Ach, poznaję, że lato jest tuż-tuż!
Poznaję to po jednej dziewczynie, która w czarnej czapeczce jeździ na białym koniu koło naszych domów. Ma szpicrutkę i psa, który koło niej biegnie. Borys dostaje szału na widok konia. Koń jest najpewniej z klubu jeździeckiego trzy kilometry od nas. Widzieć białego konia to znak. Biały koń jest bardzo pożytecznym zwierzęciem, bo gra tę samą rolę co księżyc w pełni. Mianowicie spełnia marzenia. Nie powiem, jakie.
Rozbuchało się u nas. Przekwitły gladiole, ale cały czas kwitnie cierpiętnik, choć Ula mówi, że to niecierpek. Nie chciałabym się nazywać niecierpek. Taka nazwa sugeruje raczej niechęć do cierpka, więc u Uli rosną niecierpki, u mnie cierpiętniki – oba gatunki wyglądają tak samo.
Dostałam nagrodę za reportaż. Zadzwonili z redakcji, kiedy mają przyjechać na oblewanie. W sobotę, bez naczelnego, który jak sądzę, będzie się raczej przyglądał rozwojowi pism męskich.
Tosia mnie z wrażenia pocałowała.
Mąż Uli nataskał gałęzi, wczoraj przygotował badyle do nabijania kiełbas, ja muszę pofarbować włosy, bez balejażu, kupić wino białe wytrawne, bo czerwone do ogniska mojego się nie nadaje kolorystycznie, napisać artykuł o nieseksualnych powodach uprawiania seksu i już mogę odpoczywać.
Włosów nie zdążyłam pofarbować. Szczęśliwie problem ubrania sam się rozwiązał, bo przecież wszyscy będą w dżinsach i swetrach, więc ja też będę w dżinsach i swetrze, bez kompleksów.
Sześć kilo kiełbasy w lodówce – byłam na zakupach, znowu ręce mi urosły do ziemi, bo kupiłam też wszystko na następny tydzień. Kiedy będę miała samochód, żeby nie cierpieć z powodu mieszkania na wsi? Zrobiłam przepyszny serek z różnościami na jutrzejsze śniadanie oraz piersi kurze z ananasem na obiad, bo przyjedzie mama, a potem tata. W roku są pięćdziesiąt dwie niedziele, ale oni – choć po rozwodzie – wybierają ten sam dzień na odwiedziny u mnie. Statystyko, jesteś wielka.
Tosia idzie spać do Uli.
Zadzwoniła moja mama, żeby powiedzieć, że skoro przyjedzie ojciec, to może chcę z nim sobie porozmawiać, i że przyjedzie w następnym tygodniu.
Następnie zadzwonił mój ojciec, żeby mi powiedzieć, że przyjedzie w przyszłym tygodniu, to sobie pogadam spokojnie z mamą, i że on nie będzie przeszkadzał.
Po co ja robiłam te piersi kurze z ananasem. Nie rozumiem – to już razem nie mogą przyjechać, choć są osobno, do wspólnej córki, czyli do mnie?
Ach, cóż to był za wieczór! Po pierwsze, Borys, wspólnie z Ojejem i Zarazem, dobrali się do kiełbasy, którą postawiłam w dużej misce przy ognisku i zapomniałam nakryć. Po drugie, dwie dziewczyny przyjechały w szpetnie wyglądających cudownych krótkich spódniczkach i wyglądały zabójczo, szczególnie przy mnie. Potem wylazły komary i już nie miałam kompleksów. Pożyczyłam jednej i drugiej stare spodnie od dresu, w których wyglądały koszmarnie. Bosko. Po trzecie, Borys uciekając z kiełbasą, wtrącił jedną butelkę wina do ognia, ale ją stamtąd wyciągnął Adam, bardzo sympatyczny, jeśli w ogóle można użyć takiego słowa wobec mężczyzny, socjolog, który współpracuje z naszą redakcją i też przyjechał. Wobec tego piliśmy białe wino prawie grzane, bo nikomu nie chciało się iść do lodówki.
Po czwarte, zostały zjedzone wszystkie moje zakupy na następny tydzień, bo kiełbasy było za mało, a przed świtem okazało się, że wszyscy teraz by coś przekąsili. Na pierwszy ogień poszły piersi kurze z ananasem, potem serek na śniadanie, potem ser żółty, papryka konserwowa, groszek w puszce. Dlaczego ludzie muszą tyle jeść?
Po piąte, miałam poważne przejścia z zołzowatą, która też przyjechała. Nikt jej nie lubi, głównie dlatego, że ona nikogo nie lubi. Przyjechała z narzeczonym, nowym zupełnie. Z wakacji na Santorini dwa lata temu przywiozła sobie żonatego przyjaciela – i było cudnie. Przyjaciel miał żonę, ale żona go nie rozumiała, w przeciwieństwie do zołzowatej. Poglądy zołzowatej są mało oryginalne: trzeba brać, co dają, korzystać z okazji, głupców nie sieją, każdy ma to, na co sobie zasłuży. Wszystko to prawda…
Korzystała z życia, jak mogła. Mąż zarabiał – zołzowata wydawała. Przyjaciel inwestował – zołzowata chwaliła się nowymi perfumami. Zołzowata nie ma przyjaciół, ale ma całe grono znajomych.
Pruderyjna nie jestem, ale męża jej znałam, więc byłam nieco zaskoczona, że jednak odważyła się przyjechać z przyjacielem. Od ogniska oderwał mnie telefon – to mąż. Stoję z zołzowatą w pokoju, w oddali oni siedzą przy ogniu, a ona ćwierka w telefon, że jest u mnie i że może zostanie na noc.
– Pierwsze słyszę – powiedziałam zdziwiona.
A zołzowata syczy:
– Co ty myślisz, że ja do każdego bym miała takie zaufanie jak do ciebie? Nie spodziewałam się, że jesteś taką świnią.
Szczerze mówiąc, ja też się nie spodziewałam. Zołzowata stała w kuchni, w ogrodzie przyjaciele pili moje zdrowie, Krzyś grał Summertime, gitara płakała, a ja mimo tego odważnego postępku czułam się jak świnia. Zołzowata syczała dalej:
– Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
Tu się zdumiałam, bo zołzowatą widziałam parę razy w życiu, ale do przyjaźni to kawał drogi.
– Sama mówiłaś, że należy cieszyć się każdą chwilą, że życie jest krótkie, a teraz wylazło szydło z worka.
Owszem, mówiłam, ale moje własne słowa w ustach zołzowatej brzmiały jakoś inaczej.
– Nie zawodzi się przyjaciół – ciągnęła zołzowata – może żartowałaś?
Już-już, pełna poczucia winy, miałam wszystko obrócić w żart, ale właśnie się okazało, że do kuchni dotarł jej przyjaciel, razem z Adamem, socjologiem. Przyszli po resztę wina.
Przyjaciel zołzowatej klepnął mnie w ramię.
– To załatwione, tak? Ładnie tu u ciebie, takie zadupie.
Na szczęście poczułam się tak, jakby kto na mnie kubeł zimnej wody wylał. Zadupie? Adam spojrzał na mnie zza drzwi lodówki, nie przysięgnę, ale wydało mi się, że widzę na jego obliczu cień dezaprobaty dla przyjaciela zołzowatej, więc powiedziałam:
– Nie zatrzymuję was wobec tego na tym zadupiu.
– No wiesz – powiedziała zołzowata i roześmiała się. – Przecież brama jest zamknięta.
Na co Adam – ostatecznie obcy zupełnie mężczyzna mrugnął do mnie i powiedział szarmancko:
– Już otwieram.
Po czym zamknął lodówkę i otworzył bramę.
– Będziesz jeszcze czegoś ode mnie chciała! – krzyknęła zołzowata i pomknęli w ciepłą noc.
