Ostatnia szansa

Lotnisko pachnie Givenchy. Justyna nie wie, czy lubi latać, bo nie latała. Ja wiem, że nie lubię latać, bo latałam. Biorę trzy tabletki uspokajające. Samolot wzlatuje. Justyna popiskuje z radości przy oknie. Zachwycona. Ja umieram. Za chwilę tabletki zaczynają działać. Już mnie nie obchodzi, czy spadnę. Lądujemy, trzymając się za rączki. Popatrują na nas trochę, w tym samolocie.

Jakie światło! Jakie niebo! Jakie kolory! Kapryfolium kwitnie! Flamingi jak z obrazka stoją przy słonym jeziorze! Ciepło, jak w lecie! Jakie słońce! Ale smrodkiem rodzimym zalatuje. Bo gdzie rezydent? O, jest rezydentka. Bo, proszę pani, nie w tym hotelu. Bo, proszę pani, tu jest gorąco. Bo ja zapłaciłem z widokiem na basen. Pamięta? No, to niech to bierze pod uwagę.

Nas nie musi brać pod uwagę, bo w ogóle nie wiemy, gdzie będziemy. Autobus nas dowozi na miejsce. Wśród kaktusów, opuncji gotowych do kwitnięcia, palm, obok basenu jednego i drugiego, a w jednym woda gotowana, dwadzieścia siedem stopni, idziemy do naszego apartamentu. Kuchnia, łazienka, salon, sypialnia (łóżko podwójne), taras, widok, że zapiera nam dech – normalna moja doniczkowa juka sobie rośnie w glebie czerwonej i ma trzy metry, a moje maleńkie beniaminki fikuski mają po cztery metry, i jeszcze agawy, eukaliptus, i pohukiwania gardłowe lwów morskich z delfinarium – ale szczęśliwie zima na Cyprze, sezon się nie zaczął, delfinarium zamknięte, więc żadnych ludzi, żadnych oklasków. Wyjemy ze szczęścia.

Ci państwo z naszego samolotu idą obok. Są bardzo niezadowoleni, że delfinarium nieczynne.


***

Pukanie do drzwi. Trącam Justynkę. Ona krzyczy:

– Come in!

– Dlaczego tak krzyczy? – pyta mężczyzna, który staje w drzwiach. Oraz pyta, czy nam przyjemnie. Ożenił się z Cypryjką i tu pracuje. W tenisa może ze mną zagrać po pracy. Jakbyśmy czegoś potrzebowały, mówić.

Bierzemy się do rozpakowywania. Wyjmujemy zupki. Weźcie dużo zupek – ktoś nam wczoraj poradził. Nie wychodźcie wieczorem. Cypr jest niebezpieczny. Dużo Ruskich. A przede wszystkim zupki. Będzie taniej. Justyna kupiła czterdzieści. Ja dwadzieścia osiem, dla nas obu, na te dwa tygodnie. Morze wpada nam przez otwarte drzwi. Mimo że się rozpadamy z powodu braku tlenoterapii, witaminy H, magnetoterapii i karczocha (nie wspominając o solarium), przez mimozowy gaj dobiegamy do morza. Jest nieprzytomnie przejrzyste, zielone, niebieskie, lazurowo-turkusowo-szafirowe z domieszką szmaragdu i obsydianu. Och, wiosna mimozami się zaczyna. Szalejemy ze szczęścia.

W hotelu jeść nam nie dadzą, bo nie wykupiłyśmy. To nasza szansa. Popołudnie spędzamy na piciu wina z Robertem, który ożeniony z Cypryjką (gdzie ty Kaja, tam ja Kajus) przeniósł się tu i teraz nam wyjaśnia.

Wyjaśnia:

Sklepy są otwarte, jak Bóg da, bo jest przed sezonem

banki są otwarte do południa, jeśli są otwarte, bo jest przed sezonem

klimatyzację możemy sobie włączyć, bo tu jest zima i wieczorem temperatura spada do siedemnastu stopni

knajpy są otwarte niektóre, musimy się rozejrzeć, bo jest przed sezonem

mafii rosyjskiej dużo nie ma, bo jest przed sezonem

morze zimne, koło dwudziestu stopni, bo jest przed sezonem.

Radziłby nam pojechać na Pafos i w góry.

Nigdy w życiu nie podejrzewałam, że będę tak szczęśliwa. Jakie to cudowne, że ten od Joli poszedł do Joli, bo ja bym siedziała teraz w tym bloku na czwartym piętrze, w mieszkanku spłaconym, i do głowy by mi nie przyszło, że można cokolwiek innego robić! I martwiłabym się, że zrobił debet. I nigdy nie miałabym swojego własnego debetu! Kocham Jolę! Niech nie ma ospy! Chyba mi się na mózg rzuciło, żeby tak źle życzyć innej wspaniałej kobiecie. Choć już jest ukarana, bo on z nią jest.


***

Idziemy na spotkanie uczestników turnusu. Jakoś niezadowoleni. A dlaczego ja nie mam pokoju z widokiem na basen? A dlaczego tu tak zimno? Co ty mówisz, gorąco? A wycieczki? Bo my na wycieczkę. Ale co tu można zobaczyć? Bo w Tunezji… Bo na Rodos… Bo na Teneryfie… Wszyscy tu są przez pomyłkę. My nie.

Chcemy do Pafos, bo tam się narodziła Afrodyta! Z piany. I tylko z piany. Co prawda męscy szowiniści twierdzą, jakoby resztki męskości po kastracji Uranosa, któremu Kronos oberżnął wyżej wzmiankowaną, wpadły do morza i strzyknęły pianą, przyczyniając się do narodzin piękna, zmysłowości i radości. Ale to nieprawda. Z piany i samej piany.

Uwielbiam Cypr. Zawsze będę robiła debet w lutym i zostawiała Tosię ze zwierzątkami w domu!


***

Z elementów erotycznych: boli mnie kark. Justyna robi mi masaż. Autokar szepcze: „Były takie dwie na Kos, wiesz, jak na Lesbos”. Wobec tego już zawsze trzymamy się za rączki.

Plaża Afrodyty. Na planie pierwszym drzewo bez liści. Zima. Za to wiszą chusteczki, wstążki, papierki, prezerwatywy, majtki, rajstopy, kartki, bluzki, zdjęcia, szmatki, włosy. Jednym słowem, wota. Przewodniczka uprzejmie wyjaśnia, że tutejszym zwyczajem jest zostawianie przy świętym miejscu rzeczy osobistych. Wtedy masz pewność, że twoje życzenia zostaną spełnione. Zaskarbiasz sobie wdzięczność Siły Wyższej. Tutaj – Afrodyty.

Nie mamy podwiązek, rajstop, wstążeczek, prezerwatyw, zdjęć, szmatek. Justyna przyczepia odcinek biletu lotniczego, z imieniem, nazwiskiem i adresem, żeby się Afrodycie nie pomyliło. Ja bazgrzę na kartce swoje życzenie. Nie powiem, jakie.

Teraz trzeba się rzucić na plażę i znaleźć kamień w kształcie serca, obmywany pianą z Pafos. Przyniesie on miłość, powodzenie, szczęście itd. na cały rok. Justyna wybiera dla znajomych – malutkie zgrabniutkie kamyczki. Ja klęczę przy plecaku i pakuję, ile wlezie. Mam parę kilogramów plaży przy sobie. Błogosławieństwo Afrodyty jest mi bardzo potrzebne. Nie to, żebym znowu chciała się zakochać, Boże broń, ale tak na wszelki wypadek…

W Pafos port. Woda taka, że tylko się topić. Wszystko widać. Ludzie uśmiechnięci, nie wiedzieć czemu. No więc knajpa przy morzu. No więc krewetki. Pojawia się On. Wysoki. Ciemny. Koło trzydziestki. Oczy złociste, nos garbaty, okulary na nosie. Fiołkowe. Nie oczy, okulary. Zagania nas do swojego stolika. A czy nam się Cypr podoba? Podoba. A może byśmy poszły z nim na kolację, bo tu pięknie. Wyraźnie coś nam chce pokazać. Obu nam. Uśmiechamy się promiennie. Nie jest z nami tak źle!

To co? Zostaniemy? Nie, nie zostaniemy. A może jednak? – oczy mu błyszczą. No proszę, jest doprawdy młodszy od każdej z nas. Gdybyśmy tylko chciały… Jemy krewetki, skóra nam się wygładza od witaminy E. Erotyzmu. Wisi w powietrzu, a morze rytmicznie bije o brzeg. Smakowało nam? To cudownie. A okulary możemy zdjąć, bo chciałby zobaczyć oczy? Możemy. Niech on swoje też zdejmie. Ma optyczne, ale cóż to szkodzi. Zdejmie. A deser? Kawa cypryjska. Jak mamy na imię? Och, to cudownie. Bo gdybyśmy się zechciały z nim spotkać, to troje w łan bed byłoby łanderful. Izint it?

Zatkało mnie. Mnie zatyka, a Justyna mówi trzeźwo: „We will think about it”. To on ma na imię Pambo i będzie czekał. Bez odnowy? Tak szybko działa Afrodyta?

W autokarze szepczą. Że my to nie mamy problemów, jak cała reszta jeszcze starszych od nas pań. Ci Cypryjczycy! To świadczenie usług seksualnych na każdym rogu! To ich przyzwyczajenie do starych, bogatych turystek z Zachodu! Miny nam rzedną. Więc to nie zauroczenie naszym wyjątkowym błyskiem w oku? Naszym wdziękiem? Dojrzałością? Pełnią kobiecości? Mam wrażenie, że z oddali słychać śmiech Afrodyty.


***

Dzisiaj fundujemy sobie tlenoterapię. Idziemy na plażę. Ja w kostiumie Justyny, cóż znaczy prawdziwa przyjaźń, jestem pewna, że żaden facet nie pożyczyłby mi swojego kostiumu kąpielowego, Justyna topless. Nie wiedzieć czemu się gapią. Gapie. Przysiada się pan.

– Jakże mi miło usłyszeć polski język – udaje, że nie patrzy na piersi Justyny, a piersi to ona ma!

O, nam również.

A może mu potowarzyszymy w jakichś wycieczkach.

Nie bardzo mu potowarzyszymy. Ależ czy wobec tego może do nas zadzwonić, bo mieszka w tym samym hotelu. Ależ może.

Nobliwy pan, od numeru pokoju nazwany przez nas 07, udaje się na posiłek. Kąpiemy się w morzu. Jako jedyne, bo zima. Potem leżymy. Upał jak diabli.

– Heloł, jestem z Australii – mówi młodziutki Cypryjczyk – ja tylko tak wyglądam. Moja matka jest Cypryjka. Mój ojciec jest z Australii. Ale mógłbym wam postawić drinka, bez zobowiązań. Po prostu ot tak, żeby się poznać.

Uśmiecha się. Uśmiechamy się. Nie mamy złudzeń. Wziął nas za kobiety Zachodu.


***

Wycieczka w góry Troodos. Autokar się od nas izoluje. Kobieta z przodu przekonuje nas, że nie ma żadnych uprzedzeń. Dostaje za to mandarynkę. Po mandarynce mówi, że jest tolerancyjna. Orientujemy się, że to pani od komentarza na temat wyspy Lesbos, ale już wychodzimy z autokaru. W górach dołącza do nas mężczyzna. Może też myśli, że jesteśmy turystkami z Zachodu? Nie, nie myśli. Jest sam, jeździ sobie, żeby wypocząć, nie lubi sezonów, ma na imię Hieronim. Hirek postanawia być z nami, mniejszością uciśnioną, jak się okazuje. Jest po stronie kochających inaczej. Afrodyta rży z radości. Postanawiamy nie szczędzić sobie czułości. Ja i Justyna, rzecz jasna.

Już we trójkę spędzamy wieczór w tawernie. Przy wejściu właściciel podskakuje i uderza w dzwonek. My też podskakujemy. Spowija nas peleryna czaru i piwa. Właściciel tawerny pyta o numer mojego pokoju – przyjdzie. Hieronim mówi:

– Nie zaczepiaj tej kobiety, jest ze mną.

Rozpływam się. Już dawno nikt nie stanął w mojej obronie! To jest prawdziwy mężczyzna, oczywiście w tych statystycznych ramach.

Ale oto przy stole bilardowym odbywa się wieczorny kongres lekarzy brytyjskich. Przysiadają się do nas. Potem zapraszają nas na piwo. Podchodzimy. Już nie robimy za samotne kobiety, bo jest z nami Hieronim. Lekarzy brytyjskich jest paru. Manchester, Walia, Irlandia, Anglia.

Anglik mówi do Justyny:

– Nie pij z Irlandczykiem, bo to gej. Pij ze mną. Ja nie gej.

Walijczyk opowiada o żonie, co go nie kocha. Wokół Szkota, przysięgłabym, snuje się mgła górska. Gramy w bilard, pijemy piwo i palimy. Miałyśmy tak dużo tlenoterapii, że możemy sobie pozwolić.

Po kolejnym piwie Justyna pyta Anglika, co zrobił z Cyprem. Anglik jest zdziwiony, a Justyna kontynuuje wesolutko:

– Przyczółków na Bliskim Wschodzie rękami tureckimi zrobionych wam się zachciało?

Anglik zaczyna się tłumaczyć. Chcąc rozładować sytuację, pytam Irlandczyka, czy należy do IRA. Chłopcy zamawiają następne piwa i tłumaczą się, powtarzając: „Nie mogę zapomnieć, że jestem Brytyjczykiem”. A Cypr? A IRA? A Indie? A dlaczego tu jest ruch nie w tę stronę? Właśnie że w tę. Lewostronny – oni na to. Umawiamy się na jutro, żeby im wytłumaczyć niewłaściwość postępowania Korony. Żegnamy się czule i postanawiamy zacieśniać przyjaźń brytyjsko-polską. Angol prosi Justynę, żeby na pewno, ale to na pewno była tu jutro o tej samej porze.

Mnie nie prosi. Hieronim okazuje się niestatystycznym mężczyzną. Jest miły, odprowadza nas do naszego apartamentu, pyta, czy może nam czasem towarzyszyć, oraz mówi, że gra w tenisa.


***

No to do jutra. Dzwonię wieczorem do domu. Tosia mówi, żebym jej nie kontrolowała, że wszystko w porządku. Do szkoły wozi i ją, i Agatę Krzyś, mąż Uli. Sprytnie to dziewczynki wymyśliły. Jedne wagary, i już mają podwodę.


***

Głupia Justyna nie poszła na spotkanie. Mówi, że nie przywiązuje wagi do słów wstawionego faceta, a tym bardziej Angola.

Muflon. Uwielbiam muflony. To jest takie zwierzę, które żyje tylko na Cyprze. W połowie jest kozą, a w połowie baranem. Czy coś takiego. Jest w każdym razie gatunkiem endemicznym. To znaczy rzadkim i tylko tutaj. Ale ma słodkie obyczaje godowe. Co roku muflony robią sobie zebranie, wyszukują gruby dąb złotolistny (gatunek endemiczny) i rozpoczynają demokratyczne wybory przywódcy stada. Polecam u nas na prezydenta.

Samice zajmują miejsca na trybunach (wokół dębu). Nie wtrącają się. Samce biorą rozpęd i ze wszystkich sił walą łbem w pień. Który zemdleje, ten odpada. Który wytrzyma najdłużej, zaprasza samice do uczty żołędziowej i zostaje mężem każdej z nich i ojcem wszystkich przyszłych mufloniątek. Reszta musi poczekać do następnego roku, żeby nabrać sił albo rozumu i nie walić tak mocno w przyszłości. Muflony są dla nas nieustającym źródłem radości.

Na ludzkich mieszkańców tej wyspy coś z tego obyczaju przeszło. Na męskich przedstawicieli. Cypryjczyk nie zraża się ani pierwszą, ani drugą odmową. Próbuje dalej i robi to z przyjemnością. Może dlatego Cypryjczycy są, w przeciwieństwie do naszych statystycznych mężczyzn, radośni, uprzejmi, mili, sympatyczni oraz nie zważają na wiek samicy? Polubiłyśmy Cypryjczyków bardzo.

Zenon z Kition – stoik, założyciel szkoły stoickiej – popełnił samobójstwo na Cyprze. Próbował żyć zgodnie z rozumem i opanować namiętności. Nie dał rady przy Afrodycie.

Postanawiamy żyć w niezgodzie z rozumem i nie opanowując namiętności. Ale niestety Justyna nie daje się przekonać, że pierwszy krok to sprawdzić, czy Angol jednak jest w tej knajpie.


***

Hirek jest kapitalny. Po prostu strasznie miły. Zupełnie jak nie mężczyzna. Nie powiem, żeby mi się podobał, to dużo powiedziane. Gramy w tenisa. Wieczorem siedzi w tawernie na brzegu morza i zajadamy meze. Przy barze Grecy ustawiają instrumenty, prawdziwy Zorba zaczął śpiewać. Mam dreszcze w krzyżu. Ale ma głos! Hieronim nachyla się do mnie i mówi:

– Nie rozumiesz, co śpiewa, ale czujesz, że kocha.

Od tych słów Hirka też mnie dreszcz bierze. Czy ktoś mnie jeszcze będzie kochał? W życiu nie spotkałam mężczyzny, który by cokolwiek czuł. Na ogół oni czują, że myślą, a myślą, że czują. Nie dziwię się, że Shirley Valen się odnalazła w tej Grecji.

No, niech mi Niebieski teraz podskoczy! Jestem opalona jak diabli. Skóra mi się wygładziła od tej wody. Tańczę z Hirkiem, obejmuje mnie – o Boże, jak dawno mnie nikt nie obejmował! I mówi, że dawno nie spotkał tak wspaniałej kobiety. Jak ja.


***

Siedzimy z Justyną do późna w noc nad morzem. Jak jest pięknie! Gwiazdy wiszą nad nami takie przeczyste! I tu też na niebie jest Orion. Rozpoznaję go bezbłędnie bo Ula mi pokazała, u nas na wsi, jak wracałyśmy od niej troszeczkę po drinku. Był śnieg oraz mróz, stałyśmy przy płocie, było nam zimno, a na dodatek druga w nocy. Palcem wskazywała na niebo i mówiła: „Widzisz Oriona?” Podnosiłam głowę – gwiazdy widziałam, a Oriona ani widu, ani słychu. Po półgodzinnej penetracji nieba strasznie zmarzłyśmy, więc Ula poszła cichusieńko do domu po resztkę wódki, żeby nas rozgrzać, dopóki tego Oriona nie zobaczę.

Wypiłyśmy wódkę, rzeczywiście pogoda od razu inna, cieplutko, ale Oriona nie ma. A Ula palcem strzela po niebie i coraz bardziej zniecierpliwiona mówi: „O, tu głowa, tu ręce, tu pasek, a tu miecz”.

Patrzę i patrzę, czuję, jak mi kręgi szyjne wysiadają od tego patrzenia w górę, a tu ani paska, ani miecza.

– Do cholery! – Ula rzadko się denerwuje, i to był właśnie taki moment. – Patrz, ta jedna nad największą brzozą to głowa, te trzy w poprzek to pasek, a te do dołu to kutas!

Wtedy zobaczyłam Oriona w całej okazałości. No i teraz wisi tu nade mną, mimo że jestem tak daleko od domu! A hen na morzu światła kutrów. Łowią ośmiornice. Morze szumi cichusieńko, jesteśmy zupełnie same. I pachnie słodkawo-mdląco – mimo że jest zupełna noc. Życie jest piękne.


***

Rano dzwoni Hirek, czy nie zagrałabym w tenisa. To jest coraz bardziej przyjemny mężczyzna. Ale dzisiaj nie zagram. Idziemy z Justyną na daleką wycieczkę, żeby zobaczyć, jak wygląda prawdziwy Cypr. Co prawda mamy w pamięci ostrzeżenia przyjaciół, że na Cyprze jest niebezpiecznie, że mafia rosyjska, że południowcy itd., ale dawka adrenaliny dobrze nam zrobi. Będziemy uważać.

Po południu mamy już w nogach piętnaście kilometrów. Przeszłyśmy te kilometry brzegiem morza, omijając kolejne hotele, trafiłyśmy na zupełnie dzikie plaże. Ani pół człowieka, nawet bezpiecznego. Opalałyśmy się na golasa – co za szczęście, że do solarium w Kurdęczowie były dwa kilometry!

Teraz to już chcemy do domu. Jak najszybciej. Nie na własnych nogach. Marzymy o spotkaniu z niebezpiecznym tubylcem. Najlepiej w samochodzie. Niestety nikogo. Po dwóch godzinach ktoś życzliwie wskazuje nam miejsce przy szosie, gdzie rzekomo jest przystanek. Autobus, owszem, nadjeżdża, ale nie z tej strony. I nie jedzie tam, gdzie mieszkamy, tylko w kierunku przeciwnym. Machamy. Może będzie wiedział cokolwiek o ruchu w tę stronę.

Autobus się zatrzymuje. Kierowca krzyczy:

– Wsiadajcie!

Chcemy mu wytłumaczyć, że my w drugą stronę, ale w ogóle nie rozumie. Przecież nas chętnie zabierze! Jedzie w przeciwną stronę, ale będzie wracał, okazuje się. Więc wsiadamy. Rusza. W autobusie oprócz nas jakiś stareńki Cypryjczyk i stareńka Cypryjka. Kierowca autobusu – jadąc – odwraca się do nas i częstuje papierosami, drugą ręką włącza muzykę, poprawia obrazki, święty Krzysztof, patron podróży i kierowców, obok Matki Boskiej z Dzieciątkiem, koło kierownicy, odbiera telefon komórkowy, śmieje się, nogami wybija rytm, prowadzi głównie odwrócony w naszą stronę, a my siedzimy za nim. Słabo mi.

Ale autobus jedzie dość płynnie. Kierowca pozdrawia znajomych klaksonem, właściwie klaksoni bez przerwy. Bo jak wiemy od przewodniczki, wszyscy Cypryjczycy się znają. Na ślubie na przykład jest parę tysięcy osób. Każdy jest znajomym lub krewnym, lub znajomym krewnego. W czasie jazdy okazuje się, że kierowca ma dzisiaj urodziny i zrobimy mu największy prezent, jeżeli się pozwolimy zaprosić na świeżą ośmiornicę u jego znajomych w porcie. Niestety odmawiamy. Dotąd żałujemy.

Wieczorem do pokoju puka Hirek. Wynajął samochód i chciałby nas zabrać na prawdziwą kolację w pewne miejsce, gdzie nie ma turystów. Ale on już nie jest nieznajomy. Justyna mówi, żebym jechała sama, ona sobie poczyta. Chyba zwariowała! Nigdzie nie pojadę sama nawet z rdzennym Polakiem!

Półgodzinna jazda w ciemności, nad nami asterie.

Jamas – wita nas przy drzwiach właściciel.

Restauracja jest marna, jak bar mleczny głębokiego komunizmu. Ale za szkłem, w lodzie, poukładane zwierzęta morza: krewety z olbrzymimi wąsami, ośmiornice, ryby, kraby. Kelner zwraca się wyłącznie do Hirka. Cóż za przyjemne obyczaje.

Za chwilę na stół wjeżdżają pomidory, ogórki, awokado, karczochy (a jednak karczochy nas nie ominą!), sałata, oliwki, trzy olbrzymie półmiski z ośmiornicami i dwa, na których panoszy się ogromna ryba.

Hirek zachowuje się jak rdzenny Cypryjczyk. Nakłada nam na talerze, nie tylko nakłada, ale kroi i karmi. Serce karczocha, podzielone na trzy, wyborne. Przepyszny wieczór.

– Uważaj na ości, kochanie – mówi do mnie Hirek, a głos ma jak aksamit.

Justyna kopie mnie pod stołem. Kochanie?


***

Hirek wyjeżdża. Leci przez Londyn do Warszawy, bo dostał pilną wiadomość z firmy, że musi natychmiast być na miejscu. Przychodzi się pożegnać i pyta, czy nie poszłybyśmy z nim na krótki spacer nad morze. Justyna mówi, że właśnie idzie na basen i dziękuje bardzo. Ja mogę iść, a co mi tam. Przecież mnie nie zje. Hirek jest spokojny i przyjazny. Mówi, że nie chciałby się narzucać, ale czy możemy kontynuować znajomość. Pytam go, czy wie, ile mam lat i że jestem kobietą po przejściach. O latach wie, okazuje się. Pozwolili mu zajrzeć w mój paszport w recepcji.

Prosi o mój telefon. Błogosławię po raz kolejny Agnieszkę, że mi załatwiła telefon.

– Będę za tobą tęsknił – mówi.

Nie wiem, co się robi w takich wypadkach. Chyba robię się czerwona. Na miłość boską, jestem dorosłą kobietą, z prawie dorosłą córką!

– Nie bój się. Stałaś się dla mnie bardzo ważna. – Słyszę ten aksamit w głosie i serce mi bije szybciej. – Jesteś pierwszą kobietą, która mnie zainteresowała. Od kiedy odeszła ode mnie żona, naprawdę nie szukałem nowych znajomości.

Nie, takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach jednej Angielki, co ich napisała kilkaset. No, a potem normalnie mnie przytulił i pocałował. Chryste!


***

Wracam do pokoju jak na skrzydłach.

– Ty się zakochałaś – mówi Justyna, która nienawidzi basenu i chloru i kąpie się tylko w morzu.

Chyba zgłupiała.

Przecież nie zgłupiałam. Wieczorem idziemy posłuchać buzuki. Ledwie siadamy, Angol z kongresu lekarzy wsadza głowę w drzwi i natychmiast podbiega do stolika. Wita się z Justyną, jakby mnie tam nie było, siada i pyta, dlaczego nie przyszła. Justyna robi się czerwona, ha!

– Ja od paru dni chodzę tutaj wszędzie – mówi Angol – i cię szukam. Jutro wyjeżdżam do Londynu. Daj mi swój telefon. Proszę.

Kopię Justynę pod stołem. Co jej szkodzi? Justyna bez wielkiego przekonania daje mu wizytówkę. A on aż podskakuje! Afrodyto, jesteś wielka!

Wieczorem leżymy w łóżku. Pełnia jak diabli, nie możemy spać. W pokoju jasno, przez okno słychać szum morza. Pytam, dlaczego tak na odwal się do tego Angola, jak on taki miły.

– Ja nie mam złudzeń – mówi Justyna.

Głupia, głupia i po trzykroć głupia! Przecież są normalni mężczyźni na świecie, nawet w naszym wieku.


***

Rano telefon z Polski. Dzwoni Hirek. Czuję się, jakbym miała szesnaście lat! To niemożliwe! To możliwe. Już tęskni.


***

Coraz bardziej zbliżamy się do tego dnia, w którym trzeba będzie wsiąść w samolot. Justyna mi tłumaczy, że strach przed lataniem (Erica Jong) to strach przed seksem. O, jaka mądra. Jak Niebieski.

Ale przecież ja się nie boję seksu. Nie używam go po prostu. Pierwszy orgazm miałam w wieku lat dwudziestu, potem przerwa na małżeństwo, i oto przed czterdziestką akurat mi są potrzebne wiadomości na ten temat. Ona nie jest moją prawdziwą przyjaciółką.

Na plażę przypływa kuter motorowy. „Fly with us” – widzę napis na burcie. Ja się boję seksu? Zaraz Justynie udowodnię, że się nie boję! Włażę w wodę i macham do faceta.

How much?

Ten pounds!

O, nie, nie powstrzyma mnie nawet cena dwudziestu dolarów. Niech zobaczy. Złamię ten strach przed lataniem. Pakują mnie na kuter. Wkładają kapok. Zakładają pasy. Mam na nich wygodnie frunąć. Nie chcę!!! Za późno! Karabińczykami dopinają mnie do spadochronu. Błagam, nie!

Boże, przepraszam za wszystkie grzechy, niech Jola i ten od Joli mają szczęśliwe i dobre życie, żadnej ospy i śladu próchnicy! Niech ktoś się zajmie Tosią! Przysięgam, jeśli przeżyję, nigdy, przenigdy nie podniosę na nią głosu! Hirek, jesteś moim ostatnim dobrym wspomnieniem!

…Już lecę. Nie zorientowałam się nawet, że jestem w powietrzu. To nie ja do góry, tylko morze i wszystko obok morza poleciało w dół. Łódeczka jest coraz mniejsza, i plaża, i Justyna. Matko moja, jak to z góry wygląda! Fantastycznie, niesamowicie, kapitalnie! Trzymam się kurczowo lin i drę się na całe gardło:

– Boże, lecę! Lecę! Lecę!

Jakby nie wiedział. Czy to znaczy, że nie boję się seksu?


***

Gardło mam zdarte. Zupki zostawiłyśmy Robertowi. Wszystkie czterdzieści Justyny i moich dwadzieścia osiem. Już siedzimy w samolocie, chwytam Justynę za rękę. Samolot to zupełnie co innego. Bo taki spadochron za łódką na tych stu czy iluś tam metrach to pestka!

Kamieni mam, okazuje się, siedemnaście kilo. Siedemnaście kilo cypryjskiej ziemi wywożę do swojego kraju.


Miejsce żab jest na łąkach

W domu posprzątane jak nigdy przedtem. Obrazki, co ich jeszcze nie zdążyłam powiesić – powieszone. Tosia radosna jak dziecko. Borys radosny jak pies. Wychodzi nawet Mietek i miauczy. Za Mietkiem biegnie mały srebrny kotek. Jezu, następny kot?

Tosia bierze go na ręce.

– On miał być uśpiony, rozumiesz? Nie mogłam do tego dopuścić.

O, to już rozumiem, dlaczego taki porządek.

– To będzie mój kot. I będzie u mnie spał. I będzie miał u mnie kuwetę – mówi Tosia, i widzę, że po prostu mam dwa koty. – Dzwonił jakiś facet o dziwnym imieniu i pytał o ciebie. Chiromanta, czy coś takiego. Powiedziałam, że będziesz późnym wieczorem.

Cudownie, że mamy dwa kotki! To fantastyczny pomysł! Mietkowi będzie weselej!

Srebrny kotek już ma imię. Nazywa się Zaraz. Tosia go przyniosła dwa tygodnie temu. Nie miał imienia i nie miał, bo się zastanawiała, jak go nazwać. Wreszcie wychyliła głowę przez okno i krzyknęła do Agaty:

– Jak ma się nazywać mój kotek?

A Agata odkrzyknęła:

– Zaraz, mamo, rozmawiam z Tosią. Co mówiłaś?

Tosia uznała to za świetne imię. Właściwie kotek miał szczęście, że nie nazywa się inaczej.

O dziesiątej wieczorem telefon. Mamo moja najukochańsza! On się chce ze mną natychmiast zobaczyć – najlepiej jutro! Niestety nie może, bo dzwoni ze Szwajcarii. Przyjeżdża za dwa tygodnie we wtorek i czy już mogę sobie zarezerwować środę, żeby iść z nim na kolację! To jakiś cud!

Umawiam się na środę. Mam trochę czasu na schudnięcie. Może zmieszczę się w jedyną ładną spódnicę, co ją mam od trzech lat. Co ją kupiłam trzy lata temu i miała być jak znalazł, kiedy schudnę. Jeszcze jej nie nosiłam. Jednak trzeba było pojechać do Kurdęczowa i tam się pomęczyć!

Ale znowu w Kurdęczowie nie spotkałabym Hirka.

Życie jest wonderful! Ula krzyczy z okna, żebym do niej przyszła. Wchodzę, a tam, nie wierzę własnym oczom, skołtunione biedne bydlątko – wygląda jak szczur długowłosy, którego ktoś przeciągnął przez wyżymaczkę. Ma szary, sfilcowany kołtun na grzbiecie i jest kotem persem, po jednej pani, co umarła. Mańka w tym maczała ręce, ani chybi.

Mam rację. Nawet nie mówię Uli o Hirku, bo to stworzenie wymaga natychmiastowej interwencji. Proponuję Uli, żeby wymoczyła tego kotka w fasoli.


Droga Redakcjo,

co się robi domowym sposobem ze sfilcowanymi swetrami?


Droga Pani,

proszę na noc namoczyć w wodzie fasolę, rano włożyć do miski z wodą po fasoli sweter, po trzech godzinach wypłukać w ciepłej wodzie, strzepnąć, rozłożyć itd.


Ula nie chce moczyć kota i suszyć go w stanie rozłożonym. A to jedyny sposób, który znam. Potem sobie przypominamy, że przecież ostatecznie Mańka jest weterynarzem. Dzwonimy. Mańka rozkosznie mówi, że persy są pokołtunione, jak ich się nie czesze, i żeby jutro Ula przyjechała na golenie. Że przecież skąd ona mogła wiedzieć, jak ten kot pers wygląda, skoro go nawet nie widziała, tylko koleżance podała adres Uli, bo wie, że Ula ma dobre serce.

Ula jest przerażona. Zawsze twierdziła, że tylko idioci trzymają więcej niż jednego kota. Potem jednak łaskawie rzuca na mnie okiem i stwierdza, że nigdy w życiu tak dobrze nie wyglądałam.

– Mam nadzieję, że się nie zakochałaś – mówi i śmieje się.

Ula uważa, że po doświadczeniach z tym od Joli, którego niespecjalnie lubiła, powinnam odpocząć i zobaczyć, co się dzieje na świecie, zanim znów w coś popadnę.

Oczywiście, że się nie zakochałam! Ale nie mówię o Hirku. Mam nadzieję, że go wkrótce pozna.

Na noc wkładam dres, ale już nie nakrywam kołdry i śpiwora kocem. Idzie wiosna! Zresztą dwa koty grzeją bardziej niż jeden. Dwa razy bardziej. Mietek śpi na mojej głowie, Zaraz wtula się w Borysa, który śpi na łóżku. To strasznie niehigieniczne.


***

Znowu zdarzyło się dużo rzeczy. Wczoraj nowy kot Uli otrzymał niechcący imię. To jest dostojny kot, choć po goleniu też składał się głównie z kołtuna i strachu. Mańka wycięła prawie całe futro z trzech nóg (tylnych i jednej przedniej) i brzucha. Kot pod spodem był różowawy jak mięso z kaczki. Niemniej ogon, łeb i jedna przednia łapa prezentowały się dumnie. Jacek patrzył na razie z wyższością na pałętające się po jego terenie stworzenie podobne do częściowo ubranego w futro szczura. Po kąpieli okazało się, że reszta koto-szczuro-kaczki jest srebrzystoszara. Ula wyczesała głowę, nogę i ogon persa i wszyscy zaczęli się zastanawiać, jakie imię pasowałoby do tego stworzenia. Minęło parę dni, na różowym ciałku pojawiała się zapowiedź sierści, a bezimienny kot już nie reagował na wszystkich krótkim prych, prych.

Mleko przynosi Uli co drugi dzień pani od jajek. To jest sympatyczna pani, która ma ostatnią we wsi krowę. W dniu, kiedy kot pers dostał imię, pani Stasia wołała przed bramą na Ulę, że oto mleko, mleko! Ula z kotem na rękach wyszła do furtki w marcowym słońcu. Kot błyszczał, owłosiona łapa zwisała luźno z dłoni Uli, puszysty ogon lekko kiwał się w takt jej kroków, a bystre, czarne, okrągłe oczy patrzyły prosto na panią Stasię.

– Ojej, pani Ulu. Ojej, jaki piękny kotek! – krzyknęła pani Stasia i podała przez sztachety butelkę po coli wypełnioną prawdziwym krowim mlekiem.

Ula odstawiła kota na ziemię i wyciągnęła rękę. Kot wyprężył różowy grzbiecik i trzema gołymi łapkami oraz jedną owłosioną zadreptał koło łydek Uli.

– Ojej, pani Ulu, ojej – jęknęła zdjęta nagłym obrzydzeniem pani Stasia.

W ten oto prosty sposób kot dostał imię na własność.

Ale to nie wszystko. Przybył następny kotek do Uli. Tego trzeciego położył na podołku Uli jej mąż i powiedział:

– Zobacz, on patrzy tak, jakby krzyczał: ratunku!

Ratunek jest cały bialutki jak kwiat wiśni. Od tego czasu nie słyszałam, żeby Ula twierdziła, że tylko idioci mają więcej niż dwa koty.

Dzwonił Hirek sześć razy, że tęskni.


***

Zaraz zrobił kupę koło kominka.

Wstaję rano i wchodzę do pokoju Tosi. O mało się nie przewracam. Jedna ściana pomalowana na niebiesko, druga na zielono. Od belek w suficie wiszą na żyłkach rybki. Nad łóżkiem Tosi plakat „Nirvany” z żałobnym czarnym napisem. W środku napisu brzydkie słowo.

Budzę Tosię i każę jej natychmiast sprzątnąć kupę Zaraza.

– Zaraz – mówi Tosia.

Zaraz wskakuje na łóżko i pakuje jej łapę do oka. Tosia się zrywa.

– Oddam kota, jeśli nie będziesz po nim sprzątać. Na temat pokoju porozmawiamy później. Musisz to zlikwidować.

No i doczekałam się. A mówiła mi Ula, żeby nigdy dwóch rzeczy naraz nie załatwiać!

– To jest mój pokój! – krzyczy Tosia. – Powiedziałaś, że mogę w nim mieć tak, jak chcę! A kupa jest na pewno Mietka! A Mietek jest twoją kotką! Nie dotrzymujesz słowa! Idę do szkoły i nie mogę być zdenerwowana! Wystarczająco mnie tam denerwują!

Sprzątam kupę. Mam to szczęście, że nie idę do szkoły. Jadę do redakcji po listy.


***

Czy to możliwe, żeby się zakochać w tym wieku w jakimś nieznajomym, lekko siwiejącym mężczyźnie? Czy ta kobieta, która od niego odeszła, nie miała oczu? Dlaczego baby nie doceniają tego, co jest tuż-tuż? Niektóre oczywiście?


***

Jadę do pracy. Ciekawa jestem, czy Niebieski napisał. Po moim ostatnim liście nie powinien już więcej siąść do komputera. Jest!


Droga Pani,

otóż to! Odsłoniła się pani! Bardzo jasno widzę, że boi się pani jakichkolwiek uczuć wobec mężczyzn, poza oczywiście uczuciem pewnej złości, którą są przesycone listy od pani. Ciekaw jestem, dlaczego zdradzonym kobietom odpowiada pani w tak właściwy, miły, sympatyczny sposób, a dla mężczyzn w tej samej sytuacji ma pani tylko wyuczone kazanie, zgole w swej treści niemile… Polecam literaturę, która może lekko poprawić pani charakter, choć nie sądzę, żeby to było możliwe.


I tu, idiota, spis książek mi przesyła.


Co do pani kąśliwych uwag o czytaniu książek przez mężczyzn chcę zapytać, czy wie pani, ile par bliźniaków wychowała Ania z Zielonego Wzgórza, zanim trafiła do Maryli? Ha!

A teraz gwoli drobnego sprostowania. Pisze pani o przeniesieniu, mając na myśli termin projekcja. Proszę zajrzeć do słownika terminów psychologicznych, zanim następnym razem zabierze się pani do pouczania ludzi inteligentnych, wykształconych i błyskotliwych.

PS. Czy pani jest brunetką, czy blondynką?


A co cię to obchodzi. Niebieski? Widać, że jesteś niezrealizowany. Rozejrzyj się wokół. Niebieski! Jest piękna wiosna, może jeszcze nie jest tak rozkosznie ciepło jak na Cyprze, ale będzie. Niebieski, będzie! Na pewno ci się tym razem powiedzie w życiu, spotkasz kobietę, którą będziesz kochał, a nie zaniedbywał. Nie trać nadziei!


***

Podlewam ogródek. Po raz pierwszy w tym roku. Wyjrzało słońce i prawie jest ciepło. Lałam tę wodę na ulubione przyszłe marcinki, a tu nagle spod nich jak nie wyskoczy ropucha!

– Ojej, ropucha! – krzyknęłam, nie zważając na sąsiadów siedzących nieopodal oraz Grześka, którego zawsze miałam za przyjaciela. Do tego momentu.

– Bujaj się, to nie ropucha, to lusterko! – odkrzyknął głos męski. I śmiech tubalny oraz również damski poniósł się przez marcinki, trawę, zieleniejące brzozy.

A ja się zagotowałam w milczeniu z tą wodą w ręku. No bo jakże to tak? Tak po świńsku?

A potem usiedliśmy wszyscy w domu i dokładnie przeanalizowaliśmy sprawę. I okazało się, że obrazki z przeszłości nas, kobiety, ścigają. Bajeczki, jakimi byłyśmy karmione. Dziewczynka pochyla się nad żabką i całuje ją w pyszczysko? I wszystko jest lepiej? To wieczne marzenie i iluzja spowodowały wyraźny podział. I Ula, i ja twierdziłyśmy, że iluzją oczywiście nie jest młoda dziewczyna nachylająca się wdzięcznie nad ropuchą. Iluzją jest dalszy ciąg. Całowanie żaby ma nam, kobietom, uświadomić, że warto. Warto szukać żab (czy innych straszydeł), bo jeśli będziemy wytrwałe, w końcu z jakiejś żaby wyskoczy królewicz. Ula się ze mną zgodziła, choć statystycznie rzecz biorąc, różni się od kobiet normalnych, bo jest szczęśliwą mężatką.

Ale wspólnie z Ulą ustaliłyśmy: ona (ta iluzja) miała w nas od maleńkości zakodować, że jeśli będziemy cierpliwe, zostaniemy nagrodzone. Ma nam, kobietom, uprzytomnić, że nasze życie to szukanie królewicza i każde straszydło takim królewiczem właśnie się okaże. I nabierają nas na tę bajkę. Już wianuszek zdjęty, a my w zapamiętaniu pochylamy się z czcią nad żabą. To nie szkodzi, że na razie żaba (czyli ten przyszły królewicz) ma dla nas mało czasu. To nie szkodzi, że wkrótce (po ślubie) będzie miał dla nas znacznie mniej czasu.

Bajka o całowaniu tak nam weszła w krew, że całujemy, a żaba chwilowo zajęta jest nową zabawką – telefonem komórkowym, samochodem, motorem – więc jeszcze nie ma czasu się zamienić. Ale my przecież pod tą zielonkawą skórką widzimy barczyste ramiona, które uchronią nas przed złym światem. Wyłupiaste oczy zmieniają się w oczy zamglone od pożądania i obietnicy wielkiej miłości. A łapki, te wdzięczne, zdolne do skoków łapki, jeszcze się nam nie kojarzą z odskokiem ku innej pani, tylko ze sportami wodnymi. O seksie nie wspomnę. Czasem, znudzone oczekiwaniem, mniej wytrwałe istoty rodzaju żeńskiego odstawiają taką żabę. Jeśli są oczytane, to krzykną: „Król jest nagi!”, co oznacza „Przecież to żaba!” Niestety, ta wiedza opuszcza nas przy następnym strumieniu, gdzie następne pokraczne stworzenie wabi nas swoją brzydotą. A przynajmniej mnie opuszcza. Owszem, tamto to na pewno była żaba, ale to? To na pewno będzie królewicz!

Zaczynamy całą zabawę od początku.

Co sobie robimy, dowiadujemy się od razu albo po jakimś czasie. Co zaś robimy Bogu ducha winnej żabie? Zamykamy ją w mieszkanku, a ona lubi wolność podmokłych łąk. Tak długo wpatrujemy się w jej żabie oczka, aż biedna żaba nie ma wyjścia. Co stanie przed lustrem, to widzi w łapie berło królewskie, a korona się na oczy zsuwa. I żaba innym okiem na nas spoziera. A może jej się więcej od życia należy? Może królewna jakaś czeka? Jednym słowem, biednej żabie się przewraca w głowie i już nie bierze kredytu na nissana, ale widzi się w kabriolecie, koniecznie czerwonym. Już niestety nie z nami, ale z królową blond, może to być Miss Polonia czy jakaś inna, byleby utytułowana. Jak Jola. Manager. A my utytułowane jesteśmy nie generalnie, tylko jednostkowo.

Tak więc ukrzywdziłyśmy siebie, ukrzywdziłyśmy żabę, ukrzywdzamy pośrednio inne dziewczyny, które upewniłyśmy co do prawdziwości naszego królewicza. Na przykład Jolę. Jej się nie udało, bo nie dość całowała! – myśli w skrytości ducha następczyni nasza, też wyhodowana na bajce o żabce i królewiczu. Ja mu pokażę, co znaczy prawdziwe uczucie! Ona go nigdy nie rozumiała. Przy mnie zapomni… przy mnie się odnajdzie… ze mną… itd.

Krzyś i Grzesiek nie zgadzali się z nami. Ale przypomnę, że jeden ma czerwony samochód, a drugi nissana. Może się poczuli urażeni. Ten Grzesiek wstrętny, co chciał mnie zdenerwować, uświadomił mi tylko tyle, że należy z zadumą pochylić głowę nad dziewczynką całującą płaza, której wgrywa się jak na twardy dysk przyszły scenariusz jej poczynań. Ona niewinna. Nie rzucę się na te biedne stworzenia wodno-lądowe z nienawiścią. Mają takie samo prawo do życia jak ja. Ale nie dam sobie zamydlić oczu. Żaba jest żabą i żabą pozostanie. Owszem, kilka etapów rozwoju przechodzi, ale od kijanki do monarchii daleko. Odarte ze złudzeń, musimy spojrzeć prawdzie w oczy i porzucić całowanie zimnokrwistych. To znaczy ja, nie Ula, bo ona ma dobrego męża.

Cóż za ulga. Miejsce żab jest na łąkach. A ja, być może, spotkałam mężczyznę bez zielonej zimnej skórki. Bez ukrytego królewicza w środku. A co z resztą świata i innymi dziewczynkami? I co jest lepsze właściwie: całowanie żaby czy całowanie królewicza? A jeśli królewicz, jak w przypadku mojego Eksia, okaże się ropuchem?

Takie to miłe popołudnie spędziliśmy u mnie w domu. I to niech Grzesiek się buja. Lusterko – też mi coś!


***

Z powodu wiosny chyba zatraciłam nieco poczucie rzeczywistości. W drodze powrotnej robię porządne zakupy. Pomarańczki – dwa kilo, mandarynki, jabłuszka, chleb pyszny baltonowski, masełeńko świeżuchne, serek brie i camembert, i mozzarella, i edamski, i dwa kilogramy ziemniaków, i sałata, i buraczki, i pekińska. Lodówka wymieciona do czysta, jeszcze zatrzymuję się w mięsnym, a na samym dworcu, w „Remie”, kupuję cztery soki i dwa wina białe, bo Ula z Krzysiem przyjdą wieczorem. Z „Remy” już nie mogę wyjść. Oddaję przy kasie dwa słoiki ze szparagami, ale przypominam sobie, że nie mam cukru. Jest tego ze dwadzieścia sześć kilo. Ledwo doczołguję się do kolejki.

W przejściu do stacji na tym cholernym Dworcu Centralnym w centrum Europy stoi paru agresywnych facetów. Chyba są naćpani. Moje ręce już ciągną się za mną, czy ja zwariowałam, żeby tak daleko mieszkać? Do kolejki chyba nie dojdę, bo się boję. Grupka ludzi stoi przy kasach i próbuje interweniować. To znaczy krzyczą na kasjerkę.

Szlag mnie trafia. Wydaje mi się, że podwijam ręce, żeby się tak nie brudziły, zakupy ważą już pięćdziesiąt kilo, i ostro pytam, gdzie jest policja. Policja jest na posterunku przy peronach. Nikt się nie kwapi, więc padło na mnie. Torby wyrywają mi ręce ze stawów. Przystaję co chwilę i na pewno na ten pociąg nie zdążę.

Wreszcie docieram do posterunku. Grube metalowe drzwi zamknięte. Pukam. Nic. Walę. Nic. Walę z całej siły. Nic. Odstawiam torby – jedna nie wytrzymuje – ta z sokami. Szukam kluczy i tymi kluczami walę jeszcze mocniej. Drzwi się uchylają. Soki wytaczają się z pękniętej torby. Przez szparkę i wewnętrzną kratę widzę młodziutkiego policjanta. Przerażony. Grzecznie pytam, czy może by ze mną się udał na dworzec WKD, bo ktoś rozrabia. Patrzy na mnie bezradnie. Jemu się wydaje, że ja rozrabiam.

– Ale nas jest tu trzech. Ja nie mogę, a kolegów nie ma.

– A mogę wiedzieć, gdzie są? – warczę.

– No, na bójce.

Wkładam soki do siatki z camembertem, kapustą pekińską, serem żółtym, pomarańczami, serem edamskim i ziemniakami. Mój instynkt społeczny wyraźnie zanika. Mam wrażenie, że ręce i tak zostały przy posterunku.

Pociągu nie ma, ludzi nie ma, naćpanych nie ma. Czekam następną godzinę. Przy wsiadaniu do kolejki pęka druga siatka. Ktoś mi pomaga zebrać ziemniaki, kapustę, pomarańcze itd. Zdejmuję kurtkę i ładuję to wszystko do kurtki, wiążę rękawy, żeby się nie wysypało. Teraz wyglądam jak kobieta z głębokiej wsi w początkach komunizmu. Brakuje mi kartonowej brązowej walizeczki przewiązanej sznurkiem. I dużego kartonu z żywymi kurczątkami.

Żółtymi.

Ledwo wchodzę do domu – telefon. Rzucam w sionce siaty oraz kurtkę z zakupami. Ziemniaki i pomarańcze się wysypują.

Zgadnijcie, kto dzwoni. Nie mama i nie tata. On. Czy dalej oczy mam takie świetliste i usta takie spragnione. Że nie sądził, że go coś takiego jeszcze spotka w życiu. Liczy godziny do naszego spotkania w przyszłą środę.

Życie jest piękne.

Wracam do sionki.

Borys, Mietek i Zaraz dobrały się do mięska. Odkrawam im po kawałku wołowiny. Niech mają! Zrobię sobie herbatę i zapalę. Niech mam. Odpiszę na listy, a potem zajmę się szukaniem odpowiedzi na pytania, co z randką w wieku dojrzałym. Córki Uli mają pisma kobiece. I młodzieżowe. Przecież Ja w ogóle nie wiem, co się teraz nosi oraz jak się człowiek powinien zachowywać. I odpiszę Niebieskiemu, niech ma. Potem. Teraz się wezmę do innych listów.

Загрузка...