Diana Lovesey z ulgą zeszła na nabrzeże przystani w Foynes. Była smutna, ale spokojna. Podjęła już decyzję: nie wsiądzie z powrotem do Clippera, nie poleci do Ameryki i nie wyjdzie za mąż za Marka Aldera.
Ugięły się pod nią kolana; przez chwilę obawiała się, że upadnie, ale nieprzyjemne doznanie szybko minęło i Diana skierowała się w stronę budynku odpraw celnych.
Wsunęła rękę pod ramię Marka. Powie mu, jak tylko znajdą się na osobności. Z pewnością bardzo go to zaboli, gdyż ogromnie ją kochał, ale teraz było już za późno, żeby o tym myśleć.
Samolot opuścili wszyscy pasażerowie z wyjątkiem dziwnej pary siedzącej obok Diany – przystojnego Franka Gordona i łysego Ollisa Fielda. Lulu Bell ani na chwilę nie przestała mleć językiem, lecz Diana zupełnie ją ignorowała. Wcale nie czuła do niej żalu. To prawda, że Lulu była natrętna i arogancka, ale przynajmniej pozwoliła Dianie ujrzeć sytuację taką, jaka była naprawdę.
Kiedy przeszli przez odprawę celną i opuścili przystań, znaleźli się na zachodnim skraju wsi zbudowanej wzdłuż jednej tylko ulicy. Drogą pędzono właśnie stado krów, więc pasażerowie musieli zaczekać, aż zwierzęta ich miną.
– Dlaczego przywieziono mnie na tę farmę? – zapytała głośno księżna Lavinia.
– Zaraz zaprowadzę panią do budynku linii lotniczych – powiedział uspokajającym tonem Davy i wskazał na stojący po drugiej stronie drogi duży, przypominający zajazd dom o ścianach obrośniętych bluszczem. – Jest tam bardzo przyjemny bar „U Pani Walsh”, gdzie podają pierwszorzędną irlandzką whisky.
Kiedy krowy już przeszły, część pasażerów podążyła za Davym do baru.
– Przespacerujmy się po wsi – zaproponowała Diana Markowi. Chciała mieć to jak najszybciej za sobą. Zgodził się z uśmiechem, lecz niestety okazało się, że kilkoro innych pasażerów, między innymi Lulu Bell, wpadło na ten sam pomysł, w wyniku czego na zwiedzanie głównej ulicy Foynes ruszyła całkiem spora grupka.
Wieś składała się ze stacji kolejowej, urzędu pocztowego i kościoła, a także dwóch rzędów krytych dachówką domów z szarego kamienia.
W niektórych z nich mieściły się sklepy. Na ulicy stało kilka wózków zaprzężonych w kucyki i tylko jedna ciężarówka. Mieszkańcy wsi odziani w wykonane domowym sposobem ubrania gapili się na wystrojonych w jedwabie i futra gości; Diana poczuła się tak, jakby brała udział w jakiejś procesji. Foynes nie przywykło jeszcze do roli przystanku na trasie podróży elity tego świata.
Miała nadzieję, że towarzystwo nieco się rozproszy, wszyscy jednak pozostali zbici w ciasną gromadkę, niczym odkrywcy obawiający się zgubić w dziewiczym terenie. Czas mijał. Kiedy dotarli do jeszcze jednego baru, Diana powiedziała:
– Może byśmy tam weszli?
– Świetny pomysł – zgodziła się natychmiast Lulu. – Tu i tak nie ma nic do oglądania.
Diana miała jej już dosyć.
– Chciałabym porozmawiać z Markiem na osobności – odparła oschle.
– Ależ, kochanie! – wykrztusił zmieszany Mark.
– Nie ma problemu – powiedziała szybko Lulu. – Zostawimy was tutaj, zakochane ptaszki, a sami poszukamy innego baru. Na pewno jakiś jeszcze będzie, albo ja nic nie wiem o Irlandii! – Jej głos był wesoły, lecz oczy lodowato zimne.
