnęła w dół ukradkowo, choć przyglądał się jej tylko trójoki miś, i z nieskutecznie ukrytego pod łóżkiem złoża wyjęła najnowszą Iradnę Comb-Buttworthy. Po dziesięciu minutach lektury, która doprowadziła ją całkiem daleko w głąb książki (pani Comb-Buttworthy wydawała tomiki chudsze nawet od jej bohaterek), doznała uczucia deja vu. Co więcej, było to deja vu do kwadratu, ponieważ miała uczucie, że kiedyś już miała takie deja vu.
— Tak naprawdę one wszystkie są takie same, prawda? — zwróciła się do trójokiego misia. — Wiesz, że to będzie pokojówka Mary albo ktoś podobny, że będzie dwóch mężczyzn i ona w końcu zdobędzie tego miłego, musi nastąpić jakieś nieporozumienie, nigdy nie posuną się dalej niż do pocałunku, no i masz absolutną gwarancję, że na przykład ekscytująca wojna domowa, inwazja trolli ani nawet dowolna scena kuchenna na pewno się nie zdarzą. Najlepsze, czego można oczekiwać, to burza z piorunami.
Wszystko to nie miało właściwie nic wspólnego z prawdziwym życiem, które — choć istotnie zdradzało pewien niedostatek wojen domowych i inwazji trolli — miało przynajmniej dość przyzwoitości, by spora jego część działa się w kuchni.
Książka wysunęła się z jej dłoni i trzydzieści sekund później Glenda spała już mocno.
Zaskakujące, ale żaden sąsiad nie potrzebował jej w środku nocy, więc wstała, ubrała się i zjadła śniadanie w niemal obcym sobie świecie. Otworzyła drzwi, żeby zanieść śniadanie wdowie Crowdy, i zobaczyła na progu Juliet.
Dziewczyna cofnęła się o krok.
— Wychodzisz, Glenda? Jeszcze wcześnie.
— No, ty już wstałaś — odparła Glenda. — I masz azetę, co stwierdzam z satysfakcją.
— Czy to nie ciekawe? — Juliet podsunęła jej azetę.
Glenda raz tylko rzuciła okiem na obrazek na pierwszej stronie, potem rzuciła jeszcze drugi raz, dokładniej, a następnie chwyciła Juliet i wciągnęła ją do środka.
— Widać ich stukacze — zauważyła Juliet tonem, który brzmiał o wiele zbyt rzeczowo jak na gust Glendy.
— Nie powinnaś w ogóle wiedzieć, jak wyglądają! — oświadczyła, rzucając azetę na kuchenny stół.
— Co? Przecież mam trzech braci, nie? I wszyscy się kąpią w balii koło pieca, nie? W końcu to nic takiego specjalnego. A zresztą to jest kultura przecież. Pamiętasz, zabrałaś mnie kiedyś w takie miejsce, gdzie pełno było ludzi na golasa. Zostałaś tam trzy godziny.
— To było Królewskie Muzeum Sztuki — wyjaśniła Glenda, dziękując gwiazdom za to, że rozmawiają w mieszkaniu. — To co innego!
Próbowała przeczytać tekst, ale okazało się to trudne z tym niesamowitym obrazkiem tuż obok, w miejscu gdzie wzrok mógł paść na niego przypadkiem… i znowu… i znowu…
Glenda lubiła swoją pracę. Nie robiła kariery — ta jest dla ludzi, którzy nie potrafią utrzymać się w pracy. Była dobra w tym, co robiła, i robiła to przez cały czas, nie zwracając uwagi na resztę świata. Ale teraz szeroko otworzyła oczy. Prawdę mówiąc, nadszedł już czas, żeby mrugnąć.
Pod wielkim tytułem „Dawna gra w nowym świetle” znajdował się obrazek wazonu, czy też bardziej dostojnie — urny, w kolorach czarnym i pomarańczowym. Na niej wymalowano kilku bardzo wysokich i szczupłych mężczyzn — ich męskość nie budziła wątpliwości, ale raczej niedowierzanie. Najwyraźniej walczyli o przechwycenie piłki; jeden z nich leżał na ziemi i wyglądał, jakby cierpiał. Tłumaczenie nazwy urny, jak stwierdzał podpis, brzmiało STARCIE.
Zgodnie z wydrukowanym tekstem, ktoś z Królewskiego Muzeum Sztuki znalazł urnę w starym magazynie. Zawierała zwoje, które — jak napisali w azecie — opisywały początkowe zasady kopania piłki, jak je ułożono we wczesnych latach Wieku Wołka Zbożowego, tysiąc lat temu, kiedy rozgrywano mecze dla uczczenia bogini Pedestriany…
Glenda tylko przejrzała resztę artykułu, ponieważ było tam bardzo wiele reszty do przejrzenia. Artystyczne wyobrażenie rzeczonej bogini zdobiło stronę trzecią. Była oczywiście piękna. Rzadko kiedy widywało się boginie przedstawione jako brzydkie. Prawdopodobnie miało to jakiś związek z ich umiejętnością natychmiastowego powalania ludzi. W przypadku Pedestriany atakowałaby zapewne stopy.
Glenda odłożyła azetę. Wrzała z gniewu, a jako kucharka dobrze wiedziała, jak się wrze. To nie była piłka nożna — tyle że Gildia Historyków tak właśnie twierdziła i mogła to udowodnić nie tylko starymi pergaminami, ale także urną, a kiedy człowiek stawał wobec urny, od razu wiedział, że znalazł się po niewłaściwej stronie dyskusji.
Ale to chyba zbyt ładnie się składa. Chociaż… dlaczego? Jego lordowska mość nie lubił piłki nożnej, lecz tu miała przed sobą artykuł, który stwierdzał, że gra jest bardzo stara i ma własną boginię. A jeśli miasto naprawdę coś lubiło, to tradycję i boginie, zwłaszcza jeśli tym boginiom brakowało trochę szyfonu powyżej talii. Czy to jego lordowska mość pozwolił im zamieścić te obrazki i tekst w azecie? Co się dzieje?
— Mam ważne sprawy — oznajmiła surowo. — Dobrze, że kupiłaś porządną azetę, ale nie chcesz czytać takich rzeczy.
— Wcale nie chcę. Kogo to ciekawi? Kupiłam azetę dla ogłoszenia. Popatrz.
Glenda nigdy nie zwracała uwagi na stronę z ogłoszeniami, ponieważ zamieszczali je tam ludzie, którzy chcieli jej pieniędzy. Ale było tam, na stronie. Madame Sharn z Bzyku prezentuje… mikrokolczugę…
— Mówiłaś, że możemy tam iść — przypomniała z naciskiem Juliet.
— No tak, ale to było, zanim…
— Mówiłaś, że możemy iść.
— No tak. Ale czy ktoś z Sióstr Dolly był kiedyś na pokazie mody? Takie rzeczy to nie dla nas, prawda?
— W azecie nic o tym nie piszą. Tu stoi, że wstęp jest wolny. Mówiłaś, że możemy iść!
O drugiej, myślała Glenda. Powiedzmy, że jakoś zdążę…
— No dobrze, spotkamy się w pracy o wpół do drugiej, rozumiesz? Ani minuty później. Mamy trochę roboty.
Senat uniwersytetu zbiera się codziennie o wpół do dwunastej, pomyślała. Och, stać się muchą na ścianie…
Uśmiechnęła się.
Trev siedział na połamanym starym fotelu służącym mu za biuro przy kadziach. Praca posuwała się w zwykłym, solidnym ślimaczym tempie.
— Ach, widzę, że przyszedł pan wcześniej, panie Trev — powiedział Nutt. — Przepraszam, że nie było mnie tutaj. Musiałem iść i zająć się pewnym awaryjnym zamieszaniem wśród kandelabrów. — Nachylił się bliżej. — Zrobiłem to, o co pan prosił, panie Trev.
Trev ocknął się ze snów o Juliet.
— Czego? — zdziwił się.
— Prosił pan, żebym napisał… poprawił pański wiersz dla panny Juliet.
— I zrobiłeś to?
— Może zechciałby pan spojrzeć, panie Trev? — Wręczył Trevowi kartkę i stanął obok nerwowo, jak uczeń staje przed nauczycielem.
Po bardzo krótkiej chwili na czole Treva pojawiła się zmarszczka.
— Co to jest „żli”?
— To w słowie „gdzieżli”, jak „gdzieżli się podzieję”.
— Znaczy, chodzi o to, że jacyś źli nie mają się gdzie podziać?
— Nie, panie Trev. Na pańskim miejscu złożyłbym to na karb poezji.
Trev brnął dalej. Nigdy nie miał wiele do czynienia z poezją, z wyjątkiem takiej, która zaczynała się od wersów w stylu „Pewna pannica z Quirmu”, lecz to tutaj wyglądało na solidny towar. Strona wydawała się zapisana, a jednocześnie pełna przestrzeni. W dodatku pismo było wyjątkowo zakręcone, a to przecież pewny znak, prawda? Pannice z Quirmu nie dają takich efektów.
— To świetny wiersz, panie Nutt. Naprawdę doskonały. Prawdziwa poezja, ale o co naprawdę w nim chodzi?
Nutt odchrząknął.
— No więc, panie Trev, esencją poezji tego rodzaju jest stworzenie nastroju, który sprawi, że adresat, czyli w tym przypadku owa młoda dama, do której chce pan to wysłać, poczuje się dobrze nastawiony do autora wiersza, to znaczy w tym przypadku pana, panie Trev. Według Lady cała reszta jest tylko na pokaz. Przyniosłem pióro i kopertę. Jeśli zechce pan uprzejmie podpisać wiersz, zadbam, by dotarł do panny Juliet.
— Założę się, że nikt jeszcze nie napisał dla niej wiersza — stwierdził Trev, przemknąwszy gładko nad faktem, że on również nie. — Chciałbym zobaczyć, jak będzie go czytać.
— To nie jest dobry pomysł — zapewnił pospiesznie Nutt. — Panuje powszechna zgoda, że zainteresowana dama czyta wiersz pod nieobecność pełnego nadziei amanta, to znaczy pana, panie Trev, wskutek czego wytwarza w myślach jego pochlebny wizerunek. Pańska obecność w owej chwili mogłaby to utrudnić, zwłaszcza że widzę, iż znowu nie zmienił pan dzisiaj koszuli. Ponadto uzyskałem informację o możliwości, że cała jej odzież opadnie.
Trev, który zmagał się z koncepcją „amanta”, szybko przewinął do tego fragmentu.
— Ehm… Mógłbyś powtórzyć?
— Może jej spaść całe ubranie. Przykro mi, ale wydaje się, że to skutek uboczny całej tej sprawy z poezją. Ale ogólnie rzecz biorąc, panie Trev, wiersz przekazuje wiadomość, o którą panu chodziło: „Myślę, że jesteś naprawdę niezła. Może się spotkamy? Żadnego migdalenia, obiecuję. Szczerze, Trev”. Jednakże, panie Trev, ponieważ chodzi o wiersz miłosny, pozwoliłem sobie nieco ją zmienić, by uwzględnić sugestię, iż gdyby owo migdalenie czy inne bakalie wydały się oczekiwane przez młodą damę, nie znajdzie pana niechętnym pod żadnym względem.
Nadrektor Ridcully zatarł ręce.
— No cóż, panowie, mam nadzieję, że wszyscy czytaliśmy dzisiejsze azety, a przynajmniej na nie zerknęliśmy?
— Pomyślałem sobie, że pierwsza strona nie jest właściwym miejscem — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Przy śniadaniu całkiem odebrało mi to apetyt. Oczywiście w sensie metaforycznym.
— Jak się zdaje, ta urna leżała w muzealnych piwnicach od lat, ale dopiero teraz dała znać o swojej obecności — podjął Ridcully.
— Oczywiście, mają tam całe tony eksponatów, którym nikt nigdy się porządnie nie przyjrzał, a miasto przeżywało wtedy okres pruderyjny i ludzie woleli nie wiedzieć o takich rzeczach.
— Niby o tym, że mężczyźni mają stukacze? — zdziwił się doktor Hix. — Takie wieści zawsze wcześniej czy później się rozchodzą.
Rozejrzał się po twarzach pełnych dezaprobaty i dodał:
— Pierścień z czaszką, przypominam. Zgodnie ze statutem uczelni, kierownik katedry komunikacji post mortem jest uprawniony, a wręcz zobowiązany do wygłaszania nietaktownych, pogardliwych i umiarkowanie złośliwych uwag. Przykro mi, ale to wasze reguły.
— Dziękuję, doktorze Hix. Pańska niepożądana uwaga została zauważona i należycie doceniona.
— A wiecie, uważam to za bardzo podejrzane, że ta nieszczęsna urna pojawiła się akurat teraz — zauważył pierwszy prymus. — Mam nadzieję, że nie jestem w tym odosobniony?
— Rozumiem, o co panu chodzi — zgodził się Hix. — Gdybym nie wiedział, jak nadrektor musiał się napracować, by uzyskać dla nas pozwolenie na grę, pomyślałbym, że jest w tym jakiś plan.
— Taaak — mruknął zamyślony Ridcully.
— Te dawne zasady wydają się o wiele ciekawsze, nadrektorze — oświadczył Myślak.
— Taaak…
— Czytał pan ten fragment, gdzie piszą, że graczom nie wolno używać rąk? I że najwyższy kapłan staje w polu gry, by dopilnować, że reguły są przestrzegane?
— Nie wyobrażam sobie, by obecnie się to przyjęło — stwierdził wykładowca run współczesnych.
— Jest uzbrojony w zatruty sztylet — uzupełnił Myślak.
— Tak? No to przynajmniej gra powinna być ciekawsza, co, Mustrum? Mustrum!
— Co? A tak. Tak. Rzeczywiście warto się nad tym zastanowić. Tak, rzeczywiście. Jeden człowiek, który kieruje… Widz, który widzi większą cześć meczu… Taki meczowy… A więc które posunięcie przeoczyłem?
— Słucham, nadrektorze?
Ridcully zamrugał, patrząc na Stibbonsa.
— Co? Ach, tylko porządkowałem myśli, jak często się robi. — Wyprostował się. — Reguły w tej chwili nas nie interesują. Musimy rozegrać mecz w każdym przypadku, a zatem będziemy ich przestrzegać zgodnie z najlepszymi tradycjami sportowego ducha, dopóki nie odkryjemy, w którym miejscu można je nagiąć albo złamać dla naszej korzyści. Panie Stibbons, miał pan dokonać syntezy naszych studiów nad tą grą. Oddaję panu głos.
— Dziękuję, nadrektorze. — Myślak odchrząknął. — Panowie, podczas gry w piłkę nożną najwyraźniej chodzi o coś więcej niż o reguły i naturę gry. Zresztą to tylko rozważania dotyczące czystej mechaniki; skandowanie i oczywiście jedzenie, mam wrażenie, bardziej nas dotyczą. Są chyba integralną częścią meczu. Niestety, są nimi też kluby kibiców.
— Jaka jest natura tego problemu?
— Tłuką się nawzajem po głowach. Prawdziwe jest stwierdzenie, że bójki i bezmyślna przemoc, jakie wystąpiły wczoraj wieczorem, są kamieniami węgielnymi tego sportu.
— Daleko odeszli od starożytnych początków. — Kierownik studiów nieokreślonych pokręcił głową.
— No owszem, jak rozumiem, w tamtych czasach drużyna przegrywająca była duszona. Przypuszczam jednak, że określono by to jako bezmyślną przemoc, do której dochodziło przy entuzjastycznym poparciu całego społeczeństwa, a przynajmniej tej jego części, która wciąż mogła oddychać. Na szczęście my nie mamy jeszcze kibiców, więc w tej chwili nie stanowi to problemu. Proponuję więc, by od razu przejść do zapiekanek.
Wśród magów rozległy się chóralne okrzyki aprobaty. Najedzeniu znali się jak mało kto. Może nawet jak nikt. Niektórzy z nich obserwowali już drzwi w oczekiwaniu na wózek. Zdawało się, że od dziewiątej upłynęły całe wieki.
— Kluczowa dla gry jest zapiekanka — mówił dalej Myślak. — Na ogół jest wykonana na kruchym cieście i zawiera odpowiednie zapiekankowe substancje. Zebrałem kilka egzemplarzy i przetestowałem je na typowych obiektach.
— Na studentach? — upewnił się Ridcully.
— Tak jest. Stwierdzili, że są dość obrzydliwe. Nie ma porównania z tutejszymi zapiekankami, uznali. Ale skończyli je. Badanie składników pozwoliło ustalić, że składały się z sosu na okrasę, tłuszczu i soli; o ile dało się stwierdzić, wydaje się, że żaden ze studentów nie umarł.
— Czyli mamy przewagę w zapiekankach — stwierdził z zadowoleniem Ridcully.
— Tak uważam, nadrektorze, choć nie wydaje mi się, żeby jakość zapiekanek odgrywała jakąkolwiek rolę… — Myślak przerwał, bo drzwi się otworzyły, pozwalając na przejazd wzmocnionego, ciężkiego wózka z herbatą. Ponieważ nie był popychany przez Nią, magowie nie zwracali już na niego uwagi, a skupili się na rozdawaniu filiżanek, przekazywaniu cukiernicy, badaniu jakości czekoladowych ciasteczek z nadzieją na zabranie więcej, niż przypada na osobę, oraz wszystkich innych drobnych czynnościach, bez których komitet byłby chytrym systemem do szybkiego podejmowania przemyślanych decyzji.
Kiedy ucichło brzęczenie i dobiegła końca walka o ostatnie ciasteczko, Ridcully zadzwonił łyżeczką o filiżankę, prosząc tym o ciszę. Jednakże, ponieważ był Ridcullym, tylko dodało to do ogólnego gwaru brzęk tłuczonej porcelany. Kiedy już kierująca wózkiem dziewczyna wszystkich wytarła, Myślak kontynuował.
— Śpiewy i skandowania, panowie, na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie kolejnej nieistotności, mam jednak powody, by sądzić, że niosą pewną moc i ignorowanie ich wiąże się ze znacznym ryzykiem. Jak rozumiem, muzealni tłumacze twierdzą, że współczesne śpiewy były oryginalnie hymnami do bogini, wzywającymi ją, by zesłała swoje łaski na wybraną drużynę, gdy równocześnie najady tańczyły na obrzeżach pola gry, by tym bardziej zachęcić graczy do wspanialszych wyczynów.
— Najady? — zdziwił się kierownik studiów nieokreślonych. — To wodne nimfy, prawda? Młode kobiety w bardzo cienkich i mokrych sukniach? Po co byłyby komukolwiek potrzebne? Poza tym czy one swoim śpiewem nie topiły żeglarzy?
Nim Ridcully się odezwał, pozwolił, by niepewne milczenie zawisło na chwilę w powietrzu.
— Na szczęście nie spodziewam się, by w dzisiejszych czasach ktokolwiek oczekiwał, że będziemy grać w piłkę pod wodą.
— Zapiekanki by pływały — zauważył kierownik studiów nieokreślonych.
— Niekoniecznie — stwierdził Myślak.
— A co z ubraniami, panie Stibbons? Zakładam, że jakieś będą.
— Temperatura w dawnych czasach była nieco wyższa. Zapewniam, że nikt nie będzie się upierał przy nagości.