Stałam w kuchni porażona. Dlaczego bywają u mnie tak wstrętni ludzie? Dlaczego ktoś ośmiela się obrażać moje cudowne miejsce na ziemi? Dlaczego nie umiem zareagować od razu? Dlaczego moja inteligencja jest schodowa i przyszła? Za dwa dni przyjdzie mi do głowy odpowiedź na to jej zadupie – a teraz nic, pustka w mózgu. Usłyszałam szczęk bramy. O mały włos bym się rozbeczała. Adam wrócił do kuchni, sięgnął do lodówki, wyjął wino i spojrzał na mnie.
– Idziemy – powiedział. – Ci ludzie nie są warci tego miejsca.
Interesujący mężczyzna.
O drugiej w nocy, kiedy wydałam z kuchni już wszystko, co nie było suchym żarciem dla psa i kiteketem, mogłam nareszcie odetchnąć. Ostatnie wino wyniosłam do ogniska, nikt szczęśliwie nie chciał herbaty ani kawy – mogłam się spokojnie przyjrzeć Adamowi. Czy to nie dziwne, że się nie spotkaliśmy wcześniej, skoro pracujemy w jednej firmie?
On, okazuje się, robi dorywczo rubrykę „Odpowiedzi psychologa”.
Adam zadzwonił do mnie o dziesiątej, żeby podziękować za miły wieczór. Wieczór! Odjeżdżał, jak świtało. I zapytał, czy przyjęłabym zaproszenie na obiad, skoro w mojej lodówce jest tylko słoik po papryce konserwowej, musztarda oraz dwie wysuszone marchewki.
Jakie szczęście, że moja mama i mój tata odwołali przyjazd!
Tosia u ojca i Joli i ich nowo narodzonego. Mogę oczywiście przyjąć takie zaproszenie, tym bardziej że do niczego nie zobowiązuje.
Roześmiał się w słuchawkę i powiedział, że będzie o czwartej.
O dwunastej poszłam do Uli. Siedziałyśmy pod kruszyną do wpół do trzeciej. O trzeciej zabrałam się do porządków w łazience, żeby umyć głowę i ubrać się w coś, co nie przypomina swetra i dżinsów. Chciałam wyglądać świeżo i ładnie mimo nadwagi, toksycznych rodziców, kłopotów codziennych, głównie finansowych, złośliwych przyjaciół etc.
Już jakoś za piętnaście czwarta włożyłam głowę pod strumień wody, pochlapałam odżywką, owinęłam ręcznikiem i zaczęłam być z siebie zadowolona, że tak zgrabnie mi to idzie. Dojechać do mnie przecież nie jest łatwo, więc mężczyzna, z którym byłam umówiona, na pewno tak szybko nie przyjedzie. Kiedy wklepywałam krem, korzystając z okazji, że nie mam włosów na twarzy, zadzwonił dzwonek. Rzuciłam się najpierw do drzwi, potem do łazienki, potem znów do drzwi, potem cisnęłam ręcznik, potem odkręciłam kran, potem do drzwi, woda się lała, potem uchyliłam okno i zobaczyłam, że to Adam. Stoi i czeka.
Woda dalej się lała. Wpadłam w panikę. Jakże to tak – umawiać się na czwartą po południu i być punktualnie? Jeśli mężczyzna mówi, że będzie o czwartej – to mówi. Z mojego doświadczenia wynika, że jest o czwartej rano – bo samochód, bo korki, bo wypadek, bo autostopowicz, bo szosa rozmiękła i koleiny i dopiero nad ranem tak stwardniały, że można było jechać. Nie jest to możliwe, żeby umówić się na określoną godzinę i dotrzymać słowa. Nauczyłam się, że w żadnym wypadku nie muszę być przygotowana na takie niespodzianki.
Tymczasem przed moją bramą czekał mężczyzna, z którym byłam umówiona na czwartą. Przez okno w łazience krzyknęłam:
– Poczekaj!
Wsadziłam głowę pod kran, zalałam suszarkę, kota i własną spódnicę. Zaczęłam szukać ręcznika, który cisnęłam gdzieś, już nie widziałam gdzie, bo woda z włosów zalewała mi oczy. Chlapiąc tą wodą, rzuciłam się do szafy w przedpokoju i spuściłam sobie wszystkie prześcieradła na głowę, bo mi się półki pomyliły. Upychając prześcieradła, wyciągnęłam ręczniki i bluzkę, której szukałam przez całą jesień. Nawet się nie ucieszyłam. Oczy mnie piekły i ramiona miałam mokre. Borys siedział pod półką z książkami i patrzył. Jeśli miałby tak na mnie spojrzeć mężczyzna, z którym byłam umówiona, to wolałabym nigdy w życiu nie myć głowy.
Uchyliłam więc okno w kuchni i krzyknęłam:
– Już idę!
Wtedy spadła doniczka, co ją tam postawiłam na zimę. Spadła prosto do zlewu na moją ostatnią ulubioną szklankę z cienkiego szkła.
Kiedy wyjmowałam ze zlewu jej resztki, ręcznik, którym owinęłam głowę, zsunął się na oczy. I wtedy skaleczyłam się w rękę. Podciągnęłam ręcznik z oczu, żeby cokolwiek widzieć, i wtedy go upaprałam krwią.
Wiedziałam, co się stanie. On wejdzie i będzie wściekły, że nie jestem gotowa. Wszyscy oni są tacy sami. Stoi przed furtką i czeka. Musi być wściekły. Zobaczy mnie w tym stanie i będzie wiedział, że ma do czynienia z kretynką. Zobaczy doniczkę i będzie wiedział, że ma do czynienia z kobietą, która wrzuca do zlewu kwiaty doniczkowe. Zalała suszarkę, więc tak szybko nie wyjdziemy na ten obiad. Może w ogóle zrezygnuje z obiadu. Do kuchni go mogę nie wpuścić. Do suszarki mogę się nie przyznać.
Przekroczyłam stertę ręczników i prześcieradeł w przedpokoju, wsadziłam skaleczony palec do ust i nacisnęłam domofon. Stanęłam w drzwiach. Nie patrzył na mnie jak Borys, który siedział pod półką na książki. Miałam resztki kremu na twarzy, czerwone od resztek odżywki oczy, żółty ręcznik spadający na twarz, upstrzony czerwonymi plamami.
– Skaleczyłaś się? – powiedział Adam i wtedy oniemiałam.
Wszedł do kuchni i zapytał, czy mam plastry. Kiwnęłam głową w kierunku szafki obok zlewu. Wyjął plastry, podniósł kwiatek ze zlewu, potem kazał sobie pokazać rękę. Potem nakleił plaster. Potem rozkręcił suszarkę i wysuszył ją nad gazem. Potem powiedział:
– Nie szkodzi, przecież knajpy są otwarte do wieczora.
Byłam w szoku. Zachowywałam się jak nie ja. Milczałam.
Upchnęłam prześcieradła, ręczniki i bluzkę do szafy. Poszłam do łazienki, wytarłam krem, wysuszyłam włosy, wciągnęłam hinduską spódnicę i czarną bluzkę. Byłam skompromitowana. Chwilę zastanawiałam się, czy pomalować oczy, ale zrezygnowałam. Ostatnie moje malowanie oczu skończyło się tragicznie, kiedy z Eksiem poszłam do notariusza i wszystko mi się rozmazało.
Choć taki obiad do niczego nie zobowiązywał i Adam był po prostu – można chyba powiedzieć – kolegą z pracy, choć w redakcji podobno się widzieliśmy dwa razy i serce mi podskakiwało ze wstydu, postanowiłam wziąć się w karby. Dobrze, że mi na nim nie zależy, bo mogłabym się w takiej sytuacji tylko pochlastać.
Obiad był kapitalny. Adam dzwoni codziennie. W ogóle nie traktuję go jak faceta. Może się zaprzyjaźnimy.
Ula powiedziała, że domniemany Hieronim został zatrzymany i wypuszczony z braku dowodów. W gazecie przeczytała. Nie czytam takich wiadomości, bo się tylko denerwuję. Dziś piszą to, jutro owo. Nie nadążam. Ale ona w ogóle nie rozumie, że mogłabym domniemanemu wybaczyć, że jest mafioso, ale wybaczyć kłamstwa? Żonę? O nie!
Dzisiaj Tosia wróciła ze szkoły w swoim ubraniu. Stanęła w drzwiach i oświadczyła, że była ostatni raz. Powiedziała dyrektorowi, że zmienia szkołę. Nie ma siły. Może iść do pracy. Nikt jej nie rozumie. W Hiszpanii już by mogła wyjść za mąż. Nienawidzi szkoły.
Zmartwiałam.
Rzuciła teczkę przy drzwiach, wzięła Zaraza na ręce i poszła do siebie. Nie wiem, co robić. Dzwonię do Eksia, żeby z nią porozmawiał. Tosia obstaje przy swoim.
Dzwonię do Adama. Ostatecznie jest socjologiem, więc mu mówię o szkole. Adam – żeby jej dać spokój, nie zmuszać, sama dojdzie do siebie. Iść do szkoły i zapytać, o co chodzi. Nie robić awantur oraz nie zmuszać jej do niczego. Wykazać maksimum życzliwości. A potem pyta, czy może przyjechać. Przyjeżdża. W ogóle na mnie nie zwraca uwagi. Puka do niej i rozmawiają godzinę. Nie wiem, o czym. Siedzę jak głupia przy stole w ogrodzie. Ula macha, żebym przyszła. Krzyczę do Adama, że jestem u Uli. Jestem wściekła. Niech przyjdzie, jak będzie chciał, socjolog jeden.
Ula spokojnie wysłuchuje, co mam do powiedzenia na temat świata, mężczyzn, ojców, obcych mężczyzn, dyrektorów, wtrącających się mężczyzn. Piję herbatę i po prostu mnie zatyka. Ze mną w ogóle Tosia nie chciała rozmawiać! A z obcym to może?
Ula słucha, słucha i słucha, a potem mówi, że chyba jakaś głupia jestem i żeby Tosia oczywiście nie szła do szkoły, dopóki się nie dowiem, o co chodzi, i żebym jej dała spokój, bo przecież ma ciężki okres, ten jej chłopak z Krakowa to nawet już nie pisze, i w ogóle powinnam ją zrozumieć, bo takie rozczarowanie w tym wieku itd. Dlaczego ja o tym wszystkim nie wiem?
A potem przychodzi Adam. Miły, spokojny, jak gdyby nigdy nic. Nie cierpię go. Nie wiem, po co przyjechał. Wymądrzać się. Nawet nie zauważył, że mam podcięte włosy.
Tosia nie chodzi do szkoły. Mówi, że nigdy nie wróci do tej szkoły, nie pójdzie do szkoły, chce chodzić do innej. Nie denerwuję się, nie denerwuję się, nie denerwuję się. Adam powie, że jestem genialna, nie denerwuję się.
Wczoraj przyjechała wychowawczyni Tosi. Powiedziała, żeby Tosia wracała, że różne rzeczy się na świecie dzieją. Jej córka też ciężko odchorowywała szkołę, kłótnie i wszystkie inne problemy. Wszyscy na nią czekają. Nie ma się co obrażać na świat, skoro jest na nim tylu życzliwych ludzi. Na pewno da sobie radę… Że czasem z tarczą lub bez tarczy ma inne znaczenie. A mianowicie…
Boże – jaki cudowny dzień! Jakie piękne jest życie! Jaki świat jest fantastyczny! Tosia poszła do szkoły! Wróciła do szkoły! Co zrobił dyrektor, który, okazało się, należy do ginącego gatunku mężczyzn prawdziwych! Wziął ją za rękę, wprowadził do jej własnej klasy i powiedział:
– Chcę wam przedstawić nową koleżankę, Tosię. Mam nadzieję, że ją życzliwie przyjmiecie. Właśnie zdecydowała się przyjść do naszej szkoły.