W redakcji naczelny krzyczy:
– Pani Judyto, proszę na chwilę!
Robi mi się słabo. Ale – okazuje się – proponuje mi przejście na etat.
– Nie lubię chwalić dnia przed zachodem słońca – zaczyna – ale rzeczywiście od czasu, kiedy tu pani pracuje, przychodzi więcej listów z podziękowaniami, i to kierowanymi na pani ręce. Proszę! – dramatycznym ruchem ogarnia stos papierów na biurku.
Pode mną uginają się nogi. Rozpoznaję niebieską kopertę. Ta kupka jeszcze nieruszona. Poskarżył się Niebieski, ani chybi. Nie chcę etatu! Nie chcę. Przecież mieszkam na wsi nie mogę codziennie przyjeżdżać do Warszawy. Poza tym wyrzuci mnie, jak tylko przeczyta list od Niebieskiego. Mężczyźni są wredni! Zamiast napisać normalnie do mnie albo w ogóle przestać bombardować redakcję listami, to ten nierób (jaki człowiek w tym kraju ma czas, żeby tak się zabawiać!) znalazł sobie rozrywkę!
Nieśmiało dukam, że etat to nie, w związku ze zmianą sytuacji życiowej itd. raczej stałe zlecenia – bełkoczę coś i bełkoczę.
– No, jak pani chce, ale… – i tu sięga po niebieską kopertę.
O Boże, dlaczego mi to zrobiłeś?
– Proszę – wyjmuje niebieską kartkę.
Boże, niech coś się stanie!
– Droga Pani Judyto… No właśnie, o to mi chodziło, żebyśmy nie byli anonimowi, to się pani świetnie udało, choć nie lubię chwalić dnia przed zachodem słońca, jak już powiedziałem. – Składa kartkę, wsadza do koperty, podaje mi ją z całą resztą. – To tyle, dziękuję. Pomyślimy o pani, pomyślimy… Może trzeba panią wykorzystać do czego innego? A może by pani napisała coś o seksie? – Błysk w jego oku jest przerażający.
O seksie to ja mogę napisać, że jest zupełnie zbędny, przereklamowany, wiem to z własnego doświadczenia, i można bez niego żyć.
– Tak, może coś o seksie – naczelny już wsadził nos w „Hustlera”. – To teraz takie modne! No, to się umawiamy w przyszłym tygodniu, coś ostrego, coś pikantnego, coś nietuzinkowego, coś, co zainteresuje czytelnika!
Czytelniczkę raczej, bo przecież jesteśmy gazetą dla kobiet, no i oczywiście Niebieskiego. Przyciskam do serca te wszystkie listy, których nie zdążył przeczytać. Już muszę iść, natychmiast.
– Oczywiście, zrobi się – mówię wbrew sobie.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze, właśnie o to chodzi – mówi naczelny i nawet nie zauważa, jak się wycofuję rakiem. – To na środę! Coś, co wzburzy czytelników.
Jestem sama wystarczająco wzburzona. Dlaczego wszyscy myślą, że świat opiera się na seksie?
W kolejce dziś przyzwoicie. Siadam naprzeciwko tabliczki: „Za podróżnego bez biletu uważa się takiego podróżnego, który biletu nie posiada…”
Czuję wiosnę w powietrzu. Dwie starsze panie siadają naprzeciwko mnie. Porządnie starsze. Razem mają ze dwieście lat. Kapelusik, czapeczka z futerkiem, rękawiczki wykończone koronką. Jedna nachyla się do drugiej, ale ponieważ są przygłuche, rejestruję każde słowo.
– Ty wiesz, że ona do fryzjera chodzi? – mówi kapelusik. – Nie tylko się czesze, rozumiesz?
– A co?
– Ona się farbuje! – kapelusik jest oburzony.
– Tak, tak – czapeczka kiwa się na obie strony. – Z nią od zeszłego roku jest jakoś tak… – Urękawiczona dłoń zawisa w powietrzu.
– Ona nie tylko się farbuje, ale jeszcze robi oczy!
– Co ty powiesz?
– Tak! – triumf w głosie kapelusika zagłusza nawet stukot kolejki. – Sama widziałam!
– A gdzie?
– W zakładzie odnowy biologicznej w Pruszkowie, wyobraź sobie!
– A co ty tam robiłaś? – czapeczka wydaje się zdziwiona.
– No wiesz! – kapelusik obraża się i patrzy w okno.
Milkną.
– Hennę robi – kapelusik wraca po chwili do tematu. – W tym wieku! Przecież ona jest…
– Dwa albo trzy lata młodsza od ciebie – czapeczka ma piskliwy głos.
– No właśnie!
– W tym wieku jej chłop potrzebny? To się nie godzi!
– Razem wyjeżdżają!
Oburzenie w głosie rozumiem. Wyjazd z facetem, nawet stuletnim, jest rzeczą straszną. Naganną. Nie do wybaczenia.
– W tym roku byli na Teneryfie! – kapelusik zapluwa się. – Wyobraź sobie! Z tej renty po mężu?
O, to już mi jest bliższe.
Też chciałabym mieć dzisiaj rentę po mężu. I jeździć na Teneryfę z innym panem.
– No właśnie – czapeczka kiwa smutno czapeczką. – No właśnie… Jeździ sobie po świecie na starość… – W jej głosie brzmi tęsknota.
Wniosek jest jeden. Skoro stuletnia pani dba o siebie, ja też muszę. Od jutra! Kapelusik i czapeczka milkną. Otwieram niebieską kopertę.
Droga Pani Judyto,
nie chcę być niegrzeczny, ale pani ignorancja sięgnęła zenitu. To nie Jung, tylko Erika Jong, jedno było mężczyzną, drugie kobietą. Książka, na którą się pani nieopatrznie powołuje, jest zupełnie, ale to zupełnie o czym innym.
Niemożliwe! Przecież wyraźnie mu napisałam, już ze dwa tygodnie temu, żeby sobie poczytał Junga, skoro chce ze mną dyskutować na tematy psychologiczne. Bo trudno mi się zniżać do poziomu niedouków. A przecież Ula mi mówiła, że Jung… Ale imienia nie mówiła. O cholera, ale wpadka.
Wnoszę ze sposobu, w jaki pani mnie nieustannie obraża, że mam do czynienia z feministką, niezrealizowaną kobietą zawsze w spodniach, która może tylko zazdrościć kobiecym kobietom ich kobiecości, a sama nie przywiązuje wagi ani do swoich poglądów, ani wyglądu. Czy mam rację?
O, co za dużo, to niezdrowo! Ja cię załatwię. Niebieski!
Zastaję drzwi szeroko otwarte. Kłódka na bramie zamknięta. Z drogi widać na stole niesprzątnięte naczynia. Borys szaleje przy płocie. Grabie leżą przed drzwiami. Cholerny pies! Skakał na te drzwi, aż się otworzyły! Czy ja tu na pewno chciałam mieszkać?
Kłaniam się nisko sąsiadce, starszej pani, co to u nas na wsi hoduje kury. Zatrzymuje mnie przed bramą i pyta, czy nie chcę jajek. Chcę, oczywiście! Mam chyba u niej chody, bo dotychczas nie miała dla mnie nic. Tylko dla stałych odbiorców, albo kury się słabo niosły. To znaczy, że już jestem stąd.
Mietek okazał się kotką. Mańka oczywiście od początku o tym wiedziała! Tylko kotki SĄ trójkolorowe. Śpi u mnie na głowie. Ja śpię w piżamie, dresie, na to wszystko kołdra, śpiwór i koc. Ale niedługo będzie lato. Od wczoraj mam telefon. Jedyny we wsi! Agnieszka jest genialna! Nawet może być zimno! Od rana wiszę na słuchawce.
Dzwoniła moja mama, żeby powiedzieć, że cierpnie na samą myśl, jak mi jest zimno.
Dzwonił mój ojciec, żeby powiedzieć, że na pewno mam ziąb w domu, i on, gdybym tylko poprosiła go o radę, to proponowałby… ale teraz to nie ma o czym mówić.
Ponownie dzwoniła moja mama, żeby wycofać się z tego, że cierpnie na samą myśl. Na pewno mam ślicznie i się cieszę, ale cierpnie na myśl, jak Tosia do tej szkoły. To przecież tak daleko!
Dzwonił mój ojciec i zapytał, jak Tosia sobie radzi z chodzeniem do szkoły, bo to daleko, i że gdybym go poprosiła o radę, to doradzałby mi… no, ale teraz nie ma o czym mówić.
Dzwoniła mama, żeby wycofać się z tego cierpnięcia, jeśli chodzi o Tosię, bo świeże powietrze nam na pewno dobrze zrobi. Ale czy Tosia ma ciepłą kurtkę…
Dzwonił ojciec i zapytał, czy Tosia ma przynajmniej jakieś ciepłe buty, bo przecież jest zimno jak cholera, a ona na tę piechotę, i on, gdybym go zapytała o radę… itd.
Dzwonili ze szkoły, że Tosia nie przyszła do szkoły.
Tosia z córką Uli ustaliły, że jest za zimno i za daleko do szkoły. Dzień spędziły, chodząc po lesie, bo i ja, i Ula byłyśmy w domu. Teraz leży przed telewizorem z katarem. Agata Uli też ma temperaturę. Ula nic nie wie, że dziewczynki nie były w szkole. Mam jej powiedzieć czy nie?
Ula przybiega do mnie z aspiryną, bo nie mam.
– Nie wiem, czy powinnam ci mówić, ale nasze dziewczynki nie były w szkole – mówi od drzwi. – Zaproponowałam Agacie, że jeśli już absolutnie nie może iść do szkoły, to żeby raczej mówiła. Niech wtedy zostają w domu. Powiedz Tosi to samo, radzę ci. Wtedy będziemy miały nad nimi jakąś kontrolę.
Ula wyznaje zasadę: jeśli widzisz, że twoje dzieci i tak coś zrobią, to gódź się z tym.
Wieczorem Tosia mówi, że jedzie do koleżanki odpisać lekcje.
– Nigdzie nie pojedziesz, jesteś zaziębiona – mówię.
– A założysz się? – powiada moja niegrzeczna córka i wkłada buty.
– Zgadzam się! – krzyczę, pomna na wskazówki Uli.
Tosia patrzy na mnie spode łba.
– Ja nie pytam o zgodę, ja cię tylko informuję.
Ciekawe, dlaczego córki Uli tak do niej nie mówią. Powinnam gdzieś pilnie wyjechać. Odpocząć.
Borys dręczy Mietka. Zamknęłam obydwa zwierzaki w kuchni. Muszę mieć chwilę spokoju. Zapomniałam, że w zlewie odmraża się mięso. Kiedy poszłam zrobić herbatę, po mięsie nie było śladu. Borys się oblizywał. Mietek na pewno mu zrzuciła, bo przecież sam do zlewu nie wszedł. Masło wylizane – resztkę wrzucam do miski Borysowi. Majonez przewrócony, blat zapaćkany. Majonezowe ślady Mietka na obrusie. Do prania. Czy ja chciałam mieć kota? Dlaczego kot Uli nie chodzi po blacie w kuchni? Jak to się robi?
Jeśli natychmiast gdzieś nie wyjadę, to oszaleję.
Dzwoni sekretarz redakcji.
– Co słychać z twoim seksem?
It's not your bloody business. Siadam do komputera i w desperacji wystukuję: Seks z hydraulikiem, psem i redaktorem naczelnym. No, to początek już mam. A potem piszę list do Niebieskiego. Skurczybyk, ale oczytany. To taka rzadkość u mężczyzn. Ja mu dam feministkę! Lepiej niech mnie nie obraża!
Podjęłam decyzję. Nie mogę tak bardzo nie dbać o siebie. Rzeczywiście chodzę w dżinsach, bo tak jest wygodniej. Ale spojrzałam w lustro! Pożal się. Boże! Nawet śladów po ospie mi nie potrzeba!
Po ciężkich przejściach ostatniego roku należy mi się jakiś wypoczynek. Dzwonię do wszystkich przyjaciółek, czy któraś by ze mną nie pojechała na wczasy odnowy biologicznej. Się odnowię i będę jak nowa. Błota, lampy, masaże itd. Znalazłam już ośrodek, bo któraś czytelniczka zapytała, czy ten w Kurdęczowie jest dobry. Zadzwoniłam do informacji, podali mi telefon. Wypytałam o wszystko! Basen jest, masaże są, terapia karczochami jest, kolagen też wstrzykują, ale sobie nie wstrzyknę – głupia nie jestem. Algi, gimnastyka itd.
Siedzę na telefonie od trzech godzin. Wszystkie nie mają czasu, bo mają mężów. Po trzech godzinach Justyna oddzwania, że jedzie. Nie ma męża. Robię debet na koncie, zawiadamiam Tosię, że wyjeżdżam na dwa tygodnie. Świat się nie zawali!
Tosia radośnie mówi:
– Zgadzam się.
– Nie pytam cię o zgodę – mówię bezczelnie – tylko zawiadamiam.
I idę do Uli. Ula pochwala. Mam się nie martwić, będą mieli pieczę nad Tosią.
Dzwonię do rodziców. Do każdego z osobna. Ojciec doradzałby mi, gdybym go zapytała o zdanie, żeby jednak poczekać z zostawianiem Tosi w domu ze dwa lata, zanim będzie pełnoletnia. Mój ojciec zupełnie sobie nie zdaje sprawy, co to są dwa lata dla kobiety przed czterdziestką. Moja cera ma czekać dwa lata, aż się rozpadnie na kawałki? Moje uda mają czekać, żeby cellulitis wlazł w nie bezpowrotnie? A karczochy? Za dwa lata w ogóle może nie być karczochów. Świat się tak szybko zmienia. A ja schudnę i będę śliczną kobiecą kobietą.
Dzwonię do Kurdęczowa i zamawiam pokój na dwie osoby. Dzwonię do mamy. Moja mama cierpnie na myśl, że Tosia zostanie sama. Cierpnę na myśl, że moja mama cierpnie. Więc muszę jechać.
Ośrodek Odnowy Biologicznej w Kurdęczowie miał wyjść naprzeciw naszym oczekiwaniom. Wyjechałyśmy w pochmurny marcowy poranek prosto z Centralnego.
Wpół do piątej, ciemno, narkomani przecierali czerwone oczka, pijacy zacierali ręce z zimna, kasy były otwarte, bezdomni spali na ławkach i pod ścianami. Odór wczorajszych snów i uzależnienia snuł się nad peronami i w poczekalniach – miał zapach skisłego moczu.
Pociąg relacji Warszawa-Dęblin wjechał. Też śmierdział. Był najwyraźniej zmęczony dniem wczorajszym. W przedziale razem z nami dwie blondyny tlenione na późne lata siedemdziesiąte. Blondyny całą drogę przepytywały się z prawa konstytucyjnego. Justyna próbowała spać, ja byłam zbyt podniecona nowym ważnym etapem w moim życiu. Wrócę nie ta! Potem pójdę sobie zrobić balejaż, niech mnie! Żaden Niebieski nie będzie się ze mnie wyśmiewał!
Na dworcu w Kurdęczowie śnieg z błotem. Bierzemy taksówkę.
– Ośrodek Odnowy.
Taksówkarz uśmiecha się, jeszcze nie wiemy, że znacząco.
Willa. Basenu nie ma. Pokoje są, ale dwa kilometry dalej. Za to solarium jest tu. Ale masaż tam. Sala do ćwiczeń tu. Kosmetyczka tam. Te dwa kilometry w bok, ale za to pod górę. Wizyta u lekarki-dyrektorki, która nam doradzi, pomoże, zaopiekuje się nami, trwa i trwa. Wypisuje zabiegi niezbędne dla naszego zdrowia, oczywiście za określony ekwiwalent pieniężny – jest on znacznie większy niż w cennikach.
Okazuje się, że nasza cera wymaga oksygentów, witaminy H, ostrzykiwania karczochami – choć z tym ewentualnie możemy się wstrzymać. Ale nie radziłaby: „bo potem, po latach, panie żałują”. Odmawiamy stanowczo kolagenu, ale zgadzamy się na algi. Tlenoterapia jest nam niezbędna. Naczyńka w strasznym stanie. Maseczki oksygent lift zrobią z nas nowe kobiety. Ale wszystko to bez H i ostrzykiwania da efekt jedynie doraźny. A przecież nie o to nam chodzi. Masaże – niezbędne. Godzimy się na masaże.
Owszem, chciałyśmy sobie pomóc, ale nie wiedziałyśmy, że konieczna jest reanimacja. Że, jednym słowem, stare z nas pudła w rozsypce. Ale już po tygodniu, naprawdę, „nawet może się paniami zainteresować jakiś mężczyzna, bo to mało takich wypadków było, że klientki zaczynały życie od nowa po odnowie biologicznej u nas?”
Więc odwożą nas do willi dwa kilometry dalej w porywie uprzejmości. Zanim zdążymy zauważyć, że dom nie jest ogrzewany, okazuje się, że szybko, szybko, masażysta już czeka. Kosmetyczka blednie na nasz widok. Kompletnie nie ma miejsca na następne dwie osoby przed południem i tuż przed czterdziestką. My przed czterdziestką. Ona przed południem. Dogaduje się z masażystą. Jak masażysta od razu by wymasował jedną z nas, to ona wtedy drugą też od razu wykosmetyczy. Więc masażysta masuje. Najpierw mnie, potem Justynę. Kosmetyczka kładzie algi, najpierw Justynie, potem mnie.
Siermiężna zastępcza folia szeleści, w pokoju kosmetycznym jest czternaście stopni, algi powinny być zielone, u nas ciało prześwituje. Coś jest nie tak z tymi algami. Zimno, bo piec wysiadł, ale ktoś, gdzieś, coś, i wieczorem na pewno już będzie ciepło.
Pani na obrazku na ścianie cała w algach jest zielona i uśmiechnięta. Justyna szczęka zębami, ja jestem sinozielona.
Szanowna Pani,
dowiadywałam się o ośrodek odnowy, o który pani pyta. Ma bardzo dobrą opinię i rzeczywiście oferuje szereg usług…
Sinawa skóra naszych ud jędrnieje w oczach, obrazek wkurza. Po trzech godzinach odnowy jesteśmy wykończone. W algach i folii biegniemy do łazienki, myjemy się – najpierw ja, potem Justyna. Woda zimna. No, dobra, chłodnawa. Na masaż limfatyczny, który zrobi z nas szesnastki, musimy się przebiec do tamtego ośrodka. Szczękamy zębami.
Po kąpieli próbujemy włączyć grzałkę i zrobić herbatę, ale prądu nie ma. Zapalamy papierosa. Patrzę na Justynę. Nie po to wyjechałam po raz pierwszy od czterech lat, żeby się męczyć. Ostatecznie moja nadwaga nie jest rażąca. Moja skóra się nie rozpada. Nie mam żylaków. O cellulitisie wiem dużo z listów do redakcji, jak na razie. Ale co jej mam powiedzieć? Debet zrobiony, pieniądze pobrane. Z tarczą. Nigdy na tarczy. Wyśmieją mnie wszyscy – jeśli wrócę.
Justyna przygląda mi się. Jej czujny wzrok chyba widzi moje myśli, bo nagle mówi:
– Eeee, na plaster nam taka odnowa. Będziemy biegać po Kurdęczowie tam i z powrotem za pięćset złotych dziennie? W taką pogodę? Żylaków się nabawimy!
Nie chcę się nabawiać żylaków. Nie chcę wyglądać jak szesnastka. W pokoju jest coraz zimniej. Jesteśmy dorosłe. Pakujemy się i idziemy na rozmowę do dyrektorki. Pytamy, czemu na obrazku pani jest zielona, a my nie. Dlaczego masaż jest w nieogrzewanym pomieszczeniu. Dlaczego było napisane, że jest basen, a nie było informacji, że jest basen odkryty. Odpowiedzi są mętne.
Podejmujemy decyzję o „natychmiastowym zaprzestaniu odnowy. Pani, gdy dowiaduje się, że pracuję w redakcji, nie bierze od nas ani grosza. Wzywamy taksówkę, pociąg odjeżdża dopiero za dwie godziny, w deszczu ze śniegiem idziemy do znakomitej kawiarni w parku i jemy najlepsze ciastka w tym kraju – trzy ja, trzy Justyna. Są grubsze kobiety niż ja. I po latach żałują, że nie zjadły tych ciastek.
Podjeżdża taksówka. Ta sama. Może tu jest jeden taksówkarz. I uśmiecha się rozczulająco:
– O, to panie też tak szybko wracają?
Żadnej odnowy nigdy w życiu! Co mi padło na mózg?
Prosto z dworca – czyli z centrum Europy – jadę do Justyny. Rano patrzymy na nasze spakowane torby. Liczymy koszty odnowy, a życie płynie. Troszkę nas to wkurza. Może zamiast przygotowywać się do życia warto troszkę pożyć? Skoro już nam niewiele zostało, bo jesteśmy w rozsypce… Trzeba żyć, żyć, żyć – tym bardziej że tak pochopnie zrezygnowałyśmy z magnetoterapii, okładania algami, gimnastyki, masażu (choć ten był przyjemny), witaminy H i ostrzykiwania karczochami. Żyć… Ale jak, ale gdzie?
Bo z kim – to już wiadomo, że niestety bez odnowy jesteśmy skazane tylko na siebie.
Wsiadamy do tramwaju. Zimno. Mokro. Ponuro. W tramwaju otwarte okno, którego nie można zamknąć – to samo, którego nie można otworzyć w lipcu. Wieje zimny wiatr i sypie śnieg z deszczem.
I nagle reklama za oknem! Rzucamy się do wyjścia, potrącając młodego człowieka, który rozmawia przez telefon komórkowy i informuje kogoś, że jest w tramwaju. Biuro podróży – oto jeszcze jedna szansa. Wiemy jedno: drożej niż w Kurdęczowie być nie może. Owszem – właśnie mają Last minute. Last chance. Cypr, wylot jutro. Tańszy dwa razy niż odnowa. Bierzemy.
Wsiadam w kolejkę i jadę do domu przepakować torbę. Bo tam jest ciepło. Nie w domu, tylko na Cyprze. W domu czyściutko, w kominku napalone, w kuchni napalone papierosami. Tosia blednie na mój widok. Udaję, że straciłam powonienie. Uspokajam ją, że za chwilę wyjeżdżam. Przerzucam cały dom w poszukiwaniu paszportu. Nie mam kostiumu kąpielowego, nie mam krótkich spodni, nie wiem, gdzie są sandały.
Nie dzwonię ani do mamy, ani do taty. Proszę Tosię, żeby zadzwoniła jutro i powiadomiła ich o zmianie moich planów. Wsiadam w kolejkę i jadę do Justyny.