Myślak mógł zauważyć brzęk, kiedy dziewczyna z wózkiem upuściła filiżankę, jednak był na tyle uprzejmy, by nie zauważyć, że zauważył. Mówił więc dalej:
— W chwili obecnej drużyny noszą stare koszulki i krótkie spodnie.
— Jak krótkie? — spytał kierownik studiów nieokreślonych z niepokojem w głosie.
— Mniej więcej do kolan. Czy to jakiś kłopot?
— Owszem, tak. Kolana winny być zakryte. Powszechnie znany jest fakt, że jedno spojrzenie na męskie kolano może doprowadzić kobiety do szału lubieżności.
Od strony wózka z herbatą rozległ się kolejny brzęk, ale Myślak nie zwrócił na niego uwagi, gdyż w głowie także mu trochę brzęczało.
— Jest pan tego pewny?
— To potwierdzony fakt, młody Stibbonsie.
Tego ranka Myślak znalazł na grzebieniu siwy włos i nie był w nastroju, by spokojnie przyjmować takie uwagi.
— A w jakiej dokładnie książce znajduje się… — zaczął, ale Ridcully przerwał mu z niezwykłym dla siebie zmysłem dyplomacji. Na ogół lubił takie drobne starcia w gronie profesorskim.
— Dodatkowe parę cali, by zapobiec atakom pań, z pewnością nie sprawi kłopotu, panie Stibbons. Oj…
To ostatnie skierowane było do Glendy, która upuściła na dywan dwie łyżeczki. Dygnęła odruchowo.
— Ach, coś jeszcze… Powinniśmy nosić kolory uniwersytetu — mówił dalej, z lekką sugestią nerwowości w głosie.
Ridcully był dumny z tego, że dobrze traktuje personel, i rzeczywiście tak było, kiedy tylko sobie o nim przypominał. Ale wyraz inteligentnego rozbawienia na twarzy pulchnej dziewczyny wyprowadzał go z równowagi; to było tak, jakby kurczak mrugnął porozumiewawczo.
— Eee… no tak — rzekł. — Porządne, stare czerwone koszulki, jakie mieliśmy za moich wioślarskich czasów, z wielkimi U na piersi, wyraźnymi i jaskrawymi…
Zerknął na służącą, która marszczyła czoło. Ale był przecież nadrektorem, prawda? Miał to wypisane na drzwiach gabinetu.
— Tak właśnie zrobimy — zdecydował. — Przyjrzymy się też zapiekankom, chociaż widziałem sporo takich, którym lepiej się nie przyglądać, cha, cha, i wykorzystamy sprawdzone dawne swetry. Co dalej, panie Stibbons?
— Co do śpiewów, nadrektorze, to rozmawiałem z mistrzem muzyki, żeby opracował kilka opcji — odparł gładko Myślak. — I jak najszybciej musimy wybrać drużynę.
— Nie rozumiem, po co ten pośpiech — mruknął kierownik studiów nieokreślonych, który już prawie drzemał w objęciach ciasteczkowego przejedzenia.
— Chodzi o legat, zapomniałeś? — odpowiedział szef katedry komunikacji post mortem. — Mamy…
— Pas devant la domestique! — warknął wykładowca run współczesnych.
Ridcully obejrzał się odruchowo w stronę Glendy i doznał przemożnego wrażenia, że widzi przed sobą kobietę, która zamierza szybko opanować język obcy. Było to dziwne, ale dość ekscytujące uczucie. Aż do tej chwili nigdy nie myślał o pokojówkach pojedynczo. Wszystkie należały do… służby. Był dla nich uprzejmy i uśmiechał się w odpowiednich chwilach. Zakładał, że niekiedy zajmują się czymś innym niż tylko sprzątanie i podawanie do stołu, że czasami odchodzą, by wyjść za mąż, a czasami tylko… odchodzą.
Aż do teraz jednak nie przyszło mu do głowy, że mogą myśleć, a już na pewno nie zastanawiał się, co myślą, a przynajmniej co myślą o magach. Znowu odwrócił się do stołu.
— Kto będzie skandował te pieśni, panie Stibbons?
— Wspomniani uprzednio kibice. Fani, nadrektorze. To skrót od fanatyków.
— A nasi będą… kim?
— Jesteśmy przecież największym pracodawcą w mieście, nadrektorze.
— Tak naprawdę jest nim Vetinari i na wszystkie demony, chciałbym wiedzieć, komu daje pracę — mruknął Ridcully.
— Jestem przekonany, że nasz lojalny personel nas wesprze — oświadczył wykładowca run współczesnych. Zwrócił się do Glendy i, budząc niechęć Ridcully’ego, odezwał się słodkim głosem:
— Na pewno zostaniesz naszym fanem, prawda, moje dziecko?
Nadrektor usiadł wygodnie. Intuicja podpowiadała mu wyraźnie, że będzie niezła zabawa. W każdym razie dziewczyna nie zaczerwieniła się i nie pisnęła. Właściwie nic nie zrobiła, tylko ostrożnie odłożyła porcelanową filiżankę.
— Kibicuję Siostrom Dolly, proszę pana. Zawsze kibicowałam.
— Dobrze im idzie?
— W tej chwili mają gorszy okres, proszę pana.
— Ach, w takim razie sądzę, że zechcesz wspierać nasz zespół, który będzie znakomity.
— To niemożliwe, proszę pana. Trzeba kibicować swojej drużynie, proszę pana.
— Ale sama powiedziałaś, że marnie im idzie.
— Wtedy właśnie trzeba ich wspierać, proszę pana. Inaczej jest się piknikiem.
— A piknik to…? — zainteresował się Ridcully.
— Ktoś, kto wiwatuje, kiedy drużynie idzie dobrze, ale ucieka do innej, jak tylko zaczynają przegrywać. Oni zawsze najgłośniej krzyczą.
— Czyli przez całe życie kibicujecie tej samej drużynie?
— No… kiedy ktoś się przeprowadza, to nie ma sprawy, może sobie zmienić. Nikomu to nie będzie przeszkadzać, chyba że przejdzie do prawdziwych wrogów. — Spojrzała na ich zdziwione miny i westchnęła. — Na przykład Zjednoczeni z Nastroszonego Wzgórza i Kolosi albo Siostry Dolly i Starzy Kumple z Przyćmionej, albo Wieprzowcy Świńska Górka i Dziki Kogudziobna. Nie wiecie?
Najwyraźniej nie wiedzieli, więc zaczęła tłumaczyć:
— Nienawidzą się nawzajem. Zawsze się nienawidzili i zawsze będą. To niedobre zestawienia. Ludzie źle na to patrzą. Nie wiem, co by powiedzieli moi sąsiedzi, gdyby zobaczyli, że kibicuję Ćmokom.
— Przecież to straszne! — zawołał kierownik studiów nieokreślonych.
— Przepraszam, panienko — wtrącił Myślak. — Większość tych par pochodzi z bliskich okolic, więc dlaczego tak bardzo się nie lubią?
— To akurat jest proste — zapewnił doktor Hix. — Trudno nienawidzić kogoś na daleki dystans. Ale na kurzajki u sąsiada człowiek musi patrzeć codziennie.
— Takiego właśnie cynicznego komentarza należało się spodziewać od komunikatora post mortem — burknął kierownik studiów nieokreślonych.
— Albo realistycznego. — Ridcully uśmiechnął się promiennie. — Ale Siostry Dolly i Przyćmiona leżą dość daleko od siebie, panienko.
Glenda wzruszyła ramionami.
— Tak, lecz zawsze tak było i tak jest. Tyle wiem.
— No cóż, bardzo dziękujemy, panno…?
Nie dało się nie dostrzec zawieszonego w powietrzu znaku zapytania.
— Glenda — przedstawiła się.
— Widzę, że wielu spraw jeszcze nie rozumiemy.
— Tak, proszę pana. Wszystkich.
Nie chciała mówić tego głośno. Słowa wyrwały się całkiem samodzielnie.
Wśród magów nastąpiło niewielkie zamieszanie. Byli skonsternowani, ponieważ zdarzyło się coś, co tak naprawdę nie mogło się zdarzyć. Równie dobrze wózek z herbatą mógłby zarżeć.
Ridcully uderzył dłonią w stół, zanim pozostali zdążyli przywołać jakieś słowa.
— Dobrze powiedziane, panienko — stwierdził, gdy Glenda czekała, aż podłoga się rozstąpi i ją pochłonie. — I jestem przekonany, że ta uwaga płynęła prosto z serca, podejrzewam bowiem, że nie mogła pochodzić z głowy.
— Przepraszam, proszę pana, ale dżentelmen spytał o moją opinię.
— A ta z kolei wyszła z głowy. Brawo. Proszę więc dać nam możliwość skorzystania z pani przemyśleń, panno Glendo.
Wciąż jakby w szoku, Glenda spojrzała nadrektorowi prosto w oczy i zrozumiała, że nie jest to pora, by zachowywać się mniej niż zuchwale. Ale to też wyprowadzało ją z równowagi.
— Ale o co tu chodzi, proszę pana? Jeśli chcecie grać, to zwyczajnie idźcie i grajcie. Dlaczego cokolwiek zmieniać?
— Gra w kopanie piłki nie nadąża za naszymi czasami, panno Glendo.
— No ale panowie też… Przepraszam, bardzo przepraszam, ale sami panowie wiedzą. Magowie zawsze są magami. Niewiele się tutaj zmienia, prawda? Potem opowiadają panowie o jakimś mistrzu muzyki, który ma wymyślić nową pieśń, a to nie tak się odbywa. Ścisk tworzy swoje pieśni. Same powstają. Tak jakby brały się z powietrza. A zapiekanki są okropne, to prawda, ale kiedy człowiek stoi w Ścisku, pogoda jest ohydna, deszcz wlewa się pod płaszcz i buty przemakają, a potem wgryza się w swoją zapiekankę i wie, że wszyscy wgryzają się w swoje, a tłuszcz spływa mu do rękawa, naprawdę, proszę pana, nie ma na to słów. Naprawdę mi ich brakuje, proszę pana. To uczucie, jakiego nie potrafię opisać, ale trochę przypomina bycie dzieckiem na Strzeżenie Wiedźm. I nie można go kupić, wie pan, nie można zanotować, zorganizować, wypolerować ani oswoić. Przepraszam, że mówię tak zuchwale, proszę panów, ale na tym to wszystko polega. Na pewno panowie o tym wiedzieli. Czy ojcowie nigdy nie zabierali was na mecze?
Ridcully spojrzał na siedzących przy stole wykładowców i dostrzegł pewne zamglenie oczu. Magowie należeli w większości do tej generacji, z której tworzy się dziadków. Byli też w większości wielcy, ociekający cyniczną drażliwością i obrośnięci pąklami lat, ale… Zapach tanich płaszczy w deszczu, zawsze mającym odcień i posmak sadzy, i ojciec, a może dziadek sadzający człowieka na ramionach, i siedzenie tam ponad wszystkimi tanimi kapeluszami i szalikami… Człowiek czuł wtedy ciepło Ścisku, obserwował jego falowania, wyczuwał puls, a potem oczywiście do góry wędrowała zapiekanka, czy może pół zapiekanki, jeśli czasy były ciężkie, a jeśli naprawdę złe, to garść polanego tłuszczem grochu, którego ziarenka należało zjadać po jednym, żeby wystarczyły na dłużej… A kiedy czasy były dobre, mógł się trafić prawdziwy smakołyk, na przykład hot dog, którym nie trzeba się dzielić, albo talerz potrawki z żółtym tłuszczem krzepnącym na wierzchu i bryłkami chrząstki, którą dało się żuć przez całą drogę do domu — mięso, jakiego dziś człowiek nie dałby psu, ale w deszczu, pośród krzyków, w sercu Ścisku wydawało się lotosem jadanym przez bogów.
Nadrektor zamrugał. Zdawało się, że to było wczoraj, jeśli nie liczyć tych siedemdziesięciu lat, które przeminęły nie wiadomo kiedy…
— Ehm… Bardzo obrazowe wyjaśnienie — stwierdził i wziął się w garść. — Inteligentne uwagi i rozsądnie zaprezentowane. Ale widzi pani, ciąży na nas odpowiedzialność. W końcu zanim zbudowano mój uniwersytet, miasto było ledwie garstką wiosek. Niepokoją nas te wczorajsze uliczne starcia. Dotarła do nas pogłoska, że ktoś zginął, gdyż kibicował niewłaściwej drużynie. Nie możemy stać z boku i pozwalać na takie wypadki.
— W takim razie pewnie zamkniecie panowie Gildię Skrytobójców, tak?
Syknięcia zabrzmiały ze wszystkich ust, nie wyłączając jej własnych. Jedyna racjonalna myśl, która nie uciekła z głowy, brzmiała: Ciekawe, czy wciąż mają wolną posadę w Gildii Błaznów… Nie płacą wiele, ale potrafią docenić fachowca, choć będzie trzeba z zapiekanek przerzucić się na torty…
Kiedy ośmieliła się spojrzeć, nadrektor patrzył w sufit i bębnił palcami po stole. Powinnam bardziej uważać, jęczała Glenda do własnego ucha. Nie próbuj pogawędek z dżentelmenami. Zapominasz, kim naprawdę jesteś, ale oni nie.
Bębnienie ucichło.
— Słuszna uwaga. Rozsądne słowa — oświadczył Ridcully. — I swoje argumenty zaprezentuję w taki oto sposób.
Pstryknął palcami. Z cichym puknięciem, wśród zapachu agrestu, w powietrzu nad blatem pojawiła się czerwona kulka.
— Po pierwsze: skrytobójcy, choć niosą śmierć, nie działają przypadkowo i są zagrożeniem przede wszystkim dla siebie nawzajem. Skrytobójstwa muszą się obawiać głównie ci, którzy są dostatecznie potężni, by mogli sobie pozwolić na ochronę.
Pojawiła się następna kulka.
— Po drugie: jest dla nich niemal religijnym dogmatem, że nie wolno niszczyć własności. Są nieodmiennie uprzejmi, rozważni i przysłowiowo bezgłośni. Pewnie by nie mogli sobie nawet wyobrazić inhumowania celu na publicznej ulicy.
Zajaśniała trzecia kulka.
— Po trzecie: są zorganizowani, a więc podatni na wpływy obywatelskie. Lord Vetinari jest bardzo czuły na tym punkcie.
I jeszcze jedna kulka wykwitła ze stukiem.
— I po czwarte: sam lord Vetinari jest wyszkolonym skrytobójcą i uzyskał dyplom ze skradania i trucizn. Nie jestem pewien, czy zgodziłby się z pani opinią. Jest również tyranem, nawet jeśli rozwinął tyranię do takiego punktu metafizycznej doskonałości, że stała się raczej wyobrażeniem niż siłą. Widzi pani, panno Glendo, on nie musi pani słuchać. Nawet mnie nie musi słuchać. On słucha miasta. Nie wiem, jak to robi, ale robi. I gra na nim jak na skrzypcach… — Ridcully urwał na moment, po czym podjął: — … albo w najbardziej skomplikowaną grę, jaką można sobie wyobrazić. Miasto działa, może nie idealnie, ale lepiej niż kiedykolwiek. I myślę, że przyszedł czas, by zmieniła się także piłka. — Uśmiechnął się, widząc jej minę. — A jaką pracę pani wykonuje, młoda damo? Bo marnuje się pani w niej.
Prawdopodobnie miał to być komplement. Ale Glenda, z głową tak oszałamiająco pełną słów nadrektora, że aż wyciekały jej uszami, usłyszała własne słowa:
— Na pewno się nie marnuję, proszę pana. Nigdy panowie nie jedli lepszych zapiekanek niż moje! To ja kieruję nocną kuchnią!
Metafizyka realnej polityki nie była obiektem zainteresowania większości obecnych, ale z zapiekankami wiedzieli, na czym stoją. Glenda już wcześniej skupiła na sobie ich uwagę, ale teraz rozgorzeli ciekawością.
— Naprawdę?! — zawołał kierownik studiów nieokreślonych. — Myśleliśmy, że to ta ładna dziewczyna.
— Doprawdy? — spytała uprzejmie Glenda. — Nie, to ja.
— Więc kto robi te pyszne zapiekanki, jakie tu czasem trafiają, z serowym ciastem i warstwą gorących pikli?
— Zapiekanka oracza? Ja, proszę pana. To mój własny przepis.
— Poważnie? A jakim cudem marynowana cebulka przy pieczeniu zostaje taka twarda i chrupiąca? To niesamowite!
— Mój własny przepis, proszę pana — odparła twardo Glenda.
— Nie byłby mój, gdybym komuś powiedziała.
— Słusznie — przyznał radośnie Ridcully. — Nie możesz wypytywać fachowca o sekrety jego fachu, mój przyjacielu. Czegoś takiego zwyczajnie się nie robi. A teraz zamykam posiedzenie, choć dopiero później zdecyduję, czy istotnie zamknęło ono jakieś kwestie. — Zwrócił się znowu do Glendy. — Dziękuję, że przyszła pani tu dzisiaj, panno Glendo. Nie będę dociekał, czemu młoda dama, pracująca w nocnej kuchni, nalewa herbatę tutaj, skoro już prawie południe. Czy ma pani dla nas jeszcze jakieś rady?
— No… — zawahała się Glenda. — Skoro pan pyta… Nie, naprawdę nie powinnam…
— Nie jest to właściwa chwila na ataki nieśmiałości, nie sądzi pani?
— Chodzi o wasze kolory, proszę pana. To znaczy koszulki waszej drużyny. Nie ma nic złego w czerwieni z żółtym, nikt inny ich nie używa, ale chciał pan umieścić z przodu dwa wielkie U, tak. Takie UU?
— Tak jest, właśnie tak. Unia Uniwersytecka. Tym właśnie będziemy. — Ridcully pokiwał głową.
— Jest pan pewien? To znaczy wiem, że wszyscy panowie są tu kawalerami i w ogóle, ale… no, wyglądają panowie, jakby mieli obfite łona. Naprawdę.
— Na bogów, ona ma rację! — przyznał Myślak. — To będzie naprawdę niefortunny kształt.
— Jaki chory umysł zobaczy coś takiego w dwóch niewinnych literach? — spytał gniewnie wykładowca run współczesnych.
— Nie wiem, proszę pana — odparła Glenda. — Ale wszyscy oglądający mecze takie mają. I będą wymyślać przezwiska. Uwielbiają to.
— Podejrzewam, że może pani mieć rację — zgodził się Ridcully.
— Ale kiedy za dawnych lat wiosłowałem, nigdy nie mieliśmy z tym kłopotów.
— Miłośnicy piłki nożnej używają mocniejszego języka, nadrektorze — zauważył Myślak.
— No tak. A my wtedy byliśmy dość swobodni w ciskaniu kulami ognia, o ile pamiętam. — Ridcully się zadumał. — Co za wstyd. Miałem nadzieję, że znowu trochę przewietrzę stare ciuchy. Myślę jednak, że uda się zmienić trochę rysunek, żeby uniknąć zakłopotania dla wszystkich. Raz jeszcze bardzo dziękuję, panno Glendo. Łona, tak? Niewiele brakowało, nie ma co. Miłego dnia.
Zamknął drzwi za wózkiem, który Glenda pchała, jakby startowała w wyścigu.