– Przepraszam, Lulu… – zaczął Mark.
– Nie ma za co! – przerwała mu w pół słowa.
Dianie nie podobało się to, że usiłował się usprawiedliwiać. Odwróciła się na pięcie i weszła do budynku, nie troszcząc się, czy Mark uczyni to samo.
Wnętrze było mroczne i chłodne. Znajdował się tu wysoki bar, a za nim regały z butelkami i baryłkami. Na podłodze z surowego drewna stało kilka drewnianych krzeseł i stołów. Dwaj siedzący w kącie mężczyźni wybałuszyli oczy na Dianę. Na swoją sukienkę w czerwone kropki narzuciła pomarańczowoczerwony jedwabny płaszcz. Czuła się jak księżniczka w lombardzie.
Za barem pojawiła się nieduża kobieta przepasana fartuchem.
– Poproszę jedną brandy – powiedziała Diana i usiadła przy najmniejszym stoliku. Potrzebowała czegoś dla dodania animuszu.
Dopiero teraz wszedł Mark. Pewnie przez cały ten czas przepraszał Lulu – pomyślała z goryczą Diana.
– O co ci chodzi? – zapytał, usiadłszy obok niej.
– Miałam jej już dosyć.
– Ale czy musiałaś być tak nieuprzejma?
– Wcale nie byłam nieuprzejma. Powiedziałam tylko, że chcę porozmawiać z tobą na osobności.
– Nie mogłaś dać jej tego do zrozumienia w bardziej taktowny sposób?
– Mam wrażenie, że ona ma kłopoty ze zrozumieniem subtelnych aluzji.
– Mylisz się – odparł gniewnie. – Jest bardzo wrażliwa, choć na pozór wydaje się dość ekspansywna.
– To naprawdę nie ma żadnego znaczenia.
– Jak to, nie ma znaczenia? Przecież obraziłaś jedną z moich najstarszych przyjaciółek!
Kobieta przyniosła brandy; Diana natychmiast wypiła łyk, aby uspokoić nerwy. Mark zamówił szklankę piwa.
– To nie ma znaczenia, ponieważ namyśliłam się i postanowiłam, że nie polecę z tobą do Ameryki – powiedziała jednym tchem.
Zbladł jak ściana.
– Chyba nie mówisz tego poważnie?
– Podjęłam już decyzję. Nie chcę wyjeżdżać. Wrócę do Mervyna… o ile mnie jeszcze zechce.
Była niemal pewna, że tak będzie.
– Przecież sama mi powiedziałaś, że go nie kochasz. A ja wiem, że to prawda.
– Co ty możesz o tym wiedzieć? Nigdy nie byłeś żonaty. – Zauważyła, że sprawiła mu ból, więc złagodziła nieco ton. Położyła mu rękę na kolanie. – Masz rację, Mark. Nie kocham Mervyna tak, jak ciebie. – Nagle zrobiło jej się wstyd i cofnęła szybko rękę. – Ale to nieważne.
– Poświęcałem Lulu zbyt wiele uwagi – przyznał ze skruchą Mark. – Wybacz mi, kochanie. Bardzo mi przykro. To dlatego, że tak dawno jej nie widziałem. Ignorowałem cię. Przez godzinę zapomniałem, że to nasza wspaniała przygoda. Proszę, nie miej mi tego za złe.
Był cudowny, kiedy wiedział, że postąpił nie tak, jak należy. Miał wyraz twarzy małego chłopca. Diana z najwyższym trudem przypomniała sobie, co czuła jeszcze godzinę temu.
– Nie chodzi tylko o Lulu – odparła. – Mam wrażenie, że zachowałam się jak skończona idiotka.
Barmanka przyniosła Markowi piwo, lecz on nawet go nie tknął.
– Zostawiłam wszystko, co znam – ciągnęła Diana. – Dom, męża, przyjaciół i swój kraj. Zdecydowałam się na niebezpieczny lot przez Atlantyk do obcego kraju, gdzie nic nie mam i nikogo nie znam.
– Boże, chyba rozumiem, co zrobiłem! – wykrztusił z przejęciem Mark. – Zostawiłem cię samą w chwili, kiedy mnie najbardziej potrzebowałaś. Kochanie, czuję się jak ostatni kretyn. Przysięgam, że nic takiego już nigdy się nie zdarzy.
Nie miała żadnej gwarancji, czy dotrzyma przysięgi. Na pewno ją kochał, ale jednocześnie był wielkim lekkoduchem. Stałość na pewno nie leżała w jego charakterze. Teraz mówił szczerze, ale czy będzie pamiętał o złożonym przyrzeczeniu, kiedy następnym razem spotka jakąś przyjaciółkę z dawnych lat? Tym, co szczególnie oczarowało Dianę, był jego beztroski stosunek do życia, teraz jednak stwierdziła, iż ta właśnie cecha czyniła go całkowicie nieobliczalnym. Cokolwiek by mówiła o Mervynie, jedno musiała przyznać bez zastrzeżeń: wiedziała, czego się po nim spodziewać. Dobre czy złe, jego zwyczaje nie ulegały żadnym zmianom.
– Nie wydaje mi się, żebym mogła na tobie polegać – powiedziała.
Chyba go to rozgniewało.
– Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
W tej chwili nie mogła sobie przypomnieć takiego wypadku.
– To tylko kwestia czasu – odparła.
– Poza tym, ty chcesz uciec od tego wszystkiego. Nie jesteś szczęśliwa z mężem, kraj znalazł się w stanie wojny, jesteś znudzona domem i przyjaciółmi… Sama mi to powiedziałaś!
– Znudzona, ale nie przestraszona.
– Nie ma się czego bać. Ameryka bardzo przypomina Anglię. Ludzie mówią tym samym językiem, oglądają te same filmy, słuchają tych samych zespołów jazzowych. Na pewno ci się spodoba. Zaopiekuję się tobą, daję słowo.
Bardzo chciałaby mu uwierzyć.
– Jest jeszcze jedna sprawa – nie dawał za wygraną. – Dzieci.
Trafił w jej najczulszy punkt. Bardzo chciała mieć dziecko, Mervyn zaś dał jednoznacznie do zrozumienia, że nie ma na to najmniejszej ochoty. Mark byłby wspaniałym ojcem – troskliwym, czułym i kochającym. Nie wiedziała już, co właściwie powinna myśleć. Jej zdecydowanie słabło z każdą chwilą. Może jednak powinna zrezygnować z dotychczasowego życia? Jakie znaczenie miały dom i poczucie bezpieczeństwa, jeśli nie mogła stworzyć rodziny?
Ale co pocznie, jeżeli Mark porzuci ją w pół drogi do Kalifornii? Przypuśćmy, że w Reno pojawi się inna Lulu i Mark postanowi z nią odejść? Diana zostanie wtedy bez męża, dzieci, pieniędzy, a nawet bez własnego domu.
Żałowała teraz, że nie zastanowiła się dłużej przed wyrażeniem zgody na tę szaleńczą wyprawę. Zamiast zarzucić mu ręce na szyję i entuzjastycznie zgodzić się na wszystko, powinna była rozważyć na chłodno swoją przyszłość, ze szczególnym uwzględnieniem niespodzianek, jakie mogły ją spotkać. Należało zażądać jakiegoś zabezpieczenia, choćby w postaci pieniędzy na powrotny bilet do Anglii, gdyby coś poszło nie tak, jak należy. Wtedy jednak on mógłby poczuć się urażony, a poza tym podczas wojny sam bilet to było trochę za mało, by przedostać się z powrotem przez Atlantyk.
Nie mam pojęcia, jak powinnam była postąpić, ale teraz i tak jest już za późno – pomyślała żałośnie. – Podjęłam decyzję i nie dam się od niej odwieść.
Mark wziął jej dłonie w swoje, ona zaś była zbyt przygnębiona, by je cofnąć.
– Możesz przecież jeszcze zmienić zdanie – przekonywał ją usilnie. – Leć ze mną. Pobierzemy się i będziemy mieli dzieci. Zamieszkamy w domu przy samej plaży, tak żeby szkraby mogły cały dzień pluskać się w wodzie. Będą jasnowłose, opalone, nauczą się grać w tenisa, pływać na desce i jeździć na rowerze. Ile dzieci chciałabyś mieć? Dwoje? Troje? Sześcioro?
Jednak chwila słabości minęła.
– To nie ma sensu, Mark – powiedziała ze smutkiem. – Wracam do domu.
Uwierzył jej. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
A potem do baru wszedł Mervyn.
Diana nie wierzyła własnym oczom. Wpatrywała się w niego jak w upiora. To niemożliwe, żeby był tutaj!
– A więc tu jesteś – usłyszała znajomy, niski głos.
Dianę ogarnęły sprzeczne uczucia: przerażenie, podniecenie, trwoga, ulga, wstyd i niepewność. Nagle uświadomiła sobie, że mąż widzi ją trzymającą się za ręce z obcym mężczyzną. Pośpiesznie wyrwała dłonie z uścisku Marka.
– O co chodzi? – dopytywał się Mark. – Co się stało?
Mervyn zrobił kilka kroków naprzód i stanął przy stoliku, spoglądając na nich z rękami opartymi na biodrach.
– Co to za facet, do wszystkich diabłów? – warknął Mark.
– Mervyn… – szepnęła Diana.
– Święty Jezu!
– Mervyn… Skąd się tu wziąłeś? – udało się jej wreszcie wykrztusić.
– Przyleciałem – odparł z charakterystyczną dla siebie zwięzłością.
Dopiero teraz zwróciła uwagę, że ma na sobie skórzaną kurtkę i pilotkę.
– Ale… skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy?
– W liście napisałaś, że lecisz do Ameryki, a można to zrobić tylko w jeden sposób – poinformował ją z triumfalną nutą w głosie.
Widziała, że jest z siebie bardzo zadowolony, gdyż na przekór wszystkim okolicznościom udało mu się ich dopaść. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że wyruszy w pościg swoim małym samolocikiem. Poczuła dla niego ogromną wdzięczność za to, że odważył się na takie szaleństwo. Widocznie jednak dużo dla niego znaczyła.
Usiadł naprzeciwko nich.
– Dużą irlandzką whisky! – zawołał do barmanki.
Mark podniósł szklankę do ust i nerwowo pociągnął niewielki łyk. Diana przyjrzała mu się uważnie. W pierwszej chwili wydawał się wręcz przerażony, lecz teraz chyba już się zorientował, że Mervyn nie ma zamiaru wszczynać awantury, więc uspokoił się trochę i odsunął nieco od stołu, a tym samym od niej. Widocznie jemu też było głupio z powodu tego trzymania się za ręce.
Diana napiła się brandy, by nabrać sił. Mervyn nie spuszczał z niej wzroku. Widząc malujący się na jego twarzy wyraz niedowierzania i bólu pragnęła rzucić mu się w ramiona. Przeleciał taki szmat drogi nie wiedząc, jakie go spotka przyjęcie. Wyciągnęła rękę i dotknęła uspokajająco jego ramienia.
Jednak ku jej zdziwieniu Mervyn wyraźnie zmieszał się i rzucił niepewne spojrzenie na Marka, jakby było mu trochę głupio nawiązywać intymny kontakt z żoną w obecności jej kochanka. Kiedy barmanka przyniosła whisky, opróżnił szklankę niemal jednym łykiem. Mark ostrożnie przysunął krzesło z powrotem do stołu.
Diana czuła się kompletnie zdezorientowana. Jeszcze nigdy nie znajdowała się w takiej sytuacji. Obaj ją kochali, z oboma była w łóżku i obaj o tym wiedzieli. Doprawdy nie miała pojęcia, co począć ze wstydu. Pragnęła pocieszyć ich obu, lecz bała się cokolwiek powiedzieć. Na wszelki wypadek usiadła tak, by zachować równą odległość od każdego z nich.
– Mervyn… – szepnęła. – Nie chciałam sprawić ci bólu.
Utkwił w niej twarde spojrzenie.
– Wierzę ci – powiedział bezbarwnym głosem.
– Naprawdę? Jesteś w stanie zrozumieć, co się stało?
– Przynajmniej w ogólnych zarysach, mimo że jestem takim prostakiem – odparł z wyraźnie wyczuwalnym sarkazmem. – Uciekłaś ze swoim adoratorem. – Przeniósł wzrok na Marka. – Amerykaninem, jak przypuszczam – dodał, nachylając się agresywnie w jego stronę. – Jednym z tych słabeuszy, którzy pozwalają kobietom na wszystko, na co one mają ochotę.
Mark nic nie odpowiedział. Cofnął się nieco, choć nie opuścił wzroku. Nie podjął zaczepki. Nawet nie wyglądał na urażonego, tylko co najwyżej na zaintrygowanego. Choć nigdy do tej pory się nie spotkali, Mervyn odegrał w jego życiu niebagatelną rolę. Przez minione miesiące Marka na pewno zżerała ciekawość dotycząca człowieka, z którym Diana każdego wieczoru kładła się do łóżka. Teraz wreszcie miał okazję zaspokoić tę ciekawość i był zafascynowany. Dla odmiany Mervyn nie przejawiał najmniejszego zainteresowania kochankiem żony.
Diana obserwowała obu mężczyzn. Trudno było sobie wyobrazić, żeby dwaj ludzie mogli się bardziej różnić: Mervyn był wysoki, agresywny, zgorzkniały i niespokojny, Mark zaś niski, delikatny, wrażliwy i inteligentny. Przemknęło jej przez myśl, że Mark kiedyś najprawdopodobniej wykorzysta tę scenę w jednym ze swoich scenariuszy radiowych.
Jej oczy zaszły łzami. Wyciągnęła chusteczkę i wytarła nos.
– Wiem, że postąpiłam nieroztropnie – przyznała.
– Nieroztropnie! – parsknął Mervyn, natrząsając się z łagodnego wydźwięku tego słowa. – Zachowałaś się jak kompletna idiotka!
Diana pochyliła głowę. Tym razem zasłużyła sobie na ostrą reprymendę.
Barmanka oraz dwaj mężczyźni siedzący w kącie przysłuchiwali się rozmowie z nie ukrywanym zainteresowaniem.
– Czy mogę prosić o kilka kanapek z szynką?! – zawołał Mervyn.
– Oczywiście – odparła grzecznie barmanka. Wszystkie kelnerki zawsze bardzo lubiły Mervyna.
– To dlatego, że… że ostatnio paskudnie się czułam – powiedziała Diana. – Szukałam odrobiny szczęścia.
– Szukałaś szczęścia! W Ameryce, gdzie nie masz przyjaciół ani domu! Czy już zupełnie straciłaś rozum?
Cieszyła się z jego przybycia, ale wolałaby, żeby był dla niej łagodniejszy. Poczuła na ramieniu dotknięcie dłoni Marka.
– Nie słuchaj go – powiedział spokojnie. – Dlaczego nie miałabyś być szczęśliwa? Przecież to nie jest przestępstwo.
Zerknęła z niepokojem na Mervyna, bojąc się urazić go jeszcze bardziej. Kto wie, czy wtedy jej nie zostawi? Mógłby chcieć upokorzyć ją przed Markiem (a przy okazji, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, przed tą okropną Lulu Bell). Był do tego zdolny. Powoli zaczynała żałować, że przyleciał za nią aż tutaj. Oznaczało to, że będzie musiała podjąć szybką decyzję. Gdyby miała więcej czasu, z pewnością zdołałaby ukoić jego zranioną dumę. Wydarzenia toczyły się w zbyt szybkim tempie. Podniosła szklaneczkę do ust, po czym odstawiła ją, nawet nie umoczywszy warg.
– Nie smakuje mi to – powiedziała.
– Przypuszczam, że przydałaby ci się teraz filiżanka herbaty – zauważył Mark.
Miał rację.
Wstał, podszedł do baru i zamówił dla niej herbatę.
Mervyn nigdy by tego nie zrobił. Uwłaczałoby to jego godności.
– Czy właśnie o to ci chodzi? – zapytał, obrzuciwszy Marka pogardliwym spojrzeniem. – Chcesz, żebym podawał ci herbatę? Mam nie tylko zarabiać pieniądze, ale także pełnić rolę służącej?
Barmanka przyniosła mu kanapki, ale on jakby tego nie zauważył.
Diana nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Nie musisz się unosić… – bąknęła niepewnie.
– Nie muszę się unosić? Może więc mi powiesz, kiedy powinienem się unieść, jeśli właśnie nie teraz? Bez pożegnania uciekasz z tym małym pajacem, przysyłając mi jakiś idiotyczny liścik…
Wyjął z kieszeni kartkę papieru, w której Diana rozpoznała swój list. Oblała się rumieńcem. Czuła się okropnie upokorzona. Napisanie tych paru słów kosztowało ją wiele cierpień; jak mógł wymachiwać teraz jej listem w jakimś podrzędnym barze? Odsunęła się od Mervyna, czując do niego ogromny żal.
Mark wrócił z parującym dzbankiem.
– Przyjmie pan filiżankę herbaty od małego pajaca? – zapytał. Dwaj siedzący w kącie Irlandczycy wybuchnęli śmiechem, ale Mervyn obrzucił go tylko miażdżącym spojrzeniem i nie odezwał się ani słowem.
Diana poczuła, że stopniowo ogarnia ją złość.
– Może i jestem kompletną idiotką, ale ja także mam prawo do szczęścia!
Mervyn wycelował w nią oskarżycielsko palec.
– Kiedy wychodziłaś za mnie za mąż, złożyłaś przysięgę. Nie wolno ci jej teraz łamać.
Diana była zrozpaczona. Przecież do niego nic nie docierało! Równie dobrze mogłaby rozmawiać z kawałkiem drewna. Dlaczego on zawsze był tak cholernie pewien, że ma rację, mylą się natomiast wszyscy dookoła?
Nagle uświadomiła sobie, że doskonale zna to uczucie. Przez ostatnich pięć lat doznawała go co najmniej raz na tydzień. Podczas krótkiej podróży samolotem zdążyła zapomnieć, jak okropny potrafił być Mervyn i jak bardzo nieszczęśliwą ją uczynił. Teraz wszystko to wróciło, jak wspomnienie nocnego koszmaru.
– Diana może robić to, na co ma ochotę – zwrócił się Mark do Mervyna. – Nie masz prawa jej do niczego zmuszać. Jest pełnoletnia. Jeśli chce wrócić do domu i zostać z tobą, zrobi to. Jeśli będzie wolała polecieć ze mną do Ameryki i wyjść za mnie za mąż, też to zrobi.
Mervyn rąbnął pięścią w stół.
– Nie może wyjść za ciebie, bo jest moją żoną!
– Weźmie rozwód.
– Na jakiej podstawie?
– W Newadzie nie potrzeba do tego żadnych podstaw.
Mervyn wbił wściekły wzrok w Dianę.
– Wybij sobie z głowy Newadę. Wracasz ze mną do Manchesteru.
Spojrzała na Marka, który uśmiechnął się łagodnie.
– Nie musisz nikogo słuchać. Rób tylko to, czego naprawdę chcesz.
– Ubieraj się! – rzucił sucho Mervyn.
Nieświadomie przywrócił jej poczucie proporcji. Obawy związane z lotem przez Atlantyk i koniecznością rozpoczęcia nowego życia w Ameryce wydały jej się śmieszne i mało istotne w porównaniu z koniecznością udzielenia samej sobie odpowiedzi na podstawowe pytanie: Z kim chcesz spędzić życie? Kochała Marka, on zaś kochał ją, w związku z czym wszelkie inne sprawy nie miały żadnego znaczenia. Odczuła ogromną ulgę, kiedy wreszcie podjęła decyzję i oznajmiła ją dwóm zakochanym w niej mężczyznom.
– Przykro mi, Mervyn – powiedziała, zaczerpnąwszy uprzednio powietrza. – Lecę z Markiem.
Nancy Lenehan doznała uczucia radosnego triumfu, kiedy wyjrzała z kabiny Tygrysiej Pchły i zobaczyła potężną sylwetkę Clippera unoszącą się majestatycznie na spokojnych wodach ujścia rzeki Shannon.
Okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej, lecz mimo to udało jej się dopaść brata i w ten sposób zniweczyć przynajmniej część jego planów. Musiałbyś wstać bardzo wcześnie z łóżka, jeśli chciałbyś mnie przechytrzyć, braciszku – pomyślała w jednej z nielicznych chwil samozadowolenia.
Na jej widok Peter przeżyje chyba największy wstrząs w życiu.
Kiedy jednak Mervyn zaczął zataczać szerokie kręgi, szukając miejsca do lądowania, jej radosny nastrój ustąpił miejsca obawom związanym z czekającą ją konfrontacją z bratem. Wciąż jeszcze nie mogła do końca uwierzyć, że zdradził ją i oszukał z taką bezwzględnością. Jak mógł to zrobić? Przecież jako brzdące kąpali się razem w wannie! Opatrywała jego skaleczenia, tłumaczyła, skąd się biorą dzieci, i zawsze dawała trochę pożuć swoją gumę. Była powierniczką jego sekretów, zwierzając mu się ze swych najskrytszych tajemnic. Kiedy oboje dorośli, podnosiła Petera na duchu, starając się, by nie wpadł w kompleksy z tego powodu, że przewyższała go pod każdym niemal względem, choć była tylko dziewczyną.
Przez całe życie troszczyła się o niego, a kiedy umarł ojciec, zgodziła się, by Peter został szefem firmy. Drogo ją to kosztowało, ponieważ nie tylko musiała okiełznać własne ambicje, ale także straciła szansę na wspaniale zapowiadający się romans, gdyż Nat Ridgeway, pełniący od początku istnienia przedsiębiorstwa funkcję zastępcy ojca, zrezygnował ze stanowiska, kiedy na fotelu prezesa zarządu zasiadł Peter. Oczywiście nie wiedziała, czy ten romans zaowocowałby dłuższym związkiem, gdyż Nat zdążył się już ożenić.
Mac MacBride, jej prawnik i przyjaciel, doradzał usilnie, by nie godziła się na objęcie stanowiska prezesa przez Petera, ona jednak postąpiła wbrew jego radom i własnym interesom, ponieważ zdawała sobie sprawę, jak wielki wstrząs przeżyłby jej brat, gdyby uświadomił sobie, że w opinii ludzi nie dorósł do formatu ojca. Kiedy przypomniała sobie, jak wiele dla niego zrobiła i jak on potem się odwdzięczył, próbując ją okraść i oszukać, niewiele brakowało, by rozpłakała się z wściekłości i wstydu.
Nie mogła się doczekać chwili, kiedy stanie przed nim i spojrzy mu prosto w oczy. Była ogromnie ciekawa, jak się wówczas zachowa i co jej powie. Paliła się również do walki. Doganiając Petera uczyniła dopiero pierwszy krok. Teraz musiała się dostać na pokład samolotu. Teoretycznie nie przedstawiało to większych problemów, ale gdyby okazało się, że wszystkie miejsca są zajęte, będzie musiała spróbować odkupić od kogoś bilet, oczarować swym wdziękiem kapitana lub nawet przekupić kogoś z załogi, by przemycił ją do samolotu. Potem, już w Bostonie, czekało ją zadanie polegające na przekonaniu ciotki Tilly i Danny'ego Rileya, by nie sprzedawali swych akcji Natowi. Miała przeczucie, że uda jej się to osiągnąć, ale Peter z pewnością nie podda się bez walki, podobnie jak Nat Ridgeway, który był bardzo groźnym przeciwnikiem.
Mervyn wylądował na polnej drodze na skraju niewielkiej wioski. Okazując niezwykłe, jak na niego, dobre maniery pomógł jej wysiąść z samolotu. Kiedy po raz drugi dotknęła stopą irlandzkiej ziemi, pomyślała o ojcu, który, choć bez przerwy opowiadał o Starym Kraju, nigdy go nie odwiedził. Wydawało się jej to bardzo smutne. Na pewno byłby zadowolony, gdyby wiedział, że jego dzieciom udało się dotrzeć do Irlandii, choć z drugiej strony chyba pękłoby mu serce na wiadomość o tym, że jego własny syn doprowadził do ruiny firmę, której on poświęcił całe życie. Chyba lepiej, że tego nie widział.
Mervyn umocował samolot linami do ziemi. Nancy z ulgą rozstała się z kanarkowej barwy maszyną. Choć ładna, o mało nie stała się przyczyną jej śmierci. Na wspomnienie szaleńczego lotu ku stromemu klifowi wciąż jeszcze chwytały ją dreszcze. Postanowiła, że już nigdy w życiu nie wsiądzie do takiego małego samolotu.
Szybkim krokiem ruszyli do wsi, podążając za ciągniętym przez konia wozem z ziemniakami. Nancy widziała, że również Mervyn doznawał sprzecznych uczuć zadowolenia i niepokoju. Jego także, podobnie jak ją, oszukano i zdradzono. Zareagował tak samo jak ona, teraz zaś triumfował, gdyż udało mu się pokrzyżować plany tych, którzy spiskowali przeciwko niemu. Oboje jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że prawdziwa walka dopiero ich czekała.
Przez Foynes prowadziła jedna tylko ulica. Mniej więcej w połowie drogi spotkali grupę elegancko ubranych ludzi, którzy z pewnością byli pasażerami Clippera. Wyglądali jak aktorzy, którzy zgubili się w studiu i trafili na plan niewłaściwego filmu.
– Szukam pani Diany Lovesey – zwrócił się do nich Mervyn. – Z tego, co wiem, przyleciała tutaj na pokładzie Clippera.
– A owszem, przyleciała – odparła jedna z kobiet, w której Nancy natychmiast rozpoznała znaną gwiazdę filmową Lulu Bell. Ton głosu, jakim to powiedziała, świadczył jednoznacznie o tym, iż nie darzyła pani Lovesey zbyt ciepłymi uczuciami. Nancy po raz kolejny przemknęła przez głowę myśl, jaka właściwie jest żona Mervyna.
– Pani Lovesey i jej… towarzysz podróży?… weszli do baru kilkanaście metrów stąd – poinformowała ich Lulu.
– A czy mogłaby pani skierować mnie do kasy? – zapytała Nancy.
– Jeśli kiedykolwiek obsadzą mnie w roli przewodnika, nie będę potrzebowała żadnych prób! – wykrzyknęła Lulu, na co towarzyszące jej osoby wybuchnęły śmiechem. – Budynek linii lotniczych znajduje się na końcu tej ulicy za stacją kolejową, dokładnie naprzeciwko przystani.
Nancy podziękowała jej i ruszyła we wskazanym kierunku. Dopiero po chwili udało jej się dogonić idącego szybkim krokiem Mervyna, który jednak zatrzymał się raptownie na widok dwóch pogrążonych w głębokiej rozmowie, przechadzających się nieśpiesznie mężczyzn. Nancy obrzuciła ich uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego wywarli na nim tak duże wrażenie. