CZĘŚĆ DRUGA. Z SOUTHAMPTON DO FOYNES

ROZDZIAŁ 6

Kiedy pociąg jechał przez sosnowe lasy hrabstwa Surrey w kierunku Southampton, Elizabeth Oxenford, siostra Margaret, złożyła szokujące oświadczenie.

Rodzina Oxenford podróżowała specjalnym wagonem zarezerwowanym dla pasażerów Clippera. Margaret stała samotnie w końcu wagonu i wyglądała przez okno. Jej nastrój oscylował między czarną rozpaczą a rosnącym podnieceniem. Była wściekła i przygnębiona, ponieważ opuszczała ojczyznę w chwili potrzeby, ale jednocześnie nie mogła ukryć podekscytowania wywołanego perspektywą podróży do Ameryki.

Elizabeth odłączyła się od rodziny i podeszła do niej z poważną miną.

– Kocham cię, Margaret – powiedziała po chwili wahania.

Margaret ogarnęło wzruszenie. Przez ostatnich kilka lat, niemal od momentu, kiedy stały się na tyle dorosłe, by śledzić toczącą się bez chwili przerwy na całym świecie bitwę idei, miały niemal dokładnie przeciwstawne poglądy, co odstręczyło je nieco od siebie, ale Margaret bardzo brakowało bliskości siostry i boleśnie odczuwała coraz wyraźniej dochodzącą do głosu obcość. Byłoby wspaniale, gdyby mogły znowu zostać przyjaciółkami.

– Ja też cię kocham – odparła i objęła mocno siostrę.

– Nie lecę z wami do Ameryki – oświadczyła Elizabeth.

Margaret zaniemówiła z wrażenia.

– Jak chcesz to zrobić? – wykrztusiła z trudem.

– Po prostu powiem matce i ojcu, że zmieniłam zdanie. Nie mogą mnie do niczego zmusić, bo mam już ponad dwadzieścia jeden lat.

Margaret nie była pewna, czy to wystarczy, ale nie powiedziała o tym siostrze, gdyż chciała jej zadać mnóstwo pytań.

– Dokąd pojedziesz?

– Do Niemiec.

– Ależ, Elizabeth! – wykrzyknęła Margaret z przerażeniem. – Zabiją cię!

– Musisz wiedzieć, że nie tylko socjaliści są gotowi zginąć za ideę – odparła wyzywającym tonem Elizabeth.

– Ale żeby za nazizm…

– Nie chodzi tylko o faszyzm – przerwała jej Elizabeth z dziwnym błyskiem w oku. – To dotyczy wszystkich czystych rasowo białych ludzi, którym grozi zduszenie przez czarnuchów i mieszańców. Chodzi o całą ludzkość!

Margaret była wstrząśnięta. Nie dość, że mogła utracić siostrę, to jeszcze dla tak wstrętnej idei! Nie miała jednak zamiaru wdawać się w dyskusje o polityce; jedyne, co ją teraz interesowało, to bezpieczeństwo siostry.

– Z czego będziesz żyć? – zapytała.

– Mam swoje pieniądze.

Margaret przypomniała sobie, że z chwilą ukończenia dwudziestu jeden lat każda z nich miała otrzymać swoją część spadku po ich dziadku. Nie było tego wiele, ale powinno wystarczyć na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb.

Nagle przypomniała sobie o czymś.

– Przecież twój bagaż poleci do Nowego Jorku!

– Wypchałam walizki starymi obrusami. Swoje rzeczy spakowałam do toreb i wysłałam za granicę już w poniedziałek.

Margaret nie posiadała się ze zdumienia. Elizabeth przygotowała wszystko z najdrobniejszymi szczegółami i zrealizowała swój plan w całkowitej tajemnicy. W porównaniu z tym jej własna ucieczka wydawała się żałosna i niepoważna. Podczas kiedy ja siedziałam jak idiotka zamknięta w pokoju, ona wysyłała bagaż i zajmowała się przygotowaniami – pomyślała z goryczą. Oczywiście Elizabeth, w przeciwieństwie do niej, skończyła już dwadzieścia jeden lat, ale to nie miało większego znaczenia; najważniejszy był pomysł i jego sprawna realizacja. Margaret czuła się zawstydzona tym, że jej siostra, o tyle głupsza i tak niewłaściwie rozumująca, jeżeli chodziło o politykę, zachowała się o tyle inteligentniej od niej.

Nagle uświadomiła sobie, że będzie jej bardzo brakowało Elizabeth. Choć nie przyjaźniły się już tak jak kiedyś, to jednak zawsze były blisko siebie. Co prawda większość czasu spędzały na kłótniach i wyśmiewaniu swoich poglądów, ale za tym również będzie bardzo tęsknić. Ponadto, wciąż stanowiły dla siebie oparcie w trudnych chwilach. Elizabeth zawsze miała bardzo bolesne menstruacje, i wtedy Margaret kładła ją do łóżka, otulała ciepło, po czym przynosiła filiżankę gorącej czekolady i egzemplarz Picture Post. Kiedy zginął Ian, Elizabeth bardzo to przeżyła, choć nigdy nie podzielała jego poglądów. Pomogła siostrze przetrwać najtrudniejsze dni zaraz po jego śmierci.

– Będzie mi ciebie ogromnie brakować – szepnęła Margaret przez łzy.

– Tylko nie urządzaj żadnej sceny! Nie chcę, żeby się czegoś domyślili.

Margaret zdołała jakoś nad sobą zapanować.

– Kiedy im powiesz?

– W ostatniej chwili. Dasz radę zachowywać się normalnie do tego czasu?

– Chyba tak. – Udało jej się uśmiechnąć. – Będę dla ciebie tak samo okropna jak zawsze.

– Och, Margaret! – Elizabeth z trudem powstrzymywała cisnące jej się do oczu łzy. – Idź i porozmawiaj z nimi. Muszę się trochę uspokoić.

Margaret uścisnęła mocno dłoń siostry, po czym wróciła na miejsce.

Matka przeglądała najnowszy numer Vogue, czytając ojcu niektóre fragmenty, zupełnie nie zrażona jego całkowitym brakiem zainteresowania.

– „Wracają do łask koronki…” Nie zauważyłam, a ty? – dodała od siebie. Brak odpowiedzi bynajmniej jej nie zniechęcił. – „Najmodniejszym kolorem jest obecnie biel.” Szczerze mówiąc, wcale nie jestem tym zachwycona. W białym wyglądam bardzo blado.

Na twarzy ojca gościł obrzydliwy wyraz zadowolenia. Margaret doskonale zdawała sobie sprawę, że ojciec jest zachwycony tym, iż udało mu się zdusić jej bunt i utrzymać nad nią rodzicielską władzę. Nie wiedział jednak, że jego starsza córka przygotowała bombę z opóźnionym zapłonem.

Czy Elizabeth uda się postawić na swoim? Co innego było otworzyć serce przed siostrą, a co innego powiedzieć o wszystkim ojcu. Kto wie, czy w ostatniej chwili nie opuści jej odwaga. Margaret także miała zamiar stawić mu otwarcie czoło, ale w końcu stchórzyła i zrezygnowała z tego zamiaru.

Zresztą nawet jeżeli Elizabeth poinformuje ojca o swoim postanowieniu, to wcale nie jest pewne, czy uda jej się wprowadzić je w życie, nawet mimo to, że skończyła już dwadzieścia jeden lat i dysponowała własnymi pieniędzmi. Ojciec był ogromnie uparty; wszystko musiało zawsze dziać się zgodnie z jego wolą. Z pewnością wynajdzie wszelkie możliwe przeszkody. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, że jego córka postanowiła przyłączyć się do faszystów, ale wścieknie się, że Elizabeth nie chce się podporządkować jego planom dotyczącym całej rodziny.

Margaret przeżyła już wiele podobnych spięć z ojcem. Uniósł się gniewem na wiadomość o tym, że bez jego wiedzy i zgody nauczyła się prowadzić samochód, a kiedy dowiedział się, że była na spotkaniu z Marią Stopes, kontrowersyjną pionierką antykoncepcji, o mało nie padł rażony apopleksją. Udało jej się wtedy dopiąć celu wyłącznie dlatego, że postawiła go przed faktem dokonanym. Nigdy jednak nie potrafiła zwyciężyć w otwartym konflikcie. Kiedy miała szesnaście lat, nie zgodził się na to, by spędziła wakacje na obozie wędrownym wraz z kuzynką Catherine i kilkoma przyjaciółmi, mimo że całe przedsięwzięcie organizował pastor przy pomocy swojej żony. Nie podobało mu się, że będą tam zarówno chłopcy, jak dziewczęta. Największą bitwę Margaret stoczyła w sprawie szkoły. Błagała i prosiła, krzyczała, szlochała i rozpaczała, ale ojciec trwał w zaciętym uporze.

– Posyłanie dziewcząt do szkoły nie ma najmniejszego sensu – stwierdził. – I tak zaraz potem wychodzą za mąż.

Ale chyba nie może wiecznie pomiatać swymi dziećmi, prawda?

Margaret ogarnął niepokój. Żeby zająć się czymkolwiek, wstała i zaczęła przechadzać się wzdłuż wagonu. Większość spośród pozostałych pasażerów Clippera zdawała się podzielać jej nastrój. Podczas wsiadania do pociągu na dworcu Waterloo było wiele śmiechu i rozmów; wybuchło małe zamieszanie w związku z ogromnym kufrem matki, który wielokrotnie przekraczał dopuszczalny limit wagi, ale ponieważ lady Oxenford nie chciała przyjąć do wiadomości żadnych uwag personelu Pan American, w końcu pozwolono jej go zabrać. Młody człowiek w mundurze odebrał od nich bilety i zaprowadził ich do specjalnego wagonu. Jednak wkrótce po opuszczeniu Londynu rozmowy ucichły, jakby każdy z podróżnych pragnął w milczeniu pożegnać się z krajem, którego mógł już nigdy nie zobaczyć.

Wśród pasażerów znajdowała się słynna amerykańska gwiazda filmowa, co częściowo tłumaczyło nastrój odświętnego podniecenia, jaki towarzyszył wyruszaniu z dworca. Nazywała się Lulu Bell. Percy siedział teraz obok niej rozmawiając z nią tak, jakby znał ją całe życie. Margaret również chętnie zamieniłaby kilka słów z aktorką, ale brakowało jej odwagi, by tak po prostu podejść do niej i zacząć rozmowę. Percy miał znacznie więcej tupetu.

Lulu Bell w naturze wyglądała znacznie poważniej niż na ekranie. Margaret przypuszczała, że zbliża się już do czterdziestki, choć nadal odtwarzała głównie role panienek wchodzących dopiero do towarzystwa oraz młodych żon. Nie zmieniało to w niczym faktu, że była ładna. Nieduża i bardzo energiczna kojarzyła się Margaret z jakimś małym ptaszkiem, na przykład wróblem albo strzyżykiem.

Margaret uśmiechnęła się do niej, a Lulu powiedziała:

– Pani młodszy brat znakomicie mnie zabawia.

– Mam nadzieję, że jest grzeczny – odparła Margaret.

– O, tak. Właśnie opowiadał mi o waszej prababce, Racheli Fishbein. – Lulu spoważniała, jakby mówiła o jakimś heroicznym czynie. – To musiała być wspaniała kobieta!

Margaret poczuła zakłopotanie. Percy miał paskudny zwyczaj opowiadania różnych kłamstw zupełnie obcym ludziom. Co on nagadał tej nieszczęsnej kobiecie? Na wszelki wypadek uśmiechnęła się niezobowiązująco – nauczyła się tej sztuczki od matki – i odwróciła spojrzenie.

Percy zawsze przejawiał skłonność do figli, ale ostatnio zaczął stawać się wręcz bezczelny. Urósł, głos wyraźnie mu się pogłębił, a niewinne do tej pory żarty coraz częściej graniczyły niebezpiecznie blisko z ordynarnymi wybrykami. Wciąż jeszcze bał się ojca i ważył się na to, aby przeciwstawić się mu wyłącznie wtedy, kiedy czuł wsparcie Margaret, lecz nie ulegało żadnej wątpliwości, że wielkimi krokami zbliżał się dzień, gdy otwarcie wypowie posłuszeństwo. Jak na to zareaguje ojciec? Czy uda mu się podporządkować sobie syna równie łatwo, jak uczynił to z córkami? Margaret przypuszczała, iż w tym przypadku sytuacja może rozwinąć się w nieco odmienny sposób.

W drugim końcu wagonu siedziała tajemnicza postać, która wydawała jej się jakby znajoma. Wysoki mężczyzna o płonących oczach wyróżniał się spośród dobrze ubranych i odżywionych współtowarzyszy podróży, ponieważ był chudy jak śmierć i miał na sobie wyświechtany garnitur z grubego, taniego materiału. Włosy na jego czaszce były ostrzyżone bardzo krótko, jak u więźnia. Wydawał się czujny i zaniepokojony.

Spojrzał na nią akurat wtedy, kiedy mu się przypatrywała, i wreszcie go sobie skojarzyła. Nigdy się nie spotkali, ale widziała jego zdjęcie w gazetach: Nazywał się Carl Hartmann, był niemieckim socjalistą i naukowcem. Postanowiwszy wziąć przykład z brata usiadła naprzeciwko chudego mężczyzny i przedstawiła się. Jako zażarty oponent Hitlera, Hartmann zyskał w oczach młodych ludzi podobnych do Margaret opinię bohatera. Mniej więcej rok temu wszelki słuch o nim zaginął i wszyscy obawiali się już najgorszego. Margaret przypuszczała, że dopiero teraz udało mu się uciec z Niemiec. Wyglądał jak człowiek, który przeszedł przez piekło.

– Cały świat niepokoił się pańskim losem – powiedziała do niego.

Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem, lecz poprawnie.

– Umieszczono mnie w areszcie domowym, ale pozwolono kontynuować badania naukowe.

– A potem?

– Potem uciekłem – odparł po prostu. – Zna pani mojego przyjaciela, barona Gabona? – zapytał, wskazując siedzącego przy nim mężczyznę.

Margaret słyszała o nim. Philippe Gabon był francuskim bankierem wykorzystującym swoją fortunę do propagowania żydowskich idei, w tym syjonizmu, co raczej nie przysparzało mu zwolenników w brytyjskim rządzie. Większość czasu spędzał podróżując po świecie i starając się przekonać władze różnych krajów, by zechciały przyjąć do siebie żydowskich uciekinierów z Niemiec. Był nieduży i korpulentny, miał schludnie przystrzyżoną brodę, elegancki czarny garnitur, szarą kamizelkę i srebrny krawat. Margaret sądziła, że to on zapłacił za bilet Hartmanna. Uścisnęła mu rękę i ponownie skierowała uwagę na uczonego.

– Gazety nic nie pisały o pańskiej ucieczce.

– Staramy się utrzymać ją w tajemnicy, dopóki Carl nie opuści Europy – wyjaśnił baron.

Zabrzmiało to złowieszczo; wyglądało na to, że naziści nie zrezygnowali z dostania go w swoje ręce.

– Co pan będzie robił w Ameryce? – zapytała Margaret.

– Podejmę pracę na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Princeton – odparł Hartmann. Przez jego twarz przemknął wyraz goryczy. – Nie chciałem opuszczać ojczyzny, ale gdybym został, moja praca mogłaby się przyczynić do zwycięstwa nazistów.

Margaret nie miała pojęcia, czym się zajmował; wiedziała tylko tyle, że jest naukowcem. Bardziej interesowała ją jego działalność polityczna.

– Pańska odwaga stała się inspiracją dla wielu ludzi – powiedziała. Miała na myśli Iana, który tłumaczył na angielski przemówienia Hartmanna – jeszcze wtedy, kiedy Hartmannowi pozwalano wygłaszać przemówienia.

Wyglądał na speszonego komplementem.

– Bardzo chciałbym to kontynuować: Żałuję; że zrezygnowałem.

– Wcale nie zrezygnowałeś, Carl – wtrącił się baron Gabon. – Nie czyń sobie wyrzutów. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś.

Hartmann skinął głową. Margaret domyślała się, iż wiedział, że Gabon ma rację, ale w głębi duszy żywił nie dające mu spokoju przekonanie, że zawiódł swoją ojczyznę. Chciała go jakoś pocieszyć, lecz nie wiedziała jak. Z kłopotu wybawił ją pracownik Pan American, który oznajmił:

– Proszę państwa, w sąsiednim wagonie podano lunch. Proszę zająć miejsca.

– Czuję się zaszczycona, że mogłam pana poznać – powiedziała Margaret, wstając z fotela. – Mam nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję porozmawiać.

– Jestem tego pewien – odparł Hartmann i po raz pierwszy uśmiechnął się. – Przebędziemy razem ponad pięć tysięcy kilometrów.

Przeszła do wagonu restauracyjnego, gdzie dołączyła do rodziny. Matka i ojciec siedzieli po jednej stronie stołu, trójka dzieci zaś tłoczyła się po drugiej, Percy wciśnięty między Margaret i Elizabeth.

Margaret zerknęła ukradkiem na siostrę; kiedy zdetonuje swoją bombę?

Kelner nalał do szklanek wodę, a ojciec zamówił butelkę reńskiego wina. Elizabeth siedziała w milczeniu, spoglądając w okno. Margaret niemal bała się oddychać. Matka chyba wyczuła napięcie, gdyż zapytała:

– Co się z wami dzieje, dziewczęta?

– Mam wam coś do powiedzenia – oznajmiła Elizabeth.

Kelner przyniósł przetartą zupę grzybową. Elizabeth umilkła, czekając, aż ich obsłuży. Matka zażyczyła sobie sałaty.

– O co chodzi, kochanie? – zapytała, kiedy kelner odszedł.

Margaret zamarła w oczekiwaniu.

– Postanowiłam nie lecieć z wami do Ameryki – oświadczyła Elizabeth.

– Co ty wygadujesz, do stu diabłów? – zirytował się ojciec. – Oczywiście, że lecisz! Wkrótce wsiądziesz do samolotu.

– Właśnie, że nie lecę – odparła spokojnie Elizabeth. Margaret przyjrzała się uważnie siostrze; mówiła opanowanym głosem, ale jej pociągła, niezbyt ładna twarz była blada z przejęcia. Margaret całym sercem życzyła jej powodzenia.

– Nie bądź niemądra, Elizabeth – odezwała się matka. – Ojciec kupił ci bilet.

– Może zdąży jeszcze zwrócić go w kasie – zauważył Percy.

– Zamilcz, nieznośny chłopcze! – uciszył go ojciec.

– Jeżeli spróbujecie mnie zmusić, odmówię wejścia na pokład samolotu – ciągnęła Elizabeth. – Wątpię, czy załoga zgodzi się, żebyście wnieśli mnie wrzeszczącą i kopiącą.

Margaret dopiero teraz uświadomiła sobie, jak znakomicie wszystko zaplanowała jej siostra. Zaatakowała ojca w najbardziej dla niego niedogodnym momencie. Nie mógł zaciągnąć jej na pokład siłą, a jednocześnie nie mógł zostać w kraju i odłożyć rozwiązania problemu na później, gdyż władze zaaresztowałyby go jako faszystę.

Mimo to nie uznał się za pokonanego. Kiedy zrozumiał, że córka mówi zupełnie serio, odłożył łyżkę.

– Jak ci się wydaje, co będziesz robiła, jeśli tu zostaniesz? – zapytał zjadliwym tonem. – Wstąpisz do wojska, tak jak to chciała uczynić twoja niedorozwinięta siostra?

Margaret poczerwieniała z gniewu, ale ugryzła się w język i nic nie powiedziała, czekając na słowa, które wytrącą ojcu z rąk wszelkie argumenty.

– Pojadę do Niemiec – oświadczyła Elizabeth.

Ojciec był tak zdumiony, że aż stracił na chwilę głos.

– Kochanie, czy nie wydaje ci się, że posunęłaś się trochę za daleko? – zapytała matka.

– Oto, co się dzieje, kiedy dziewczętom pozwala się dyskutować o polityce! – powiedział Percy z nadętą powagą, doskonale naśladując głos ojca. – Wszystko przez tę Marię Stopes, która…

– Cicho bądź! – syknęła Margaret i dała mu sójkę w bok.

Zapadła cisza. Kelner zabrał nietkniętą zupę. Zrobiła to – pomyślała Margaret. – Miała dość odwagi, żeby mu to powiedzieć. Czy jednak jej się uda?

Widziała, że ojciec jest zbity z tropu. Łatwo było mu potępiać Margaret za to, że chciała zostać w kraju i walczyć z faszystami, znacznie trudniej natomiast potępić Elizabeth, która opowiadała się po tej samej stronie co on.

Jednak takie drobne moralne wątpliwości nigdy nie zaprzątały na dłużej jego uwagi.

– Kategorycznie ci tego zabraniam! – oświadczył, kiedy kelner oddalił się od stolika. Ton, jakim to powiedział, świadczył, że uważa dyskusję za zakończoną.

Margaret spojrzała na siostrę. Jak zareaguje? Nawet nie uznał za stosowne przedstawić jej swoich racji.

– Obawiam się, że nie możesz mi niczego zabronić, drogi ojcze – odparła zadziwiająco łagodnie Elizabeth. – Mam już dwadzieścia jeden lat i wolno mi robić wszystko, na co tylko przyjdzie mi ochota.

– Na pewno nie wtedy, kiedy jesteś ode mnie zależna finansowo – zripostował.

– W takim razie będę musiała obejść się bez twojej pomocy. Dysponuję własnymi, skromnymi środkami.

Ojciec wypił łyk wina, po czym powiedział:

– Nie pozwalam ci na to, i już.

Zabrzmiało to bardzo mało przekonująco. Margaret zaczęła wierzyć, że Elizabeth uda się postawić na swoim. Nie bardzo wiedziała, czy cieszyć się z powodu zwycięstwa siostry nad despotycznym ojcem, czy rozpaczać, dlatego że Elizabeth postanowiła przyłączyć się do nazistów.

Podano solę z Dover, ale jadł tylko Percy. Elizabeth była blada z przejęcia, lecz usta miała zaciśnięte w wąską kreskę świadczącą o całkowitej determinacji. Margaret podziwiała jej odwagę, choć potępiała przekonania.

– Skoro nie lecisz do Ameryki, to po co w ogóle wsiadłaś do pociągu? – zapytał Percy.

– Mam wykupiony bilet na statek odpływający z Southampton.

– Nie uda ci się dotrzeć statkiem do Niemiec z tego kraju! – oświadczył triumfalnie ojciec.

Margaret przeraziła się. Ojciec miał rację. Czy Elizabeth popełniła błąd? Czyżby jej plan miał się nie powieść z powodu tego drobnego potknięcia?

– Płynę do Lizbony – odparła spokojnie Elizabeth. – Przesłałam już pieniądze do tamtejszego banku i zarezerwowałam miejsce w hotelu.

– Podstępne dziecko! – syknął ojciec tak głośno, że siedzący przy sąsiednim stoliku mężczyzna spojrzał w ich stronę.

– Stamtąd na pewno uda mi się jakoś przedostać do Niemiec – dokończyła Elizabeth, nie zwracając uwagi na jego wybuch.

– A potem?. – Zapytała matka.

– Dobrze wiesz, mamo, że mam przyjaciół w Berlinie.

– Tak, kochanie – przyznała matka z ciężkim westchnieniem. Sprawiała wrażenie bardzo przygnębionej; Margaret zrozumiała, że matka właściwie już pogodziła się z decyzją córki.

– Ja także mam przyjaciół w Berlinie – oświadczył głośno ojciec.

Tym razem już kilka osób skierowało na nich zaintrygowane spojrzenie.

– Ciszej, mój drogi – poprosiła matka. – Wszyscy doskonale cię słyszymy.

– Moi przyjaciele odeślą cię z powrotem, jak tylko tam się pojawisz – dodał ojciec nieco spokojniej.

Margaret mimowolnie aż uniosła rękę do ust. Ojciec rzeczywiście mógł skłonić niemieckie władze, by deportowały Elizabeth. W kraju rządzonym przez faszystów wszystko było możliwe. Czyżby ucieczka Elizabeth miała skończyć się przy biurku jakiegoś urzędnika, który pokręci głową nad jej paszportem i odmówi zgody na wjazd?

– Nie zrobią tego – odparła Elizabeth.

– Zobaczymy – powiedział ojciec, ale Margaret wyczuła, że nie jest zbyt pewien siebie.

– Powitają mnie z otwartymi ramionami. – Nuta zmęczenia w głosie Elizabeth sprawiła, że to, co mówiła, wydawało się bardziej przekonujące. – Ogłoszą w prasie, że uciekłam z Anglii i przyłączyłam się do nich, tak samo jak angielskie pisma brukowe rozdmuchują sprawę każdego znanego Żyda, któremu uda się wydostać z Niemiec.

– Mam tylko nadzieję, że nie dowiedzą się o babci Fishbein – zauważył Percy z niewinną miną.

Elizabeth była przygotowana na każdy atak ze strony ojca, ale okrutny żart brata trafił w czuły punkt.

– Przestań, okrutny chłopcze! – wykrzyknęła i zalała się łzami.

Kelner ponownie zabrał nietknięte talerze. Następne danie stanowiły kotlety z jagnięcia z warzywami. Kelner dolał wina, a matka natychmiast wypiła mały łyk, co oznaczało, że musiała być bardzo zdenerwowana.

Ojciec zaatakował mięso nożem i widelcem i zaczął je przeżuwać z wściekłością. Wpatrując się w jego twarz Margaret stwierdziła z zaskoczeniem, że pod maską gniewu kryje się zszokowane zdziwienie. Po raz pierwszy w życiu widziała wstrząśniętego ojca; zazwyczaj jego niesłychana arogancja pozwalała mu przetrwać każdy kryzys. Nagle uświadomiła sobie, że świat, taki, jaki znał i jakim chciał go widzieć, zwalił mu się na głowę. Wojna stanowiła koniec jego nadziei; pragnął, by naród brytyjski pod jego przywództwem padł w ramiona faszyzmu, lecz zamiast tego naród wydał faszyzmowi wojnę, a jego skazał na wygnanie.

W rzeczywistości już w połowie lat trzydziestych znalazł się na uboczu życia publicznego, lecz do tej pory wmawiał sobie, że dzieje się tak tylko chwilowo i że w godzinie próby zostanie poproszony o pomoc. Był taki okropny chyba właśnie dlatego, że cały czas żył kłamstwem. Jego zapał przerodził się w obsesję, wiara we własne siły w chełpliwość, a ponieważ nie pozwolono mu zostać dyktatorem Wielkiej Brytanii, musiał zadowolić się tyranizowaniem swoich dzieci. Teraz jednak nie mógł już ignorować prawdy. Opuszczał swój kraj, do którego być może już nigdy nie miał powrócić.

Jakby tego jeszcze było mało, w tej samej chwili, kiedy wszystkie polityczne nadzieje rozpadały się w pył, dzieci także zaczęły się buntować. Percy starał się dowieść, że ma żydowskie pochodzenie, Margaret podjęła próbę ucieczki, a teraz przeciwstawiła mu się również Elizabeth – jedyna, która do tej pory szła bez szemrania w jego ślady.

Margaret wydawało się, że powinna powitać z radością szczeliny pojawiające się w zbroi ojca, ale zamiast radości odczuwała niepokój. Jego niewzruszony despotyzm stanowił do tej pory niezmienny składnik jej życia; perspektywa, że teraz może go zabraknąć, napawała ją lękiem. Podobnie jak naród, który nagle stanął w obliczu rewolucji, była wystawiona na pastwę lęku i niepokoju.

Spróbowała coś zjeść, lecz prawie nie mogła przełykać. Matka przesuwała przez chwilę po talerzu kawałek pomidora, po czym odłożyła widelec i zapytała:

– Czy w Berlinie czeka może na ciebie jakiś chłopiec?

– Nie – odparła Elizabeth.

Margaret wierzyła jej, choć pytanie matki było bardzo trafne. Margaret doskonale wiedziała o tym, iż zauroczenie jej siostry Trzecią Rzeszą miało związek nie tylko z ideologią. W wysokich, jasnowłosych żołnierzach ubranych w nieskazitelne mundury i błyszczące buty z cholewami było coś, co bardzo mocno oddziaływało na duszę Elizabeth. Poza tym, podczas gdy w Londynie traktowano ją po prostu jako niezbyt urodziwą dziewczynę z ekscentrycznej rodziny, w Berlinie byłaby kimś niezwykłym: angielską arystokratką, córką długoletniego faszysty, cudzoziemką podziwiającą niemiecki nazizm. Ucieczka przedsięwzięta na samym początku wojny uczyniłaby ją słynną; uznano by ją za bohaterkę. Najprawdopodobniej zakochałaby się w jakimś młodym oficerze lub funkcjonariuszu partyjnym pnącym się szybko w górę po szczeblach kariery, a potem wyszłaby za niego za mąż i rodziłaby jasnowłose dzieci, które mówiłyby wyłącznie po niemiecku.

– Podejmujesz się bardzo niebezpiecznej rzeczy, moja droga – powiedziała matka. – Twojemu ojcu i mnie chodzi wyłącznie o twoje bezpieczeństwo.

Margaret mocno wątpiła, czy ojcu rzeczywiście chodzi o bezpieczeństwo córki. Matce – na pewno, on jednak przede wszystkim był wściekły z powodu okazanego mu nieposłuszeństwa. Być może pod pokładami jego gniewu kryła się cienka warstwa łagodności, bo przecież nie zawsze był taki oschły. Margaret pamiętała z wczesnego dzieciństwa chwile radości i rodzinnego szczęścia. Na myśl o tym zrobiło się jej bardzo smutno.

– Wiem, że to niebezpieczne, mamo, ale w tej wojnie gra toczy się o moją przyszłość – odparła Elizabeth. – Nie chcę żyć w świecie rządzonym przez żydowskich bankierów i prymitywnych komunistycznych działaczy związkowych.

– Co za bzdura! – nie wytrzymała Margaret, ale nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

– W takim razie, leć z nami – zaproponowała matka. – W Ameryce na pewno będziesz się dobrze czuła.

– Na Wall Street rządzą sami Żydzi, a…

– Wydaje mi się, że mocno przesadzasz – przerwała jej matka, unikając wzroku ojca. – To prawda, że w biznesie działa wielu Żydów i innych niezbyt przyjemnych osobników, ale większość stanowią bardzo przyzwoici ludzie. Nie zapominaj o tym, że twój dziadek także był właścicielem banku.

– Niewiarygodne, że zaczynając od ostrzenia noży w ciągu zaledwie dwóch pokoleń udało nam się zajść aż tak wysoko! – zauważył Percy.

– Dobrze wiesz, kochanie, że zgadzam się z twoimi poglądami – ciągnęła matka – ale nawet jeśli w coś wierzysz, to wcale nie oznacza, że musisz za to umrzeć. Żadna idea nie jest tego warta.

Margaret nie posiadała się ze zdumienia. Matka dała wyraźnie do zrozumienia, że za faszyzm nie było warto umierać, a to dla ojca oznaczało niemal bluźnierstwo. Nigdy do tej pory nie słyszała, by matka tak otwarcie wystąpiła przeciwko niemu. Elizabeth także była wstrząśnięta. Obie spojrzały na ojca, który poczerwieniał nieco i chrząknął z dezaprobatą, lecz wybuch, którego się spodziewały, nie nastąpił. I to chyba było z tego wszystkiego najbardziej zdumiewające.

Podano kawę. Margaret zorientowała się, że dotarli już do przedmieść Southampton. Za kilka minut pociąg zatrzyma się na stacji. Czy Elizabeth na pewno się uda?

Pociąg zwolnił biegu.

– Wysiadam na głównej stacji – powiedziała Elizabeth do kelnera. – Czy mógłby pan przynieść mój bagaż z sąsiedniego wagonu? To czerwona skórzana torba. Nazywam się lady Elizabeth Oxenford.

– Oczywiście, proszę pani.

Wzniesione z czerwonej cegły, jednopiętrowe domki przesuwały się za oknem niczym żołnierze podczas defilady. Margaret nie spuszczała wzroku z ojca. Nie odezwał się ani słowem, ale twarz nabrzmiała mu tłumionym z najwyższym trudem gniewem. Matka dotknęła uspokajająco jego kolana.

– Tylko nie rób żadnej sceny, kochanie – poprosiła.

Nie odpowiedział.

Pociąg wjechał na stację.

Elizabeth siedziała przy oknie. Margaret przechwyciła jej znaczące spojrzenie, więc wstała wraz z Percym, żeby ją przepuścić, po czym znowu usiadła.

Ojciec podniósł się z miejsca.

Pozostali pasażerowie wyczuli wzbierające napięcie, gdyż umilkli i obserwowali rozwój wydarzeń. W chwili gdy pociąg znieruchomiał, ojciec i Elizabeth stali twarzą w twarz w przejściu między stolikami.

Margaret po raz kolejny musiała przyznać, że Elizabeth wybrała najodpowiedniejszą chwilę na to, by powiadomić rodzinę o swojej decyzji. W tych okolicznościach ojciec nie mógł użyć siły, a gdyby nawet spróbował, to na pewno powstrzymaliby go inni pasażerowie. Mimo to miała wrażenie, iż za chwilę zemdleje ze strachu.

Ojciec miał nabrzmiałą twarz i wytrzeszczone oczy. Oddychał głośno przez nos. Elizabeth była blada, ale zdecydowana.

– Jeśli teraz wysiądziesz z pociągu, już nigdy nie chcę cię widzieć na oczy – powiedział ojciec.

– Nie mów takich rzeczy! – wykrzyknęła Margaret, lecz było już za późno.

Matka rozpłakała się.

– Żegnajcie – powiedziała po prostu Elizabeth.

Margaret zerwała się i objęła mocno siostrę.

– Powodzenia! – szepnęła.

– Nawzajem – odparła Elizabeth, oddając uścisk.

Pocałowała Percy'ego w policzek, po czym pochyliła się nad stolikiem i złożyła pocałunek na mokrej od łez twarzy matki. Następnie wyprostowała się, spojrzała ponownie na ojca i zapytała drżącym głosem:

– Czy podasz mi rękę?

Jego twarz przypominała maskę wykrzywioną grymasem nienawiści.

– Moja córka nie żyje – odparł.

Matka krzyknęła rozpaczliwie.

W wagonie zapadła całkowita cisza, jakby wszyscy wiedzieli, że oto rodzinny dramat dotarł do tragicznego zakończenia.

Elizabeth odwróciła się i wyszła z wagonu.

Margaret miała ochotę chwycić ojca za ramiona i potrząsnąć nim tak, żeby zagrzechotały mu zęby. Jego bezsensowny upór napełnił ją wściekłością. Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie mógł ustąpić nawet ten jeden jedyny raz? Przecież Elizabeth była dorosła i nikt przy zdrowych zmysłach nie wymagałby od niej, żeby do końca życia słuchała rodziców! Ojciec nie miał prawa tak postąpić. Kierując się wyłącznie gniewem i chęcią zemsty doprowadził do niepotrzebnego rozbicia rodziny. W tej chwili Margaret nienawidziła go całym sercem. Kiedy tak stał przed nią, wściekły i zaperzony, miała ochotę mu powiedzieć, że jest wstrętny, niesprawiedliwy i głupi, ale jak zwykle, zagryzła tylko wargi i nie odezwała się ani słowem.

Elizabeth przeszła obok okna wagonu, niosąc swoją czerwoną torbę. Spojrzała na nich wszystkich, uśmiechnęła się przez łzy, po czym uniosła z wahaniem rękę. Matka zaczęła cichutko pochlipywać, Percy i Margaret pomachali na pożegnanie, ojciec zaś odwrócił wzrok. W chwilę potem Elizabeth zniknęła im z oczu.

Ojciec usiadł na swoim miejscu. Margaret uczyniła to samo.

Rozległ się gwizdek i pociąg ruszył ze stacji.

Zobaczyli Elizabeth jeszcze raz, czekającą w kolejce do wyjścia. Spojrzała w ich stronę, kiedy mijał ją wagon restauracyjny, ale tym razem w jej oczach był tylko smutek.

Pociąg szybko nabrał prędkości.

– Nie ma to jak rodzina – odezwał się Percy. Choć miało to zabrzmieć sarkastycznie, w jego głosie dało się słyszeć wyłącznie gorycz.

Margaret zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy siostrę.

Matka ocierała oczy małą chusteczką; nie była w stanie powstrzymać łez. Niezmiernie rzadko zdarzało się, by nie mogła nad sobą zapanować. Margaret nie pamiętała, kiedy po raz ostatni widziała ją płaczącą. Percy również sprawiał wrażenie bardzo poruszonego. Margaret była przygnębiona oddaniem, jakie jej siostra okazywała tak ohydnej sprawie, lecz jednocześnie nie mogła zdusić wzbierającego w niej uczucia triumfu. Elizabeth dopięła swego! Przeciwstawiła się ojcu i zrobiła to, na co miała ochotę! Stanęła z nim twarzą w twarz, pokonała go i uciekła od niego.

Może ona, Margaret, zdoła kiedyś zrobić tak samo?

Poczuła zapach morza. Pociąg wjechał na teren portu. Jechał teraz powoli wzdłuż nabrzeża mijając doki, dźwigi i ogromne liniowce. Pomimo przygnębienia wywołanego rozstaniem z siostrą, Margaret odczuła dreszcz podniecenia.

Pociąg zatrzymał się za budynkiem z napisem: „Imperial House”. Była to supernowoczesna konstrukcja przypominająca nieco statek; wszystkie rogi tej budowli były zaokrąglone, na dachu zaś znajdowało się coś na kształt otwartego pokładu otoczonego ze wszystkich stron pomalowanym na biało relingiem.

Wraz z pozostałymi pasażerami rodzina Oxenford wzięła bagaż podręczny i wszyscy wysiedli z pociągu. Podczas kiedy obsługa przenosiła walizy i kufry na pokład samolotu, podróżni weszli do wnętrza budynku, by dopełnić ostatnich formalności przed odlotem.

Ojciec wyjaśnił, że jedna z jego córek zrezygnowała z podróży, na co urzędnik w mundurze Pan American odparł:

– Nie ma żadnego problemu, sir. Jest tu ktoś, kto chętnie skorzysta z wolnego miejsca. Za chwilę się tym zajmę.

Margaret zauważyła profesora Hartmanna; stał w kącie paląc papierosa i rozglądając się nerwowo dookoła. Wyglądał na niespokojnego i zniecierpliwionego. To wina ludzi takich jak moja siostra – pomyślała Margaret. – Faszystów, którzy prześladowali go tak długo, aż uczynili z niego wrak człowieka. Wcale mu się nie dziwię, że chce jak najszybciej opuścić Europę.

Z poczekalni nie mogli dostrzec samolotu, więc Percy wyruszył na zwiady. Powrócił nasączony informacjami jak gąbka.

– Start nastąpi zgodnie z planem, punktualnie o drugiej – oznajmił. – Pierwszą część trasy, do Foynes, pokonamy w półtorej godziny. W Irlandii jest teraz czas letni, tak jak w Wielkiej Brytanii, więc przylecimy tam o wpół do czwartej. Postój potrwa godzinę, żeby mogli uzupełnić paliwo i ułożyć plan lotu, czyli wystartujemy znowu około wpół do piątej.

Margaret zauważyła sporo nowych twarzy – ludzi, którzy nie jechali z nimi pociągiem. Niektórzy pasażerowie przybyli do Southampton już rano, albo nawet poprzedniego dnia, i spędzili noc w miejscowym hotelu. W pewnej chwili przed budynkiem zatrzymała się taksówka. Wysiadła z niej olśniewająco piękna kobieta – trzydziestokilkuletnia blondynka ubrana w jedwabną kremową sukienkę w duże czerwone kropki. Towarzyszył jej nie wyróżniający się niczym szczególnym, uśmiechnięty mężczyzna w rozpinanym swetrze z kaszmirskiej wełny. Oboje wyglądali tak ładnie i atrakcyjnie, że wszyscy skierowali na nich zaciekawione spojrzenia.

Kilka minut później samolot był już gotów na przyjęcie pasażerów.

Wyszli przez szerokie drzwi budynku bezpośrednio na molo, przy którym kołysał się majestatycznie Clipper. Promienie słońca odbijały się w jego lśniących, metalowych bokach.

Był ogromny.

Margaret nigdy jeszcze nie widziała samolotu choć w połowie tak dużego jak ten. Miał wysokość domu i długość dwóch kortów tenisowych. Na jego wielorybim pysku namalowano wielką amerykańską flagę. Skrzydła były umiejscowione wysoko, na równi z wierzchem kadłuba. Cztery silniki sprawiały monstrualne wrażenie, średnica śmigieł zaś wynosiła na pewno co najmniej cztery i pół metra.

Czy coś takiego może w ogóle wzbić się w powietrze?

– Ciekawe, ile waży? – mruknęła półgłosem. Percy dosłyszał pytanie.

– Czterdzieści jeden ton – poinformował ją natychmiast.

A więc miała wejść do domu, który nauczył się latać.

Dotarli do końca mola, gdzie zaczynał się wąski trap łączący nabrzeże z pływającym dokiem. Matka szła bardzo ostrożnie, cały czas trzymając się relingu. Wyglądała tak, jakby nagle postarzała się o dwadzieścia lat. Obie torby niósł ojciec. Matka nigdy nie brała do ręki żadnego, nawet najmniejszego bagażu. Było to jedno z jej dziwactw.

Kolejny trap, tym razem znacznie krótszy, prowadził na coś w rodzaju krótkiego dodatkowego skrzydła, zanurzonego częściowo w wodzie.

– Hydrostabilizator – stwierdził fachowo Percy. – Niektórzy nazywają go „wodnym skrzydłem”. Dzięki niemu samolot nie kołysze się na boki.

Powierzchnia stabilizatora była nieco wypukła i Margaret przez chwilę bała się, że się pośliźnie, ale nic takiego nie nastąpiło. Znalazła się w cieniu ogromnego skrzydła rozpościerającego się nad jej głową. Chętnie wyciągnęłaby rękę i dotknęła łopatki któregoś ze śmigieł, ale znajdowały się zbyt daleko od niej.

Na kadłubie samolotu widniał napis: „Pan american airways System”. Margaret pochyliła głowę i weszła do środka przez drzwi umieszczone bezpośrednio pod słowem „American”.

Od podłogi dzieliły ją trzy stopnie.

Znalazła się w pomieszczeniu o powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych. Miało beżowe ściany, podłogę wyłożono grubym dywanem. Stały tu wygodne fotele obite granatową tapicerką w srebrne gwiazdy. W suficie zainstalowano elektryczne lampy, w ścianach zaś znajdowały się duże prostokątne okna zaopatrzone w weneckie żaluzje. Zarówno ściany jak i sufit były proste, nie oddające zewnętrznego kształtu kadłuba. Odnosiło się więc wrażenie, że wchodzi się do domu, a nie na pokład samolotu.

Z pomieszczenia prowadziły dwa wyjścia. Niektórych pasażerów kierowano ku tyłowi maszyny. Margaret zerknęła przez otwarte drzwi i zobaczyła kilka kabin usytuowanych jedna za drugą; wszystkie były obite miękkimi tkaninami w różnych odcieniach brązu i zieleni. Rodzinę Oxenford zaprowadzono do przedniej części samolotu. Niski, pulchny steward w białej marynarce poinformował ich, że nazywa się Nicky, po czym wskazał im miejsca w pierwszej kabinie.

Była nieco mniejsza niż pomieszczenie, przez które przeszli, i utrzymana w innej kolorystyce: turkusowy dywan, bladozielone ściany oraz beżowa tapicerka. Po prawej ręce Margaret znajdowały się dwie obszerne trzymiejscowe otomany, ustawione naprzeciwko siebie. Oddzielał je mały stolik umieszczony pod samym oknem. Po jej lewej ręce, po drugiej stronie biegnącego wzdłuż osi samolotu przejścia, stały również dwie otomany, ale mniejsze, bo tylko dwuosobowe, i bardziej przypominające fotele.

Nicky wskazał im miejsca po prawej stronie. Ojciec i matka usiedli przy oknie, Margaret i Percy zaś przy przejściu, pozostawiając dwa wolne miejsca między nimi a rodzicami oraz cztery pod drugim oknem kabiny. Margaret była ogromnie ciekawa, kogo będą mieli za sąsiadów. Piękna kobieta w kropkowanej sukience byłaby bardzo interesująca, podobnie zresztą jak Lulu Bell, szczególnie jeśli chciałaby dowiedzieć się jeszcze czegoś o babci Fishbein! Najbardziej jednak ucieszyłaby się z tego, gdyby któreś z pozostałych miejsc zajął Carl Hartmann.

Czuła, jak samolot kołysze się lekko na falach. Ruch był niewielki, ale przypomniał jej, że znajduje się na wodzie. Doszła do wniosku, że Clipper przypomina latający dywan. Nie potrafiła pojąć, w jaki sposób cztery zwykłe silniki mogły sprawić, żeby wzbił się w powietrze. Znacznie łatwiej było uwierzyć, że sprawiała to moc starożytnego zaklęcia.

Percy wstał z fotela.

– Pójdę się trochę rozejrzeć – oznajmił.

– Zostań tutaj! – polecił mu ojciec. – Będziesz wszystkim przeszkadzał, jeśli zaczniesz się pętać pod nogami.

Percy natychmiast usiadł. Ojciec zachował jeszcze resztki autorytetu.

Matka pudrowała sobie nos. Przestała płakać i chyba czuła się już trochę lepiej.

– Wolałbym siedzieć przodem do kierunku lotu – usłyszała Margaret głos z wyraźnym amerykańskim akcentem. Podniosła głowę i ujrzała jakiegoś mężczyznę, któremu Nicky pomagał zająć miejsce po drugiej stronie kabiny. Na razie nie mogła stwierdzić, kto to jest, gdyż był odwrócony do niej plecami. Miał jasne włosy i granatowy garnitur.

– Oczywiście, panie Vandenpost – powiedział steward. – Może pan zająć tamten fotel.

Mężczyzna odwrócił się. Margaret spojrzała z zainteresowaniem w jego stronę i ich oczy się spotkały.

Z osłupieniem stwierdziła, że zna tego człowieka. Nie był Amerykaninem i nie nazywał się Vandenpost.

Zmrużył ostrzegawczo swoje błękitne oczy, ale było już za późno.

– Dobry Boże! – wykrzyknęła Margaret. – Przecież to Harry Marks!

ROZDZIAŁ 7

W takich właśnie chwilach Harry Marks ujawniał swoje nadzwyczajne zdolności.

Wykorzystując zwolnienie za kaucją próbował uciec z kraju występując pod fałszywym nazwiskiem i posługując się skradzionym paszportem, ale tym razem miał potwornego pecha, gdyż spotkał dziewczynę, która wiedziała, że jest złodziejem, znała jego zdolności kameleona i głośno wymieniła jego prawdziwe nazwisko.

Przez chwilę dał się ogarnąć ślepej panice.

Ujrzał przerażającą wizję tego wszystkiego, przed czym chciał uciec: sąd, więzienie, a potem nędzne życie szeregowca w brytyjskiej armii. Zaraz potem jednak przypomniał sobie, że jest dzieckiem szczęścia, i uśmiechnął się.

Dziewczyna sprawiała wrażenie całkowicie zdezorientowanej. Usiłował przypomnieć sobie jej imię.

Margaret. Lady Margaret Oxenford.

Wpatrywała się w niego z osłupieniem, zbyt zdumiona, żeby wykrztusić choć słowo. W następnym ułamku sekundy na Harry'ego spłynęło olśnienie.

– Nazywam się Harry Vandenpost – powiedział. – Ale zdaje mi się, że mam lepszą pamięć niż pani. Margaret Oxenford, zgadza się? Jak się pani miewa?

– Dziękuję, dobrze… – odparła, zupełnie oszołomiona. Była znacznie bardziej zbita z tropu niż on. Bez problemu powinno mu się udać odzyskać kontrolę nad sytuacją.

Wyciągnął rękę, a ona podała mu swoją, lecz w ostatniej chwili, tknięty nagłą myślą, nachylił się nad dziewczyną w staromodnym ukłonie, a kiedy ich głowy niemal się stykały, szepnął:

– Udawaj, że nigdy nie spotkałaś mnie na posterunku, a ja zrobię to samo dla ciebie.

Następnie wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy. Dopiero teraz zauważył, że miały rzadko spotykany zielony odcień i były bardzo piękne.

Przez chwilę Margaret nie mogła się zdecydować, jak postąpić, ale zaraz potem jej twarz wypogodziła się i pojawił się na niej szeroki uśmiech. Najwyraźniej postanowiła wziąć udział w małym oszustwie, które jej zaproponował.

– Oczywiście, panie Vandenpost – powiedziała. – Pomyliłam pana z kimś innym.

Harry odetchnął z ulgą. Jestem największym szczęściarzem na świecie – pomyślał.

– A właściwie… to gdzie się poznaliśmy? – zapytała Margaret, marszcząc przekornie brwi.

Harry stał już obiema nogami na twardym gruncie.

– Czy przypadkiem nie na balu u Pippy Matchingam?

– Chyba nie. Nie było mnie tam.

Uświadomił sobie, jak mało wie o Margaret. Czy przez cały sezon spotkań towarzyskich mieszkała w Londynie, czy może ukrywała się gdzieś na wsi? Czy polowała i strzelała, czy raczej zbierała fundusze na cele dobroczynne, prowadziła kampanię na rzecz praw kobiet, malowała akwarele, a może przeprowadzała eksperymenty rolnicze na farmie ojca? Postanowił zaryzykować i wymienić jedno z najważniejszych wydarzeń sezonu.

– W takim razie jestem pewien, że spotkaliśmy się w Ascot.

– Bez wątpienia – odparła.

Pozwolił sobie na lekki uśmiech. Uczynił już z niej współkonspiratorkę.

– Ale nie wydaje mi się, żeby miał pan okazję poznać moją rodzinę – dodała. – Mamo, pozwól, że przedstawię ci pana Vandenposta z…

– Pensylwanii – uzupełnił pośpiesznie Harry, po czym natychmiast tego pożałował. Gdzie była ta Pensylwania, do stu tysięcy diabłów? Nie miał najmniejszego pojęcia.

– Moja mama, lady Oxenford. Mój ojciec, markiz. A to mój brat, lord Isley.

Harry słyszał o nich wszystkich. Stanowili bardzo znaną rodzinę. Uścisnął wszystkim ręce z wylewną serdecznością, która, jak mu się wydawało, stanowiła typowo amerykańską cechę.

Lord Oxenford wyglądał dokładnie na takiego człowieka, jakim był: otyłego, cholerycznego, starego faszystę. Miał na sobie brązowy tweedowy garnitur z kamizelką, od której lada chwila mogły poodskakiwać guziki, i nawet nie zdjął kapelusza z brązowego filcu.

– Niezmiernie mi miło panią poznać, madam – zwrócił się Harry do lady Oxenford. – Pasjonuję się starą biżuterią i słyszałem, że posiada pani jedną z najwspanialszych kolekcji na świecie.

– Dziękuję panu – odparła. – Rzeczywiście, ja także się tym interesuję.

Doznał wstrząsu, kiedy usłyszał jej amerykański akcent. Wszystkie wiadomości, jakie miał na temat lady Oxenford, pochodziły z rubryk towarzyskich w snobistycznych czasopismach. Dałby sobie uciąć głowę, że była Angielką, ale teraz przypomniał sobie plotki, które kiedyś dotarły do jego uszu. Otóż markiz, podobnie jak wielu posiadaczy ziemskich, zaraz po wojnie znalazł się na krawędzi bankructwa, w związku z ogólnoświatowym spadkiem cen na artykuły żywnościowe. Niektórzy sprzedawali wówczas majątki i przenosili się do Nicei lub Florencji, gdzie topniejące fortuny mogły zapewnić im wyższy standard życia, lecz Algernon Oxenford poślubił jedyną córkę właściciela amerykańskiego banku i dzięki jej pieniądzom mógł dalej żyć tak, jak czynili to jego przodkowie.

Wszystko to oznaczało, że Harry będzie musiał wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, by oszukać autentyczną Amerykankę. Występ musiał być bezbłędny, a co najgorsze, miał trwać nieprzerwanie prawie trzydzieści godzin.

Natychmiast postanowił, że musi być dla niej nadzwyczaj czarujący. Przypuszczał, iż nie jest zupełnie niewrażliwa na komplementy, szczególnie padające z ust przystojnych młodych mężczyzn. Przyjrzał się uważnie broszce wpiętej w materiał jej kostiumu w kolorze przejrzałej pomarańczy; wykonana z szafirów, rubinów, diamentów i szmaragdów, miała niezwykle realistyczny kształt motyla siadającego na gałązce dzikiej róży. Doszedł do wniosku, że została wykonana we Francji około roku 1880 i postanowił zaryzykować próbę odgadnięcia jej twórcy.

– Czy pani broszkę zrobił Oscar Massin?

– Owszem.

– Jest bardzo piękna.

– Dziękuję panu.

Właścicielka broszki również była piękną kobietą. Wiedział, dlaczego Oxenford zdecydował się ją poślubić, ale nie był w stanie zrozumieć, co ją skłoniło do wyjścia za niego za mąż. Może dwadzieścia lat temu wyglądał bardziej atrakcyjnie niż teraz?

– Zdaje się, że znam Vandenpostów z Filadelfii – powiedziała lady Oxenford.

Słodki Jezu, mam nadzieję, że nie! – pomyślał Harry. Na szczęście nie wydawała się tego zupełnie pewna.

– Z domu jestem Glencarry. Pochodzę ze Stamford, Connecticut – dodała.

– Doprawdy! – bąknął Harry, starając się, by zabrzmiało to z możliwie największym szacunkiem, choć jednocześnie myślał intensywnie o Filadelfii. Nie pamiętał, czy powiedział, że pochodzi z Filadelfii czy z Pensylwanii. A może to było to samo miejsce? Nazwy łączyły się w pary: Filadelfia – Pensylwania i Stamford – Connecticut. Przypomniał sobie, że kiedy zapytało się Amerykanina, gdzie mieszka, zawsze otrzymywało się podwójną odpowiedź: Houston, Teksas. San Francisco, Kalifornia.

– Na imię mam Percy – odezwał się chłopiec.

– Harry – powiedział Harry, zadowolony, że znowu znalazł się na znanym terenie. Percy nosił tytuł lorda Isley. Był to jedynie tytuł honorowy, który miał mu towarzyszyć tylko do śmierci ojca, kiedy to Percy stanie się markizem Oxenford. Większość osób z tej warstwy przywiązywała idiotycznie wielką wagę do swoich pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia tytułów. Harry został kiedyś przedstawiony pewnemu zasmarkanemu trzylatkowi, który okazał się baronem Portail. Jednak wyglądało na to, że Percy jest w porządku. Dał grzecznie Harry'emu do zrozumienia, iż nie chce, by zwracano się do niego tak, jak nakazywała etykieta.

Harry usiadł na swoim miejscu. Był zwrócony twarzą do przodu samolotu i od Margaret dzieliło go tylko wąskie przejście, co dawało im szansę rozmowy bez ryzyka, że ktoś mógłby ich podsłuchać. Jednak na razie w samolocie panowała całkowita cisza. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo przejętych.

Spróbował się odprężyć. Zanosiło się na to, że w czasie podróży raczej nie będzie mógł sobie na to pozwolić. Margaret wiedziała, kim jest naprawdę, co stwarzało nowe, bardzo poważne zagrożenie. Mimo iż na razie przyjęła jego grę, mogła w każdej chwili zmienić zdanie albo przypadkiem powiedzieć coś, co skierowałoby na niego podejrzenia. Harry nie mógł do tego dopuścić. Przez kontrolę amerykańskiego Urzędu Imigracyjnego udałoby mu się przejść tylko wówczas, jeżeli nikt nie miałby co do niego żadnych wątpliwości, ale jeśli zdarzyłoby się coś niespodziewanego i zostałby wzięty pod lupę, wtedy natychmiast wydałoby się, że ma skradziony paszport i to byłby koniec.

Ktoś zajął miejsce naprzeciwko Harry'ego. Był to wysoki mężczyzna w meloniku i ciemnoszarym garniturze; zarówno garnitur, jak i melonik stanowiły kiedyś ostatni krzyk mody, ale teraz najlepsze lata miały już dawno za sobą. W wyglądzie pasażera było coś, co kazało Harry'emu przyglądać mu się bacznie, kiedy zdejmował płaszcz i siadał w fotelu. Jego stroju dopełniały mocno znoszone czarne buty, grube wełniane skarpetki oraz kamizelka w kolorze starego wina. Ciemnogranatowy krawat wyglądał tak, jakby mężczyzna nosił go nieprzerwanie od co najmniej dziesięciu lat.

Gdybym nie wiedział, ile kosztuje bilet do tego latającego pałacu, byłbym gotów przysiąc, że to gliniarz – pomyślał Harry.

Miał jeszcze czas, by wstać i wyjść z samolotu.

Nikt by go nie zatrzymywał. Po prostu wyszedłby i zniknął.

Ale przecież zapłacił dziewięćdziesiąt funtów!

Poza tym, może minąć kilka tygodni, zanim uda mu się kupić następny bilet, a w tym czasie w każdej chwili będzie groziło mu aresztowanie.

Mimo to jeszcze raz zastanowił się nad pomysłem, by pozostać w Anglii, lecz znowu go odrzucił. Ukrywanie się w czasie wojny, kiedy wszyscy szukali szpiegów, było podwójnie trudne, a oprócz tego – i to chyba najbardziej zaważyło na jego decyzji – życie uciekiniera wiązało się z wieloma niewygodami, jak, konieczność mieszkania w tanich pokojach do wynajęcia, ciągłe unikanie policjantów i częste, potajemne przenosiny.

Jeżeli nawet siedzący naprzeciwko niego mężczyzna był policjantem, to na pewno nie zjawił się tu z jego powodu, bo wtedy nie mościłby się w fotelu i nie szykował do długiej podróży. Harry nie potrafił sobie wyobrazić, co w takim razie ten człowiek robi na pokładzie Clippera; w związku z tym, chwilowo przestał roztrząsać ten problem i zajął się własnymi kłopotami. Margaret stanowiła dla niego poważne zagrożenie. Co mógł uczynić, by możliwie najlepiej się zabezpieczyć?

Przyłączyła się do jego gry sądząc, że to zapewne jakaś zabawa. Biorąc pod uwagę całokształt sytuacji musiał uznać, że to nie wystarczy na długo. Mógł jednak poprawić swoje szanse zbliżając się do niej. Gdyby udało mu się zyskać jej przychylność, wówczas poczułaby wobec niego coś w rodzaju lojalności, podeszłaby do sprawy bardziej serio i uważałaby, żeby nie zdradzić go jakimś niebacznym słowem.

Konieczność bliższego zaznajomienia się z Margaret Oxenford bynajmniej nie napawała go odrazą. Pozornie nie zwracając na nią uwagi przyglądał się jej kątem oka. Rude włosy, kremowa karnacja, skóra pokryta niezbyt licznymi piegami i fascynujące zielone oczy przypominały matkę. Nie był w stanie nic powiedzieć o jej figurze, ale miała smukłe łydki i nieduże stopy. Była ubrana w lekki beżowy płaszcz i czerwonobrązową sukienkę. Choć jej ubranie wyglądało na dość kosztowne, brakowało jej wyczucia smaku, jakie charakteryzowało jej matkę; to najczęściej przychodziło z wiekiem i doświadczeniem. Nie założyła żadnej interesującej biżuterii, tylko sznur zwykłych pereł. Miała ładne, regularne rysy twarzy oraz ostro zarysowaną brodę świadczącą o uporze. Właściwie nie była w jego typie; zazwyczaj wybierał dziewczęta z jakimiś wadami, gdyż znacznie łatwiej ulegały jego wdziękom. Margaret natomiast była ładna, choć z drugiej strony wyglądało na to, że go lubi, a to stanowiło dobry początek. Harry postanowił zdobyć jej serce.

Do kabiny wszedł steward Nicky. Był niewysokim, pulchnym, trochę zniewieściałym chłopcem w wieku dwudziestu kilku lat. Harry podejrzewał, że jest pedałem. Mnóstwo kelnerów było pedałami. Nicky wręczał wszystkim sporządzoną na maszynie listę pasażerów i załogi.

Harry przejrzał ją z zainteresowaniem. O baronie Philippie Gabonie, zamożnym syjoniście, słyszał już nieraz. Następne nazwisko, profesora Carla Hartmanna, także nie było mu obce. Nie miał pojęcia, kim jest księżna Lavinia Bazarov, lecz mógł się domyślać, że to uciekająca przed komunistami rosyjska arystokratka. Sądząc z jej obecności na pokładzie tego samolotu, udało się jej wywieźć z kraju przynajmniej część majątku. O Lulu Bell, słynnej gwieździe filmowej, nie tylko słyszał, ale nawet widział ją wielokrotnie. Nie dalej jak tydzień temu zabrał Rebekę Maugham – Flint do kina Gaumont przy Shaftesbury Avenue na „Szpiega w Paryżu”. Lulu grała tam, jak zwykle zresztą, bardzo energiczną dziewczynę. Harry był szalenie ciekaw, jaka jest w rzeczywistości.

– Zamknęli drzwi – oznajmił Percy, który siedział twarzą do ogona samolotu i dzięki temu widział, co dzieje się w sąsiedniej kabinie.

Harry poczuł, że znowu ogarnia go zdenerwowanie. Dopiero teraz zwrócił uwagę, iż samolot kołysze się lekko na wodzie.

Rozległ się łoskot przypominający nieco dobiegający z oddali odgłos gwałtownej bitwy. Harry spojrzał z niepokojem przez okno i zobaczył, że jedno z ogromnych śmigieł zaczyna się powoli obracać. Uruchamiano silniki. Po chwili ruszył drugi, a po nim trzeci i czwarty. Choć hałas tłumiła gruba warstwa materiałów dźwiękochłonnych, czuło się wyraźną wibrację. Niepokój Harry'ego wzrósł jeszcze bardziej.

Stojący na krawędzi pływającego doku człowiek zwolnił cumy hydroplanu. Kiedy Harry ujrzał, jak liny stanowiące jedyną więź z lądem wpadają rzucone beztrosko do wody, odniósł idiotyczne wrażenie, że oto został przesądzony zarówno los samolotu, jak i jego pasażerów. Wstydził się swojego strachu i nie chciał, by ktoś domyślił się, jak się czuje, więc wyciągnął gazetę, rozłożył ją i rozsiadł się wygodnie z nogą założoną na nogę.

Margaret dotknęła jego kolana. Tłumienie dobiegających z zewnątrz dźwięków było tak znakomite, że nawet nie musiała podnosić głosu.

– Ja też się boję – powiedziała.

Harry doznał największego upokorzenia w życiu. Wydawało mu się, że zdołał ukryć swoje przerażenie.

Samolot ruszył z miejsca. Harry zacisnął kurczowo dłoń na poręczy fotela, po czym z najwyższym trudem zmusił się, by cofnąć rękę. Nic dziwnego, iż zorientowała się, że się boi: Prawdopodobnie był równie biały jak gazeta, którą rzekomo czytał.

Margaret siedziała ze ściśniętymi kolanami i splecionymi dłońmi. Sprawiała wrażenie przestraszonej, a jednocześnie pełnej oczekiwania, jakby za chwilę miała wsiąść do kolejki górskiej w lunaparku. Z zarumienionymi policzkami, szeroko otwartymi oczami i lekko uchylonymi ustami wyglądała bardzo atrakcyjnie. Harry po raz kolejny zaczął się zastanawiać, jakie ciało kryje się pod tym płaszczem.

Zerknął na pozostałych. Mężczyzna siedzący naprzeciwko niego spokojnie zapinał pas bezpieczeństwa. Rodzice Margaret wyglądali przez okno. Lady Oxenford sprawiała wrażenie doskonale opanowanej, lecz lord Oxenford co chwila odchrząkiwał głośno, co stanowiło oczywisty dowód napięcia. Percy był tak podniecony, że z trudem mógł usiedzieć na miejscu; on z całą pewnością nie odczuwał strachu.

Harry przeniósł wzrok na gazetę, ale nie był w stanie zrozumieć ani słowa, więc opuścił ją i dla odmiany spojrzał przez okno. Ogromna maszyna sunęła majestatycznie w kierunku głównego toru wodnego. Widział oceaniczne liniowce stojące jeden za drugim wzdłuż nabrzeża. Znajdowali się już spory kawałek drogi od nich, a po powierzchni wody między Clipperem a lądem uwijało się sporo mniejszych jednostek. Teraz już nie mogę wysiąść – przemknęło mu przez myśl.

W miarę jak samolot zbliżał się do środka ujścia rzeki, fale stawały się coraz większe. Harry nigdy nie cierpiał na chorobę morską, lecz teraz, kiedy Clipper zaczął wyraźnie wznosić się i opadać, poczuł mdłości. Kabina wyglądała jak normalny pokój w normalnym domu, ale nieustający ruch przypominał mu o tym, że znajduje się w kruchej konstrukcji wykonanej z cienkiego aluminium.

Maszyna wreszcie dotarła do środka toru wodnego, zwolniła i zaczęła się obracać. Harry domyślił się, że pilot ustawia samolot pod wiatr, przygotowując się do startu. Zaraz potem Clipper jakby zawahał się przez chwilę, niczym monstrualnych rozmiarów zwierzę starające się wychwycić wszystkie, nawet najsłabiej wyczuwalne zapachy. Napięcie sięgnęło szczytu; najwyższym wysiłkiem woli Harry się powstrzymał, by nie zerwać się z fotela i nie zacząć krzyczeć, żeby go natychmiast stąd wypuścili.

Nagle rozległ się potworny ryk i wszystkie cztery silniki jednocześnie osiągnęły maksymalne obroty. Z ust Harry'ego wydobył się stłumiony okrzyk, ale nikt go nie usłyszał. Samolot przysiadł trochę na wodzie, jakby szykował się do skoku, po czym ruszył, gwałtownie nabierając szybkości.

Przypominał szybką łódź, z tą tylko różnicą, że żadna szybka łódź tej wielkości nie była w stanie osiągnąć takiego przyśpieszenia. Spieniona woda umykała coraz szybciej do tyłu, jednak Clipper nadal kołysał się i zataczał w rytmie falowania morza. Harry rozpaczliwie pragnął zamknąć oczy, ale bał się to zrobić. Ogarnęła go panika. Zaraz umrę – myślał wpadając w histerię.

Clipper sunął coraz prędzej. Harry nigdy w życiu nie płynął z taką szybkością. Gnali już sto, sto dwadzieścia, sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Strzępy piany bryzgały na szyby, zasłaniając widoczność.

Na pewno zaraz eksplodujemy, rozbijemy się albo utoniemy! – panikował. Nagle dała się odczuć nowa wibracja, jakby znaleźli się w samochodzie jadącym szybko po wybojach. Co się stało? Harry był pewien, że coś strasznego i że samolot lada moment rozleci się na kawałki. Uświadomił sobie, że maszyna uniosła się nieco w powietrze, wibrację natomiast powodują czubki fal uderzające jedna za drugą w kadłub. Czy to było normalne?

W pewnej chwili odniósł wrażenie, iż opór stawiany przez wodę jakby zmalał. Przez zasłonę z przelatujących za oknem rozbryzgów spostrzegł, że powierzchnia wody jakby się nieco przechyliła i zrozumiał, że dziób samolotu uniósł się wyraźnie, choć on w ogóle tego nie poczuł. Był przerażony i zbierało mu się na wymioty. Przełknął z wysiłkiem ślinę, po czym zacisnął zęby.

Częstotliwość wibracji uległa zmianie; zamiast pędzić po wybojach, przeskakiwali teraz z fali na falę, niczym płaski kamień puszczony z dużą siłą po wzburzonej powierzchni wody. Silniki wyły przeraźliwie, a śmigła cięły wściekle powietrze. To niemożliwe – pomyślał Harry. – Taki wielki samolot nie może latać. Co najwyżej będzie skakał po falach jak wyrośnięty ponad miarę delfin. Jednak niemal w tym samym ułamku sekundy poczuł, że Clipper wzbił się w powietrze. Maszyna wystrzeliła ostro w górę, nabierając szybko wysokości, a woda stawiająca jej do tej pory zaciekły opór została daleko w dole. Zza szyby zniknęły strzępy piany, dzięki czemu Harry ujrzał oddalającą się w błyskawicznym tempie powierzchnię morza. Do licha, lecimy! – pomyślał z niedowierzaniem. – Ten cholerny pałac naprawdę potrafi latać!

Teraz, kiedy znaleźli się już w powietrzu, strach zniknął, ustępując miejsca wszechogarniającemu uczuciu triumfu. Zupełnie jakby to on osobiście przyczynił się do pomyślnego startu. Miał ogromną ochotę, by zerwać się z miejsca i zacząć wiwatować. Rozejrzawszy się dookoła stwierdził, iż wszyscy uśmiechają się z ulgą, ale jednocześnie uświadomił sobie, że jest cały mokry od potu. Szybko wyjął białą chusteczkę, otarł nią twarz, a następnie dyskretnie schował ją do kieszeni.

Samolot w dalszym ciągu nabierał wysokości. Harry obserwował, jak południowe wybrzeże Anglii niknie pod krótkimi stabilizatorami, po czym skierował wzrok naprzód i ujrzał wyspę Wright. Kiedy wreszcie maszyna wyrównała lot, ogłuszający ryk silników ścichł nagle do niskiego szumu.

Pojawił się Nicky w swojej białej marynarce i czarnym krawacie. Teraz, kiedy pilot zmniejszył obroty silników, steward nie musiał wcale podnosić głosu.

– Czy miałby pan ochotę na koktajl, panie Vandenpost? – zapytał.

To jest dokładnie to, na co mam teraz ochotę – pomyślał Harry, głośno zaś odparł:

– Poproszę podwójną whisky. – Zaraz potem przypomniał sobie, że ma uchodzić za Amerykanina. – Z mnóstwem lodu – dodał z właściwym akcentem.

Nicky przyjął zamówienia od rodziny Oxenford, po czym zniknął za drzwiami prowadzącymi na przód samolotu.

Harry niespokojnie bębnił palcami po poręczy fotela. Puszysty dywan, gruba warstwa materiału izolacyjnego, miękkie siedzenia i kojące kolory – wszystko to sprawiało, że czuł się jak w celi, co prawda komfortowo wyposażonej, ale bez drogi ucieczki. Po pewnym czasie rozpiął pas i wstał z miejsca.

Otworzył te same drzwi, za którymi zniknął steward. Po lewej stronie znajdowała się maleńka, lśniąca nierdzewną stalą kuchnia, gdzie steward przyrządzał drinki, po prawej zaś kolejne drzwi, z napisem: „toaleta męska”. Muszę pamiętać, żeby mówić na to „wucet” – pomyślał Harry. Nieco dalej ujrzał spiralne schody, prawdopodobnie prowadzące na pokład nawigacyjny. Za nimi znajdowała się kolejna kabina, utrzymana w odmiennej kolorystyce, zajęta przez umundurowaną załogę. Przez kilka sekund Harry zastanawiał się, co oni tu właściwie robią, do diabła, ale potem uświadomił sobie że podczas lotu trwającego prawie trzydzieści godzin na pokładzie samolotu muszą znajdować się dwie zmieniające się załogi.

Zawrócił i skierował się ku tyłowi samolotu, przechodząc przez kuchnię, swoją kabinę i nieco obszerniejsze pomieszczenie, przez które dostał się do wnętrza maszyny. Po drugiej jego stronie były jeszcze trzy kabiny pasażerskie, na zmianę turkusowo – bladozielone i rdzawo-beżowe. Z jednej do drugiej przechodziło się po schodkach, jako że w miarę zbliżania się do ogona podłoga Clippera wznosiła się stopniowo. Po drodze Harry uśmiechał się zdawkowo i kilka razy z niezobowiązującą grzecznością skinął głową innym pasażerom, czego można było się spodziewać po zamożnym i pewnym siebie młodym Amerykaninie.

W czwartej kabinie po jednej stronie znajdowały się dwie małe otomany, po drugiej zaś damska toaleta. Do ściany obok drzwi toalety była przytwierdzona drabinka prowadząca do klapy w suficie. Wiodące przez środek całego samolotu przejście kończyło się drzwiami. Przypuszczalnie za nimi był słynny apartament dla nowożeńców, który wywołał tyle komentarzy prasowych. Harry nacisnął klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte.

Idąc z powrotem do swojej kabiny przyjrzał się nieco uważniej współpasażerom.

Domyślał się, że mężczyzna w kosztownym francuskim ubraniu to baron Gabon. Naprzeciwko niego siedział jakiś nerwowy facet bez skarpetek. Bardzo dziwne. Może to właśnie był profesor Hartmann. Miał na sobie okropny garnitur i sprawiał wrażenie na wpół zagłodzonego.

Rozpoznał bez trudu Lulu Bell, lecz ze zdumieniem stwierdził, że słynna gwiazda ma już około czterdziestki. Do tej pory wyobrażał sobie, iż jest w wieku odtwarzanych przez siebie bohaterek, to znaczy nie przekroczyła dziewiętnastu lat. Dostrzegł także, że Lulu nosi dużo nowoczesnej, starannie dobranej biżuterii: kwadratowe klipsy, wielkie bransolety i broszkę z kryształu górskiego, prawdopodobnie autorstwa Boucherona.

Ponownie dostrzegł piękną blondynkę, którą zobaczył po raz pierwszy w barze hotelu South – Western. Zdjęła słomkowy kapelusz. Miała błękitne oczy i gładką cerę. Akurat śmiała się z czegoś, co powiedział jej towarzysz. Najwyraźniej była w nim zakochana, choć nie sprawiał zbyt imponującego wrażenia. Ale kobiety lubią mężczyzn, którzy dają im okazję do śmiechu – pomyślał Harry.

Stara gęś obwieszona klejnotami była zapewne księżną Lavinią. Z jej twarzy ani na chwilę nie znikał wyraz obrzydzenia, jakby zmuszano ją do przebywania w zapuszczonym chlewie.

Obszerna kabina, przez którą przechodzili wsiadając do samolotu, była wówczas pusta, teraz jednak zaczęła pełnić rolę czegoś w rodzaju salonu. Przeniosło się tam czterech czy pięciu pasażerów, w tym także wysoki osobnik zajmujący miejsce naprzeciwko Harry'ego. Większość mężczyzn grała w karty; Harry'emu przemknęło przez myśl, że podczas takiego lotu zawodowy szuler mógłby zbić całkiem sporą fortunę.

W chwili kiedy wrócił do swojej kabiny, steward przyniósł mu whisky.

– Wygląda na to, że samolot jest w połowie pusty – zauważył Harry.

Nicky pokręcił głową.

– Mamy komplet pasażerów.

Harry rozejrzał się dookoła.

– Przecież w tej kabinie są cztery wolne miejsca, tak samo jak w pozostałych.

– Rzeczywiście, podczas dziennych lotów mieści się tu dziesięć osób, ale spać może tylko sześć. Sam się pan przekona po kolacji. Tymczasem proponuję rozkoszować się przestrzenią.