Molly, szefowa służących w dziennej kuchni, kręciła się niespokojnie na końcu następnego korytarza. Odetchnęła z ulgą, kiedy wśród dzwonienia filiżanek zza rogu wynurzyła się Glenda.
— Dobrze ci poszło? Czy cokolwiek poszło niedobrze? Jeśli coś pójdzie niedobrze, będę miała straszne kłopoty. Powiedz, że wszystko poszło dobrze!
— Było nieźle — zapewniła ją Glenda.
Zyskało jej to podejrzliwe spojrzenie.
— Na pewno? Jesteś mi za to coś winna.
Prawa przysług należą do podstawowych w multiwersum. Pierwsze prawo brzmi: nikt nie prosi o tylko jedną przysługę; druga prośba (po wyświadczeniu pierwszej przysługi) poprzedzona przez „i jeśli się nie obrazisz” dotyczy drugiej przysługi. Jeżeli wymieniona druga przysługa nie zostanie wyświadczona, drugie prawo orzeka, że wszelka wdzięczność za pierwszą przysługę zostanie wyzerowana, a zgodnie z trzecim prawem wyświadczający przysługę żadnej naprawdę nie wyświadczył i następuje kolaps pola przysługowego.
Ale Glenda uważała, że przez lata wyświadczyła bardzo wiele przysług i kilka jej się należało. Poza tym miała powody przypuszczać, że Molly spędzała szczęśliwie uzyskany czas wolny, flirtując ze swoim chłopakiem, który pracował w piekarni.
— Możesz mnie wprowadzić na bankiet w środę wieczorem?
— Przykro mi, ale kamerdyner decyduje, kogo weźmie do pracy.
Ano tak; dziewczyny wysokie i szczupłe, przypomniała sobie Glenda.
— Ale dlaczego miałoby ci na tym zależeć? — zdziwiła się Molly. — Dużo biegania i tak po prawdzie to wcale dużo nie płacą. Znaczy, po dużym przyjęciu zostaje sporo dobrych rzeczy, ale co to dla ciebie? Wszyscy wiedzą, że jesteś królową zostawionych! — Przerwała zakłopotana. — Chciałam powiedzieć, że przecież świetnie gotujesz i zawsze coś zostaje… — paplała. — O to mi właśnie chodziło.
— Nie pomyślałam, że mogło ci chodzić o coś innego — odparła Glenda spokojnym tonem. Ale podniosła głos, kiedy Molly odchodziła pospiesznie. — I mogę ci się odwdzięczyć już teraz! Masz dwa mączne ślady rąk na tyłku!
Spojrzenie, jakie padło w odpowiedzi, było tylko niewielkim zwycięstwem, ale człowiek bierze, co mu dają.
Jednak to niezwykłe interludium, którego z pewnością pożałuje, zajęło już zbyt dużo czasu. Musiała wracać do nocnej kuchni.
Kiedy za dość zuchwałą pokojówką zamknęły się drzwi, Ridcully znacząco skinął głową Myślakowi.
— No dobra, Stibbons. Przez cały czas, kiedy z nią rozmawiałem, patrzyłeś na swój thaumometr. Co tam?
— Jakiś splot.
— A ja myślałem, że to Vetinari stoi za tą sprawą z urną — mruknął ponuro Ridcully. — Powinienem od razu skojarzyć, że nigdy nie jest tak mało subtelny.
— Och, od początku wiedziałem, że to coś takiego — oświadczył wykładowca run współczesnych.
— Rzeczywiście — zgodził się kierownik studiów nieokreślonych.
— Przyszło mi to do głowy, kiedy tylko zobaczyłem ją w azecie.
— Panowie — rzekł Ridcully. — Zawstydzacie mnie, ponieważ gdy tylko wpadam na jakiś pomysł w dowolnej kwestii, okazuje się, że wszyscy już wcześniej wiedzieli, o co chodzi. Jestem zdumiony.
— Bardzo przepraszam — odezwał się doktor Hix. — Ale nie mam pojęcia, o czym mówicie.
— Bo nie ma pan kontaktu ze światem! Za dużo czasu pan spędza pod ziemią! — skarcił go surowo wykładowca run współczesnych.
— Dlatego że mało kiedy mnie wypuszczacie! I chciałbym przypomnieć, że muszę utrzymywać kluczowe linie kosmicznej obrony tej uczelni, mając personel liczebności jeden! W dodatku martwy.
— Chodzi ci o Charliego? — spytał Ridcully. — Pamiętam starego Charliego, solidny pracownik.
— Tak, ale muszę przez cały czas go podkręcać — westchnął Hix.
— Staram się informować wszystkich na bieżąco w moich miesięcznych raportach. Mam nadzieję, że je czytaliście…?
— Proszę powiedzieć, doktorze — zwrócił się do Hiksa Myślak — czy wyczuł pan coś niezwykłego, kiedy ta młoda dama mówiła tak elokwentnie?
— Owszem. Na jedną miłą chwilę wzbudziło to przyjemne wspomnienie o moim ojcu.
— Jak zapewne u nas wszystkich — uznał Myślak. Wokół stołu magowie z powagą pokiwali głowami. — Osobiście nigdy nie znałem mojego ojca. Wychowały mnie ciotki. Przeżyłem deja vu bez oryginalnego vu.
— I to nie była magia? — zasugerował wykładowca run współczesnych.
— Nie, podejrzewam raczej religię — odparł Ridcully. — Bóg inwokowany i takie tam.
— Nie inwokowany, Mustrumie — sprzeciwił się Hix. — Przywołany rozlewem krwi.
— Mam nadzieję, że jednak nie. — Ridcully wstał. — Dziś po południu, panowie, chciałbym przeprowadzić niewielki eksperyment. Nie będziemy rozmawiać o piłce, nie będziemy rozmyślać o piłce, nie będziemy się martwić piłką…
— Chcesz nas zmusić, żebyśmy w nią zagrali, tak? — domyślił się posmutniały wykładowca run współczesnych.
— Tak — przyznał Ridcully, trochę zirytowany popsuciem całkiem dobrej przemowy. — Trochę sobie pokopiemy, żeby z pierwszej ręki doświadczyć tej gry tak, jak jest rozgrywana.
— Ehm… Ściślej mówiąc, zgodnie z nowymi regułami, przez co rozumiem starożytne reguły, a doświadczenie z pierwszej ręki oznacza: bez rąk — przypomniał Myślak.
— Słuszna uwaga, młody człowieku. Daj znać wszystkim, dobrze? Ćwiczenia gry w piłkę na trawniku, zaraz po obiedzie.
Najważniejsze, o czym należało pamiętać, kontaktując się z krasnoludami, to że choć formalnie żyły w tym samym świecie, widziały go, jakby był odwrócony dołem do góry. Tylko najbogatsze i najbardziej wpływowe krasnoludy mieszkały w najgłębszych jaskiniach. Dla krasnoluda penthouse w centrum miasta byłby odpowiednikiem slumsu. Krasnoludy lubiły mrok i chłód. Krasnolud, który szedł w górę, tak naprawdę schodził w dół, ponieważ klasa wyższa u krasnoludów była niższą. Krasnolud, który był bogaty, zdrowy, cieszył się szacunkiem i własną fermą szczurów, sprawiedliwie czuł się na dnie i patrzono na niego z góry. Rozmawiając z krasnoludami, należało wywrócić własny umysł. Miasto również. Oczywiście, gdy ktoś zaczynał kopać w Ankh-Morpork, znajdował więcej Ankh-Morpork. Tysiące lat Ankh-Morpork, czekające tylko, by je wykopać, ostemplować i wzmocnić lśniącymi krasnoludzimi cegłami.
To było to „Wielkie Przedsięwzięcie” lorda Vetinariego. Miejskie mury ściskały je gorsetem, jak w szczęśliwym marzeniu fetyszysty. Grawitacja oferowała jedynie ograniczone rezerwy „w górę”, ale głębokie złoża iłu z równin gwarantowały nieograniczony zapas „w dół”.
Glenda była więc dość zdziwiona, kiedy znalazła Shwattę na powierzchni Pały, obok naprawdę eleganckich sklepów z ubraniami dla ludzkich dam. To jednak miało sens: jeśli ktoś zamierza osiągnąć skandalicznie wysokie zyski ze sprzedaży odzieży, warto zamaskować się między innymi sklepami robiącymi to samo. Nie była pewna co do nazwy, ale najwyraźniej Shwatta po krasnoludziemu oznaczało „cudowną niespodziankę”, a gdyby człowiek zaczął się śmiać, nie miałby już czasu, by przerwać i złapać oddech.
Glenda zbliżyła się do drzwi z lękiem osoby przekonanej, że kiedy tylko wejdzie, każą jej płacić pięć dolarów za minutę oddychania, a potem przytrzymają głową w dół i hakami usuną cały jej majątek.
Rzeczywiście, lokal miał klasę. Ale była to krasnoludzia klasa, co oznacza mnóstwo kolczug i dość broni, by opanować miasto — lecz jeśli człowiek przyjrzał się uważnie, dostrzegał, że to damskie kolczugi i broń. Najwyraźniej tak właśnie się to odbywało. Krasnoludzie kobiety miały już dość wyglądania przez cały czas jak krasnoludzi mężczyźni i metaforycznie roztapiały swoje napierśniki, by wykuć coś lżejszego i z dopasowywanymi paskami.
Juliet wyjaśniła to wszystko po drodze, choć oczywiście nie użyła słowa „metaforycznie”, jako będącego przynajmniej dwie sylaby poza jej zasięgiem. W sklepie były topory i młoty bojowe, ale wszystkie miały jakieś kobiece elementy. Na przykład jeden z toporów, najwyraźniej zdolny do rozłupania kręgosłupa wzdłuż, był przepięknie grawerowany w kwiaty. To był inny świat, a Glenda — stojąc przy drzwiach i rozglądając się nerwowo — z ulgą dostrzegła wewnątrz innych ludzi. Właściwie dostrzegła ich całkiem sporo, co ją zaskoczyło. Pewna młoda kobieta w stalowych butach na sześciocalowym obcasie zbliżała się jakby ściągana magnesem — a biorąc pod uwagę ilość ferromagnetycznego metalu na jej ciele, magnesu nie potrafiłaby ominąć zbyt szybko. Niosła tacę z drinkami.
— Mamy czarny miód, czerwony miód i biały miód — powiedziała. Po czym zniżyła głos o kilka decybeli i trzy klasy społeczne.
— Tak naprawdę czerwony miód to sherry i wszystkie krasnoludzie damy je piją. Lubią nie musieć żłopać.
— Trzeba za to płacić? — zapytała nerwowo Glenda.
— Nie, to za darmo — uspokoiła ją dziewczyna. Wskazała stojącą przy drinkach miseczkę małych czarnych kawałków, każdy na koktajlowym patyczku. — Proszę, spróbujcie też szczurzego owocu — zaproponowała bez wielkiej nadziei.
Zanim Glenda zdążyła przyjaciółkę powstrzymać, Juliet poczęstowała się i zaczęła entuzjastycznie przeżuwać.
— Która część szczura jest jego owocem? — spytała Glenda.
Dziewczyna z tacą unikała jej wzroku.
— No… Wiesz, co to zapiekanka pasterska?
— Znam dwanaście różnych przepisów — oświadczyła Glenda w chwili rzadkiej u siebie dumy. Zresztą było to kłamstwo. Prawdopodobnie znała około czterech przepisów, bo ileż różnych rzeczy można zrobić z mięsem i ziemniakami, ale ten wspaniały, metaliczny, migotliwy lokal zaczynał jej działać na nerwy i chciała trochę poprawić sobie nastrój. I wtedy zrozumiała. — Och, chodzi ci o tradycyjną zapiekankę pasterską, robioną z…
— Obawiam się, że tak — przyznała dziewczyna. — Ale są bardzo popularne u pań.
— Nie bierz tego więcej, Jula — rzuciła szybko Glenda.
— Ale to całkiem niezłe — odparła Juliet. — Mogę chociaż jednego?
— No dobrze, ale tylko jednego. To chyba nawet lepsze niż szczur.
Poczęstowała się sherry, a dziewczyna — balansując ostrożnie, gdy wykonywała trzy różne czynności dwoma różnymi rękami — wręczyła jej lśniącą broszurę.
Glenda przejrzała ją i zrozumiała, że pierwsze wrażenie jej nie zmyliło. Ten sklep był tak drogi, że nie zdradzali ceny żadnego towaru. Można być pewnym, że będzie drogo, kiedy ukrywają ceny. Nie warto nawet czytać, wyrwą człowiekowi pensję przez oczy. Darmowe drinki? Akurat.
Nie mając nic innego do roboty, zaczęła się przyglądać pozostałym gościom. Każdy tutaj — z wyjątkiem całkiem sporej, a wciąż rosnącej grupy ludzi — miał brodę. Wszystkie krasnoludy noszą brody. To element bycia krasnoludem. Tutaj jednak brody były delikatniejsze, niż zwykle widywało się w mieście, dało się również zauważyć ślady eksperymentów z trwałą ondulacją i kucykami. Owszem, pojawiały się górnicze kilofy, ale w kosztownie zdobionych sakwach, jakby właściciel mógł po drodze do sklepu trafić na tak zachęcającą żyłę węglową, że nie zdołałby się powstrzymać.
Tymi przemyśleniami podzieliła się z Juliet, która wskazała stopy kolejnej klientki, bogato wyposażonej w obcasy.
— Co ty! I popsuć sobie takie rewelacyjne buty? To rozłuhełmy, na pewno! Czterysta dolców za parę i jeszcze pół roku trzeba czekać!
Glenda nie widziała twarzy właścicielki rozłuhełmów, ale dostrzegła zmianę w mowie jej ciała, sugestię napuszenia, nawet od tyłu. No cóż, pomyślała, jeśli ktoś wydaje na buty cały roczny dochód pracującej rodziny, pewnie byłoby mu miło, gdyby ktokolwiek zauważył.
Kiedy człowiek obserwuje ludzi, zapomina, że ludzie obserwują jego. Glenda nie była bardzo wysoka, co oznaczało, że z jej punktu widzenia krasnoludy nie były bardzo niskie. I nagle zauważyła, że zbliżają się do nich stanowczym krokiem dwa krasnoludy. Jeden z nich wydawał się bardzo obszerny w talii i nosił napierśnik tak pięknie wykuty i zdobiony, że pójście w nim do bitwy stanowiłoby akt artystycznego wandalizmu. Miał też — a należy pamiętać, że każdy krasnolud jest „nim”, dopóki nie zostanie stwierdzone inaczej — kiedy się odezwał, głos brzmiący jak najciemniejsza i najdroższa czekolada z gorzkich czekolad, być może także wędzona. Dłoń, którą wyciągnął, miała na każdym palcu tyle pierścieni, że trzeba było dobrze się przyjrzeć, by odkryć, że to nie rękawica. No i był nią. Glenda nie miała wątpliwości, czekolada wydawała się zbyt gęsta i z bakaliami.
— Tak się cieszę, że przyszłyście, moje drogie — powiedziała, a czekolada zawirowała. — Jestem madame Sharn. Zastanawiałam się, czy mogłybyście mi pomóc. Naprawdę nie przyszłoby mi do głowy prosić, ale znalazłam się, jak byście to określiły, pomiędzy młotem a kowadłem.
Wszystko to było — ku irytacji Głendy — skierowane do Juliet, która zjadała szczurze owoce, jakby dzień jutrzejszy miał nie nastąpić, i zapewne nie nastąpił dla szczura. Zachichotała.
— Ona jest ze mną — oznajmiła Glenda i jakby mimo woli dodała: — Madame?
Madame machnęła drugą ręką i zalśniły kolejne pierścienie.
— Ten salon jest formalnie kopalnią, a to znaczy, że według krasnoludziego prawa jestem królem kopalni, i w mojej kopalni obowiązują moje reguły. A ponieważ jestem królem, mianuję się królową — dokończyła. — Krasnoludzie prawo ugina się i trzeszczy, ale nie jest łamane.
— No więc… — zaczęła Glenda. — Przyszłyśmy… Zaraz!
Ten ostatni okrzyk kierowała do niższego towarzysza madame, który w tej chwili przykładał do Juliet taśmę mierniczą.
— To jest Pepe — przedstawiła go madame.
— No więc jeśli on ma tak sobie pozwalać, jak w tej chwili, to mam nadzieję, że jest kobietą.
— Pepe to… Pepe — odparła spokojnie madame. — I nie da się go zmienić, muszę przyznać. Albo jej. Etykiety zwykle nie pomagają, moim zdaniem.
— Zwłaszcza twoje, bo nie podajesz na nich cen — odparła Glenda z czystego zdenerwowania.
— A tak, zauważasz takie rzeczy — stwierdziła madame i mrugnęła rozbrajająco, do granic topnienia.
Pepe z podnieceniem spojrzał na madame, która mówiła dalej:
— Chciałabym, żebyś… żeby ona… żebyście obie towarzyszyły mi za kulisy. Sprawa jest dość delikatna.
— Oo… tak — zgodziła się natychmiast Juliet.
Jakby znikąd w tłumie gości zmaterializowały się inne ludzkie dziewczyny i starannie otworzyły jej drogę na tyły wielkiej sali. Madame sunęła nią jakby popychana niewidzialną siłą.
Glenda czuła, że sytuacja wymknęła się jej spod kontroli. Ale miała już w sobie solidną dawkę sherry, która szeptała jej do ucha: „Czemu nie pozwolić, żeby kontrola nad sytuacją wymknęła ci się raz na jakiś czas? Albo nawet tylko raz?”. Nie miała pojęcia, czego się spodziewała za złoconymi drzwiami na końcu, ale na pewno nie dymu, płomieni, krzyków i kogoś wrzeszczącego w kącie.
Pomieszczenie wyglądało jak odlewnia w dniu, w którym wpuścili tam klaunów.
— Przejdźmy dalej. Nie przejmujcie się tym — rzuciła madame.
— Zawsze tak jest przed pokazem. Nerwy, rozumiecie. Oczywiście, wszyscy w tym interesie grają na niskich tonach i zawsze mamy ten problem, kiedy wystawiamy mikrokolczugę. To nowość, rozumiecie. Zgodnie z krasnoludzim prawem, musi mieć na każdym ogniwie wbitą próbę, a to byłoby nie tylko świętokradztwo, ale też coś paskudnie trudnego do wykonania.
Na zapleczu madame wydawała się mniej czekoladowa, a bardziej przyziemna.
— Mikrokolczuga… — powtórzyła Juliet takim tonem, jakby pokazano jej bramę do bogactwa.
— Wiesz, co to takiego? — spytała madame.
— Ona o niczym innym nie mówi — odpowiedziała Glenda. — Gada bez przerwy.
— No cóż, nic dziwnego. To wspaniały materiał. Prawie tak miękki jak tkanina, lepszy od skóry…
— … i nie obciera — dokończyła Juliet.
— To zawsze stanowi ważną kwestię dla bardziej tradycyjnych krasnoludów, które nie noszą żadnych tkanin — wyjaśniła madame. — Dawne zwyczaje klanowe… jak bardzo nas one hamują, bez przerwy ciągną do tyłu. Wydobywamy się z kopalni, ale jakoś zawsze zabieramy część kopalni ze sobą. Gdyby to ode mnie zależało, jedwab byłby przeklasyfikowany na metal. Jak ci na imię, moja droga?