Harry zajął się drinkiem. Steward był grzeczny i uprzejmy, ale nie płaszczył się przed gościem jak, powiedzmy, kelner w londyńskim hotelu. Ciekawe, czy wszyscy amerykańscy kelnerzy zachowują się w ten sposób. Harry miał nadzieję, że tak, bo podczas swoich wypraw w głąb dziwacznego świata londyńskiej arystokracji ogromnie deprymowało go to, że co chwila tytułowano go „sir” i kłaniano mu się do samej ziemi.

Nadeszła pora, by pogłębić znajomość z Margaret Oxenford, która popijała małymi łykami szampana i przeglądała jakieś czasopismo. Flirtował już z dziesiątkami dziewcząt w jej wieku, należącymi do tej samej klasy społecznej, więc odruchowo zaczął zadawać rutynowe pytania.

– Mieszka pani w Londynie?

– Mamy dom przy Eaton Square, ale większość czasu spędzamy na wsi – odparła. – Nasza posiadłość nazywa się Berkshire. Ojciec ma także chatę myśliwską w Szkocji.

Ton jej głosu świadczył o tym, że rozmowa od samego początku zaczęła ją nudzić i pragnęła zakończyć ją jak najszybciej.

– Polujecie państwo? – To pytanie również należało do podstawowego schematu. Większość zamożnych osób polowała i niemal wszystkie uwielbiały o tym opowiadać.

– Niewiele. Znacznie częściej strzelamy do celu.

– Pani także? – zapytał ze zdziwieniem. Nie była to typowo kobieca rozrywka.

– Kiedy mi na to pozwolą.

– Założę się, że ma pani mnóstwo wielbicieli?

Odwróciła się do niego i zniżyła głos.

– Po co zadajesz mi te wszystkie głupie pytania?

W Harry'ego jakby piorun strzelił. Na moment zapomniał języka w gębie. Jeszcze żadna z dziewcząt, z którymi rozmawiał, nie zareagowała w ten sposób.

– A są głupie? – wykrztusił wreszcie.

– Przecież wcale nie obchodzi cię, gdzie mieszkam ani czy poluję.

– Ale o tym rozmawiają ludzie należący do dobrego towarzystwa.

– Ty jednak do niego nie należysz.

– Niech mnie licho! – powiedział ze swoim naturalnym akcentem. – Nigdy nie owijasz niczego w bawełnę, zgadza się?

Roześmiała się, po czym odparła:

– Tak już lepiej.

– Nie mogę bez przerwy zmieniać akcentu. W końcu wszystko mi się pomyli.

– W porządku. Zgadzam się na amerykański akcent pod warunkiem, że przestaniesz zanudzać mnie tymi idiotycznymi pytaniami.

– Jak sobie życzysz; złotko – odparł, wracając do roli Harry'ego Vandenposta. Nie jest głupią gąską – pomyślał. – Ta dziewczyna ma swój rozum. Ale dzięki temu była o wiele bardziej interesująca.

– Świetnie to robisz – powiedziała. – Nigdy bym się nie domyśliła, że udajesz. Przypuszczam, że to część twojego modus operandi.

Zawsze czuł się bardzo niepewnie, kiedy coś przy nim mówiono po łacinie.

– Chyba tak – zgodził się, nie mając bladego pojęcia, co miała na myśli. Powinien szybko zmienić temat. Zastanawiał się, w jaki sposób można najprędzej utorować sobie drogę do jej serca. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie mógł flirtować z nią tak jak z innymi dziewczętami. Może interesowały ją zjawiska paranormalne w rodzaju seansów spirytystycznych i nekromancji?

– Wierzysz w duchy? – zapytał.

Zareagowała bardzo ostro.

– Za kogo mnie uważasz? I czemu usiłujesz zmienić temat?

W innej sytuacji zbyłby to żartem, ale z jakiegoś powodu zachowanie Margaret ukłuło go boleśnie.

– Dlatego że nie znam łaciny! – parsknął.

– O czym ty mówisz, na Boga?

– Nie wiem, co znaczą takie słowa jak „modus andi”.

Przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną i zagniewaną, ale zaraz potem jej twarz rozpogodziła się.

– Modus operandi – poprawiła go.

– Za krótko chodziłem do szkoły, żeby nauczyć się tych rzeczy.

Zdumiała go reakcja dziewczyny. Zarumieniła się ze wstydu i szepnęła:

– Ogromnie mi przykro. To było bardzo niegrzeczne z mojej strony.

Nie spodziewał się takiego zachowania. Większość kobiet uważała, że ich obowiązkiem jest świecenie mężczyźnie w oczy swoim wykształceniem. Sprawiło mu przyjemność, iż Margaret jest lepiej wychowana niż większość dziewcząt z jej warstwy społecznej.

– Nie ma sprawy – odparł z uśmiechem.

Zaraz potem spotkało go kolejne zaskoczenie.

– Wiem, co czujesz, bo ja także nie otrzymałam dobrego wykształcenia.

– Mimo że macie tyle pieniędzy? – zapytał z niedowierzaniem.

Skinęła głową.

– Rodzice nie pozwolili mi chodzić do szkoły.

Harry był wręcz wstrząśnięty. Większość londyńczyków należących do klasy robotniczej uważała za punkt honoru, by ich dzieci chodziły do szkoły. Często opuszczały zajęcia, kiedy na przykład jedyna para butów, jaką miały, musiała być oddana do naprawy, ale prawie nie zdarzało się, żeby rodzice uniemożliwiali im pobieranie nauki. Było to coś niemal równie wstydliwego jak aresztowanie przez policję albo wizyta komornika.

– Przecież dzieci muszą się uczyć! Takie jest prawo!

– Zawsze miałyśmy te głupie guwernantki. Dlatego nie mogę iść na uniwersytet – brak przygotowania. – Wyraźnie posmutniała. – Mam wrażenie, że chybaby mi się tam podobało.

– To niewiarygodne. Zawsze wydawało mi się, że bogaci ludzie mogą robić wszystko, na co mają ochotę!.

– Nie wtedy, kiedy mają takiego ojca jak ja.

– A co z nim? – zapytał Harry, wskazując ruchem głowy Percy'ego.

– Och, on jest w Eton, ma się rozumieć – odparła z goryczą. – Z chłopcami sprawa ma się zupełnie inaczej.

– Czy to znaczy – zapytał ostrożnie Harry po chwili milczenia – że nie zgadzasz się z ojcem także w innych sprawach? Na przykład jeśli chodzi o politykę?

– Oczywiście! – potwierdziła z zapałem. – Jestem socjalistką.

Harry wiedział, że znalazł drogę wiodącą do jej serca.

– W swoim czasie należałem do partii komunistycznej – rzucił mimochodem. Była to prawda: wstąpił w wieku szesnastu lat, by wypisać się po trzech tygodniach. Czekał na reakcję dziewczyny, by zdecydować, co mówić dalej.

Natychmiast się ożywiła.

– Dlaczego odszedłeś?

Dlatego, że ciągnące się w nieskończoność zebrania śmiertelnie go nudziły. Doszedł jednak do wniosku, że lepiej jej tego nie mówić. Spróbował zagrać na czas.

– Właściwie trudno powiedzieć…

Powinien był zdawać sobie sprawę, że takie ogólniki jej nie wystarczą.

– Przecież musisz wiedzieć dlaczego! – wpadła mu niecierpliwie w słowo.

– Przypuszczam, że trochę za bardzo przypominało to lekcje religii.

Roześmiała się.

– Wiem, co masz na myśli.

– Ale i tak wydaje mi się, że jeśli chodzi o zwracanie bogactwa tym, którzy je wytworzyli, to dokonałem więcej niż wszyscy komuniści razem wzięci.

– Jak to?

– No, brałem pieniądze z Mayfair i zanosiłem je do Battersea.

– Chcesz powiedzieć, że okradałeś tylko bogatych?

– Okradanie biednych nie ma sensu, gdyż najczęściej nie mają pieniędzy.

Ponownie się roześmiała.

– Chyba jednak nie rozdawałeś im zdobytych nieprawnie bogactw, jak Robin Hood?

Zastanowił się błyskawicznie, co powiedzieć. Czy uwierzy mu, jeśli będzie starał się jej wmówić, że grabił bogatych wyłącznie po to, by wspomagać biednych? Margaret była inteligentna, lecz także naiwna… ale chyba nie aż tak naiwna.

– Nie jestem instytucją dobroczynną – odparł, wzruszając ramionami – choć czasem zdarza mi się pomagać ludziom.

– Zdumiewające – stwierdziła. Z oczami błyszczącymi zainteresowaniem wyglądała bardzo atrakcyjnie. – Miałam nadzieję, że istnieją ludzie tacy jak ty, ale to coś zupełnie niesamowitego spotkać cię i rozmawiać z tobą jakby nigdy nic.

Tylko bez przesady, dziewczyno – pomyślał Harry. Obawiał się kobiet, które pałały do niego zbyt wielkim entuzjazmem, gdyż mogły czuć się oszukane w chwili, kiedy przekonają się, że jest tylko człowiekiem.

– Nie ma we mnie nic nadzwyczajnego – stwierdził z nie udawanym zażenowaniem. – Po prostu pochodzę ze świata, którego nigdy nie widziałaś.

Spojrzała na niego w sposób, który dał mu wiele do myślenia. Doszedł do wniosku, że jak na początek sprawy zaszły wystarczająco daleko. Przyszła pora zmienić temat.

– Wprawiasz mnie w zakłopotanie – dodał nieśmiało.

– Wybacz mi. – Zastanawiała się nad czymś przez moment, po czym zapytała: – Dlaczego lecisz do Ameryki?

– Żeby uciec przed Rebeką Maugham – Flint.

Uśmiechnęła się.

– A naprawdę?

Przypominała małego teriera: kiedy już czegoś się uczepiła, nie chciała puścić. Nie można jej było kontrolować, co czyniło ją bardzo niebezpieczną.

– Muszę wyjechać, żeby nie dostać się do więzienia.

– Co będziesz robił, kiedy już znajdziesz się w Ameryce?

– Chciałbym nauczyć się latać i wstąpić do Kanadyjskich Sił Powietrznych.

– Bardzo interesujące.

– A ty? Dlaczego przenosisz się do Ameryki?

– Uciekam wraz z rodziną – odparła niechętnie.

– Jak to?

– Przecież wiesz, że mój ojciec jest faszystą.

Harry skinął głową.

– Czytałem o nim w gazetach.

– On uważa, że naziści są wspaniali, i nie chce z nimi walczyć. Gdyby został w kraju, rząd wpakowałby go za kratki.

– W związku z tym postanowiliście wyjechać do Ameryki?

– Rodzina matki pochodzi z Connecticut.

– Jak długo tam zostaniesz?

– Rodzice chcą zaczekać co najmniej do końca wojny. Kto wie, może już nigdy nie wrócą?

– Ale ty nie chciałaś jechać?

– Oczywiście, że nie! – odparła z przekonaniem. – Chcę zostać i walczyć. Faszyzm niesie ze sobą straszliwe zło i właśnie dlatego ta wojna jest taka ważna, a ja chciałabym mieć w niej swój udział.

Zaczęła mu opowiadać o wojnie domowej w Hiszpanii, lecz Harry słuchał jej tylko jednym uchem, gdyż przyszła mu do głowy tak niesamowita myśl, że serce zabiło mu w przyśpieszonym rytmie i musiał użyć niemal całej siły woli, by zachować nie zmieniony wyraz twarzy.

Ludzie, którzy uciekają z kraju w chwili wybuchu wojny, zabierają ze sobą wszystko, co mają najcenniejszego – zastanawiał się.

Zasada była prosta i zawsze się sprawdzała. Chłopi uciekający przed armią nieprzyjaciela pędzili przed sobą bydło, Żydzi uciekali z Niemiec ze złotymi monetami wszytymi pod podszewkę płaszczy, a po roku 1917 w europejskich stolicach zaczęli zjawiać się rosyjscy arystokraci w typie księżnej Lavinii, ściskający w dłoniach szkatułki z klejnotami.

Lord Oxenford z pewnością liczył się z możliwością, że już nie wróci do Anglii. W dodatku rząd wprowadził blokadę kont bankowych w obawie przed tym, że wszyscy zamożni obywatele prześlą pieniądze za granicę. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż mogą nigdy nie zobaczyć tego, co zostawili, w związku z czym na pewno zabrali ze sobą tak dużo, jak tylko się dało.

Przewożenie w walizce fortuny składającej się z drogich kamieni było, ma się rozumieć, nieco ryzykowne, ale jakie mieli inne możliwości? Wysłać klejnoty pocztą? Przez kuriera? Zostawić je po to, by zostały skonfiskowane przez mściwe władze, zagrabione przez wojska najeźdźców lub nawet „wyzwolone” przez powojenną rewolucję?

Nie. Rodzina Oxenford na pewno zabrała całą biżuterię. A szczególnie Komplet Delhijski.

Na samą myśl o tym Harry niemal przestał oddychać.

Komplet Delhijski stanowił ozdobę należącej do lady Oxenford, słynnej kolekcji starej biżuterii. Wykonany z oprawionych w złoto rubinów i brylantów, składał się z naszyjnika, kolczyków oraz bransolety. Rubiny pochodziły z Birmy, czyli nie miały sobie równych pod względem gatunku, i były wręcz ogromne. Do Anglii przywiózł je w osiemnastym wieku generał Robert Clive, oszlifowali je zaś i oprawili jubilerzy Jego Królewskiej Mości.

Wartość Kompletu szacowano na ćwierć miliona funtów. Było to więcej pieniędzy, niż jakikolwiek człowiek mógł wydać przez całe życie.

I Komplet Delhijski niemal na pewno znajdował się na pokładzie tego samolotu.

Żaden zawodowiec nigdy nie kradł niczego w samolocie ani na statku; lista podejrzanych była zbyt krótka. W dodatku Harry podróżował pod fałszywym nazwiskiem, posługiwał się skradzionym paszportem, uciekał przed grożącym mu więzieniem i zajmował miejsce vis-a-vis policjanta. Próba zagarnięcia klejnotów równałaby się całkowitemu szaleństwu; na samą myśl o wiążącym się z tym ryzyku trzęsły mu się ręce.

Z drugiej strony, już nigdy w życiu mogła mu się nie trafić taka okazja. Nagle zapragnął tych skarbów równie mocno jak tonący człowiek powietrza.

Oczywiście nikt nie kupi od niego Kompletu za ćwierć miliona funtów, ale na pewno udałoby mu się dostać za niego jakąś jedną dziesiątą wartości, powiedzmy dwadzieścia pięć tysięcy, co oznaczało ponad sto tysięcy dolarów.

Była to suma, która spokojnie wystarczyłaby mu do końca życia.

Na myśl o tak ogromnych pieniądzach ślina nabiegła mu do ust. Samym klejnotom także trudno było się oprzeć. Harry widział zdjęcia Kompletu: kamienie w naszyjniku były znakomicie dobrane pod względem wielkości, rubiny były otoczone brylantami niczym białymi łzami ściekającymi po rumianych policzkach, kolczyki i bransoleta miały idealnie dobrane proporcje. Gdyby zestaw założyła jakaś piękna kobieta, nie sposób byłoby oderwać wzroku.

Harry doskonale wiedział, że już nigdy nie znajdzie się w bezpośredniej bliskości takiego arcydzieła. Nigdy.

Musiał je ukraść.

Ryzyko było ogromne, ale przecież zawsze sprzyjało mu szczęście.

– Wydaje mi się, że mnie nie słuchasz – powiedziała Margaret.

Harry uświadomił sobie, że w ogóle przestał zwracać na nią uwagę.

– Przepraszam – odparł z uśmiechem. – Powiedziałaś coś, co sprawiło, że zacząłem śnić na jawie.

– Sądząc z wyrazu twojej twarzy śniłeś o kimś, kogo bardzo kochasz.

ROZDZIAŁ 8

Nancy Lenehan czekała niecierpliwie, aż żółty samolocik Mervyna Loveseya zostanie przygotowany do startu. Mervyn udzielał ostatnich instrukcji mężczyźnie w tweedowej marynarce, który wydawał się brygadzistą w jego fabryce. Nancy zorientowała się, że ma jakieś kłopoty ze związkami zawodowymi i że pracownicy grożą strajkiem.

Kiedy skończył, odwrócił się do Nancy i powiedział:

– Zatrudniam siedemnastu fachowców, a każdy z nich jest cholernym indywidualistą.

– Co pan produkuje? – zapytała.

– Wentylatory. Śmigła samolotowe. Śruby napędowe dla statków. Wszystko to, w czym występują skomplikowane krzywizny. Z projektowaniem nie ma żadnych problemów. Jedyne, co spędza mi sen z powiek, to czynnik ludzki. – Uśmiechnął się protekcjonalnie, po czym dodał: – Ale nie wydaje mi się, żeby interesowały panią stosunki między pracodawcami a pracownikami w przemyśle.

– Wręcz przeciwnie – odparła. – Ja także kieruję fabryką.

Zaskoczyła go.

– Jakiego rodzaju?

– Wytwarzam pięć tysięcy siedemset par obuwia dziennie.

Bez wątpienia wywarło to na nim spore wrażenie, ale chyba odczuł to jako przytyk.

– To znakomicie – powiedział tonem, w którym podziw współbrzmiał z kpiną. Nancy domyśliła się, że jego biznes jest znacznie mniejszy od jej.

– Powinnam chyba powiedzieć, że wytwarzałam – poprawiła się tonem pełnym goryczy. – Mój brat usiłuje sprzedać cały interes bez mojej wiedzy. – Rzuciła niespokojne spojrzenie na samolot. – Właśnie dlatego tak bardzo zależy mi na tym, by dogonić Clippera.

– Dogoni pani – stwierdził Lovesey z pewnością w głosie. – Dzięki mojej Tygrysiej Pchle dotrzemy na miejsce z godzinnym zapasem.

Modliła się aby miał rację.

– Wszystko gotowe, panie Lovesey – oznajmił mechanik, zeskoczywszy z drabiny.

Lovesey spojrzał na Nancy.

– Dajcie jej coś na głowę – powiedział do mechanika. – Przecież nie może lecieć w tym idiotycznym kapelusiku.

Nancy zdumiał ten nagły nawrót grubiaństwa. Wyglądało na to, że Mervyn Lovesey nie miał nic przeciwko temu, by rozmawiać z nią wtedy, kiedy akurat nie było nic innego do roboty, ale w chwili kiedy pojawiało się coś ważnego, natychmiast tracił dla niej wszelkie zainteresowanie. Nie przywykła, by mężczyźni traktowali ją w taki sposób. Choć z pewnością nie była typem uwodzicielki, to jednak zwracała na siebie uwagę, a w dodatku roztaczała wokół siebie aurę powagi. Mężczyźni często próbowali traktować ją protekcjonalnie, lecz nigdy z takim lekceważeniem. Mimo to nie miała najmniejszego zamiaru protestować. Była gotowa znieść dużo więcej niż brak dobrych manier, by tylko dopaść podstępnego braciszka.

Właściciel samolotu, którym za chwilę miała polecieć, wzbudził w niej spore zainteresowanie. „Ścigam swoją żonę”, powiedział jej z zaskakującą szczerością. Zorientowała się już, dlaczego kobieta mogła chcieć od niego uciec. Był szalenie przystojny, ale jednocześnie pozbawiony czułości i zajęty wyłącznie sobą. Właśnie dlatego zdziwiło ją, że wyruszył w pogoń za żoną. Sprawiał wrażenie kogoś, komu nie pozwoliłaby na to duma. Nancy bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak mówi: „Niech idzie do diabła.” Może jednak niewłaściwie go oceniła?

Zastanawiała się, jaka jest jego żona. Ładna? Seksowna? Zarozumiała i zepsuta? Wystraszona mysz? Wkrótce miała się o tym przekonać – oczywiście zakładając, że uda im się dogonić Clippera.

Mechanik przyniósł jej pilotkę. Lovesey wspiął się do kabiny, po czym krzyknął przez ramię:

– Pomóż jej, dobra?

Mechanik, znacznie grzeczniejszy od swojego pracodawcy, podał jej płaszcz, mówiąc:

– Tam w górze jest bardzo zimno, nawet jeśli świeci słońce.

Następnie pomógł jej zająć miejsce w samolocie, po czym podał walizeczkę, którą upchnęła pod nogami.

Kiedy śmigło zaczęło się obracać, Nancy uświadomiła sobie z niepokojem, że oto za chwilę wzbije się w powietrze i poleci obok zupełnie obcego człowieka.

Mervyn Lovesey mógł się okazać źle wyszkolonym pilotem, jego maszyna zaś dziurawa i zaniedbana. Mógł nawet być handlarzem niewolników, który postanowił oddać ją do tureckiego burdelu. Nie, była na to za stara, co jednak nie oznaczało, że ma jakikolwiek powód, by mu ufać. Wiedziała o nim tylko tyle, że jest Anglikiem i ma samolot.

Nancy latała do tej pory trzykrotnie, ale zawsze większymi samolotami, w zamkniętych kabinach. Nigdy jeszcze nie zetknęła się ze staromodnym dwupłatowcem. Przypominało to trochę jazdę kabrioletem. Kiedy gnali po pasie startowym z przeraźliwym rykiem silnika, pęd powietrza o mało nie pourywał im głów.

Pasażerskie samoloty, którymi podróżowała Nancy, wznosiły się łagodnie w powietrze, ten natomiast poderwał się raptownie, jak koń pokonujący przeszkodę. Zaraz potem Lovesey skręcił tak gwałtownie, iż mimo zapiętych pasów Nancy bała się, że zaraz wypadnie. Czy on w ogóle miał licencję pilota?

Jednak wkrótce potem samolot wyszedł z zakrętu i zaczął szybko nabierać wysokości. Jego lot wydawał się łatwiejszy do zrozumienia, mniej cudowny niż dostojne szybowanie wielkich maszyn. Nancy mogła obserwować skrzydła, wdychać pędzący jej na spotkanie wiatr, słuchać warkotu niedużego silnika i czuła, jak to wszystko się odbywa, czuła siłę, z jaką powietrze działało na płaty skrzydeł i moc wirującego z ogromną prędkością śmigła, tak samo jak czuje się ruchy latawca, jeżeli wziąć do ręki spinający go z ziemią sznurek. W zamkniętej kabinie nawet nie mogło być mowy o takich doznaniach.

Jednak fakt, że jest bezpośrednim świadkiem zmagań małego samolociku z żywiołem, napełniał ją także niepokojem i sprawiał, iż w żołądku tkwił kłębek strachu. Przecież skrzydła były wykonane jedynie z cienkich listewek i płótna, śmigło w każdej chwili mogło się złamać, urwać lub zatrzymać, pomocny wiatr mógł zdradziecko zmienić kierunek, mogła pojawić się mgła, uderzyć piorun lub rozpętać się burza…

Wszystko to jednak wydawało się mało prawdopodobne, gdyż maszyna dzielnie wspinała się coraz wyżej w jasnych promieniach słońca, a potem skierowała się w stronę Irlandii. Nancy miała wrażenie, że podróżuje na grzbiecie ogromnej żółtej ważki. Bała się, lecz zarazem sprawiało jej to przyjemność, jak jazda na karuzeli.

Wkrótce zostawili z tyłu wybrzeże Anglii. Kiedy znaleźli się nad oceanem pozwoliła sobie na krótką chwilę triumfu. Już wkrótce Peter dotrze do Clippera, gratulując sobie, że udało mu się oszukać starszą siostrę. Jednak gratulacje okażą się przedwczesne – pomyślała z mściwą satysfakcją. Jeszcze nie poznał jej do końca. Przeżyje prawdziwy szok, kiedy zobaczy ją w Foynes. Wprost nie mogła się doczekać chwili, gdy ujrzy wyraz jego twarzy.

Ma się rozumieć, to nie rozstrzygnie jeszcze sprawy. Do pokonania Petera nie wystarczy fakt, że Nancy pojawi się na zebraniu zarządu. Będzie musiała przekonać ciotkę Tilly i Danny'ego Rileya, że postąpią znacznie roztropniej, jeśli zatrzymają swoje udziały i połączą z nią siły.

Pragnęła ujawnić przed nimi ohydny postępek Petera, tak by wszyscy wiedzieli, że okłamał siostrę i spiskował przeciwko niej. Miała zamiar zmiażdżyć go i upokorzyć pokazując im jego prawdziwe oblicze, ale po chwili zastanowienia doszła do wniosku, iż nie powinna tego robić. Gdyby okazała wściekłość i chęć zemsty, pozostali członkowie zarządu mogliby dojść do wniosku, że przeciwstawia się pomysłowi sprzedania firmy wyłącznie ze względów emocjonalnych. Musiała chłodno i spokojnie zaznajomić ich z perspektywami na przyszłość, zachowując się tak, jakby jej nieporozumienia z Peterem dotyczyły wyłącznie spraw finansowych. I tak wszyscy wiedzieli, że zna się na interesach znacznie lepiej od swojego brata.

Tak czy inaczej jej argumenty były bardzo przekonujące. Cenę, jaką zaproponowano im za ich udziały, skalkulowano na podstawie zysków przedsiębiorstwa, bardzo niskich z powodu nieudolnego zarządzania Petera. Nancy przypuszczała, że dostaliby znacznie więcej, gdyby po prostu zamknęli fabrykę i sprzedali ją wraz z siecią sklepów. Jednak najlepiej byłoby zmienić profil produkcji zgodnie z jej planem i sprawić, by firma znowu zaczęła przynosić znaczne dochody.

Istniał jeszcze jeden powód, dla którego warto było zaczekać: wojna. Wojna zawsze przynosiła korzyści przemysłowi, a szczególnie fabrykom, które – jak to miało miejsce w przypadku Blacka – pracowały na potrzeby armii. Nawet jeśli Stany Zjednoczone nie przystąpią do wojny, to i tak nastąpi znaczna rozbudowa sił zbrojnych, w związku z czym zysk był niemal pewien. Bez wątpienia właśnie dlatego Nat Ridgeway pragnął jak najszybciej wykupić firmę.

Podczas lotu nad Morzem Irlandzkim Nancy rozważała sytuację, przygotowując w myślach szkic swego wystąpienia. Kluczowe frazy i zdania wypowiadała na głos, wiedząc, że wiatr porwie jej słowa, zanim dotrą do osłoniętych uszu siedzącego metr przed nią Mervyna Lóveseya.

Była tak pochłonięta przygotowywaniem przemówienia, że nie zarejestrowała chwili, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy.

– Wojna w Europie sprawi, że w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy wartość firmy co najmniej się podwoi – mówiła właśnie. – Jeśli natomiast Stany Zjednoczone przystąpią do wojny, ulegnie ona kolejnemu podwojeniu…

Drugie kaszlnięcie wyrwało ją z zamyślenia. Jednostajny, wysoki warkot spadł nagle kilka tonów niżej, wrócił do normy, by zaraz potem znowu się zmienić, tym razem na stałe. Silnik wydawał teraz zupełnie inny odgłos, cichszy, nierówny i jakby słabszy. Nancy oblała się zimnym potem.

Samolot zaczął tracić wysokość.

– Co się dzieje? – krzyknęła ze wszystkich sił, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Pilot albo jej nie słyszał, albo był zbyt zajęty, żeby zwracać na nią uwagę.

Silnik wszedł na wyższe obroty, jakby do cylindrów dotarło więcej paliwa, i maszyna wyrównała lot.

Nancy nie posiadała się ze zdenerwowania. Co się stało? Czy awaria była poważna? Mogłaby się czegoś domyślić, gdyby widziała twarz Loveseya, ale on siedział odwrócony do niej plecami.

Silnik pracował zrywami. Czasem zdawał się odzyskiwać pełną moc, by zaraz potem zacząć krztusić się i przerywać. Nancy wychyliła się nieco, usiłując dostrzec jakąś zmianę w obrotach śmigła, ale niczego nie zauważyła. Jednak za każdym razem, kiedy silnik tracił równy rytm, samolot tracił wysokość.

Nie mogła dłużej znieść napięcia. Rozpięła pas, pochyliła się do przodu i poklepała Loveseya po ramieniu.

– Co się dzieje? – wrzasnęła mu do ucha, kiedy odwrócił nieco głowę.

– Nie wiem! – odkrzyknął.

Była zbyt wystraszona, żeby usatysfakcjonowała ją taka odpowiedź.

– Jakaś awaria?

– Zdaje się, że wysiadł jeden cylinder.

– A ile ich mamy?

– Cztery.

Samolot gwałtownie obniżył lot. Nancy pośpiesznie usiadła z powrotem i zapięła pas. Potrafiła prowadzić samochód i miała niejasne wrażenie, że jej wóz mógłby jechać nawet bez jednego cylindra. Tyle tylko, że to był dwunastocylindrowy cadillac. Czy samolot utrzyma się w powietrzu, jeśli działają tylko trzy z czterech cylindrów? Niepewność stanowiła najgorszą torturę.

Maszyna stale traciła wysokość. Nancy domyślała się, że lot nie potrwa już zbyt długo. Kiedy wpadną do morza? Spojrzawszy przed siebie dostrzegła z ogromną ulgą zarysy lądu. Nie mogąc się powstrzymać ponownie rozpięła pas i nachyliła się do Loveseya.

– Zdołamy tam dolecieć?

– Nie wiem! – ryknął.

– Pan w ogóle nic nie wie! – krzyknęła. Strach zamienił jej krzyk we wrzask. Z najwyższym trudem zdołała nad sobą zapanować. – A jak się panu wydaje?

– Niech pani się zamknie i pozwoli mi się skoncentrować!

Opadła na fotel. Lada chwila mogę umrzeć – przemknęło jej przez myśl. Ponownie stłumiła podchodzący do gardła strach i zmusiła się do logicznego myślenia. Całe szczęście, że zdążyłam wychować chłopców. Na pewno będzie to dla nich ciężki wstrząs, szczególnie po tym, jak stracili ojca w wypadku samochodowym, ale przecież są dużymi, silnymi mężczyznami i nigdy nie zabraknie im pieniędzy. Na pewno dadzą sobie radę.

Szkoda, że od… ilu? Dziesięciu lat! – nie miałam żadnego kochanka. Nic dziwnego, że zaczęłam się do tego przyzwyczajać. Równie dobrze mogłam zostać zakonnicą. Powinnam była pójść do łóżka z Natem Ridgewayem. Na pewno byłby dla mnie miły.

Tuż przed wyjazdem do Europy zaczęła spotykać się z pewnym mężczyzną, samotnym księgowym mniej więcej w jej wieku. Wcale jednak nie żałowała, że z nim nie spała. Był sympatyczny, ale słaby, jak większość jej adoratorów. Dostrzegali w niej siłę, której im brakowało, i pragnęli, by się nimi zaopiekowała. Ale ja też chcę, żeby mną się ktoś zaopiekował!

Przysięgam, że jeśli wyjdę z tego z życiem, będę jeszcze miała co najmniej jednego mężczyznę.

Uświadomiła sobie, że dzięki jej śmierci Peter postawi na swoim. Wielka szkoda. Firma była wszystkim, co zostawił im ojciec, teraz zaś miała zniknąć, wchłonięta przez molochowate cielsko General Textiles. Ojciec ciężko pracował całe życie, Peter zaś, przez swoje lenistwo i niekompetencję, roztrwonił rezultat jego trudu w ciągu zaledwie pięciu lat.

Chwilami Nancy bardzo brakowało ojca. Był takim mądrym człowiekiem. Kiedy pojawił się jakiś problem – wszystko jedno, czy wielki, związany z interesami, czy mały, jak na przykład szkolne niepowodzenie któregoś z dzieci – ojciec zawsze potrafił znaleźć słuszne, sensowne rozwiązanie. Doskonale znał się na maszynach, tak że nawet ludzie produkujący skomplikowane oprzyrządowanie używane do produkcji butów konsultowali z nim wszystkie nowe rozwiązania. Nancy także rozumiała, na czym polega proces produkcji, lecz jej specjalnością było przewidywanie zmian na rynku; odkąd zaczęła zajmować się fabryką, sprzedaż damskiego obuwia przynosiła znacznie większe zyski niż męskiego. W przeciwieństwie do Petera nigdy nie miała wrażenia, że pozostaje w cieniu ojca.

Myśl, że oto za chwilę umrze, wydała jej się nagle idiotyczna i nieprawdopodobna. Byłoby to tak, jakby kurtyna opadła w samym środku przedstawienia, przerywając kwestię aktorowi odtwarzającemu jedną z głównych ról. Nic takiego nie może się zdarzyć. Na kilka sekund nabrała irracjonalnej pewności, że nic jej się nie stanie i wszystko skończy się szczęśliwie.

W miarę jak zbliżali się do brzegów Irlandii samolot coraz szybciej tracił wysokość. Wkrótce Nancy mogła już dostrzec szmaragdowe pola i brunatne bagna. Uświadomiła sobie z dreszczem podniecenia, iż stąd właśnie pochodzi rodzina Blacków. Głowa i ramiona siedzącego przed nią Mervyna Loveseya zaczęły się gwałtownie poruszać, jakby mężczyzna walczył ze sterami. Nancy modliła się w duchu. Została wychowana w wierze katolickiej, ale od śmierci Seana ani razu nie brała udziału we mszy. Ostatni raz była w kościele właśnie na jego pogrzebie. W gruncie rzeczy nie miała pojęcia, czy jest wierząca, czy też nie, lecz mimo to modliła się ze wszystkich sił, doszedłszy do wniosku, że i tak nie ma nic do stracenia. Odmówiła „Ojcze nasz”, potem zaś prosiła Boga, by zachował ją przy życiu przynajmniej do chwili, kiedy Hugh ożeni się i ustatkuje, żeby mogła zobaczyć swoje wnuki oraz żeby mogła w dalszym ciągu prowadzić fabrykę, dawać pracę wszystkim tym mężczyznom i kobietom, robić dobre buty dla zwykłych ludzi, a także, by mogła jeszcze sama zażyć trochę szczęścia. Nagle zdała sobie sprawę z tego, iż jej życie składało się niemal wyłącznie z pracy.

Widziała już białe szczyty fal. Niewyraźna krecha zbliżającego się lądu przeistoczyła się w kipiel przyboju, plażę, skalisty klif i zielone pole. Zastanawiała się, czy zdołałaby dopłynąć do brzegu, gdyby samolot runął w spienione fale. Uważała się za dobrego pływaka, ale spokojne przemierzanie kolejnych długości basenu nie miało nic wspólnego z walką o życie we wzburzonym morzu. Woda z pewnością była przeraźliwie zimna. Jak brzmiał ten zwrot, którego używało się dla określenia przyczyny śmierci ludzi zmarłych z powodu zimna? Wychłodzenie organizmu. Oto co będzie można przeczytać w The Boston Globe: „Samolot, którym leciała pani Lenehan, runął do Morza Irlandzkiego, ona zaś zmarła z powodu wychłodzenia organizmu.” Choć miała na sobie ciepły płaszcz, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

Gdyby nastąpiła katastrofa, prawdopodobnie nie zdążyłaby nawet poczuć temperatury wody. Usiłowała odgadnąć, jak szybko się poruszają. Lovesey powiedział jej, że samolot może osiągnąć sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, ale teraz wyraźnie tracił prędkość. Powiedzmy, osiemdziesiąt. Sean miał wypadek przy osiemdziesięciu kilometrach na godzinę i zginął. Nie, spekulacje na temat, czy zdoła dopłynąć do brzegu, nie miały najmniejszego sensu.

Ląd zbliżał się coraz bardziej. Może jednak moje modlitwy zostały wysłuchane – przemknęło jej przez myśl. – Może jednak wylądujemy. Silnik nie krztusił się już, ale pracował wydając niepokojący, wysoki odgłos, przypominający bzyczenie rozwścieczonej osy. Nancy ogarnęły obawy co do miejsca lądowania; czy samolot może wylądować na piaszczystej plaży? A na kamienistej? Na pewno nadawałoby się pole, byle nie zanadto nierówne. Ale co będzie, jeśli trafią na podmokły teren?

Już wkrótce się o tym przekona.

Od brzegu dzieliło ich już nie więcej niż pół kilometra. Z tej wysokości Nancy doskonale widziała, że brzeg jest skalisty, a przybój bardzo silny. Plaża była nie tylko bardzo nierówna, ale w dodatku usiana wielkimi kamieniami. Zaraz za nią wznosił się niezbyt wysoki klif, na górze zaś rozciągało się pastwisko, na którym pożywiało się flegmatycznie kilka owiec. Sprawiało wrażenie stosunkowo gładkiego. Może uda im się tam wylądować. Nie wiedziała, czy powinna uczepić się tej nadziei, czy raczej szykować na śmierć.

Żółty samolocik parł dzielnie naprzód, wciąż jednak tracąc wysokość. Nancy poczuła słony zapach morskiej wody. Chyba lepiej lądować w morzu niż na brzegu – pomyślała z obawą. Ostre głazy zdawały się tylko czekać na to, by rozszarpać cienką powłokę samolotu, a wraz z nią także jej ciało.

Oby tylko śmierć przyszła szybko.

Kiedy do brzegu pozostało już tylko sto metrów, Nancy zorientowała się, że są zbyt wysoko, by lądować na plaży. Lovesey najwyraźniej chciał dotrzeć do pastwiska rozciągającego się na szczycie klifu. Czy jednak mu się to uda? Znajdowali się teraz dokładnie na poziomie trawiastej równiny, ale z każdą chwilą opadali niżej. Lada moment roztrzaskają się o niemal pionową, skalistą ścianę. Chciała zamknąć oczy, lecz powieki nie posłuchały jej, więc wpatrywała się osłupiałym spojrzeniem w pędzące jej na spotkanie urwisko.

Silnik zawył nagle jak zranione zwierzę, a wiatr chlapnął jej w twarz bryzgi morskiej piany. Owce uciekały w panice we wszystkie strony. Nancy złapała się krawędzi kabiny i zacisnęła dłonie tak mocno, że aż poczuła ból w napiętych mięśniach. Miała wrażenie, że lecą prosto na kamienną ścianę. Uderzymy w nią – pomyślała. – To już koniec. W następnym ułamku sekundy silniejszy podmuch wiatru uniósł nieco mały samolocik, by zaraz potem zepchnąć go jeszcze niżej. Lada chwila skalna krawędź powinna oderwać podwozie maszyny. Kilka metrów przed urwiskiem Nancy wreszcie zacisnęła powieki i przeraźliwie wrzasnęła.

Przez sekundę nic się nie działo.

Potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie; Nancy poleciała do przodu, tak że pas wpił się głęboko w jej ciało. Była pewna, że lada moment umrze, ale nagle poczuła, iż samolot znowu podrywa się w górę. Otworzyła oczy.

W dalszym ciągu znajdowali się w powietrzu, nie więcej niż pół metra nad powierzchnią pastwiska. Maszyna ponownie opadła na trawę i tym razem nie straciła kontaktu z podłożem. Podskakując i okropnie się trzęsąc wytracała stopniowo prędkość. Nancy zobaczyła nagle, że zbliżają się do kępy jeżyn, ale Lovesey wykonał jakiś manewr sterami i ominęli przeszkodę. Wstrząsy zmniejszyły się; zwalniali. Nancy nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyje. Wreszcie samolot znieruchomiał.

Ogarnęła ją tak wielka ulga, że zaczęła drżeć na całym ciele, nie mogąc zapanować nad nieposłusznymi mięśniami. Kiedy jednak poczuła zbliżającą się falę histerii, wzięła się ostro w garść.

– Już po wszystkim – powiedziała na głos. – Już po wszystkim. Nic mi nie jest.

Lovesey wyskoczył z kabiny, trzymając w ręku skrzynkę z narzędziami. Nie zaszczyciwszy Nancy nawet jednym spojrzeniem podszedł do przedniej części maszyny i odchylił osłonę silnika.

Mógłby chociaż zapytać, jak się czuję – pomyślała Nancy.

W jakiś dziwny sposób grubiaństwo Loveseya podziałało na nią uspokajająco. Owce zajęły się znowu skubaniem trawy, jakby nic się nie stało. Teraz, kiedy umilkł warkot silnika, do uszu Nancy docierał huk fal rozbijających się o skalisty brzeg. Świeciło słońce, ale na policzkach czuła powiewy zimnego, wilgotnego wiatru.

Posiedziała jeszcze trochę, po czym, kiedy była już pewna, że nogi nie odmówią jej posłuszeństwa, rozpięła pas i wygramoliła się z samolotu. Po raz pierwszy w życiu stanęła na irlandzkiej ziemi. Była wzruszona niemal do łez. Stąd właśnie przybyliśmy do Ameryki, wiele lat temu – pomyślała. – Uciskani przez Brytyjczyków, prześladowani przez protestantów, głodni i obdarci, tłoczyliśmy się na pokładach drewnianych statków i żeglowaliśmy w kierunku Nowego Świata.

To bardzo irlandzki sposób powrotu do ojczyzny. O mało przy tym nie zginęłam.

Na razie dość było sentymentów. Przeżyła, ale czy uda jej się jeszcze dogonić Clippera? Spojrzała na zegarek: piętnaście po drugiej. Clipper przed chwilą wystartował z Southampton. Powinna zdążyć na czas do Foynes pod warunkiem, że Loveseyowi uda się naprawić samolot, a ona znajdzie w sobie dość odwagi, by do niego ponownie wsiąść.

Podeszła do maszyny. Lovesey odkręcał wielkim kluczem jakąś śrubę.

– Naprawi go pan?

– Nie wiem.

– A co się zepsuło?

– Nie wiem.

Najwyraźniej powrócił do swych gburowatych zwyczajów.

– Myślałam, że jest pan inżynierem! – parsknęła.

Chyba trafiła w jego czułe miejsce, gdyż spojrzał na nią i powiedział:

– Studiowałem matematykę i fizykę. Specjalizuję się w obliczeniach oporów stawianych powietrzu przez skomplikowane krzywizny. Nie jestem jakimś cholernym mechanikiem!

– W takim razie może powinniśmy poszukać jakiegoś cholernego mechanika?

– Nie znajdzie pani takiego w całej Irlandii. Ten przeklęty kraj nie wyszedł jeszcze z epoki kamienia łupanego.

– Tylko dlatego, że jego mieszkańcy przez setki lat znajdowali się pod panowaniem brutalnych Brytyjczyków!

Wyjął głowę spod uniesionej osłony silnika i wyprostował się.

– Do stu diabłów, w jaki sposób zaczęliśmy rozmawiać o polityce?

– Nawet nie zapytał pan, czy nic mi się nie stało.

– Przecież widzę, że nic.

– O mało mnie pan nie zabił!

– Ocaliłem pani życie.

Ten człowiek był wręcz niemożliwy.

Nancy rozejrzała się dookoła. W odległości jakichś czterystu metrów dostrzegła niski żywopłot albo kamienny murek, prawdopodobnie biegnący wzdłuż drogi, nieco dalej zaś skupisko kilku niskich budynków krytych strzechami. Może uda jej się wynająć tam jakiś samochód, który zawiezie ją do Foynes?

– Gdzie jesteśmy? – zapytała: – Tylko niech mi pan nie mówi, że pan nie wie!

Uśmiechnął się. Już drugi czy trzeci raz zaskoczył ją nagłą zmianą nastroju.

– Wydaje mi się, że wylądowaliśmy kilka mil od Dublina.

Postanowiła, że nie będzie stała bezczynnie przyglądając się, jak on grzebie w silniku.

– Pójdę po pomoc.

Zerknął na jej nogi.

– Nie zajdzie pani daleko w tych pantoflach.

Teraz mu coś pokażę – pomyślała gniewnie. Szybkim ruchem podciągnęła spódnicę i odpięła pończochy. Osłupiały, wpatrywał się w nią wybałuszonymi oczami, a na jego policzkach rozlewał się z wolna czerwony rumieniec. Zsunęła pończochy z nóg i zdjęła je razem z pantoflami. Była ogromnie zadowolona z tego, że udało jej się go zaskoczyć.

– Niebawem wrócę – oświadczyła, po czym wepchnęła pantofle do kieszeni płaszcza i odmaszerowała na bosaka.

Kiedy oddaliła się na kilka metrów, pozwoliła sobie na szeroki uśmiech zadowolenia. Zapędziła Mervyna Loveseya w kozi róg. Dobrze mu tak, za jego arogancję i protekcjonalność.

Jednak zadowolenie spowodowane faktem, że udało się jej utrzeć mu nosa, szybko znikło. Miała mokre i brudne nogi, było jej zimno, a chaty znajdowały się w większej odległości, niż jej to się początkowo wydawało. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić, kiedy już tam dotrze. Przypuszczała, że najlepiej będzie poprosić o podwiezienie do Dublina. Lovesey chyba miał rację, że nie będzie jej łatwo spotkać tu mechanika.

Po dwudziestu minutach wreszcie dotarła do wsi.

Zaraz za pierwszym domem ujrzała kobietę w drewniakach pracującą w ogródku.

– Dzień dobry! – zawołała.

Kobieta podniosła wzrok i wydała zdumiony okrzyk.

– Zepsuł mi się samolot – poinformowała ją Nancy.

Kobieta wybałuszyła na nią oczy, jak na stwora z innej planety.

Nancy uświadomiła sobie, że w swoim modnym, drogim płaszczu i na bosaka musi stanowić dość niezwykły widok. Rzeczywiście, dla chłopki pielącej swój ogródek przybysz z kosmosu stanowiłby mniejsze zaskoczenie niż kobieta w samolocie. Wieśniaczka wyciągnęła ostrożnie rękę i delikatnie dotknęła skraju płaszcza. Nancy poczuła ogromne zażenowanie; kobieta traktowała ją jak boginię.

– Pochodzę z Irlandii – powiedziała, by dowieść, że jednak jest człowiekiem.

Kobieta potrząsnęła głową, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że nie da się na to nabrać.

– Muszę dostać się do Dublina.

Tym razem osiągnęła lepszy rezultat, gdyż wieśniaczka odparła:

– O, tak! I pewnie!

Bez wątpienia uważała, że zjawiska takie jak Nancy są nierozerwalnie związane z wielkimi miastami.

Nancy ucieszyła się, kiedy usłyszała słowa wypowiedziane po angielsku. Obawiała się, że kobieta może znać tylko celtycki.

– Czy to daleko stąd?

– Na dobrym koniu będzie gdzieś z półtorej godziny.

Niedobrze. Za dwie godziny Clipper wystartuje z Foynes, na drugim końcu wyspy.

– Czy ktoś w okolicy ma samochód?

– Nie.

– Do licha!

– Ale kowal ma motocykl.

– Świetnie!

Motocykl powinien wystarczyć. W Dublinie na pewno znajdzie jakiś samochód, który zawiezie ją do Foynes. Nie była pewna, jaka odległość dzieliła Foynes od Dublina ani ile czasu zajmie jej podróż, ale czuła, że musi spróbować.

– Gdzie mieszka ten kowal?

– Zaprowadzę panią.

Nancy poszła za kobietą, lecz kiedy zobaczyła drogę, natychmiast opuściła ją euforia. Nawierzchnia była tak błotnista i nierówna, że motocykl z pewnością nie mógł się po niej poruszać dużo szybciej od konia. Kiedy brnęła po kostki w błocie, przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl: motocykl zabierze tylko jednego pasażera. Gdyby znalazła jakiś samochód, wróciłaby po Loveseya naprawiającego zepsuty samolot, ale w takiej sytuacji nie miało to najmniejszego sensu. Chyba że właściciel sprzedałby maszynę; wtedy Lovesey usiadłby za kierownicą, ona z tyłu, i pojechaliby prosto do Foynes!

Wreszcie dotarły do ostatniego domu we wsi, z przybudówką mieszczącą kuźnię. Nadzieje Nancy prysnęły jak bańki mydlane, gdyż motocykl leżał na podłodze rozłożony na czynniki pierwsze, kowal zaś zabierał się dopiero do jego składania.

– Do diabła! – zaklęła.

Kobieta powiedziała coś po celtycku do kowala, a on spojrzał z lekkim rozbawieniem na Nancy. Był bardzo młody, miał gęste czarne włosy, błękitne oczy i sumiaste wąsy. Skinął głową, po czym zapytał:

– Gdzie stoi pani samolot?

– Jakieś trzy czwarte kilometra stąd.

– Może powinienem go obejrzeć?

– Zna się pan na samolotach? – zapytała sceptycznie.

Wzruszył ramionami.

– Wszystkie silniki są takie same.

Rzeczywiście; skoro potrafił naprawić motocykl, może uda mu się zreperować samolot?

– Ale coś mi się zdaje, że już nie będę musiał – dodał kowal.

Nancy zmarszczyła brwi, lecz po chwili i ona usłyszała warkot samolotowego silnika. Czyżby to była Tygrysia Pchła? Wybiegła na zewnątrz i spojrzała w niebo. Tak, żółty samolocik szybował nisko nad wioską.

Lovesey naprawił go – i nie zaczekał na nią!

Wpatrywała się z niedowierzaniem w niebo. Jak mógł jej to zrobić? Przecież miał jej walizeczkę!

Samolot zatoczył krąg nad dachami, jakby szydząc z jej rozpaczy. Potrząsnęła w jego stronę pięścią, a wychylony Lovesey pomachał jej i cofnął się do kabiny.

Nie była w stanie oderwać wzroku od oddalającej się maszyny. Kowal i kobieta stali obok niej.

– Odleciał bez pani – zauważył młody mężczyzna.

– To człowiek bez serca.

– Jest pani mężem?

– Oczywiście, że nie!

– To i dobrze.

Właściwie mogła już zrezygnować. Nie uda jej się dogonić Clippera. Peter sprzeda firmę Natowi Ridgewayowi, i to będzie koniec.

Samolot wszedł w szeroki zakręt. Zapewne Lovesey brał kurs na Foynes. Dopadnie żonę, ale Nancy miała nadzieję, że nie zmusi jej do powrotu.

Ze zdziwieniem zauważyła, że nie wyprowadza maszyny ze skrętu. Uczynił to dopiero wtedy, kiedy dziób samolotu skierował się w stronę wioski. Co on wyczynia, do licha? – myślała zdumiona.

Samolot nadleciał nad błotnistą drogę, tracąc stopniowo wysokość. Dlaczego Lovesey zawrócił? Czyżby chciał lądować? A może znowu miał jakieś kłopoty z silnikiem?

Koła maszyny zetknęły się z rozmiękłą nawierzchnią drogi i żółty samolocik potoczył się w kierunku trojga ludzi stojących przed wejściem do kuźni, podskakując i chwiejąc się na nierównościach terenu.

Nancy o mało nie zemdlała z radości. Wrócił po nią!

Samolot znieruchomiał. Mervyn krzyknął coś, czego nie zrozumiała, gdyż jego słowa zagłuszył warkot silnika.

– Słucham?

Machnął niecierpliwie ręką, żeby podeszła. Podbiegła szybko do samolotu.

– Na co pani czeka? – wrzasnął, wychylając się z kabiny. – Proszę wsiadać!

Zerknęła na zegarek. Za kwadrans trzecia. Mieli jeszcze szansę zdążyć na czas do Foynes. Ponownie ogarnęła ją fala optymizmu. To jeszcze nie koniec! – pomyślała.

Podszedł do niej młody kowal.

– Pomogę pani! – zawołał z błyskiem rozbawienia w oku. Splótł dłonie, a ona postawiła na nich zabłoconą stopę i wspięła się jak po drabinie do wnętrza maszyny.

Samolot natychmiast ruszył z miejsca.

Kilka sekund później byli już w powietrzu.

ROZDZIAŁ 9

Żona Mervyna Loveseya była bardzo szczęśliwa.

W chwili startu Clippera ogromnie się bała, teraz jednak odczuwała jedynie radosne uniesienie.

Był to jej pierwszy lot w życiu. Mervyn nigdy nie wziął jej do swego samolotu, choć spędziła wiele dni malując maszynę na jaskrawożółty kolor. Teraz przekonała się, że wystarczyło pokonać pierwszy strach, by doznawać ogromnej przyjemności, siedząc w tym komfortowym hotelu ze skrzydłami i spoglądając na przesuwający się w dole krajobraz Anglii. Czuła się wolna. Była wolna. Porzuciła Mervyna i uciekła z Markiem.

Wczoraj wieczorem zameldowali się w hotelu South – Western w Southampton jako państwo Alder, a następnie po raz pierwszy spędzili wspólnie całą noc. Kochali się, potem zasnęli, by obudzić się z samego rana i ponownie się kochać. Po trzech miesiącach wypełnionych krótkimi popołudniami i kradzionymi pocałunkami wydawało im się to niezwykłym luksusem.

Lecąc Clipperem łatwo było odnieść wrażenie, iż bierze się udział w jakimś filmie. Wystrój wnętrza uderzał przepychem, pasażerowie byli elegancko ubrani, dwaj stewardzi dyskretni i usłużni, wszystko działo się według dokładnie rozpisanego scenariusza, dokoła zaś aż roiło się od znanych twarzy. Wśród pasażerów znajdowali się między innymi baron Gabon, zamożny syjonista, pogrążony niemal bez przerwy w dyskusji ze swoim obszarpanym towarzyszem, markiz Oxenford, słynny faszysta, wraz ze swą piękną żoną, a także księżna Lavinia Bazarov, jeden z filarów paryskiej śmietanki towarzyskiej.

Księżna zajmowała miejsce w tej samej kabinie co Diana, przy oknie.

Również przy oknie, naprzeciwko starej arystokratki, siedziała popularna gwiazda filmowa Lulu Bell. Diana widziała ją w wielu filmach: „Mój kuzyn Jake”, „Tortura”, „Sekretne życie”, „Helena Trojańska”, a także wielu innych, jakie trafiały na ekran kina Paramount przy Oxford Street w Manchesterze. Jednak najbardziej zdumiało ją to, że Mark dobrze znał Lulu. Kiedy zajmowali miejsca, w kabinie rozległ się donośny głos z wyraźnym amerykańskim akcentem:

– Mark! Mark Alder, czy to ty?

Diana odwróciła się, by ujrzeć, jak nieduża, przypominająca kanarka kobieta rzuca mu się w objęcia. Okazało się, że wiele lat temu, kiedy jeszcze Lulu nie była wielką gwiazdą, występowali wspólnie w jakimś przedstawieniu radiowym w Chicago. Mark przedstawił Dianę, Lulu zaś zachowała się bardzo ładnie, komplementując jej urodę i mówiąc, iż Mark miał ogromnie dużo szczęścia, że ją znalazł. Jednak, rzecz jasna, znacznie bardziej interesował ją sam Mark; zaraz po starcie pogrążyli się w rozmowie, wspominając dawne czasy, kiedy byli młodzi, ubodzy, mieszkali w domach noclegowych i spędzali całe noce popijając przemycaną whisky.

Diana nie miała pojęcia, że Lulu jest tak niska. Na ekranie wydawała się znacznie wyższa. A także młodsza. Z bliska było również widać, że jej jasne włosy nie są naturalne, jak Diany, lecz farbowane. Charakteryzował ją jednak ten sam szczebiotliwy, przymilny sposób zachowania, jaki prezentowała w filmach. Nawet teraz znajdowała się w centrum zainteresowania. Choć rozmawiała z Markiem, wszyscy patrzyli tylko na nią; księżna Lavinia ze swego kąta, Diana siedząca naprzeciwko Marka oraz dwaj mężczyźni zajmujący fotele po drugiej stronie przejścia.

Lulu opowiadała właśnie zdarzenie, jakie miało miejsce podczas nadawania jakiegoś słuchowiska, kiedy jeden z aktorów wyszedł ze studia, pewien, że zakończył już występ, a tymczasem okazało się, że na samym końcu miał jeszcze do wypowiedzenia jedno zdanie.

– Tak więc wygłosiłam swoją kwestię, to znaczy: „Kto zjadł placek?” Rozglądamy się dookoła… a George'a nie ma! Zapadła długa cisza. – Zawiesiła głos, by spotęgować efekt. Diana uśmiechnęła się. Właśnie, jak sobie radzą aktorzy, kiedy coś takiego stanie się podczas nadawania programu? Często słuchała radia, ale nie pamiętała, by kiedykolwiek była świadkiem podobnej sytuacji. – Wreszcie wpadłam na pomysł – podjęła opowieść Lulu. – Powtórzyłam swoją kwestię, a potem zrobiłam coś takiego. – Opuściła głowę, przycisnęła brodę do piersi i powiedziała zaskakująco niskim, męskim głosem: – „Podejrzewam, że to sprawka kota.”

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Diana przypomniała sobie, że kiedyś spiker czytający wiadomości tak się czegoś przestraszył, że jęknął: „Święty Jezu!”

– Ja z kolei słyszałam, jak spiker krzyknął podczas audycji – powiedziała. Otwierała już usta, by opowiedzieć tę historię, ale Mark nie dał jej dojść do słowa.

– Och, to się zdarza bardzo często. – Machnął lekceważąco ręką, po czym zwrócił się ponownie do Lulu: – Pamiętasz, jak Max Gifford powiedział, że Babe Ruth sprzedaje wspaniałe jaja, a potem tak się zaczął śmiać, że nie mógł wykrztusić ani słowa?

Oboje z Lulu chichotali bez pamięci. Diana także się uśmiechnęła, ale niezbyt wesoło, gdyż pomału zaczynała czuć się odsunięta na boczny tor. Próbowała sobie jednak wytłumaczyć, że przesadza i że została rozpuszczona przez ostatnie trzy miesiące, kiedy Mark był sam w obcym mieście i poświęcał jej całą uwagę. Tak przecież nie mogło trwać wiecznie. Musi przywyknąć do tego, że od tej pory będzie go dzielić z innymi ludźmi. Mimo to nie musiała odgrywać roli niemej publiczności. Odwróciła się do siedzącej po jej prawej stronie księżnej Lavinii i zapytała:

– Czy słucha pani radia, księżno?

Stara Rosjanka obrzuciła ją wyniosłym spojrzeniem, po czym odparła:

– Uważam, że to wulgarna rozrywka.

Diana spotykała często takie zarozumiałe damy i w najmniejszym stopniu nie czuła się onieśmielona ich towarzystwem.

– Doprawdy? – zdziwiła się grzecznie. – Wczoraj wieczorem nadawano kwintety Beethovena.

– Niemiecka muzyka jest obrzydliwie mechaniczna – odparła księżna.

Ona nigdy nie będzie z niczego zadowolona – pomyślała Diana. Księżna należała do najbardziej bezużytecznej i uprzywilejowanej klasy, jaka istniała na świecie, i chciała, żeby wszyscy o tym wiedzieli, w związku z czym udawała, że nic z tego, co jej proponowano, nie dorównuje jakością temu, do czego była przyzwyczajona.

Pojawił się steward obsługujący tylną część samolotu, by zebrać zamówienia na drinki. Na imię miał Davy. Był niewysokim, schludnym, uroczym młodzieńcem o jasnych włosach i poruszał się sprężystym krokiem. Diana poprosiła o wytrawne martini. Nie miała pojęcia, co to jest, ale pamiętała z filmów, że w Ameryce pije się to stale.

Następnie zaczęła się przypatrywać dwóm mężczyznom siedzącym po drugiej stronie kabiny. Obaj spoglądali w okno. Ten zajmujący miejsce bliżej niej – młody, barczysty, ubrany w dość krzykliwy garnitur – miał na palcach mnóstwo złotych pierścieni. Sądząc po ciemnej karnacji mógł pochodzić z Ameryki Południowej. Naprzeciw niego siedział człowiek, który wydawał się tu zupełnie nie na miejscu. Miał za obszerny garnitur, wymiętą koszulę i z pewnością nie sprawiał wrażenia osoby, która może sobie pozwolić na tak kosztowną podróż. W dodatku był łysy jak kolano. Obaj mężczyźni nie patrzyli na siebie ani nie rozmawiali, lecz mimo to Diana była pewna, że są razem.

Zastanawiała się, co teraz robi Mervyn. Niemal na pewno otrzymał już jej list. Może płacze? Nie, to było do niego zupełnie niepodobne. Już prędzej uniósł się wściekłością. Ale na kim wyładuje swój zły humor? Najprawdopodobniej na swoich biednych pracownikach. Żałowała, że nie sformułowała listu w łagodniejszy sposób albo przynajmniej nie wyjaśniła dokładnie motywów swojego postępowania, lecz była wtedy tak zdenerwowana, że nie mogła wymyślić niczego lepszego. Mervyn na pewno zadzwoni do jej siostry Thei. Będzie myślał, że dowie się od niej, gdzie zniknęła Diana, ale jego nadzieje spełzną na niczym. Thea o niczym nie miała pojęcia. Co powie dziewczynkom? Nagle Diana poczuła się bardzo samotna. Będzie jej brakowało siostrzenic.

Davy przyniósł drinki. Mark uniósł szklankę patrząc na Lulu, a dopiero potem, jakby przypomniawszy sobie o jej istnieniu, spojrzał na Dianę. Spróbowała swojego martini i o mało go nie wypluła.

– Ojejku! – wykrztusiła. – To smakuje jak gin!

Odpowiedział jej wybuch śmiechu.

– Bo to jest głównie gin, kochanie – wyjaśnił jej Mark. – Nigdy przedtem nie piłaś martini?

Diana czuła się upokorzona. Zachowała się jak uczennica, która po raz pierwszy w życiu zamówiła koktajl w barze. Teraz wszyscy ci kosmopolici będą myśleć, że jest prowincjonalną gęsią.

– Jeśli pani sobie życzy, przyniosę jej coś innego – zaproponował Davy.

– Poproszę kieliszek szampana – powiedziała ponuro.

– W tej chwileczce.

– Rzeczywiście, jeszcze nigdy nie piłam martini – zwróciła się do Marka. – Właśnie dlatego chciałam go spróbować. Chyba nie ma w tym nic złego, prawda?

– Oczywiście, że nie – odparł i poklepał ją po kolanie.

– Ta brandy jest wstrętna, młody człowieku – orzekła księżna Lavinia. – Proszę przynieść mi filiżankę herbaty.

– Tak jest, proszę pani.

Diana postanowiła pójść do łazienki. Wstała, powiedziała „przepraszam”, po czym wyszła przez łukowato sklepione drzwi usytuowane z tyłu kabiny. Minęła niemal identyczne pomieszczenie, w którym siedziały tylko dwie osoby, a następnie otworzyła drzwi z napisem: „toaleta damska” i weszła do środka.

Widok, jaki ujrzała, znacznie poprawił jej samopoczucie: gustowna toaletka, przed nią dwa taborety obite turkusową skórą, ściany pokryte beżową tkaniną. Diana usiadła przed lustrem, by poprawić makijaż. Mark nazywał to „przepisywaniem twarzy”. Na stoliku leżały papierowe chusteczki i krem nawilżający.

Jednak kiedy spojrzała na swoje odbicie w lustrze, zobaczyła twarz nieszczęśliwej kobiety. Lulu Bell pojawiła się niczym ciemna chmura zasłaniająca blask słońca. Skierowała na siebie uwagę Marka, a on zaczął traktować Dianę jak drobną niedogodność. Przecież Lulu była prawie jego rówieśniczką – na pewno przekroczyła czterdziestkę, a on miał trzydzieści dziewięć lat! Czy wiedział o tym? Mężczyźni często wykazywali całkowitą ignorancję w takich sprawach.

Największy problem polegał na tym, że Mark i Lulu mieli ze sobą tyle wspólnego; oboje pracowali w show businessie, oboje byli Amerykanami, oboje występowali w radiu niemal od początku jego istnienia. Diana nie mogła pochwalić się niczym w tym rodzaju. Mówiąc brutalnie, nie mogła się pochwalić w ogóle niczym oprócz tego, że udzielała się aktywnie w towarzyskich kręgach prowincjonalnego miasta.

Czy Mark zawsze będzie się zachowywał w taki sposób? Leciała przecież do jego ojczyzny, o której on wiedział wszystko, a gdzie dla niej każda rzecz będzie stanowiła całkowitą nowość. Będą się obracać wyłącznie w kręgu jego przyjaciół, gdyż ona nie miała żadnych znajomych w Ameryce. Ile jeszcze razy będzie narażana na pośmiewisko tylko dlatego, że nie będzie wiedziała o czymś oczywistym, jak na przykład o tym, że wytrawne martini smakuje po prostu jak zwykły gin?

Jak szybko zacznie jej brakować wygodnego, znajomego świata, który zdecydowała się opuścić, świata składającego się z zabaw na cele dobroczynne i obiadów w hotelowych restauracjach, w których znała wszystkich ludzi, wszystkie rodzaje drinków i potraw? Nawet jeśli był to świat monotonny, to jednocześnie z całą pewnością był bezpieczny.

Potrząsnęła głową, tak że jej włosy rozsypały się w uroczą chmurę. Nie wolno jej tak myśleć. Tamten świat znudził ją śmiertelnie. Pożądała przygód i nowych doznań, i teraz, kiedy miała szansę zrealizować marzenia, powinna ją wykorzystać.

Postanowiła przystąpić do zdecydowanego kontrataku, by odzyskać względy Marka. Jak powinna postąpić? Nie chciała powiedzieć mu wprost, że nie podoba jej się jego zachowanie; dowiodłaby w ten sposób swojej słabości. Może zaaplikuje mu nieco jego własnego specyfiku? Przecież może zacząć traktować kogoś w taki sam sposób, w jaki on traktował Lulu. To powinno go trochę otrzeźwić. Kogo ma wybrać? Ten przystojny młody mężczyzna siedzący po drugiej stronie przejścia będzie w sam raz. Był młodszy od Marka i znacznie potężniej zbudowany. Mark będzie zazdrosny jak diabli.

Poperfumowała się za uszami i między piersiami, po czym wyszła z łazienki. Wracając na swoje miejsce kołysała biodrami nieco bardziej niż zwykle, odnotowując z zadowoleniem łakome spojrzenia mężczyzn oraz pełne podziwu lub zazdrosne popatrywanie kobiet. Jestem najpiękniejszą kobietą na pokładzie tego samolotu i Lulu Bell doskonale o tym wie – pomyślała.

Znalazłszy się w kabinie nie usiadła w fotelu, lecz nachyliła się nad młodym mężczyzną w prążkowanym garniturze i spojrzała w okno po jego stronie. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

– Czyż to nie wspaniały widok? – zauważyła.

– Zgadza się – potwierdził. Nie uszło jej uwagi, że jednocześnie zerknął z niepokojem na swego towarzysza, jakby spodziewał się ostrej reprymendy. Można było odnieść wrażenie, iż łysy mężczyzna jest jego strażnikiem.

– Panowie jesteście razem? – zapytała Diana.

– W pewnym sensie – odparł zwięźle łysy, po czym, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o czymś takim jak dobre maniery, wyciągnął rękę i przedstawił się:

– Ollis Field.

– Diana Lovesey.

Bez specjalnego entuzjazmu uścisnęła jego dłoń. Miał brudne paznokcie.

Spojrzała na młodszego mężczyznę.

– Frank Gordon.

Obaj bez wątpienia byli Amerykanami, lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Frank Gordon miał na sobie elegancki garnitur, złotą szpilkę w kołnierzyku koszuli i jedwabną chusteczkę w kieszonce marynarki. Czuło się od niego zapach wody kolońskiej, a jego czarne włosy lśniły, jakby lekko natłuszczone.

– Nad czym teraz lecimy? – zapytał. – To jeszcze Anglia?

Diana ponownie nachyliła się nad nim i spojrzała przez okno.

– Wydaje mi się, że to Devon – powiedziała, choć w rzeczywistości wiedziała tyle samo co on.

– A pani skąd jest?

Usiadła obok niego.

– Z Manchesteru – odparła. Kątem oka zerknęła na Marka, zauważyła, że przygląda się jej ze zdziwieniem, więc czym prędzej skoncentrowała uwagę na Franku Gordonie. – To na północnym zachodzie kraju.

Ollis Field chrząknął z dezaprobatą i zapalił papierosa. Diana założyła nogę na nogę.

– Moja rodzina pochodzi z Włoch – poinformował ją Frank.

Włochami rządzili faszyści.

– Czy myśli pan, że Włochy przystąpią do wojny? – zapytała.

Potrząsnął głową.

– Włosi nie chcą wojny.

– Wydaje mi się, że nikt nie chce wojny.

– Więc czemu wszyscy walczą?

Nie mogła go rozgryźć. Najwyraźniej miał dużo pieniędzy, ale był zupełnie pozbawiony wykształcenia. Większość znanych jej mężczyzn wręcz paliła się, by podzielić się z nią swoją wiedzą i oszołomić rozległymi horyzontami myślowymi, bez względu na to, czy sobie tego życzyła, czy nie. On jednak nie przejawiał takich ciągot.

– A co pan o tym myśli, panie Field? – zapytała, spoglądając na jego towarzysza.

– Nie mam zdania – bąknął pod nosem.

– Być może wojna ma służyć tylko temu, by faszystowscy przywódcy mogli utrzymać kontrolę nad swym narodem – powiedziała, zwracając się ponownie do Gordona, po czym zerknęła na Marka, lecz z rozczarowaniem stwierdziła, że znowu pogrążył się w rozmowie z Lulu Bell. Oboje chichotali jak uczniaki. Poczuła do niego żal. Co się z nim stało? Za takie zachowanie Mervyn już dawno dałby po twarzy.

Otwierała już usta, by poprosić Franka, żeby opowiedział jej coś o sobie, kiedy nagle poczuła, że nie da rady wysłuchać jego zapewne długiej i nudnej opowieści. Właśnie w tej chwili Davy przyniósł jej szampana i grzankę z kawiorem, więc skorzystała z tego pretekstu i przygnębiona wróciła na swoje miejsce.

Przez jakiś czas przysłuchiwała się niechętnie rozmowie Marka z Lulu, a potem pogrążyła się w myślach. Chyba głupio postępowała przejmując się aż tak bardzo tą podstarzałą gwiazdą filmową. Mark kochał tylko ją, Dianę. Po prostu starał się wykorzystać okazję, żeby porozmawiać o dawnych czasach. Nie powinna też obawiać się Ameryki; decyzja zapadła, kości zostały rzucone. Mervyn na pewno przeczytał już jej list. Idiotyzmem było roztrząsać wszystko na nowo z powodu jakiejś tlenionej, czterdziestopięcioletniej blondynki. Na pewno uda jej się szybko poznać amerykański styl życia, miejscowe drinki, słuchowiska radiowe i obyczaje. W krótkim czasie będzie miała więcej przyjaciół niż Mark; gdziekolwiek się znalazła, zawsze przyciągała do siebie ludzi.

Z niecierpliwością czekała na długi przelot nad Atlantykiem. Kiedy czytała o Clipperze w Manchester Guardian, wydawało jej się, że to najbardziej romantyczne przedsięwzięcie na świecie. Irlandię dzieliło od Nowej Fundlandii przeszło trzy tysiące kilometrów, których pokonanie miało zająć nieco ponad siedemnaście godzin. Będzie miała dość czasu, by zjeść kolację, położyć się do łóżka, przespać całą noc i wstać na długo przed lądowaniem. Nie uważała za stosowne zakładać tego samego nocnego stroju, w którym sypiała z Mervynem, a przed startem nie zdążyła zrobić zakupów, ale na całe szczęście zabrała piękny jedwabny szlafrok i łososiową piżamę, których jeszcze ani razu nie miała na sobie. Nawet w apartamencie dla nowożeńców nie było podwójnych łóżek – Mark sprawdził to natychmiast, jak tylko weszli na pokład – lecz jego koja będzie znajdowała się bezpośrednio nad nią. Perspektywa spędzenia nocy wysoko nad oceanem, setki kilometrów od lądu, niosła ze sobą coś niezwykle podniecającego i zarazem przerażającego. Zastanawiała się, czy w ogóle uda się jej zasnąć. Silniki nie przerwą pracy bez względu na to, czy będzie czuwała, czy też nie, ale nie uda jej się wyzwolić od czającego się głęboko w podświadomości lęku, że umilkną akurat wtedy, kiedy będzie pogrążona we śnie.

Zerknąwszy przez okno stwierdziła, że znaleźli się znowu nad wodą. Prawdopodobnie było to Morze Irlandzkie. Podobno hydroplany nie mogły wodować na otwartym morzu ze względu na fale, lecz Dianie wydawało się, że i tak w razie awarii mają znacznie więcej szans na przeżycie niż pasażerowie zwykłego samolotu.

Zaraz potem przestała cokolwiek widzieć, gdyż wlecieli w chmury. Po chwili dały się odczuć wyraźne drgania. Pasażerowie spoglądali na siebie i uśmiechali się nerwowo, a steward poprosił wszystkich, by zapięli pasy. Diana zaniepokoiła się, nie widząc w pobliżu żadnego lądu. Księżna Lavinia kurczowo zacisnęła palce na poręczy fotela, ale Mark i Lulu rozmawiali dalej, jakby nic się nie stało. Frank Gordon i Ollis Field sprawiali wrażenie zupełnie spokojnych, lecz obaj zapalili papierosy i zaciągnęli się głęboko.

– A co właściwie stało się z Muriel Fairfield? – zapytał głośno Mark. W tym samym momencie rozległ się donośny łomot i samolot raptownie zmniejszył wysokość. Diana odniosła wrażenie, że żołądek podszedł jej do samego gardła. Z sąsiedniej kabiny dobiegł krzyk któregoś z pasażerów. Sekundę później maszyna wyrównała lot.

– Muriel wyszła za milionera – odparła Lulu.

– Nie żartuj! Takie brzydactwo?

– Mark, boję się – powiedziała Diana.

Odwrócił do niej głowę.

– To nic takiego, kochanie. Zwykła dziura powietrzna.

– Myślałam, że zaraz się rozbijemy.

– Nic nam nie grozi. To bardzo częste zjawisko.

Ponownie skoncentrował uwagę na Lulu, która patrzyła przez chwilę na Dianę, jakby oczekując, że ta coś powie. Diana uciekła spojrzeniem, wściekła na Marka.

– W jaki sposób Muriel zdobyła tego milionera? – zapytał.

– Nie wiem, ale teraz mieszkają w Hollywood i inwestują pieniądze w filmy.

– Niewiarygodne!

To dobre słowo – pomyślała Diana. Jak tylko przydybie Marka gdzieś na osobności, powie mu, co myśli o jego zachowaniu.

Brak jakiegokolwiek zainteresowania z jego strony sprawił, że ogarnął ją jeszcze większy lęk. O zmroku znajdą się już nad Oceanem Atlantyckim; co będzie wtedy czuła? Wyobrażała sobie Atlantyk jako ogromną, bezkształtną pustkę, lodowato zimną i martwą, ciągnącą się tysiącami kilometrów. Według autora artykułu w Manchester Guardian jedyną rzeczą, jaką można było od czasu do czasu zobaczyć, były góry lodowe. Diana czułaby się znacznie pewniej, gdyby monotonny krajobraz urozmaicały rozrzucone tu i ówdzie wyspy. Najbardziej przerażała ją okropna pustka oceanu: nic tylko samolot, księżyc i falujące morze. Ten lęk przypominał trochę obawy, jakie wzbudzała w niej perspektywa rozpoczęcia życia w obcym kraju: w głębi duszy była przekonana, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, ale obcy krajobraz i brak jakichkolwiek znajomych punktów odniesienia działał ogromnie deprymująco.

Stawała się coraz bardziej nerwowa. Spróbowała zająć myśli czymś innym. Oczekiwała z utęsknieniem na składający się z siedmiu dań obiad, gdyż uwielbiała długie, eleganckie posiłki. Noc w łóżkach, których funkcję pełniły rozkładane fotele, zapowiadała się równie ekscytująco jak dziecięce, nocne wyprawy z namiotem do ogrodu. A po drugiej stronie Wielkiej Wody czekały na nią oszałamiające wieżowce Nowego Jorku. Jednak podniecenie wywołane podróżą w nieznane zniknęło bez śladu, pozostawiając po sobie wyłącznie strach. Diana opróżniła kieliszek i zamówiła następny, ale szampan wcale nie podziałał na nią uspokajająco. Pragnęła znowu poczuć pod stopami stały ląd. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz na myśl o tym, jak lodowate musi być teraz morze. W żaden sposób nie mogła uwolnić się od dręczącego ją strachu. Gdyby była sama, z pewnością zacisnęłaby mocno powieki i zakryła twarz dłońmi. Obrzuciła nienawistnym spojrzeniem Marka i Lulu, którzy gawędzili pogodnie, nieświadomi, jakie przechodzi tortury. Kusiło ją, by urządzić wielką scenę ze łzami lub dostać ataku histerii, ale zagryzła tylko wargi i nie pisnęła ani słowa. Wkrótce samolot wyląduje w Foynes; wreszcie będzie mogła stanąć na suchym lądzie.

Lecz zaraz potem będzie musiała ponownie wejść na pokład i odbyć długą podróż przez Atlantyk.

Jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić.

Jeżeli nie jestem w stanie wytrzymać nawet godziny, to jak poradzę sobie z całą nocą? Chyba umrę. Ale czy mam jakiś wybór? – myślała.

Przecież nikt jej nie zmusi, żeby wróciła do samolotu.

A jeżeli nikt jej nie zmusi, to ona na pewno nie zrobi tego z własnej woli.

W takim razie, co mam robić? – zastanawiała się. – Już wiem. Zadzwonię do Mervyna.

Nie mogła uwierzyć, że jej radosny sen zakończy się w taki sposób, ale przeczuwała, że tak właśnie się stanie.

Na jej oczach Marka pożerała żywcem starsza od niej kobieta o tlenionych włosach i zbyt krzykliwym makijażu. Zadzwoni do Mervyna i powie: „Wybacz mi, popełniłam błąd, chcę wrócić do domu.”

Wiedziała, że jej wybaczy. Wstydziła się sama przed sobą tej pewności, bo przecież sprawiła mu ogromny ból, lecz mimo to wierzyła, iż weźmie ją w ramiona i będzie się cieszył z tego, że wróciła.

Tyle tylko, że ja wcale tego nie chcę – pomyślała z rozpaczą. – Chcę polecieć z Markiem do Ameryki, wyjść za niego za mąż i zamieszkać z nim w Kalifornii. Kocham go.

Nie, to tylko głupi sen. Była przecież panią Lovesey z Manchesteru, siostrą Thei, ciotką Dianą dla uroczych bliźniaczek, niespecjalnie groźną buntowniczką z kręgów prowincjonalnej śmietanki towarzyskiej. Nigdy nie zamieszka w otoczonym palmami domu z basenem. Wyszła za mąż za uczciwego, niezbyt wrażliwego człowieka, który znacznie bardziej niż nią zajmował się swoimi interesami. Większość znanych jej kobiet znajdowała się w dokładnie takiej samej sytuacji, więc zapewne było to całkowicie normalne. Wszystkie doznały pewnego zawodu, lecz zarazem powodziło im się o niebo lepiej niż tym, które poślubiły obiboków i pijaków, więc współczuły sobie nawzajem, pocieszały się, że mogło być gorzej, oraz wydawały zarobione przez ciężko pracujących mężów pieniądze w domach towarowych i salonach fryzjerskich. I nawet nie marzyły o tym, by polecieć do Kalifornii.

Samolot znowu wpadł w dziurę powietrzną, po czym natychmiast wyrównał lot. Diana walczyła z wzbierającymi mdłościami, ale z jakiegoś powodu zupełnie przestała się bać. Wiedziała już, co przyniesie jej przyszłość. Czuła się bezpieczna.

Tyle tylko, że chciało jej się płakać.

ROZDZIAŁ 10

Inżynier pokładowy Eddie Deakin traktował Clippera jak ogromną, delikatną bańkę mydlaną, którą miał nietkniętą przenieść przez Atlantyk, podczas gdy siedzący w niej ludzie powinni cieszyć się i bawić, nieświadomi, jak cienka granica dzieli ich od groźnej nocy.

Podróż była znacznie bardziej ryzykowna, niż przypuszczali, przede wszystkim ze względu na zastosowanie wielu zupełnie nowych, nie do końca sprawdzonych technologii, a także dlatego, że nocne niebo nad Atlantykiem stanowiło jeszcze dziewiczy teren, pełen zaskakujących niebezpieczeństw. Mimo to Eddiemu zawsze towarzyszyło nie pozbawione dumy przekonanie, iż doświadczenie kapitana połączone z poświęceniem załogi i niezawodnością amerykańskiego sprzętu pozwolą wszystkim dotrzeć spokojnie do domu.

Jednak podczas tej podróży dręczył go okropny strach.

Na liście pasażerów znajdował się także Tom Luther. Eddie przyglądał się przez okno wchodzącym na pokład samolotu ludziom, zastanawiając się, kto z nich ponosi odpowiedzialność za porwanie Carol-Ann, ale, rzecz jasna, nie mógł tego stwierdzić; stanowili typową zbieraninę doskonale ubranych, dobrze odkarmionych rekinów przemysłu, gwiazd filmowych i arystokratów.

Podczas przygotowań do startu udało mu się na chwilę odwrócić myśli od Carol-Ann i skoncentrować je na wykonywaniu rutynowych czynności: sprawdzaniu aparatury, uruchamianiu czterech ogromnych silników, ustalaniu składu mieszanki, regulowaniu luzu klapek chłodzenia i kontrolowaniu obrotów podczas rozpędzania maszyny. W chwili kiedy samolot osiągnął planowaną wysokość, pozostało mu jedynie zsynchronizowanie pracy silników oraz kontrola ich temperatury i składu mieszanki, następnie zaś już tylko sprawowanie ogólnego dozoru nad działaniem wszystkich mechanizmów. Wtedy natychmiast wrócił myślami do dręczącego go tematu.

Chciał koniecznie wiedzieć, co Carol-Ann ma na sobie. Czułby się odrobinę lepiej, gdyby mógł wyobrazić ją sobie w starannie zapiętym kożuchu i ciepłych butach, bynajmniej nie dlatego, że mogłaby zmarznąć – był przecież dopiero wrzesień – ale dlatego, że taki strój ukrywałby apetyczne okrągłości jej ciała. Obawiał się jednak, iż bandyci zastali ją w tak bardzo przez niego lubianej lawendowej sukience bez rękawów, nie kryjącej niemal wcale jej wdzięków. Jeszcze przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny miała przebywać w towarzystwie brutalnych przestępców; przeszły go ciarki na myśl o tym, do czego może dojść, jeśli zaczną raczyć się alkoholem.

Czego mogli od niego chcieć, do diabła?

Miał nadzieję, że pozostali członkowie załogi nie zauważą, w jakim znajduje się stanie. Na szczęście wszyscy byli zajęci swoimi obowiązkami, a w dodatku nie tłoczyli się na tak ograniczonej powierzchni jak w większości maszyn. Pokład nawigacyjny boeinga 314 był bardzo obszerny. Duży kokpit stanowił tylko jego część. Kapitan Baker i drugi pilot Johnny Dott siedzieli za sterami na wysokich fotelach; w podłodze między nimi znajdowała się klapa prowadząca do pomieszczenia w dziobie samolotu. Za plecami pilotów można było w nocy zaciągnąć grubą zasłonę, by światło z tylnej części kabiny nie utrudniało im widoczności.

Właśnie ta część pokładu nawigacyjnego wywierała największe wrażenie. Z tyłu po lewej stronie, jeśli patrzyło się w kierunku dzioba maszyny, znajdował się dwumetrowy stół z mapami, nad którym właśnie pochylał się nawigator Jack Ashford. Obok stał mały stolik konferencyjny, przy którym mógł siedzieć kapitan, jeśli akurat nie był zajęty prowadzeniem samolotu, nieco dalej zaś umieszczono owalny właz, przez który można było dostać się do wnętrza skrzydła. Jedną z niezwykłych cech Clippera stanowiło to, że istniała możliwość dotarcia do silników w czasie lotu. Dzięki temu Eddie był w stanie dokonać ogólnego przeglądu lub prostych napraw w rodzaju usunięcia wycieku oleju bez konieczności lądowania.

Po prawej stronie, bezpośrednio za fotelem drugiego pilota, zaczynały się schody prowadzące na pokład pasażerski, dalej zaś znajdowało się stanowisko radiooperatora, czyli Bena Thompsona. Obok Bena siedział Eddie. Był zwrócony twarzą do ściany, na której umieszczono mnóstwo wskaźników oraz szereg dźwigni. Po prawej ręce miał drugi owalny właz, prowadzący do prawego skrzydła. Drzwi usytuowane w tylnej ścianie kabiny prowadziły do luków bagażowych.

Pokład nawigacyjny mierzył w sumie ponad sześć metrów długości i niemal trzy szerokości. Wyłożony miękkim dywanem, obity dźwiękochłonną wykładziną i kosztownymi tkaninami, wyposażony w skórzane fotele przewyższał komfortem wszystko, co stworzono do tej pory. Kiedy Eddie zobaczył go po raz pierwszy, pomyślał, że to jakiś żart.

Teraz jednak widział tylko pochylone plecy i skoncentrowane twarze pozostałych członków załogi. Z ulgą stwierdził, iż żaden z nich nie zorientował się, co się dzieje w jego duszy.

Rozpaczliwie pragnął dowiedzieć się jak najprędzej, dlaczego musi przeżywać ten koszmar, w związku z czym postanowił jak najszybciej dać tajemniczemu panu Lutherowi okazję, by się ujawnił i przekazał mu wiadomość. Od samego startu Eddie usiłował wymyślić jakiś powód, który pozwoliłby mu zejść na pokład pasażerski. Nic sensownego nie chciało mu jednak przyjść do głowy, więc postanowił zadowolić się dość mało prawdopodobną wymówką.

– Idę sprawdzić linki sterów kierunku – mruknął do nawigatora, po czym wstał z fotela i zbiegł po schodach. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego akurat w tej chwili wpadł na pomysł sprawdzenia stanu linek, odpowiedziałby, że kazał mu to uczynić wyostrzony podczas lat pracy szósty zmysł.

Nieśpiesznym krokiem szedł przez kabiny przeznaczone dla pasażerów. Nicky i Davy roznosili koktajle oraz przekąski. Pasażerowie odpoczywali lub prowadzili rozmowy w różnych językach. W saloniku grano już w karty. Eddie dostrzegł kilka powszechnie znanych twarzy, ale był zbyt zaprzątnięty myślami, by skojarzyć je ze słynnymi nazwiskami. Nawiązał kontakt wzrokowy z paroma osobami, mając nadzieję, że któraś z nich ujawni się jako Tom Luther, ale nikt się do niego nie odezwał.

Wreszcie dotarł na tył samolotu i wspiął się po drabince umocowanej do ściany obok drzwi damskiej toalety. Drabinka prowadziła do klapy w suficie, przez którą można było dostać się do pustej przestrzeni w ogonie maszyny. Dotarłby tam także górą, przez luki bagażowe.

Sprawdził linki poruszające sterami kierunku, po czym zamknął za sobą klapę i zszedł na dół. Przy drabince stał czternasto – lub piętnastoletni chłopiec, przyglądający mu się z olbrzymim zainteresowaniem. Eddie z trudem przywołał na twarz uśmiech. Zachęcony tym chłopiec zapytał:

– Czy mogę zobaczyć pokład nawigacyjny?

– Oczywiście – odparł automatycznie Eddie. Co prawda nie miał najmniejszej ochoty na to, by mu teraz przeszkadzano, ale załodze Clippera nakazano traktować pasażerów z największą uprzejmością, a poza tym dzięki temu będzie mógł choć na chwilę oderwać myśli od Carol-Ann.

– To świetnie! Dziękuję.

– Szpulnij się teraz na swoje miejsce, chłopcze. Wpadnę po ciebie za parę minut.

Chłopiec spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął głową i odszedł. Eddie dopiero teraz uświadomił sobie, że „szpulnij się” jest wyrażeniem używanym wyłącznie w Nowej Anglii. Nie znali go nawet nowojorczycy, a co dopiero mówić o Anglikach.

Z powrotem szedł jeszcze wolniej, oczekując, że lada chwila ktoś go zagadnie. Jednak nic takiego nie nastąpiło, więc musiał przyjąć, że tajemniczy Mr Luther uznał za stosowne zaczekać na lepszą okazję. Eddie mógłby zapytać stewardów, gdzie siedzi człowiek o takim nazwisku, ale to na pewno wzbudziłoby ich zainteresowanie, a jemu przede wszystkim zależało na tym, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń.

Chłopiec zajmował miejsce w kabinie numer dwa, z przodu samolotu. Podróżował wraz z rodziną.

– Dobra, kolego, chodź ze mną – powiedział Eddie, uśmiechając się do rodziców. Oboje skinęli mu chłodno głowami, natomiast rudowłosa dziewczyna – przypuszczalnie siostra chłopca – obdarzyła go promiennym uśmiechem. Serce Eddiego zabiło żywiej; była piękna.

– Jak się nazywasz? – zapytał chłopca, kiedy wspinali się po kręconych schodach.

– Percy Oxenford.

– Ja jestem Eddie Deakin, inżynier pokładowy.

Dotarli do szczytu schodów.

– Większość pokładów nawigacyjnych zupełnie nie przypomina tego, co zobaczysz – poinformował Eddie Percy'ego.

– A jakie są?

– Zimne, hałaśliwe i zupełnie gołe. Sama blacha. W dodatku pełno na nich różnych ostrych krawędzi i rogów, o które bez przerwy się obijasz.

– Co robi inżynier pokładowy?

– Zajmuję się silnikami. Pilnuję, żeby zaniosły nas wszystkich do Ameryki.

– Do czego służą te wszystkie wskaźniki i dźwignie?

– Już ci mówię. Dźwignie, które tutaj widzisz, służą do regulowania liczby obrotów, temperatury i składu mieszanki. Są ich cztery zestawy, po jednym dla każdego z silników. – Uświadomił sobie, że jego wyjaśnienia są dość ogólnikowe, a chłopak wyglądał na bardzo bystrego. Postanowił okazać nieco więcej dobrej woli. – Usiądź w moim fotelu. – Percy gorliwie spełnił polecenie. – Spójrz na ten wskaźnik. Informuje nas, że temperatura głowicy silnika numer dwa wynosi w tej chwili dwieście pięć stopni Celsjusza. To trochę za blisko dopuszczalnego maksimum, które dla lotu ze stałą prędkością na ustabilizowanej wysokości ustalono na dwieście trzydzieści dwa stopnie. Trzeba go ochłodzić.

– Jak to się robi?

– Złap tę dźwignię i pociągnij ją odrobinę w dół… Już wystarczy. Otworzyłeś nieco szerzej klapki na pokrywie silnika, dzięki czemu do środka będzie mogło się dostać więcej zimnego powietrza. Zaraz zobaczysz, że temperatura zacznie spadać. Uczyłeś się fizyki?

– Chodzę do staroświeckiej szkoły – poinformował go Percy. – Mamy mnóstwo łaciny i greki, a bardzo niewiele nauk ścisłych.

Eddiemu nie wydawało się, by znajomość łaciny i greki mogła w jakiś szczególny sposób pomóc Anglii podczas wojny, ale zachował tę myśl dla siebie.

– A co robi reszta załogi?

– W tej chwili najważniejszy jest nawigator, Jack Ashford. To ten człowiek, który stoi przy stole z mapami. – Jack, ciemnowłosy mężczyzna o przyjemnych, regularnych rysach twarzy, uśmiechnął się przyjaźnie do Percy'ego. – Musi w każdej chwili wiedzieć, gdzie jesteśmy, a to nie jest łatwa sprawa, szczególnie na środku Atlantyku. Z tyłu, między lukami bagażowymi ma specjalną wieżyczkę obserwacyjną, z której za pomocą sekstansu przeprowadza pomiary położenia gwiazd.

– Jeśli chodzi o ścisłość, to jest oktant poziomicowy – wtrącił Jack.

– A co to takiego?

Nawigator pokazał mu instrument.

– Poziomica, jak sama nazwa wskazuje, informuje cię, czy trzymasz przyrząd poziomo. Potem musisz znaleźć jakąś znaną ci gwiazdę, spojrzeć przez ten otwór, złapać ją w lusterku, a następnie tak je ustawić, zmieniając nachylenie tym pokrętłem, żeby wydawało się, że gwiazda jest dokładnie na linii horyzontu. Tutaj odczytuje się kąt, który po sprawdzeniu w specjalnych tabelach da wynik, czyli twoje dokładne położenie.

– Brzmi całkiem prosto – zauważył Percy.

– I teoretycznie jest proste – odparł z uśmiechem Jack. – Problemy pojawiają się wtedy, jeśli cały czas lecimy w chmurach i podczas podróży ani razu nie uda mi się zobaczyć żadnej gwiazdy.

– Ale chyba nie można zmylić drogi, jeśli wiadomo, skąd się wystartowało, i utrzymuje się bez przerwy ten sam kierunek?

– Właśnie że można, bo często wieje wiatr, który potrafi dość znacznie zepchnąć samolot z kursu.

– Umie pan odgadnąć, jak bardzo?

– Mam na to lepsze sposoby niż odgadywanie. W poszyciu skrzydła znajduje się mała klapka, przez którą mogę wyrzucić płonącą flarę i obserwować ją uważnie, kiedy spada do wody. Jeśli zostanie dokładnie za nami, oznacza to, że wiatr nigdzie nas nie znosi, ale jeżeli zdryfuje w bok, to trzeba liczyć się z tym, że nie lecimy dokładnie tam, gdzie chcemy.

– To mi przypomina wróżenie z fusów.

Jack roześmiał się głośno.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. Jeśli akurat mam pecha i podczas całego lotu ani razu nie uda mi się zobaczyć żadnej gwiazdy, a w dodatku źle oszacuję siłę wiatru, może nas znieść z kursu nawet o sto pięćdziesiąt kilometrów.

– Co wtedy się stanie?

– Dowiemy się o tym natychmiast, jak tylko znajdziemy się w zasięgu pierwszej radiostacji, i po prostu skręcimy we właściwym kierunku.

Eddie obserwował, jak na przejętej twarzy chłopca pojawia się wyraz zrozumienia. Pewnego dnia będę wyjaśniał różne rzeczy własnemu dziecku – pomyślał. Serce skurczyło mu się boleśnie, gdyż natychmiast przypomniał sobie o porwaniu Carol-Ann. Poczułby się znacznie lepiej, gdyby tajemniczy Mr Luther wreszcie wyszedł z ukrycia. Wiedząc, czego od niego chcą, być może zrozumie, dlaczego przydarzyło mu się to straszne nieszczęście.

– Czy mogę zajrzeć do wnętrza skrzydła? – zapytał Percy.

– Jasne.

Otworzył właz po lewej stronie kabiny. Stłumiony do tej pory pomruk silników momentalnie przybrał na sile, w powietrzu zaś czuło się zapach rozgrzanego oleju. Wewnątrz skrzydła znajdował się niski tunel, którym można było dotrzeć do umiejscowionych za silnikami stanowisk, gdzie istniała szansa przybrania niemal wyprostowanej pozycji. Tego świata, składającego się z kabli, rur, przewodów i blach, nie tknęła ręka dekoratora wnętrz.

– Tak właśnie wygląda większość pokładów nawigacyjnych! – krzyknął Eddie.

– Mogę tam wejść?

Eddie potrząsnął głową i zamknął właz.

– Przykro mi, ale przepisy zabraniają wprowadzania pasażerów.

– Pokażę ci moją wieżyczkę obserwacyjną – zaproponował Jack. Wyszedł z Percym przez drzwi w tylnej ścianie kabiny, a Eddie natychmiast skorzystał z okazji i sprawdził wskazania zegarów, które zaniedbał przez ostatnich kilka minut. Wszystko było w porządku.

Ben Thompson, radiooperator, przekazał informację o warunkach atmosferycznych w Foynes:

– Zachodni wiatr o prędkości dwudziestu dwóch węzłów, morze lekko pofalowane.

W chwilę później na tablicy kontrolnej Eddiego zgasło światełko nad słowem: „Przelot”, zapaliło się natomiast nad słowem: „Lądowanie”. Natychmiast ponownie sprawdził wszystkie wskaźniki.

– Silniki w porządku – zameldował.

Stała kontrola była nieodzowna, gdyż osiągające ogromną moc silniki mogły ulec uszkodzeniu przy zbyt gwałtownych zmianach obrotów.

Eddie otworzył drzwi prowadzące ku tyłowi samolotu. Znajdował się tam wąski korytarzyk wciśnięty między dwa luki bagażowe, a nad nim wieżyczka, do której wchodziło się po drabince. Percy stał na ostatnim szczeblu spoglądając przez oktant. Jeszcze dalej, za lukami bagażowymi, pozostało sporo wolnego miejsca, które zgodnie z projektem było przeznaczone na łóżka dla załogi, ale nie wykorzystywano go, gdyż druga załoga zajmowała zawsze dziobową kabinę na pokładzie pasażerskim. W tylnej ścianie znajdował się właz prowadzący do ogonowej części maszyny, gdzie istniała możliwość skontrolowania stanu linek poruszających usterzeniem pionowym.

– Jack, lądujemy! – zawołał Eddie.

– Pora wracać na miejsce, młody człowieku – powiedział Jack.

Eddie odniósł wrażenie, iż Percy udaje lepszego, niż jest w istocie. Mimo że chłopiec był bardzo posłuszny, to w jego oczach bez trudu można było dostrzec błysk przekory. Jednak na razie zachowywał się bez zarzutu i grzecznie zszedł po kręconych schodkach na pokład pasażerski.

Odgłos pracy silników uległ zmianie, a samolot zaczął stopniowo tracić wysokość. Załoga sprawnie wykonywała rutynowe czynności poprzedzające lądowanie. Eddie bardzo żałował, że nie może z nikim podzielić się swoim problemem. Czuł się rozpaczliwie samotny. Ci ludzie byli jego kolegami i przyjaciółmi – latali razem, przemierzali wspólnie Atlantyk – więc pragnął opowiedzieć im o wszystkim i zasięgnąć ich rady. Niestety, wiązało się z tym zbyt duże ryzyko.

Podniósł się na chwilę z miejsca, by wyjrzeć przez okno. Przelatywali właśnie nad miasteczkiem Limerick. Nieco dalej, po drugiej stronie ujścia rzeki Shannon, budowano wielki, nowoczesny port lotniczy przeznaczony zarówno dla maszyn lądujących na twardym gruncie, jak i dla hydroplanów. Na razie jednak łodzie latające wodowały w południowej części ujścia rzeki, w pobliżu małej wioski o nazwie Foynes.

Lecieli na północny zachód, więc kapitan Baker musiał wykonać mniej więcej czterdziestopięciostopniowy skręt, by wylądować pod wiejący z zachodu wiatr. Tor wodny patrolowała wysłana z wioski łódź; jej załoga poszukiwała unoszących się na falach desek lub innych przedmiotów, które mogłyby uszkodzić samolot. W pobliżu czekała także inna łódź, wyładowana pięćdziesięciogalonowymi beczkami z paliwem, na brzegu zaś zgromadził się już z pewnością tłum gapiów pragnących ujrzeć na własne oczy latający statek.

Ben Thompson mówił coś do mikrofonu. Przy odległościach przekraczających kilka kilometrów musiał używać alfabetu Morse'a, lecz na krótkich dystansach mógł posługiwać się głosem. Eddie nie rozróżniał słów, ale sądząc po spokojnej, odprężonej twarzy radiooperatora wszystko było w porządku.

Lądowanie na doskonale gładkim morzu było prawie niewyczuwalne. W idealnych warunkach kadłub Clippera zanurzał się w wodzie jak łyżeczka w bitej śmietanie. Skupiony nad swymi wskaźnikami Eddie często dopiero po kilku sekundach orientował się, że jest już po wszystkim. Dzisiaj jednak morze było lekko pofalowane, czyli takie, jakie zazwyczaj bywało we wszystkich miejscach, jakie Clipper odwiedzał na swojej trasie.

Jako pierwsza zetknęła się z wodą najniższa część kadłuba, zwana stępką. Rozległy się ciche, szybkie uderzenia, kiedy muskała wierzchołki fal. Trwało to zaledwie dwie, może trzy sekundy, gdyż zaraz potem wielka maszyna zniżyła się o dalszych kilkanaście centymetrów. Eddie uważał, że nawet wodowanie w dość trudnych warunkach przebiega zawsze dużo łagodniej od tradycyjnego lądowania, gdzie zazwyczaj dawało się odczuć wyraźne szarpnięcie i podskok, a czasem nawet kilka. Do okien górnego pokładu dotarło zaledwie kilka rozbryzgów piany. Pilot zmniejszył obroty silników i samolot natychmiast zwolnił, zamieniając się ponownie w łódź.

Kiedy zbliżali się do miejsca cumowania, Eddie znowu wyjrzał przez okno. Po jednej stronie znajdowała się niewielka, naga wysepka, po drugiej zaś stały ląd z solidnym betonowym nabrzeżem, przy którym stał duży kuter rybacki, kilkoma cysternami z paliwem i skupiskiem szarych domów. To właśnie było Foynes.

W przeciwieństwie do Southampton, w Foynes nie było specjalnego mola dla łodzi latających, w związku z czym Clipper musiał pozostać w pewnej odległości od lądu, pasażerów zaś przewożono łodzią. Odpowiedzialność za prawidłowe cumowanie ponosił inżynier pokładowy.

Eddie przeszedł na przód kabiny, otworzył klapę w podłodze między fotelami pilotów, zszedł po drabince do pustego pomieszczenia w dziobie samolotu, po czym otworzył następną klapę i wystawił głowę na zewnątrz. Nabrał głęboko w płuca słonego, morskiego powietrza.

Nadpłynęła łódź. Jeden ze stojących w niej mężczyzn pomachał do Eddiego, po czym rzucił cumę. Eddie najpierw zamontował w przeznaczonym do tego miejscu przenośny kabestan, a następnie wyciągnął bosakiem cumę z wody, przesunął przez kabestan, naciągnął i zablokował. Uniósł kciuk, sygnalizując przyglądającemu mu się przez przednią szybę kapitanowi, że samolot został unieruchomiony.

Od strony brzegu zbliżała się już następna łódź, by zabrać z pokładu załogę i pasażerów.

Eddie zamknął obie klapy i wrócił na pokład nawigacyjny. Kapitan i radiooperator siedzieli jeszcze na swych miejscach, ale drugi pilot stał już oparty o stół z mapami i gawędził z nawigatorem. Eddie wyłączył silniki, a następnie założył czarną mundurową marynarkę i białą czapkę. Cała załoga zeszła po schodach do kabiny numer dwa i przez salon wyszła na stabilizator, przy którym czekała już łódź z pasażerami. Na pokładzie został jedynie Mickey Finn, zastępca Eddiego, by dopilnować uzupełniania zapasów paliwa.

Co prawda świeciło słońce, ale wiał też zimny, wilgotny wiatr. Eddie przypatrywał się zebranym na łodzi podróżnym, zastanawiając się po raz kolejny, który z nich nazywa się Tom Luther. W pewnej chwili rozpoznał twarz jednej z kobiet i uświadomił sobie ze zdumieniem, że niedawno widział ją w filmie „Szpieg w Paryżu”, jak kochała się z francuskim hrabią. Była to znana gwiazda kina Lulu Bell. Rozmawiała przyjaźnie z mężczyzną w rozpinanym swetrze. Może to właśnie jest Tom Luther? Towarzyszyła im piękna, ale chyba czymś bardzo przygnębiona kobieta w kropkowanej sukience. Eddie dostrzegł jeszcze kilka znajomych twarzy, ale większość pasażerów stanowili anonimowi mężczyźni w garniturach i kapeluszach oraz równie anonimowe, bogate kobiety w futrach.

Postanowił, że jeśli Luther nie ujawni się w najbliższym czasie, sam go odszuka, nie dbając o dyskrecję. Miał już dość czekania.

Łódź odbiła od Clippera i ruszyła w stronę przystani. Eddie wpatrywał się w wodę, myśląc o żonie. Jego myśli uparcie wracały do chwili porwania. Kiedy bandyci wdarli się do domu, Carol-Ann mogła akurat jeść śniadanie, parzyć kawę albo szykować się do pracy. A jeśli właśnie brała kąpiel? Eddie uwielbiał przyglądać się jej, kiedy siedziała w wannie. Upinała wtedy wysoko włosy, odsłaniając wysmukłą szyję, i kładła się w wodzie, powoli myjąc gąbką długie, opalone nogi. Lubiła, kiedy siadał na brzegu wanny i rozmawiał z nią. Zanim ją spotkał, wydawało mu się, że takie sytuacje zdarzają się wyłącznie w erotycznych snach. Teraz jednak rozkoszne wspomnienia przesłonił obraz kilku brutalnych mężczyzn z zamaskowanymi twarzami, którzy wdarli się do jego domu i…

Myśl o wstrząsie i przerażeniu, jakiego doznała Carol-Ann, podziałała na Eddiego jak smagnięcie biczem. Ogarnęła go potworna wściekłość, a jednocześnie poczuł tak gwałtowny zawrót głowy, że z najwyższym trudem udało mu się utrzymać równowagę. Najgorsza była świadomość całkowitej bezsilności. Carol-Ann znajdowała się w rozpaczliwej sytuacji, a on nie mógł jej nic pomóc. Uświadomił sobie, że kurczowo zaciska pięści i z wysiłkiem zmusił się, by przestać.

Łódź dotarła wreszcie do brzegu. Przycumowano ją do dużego pomostu, z którego prowadził na nabrzeże wąski trap. Załoga pomogła pasażerom wyjść na ląd, a następnie wszyscy udali się do stanowiska odprawy celnej. Po krótkich formalnościach podróżni mogli wkroczyć do małej wioski. Po drugiej stronie drogi prowadzącej do przystani znajdował się były zajazd, obecnie niemal w całości przeznaczony na potrzeby linii lotniczych. Załoga skierowała się w tamtą stronę.

Kiedy Eddie jako ostatni opuścił stanowisko odpraw celnych, podszedł do niego jeden z pasażerów.

– Pan jest inżynierem pokładowym? – zapytał.

Eddie obrzucił go czujnym spojrzeniem. Mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat, był niższy od niego, ale mocno zbudowany. Miał jasnoszary garnitur, krawat ze szpilką i szary filcowy kapelusz.

– Tak. Nazywam się Eddie Deakin.

– Jestem Tom Luther.

W ułamku sekundy oczy Eddiego zaszły czerwoną mgłą, a krew osiągnęła temperaturę wrzenia. Złapał Luthera za klapy, obrócił go i pchnął na ścianę budynku odpraw.

– Co zrobiliście Carol-Ann? – wysyczał. Luther był całkowicie zaskoczony; spodziewał się ujrzeć załamanego, zrozpaczonego człowieka. Eddie zatrząsł nim tak, że aż zadzwoniły zęby. – Gdzie jest moja żona, ty cholerny sukinsynu?

Jednak Luther szybko doszedł do siebie. Wyraz osłupienia zniknął z jego twarzy; błyskawicznym ruchem uwolnił się z uchwytu Eddiego i spróbował uderzyć go w twarz. Eddie uchylił się zręcznie, by zaraz potem ulokować dwa ciosy na żołądku przeciwnika. Luther wypuścił powietrze przez usta z takim odgłosem, jaki wydaje przedziurawiona poduszka pneumatyczna, i zgiął się wpół. Był silny, ale zupełnie bez kondycji. Eddie chwycił go za gardło, stopniowo wzmacniając ucisk.

Luther utkwił w nim przerażone spojrzenie.

Eddie dopiero po chwili uświadomił sobie, że jeszcze trochę, a go udusi. Cofnął ręce, a Luther osunął się bezwładnie, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami i trzymając się oburącz za szyję.

Z budynku wyjrzał irlandzki celnik. Chyba usłyszał łomot, z jakim ciało mężczyzny uderzyło w ścianę domu.

– Co się stało?

Luther wyprostował się z wysiłkiem.

– Potknąłem się, ale już wszystko w porządku – wykrztusił.

Celnik schylił się, podniósł z ziemi kapelusz Luthera i podał mu go, obrzucając obu mężczyzn zdziwionym spojrzeniem, po czym bez słowa wrócił do biura.

Eddie rozejrzał się szybko dokoła. Nikt inny nie zauważył krótkiego starcia. Pasażerowie i załoga zniknęli za małym budyneczkiem stacji kolejowej.

Luther włożył kapelusz i powiedział ochrypłym głosem:

– Jeżeli się nie opanujesz, zginiemy nie tylko my dwaj, ale i twoja żona, ty imbecylu!

Wzmianka o Carol-Ann ponownie rozwścieczyła Eddiego. Zamachnął się, by uderzyć Luthera, ale tamten zasłonił się rękami i syknął:

– Uspokój się, słyszysz? W ten sposób na pewno jej nie odzyskasz. Nie rozumiesz, że jestem ci potrzebny?

Eddie doskonale to rozumiał, tyle tylko, że na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia. Cofnął się o krok i uważnie przyjrzał mężczyźnie. Luther był ubrany w drogi garnitur, miał krótko przycięte jasne wąsy i wyblakłe oczy błyszczące nienawiścią. Eddie ani trochę nie żałował, że go uderzył. Musiał jakoś wyładować wściekłość, a ten człowiek doskonale się do tego nadawał.

– Czego ode mnie chcesz, ty kupo gówna?

Luther sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przez głowę Eddiego przemknęła jak błyskawica myśl, że za chwilę ujrzy wymierzony w siebie rewolwer, ale Luther wyjął zwykłą pocztówkę i wręczył ją Eddiemu. Pocztówka przedstawiała panoramę Bangor w stanie Maine.

– Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał Eddie.

– Odwróć ją.

W miejscu przeznaczonym na korespondencję ktoś napisał:

44.70 N, 67.00 W

– Co to za liczby? Współrzędne geograficzne?

– Tak. Tam właśnie masz sprowadzić samolot.

Eddie wybałuszył na niego oczy.

– Sprowadzić samolot? – powtórzył bezmyślnie.

– Tak.

– Więc tego ode mnie chcecie? O to wam chodzi?

– Masz zmusić kapitana, żeby wylądował w tym miejscu.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że chcesz dostać z powrotem swoją uroczą żonę.

– Gdzie to jest?

– U wybrzeży Maine.

Większość ludzi sądziła, że hydroplan może wylądować w dowolnym miejscu, ale w rzeczywistości potrzebny był do tego dość spokojny akwen. Ze względów bezpieczeństwa linie Pan American nie zezwalały na wodowanie, jeśli wysokość fal przekraczała jeden metr. Gdyby samolot spróbował wodować na bardziej wzburzonym morzu, po prostu rozpadłby się na kawałki.

– Clipper nie może lądować na otwartym… – zaczął Eddie.

– Wiemy o tym – przerwał mu Luther. – To bardzo zaciszne miejsce.

– Ale…

– Najlepiej sam to sprawdź. Na pewno będziesz mógł tam wylądować.

Był tak pewien siebie, iż Eddie doszedł do wniosku, że tak jest w istocie. Jednak pozostawało jeszcze sporo innych problemów.

– W jaki sposób mam sprowadzić tam samolot? Przecież nie jestem kapitanem.

– Przygotowaliśmy wszystko ze szczegółami. Teoretycznie kapitan mógłby wylądować, gdzie tylko przyszłaby mu ochota, ale jak miałby to wytłumaczyć załodze? Ty jesteś inżynierem, więc łatwo możesz coś wymyślić.

– Chcesz, żebym spowodował katastrofę?

– Lepiej nie. Ja też będę na pokładzie. Po prostu wymyśl coś, żeby kapitan musiał wykonać awaryjne lądowanie. – Stuknął w pocztówkę wypielęgnowanym palcem. – Dokładnie tutaj.

Rzeczywiście, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że inżynier pokładowy mógł doprowadzić do sytuacji, z której jedyne wyjście stanowiło awaryjne lądowanie, ale właśnie takie sytuacje miały to do siebie, że niezwykle trudno było je kontrolować, Eddie zaś w żaden sposób nie potrafił wymyślić na poczekaniu powodu, dla którego kapitan miałby zdecydować się na wodowanie akurat w tym, precyzyjnie wybranym miejscu.

– To wcale nie jest takie łatwe…

– Wiem, że to nie jest łatwe, Eddie. Ale wiem też, że można to zrobić. Upewniłem się.

U kogo się upewnił?

– Kim wy właściwie jesteście, do diabła?

– Nie pytaj.

W pierwszej chwili to Eddie nastraszył Luthera, teraz jednak role odwróciły się. Czuł się bezsilny i upokorzony. Luther wchodził w skład bezwzględnej bandy, która wszystko dokładnie zaplanowała. Postanowili posłużyć się nim jako narzędziem. Porwali jego żonę. Mieli go w garści.

Wsadził pocztówkę do kieszeni munduru i odwrócił się.

– Zrobisz to? – zapytał nerwowo Luther.

Eddie obejrzał się, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, po czym odszedł, nie odezwawszy się ani słowem.

Zachowywał się jak twardziel, choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, co się dzieje. Dlaczego oni to robią? Początkowo przypuszczał, że być może Niemcy postanowili porwać boeinga 314, by skopiować tę konstrukcję, ale teraz ta karkołomna teoria legła w gruzach, bo Niemcy uprowadziliby samolot do jakiegoś miejsca w Europie, nie zaś do stanu Maine. Przy rozwiązywaniu zagadki mógł się okazać pomocny fakt, że tak dokładnie określono miejsce awaryjnego wodowania Clippera. Zapewne będzie tam czekała łódź. Ale po co? Czyżby Luther chciał przeszmuglować coś lub kogoś do Stanów? Na przykład walizkę opium, bazookę, komunistycznego agitatora albo nazistowskiego szpiega? Ta rzecz albo osoba musiałaby być diabelnie ważna, jeśli zadawano by sobie dla niej tyle trudu.

Przynajmniej wiedział, dlaczego wybrano właśnie jego. Jeżeli chcesz sprowadzić samolot na ziemię, powinieneś rozmawiać właśnie z inżynierem pokładowym. Nie mogli tego dokonać ani nawigator, ani radiooperator, kapitan zaś musiałby najpierw zapewnić sobie współdziałanie drugiego pilota. Inżynier natomiast sam jeden był w stanie unieruchomić silniki.

Zapewne Luther zdobył listę wszystkich inżynierów pokładowych Pan American. Nie przedstawiało to żadnych trudności – wystarczyło włamać się nocą do biura albo przekupić którąś z sekretarek. Dlaczego wybrał akurat Eddiego? Dlatego, że to musiał być właśnie ten lot. Dopiero później pojawiło się pytanie, w jaki sposób można zmusić Deakina do posłuszeństwa, a zaraz potem odpowiedź: porwać jego żonę.

Świadomość, że musi pomagać gangsterom, była dla niego nie do zniesienia. Eddie nienawidził ich z całego serca. Zbyt chciwi, by żyć jak normalni ludzie, i zbyt leniwi, by uczciwie zapracować choćby na dolara, okradali i oszukiwali zwykłych obywateli. Podczas gdy inni w pocie czoła siali i zbierali, harowali po osiemnaście godzin dziennie rozkręcając interes albo pocili się przy hutniczych piecach, gangsterzy paradowali w eleganckich garniturach, rozbijali się wspaniałymi samochodami, napadali na ludzi, bili ich i terroryzowali. Nawet krzesło elektryczne stanowiło dla nich zbyt łagodną karę.

Jego ojciec miał na ten temat takie samo zdanie. Eddie pamiętał do dziś, co usłyszał od niego na temat szkolnych osiłków. „Zgadza się, to paskudni faceci, ale nie mają krzty rozumu w głowach.” Tom Luther był paskudny, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, ale czy był głupi? „Trudno z nimi walczyć, ale łatwo wystawić do wiatru.” Jednak Tom Luther nie wyglądał na kogoś, kogo było łatwo wystawić do wiatru. Obmyślił skomplikowany plan, który, przynajmniej jak na razie, działał bez zarzutu.

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach opuścił teren przystani i przeszedł na drugą stronę głównej i zarazem jedynej ulicy Foynes.

W chwili kiedy mała wioska urosła do rangi niezwykle ważnego punktu międzylądowania dla łodzi latających, jej najbardziej okazały budynek, w którym do tej pory mieściła się gospoda, zajęły linie lotnicze Pan American. Zostało jednak jeszcze miejsce dla małego baru „U Pani Walsh”, do którego prowadziło osobne wejście z ulicy. Eddie skierował się od razu na piętro do pokoju operacyjnego, gdzie kapitan Marvin Baker i pierwszy oficer Johnny Dott rozmawiali z przedstawicielem Pan American. Właśnie tutaj, wśród filiżanek po kawie, popielniczek, stosów depesz i prognoz pogody, mieli podjąć ostateczną decyzję, czy wyruszyć w długą podróż nad Atlantykiem.

Decydującym czynnikiem była siła wiatru. Lot na zachód odbywał się zawsze pod wiatr. Piloci stale zmieniali wysokość w poszukiwaniu pułapu, na którym warunki będą najkorzystniejsze; nazywało się to „polowaniem na wiatr”. Zwykle najłatwiej leciało się na niewielkich wysokościach, ale poniżej pewnego pułapu istniało niebezpieczeństwo zderzenia ze statkami albo co było dużo bardziej prawdopodobne, z górami lodowymi. Walka z silnym wiatrem pociągała za sobą zwiększone zużycie paliwa; czasem zapowiedzi były tak niekorzystne, że z obliczeń wynikało, iż Clipper nie będzie w stanie zabrać takiego zapasu, który wystarczy na bezpieczne pokonanie trzech tysięcy kilometrów dzielących Irlandię od Nowej Fundlandii. W takiej sytuacji przekładano lot o dzień lub dwa, pasażerów zaś przewożono do hotelu, gdzie czekali na poprawę pogody.

Gdyby jednak coś takiego zdarzyło się dzisiaj, co stanie się z Carol-Ann?

Eddie przejrzał pobieżnie prognozę pogody. Wiatr był dość silny, a na środkowym Atlantyku szalał sztorm. Samolot miał pełne obciążenie. Trzeba będzie przeprowadzić dokładne obliczenia, zanim zdecydują się wyruszyć w drogę. Jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej; chyba oszalałby, tkwiąc bezczynnie w Irlandii, podczas gdy po drugiej stronie oceanu bandyci mieli w rękach jego żonę. Czy dadzą jej jeść? Czy będzie miała gdzie się przespać? Czy było jej ciepło, gdziekolwiek ją trzymali?

Podszedł do wiszącej na ścianie mapy Atlantyku i odnalazł miejsce, którego współrzędne podał mu Luther. Lokalizację wybrano znakomicie – blisko granicy z Kanadą, dwa lub trzy kilometry od brzegu, mniej więcej pośrodku cieśniny między stałym lądem, i dużą wyspą, w zatoce Fundy. Każdy, kto wiedział trochę o łodziach latających, uznałby, że to wymarzone miejsce do wodowania. W rzeczywistości wcale nie było idealne, ale powierzchnia wody będzie tam z pewnością spokojniejsza niż na otwartym morzu i Clipper powinien wylądować bez większego ryzyka. Eddie poczuł coś w rodzaju ulgi; przynajmniej ta część planu miała szansę realizacji. Uświadomił sobie z niesmakiem, że on jest chyba najbardziej zainteresowany tym, by tak się stało.

Wciąż jeszcze nie miał pojęcia, w jaki sposób skłonić kapitana do lądowania. Mógłby zasygnalizować awarię silnika, ale Clipper został tak zaprojektowany, że mógł lecieć nawet z trzema działającymi silnikami, a poza tym był jeszcze jego zastępca, Mickey Finn, który szybko odkryłby oszustwo. Eddie wytężał umysł ze wszystkich sił, lecz żaden rozsądny pomysł nie chciał mu przyjść do głowy.

Spiskując przeciwko kapitanowi Bakerowi i reszcie załogi czuł się jak najgorszy drań. Zdradzał ludzi, którzy ufali mu bez zastrzeżeń.

Nie miał jednak wyboru. Nagle zdał sobie sprawę z jeszcze większego niebezpieczeństwa: Tom Luther wcale nie musiał dotrzymać obietnicy! Właściwie, dlaczego miałby ją spełnić? Przecież był gangsterem. Może zdarzyć się i tak, że Eddie sprowadzi samolot we wskazane miejsce, a mimo to nie dostanie z powrotem Carol-Ann.

Do pokoju wszedł nawigator z najświeższą prognozą pogody i obrzucił inżyniera pokładowego dziwnym spojrzeniem. Eddie dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż od chwili, kiedy zjawił się w pomieszczeniu, nikt nie odezwał się do niego ani słowem. Wszyscy omijali go na palcach. Czyżby zauważyli, jak bardzo jest zaabsorbowany swoimi myślami? Musiał znowu zacząć zachowywać się normalnie.

– Tylko nie zgub się tym razem, Jack – powiedział, powtarzając stary dowcip. Był marnym aktorem i w jego własnych uszach zabrzmiało to mało przekonująco, ale pozostali parsknęli śmiechem i atmosfera nieco się rozluźniła.

– Sztorm przybiera na sile – poinformował ich kapitan Baker, zerknąwszy na prognozę pogody.

Jack skinął głową.

– Pewnie to będzie coś takiego, co Eddie nazywa „bujaczem”.

Często żartowali sobie z jego słownictwa charakterystycznego dla Nowej Anglii.

– Albo dmuchawą – dodał, wykrzywiając twarz w imitacji uśmiechu.

– Spróbuję go ominąć – powiedział Baker.

Wspólnie z drugim pilotem zajął się wytyczaniem trasy lotu do Botwood w Nowej Fundlandii, zahaczającej tylko o sam skraj sztormu i unikającej najsilniejszego przeciwnego wiatru. Kiedy skończyli, Eddie zasiadł przy mapie z prognozą pogody w ręku i zagłębił się w swoich obliczeniach.

Dla każdego odcinka trasy dysponował danymi dotyczącymi siły wiatru na wysokości trzystu, tysiąca dwustu, dwóch tysięcy siedmiuset i trzech tysięcy sześciuset metrów. Znając prędkość wiatru i względną szybkość samolotu mógł obliczyć rzeczywistą prędkość maszyny, to zaś z kolei pozwalało mu przewidzieć, ile czasu będą potrzebowali na pokonanie kolejnych etapów. Po sprawdzeniu w specjalnych tabelach, uwzględniających zmieniającą się masę samolotu, uzyska ostateczny rezultat w postaci wykresu przewidywanego zużycia paliwa, nie zapominając, rzecz jasna, o dodaniu koniecznego marginesu bezpieczeństwa.

Doprowadziwszy obliczenia do końca stwierdził, skonsternowany, że ilość paliwa, jakiej przy tych warunkach atmosferycznych potrzebował Clipper, by dotrzeć do Nowej Fundlandii, przekraczała pojemność jego zbiorników.

Przez chwilę po prostu siedział bez ruchu.

Różnica była minimalna, zaledwie kilka galonów. A gdzieś tam, po drugiej stronie oceanu, czekała na niego Carol-Ann.

Powinien teraz powiedzieć kapitanowi Bakerowi, że start musi zostać odłożony do chwili, kiedy pogoda ulegnie poprawie, chyba że zdecydowaliby się na przelot przez środek sztormu.

Ale różnica była tak niewielka…

Czy mógł sobie pozwolić na kłamstwo?

Przecież uwzględnił w obliczeniach spory margines bezpieczeństwa. W ostateczności, gdyby sytuacja stała się naprawdę groźna, kapitan mógł przelecieć przez sztorm, zamiast omijać go szerokim łukiem.

Na samą myśl o tym, że ma oszukać dowódcę, Eddiemu robiło się niedobrze. Zawsze towarzyszyła mu świadomość, że od niego zależy życie pasażerów, i był dumny ze swojej dokładności.

Z drugiej strony, jego decyzja nie była nieodwołalna. Podczas lotu będzie bez przerwy porównywał rzeczywiste zużycie paliwa z wykresem; gdyby okazało się, że spalili więcej, niż przewidywał, po prostu zawrócą z drogi.

Jeżeli oszustwo wyjdzie na jaw, jego kariera zawodowa dobiegnie końca. Jakież to jednak miało znaczenie, biorąc pod uwagę, że stawką w tej grze było życie żony i nie narodzonego dziecka?

Ponownie przeprowadził obliczenia, tym razem jednak sprawdzając dane w tabelach celowo popełnił dwa błędy, odczytując zużycie paliwa z niewłaściwej rubryki, dzięki czemu końcowy rezultat zmieścił się w dopuszczalnych granicach.

Mimo to nadal się wahał. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach trudno mu było zdecydować się na kłamstwo.

Wreszcie zniecierpliwiony kapitan Baker podniósł się z miejsca, zajrzał Eddiemu przez ramię i zapytał:

– Więc jak, Ed? Lecimy czy zostajemy?

Eddie, unikając wzroku dowódcy, pokazał mu rezultat sfałszowanych obliczeń, po czym nerwowo odchrząknął i powiedział najbardziej pewnym głosem, na jaki było go w tej chwili stać:

– Ledwo, ledwo, kapitanie… ale lecimy.

Загрузка...