— Juliet — odparła odruchowo Glenda i zarumieniła się. To było matkowanie, czyste i oczywiste. Prawie tak złe, jak kazać komuś napluć na chusteczkę i wytrzeć mu twarz.
Młoda dziewczyna z tacą przyszła tu za nimi i tę właśnie chwilę wybrała, by wyjąć Glendzie z dłoni pusty kieliszek po sherry i zastąpić go pełnym.
— Juliet, czy zechciałabyś przejść się tam i z powrotem? — poprosiła madame.
Glenda chciała zapytać po co, ale zrezygnowała, ponieważ miała usta pełne sherry jako remedium przeciw zakłopotaniu.
Madame przyglądała się Juliet krytycznie, opierając łokieć na dłoni drugiej ręki.
— Tak, tak. Ale spróbuj powoli, jakby wcale ci się nie spieszyło, by gdzieś dotrzeć, i jakbyś w ogóle się nie przejmowała. Wyobraź sobie, że jesteś ptakiem w powietrzu, rybą w wodzie… Twój jest świat.
— No dobra — zgodziła się Juliet i ruszyła znowu.
Zanim po raz drugi dotarła na środek, Pepe zalał się łzami.
— Gdzie ona była? Gdzie się szkoliła? — popiskiwał, choć niewykluczone, że popiskiwała, równocześnie oburącz klepiąc się po policzkach. — Musisz natychmiast ją zatrudnić!
— Ona już ma dobrą i stałą pracę na uniwersytecie — poinformowała Glenda. Ale sherry przekonywało: „Raz na jakiś czas jeszcze się nie skończył. Nie rozlej go”[12].
Madame, która najwyraźniej instynktownie wykrywała takie uczucia, objęła ją ramieniem.
— Widzisz, problem z krasnoludzimi damami polega na tym, że są dość nieśmiałe i nie lubią być w centrum uwagi. Muszę także pamiętać, że krasnoludzie stroje okazują się bardzo interesujące dla młodych ludzkich mężczyzn o szczególnych zainteresowaniach. Twoja córka jest człowiekiem… — Madame na moment odwróciła się do Juliet. — Jesteś człowiekiem, moja droga, prawda? Przekonałam się, że zawsze warto sprawdzić.
Juliet, pozornie spoglądająca z zachwytem w jakiś własny świat, entuzjastycznie pokiwała głową.
— To świetnie — ucieszyła się madame. — A choć jest wspaniale zbudowana i rusza się jak marzenie, nie jest o wiele wyższa od przeciętnego krasnoluda, a powiem szczerze, moja droga, że niektóre damy aspirują do nieco wyższego wzrostu, niż mają. Nie chcę mówić zbyt wiele, ale ten chód, słowo daję… Krasnoludy mają biodra, oczywiście, ale rzadko kiedy wiedzą, co z nimi robić… Przepraszam, powiedziałam coś niewłaściwego?
Kwaterka sherry, niedawno spożyta przez Glendę, ustąpiła w końcu pod ciśnieniem jej gniewu.
— Nie jestem jej matką! To moja przyjaciółka!
Madame obrzuciła ją wzrokiem, który wzbudził w Glendzie uczucie, że ktoś wyjmuje jej mózg i przygląda mu się bardzo uważnie.
— Czy zgodzisz się zatem, żebym zapłaciła twojej przyjaciółce… — nastąpiła krótka pauza — … pięć dolarów za to, że będzie dziś wieczorem moją modelką?
— Jasne — rzekła sherry do Glendy. — Zastanawiałaś się, dokąd cię dzisiaj doprowadzę, i oto jesteśmy. Podziwiaj ten widok. Co teraz zrobisz?
— Dwadzieścia pięć dolarów — odparła Glenda.
Pepe znowu klepnął własne policzki.
— Tak! — wrzasnął. — Tak!
— I zniżkę w sklepie.
Madame rzuciła jej przeciągłe spojrzenie.
— Przepraszam na chwilę — powiedziała.
Chwyciła Pepe za ramię i z pewnym pośpiechem zaciągnęła go do kąta. Glenda nie słyszała, o czym mówią, gdyż zagłuszał ich ktoś wbijający nity i ktoś, kto właśnie dostał histerii. Madame wróciła po chwili, uśmiechając się sztucznie. Pepe wlókł się za nią.
— Za dziesięć minut zaczynamy pokaz, a moja najlepsza modelka upuściła sobie kilof na nogę. Przyszłe angaże będziemy negocjować od nowa. I czy mógłbyś tak nie podskakiwać, Pepe?
Glenda zamrugała.
Nie wierzę w to, co właśnie zrobiłam, myślała. Dwadzieścia pięć dolarów za włożenie jakichś kiecek… To więcej, niż ja zarabiam przez miesiąc! To niesprawiedliwe!
A sherry pytała:
— Co właściwie ci się nie podoba? Czy ubrałabyś się w kolczugę i paradowała przed jakimiś obcymi za dwadzieścia pięć dolarów?
Glenda zadrżała.
Na pewno nie, pomyślała.
— No to sama widzisz — stwierdziła sherry.
Ale to się skończy łzami, uznała Glenda.
— Nie. Uważasz tak, bo sobie myślisz, że powinno — przekonywała sherry. — Sama wiesz, że za dwadzieścia pięć dolarów dziewczyna może zrobić o wiele gorsze rzeczy, niż włożyć na siebie jakieś ubranie. Na przykład je zdjąć.
Ale co powiedzą sąsiedzi, brzmiał ostatni, rozpaczliwy argument Glendy.
— Mogą sobie wsadzić te swoje uwagi — odparła sherry.
— A zresztą przecież się nie dowiedzą, nie? Siostry Dolly nie robią zakupów na Pale, za bardzo tu dostojnie. Pomyśl, chodzi o dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć dolarów za coś, przed czym nie mogłabyś jej teraz powstrzymać nawet kawałkiem ołowianej rurki. Spójrz tylko na jej twarz! Wygląda, jakby wewnątrz ktoś zapalił latarnię.
To była prawda.
No dobrze, niech już będzie, ustąpiła w duchu Glenda.
— Świetnie — pochwaliła ją sherry. — A przy okazji, czuję się samotnie.
A że taca znowu znalazła się obok jej łokcia, Glenda odruchowo do niej sięgnęła. Juliet otaczały teraz krasnoludy i sądząc z dobiegających słów, odbierała właśnie błyskawiczne szkolenie w sztuce noszenia odzieży. Ale to przecież bez znaczenia, nie? Prawda jest taka, że Juliet wyglądałaby doskonale nawet w worku. W jakiś sposób wszystko pasowało na nią idealnie. Glenda za to nigdy nie znalazła niczego ładnego w swoim rozmiarze, a nawet rzadko znajdowała cokolwiek w swoim rozmiarze. Teoretycznie coś powinno pasować, ale odkrywała jedynie fakty, a te były zupełnie nietwarzowe.
— Przynajmniej mamy dziś ładny dzień — stwierdził nadrektor.
— Chyba będzie padać — mruknął z nadzieją wykładowca run współczesnych.
— Proponuję dwie drużyny po pięciu zawodników w każdej — rzekł Ridcully. — Oczywiście to przyjacielska rozgrywka, tylko żeby wyczuć, o co w tym chodzi.
Myślak Stibbons nie komentował. Magowie kochali rywalizację — była nieodłączną częścią magii. Nie mogli sobie wyobrazić przyjacielskiej potyczki bardziej niż kot przyjacielską mysz. Przed nimi rozciągały się uniwersyteckie trawniki.
— Następnym razem będziemy mieli odpowiednie koszulki — obiecał Ridcully. — Pani Whitlow wydała już polecenia swoim dziewczętom. Panie Stibbons!
— Tak, nadrektorze?
— Będzie pan strażnikiem reguł i ma pan rozstrzygać sprawiedliwie. Ja oczywiście zostanę kapitanem jednej drużyny, a ty, runisto, drugiej. Jako nadrektor proponuję, że najpierw ja wybiorę swoją drużynę, a potem ty będziesz mógł wybrać swoją.
— To nie tak się powinno odbywać, nadrektorze — wtrącił Myślak. — Pan wybiera zawodnika do drużyny, potem on wybiera zawodnika do drużyny, aż w obu drużynach jest dosyć zawodników albo skończą się zawodnicy, którzy nie są tragicznie grubi i nie trzęsą się ze zdenerwowania. Przynajmniej tak to zapamiętałem.
Myślak w latach młodości aż zbyt wiele czasu stał obok grubego dzieciaka.
— No trudno, jeśli tak się to robi, to chyba i my musimy tak zrobić — niechętnie zgodził się nadrektor. — Stibbons, twoim zadaniem będzie karanie drużyny przeciwnej za wszelkie łamanie przepisów.
— Chodziło panu zapewne o to, że mam karać każdą z drużyn, jeśli złamie przepisy, nadrektorze. Musi być sprawiedliwie.
Ridcully patrzył na niego z otwartymi ustami, jakby Myślak właśnie streścił całkowicie mu obcą koncepcję.
— No tak, pewnie musi…
Całkiem sporo magów przybyło tego popołudnia. Jedni z ciekawości, podejrzewając, że obecność tam może się okazać dobra dla kariery, a także w nadziei zobaczenia kilku kolegów sunących po trawie na własnym nosie.
No tak, mruknął w duchu Myślak, kiedy zaczęło się wybieranie. Całkiem jak w szkole, tylko że w szkole nikt nie chciał tego grubego chłopaka. Tutaj, oczywiście, z pewnością nikt nie chciał najgrubszego chłopaka, ale po odejściu dziekana było to nie tak oczywistą kwestią.
Sięgnął pod szatę i wyjął gwizdek, czy też raczej dziadka wszystkich gwizdków, długiego na osiem cali i grubego jak solidna wieprzowa kiełbasa.
— Skąd się to wzięło, panie Stibbons? — zapytał Ridcully.
— Prawdę mówiąc, nadrektorze, znalazłem to w gabinecie zmarłego Evansa Pasiastego.
— Piękny gwizdek…
Było to całkiem niewinne zdanie, które jednak zdołało bezgłośnie przekazać sugestię, że taki piękny gwizdek nie powinien się znajdować w rękach Myślaka Stibbonsa, skoro może się stać własnością, na przykład, nadrektora uniwersytetu. Myślak dostrzegł ją, ponieważ się jej spodziewał.
— Będzie mi potrzebny, by dawać sygnały i kontrolować zachowanie obu drużyn — wyjaśnił z godnością. — Uczynił mnie pan sędzią, nadrektorze, więc obawiam się, że na czas gry to ja… — zawahał się — … można powiedzieć, że tu rządzę.
— Ten uniwersytet ma swoją hierarchię, Stibbons. Rozumiesz to?
— Tak jest, nadrektorze. Ale to jest mecz piłki nożnej. O ile rozumiem, procedura nakazuje położenie piłki na ziemi, a potem, kiedy zagwiżdże gwizdek, obie strony próbują trafić gola drużyny przeciwnej, równocześnie starając się nie dopuścić, by piłka trafiła ich gola. Czy to jasne?
— Wydaje się całkiem proste — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych.
Rozległ się chóralny pomruk aprobaty.
— Mimo to jednak, zanim zaczniemy, żądam dmuchnięcia w gwizdek — rzekł Ridcully.
— Oczywiście, nadrektorze, ale potem musi mi pan go oddać. Jestem strażnikiem gry.
Przekazał gwizdek.
Przy pierwszej próbie Ridcully wydmuchał pająka, który od dwudziestu lat wiódł tam niewinny i skromny żywot, i umieścił go na brodzie przechodzącego akurat profesora studiów naturalnych.
Drugie dmuchnięcie poruszyło skamieniały groszek wewnątrz i wypełniło powietrze echami płynnego spiżu. A potem…
Ridcully zamarł. Jego twarz w jednej chwili zaczerwieniła się od szyi w górę. Odgłos nabieranego tchu przywodził na myśl zemstę bogów. Brzuch się powiększył, źrenice zmalały jak główki szpilek, grom przetoczył się nad głową.
Ridcully zaryczał:
— DLACZEGO, CHŁOPCY, NIE PRZYNIEŚLIŚCIE STROJÓW?
Wzdłuż całego gwizdka rozjarzyły się fluorescencyjne ognie. Niebo pociemniało, a lęk pochwycił wszystkich patrzących, gdy czas się cofnął i przed nimi stanął ogromny, wrzeszczący obłąkańczo Evans Pasiasty, prowokator marnie podrabianych usprawiedliwień od matki, entuzjasta długich przebieżek w deszczu, promotor wspólnych pryszniców jako lekarstwa na młodzieńczą nieśmiałość oraz ten, który — kiedy ktoś zapomniał właściwego stroju — zmuszał go, by GRAĆ W MAJTKACH! Szacowni magowie, którzy przez dziesięciolecia stawali wobec najstraszniejszych potworów, dygotali w dziecięcym przerażeniu, a ten ryk trwał i trwał… by urwać się tak nagle, jak się zaczął.
Ridcully upadł twarzą na murawę.
— Bardzo za to przepraszam — powiedział doktor Hix, opuszczając laskę. — Nieco zły uczynek, przyznaję, ale zgodzicie się z pewnością, że w tych okolicznościach był konieczny. Pierścień z czaszką, pamiętacie? Statut uczelni… A jeśli mogę ocenić, był to ewidentny przypadek opętania przez artefakt.
Zebrani magowie, czując, że zimny pot zaczyna już wysychać, mądrze pokiwali głowami. O tak, zgodzili się, to było konieczne. Trzeba było to zrobić.
Ten werdykt zatwierdził sam Ridcully, kiedy już otworzył oczy.
— Co to było, u demona? — zapytał.
— Ehm… Dusza Evansa Pasiastego, nadrektorze — odparł Myślak. — Tak myślę.
— Tkwiła w tym gwizdku, tak? — Ridcully potarł głowę.
— Tak przypuszczam.
— A kto mnie uderzył?
Powszechne szuranie nogami i pomrukiwania wskazywały, że według demokratycznej ugody, na to pytanie najlepiej może odpowiedzieć doktor Hix.
— Była to akceptowalna zdrada, zgodna ze statutem uczelni, nadrektorze. I chętnie przyjmę ten gwizdek do Mrocznego Muzeum, jeśli nikt nie ma nic przeciw temu.
— Pewnie, pewnie — zgodził się Ridcully. — Zauważył problem i go rozwiązał. Zuch chłopak.
— Myśli pan, nadrektorze, że uprawnia mnie to do złośliwego chichotu?
Ridcully się otrzepał.
— Nie. Zrezygnujemy z gwizdka, panie Stibbons. A teraz, panowie, niech rozpocznie się mecz.
I tak, po krótkiej sprzeczce, zaczął się pierwszy od dziesięcioleci mecz piłki nożnej na Niewidocznym Uniwersytecie. I natychmiast — z punktu widzenia Stibbonsa — pojawiły się problemy. Najważniejszy polegał na tym, że wszyscy magowie byli ubrani jak magowie, inaczej mówiąc: podobnie. Zarządził, by drużyny grały w kapeluszach albo bez, co wywołało nową kłótnię. Ten konkretny problem uległ dalszemu zaostrzeniu, ponieważ w efekcie licznych kolizji nawet ci oficjalnie w kapeluszach tracili je. Mecz został następnie przerwany, ponieważ uznano, że posąg upamiętniający odkrycie blitu przez nadrektora Scrubbsa jest w rzeczywistości o trzy cale szerszy niż szacowny posąg nadrektora Flankera odkrywającego trzecie śniadanie, co dawało nieuczciwą przewagę zespołowi bezkapeluszników.
Kłopoty te jednak, przewidywalne i nieuniknione, bladły i traciły na znaczeniu wobec problemu piłki. Była to oficjalna piłka — Myślak dopilnował tego. Ale szpiczaste buty, nawet posiadające bardzo długie szpice, nie potrafią zabsorbować uderzenia ludzkiej stopy o coś, co — kiedy wszystko już zostanie powiedziane i wykrzyczane — jest kawałkiem drewna cienko owiniętym płótnem i skórą. W końcu, kiedy kolejnego maga odprowadzono na bok ze zwichniętą kostką, nawet Ridcully musiał stwierdzić:
— To przecież nonsens, Stibbons! Musi być jakieś lepsze rozwiązanie!
— Większe buty? — zasugerował wykładowca run współczesnych.
— Buty, jakich trzeba do kopania czegoś takiego, bardzo nas spowolnią — zauważył Myślak.
— A poza tym ci ludzie z urny nie mają na nogach niczego. Proponuję rozważyć ten kierunek badań. Czego nam trzeba, Stibbons?
— Lepszej piłki, nadrektorze. Przynajmniej próby biegania po polu gry. Ogólnej zgody, że nie jest dobrym pomysłem, by w środku gry stawać i zapalać fajkę. Lepszych goli, bo zderzenie z kamiennym posągiem jest bolesne. Pewnego opanowania, choćby pobieżnego, koncepcji gry zespołowej w sytuacji meczu. Postanowienia, by nie uciekać, kiedy zawodnik drużyny przeciwnej biegnie w naszą stronę. Przyswojenia faktu, że w żadnych okolicznościach nie dotykamy piłki rękami; chciałbym przypomnieć, że zrezygnowałem z przerywania gry z tego powodu, ponieważ panowie w meczowym zapale upierali się, by ją chwytać, a w jednym przypadku także chować za plecami i stawać na niej. W tym miejscu chciałbym również zauważyć, że warto rozwijać wyczucie kierunku, zwłaszcza z uwzględnieniem gola, który należy do nas, i gola przeciwników. Sugerowałbym też, że nie ma sensu kopanie piłki do własnego gola, nie powinniście też poklepywać i gratulować komuś, kto tego dokonał. Z trzech goli w tym meczu liczba własnych, trafionych przez kopiących wyniosła… — zajrzał do notatek — … trzy. To imponująco wysoki wynik w stosunku do meczów, jakie rozgrywa się obecnie, choć raz jeszcze chciałbym podkreślić, że kwestie kierunku i przynależności gola mają tu kluczowe znaczenie. Taktyka, co do której przyznaję, że wyglądała obiecująco, polegała na otoczeniu przez graczy własnego gola tak, by nic nie miało możliwości przedostać się poza nich. Z żalem jednak muszę stwierdzić, że jeśli obie drużyny tak zrobią, nie mamy do czynienia z meczem, lecz z żywym obrazem. Bardziej rozsądna taktyka, którą stosowało chyba dwóch z was, polegała na krążeniu w pobliżu przeciwnego gola, więc gdyby piłka nadleciała w ich kierunku, byliby w idealnej pozycji, by przerzucić ją poza strażnika gola. Fakt, że w kilku przypadkach gracz i strażnik przeciwników stali przyjaźnie, oparci o gola, razem palili papierosa i obserwowali grę w polu, dowodzi sportowego ducha i może być ewentualnie punktem wyjścia do bardziej zaawansowanej taktyki, ale nie sądzę, by takie zachowanie było godne pochwały. W tym samym ogólnym wątku musimy założyć, że zejście z pola na wezwanie natury albo żeby odetchnąć jest dopuszczalne, jednakże schodzenie na przekąskę takie nie jest. Mam wrażenie, nadrektorze, że typowe pragnienie naszych kolegów, by nigdy nie znaleźć się dalej niż dwadzieścia minut od jakichś przystawek, może być pomyślnie spełnione przez przerwę w połowie meczu. Dodatkowo, gdyby w czasie tej przerwy zmienili strony, skończyłyby się skargi na to, że jeden gol jest większy od drugiego. Tak, słucham?
Ostatnie słowa skierowane były do kierownika studiów nieokreślonych.
— Jeśli zmienimy strony… — zaczął kierownik, który przed chwilą podniósł rękę — … czy to znaczy, że gole kopnięte w nasz własny gol będą teraz golami strzelonymi przeciwnej drużynie, ponieważ ten gol fizycznie będzie teraz ich?
Myślak rozważył metafizykę odpowiedzi na to pytanie i w końcu zdecydował się na:
— Nie, oczywiście, że nie. Mam tu całą listę innych uwag, nadrektorze, i niestety wynika z nich tyle, że nie jesteśmy dobrzy w piłce.
Magowie umilkli.
— Zacznijmy od piłki — zdecydował Ridcully. — Mam pewien pomysł w sprawie piłki.
— Tak, nadrektorze. Domyślałem się, że pan ma.
— Więc proszę do mnie zajrzeć po kolacji.
Juliet została wessana w obłąkańczy cyrk, jakim stało się pomieszczenie za sceną w Shwatcie, i nikt już nie zwracał na Glendę żadnej uwagi. W tej chwili była utrudnieniem, nadwyżką, całkiem dla wszystkich bezużyteczną, przeszkodą do omijania, widzem na zawodach. Kawałek dalej przystojna młoda krasnoludka z brodą spiętą w podwójny kucyk czekała cierpliwie, aż prowizoryczny nit zostanie wbity w coś, co wyglądało jak srebrna zbroja. Otaczali ją asystenci — podobnie jak giermkowie otaczają rycerza, którego muszą ubrać do bitwy. W pobliżu stały dwa wyższe krasnoludy, a ich broń wyglądała na nieco bardziej funkcjonalną niż piękną. Byli mężczyznami. Glenda odgadła to, gdyż dowolna kobieta z dowolnego rozumnego gatunku potrafi poznać minę mężczyzny, który nie ma za wiele do roboty, w otoczeniu, które zostało opanowane przez kobiety i najwyraźniej znalazło się pod ich całkowitą władzą. Wydawało się, że stoją na straży.
Popychana przez sherry, podeszła do nich niespiesznie.
— To musi kosztować mnóstwo forsy — odezwała się do bliższego z nich.
Wyglądał na nieco zakłopotanego jej zaczepką.
— Szczera prawda. Księżycowe srebro, tak to nazywają. Mówią, że wchodzi do mody, ale ja tam nie wiem. Nie daje się wyostrzyć, nie zatrzyma porządnej krawędzi… A jeszcze trzeba Igorów, żeby je wytopić. Mówią, że jest więcej warte od platyny. Ale dobrze wygląda i mówią, że prawie się nie czuje, że się je nosi. Mój dziadek nie nazwałby tego metalem, lecz cóż, mówią, że trzeba iść z duchem czasu. Osobiście nie powiesiłbym tego nawet na ścianie, ale co tam…
— Dziewczęce pancerzyki — mruknął drugi strażnik.
— A o co chodzi z tymi mikrokolczugami? — spytała Glenda.
— A, to zupełnie inna para nagolenników, panienko — zapewnił pierwszy. — Słyszałem, że założyli kuźnię i wykuwają je tutaj, w mieście, bo tu są najlepsi majstrowie. Niezła robota, co? Kolczuga cienka jak materiał i mocna jak stal. Mówią też, że kiedyś stanieje, a najbardziej to…
— Hej, Glenda, zgadnij kto to!
Ktoś puknął Glendę w ramię. Odwróciła się i zobaczyła przy sobie wizję ciężko, lecz gustownie uzbrojonej piękności. To była Juliet, ale Glenda poznała ją tylko po tych mlecznoniebieskich oczach, gdyż przyjaciółka nosiła brodę.
— Madame uznała, że powinnam to mieć — wyjaśniła. — Nic nie jest krasnoludzie, jeśli nie ma też brody. Co myślisz?
Tym razem sherry zdążyła pierwsza.
— Właściwie to całkiem ładnie — stwierdziła Glenda, wciąż w stanie lekkiego szoku. — Wszystko jest bardzo srebrzyste…
Broda była żeńska, poznała bez trudu. Wyglądała na ufryzowaną i stylową, i nie miała w sobie kawałków szczura.
— Madame mówi, że zarezerwowała dla ciebie miejsce w pierwszym rzędzie — poinformowała Juliet.
— Och, nie mogłabym usiąść w pierwszym… — zaczęła odruchowo Glenda.
Ale sherry wtrąciła się natychmiast:
— Zamknij się i przestań myśleć jak twoja matka, dobrze? Idź i usiądź w tym nieszczęsnym pierwszym rzędzie!
Jedna z wszędzie obecnych młodych kobiet wybrała ten właśnie moment, by wziąć Glendę za rękę i poprowadzić jej nieco niepewne stopy przez cichnący z wolna chaos i przez drzwi, z powrotem do krainy baśni. Rzeczywiście czekało na nią miejsce.
Szczęśliwie było trochę z boku. Glenda umarłaby ze wstydu, gdyby miała usiąść w samym środku. Ścisnęła oburącz torebkę i zaryzykowała spojrzenie wzdłuż rzędu. Nie był zajęty wyłącznie przez krasnoludy; siedziało tam kilka ludzkich dam, ubranych wytwornie i trochę zbyt chudych (zdaniem Glendy). Były niemal obraźliwie swobodne i wszystkie rozmawiały.
Kolejna sherry tajemniczo pojawiła się w jej ręku. Gwar ucichł, ucięty ostro jak toporem, madame Sharn wyszła zza zasłony i zaczęła przemawiać do zatłoczonej sali. Szkoda, że nie mam lepszego płaszcza, pomyślała Glenda. Wtedy właśnie sherry otuliła ją i ułożyła do snu.
Glenda zaczęła znowu myśleć jakiś czas później, kiedy trafił ją w głowę bukiet kwiatów. Uderzyły tuż ponad uchem, a gdy wokół posypały się kosztowne płatki, spojrzała na rozpromienioną, jaśniejącą twarz Juliet na samym brzegu pomostu, krzyczącą właśnie:
— Unik!
Leciało więcej kwiatów, ludzie stali i klaskali, była muzyka i ogólnie ogarnęło ją takie wrażenie, jakby stała pod wodospadem bez wody, ale z niewyczerpanymi strugami dźwięku i światła.
A spośród nich eksplodowała Juliet; skoczyła na Glendę i zarzuciła jej ręce na szyję.
— Ona chce, żebym znowu to robiła — oznajmiła zdyszana. — Mówi, że mogę pojechać do Quirmu, nawet do Genoi! Mówi, że zapłaci mi więcej, jak nie będę pracować dla nikogo innego, i że świat jest ostrygą. Nie wiedziałam!
— Ale przecież masz już stałą pracę w kuchni… — odpowiedziała Glenda, zaledwie w trzech czwartych drogi do przytomności. Później, o wiele częściej, niżby chciała, przypominała sobie, jak wygłaszała te słowa, gdy wokół rozbrzmiewały oklaski.
Poczuła lekki nacisk na ramieniu — obok stanęła jedna z tych nieodróżnialnych młodych kobiet z tacą.
— Madame przesyła pozdrowienia, panienko, i chciałaby zaprosić panienkę oraz pannę Juliet na spotkanie w swoim buduarze.
— To miło z jej strony, ale powinnyśmy chyba… Powiedziałaś: w buduarze?
— Tak. Może jeszcze coś do picia? To przecież ważna uroczystość.
Glenda rozejrzała się po rozgadanym, roześmianym, a przede wszystkim pijącym tłumie. W sali było gorąco jak w piecu.
— Dobrze, ale jednak nie sherry, jeśli można. Masz coś bardzo zimnego i musującego?
— Oczywiście, panienko. Mnóstwo.
Dziewczyna wyjęła dużą butelkę i fachowo napełniła wysoki, żłobiony kieliszek czymś, co wyglądało jak bąbelki. Glenda wypiła i bąbelki wypełniły ją także.
— Mmm… całkiem dobre — uznała. — Trochę jak dorosła lemoniada.
— W taki sposób pije ją madame, rzeczywiście.
— Ehm… A ten buduar jest duży? — zainteresowała się Glenda, dość chwiejnie podążając za dziewczyną.
— Och, myślę, że całkiem spory. Jest tam już chyba ze czterdzieści osób.
— Naprawdę? To duży buduar.
Dzięki bogom, pomyślała. Przynajmniej ta zagadka została rozwiązana. Powinni w książkach zamieszczać porządne wyjaśnienia.
Nigdy nie była pewna — ponieważ nie miała pojęcia, co to jest buduar — co można w nim znaleźć, kiedy człowiek sam się w nim znajdzie. Przekonała się, że zawiera w sobie ludzi, gorąco i kwiaty — nie w bukietach, ale w kolumnach, w wysokich stosach napełniających powietrze mdlącą perfumą, gdy ludzie wypełniali całą resztę ciasno upakowanymi słowami. Chyba nikt nie mógł zrozumieć, co mówi ktoś inny, choć może nie to było ważne. Może ważne było, żeby być tutaj i być widzianym, jak się to mówi.
Goście rozstąpili się i zobaczyła Juliet, nadal w migotliwej kolczudze i nadal z brodą. Salamandry błyskały przez cały czas, co wskazywało na ludzi z ikonografami, prawda? Brukowe azety pełne były zdjęć ludzi błyszczących na obrazkach. Nie miała na nie czasu. Jednak gorsze było to, że jej niechęć nie miała dla nich żadnego znaczenia. Błyszczeli i tak. A teraz stała wśród nich Juliet, błyszcząca najbardziej ze wszystkich.
— Chyba przydałoby mi się trochę świeżego powietrza — mruknęła Glenda.
Przewodniczka poprowadziła ją delikatnie do dyskretnych drzwi.
— Toalety są tam, proszę pani.
I były — tyle że długie, przyjemnie oświetlone pomieszczenie też wyglądało jak z bajki, całe w draperiach i aksamitach. Piętnaście zaskoczonych wizerunków Glendy spoglądało na nią z piętnastu luster. Było to tak przytłaczające, że musiała usiąść w bardzo kosztownym fotelu na wygiętych nogach, który także okazał się bajkowo wygodny…
Ocknęła się gwałtownie, wyszła chwiejnie i zagubiła się w ciemnym świecie zastawionych skrzynkami cuchnących korytarzy, aż w końcu natrafiła na bardzo wielką salę. Wyglądała raczej jak pieczara… Na drugim końcu były szerokie, podwójne drzwi, prawdopodobnie zawstydzone tym, że wpuszczają do wnętrza szare światło, które nie tyle rozjaśniało, ile oskarżało. Podłogę zaścielał chaos pustych wieszaków i pudeł. W jednym miejscu woda przeciekała przez dach i na kamieniach uformowała się kałuża, mocząc jakąś tekturę.
— Tacy są… Siedzą tam, w tych swoich wytwornościach i klejnotach, a na tyłach tylko brud i śmieci. Prawda, moja droga? — rozległ się głos w ciemności. — Wyglądasz mi na damę, która potrafi dostrzec metaforę, kiedy mają przed samym nosem.
— Coś w tym rodzaju — mruknęła Glenda. — A kto pyta?
Pomarańczowe światełko rozjarzyło się i zgasło w półmroku.
Ktoś palił papierosa wśród cieni.
— Zawsze jest tak samo, skarbie. Gdyby dawali nagrodę za to, co jest od dupy strony, o pierwsze miejsce toczyliby prawdziwą bitwę. Widziałem w życiu kilka pałaców i wszędzie jest tak samo: wieżyczki i proporce od frontu, a na tyłach pokoje służby i rury. Dolać ci? Nie możesz się tutaj kręcić z pustym kieliszkiem, będziesz się wyróżniać.
W chłodniejszym powietrzu czuła się lepiej. Wciąż trzymała w ręku kieliszek.
— Co to takiego?
— Wiesz, gdyby to było dowolne inne przyjęcie, dostałabyś pewnie najtańsze musujące wino, jakie tylko da się wycisnąć przez skarpetę, ale madame nie oszczędza. To prawdziwy szampan.
— Co? Myślałam, że piją to tylko arystokraci!
— Nie, skarbie. Ci, którzy mają pieniądze. Czasami to jedno i to samo.
Przyjrzała się rozmówcy dokładniej i na moment wstrzymała oddech.
— Co? Ty jesteś Pepe?
— To faktycznie ja, skarbie.
— Ale nie jesteś całkiem… całkiem… — Gorączkowo zamachała rękami.
— Jestem po pracy, skarbie. Nie muszę się martwić tym… — Zamachał rękami równie gorączkowo. — Mam tutaj butelkę tylko dla siebie. Też się napijesz?
— No, powinnam chyba tam wrócić…
— Po co? Żeby skakać koło niej jak stara kwoka? Daj jej trochę swobody, skarbie. Jest teraz jak kaczątko, które właśnie znalazło wodę.
W mroku Pepe wydawał się wyższy. Może to przez jego język i to, że przestał trzepotać. Poza tym, oczywiście, każdy stojący obok madame Sharn wyglądałby na niskiego. Był za to chudy, jakby zbudowany z samych ścięgien.
— Ale przecież wszystko może ją tam spotkać!
Zęby Pepe zalśniły w ciemności.
— Tak. Ale prawdopodobnie nie spotka. Słowo daję, sprzedała dla nas mikrokolczugę, trudno zaprzeczyć. Mówiłem madame, że mam dobre przeczucia. Czeka ją wspaniała kariera.
— Nie! Ma porządną i stałą pracę w nocnej kuchni, razem ze mną — odparła Glenda. — Może to nie są duże pieniądze, ale pojawiają się co tydzień. Bez opóźnień. I nie straci jej, kiedy przyjdzie ktoś ładniejszy.
— Siostry Dolly, tak? Brzmi jak okolice Botnicznej — stwierdził Pepe. — Jestem pewien. Nie jest tam tak źle, o ile pamiętam. Nie bili mnie za często, ale w końcu i tak wszyscy tkwili w wiadrach krabów.
Glenda była zaskoczona. Spodziewała się gniewu albo lekceważenia, nie tego ironicznego uśmieszku.
— Sporo wiesz o naszym mieście jak na krasnoluda z Überwaldu — zauważyła.
— Nie, skarbie. Sporo wiem o Überwaldzie jak na chłopaka z Haka Lobbingu — sprostował gładko Pepe. — Ściślej mówiąc, z Serowej Alejki. Miejscowy chłopak jestem. I nie zawsze byłem krasnoludem, naprawdę. Dołączyłem tylko.
— Co? To tak można?
— Wiesz, nie reklamują tego. Ale tak, jeśli znasz odpowiednich ludzi… A madame zna odpowiednich ludzi, ha, zna nawet sporo faktów o odpowiednich ludziach. To nie było takie trudne. Musiałem uwierzyć w kilka rzeczy, dopełnić kilku ceremonii, i oczywiście muszę się trzymać z daleka od dobrej gorzały… — Uśmiechnął się, kiedy jej spojrzenie przylgnęło do kieliszka w jego dłoni. — Za szybko, skarbie, miałem właśnie dodać „kiedy jestem w pracy”. A to niezła praca. Nieważne, czy stemplujesz strop w kopalni, czy nitujesz gorset, chlanie przy tym jest wybitnie głupie. A morał z tego brzmi: musisz chwytać życie albo znowu spadniesz do wiadra krabów.
— Łatwo mówić takie rzeczy — burknęła Glenda, niepewna, co mają z tym wszystkim wspólnego kraby. — Ale w prawdziwym życiu ludzie za coś odpowiadają. To nie jest taka aligancka praca, co daje furę pieniędzy, ale uczciwa, przy wykonywaniu czegoś, co jest ludziom potrzebne! Wstydziłabym się sprzedawać buty po czterysta dolarów para, na które tylko bogaci mogą sobie pozwolić. Jaki to ma sens?
— Musisz przyznać, że w rezultacie są mniej bogaci — odezwała się za jej plecami czekoladowym głosem madame. Jak wielu ludzi potężnych, umiała się poruszać cicho jak balon, który przypominała. — To niezły początek, prawda? A te pieniądze trafiają jako wypłaty dla górników i kowali. Wszystko krąży, jak słyszałam.
Usiadła ciężko na skrzynce, z kieliszkiem w dłoni.
— Udało mi się jakoś wypchnąć większość z nich — westchnęła.
Wolną ręką sięgnęła pod napierśnik i wyjęła gruby plik papierów.
— Wielkie marki zdecydowały się w to wejść, wszyscy chcą wyłączności i będzie nam potrzebna jeszcze jedna kuźnia. Jutro pójdę pogadać z bankiem. — Znowu sięgnęła pod swój metalowy gorset. — Jako krasnolud zostałam wychowana w wierze, że złoto jest jedyną prawdziwą walutą — powiedziała, odliczając świeżutkie banknoty. — Ale muszę przyznać, że te są o wiele cieplejsze. Oto pięćdziesiąt dolarów od Juliet, dwadzieścia pięć ode mnie i dwadzieścia pięć od szampana, który jest zachwycony. Juliet kazała przekazać je tobie, żebyś ich przypilnowała.
— Panna Glenda uważa, że doprowadzimy jej skarb do życia bezwartościowego, w grzechu i deprawacji — oświadczył Pepe.
— No, to jest myśl — przyznała madame. — Chociaż nie pamiętam już, jak dawno temu zrobiłam coś zdeprawowanego.
— We wtorek — przypomniał Pepe.
— Całe pudełko czekoladek to nie deprawacja. Poza tym wysunąłeś ten kartonik spomiędzy warstw, co mnie zmyliło. Nie zamierzałam wyjadać tych z dna. To był praktycznie napad.
Pepe odchrząknął.
— Straszymy normalną damę, skarbie.
Madame się uśmiechnęła.
— Wiem, co sobie myślisz, Glendo. Myślisz, że jesteśmy parą podejrzanych i złośliwych klaunów, którzy upijają się w świecie z dymu i luster. No więc w tej chwili to dość dokładny opis, ale widzisz, dzisiejszy dzień był zakończeniem roku ciężkiej pracy.
Kłócicie się jak stare małżeństwo, pomyślała Glenda. Głowa ją bolała. Skosztowała szczurzego owocu i stąd te kłopoty, tego była pewna.
— Rano pokażę te zamówienia dyrektorowi Królewskiego Banku i poproszę go o dużo pieniędzy. Jeśli on nam zaufa, czy ty też możesz? Potrzebujemy Juliet. Ona… się skrzy.
A wy dwoje trzymacie się za ręce. Mocno. W Glendzie pękło coś delikatnego.
— Słuchajcie, zrobimy tak — powiedziała. — Dzisiaj Jula wróci ze mną do domu, żeby trochę oprzytomniała. A jutro… no, zobaczymy.
— Nie moglibyśmy chyba prosić o więcej, prawda? — Madame poklepała Glendę po kolanie. — A wiesz, Juliet bardzo cię ceni. Powiedziała, że ty musisz się zgodzić. Wszystkim damom z towarzystwa o tobie opowiadała.
— Rozmawiała z damami z towarzystwa? — spytała Glenda ze zdumieniem przetykanym lękiem i zabarwionym niedowierzaniem.
— Oczywiście. Wszystkie chciały z bliska obejrzeć mikrokolczugę, a ona gawędziła z nimi całkiem swobodnie. Nie sądzę, żeby ktoś kiedyś mówił do nich „siema!”.
— O nie! Przepraszam za nią…
— Dlaczego? Bardzo je to ujęło. I okazuje się, że potrafisz zapiec marynowane cebulki tak, że wciąż są chrupiące?
— Ona to powiedziała?
— Tak. Domyślam się, że wszystkie zamierzają poprosić swoje kucharki, by tego spróbowały.
— Ha! Nigdy nie odkryją tej metody — stwierdziła Glenda z satysfakcją.
— Jula też tak uważa.
— My… zwykle nazywamy ją Juliet.
— Kazała mówić do siebie Jula. Czy to jakiś problem?
— No nie, właściwie nie problem… — zaczęła Glenda.
— No to dobrze — przerwała jej madame, która wiedziała, kiedy nie należy zauważać subtelnych tonów. — Chodźmy teraz oderwać ją od nowych przyjaciół i dopilnujesz, żeby się wyspała.
Rozległy się śmiechy, a po chwili pomagające przy pokazie dziewczęta wbiegły grupą do tej wilgotnej hali będącej akuszerką piękna. Juliet była wśród nich i śmiała się najgłośniej. Odbiegła od pozostałych, gdy zobaczyła Glendę, i raz jeszcze mocno ją uścisnęła.
— Och, Glendo, czy to nie cudowne? Całkiem jak w bajce!
— No tak, możliwe — przyznała Glenda. — Ale nie wszystkie bajki dobrze się kończą. Pamiętaj tylko, że masz teraz dobrą pracę z perspektywami i regularnie możesz zabierać resztki do domu. Nie należy lekkomyślnie tego odrzucać.
— Nie, należy tym cisnąć z wielką siłą — orzekł Pepe. — Smoluszek? Zamachała różdżka, dworzanie biją brawo, ze dwudziestu pięknych książąt stoi w kolejce, by choćby powąchać jej pantofelek, a ty chcesz, żeby wróciła do pracy i szykowała dynie?
Spojrzał na ich nieruchome twarze.
— No dobrze, może wyszło to trochę pomieszane, ale na pewno widzicie, jak biegnie żyła. To jej wielka szansa! Największa z możliwych! Droga wyjścia z wiadra!
— Myślę, że pójdziemy już do domu — oświadczyła Glenda z godnością. — Chodźmy, Jula.
— Widzisz? — mruknął Pepe, kiedy obie zniknęły. — Jak kraby w wiadrze.
Madame zajrzała do butelki, by sprawdzić, czy wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu został tam jeszcze kieliszek szampana.
— Wiesz, że ona praktycznie wychowała tę dziewczynę? Jula zrobi wszystko, co ona powie.
— Co za strata… Nie zdobywaj świata szturmem, zostań na miejscu i rób zapiekanki. Uważasz, że to jest życie?
— Ktoś musi robić zapiekanki — stwierdziła madame z tym swoim doprowadzającym do szału rozsądkiem.
— No proszę cię… Nie ona. Niech to nie będzie ona. Za resztki ze stołu? No nie!
Madame sięgnęła po następną pustą butelkę. Wiedziała, że jest pusta, ponieważ leżała w sąsiedztwie Pepe pod koniec ciężkiego dnia, ale sprawdziła ją mimo to, gdyż pragnienie nigdy nie umiera.
— Hm… Może do tego nie dojdzie — stwierdziła. — Mam przeczucie, że panna Glenda właśnie zaczyna myśleć. Całkiem niezły umysł kryje się za tym dość smętnym płaszczem i potwornymi butami. Dzisiaj może być jego szczęśliwy dzień.
Ridcully maszerował przez korytarze Niewidocznego Uniwersytetu, a szata powiewała za nim dumnie. Miał długi krok i Myślak musiał podbiegać bokiem, by dotrzymać mu tempa. Jak tarczę przyciskał do piersi notatnik.
— Wie pan przecież, zgodziliśmy się, że będzie używana tylko w celach badawczych, nadrektorze. Sam pan podpisał edykt.
— Podpisałem? Nic takiego nie pamiętam, Stibbons.
— A ja pamiętam bardzo dokładnie, nadrektorze. To było zaraz po sprawie pana Floribundy.
— Który to? — zainteresował się Ridcully. Wciąż szedł naprzód, bardzo zdecydowanie.
— To ten, który poczuł się trochę głodny i poprosił gablotę o kanapkę z bekonem, żeby zobaczyć, co się stanie.
— Wydawało mi się, że cokolwiek wyjęte z gabloty musi do niej wrócić, nim minie 14,14 godziny w okresie.
— Tak, nadrektorze. Jednak wydaje się, że zachowaniem gabloty rządzą dziwne reguły, które nie do końca rozumiemy. W każdym razie pan Floribunda bronił się, twierdząc, iż sądził, że to czternastogodzinne ograniczenie nie dotyczy kanapek z bekonem. Nie powiedział o tym nikomu, więc studenci na jego piętrze zostali zaalarmowani dopiero jego krzykami około czternastu godzin później.
— Proszę mnie poprawić, gdybym się mylił… — Ridcully wciąż kroczył w imponującym tempie. — Do tej pory kanapka była już przetrawiona?
— Tak, nadrektorze. A jednak wróciła do gabloty. Samodzielnie, można powiedzieć. To było całkiem interesujące odkrycie. Nie wiedzieliśmy, że coś takiego może się stać.
Ridcully zatrzymał się tak nagle, że Myślak wpadł na niego z tyłu.
— A co dokładnie się z nim stało?
— Nie chciałby pan, żebym to opisywał, nadrektorze. Jednakże dobra wiadomość jest taka, że wkrótce wstanie z wózka inwalidzkiego. Jak rozumiem, już teraz całkiem dobrze potrafi chodzić z laską. Jak go ukarzemy, to oczywiście pańska decyzja, nadrektorze. Papiery leżą na pańskim biurku, podobnie jak, muszę zaznaczyć, znaczna liczba innych dokumentów.
Ridcully ruszył przed siebie.
— Zrobił to, żeby sprawdzić, co się stanie, tak? — zapytał z satysfakcją.
— Tak mówił, nadrektorze — potwierdził Myślak.
— I było to wbrew moim wyraźnym poleceniom?
— Tak. Absolutnie i zdecydowanie. — Myślak dobrze znał nadrektora i miał już przeczucie, jak sprawa się zakończy. — A zatem, nadrektorze, muszę nalegać, by został…
Znowu wpadł na Ridcully’ego, który zatrzymał się przed szerokimi drzwiami. Wisiała na nich jaskrawoczerwona kartka z napisem: „Zakazuje się wynoszenia z tego pokoju jakichkolwiek przedmiotów bez wyraźnej zgody nadrektora. Podpisano: Myślak Stibbons w/z Mustrum Ridcully”.
— Podpisał pan to za mnie? — zapytał Ridcully.
— Tak, nadrektorze. Był pan wtedy zajęty, a zgodziliśmy się w tej kwestii.
— Oczywiście, ale chyba nie powinien pan tak sobie wuzetować. Pamięta pan, co mówiła o NU ta młoda dama?
Myślak wydobył duży klucz i otworzył drzwi.
— Chciałbym także przypomnieć, nadrektorze, że zgodziliśmy się wprowadzić moratorium na korzystanie z Gabloty Osobliwości, dopóki nie oczyścimy budynku z przynajmniej części magii rezydualnej. Wciąż chyba nie udało nam się pozbyć kałamarnicy.
— My się zgodziliśmy, panie Stibbons? — Ridcully odwrócił się gwałtownie. — Czy może pan się zgodził ze sobą w/z mnie?
— Ehm… No, miałem wrażenie, że rozumiem ducha pańskiego myślenia…
— No cóż, to duch czystej pracy badawczej — odparł nadrektor. — Badamy, jak możemy próbować ocalić naszą deskę serów. Wielu uzna, że nie ma szlachetniejszego celu. A co do młodego Floribundy…
— Tak, nadrektorze? — spytał ze znużeniem Myślak.
— Proszę go awansować. Nieważne, na jakim jest teraz poziomie, proszę go przesunąć na wyższy.
— Wydaje mi się, że przekaże to niewłaściwy sygnał…
— Wręcz przeciwnie, panie Stibbons. Wyślemy studentom najbardziej właściwy przekaz.
— Ale złamał bezpośredni zakaz, nadrektorze, jeśli mogę przypomnieć…
— Fakt. Wykazał się niezależnym myśleniem oraz pewną brawurą, a czyniąc to, uzyskał cenne dane zwiększające nasze zrozumienie Gabloty Osobliwości.
— Mógł przy tym zniszczyć cały uniwersytet, nadrektorze!
— To prawda. W tym przypadku zostałby surowo ukarany, gdybyśmy tylko zdołali odszukać cokolwiek, co po nim zostało. Ale nie zrobił tego, ponieważ miał szczęście, a potrzebujemy magów, którym ono sprzyja. Proszę go awansować na moje osobiste polecenie, bez żadnego wuzeta. A przy okazji, jak głośne były jego krzyki?
— Prawdę mówiąc, nadrektorze, ten pierwszy był tak pełen emocji, że trwał jeszcze długo po tym, jak panu Floribundzie brakło tchu. I najwyraźniej zyskał niezależną egzystencję. To znowu magia rezydualna. Musieliśmy ten krzyk zamknąć w piwnicy.
— A czy pan Floribunda wspominał, jaka była ta kanapka z bekonem?
— Na wejściu czy na wyjściu, nadrektorze? — upewnił się Myślak.
— Lepiej tylko na wejściu — odparł Ridcully. — Mam przecież barwną wyobraźnię.
— Powiedział, że to najsmaczniejsza kanapka z bekonem, jaką jadł w życiu. To była kanapka z bekonem, o jakiej człowiek marzy, słysząc słowa „kanapka z bekonem”, ale nigdy, przenigdy jej nie dostaje.
— Z brązowym sosem?
— Oczywiście. Jak się zdaje, była to kanapka z bekonem, która mogłaby położyć kres wszystkim innym.
— I prawie to zrobiła, przynajmniej dla niego. Ale przecież tyle już wiemy o Gablocie Osobliwości: zawsze dostarcza perfekcyjny egzemplarz.
— Prawdę mówiąc, bardzo niewiele wiemy na pewno — przyznał Myślak. — Tyle że nie ma w sobie niczego, co się nie zmieści w sześcianie o krawędzi długości 14,14 cala w okresie, że przestanie działać, jeśli, co już wiemy, jakikolwiek obiekt nieorganiczny nie zostanie do niej zwrócony w ciągu 14,14 godziny w okresie, i że nic, co zawiera, nie jest różowe, choć nie mamy pojęcia, czemu miałoby być.
— Ale bekon jest przecież organiczny, panie Stibbons — zauważył Ridcully.
— Tak jest, nadrektorze. — Myślak westchnął. — Tego też nie rozumiemy.
Nadrektor zlitował się nad nim.
— Może to był jeden z tych mocno przysmażonych — zasugerował łagodnie. — Taki, który można złamać w palcach. Lubię taki w kanapce.
Drzwi odchyliły się i oto stała przed nimi: nieduża, na środku bardzo wielkiego pomieszczenia… Gablota Osobliwości.
— Uważa pan, że to rozsądne? — spytał niepewnie Myślak.
— Oczywiście, że nie — oświadczył Ridcully. — A teraz proszę mi znaleźć piłkę.
Na ścianie wisiała biała maska z rodzaju tych, jakie nosi się w karnawale. Myślak zwrócił się do niej.
— HEX, znajdź mi, proszę, piłkę odpowiednią do gry w piłkę nożną.
— Ta maska to coś nowego? — zainteresował się Ridcully. — Myślałem, że głos HEX-a przemieszcza się w przestrzeni blitowej.
— Słusznie, nadrektorze. Rozlega się w powietrzu. Ale jakoś, bo ja wiem… przyjemniej jest, kiedy się mówi do czegoś.
— Jakiego kształtu piłka jest wymagana? — odezwał się HEX głosem gładkim jak klarowane masło. — Owalna czy sferyczna?
— Sferyczna — zdecydował Myślak.
Gablota zadygotała.
Obiekt ten zawsze Ridcully’ego niepokoił. Przede wszystkim sprawiał wrażenie zbyt pewnego siebie. Zdawało się, że mówi: „Nie wiecie, co robicie. Używacie mnie jak loterii, a założę się, że nigdy nie pomyśleliście, jak wiele niebezpiecznych rzeczy może się zmieścić w czternastocalowym sześcianie”. Prawdę mówiąc, Ridcully o tym myślał, często o trzeciej nad ranem, i nigdy nie wchodził do tego pokoju, nie mając w kieszeni kilku subkrytycznych zaklęć na wszelki wypadek. No i był jeszcze Nutt… Tak. Licz na najlepsze, szykuj się na najgorsze, to stara maksyma NU.
Wysunęła się szuflada — i sunęła coraz dalej, aż dotarła do ściany i zapewne wysuwała się ciągle do jakiegoś innego gościnnego systemu wymiarów, ponieważ nigdy nie pokazywała się na zewnątrz pokoju, choćby człowiek nie wiadomo jak często sprawdzał.
— Bardzo gładko dziś działa — zauważył Ridcully, gdy kolejna szuflada wyrosła z podłogi i wypuściła następną, dokładnie tej samej wielkości. Ta z kolei ruszyła płynnie w stronę odległej ściany.
— Tak. Chłopcy z Miedziczoła opracowali nowy algorytm analizy przestrzeni falowych w blitach wyższego poziomu. Przyspiesza takie obiekty jak gablota, docierając na 2000 Drinkusiów.
Ridcully zmarszczył brwi.
— Właśnie pan to wymyślił?
— Nie, nadrektorze. Charlie Drinkuś wymyślił to w Miedziczole. To krótszy sposób powiedzenia: 15000 iteracji do pierwszego ujemnego blitu. I o wiele łatwiejszy do zapamiętania.
— To znaczy, że ludzie z Miedziczoła przekazują panu takie wiadomości?
— O tak.
— Za darmo?
— Oczywiście. — Myślak wydawał się zaskoczony. — Swobodna wymiana informacji jest kluczowym elementem w studiach filozofii naturalnej.
— Czyli pan także mówi im to i owo, tak?
Myślak westchnął.
— Tak, oczywiście.
— Chyba tego nie aprobuję — uznał Ridcully. — Szczerze popieram swobodną wymianę informacji, pod warunkiem że to oni wymieniają swoje informacje z nami.
— Rozumiem, nadrektorze, ale do pewnych działań skłania nas znaczenie słowa „wymiana”.
— Mimo wszystko… — zaczął Ridcully i urwał.
Dźwięk tak cichy, że prawie go nie zauważali, ucichł nagle. Gablota Osobliwości złożyła się i znowu była tylko drewnianym meblem ustawionym na środku pokoju. Ale kiedy się jej przyglądali, podwójne drzwiczki otworzyły się i na podłogę wypadła brązowa kula. Odbiła się z dźwiękiem przypominającym „gloing!”.
Ridcully podszedł, podniósł ją i zaczął obracać w dłoniach.
— Interesujące — mruknął i cisnął piłką o podłogę.
Odbiła się powyżej jego głowy, był jednak dostatecznie szybki, by złapać ją po drodze w dół.
— Niezwykłe — stwierdził. — Co o tym myślisz, Stibbons?
Rzucił piłkę w powietrze i kopnął przez cały pokój. Wróciła, lecąc prosto na Myślaka, który ku własnemu zaskoczeniu ją złapał.
— Wydaje się, jakby żyła własnym życiem… Upuścił ją na podłogę i spróbował kopnąć. Odleciała.
Myślak Stibbons był niedoścignionym posiadaczem ponadczasowego usprawiedliwienia od biegów, napisanego przez jego ciocię, która prosiła też o zwolnienie go z wszelkich zajęć sportowych z powodu grzybicy usznej, nieregularnego astygmatyzmu, sarkającego nosa i obrotowej śledziony. Jak sam twierdził, wolałby przebiec dziesięć mil, przeskoczyć bramę i wspiąć się na wysoką górę, niż spróbować dowolnych ćwiczeń sportowych.
Piłka śpiewała do niego. Śpiewała: „gloing!”.
Kilka minut później Ridcully wracał do Głównego Holu, od czasu do czasu odbijając piłkę o kamienie posadzki. Było coś takiego w tym „gloing!”, że człowiek chciał znów je usłyszeć.
— Wiesz, Myślak, wydaje mi się, że robiliśmy to nie tak, jak trzeba. Więcej jest rzeczy na Niebie i Dysku, niż śniło się w naszych filozofiach.
— Też tak sądzę, nadrektorze. W moich filozofiach nie mam zbyt wielu rzeczy.
— Tu chodzi o piłkę. — Ridcully mocno uderzył nią o posadzkę i złapał zaraz. — Jutro ją tu przyniesiemy i zobaczymy, co się stanie. Solidnie ją kopnąłeś, Stibbons, a przecież jesteś, jak sam twierdzisz, ciamajdą i żółtodziobem.
— Tak, nadrektorze. I jeszcze cherlakiem, ale jestem dumny z tego określenia. Lepiej jednak przypomnę, nadrektorze, że piłka nie może zbyt długo przebywać poza gablotą.
Gloing!
— Ale możemy ją skopiować, prawda? — rzekł Ridcully. — To tylko pozszywane kawałki skóry, prawdopodobnie ochraniające jakiś typ pęcherza. Porządny rzemieślnik na pewno potrafiłby zrobić dla nas taką samą.
— Jak to? Teraz?
— Na ulicy Chytrych Rzemieślników nigdy nie gasną światła.
Tymczasem znaleźli się już w Głównym Holu. Ridcully rozglądał się przez chwilę, aż jego wzrok spoczął na dwóch postaciach popychających załadowany świecami wózek.
— Hej, chłopcy! Do mnie! — zawołał.
Chłopcy zatrzymali wózek i podeszli.
— Ten oto pan Stibbons ma dla was zadanie. Zadanie znacznej wagi. Coście za jedni?
— Trevor Likely, szefuniu.
— Nutt, nadrektorze.
Ridcully zmrużył oczy.
— Tak… Nutt… — wymruczał, myśląc o zaklęciach w kieszeni. — Ściekacz świec, tak? No więc możesz się na coś przydać. Proszę mówić, panie Stibbons.
Myślak Stibbons pokazał im piłkę.
— Domyślacie się, co to takiego?
Nutt wyjął mu ją z ręki i kilka razy odbił o podłogę. Gloing! Gloing!
— Wydaje się, że to zwyczajna sfera, choć formalnie wydaje mi się, że w rzeczywistości to ikosaedr o ściętych wierzchołkach, utworzony metodą zszycia pewnej liczby pięciokątów i sześciokątów z grubej skóry, jednak szycie oznacza otwory, a przez otwory ucieka powietrze… Aha, tutaj jest szew, widzi pan? Musi tam być jakiś wewnętrzny pęcherz, prawdopodobnie zwierzęcy. Balon, można powiedzieć, okryty skórą ze względu na jej lekkość i elastyczność. Proste i eleganckie.
Oddał piłkę Myślakowi, który stał z otwartymi ustami.
— Czyżby wiedział pan wszystko, panie Nutt? — zapytał z sarkazmem urodzonego pedagoga.
Nutt zastanawiał się dobrą chwilę, nim odpowiedział.
— Nie mam pewności co do wielu szczegółów, proszę pana.
Myślak usłyszał za sobą parsknięcie i poczuł, że się czerwieni.
Został potraktowany z wyższością przez ściekacza, nawet jeśli Nutt był najmniej powściągliwym erudytą, jakiego w życiu spotkał.
— Wiecie, gdzie można zrobić kopię tej piłki? — odezwał się głośno Ridcully.
— Sądzę, że tak — odparł Nutt. — Wydaje się, że naszym przyjacielem będzie tutaj krasnoludzia guma.
— Przy Starej Szewskiej jest kupa krasnoludów, którzy mogą taką zrobić, szefuniu — zapewnił Trev. — Na pewno sobie poradzą, ale będą chcieli zapłaty, zawsze chcą. Nic na kredyt, kiedy się gada z krasnoludem.
— Proszę dać tym dwóm młodym dżentelmenom dwadzieścia pięć dolarów, panie Stibbons, dobrze?
— To dużo pieniędzy, nadrektorze.
— No tak. Jednak krasnoludy, choć są solą ziemi, nie bardzo sobie radzą z małymi liczbami, a mnie zależy na pośpiechu. Jestem przekonany, że mogę powierzyć pieniądze panu Likely’emu i panu Nuttowi. Prawda?
Powiedział to serdecznie, ale w jego głosie zabrzmiał ton ostrzeżenia. Trev w każdym razie bardzo szybko zrozumiał ten podtekst: mag może człowiekowi zaufać z powodu piekielnej przyszłości, jaką potrafi na niego sprowadzić, gdyby ów człowiek zawiódł to zaufanie.
— Na pewno może nam pan wierzyć, szefuniu.
— Tak, tak właśnie myślałem.
Kiedy zniknęli, odezwał się Myślak Stibbons.
— Powierzył im pan dwadzieścia pięć dolarów?
— Tak, rzeczywiście — przyznał z satysfakcją Ridcully. — Ciekawie będzie zobaczyć, co z tego wyniknie.
— Mimo to, nadrektorze, muszę stwierdzić, że nie było to rozsądne posunięcie.
— Dziękuję za pańską opinię, panie Stibbons, ale chciałbym delikatnie panu przypomnieć, kto tu jest szefuniem.
Glenda i Juliet wróciły do domu trollibusem, co było kolejną ekstrawagancją, ale Glenda miała przy sobie więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek widziała naraz. Wcisnęła banknoty pod stanik, w stylu madame, i miała wrażenie, że same z siebie wydzielają ciepło. Ale na trollu były bezpieczne. Ktoś, kto chciałby napaść trolla, musiałby użyć domu na kiju.
— Słuchaj, wiem, że świetnie się bawiłaś — tłumaczyła Glenda. — Ale pokazywanie ubrań to nie jest prawdziwa praca. Mam rację?
Nie jest. W prawdziwej pracy o wiele mniej się zarabia.
Skąd się to wzięło? Jula nawet nie otwierała ust, a trolla porastał ciągle górski mech i pewnie miał jednosylabowe słownictwo. To ja pomyślałam, uznała. Tu chodzi o marzenia, prawda? Ona jest marzeniem. Muszę przyznać, że ta mikrokolczuga to dobry materiał, ale na niej się skrzył.
I co mogę powiedzieć? Pomagasz w kuchni. Jesteś użyteczna i pomocna, jeśli akurat nie śnisz na jawie, ale nie potrafisz prowadzić rachunków ani układać tygodniowego jadłospisu. Co byś zrobiła beze mnie? Jak byś sobie poradziła z dala ode mnie, w cudzoziemskich krajach, gdzie ludzi są dziwni?
— Muszę ci otworzyć rachunek w banku — powiedziała głośno. — To będzie nasza mała tajemnica, dobrze? Takie twoje oszczędności na przyszłość.
— A jeśli tato się nie dowie, że mam te pieniądze, nie zabierze mi ich i nie wysika pod murem — odparła Juliet, spoglądając na poważną, obojętną twarz trolla.
Gdyby Glenda umiała powiedzieć Pas devant le troll, na pewno by to zrobiła. Ale to była prawda. Pan Stollop zarządził, że wszystkie rodzinne zarobki zbierane są w jednej puli, którą on trzyma, a potem są wydawane w barze Pod Indykiem w Jarzynach, by w końcu ściekać do kałuży w cuchnącym zaułku za oberżą.
Zdecydowała się na:
— Nie ujęłabym tego w taki sposób.
Gloing! Gloing!
Nowa piłka była jak zaczarowana, to pewne. Odbijała się i — niczym kierowana własną wolą — trafiała do czekającej dłoni Treva. Chętnie zaryzykowałby kopnięcie, ale Nutt i piłka pociągnęły już za nimi orszak ciekawskich urwisów, dających gwarancję, że więcej by już jej nie zobaczył.
— Jesteś pewien, że wiesz, jak to działa? — zapytał Nutta.
— O tak, panie Trev. To o wiele prostsze, niż się wydaje, choć wielościany będą wymagały pewnego wysiłku, jednak ogólnie…
Czyjaś dłoń opadła nagle na ramię Treva.
— No, no… Trev Likely — odezwał się Andy. — I jego pieszczoszek, którego, jak słyszałem, trudniej zabić niż karalucha. Coś się dzieje, Trev, prawda? A ty mi powiesz, co takiego. Zaraz… A co to jest, co masz w ręku?
— Nie dzisiaj, Andy. — Trev cofnął się o krok. — Masz szczęście, że nie skończyłeś na Tantach, gdzie by pan Raz-A-Dobrze brał twoją miarę na konopny kołnierz.
— Ja? — zdziwił się Andy z niewinną miną. — Nic nie zrobiłem! Nie mogę odpowiadać za to, co wyczynia ten tępak Stollop. Ale coś się kroi wokół piłki, nie? Vetinari chce przy niej grzebać.
— Może daj spokój, co? — mruknął Trev.
Grupa za Andym była większa niż zwykle. Bracia Stollopowie rozsądnie oszczędzali ostatnio ulicom swej obecności, ale tacy jak Andy zawsze znajdą zwolenników. Jak to mówią, lepiej stać przy Andym niż przed nim. A z Andym człowiek nigdy nie wiedział, kiedy…
Kordelas w mgnieniu oka znalazł się w jego dłoni. To był właśnie cały Andy. Cokolwiek wewnątrz trzymało w cuglach jego pierwotną wściekłość, mogło zniknąć ot tak, w mgnieniu oka. I teraz zbliżała się klinga, a na niej wypisana była przyszłość Treva — bardzo krótkimi słowami. Ale nagle zatrzymała się w powietrzu i zabrzmiał głos Nutta:
— Sądzę, Andy, że mogę ścisnąć z dostateczną siłą, by twoje kości się pokruszyły. Ludzka ręka ma dwadzieścia siedem kości i naprawdę wierzę, że przy odrobinę większym nacisku każda z nich stanie się bezużyteczna. Jednakże chciałbym dać ci szansę zmiany twoich obecnych intencji.
Twarz Andy’ego pokryła mieszanina kolorów: bladość, która była niemal błękitna, i wściekłość, niemal purpurowa. Spróbował się wyrwać, ale Nutt stał spokojnie, całkowicie nieporuszony.
— Brać go! — syknął Andy, zwracając się do świata w ogólności.
— Chciałbym z żalem przypomnieć panu, że mam jeszcze jedną rękę — rzekł Nutt.
Musiał ścisnąć, bo Andy wrzasnął, kiedy palce wgniotły się w rękojeść broni.
Trev dobrze wiedział, że Andy nie ma przyjaciół — ma klakierów. Teraz patrzyli na swojego pokonanego przywódcę i patrzyli na Nutta. I bardzo dobrze widzieli nie tylko, że Nutt ma jeszcze wolną rękę, ale też co potrafi nią zrobić. Nie ruszyli się.
— No dobrze — powiedział Nutt. — Być może, mieliśmy tu do czynienia z pechowym nieporozumieniem. Za chwilę rozluźnię uścisk tak, żeby mógł pan upuścić kordelas. Proszę, panie Andy.
Andy znowu gwałtownie wciągnął powietrze i kordelas upadł na bruk.
— Teraz zechce nam pan wybaczyć, ale pan Trev i ja już sobie pójdziemy.
— Weź ten przeklęty kordelas! Nie zostawiaj go na ziemi! — krzyknął Trev.
— Jestem przekonany, że pan Andy nie będzie nas ścigał — odparł Nutt.
— Czyś ty zwariował, do demona? — zirytował się Trev. Schylił się i chwycił broń. — A teraz puść go i zmywamy się.
— Bardzo dobrze — zgodził się Nutt.
Musiał ścisnąć mocniej, ponieważ Andy osunął się na kolana.
Trev pociągnął Nutta i zaczął go holować przez wiecznie zatłoczone ulice miasta.
— To Andy! — tłumaczył, idąc szybkim krokiem. — Nie spodziewaj się po nim logiki. Nie spodziewaj się, że „zrozumie błędy swego żywota”. Nie szukaj sensu, kiedy Andy na ciebie poluje. Jasne? Nie próbuj do niego gadać, jakby był ludzką istotą. A teraz nie zostawaj w tyle.
Przedsiębiorstwa krasnoludów dobrze sobie ostatnio radziły, głównie dlatego, że krasnoludy zrozumiały pierwszą zasadę handlu, która brzmiała: Ja mam towar na sprzedaż, a klient ma pieniądze. To ja powinienem mieć pieniądze, co niestety oznacza, że klient zabierze mój towar. Mając to na celu, nie będę mówił „Ten na wystawie to ostatnia sztuka, jaką mamy, a zatem nie mogę jej panu sprzedać, ponieważ wtedy nikt nie będzie wiedział, że mamy takie na składzie” ani „Prawdopodobnie będziemy je mieli w środę”, ani „Przecież nie możemy tego trzymać na półkach”, ani „Mam już potąd tłumaczenia ludziom, że nie ma na to popytu”. Doprowadzę do sprzedaży wszelkimi sposobami, poza przemocą fizyczną, ponieważ inaczej tylko niepotrzebnie zajmuje miejsce.
Glang Chrappison żył zgodnie z tą zasadą, ale nie bardzo lubił ludzi — przypadłość częsta u osób, które przez długi czas mają do czynienia z szerokimi kręgami społeczeństwa. A ci dwaj, którzy w tej chwili stali po drugiej stronie lady, budzili jego irytację. Jeden był nieduży i wydawał się nieszkodliwy, ale coś głęboko w psychice Glanga, prawdopodobnie utrwalone w jego genach, budziło zdenerwowanie. Drugi z intru… to znaczy z klientów był zaledwie chłopcem, zatem mógł w każdej chwili popełnić każde przestępstwo.
Glang radził sobie z tą sytuacją, nie rozumiejąc niczego, co mówili, i wygłaszając bezsensowne zniewagi w swoim ojczystym języku. Nie ryzykował wiele. Tylko Straż Miejska uczyła się krasnoludziego, więc przeżył zaskoczenie, kiedy ten niepokojąco nieszkodliwy odezwał się lepszym llamedosjańskim krasnoludzim, niż ostatnio mówił sam Glang.
— Taka nieuprzejmość wobec przyjaznych obcych przynosi wstyd twej brodzie i zamazuje pisma Taka, czcigodny kupcze.
— Co mu powiedziałeś? — spytał Trev, kiedy Glang wykrztuszał z siebie przeprosiny.
— Och, zwykłe tradycyjne powitanie — wyjaśnił Nutt. — Czy mógłbyś mi podać piłkę?
Wziął ją i odbił o podłogę. Gloing!
— Podejrzewam, że możesz znać sztukę wytwarzania siarczanej gumy?
— To było… Tak miał na imię mój dziad! — wyjąkał Glang.
— Aha, dobra wróżba! — zawołał szybko Trev.
Złapał piłkę i uderzył nią jeszcze raz.
Gloing!
— Mogę wyciąć i pozszywać zewnętrzną powłokę, jeśli ty zajmiesz się pęcherzem — zaproponował Nutt. — Zapłacimy ci piętnaście dolarów i udzielimy licencji na produkcję tylu kolejnych, ile tylko zechcesz.
— Zarobisz fortunę! — zachęcił kupca Trev.
Gloing! Gloing! — powtarzała piłka, a Trev dodał:
— W dodatku to będzie licencja uniwersytetu. Nikt się nie ośmieli jej naruszać.
— Jak to możliwe, że wiesz o siarczanej gumie? — zdziwił się Glang. Miał wyraz twarzy kogoś, kto wie, że przeciwnicy mają przewagę, ale postanowił paść w walce.
— Ponieważ Rhys, król krasnoludów, sześć miesięcy temu podarował lady Margolotcie suknię z siarczanej gumy i skóry, i jestem prawie pewien, że rozumiem zasadę.
— Jej? Czarnej Damie? Potrafi zabijać ludzi samą myślą!
— Jest moją przyjaciółką — poinformował spokojnie Nutt. — A ja ci pomogę.
Glenda nie była pewna, dlaczego dała trollowi dwupensowy napiwek. Był podstarzały i powolny, ale miał dobrze utrzymaną tapicerkę i dwa parasole. No i dla niego taki daleki kurs wcale nie był przyjemny, ponieważ bandy dzieciaków zamalowywały każdego trolla graffiti po pierś, zanim zdążył wydostać się z okolicy.
Czuła na sobie spojrzenia ukrytych oczu, kiedy szła do drzwi, ale to nie miało znaczenia.
— No dobrze — zwróciła się do Juliet. — Weź sobie wolną noc, co?
— Wrócę z tobą do pracy — odparła Juliet ku zdumieniu Glendy. — Potrzebujemy pieniędzy, a nie mogę tacie powiedzieć o tych pięćdziesięciu dolarach.
W umyśle Glendy nastąpiła niewielka kolizja oczekiwań, gdy Juliet mówiła dalej.
— Masz rację, to stała praca i chcę ją zachować, bo jestem tępa i pewnie spapram tę drugą. Znaczy było fajnie i w ogóle, ale potem sobie pomyślałam, że zawsze dobrze mi radziłaś, i pamiętam, jak kiedyś kopnęłaś Śliskiego Damiena w klejnoty tak, że przez tydzień chodził zgięty wpół. Poza tym jak z nimi pojadę, będę musiała zostawić ulicę, tatę, chłopców. Boję się tego. No i powiedziałaś, żeby uważać z bajkami, masz rację, tam są też gobliny. I nie wiem, jak sobie poradzę bez ciebie i twojego prostowania mnie. Jesteś solidna i tyle. Nie pamiętam, kiedy cię przy mnie nie było. A gdy jedna z dziewczyn nabijała się z twojego starego płaszcza, powiedziałam jej, że bardzo ciężko pracujesz…
Kiedyś czytałam w tobie jak w książce, pomyślała Glenda. Takiej z dużymi kolorowymi obrazkami i niewielką liczbą słów. A teraz nie mogę. Zgadzasz się ze mną i powinnam być zadowolona, ale nie jestem. Źle się z tym czuję i nie wiem dlaczego, a to boli.
— Może jednak się z tym prześpisz? — zaproponowała.
— Nie. Wszystko bym popsuła. Wiem, że tak.
— Dobrze się czujesz?
Coś w umyśle Glendy wrzeszczało na nią.
— Nic mi nie jest — zapewniła Juliet. — Naprawdę, było zabawnie, ale to dla aliganckich dziewczyn, nie dla mnie. To same błyski, nic, co można wziąć w rękę. A zapiekanka to zapiekanka, nie? Solidna. Poza tym kto by się zajmował tatą i chłopakami?
Nie, nie, nie! — krzyczał głos Glendy w jej głowie. Nie tego chciałam. Och, na pewno nie? To o czym myślałam, kiedy opowiadałam te banały? Ona patrzy na mnie, a ja dałam jej dobry przykład. Dlaczego? Bo chciałam ją ochronić. Jest taka… delikatna. Wielkie nieba, uczyłam ją być jak ja i nawet to spaprałam!
— No dobrze, możesz wrócić ze mną do kuchni.
— Zobaczymy bankiet? Nasz tato się martwi tym bankietem. Myśli, że lord Vetinari chce wszystkich zamordować.
— Często tak robi?
— Tak, ale wszystko jest potem tuszowane. Tak mówi tato.
— Tam będzie setka ludzi. Trzeba by sporo tego tuszowania.
A jeśli nie spodoba mi się, co zobaczę i usłyszę, na całym świecie nie wystarczy tuszu, postanowiła.
Nutt z krasnoludem pochylali głowy nad piłką, a Trev kręcił się bez celu po warsztacie. Nie wiadomo dlaczego, przez dach słychać było ciche skrobanie. Brzmiało jak pazury. To tylko ptak, tłumaczył sobie. Nawet Andy nie wchodziłby przez dach. Zresztą dręczyła go jeszcze jedna pilna sprawa. Taki lokal jak ten powinien mieć wygódkę, prawda? Przynajmniej miał tylne drzwi, które z pewnością nieuchronnie prowadziły do ciasnego zaułka, no a właściwie do czego służą zaułki, jeśli nie jako miejsce do spania włóczęgów i odpowiadania na zew natury? Może to nawet być to samo miejsce, jeśli człowiek jest okrutny.
Trev rozpiął pasek, stanął przed cuchnącym murem i nonszalancko spojrzał w górę, jak często robi człowiek w takich okolicznościach. Jednakże większość ludzi nie patrzy wtedy prosto w zdumione twarze pary ptasich kobiet, stojących… nie, siedzących na dachu. Wrzasnęły chrapliwie i odleciały w ciemność.
Szybko człapiąc w błocie, Trev wrócił do warsztatu. Miasto z każdym dniem stawało się dziwniejsze…
Potem obok Treva płynął czas, a każda sekunda cuchnęła siarką. Wiele razy widział, jak Nutt ścieka świece, ale było to ślimacze tempo w porównaniu z prędkością, z jaką skóra została pocięta na powłokę. Ale w końcu to przecież Nutt. Dziwne było raczej to, że niczego nie mierzył. Trev w końcu nie wytrzymał, przestał opierać się o ścianę i wskazał na jedną z wielobocznych skórzanych łatek.
— Jakie to jest duże?
— Jeden i piętnaście szesnastych cala.
— Skąd możesz wiedzieć bez mierzenia?
— Mierzę oczami. To kwestia wprawy. Można się tego nauczyć.
— I przez to robisz się wartościowy?
— Tak.
— A kto to osądza?
— Ja.
— Mamy go tutaj, panie Nutt, jeszcze ciepły — oznajmił Glang, nadchodząc z głębi warsztatu. Trzymał coś, co wyglądało jak wyjęte ze zwierzęcia, które teraz, jak człowiek miał nadzieję, dla własnego dobra było martwe. — Oczywiście, następnym razem poradziłbym sobie o wiele lepiej — mówił dalej. — Ale gdyby dmuchnął pan do tej małej rurki…
Trev patrzył zachwycony. Przyszło mu do głowy, że przez całe swoje życie zrobił tylko trochę świec i dużo zamieszania. Ile był wart?
Gloing! Gloing!
Dwie piłki w harmonii, myślał Trev. Ale zaklaskał, kiedy Nutt i Glang uścisnęli sobie ręce, a potem, gdy wciąż podziwiali swe dzieło, sięgnął za siebie i zsunął sztylet z blatu do kieszeni.
Nie był złodziejem. Och, owoce ze straganów owszem, ale przecież wiadomo, że to się nie liczy. Zwinięcie portfela jakiemuś bogatemu gościowi to tylko społeczna redystrybucja dóbr, to też wiadomo. No i czasem coś wyglądało na zgubione i na pewno i tak ktoś by to podniósł, więc czemu nie on?
Broń zabijała ludzi, często dlatego że ją trzymali. Ale sprawy zaszły za daleko. Słyszał, jak zgrzytnęły kości Andy’ego, widział, jak Nutt bez wysiłku powalił go na kolana. Były więc dwa powody, by teraz podjąć środki ostrożności. Jeden taki, że jeśli ktoś tak poniżył Andy’ego, powinien go załatwić na dłużej, od razu, bo inaczej Andy wróci z krwią w kąciku ust. A drugi, gorszy, to że w tej chwili Nutt był bardziej niepokojący niż Andy. Andy’ego Trev przynajmniej znał.
Niosąc po jednej piłce, pomaszerowali z powrotem na uniwersytet. Trev czujnie obserwował wysokie budynki.
— Nie uwierzysz, co się pojawia w tym mieście — powiedział. — Tam przy warsztacie były dwa takie niby ptasie wampiry. Wiedziałeś?
— Ach, te… Pracują dla Lady. Są tutaj dla ochrony.
— Czyjej? — spytał Trev.
— Proszę się nimi nie przejmować.
W polu widzenia pojawił się uniwersytet.
— Hm… A wiesz, że dzisiaj zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego? Zaproponowałeś krasnoludowi piętnaście dolców, a on się nawet nie targował. To niesamowite! To pewnie moc gloing!
— Tak, ale naprawdę dałem mu dwadzieścia dolarów — odparł Nutt.
— Czemu? Przecież nie żądał więcej!
— Nie, ale pracował ciężko, a te dodatkowe pięć dolarów z nadwyżką opłaci sztylet, który pan ukradł, kiedy byliśmy odwróceni.
— Wcale nie! — oburzył się Trev.
— Pańskie odruchowe, bez namysłu i mechaniczne zaprzeczenie zostało odnotowane, panie Trev. Podobnie jak widok sztyletu na blacie, po którym szybko nastąpił widok pustego miejsca tam, gdzie wcześniej leżał. Nie gniewam się, ponieważ widziałem, że bardzo rozsądnie cisnął pan za mur ten nieszczęsny kordelas pana Shanka, i rozumiem pańskie zdenerwowanie. Muszę jednak zaznaczyć, że to była kradzież. Dlatego proszę pana jak przyjaciela, żeby rankiem odniósł pan sztylet na miejsce.
— Ale w ten sposób on zostanie z dodatkowym piątakiem i sztyletem. — Trev westchnął. — Przynajmniej dla nas zostało po parę dolców — dodał, kiedy przeszli tylną furtką na uniwersytet.
— Tak, ale z drugiej strony nie, panie Trev, weźmie pan pozostałe pięć dolarów oraz nieco brudne, ale całkiem prawdziwe pokwitowanie na dwadzieścia dolarów, i przekaże je panu Stibbonsowi, który uważa pana za nicponia. W ten sposób sprawi pan, że zwątpi w wyjściowe założenie, iż jest pan złodziejem i łobuzem. A to pomoże pańskiej karierze na uniwersytecie.
— Nie jestem… — zaczął Trev i urwał. Miał dość uczciwości, by przyznać się przed sobą do noża w kieszeni. — Powiem szczerze, Nutt, jesteś całkiem wyjątkowy, ot co.
— Tak — zgodził się Nutt. — Też zaczynam dochodzić do takiego wniosku.
SIEMA!
Ten wyraz, wydrukowany wielkimi literami, krzyczał z pierwszej strony „Pulsu”, tuż obok dużego obrazka Juliet — migoczącej w mikrokolczudze i uśmiechającej się do czytelnika. Glenda, od piętnastu sekund znieruchomiała z grzanką w połowie drogi do ust, wreszcie ugryzła.
Zamrugała i odłożyła grzankę, żeby wygodniej czytać.
Tajemnicza modelka Jewels była deserem oszałamiającego pokazu wczoraj w Shwatcie, gdzie okazała się prawdziwym wcieleniem mikrokolczugi, interesującej metalowej „tkaniny”, o której w ostatnich miesiącach krążyło wiele spekulacji i która — co potwierdziła — nie obciera. Modelka gawędziła uprzejmie i ujmując szczerą prostotą z dygnitarzami, do których — autorka jest pewna — nikt jeszcze nigdy nie powiedział „Siema”. Zdawało się, że to doświadczenie uznali za odświeżające i absolutnie nieobcierające.
W tym miejscu Glenda przerwała lekturę, gdyż pytanie „Jakie kłopoty będziemy przez to miały?” usiłowało wypełnić cały jej umysł. A przecież żadnych kłopotów nie było, prawda? I nie będzie. Nie może być. Po pierwsze, kto mógłby podejrzewać, że ta piękność ze srebrzystą brodą, niczym jakaś bogini kuźni, jest pomocnicą kucharki? A po drugie, nie będzie żadnych kłopotów, dopóki ktoś nie spróbuje ich robić, ale wtedy będzie miał do czynienia z Glendą, a Glenda uczyni z nim, co trzeba, i to szybko. Ponieważ Jula była cudowna. Nadawała stronicy słonecznego blasku i nagle stało się oczywiste, że takiej urody nie można chować w piwnicy. Co z tego, że miała słownictwo złożone z mniej niż siedmiuset słów? Istnieje aż nadto ludzi nadzianych słowami jak indyki, a żadnego z nich nikt nie chciałby oglądać na pierwszej stronie.
Zresztą, myślała Glenda, wciągając płaszcz, to i tak długo nie potrwa. A poza tym, dodała do siebie, w końcu nikt raczej nie zauważy, że to Juliet. To zdumiewające: kobieta z brodą w żaden sposób nie powinna wyglądać atrakcyjnie, ale tutaj wyglądała. A gdyby to się przyjęło? Trzeba by dwa razy więcej czasu spędzać u fryzjera… Na pewno ktoś na to wpadnie, uznała.
Od strony domu Stollopów nie dochodziły żadne dźwięki. To jej nie dziwiło — Juliet jakoś nie mogła opanować koncepcji punktualności. Glenda zajrzała jeszcze do sąsiedniego domu, by sprawdzić, jak się czuje wdowa Crowdy, po czym w drobnym deszczu ruszyła do swego bezpiecznego portu w nocnej kuchni. W połowie drogi niemal zapomniany ucisk pod sukienką przypomniał jej o obowiązkach, więc ośmieliła się zajrzeć do Królewskiego Banku Ankh-Morpork.
Drżąca ze strachu i przekory, podeszła do urzędnika za biurkiem, z rozmachem położyła na blacie pięćdziesiąt ciepłych dolarów i powiedziała:
— Chcę tu założyć konto, jasne?
Wyszła pięć minut później z nowiutką książeczką bankową i ciepłym wspomnieniem tego, jak elegancki mężczyzna za eleganckim biurkiem w eleganckim budynku nazywał ją „madame”. I rozkoszowała się tym uczuciem, dopóki nie zderzyło się z rzeczywistością mówiącą, że madame powinna raczej podwinąć rękawy i wziąć się do roboty.
Miała wiele do zrobienia. Zwykle szykowała zapiekanki przynajmniej dzień wcześniej, żeby mogły dojrzeć, ale wczorajszy apetyt pana Nutta dokonał sporego ubytku w spiżarni. Na szczęście jutro wieczorem nie będzie na nie popytu. Nawet magowie nie żądali zapiekanek po bankiecie.
A tak, bankiet, pomyślała, kiedy deszcz zaczął jej przesiąkać przez płaszcz. Bankiet… Trzeba coś zrobić w sprawie bankietu. Czasami, kiedy dziewczyna chce iść na bal, sama musi być dla siebie i wróżką, i matką chrzestną.
Istniało kilka przeszkód wymagających muśnięcia czarodziejskiej różdżki. Pani Whitlow rzeczywiście wprowadziła rodzaj apartheidu pomiędzy kuchniami dzienną a nocną, jak gdyby jeden ciąg schodów zmieniał naturę człowieka. Kolejnym kłopotem był fakt, że Glenda nie miała — wymaganej przez uniwersytecką tradycję — odpowiedniej figury, by podawać do stołu, zwłaszcza gdy siedzieli przy nim goście. I wreszcie Glenda nie miała odpowiedniego temperamentu, by usługiwać przy stole. Nie o to chodzi, że nie potrafiła się uśmiechać — naprawdę potrafiła, jeśli tylko została odpowiednio wcześniej uprzedzona. Tyle że nie znosiła uśmiechania się do ludzi, którzy w rzeczywistości zasługiwali raczej na trzepnięcie ścierką w ucho. Nie znosiła też zbierania niedojedzonych talerzy. Zawsze musiała walczyć z chęcią powiedzenia czegoś w rodzaju: „Dlaczego nakładałeś sobie na talerz, jeśli nie miałeś zamiaru kończyć?” albo „Przecież to kosztuje dolara za funta, a zostawiłeś połowę”, albo „Pewno, że wystygło, bo grałeś w stopki z tą młodą damą naprzeciwko, zamiast skupić się na jedzeniu”, albo też, gdyby wszystko inne zawiodło, „Wiesz, małe dzieci w Klatchu…”. Tego zdania używała jej matka, choć najwyraźniej pomijała jakąś znaczącą jego część.
Nie lubię marnotrawstwa, myślała Glenda, idąc korytarzem do nocnej kuchni. I nie musiałoby się zdarzać, gdyby człowiek znał się na kuchni, a jedzący poważnie traktowali posiłki.
Sama się nakręcała, wiedziała o tym. Od czasu do czasu wyjmowała z torby pierwszą stronę „Pulsu” i patrzyła na nią. To wszystko zdarzyło się naprawdę, a oto dowód. Ale to zabawne: codziennie zdarzało się coś dostatecznie ważnego, by trafić na pierwszą stronę azety. Nigdy jeszcze, po kupieniu codziennika, nie znalazła małego napisu o treści „Nic ciekawego się wczoraj nie działo, przepraszamy”. Natomiast jutro ten przepiękny obrazek posłuży do owijania ryby z frytkami i wszyscy o nim zapomną. A wtedy ona przestanie się martwić.
Zabrzmiało uprzejme chrząknięcie i rozpoznała je jako należące do Nutta, który miał chrząknięcie najuprzejmiejsze z możliwych.
— Słucham, panie Nutt?
— Pan Trev przysyła mnie z tym oto listem dla panny Juliet, panno Glendo — odparł Nutt, który najwyraźniej czekał przy schodach. Trzymał kopertę, jakby była obosiecznym mieczem.
— Obawiam się, że jeszcze nie dotarła — odparła Glenda. Nutt wszedł za nią na górę. — Ale odłożę go na tamtą półkę, gdzie musi go zauważyć. — Zerknęła na Nutta i zauważyła, że wpatruje się nieruchomo w półki zapiekanek. — Och, mam wrażenie, że upiekłam o jeden jabłecznik za dużo. Tak sobie myślę, czy mógłby mi pan pomóc usunąć go z pomieszczenia?
Uśmiechnął się z wdzięcznością, chwycił ciasto i wyszedł pospiesznie.
Znów samotna, Glenda przyjrzała się kopercie. Była z tych najtańszych, które wyglądały, jakby robiono je z odzyskanego papieru toaletowego. I nie wiadomo czemu zdawało się, że jest trochę większa.
Z jakichś nieodgadnionych przyczyn przypomniała sobie, że klej na tych kopertach jest tak marny, że aby je zamknąć, lepiej chyba by było solidnie się przeziębić. Każdy mógł taką kopertę zwyczajnie otworzyć, sprawdzić, co jest w środku, potem wydłubać trochę woskowiny i nikt by niczego nie zauważył.
Ale to byłoby bardzo złe.
Z piętnaście razy te same myśli przebiegły Glendzie przez głowę, nim do nocnej kuchni wkroczyła Juliet. Odwiesiła płaszcz i sięgnęła po fartuch.
— W omnibusie siedział taki jeden i czytał azetę, i tam było moje zdjęcie. Na samym wierzchu — oznajmiła podniecona.
Glenda przytaknęła i wręczyła jej swoją azetę.
— No, to chyba ja — uznała Juliet, przechylając głowę na ramię.
— Co teraz zrobimy?
— Otwórz ten piekielny list! — krzyknęła Glenda.
— Co?
— No ten… Trev przysłał ci list. — Porwała go z półki i podała Juliet. — Może od razu przeczytasz?
— Pewnie się tylko wygłupia.
— Nie! Czemu nie chcesz przeczytać? Nawet nie próbowałam go otwierać!
Juliet wzięła kopertę, która otworzyła się właściwie od dotknięcia. Zła strona Glendy pomyślała: żadnego kleju ani nic, mogłam zwyczajnie tam zajrzeć.
— Nie mogę czytać, kiedy tak blisko stoisz — powiedziała Juliet. Przez chwilę poruszała wargami, po czym oznajmiła: — Nic nie rozumiem. Same takie trudne słowa. Ale ładne, zakręcone pismo. W jednym kawałku jest napisane, że wyglądam jak letni dzień. O co mu chodzi? — Wcisnęła list w dłoń przyjaciółki. — Możesz mi to przeczytać? Wiesz, że sobie nie radzę z trudnymi słowami.
— Mam trochę roboty — mruknęła Glenda. — Ale skoro prosisz…
— Pierwszy raz dostaję list, który nie jest drukowanymi literami — wyznała Juliet.
Glenda usiadła i zaczęła czytać. Całe życie lektur tego, co sama nazwałaby złymi romansami, nagle przyniosło owoce. List wyglądał, jakby ktoś otworzył kurek z poezją, a potem wyjechał na wakacje. Ale mimo to słowa wyglądały pięknie. Było tam na przykład słowo „adorator”, stanowiące wyraźny sygnał, a także dużo o kwiatach i całkiem sporo tego, co wyglądało jak prośby opakowane w ozdobne litery. Po chwili wyjęła chustkę i zaczęła się wachlować.
— No więc o co tam chodzi? — spytała Juliet.
Glenda westchnęła. Jak tu zacząć? Jak rozmawiać z Juliet na temat porównań i metafor, i licencji poetyckiej owiniętej w cudownie ozdobne pismo?
Spróbowała.
— No wieeesz… W zasadzie to on mówi, że jesteś naprawdę niezła, chce się spotkać, obiecuje, że żadnego migdalenia. A pod spodem są jeszcze trzy małe iksy.
Juliet zaszlochała.
— To prześlicznie. Wyobraź sobie, że siada i pisze te wszystkie słówka specjalnie dla mnie. Prawdziwa poezja tylko dla mnie. Włożę sobie ten list pod poduszkę.
— Tak, podejrzewam, że coś takiego miał na myśli — westchnęła Glenda.
I pomyślała: Trev Likely poetą? Trudno uwierzyć.
Straszny ciężar naciskał na pęcherz Pepe, który w tej chwili znajdował się między młotem a kowadłem, jeśli nie było to nazbyt obraźliwe określenie jego pozycji pomiędzy madame a ścianą. Nadal spała. Chrapała przy tym imponująco, wykorzystując te wielotonowe chrapnięcia, znane — tym szczęśliwcom, którzy muszą ich słuchać każdej nocy — jako symfonia „errgh, errgh, errghh, blorrrt!”. W dodatku leżała mu na nodze. A w pokoju panowała absolutna ciemność. Zdołał jakoś uwolnić nogę, która w połowie zdrętwiała, i przystąpił do dobrze opanowanego poszukiwania nocnego naczynia; zaczął od postawienia stopy na pustej butelce szampana, która odtoczyła się, a on pozostał, leżąc płasko na wznak. Wymacał ją w mroku, sprawdził rzeczywiste opróżnienie — bo czasem człowiekowi sprzyja szczęście — po czym, można powiedzieć, wypełnił ją na nowo i odstawił na coś, co prawdopodobnie było stołem, ale w jego świadomości i w mroku równie dobrze mogło być pancernikiem.
Jakiś inny dźwięk synkopował z wirtuozowską aranżacją madame. Pewnie ten właśnie dźwięk go obudził. Macając ręką, zlokalizował swoje kalesony i w zaledwie trzeciej próbie zdołał je włożyć odpowiednią stroną w górę i odpowiednią stroną do przodu. Były trochę zimne — to stały problem mikrokolczugi, która w końcu jest metalem. Z drugiej strony nie obcierała i nigdy nie wymagała prania. Pięć minut w ogniu gwarantowało najwyższy poziom higieny. Poza tym wersja kalesonów Pepe skrywała własną niespodziankę.
Czując więc, że gotów jest na spotkanie ze światem, a przynajmniej tą jego częścią, która chciała widzieć tylko górną połowę Pepe, poczłapał, uderzając stopami w meble, do drzwi sklepu. Po drodze sprawdzał każdą butelkę, szukając śladów płynnej zawartości. Zadziwiające, ale przetrwała wypełniona w pięćdziesięciu procentach flaszka porto. Gdy huczy sztorm, każdy port jest przyjazny, pomyślał, wypijając swoje śniadanie.
Drzwi dygotały. Było w nich zamykane na zasuwkę niewielkie okienko, dzięki któremu personel mógł zdecydować, czy wpuścić do wnętrza potencjalnego klienta. To dlatego, że kiedy jest się tak eleganckim salonem mody jak Shwatta, nie sprzedaje się towaru każdemu.
Pary oczu zygzakowały w polu widzenia, gdy ludzie tłoczyli się po drugiej stronie i walczyli o jego uwagę.
— Przyszliśmy zobaczyć Jewels — oznajmił ktoś.
— Odpoczywa — odparł Pepe. To zawsze dobrze brzmiało, a mogło oznaczać cokolwiek.
— Widzieliście obrazek w „Pulsie”? — zapytał głos. I dodał: — Niech pan spojrzy.
I przed drzwiami ktoś uniósł wizję Juliet. A niech to! — pomyślał Pepe.
— Miała bardzo ciężki dzień — wyjaśnił.
— Społeczeństwo chce się wszystkiego o niej dowiedzieć — oznajmił surowo głos.
A inny, kobiecy i mniej agresywny, dodał:
— Wydaje się dość niezwykła.
— To prawda, to prawda — przyznał Pepe, myśląc gorączkowo. — Ale wysoko ceni swoją prywatność i jest trochę artystyczna, jeśli wiecie, o co mi chodzi.
— Chciałem złożyć duże zamówienie — poinformował kolejny głos, a jego właściciel przecisnął się do miejsca przed drzwiami.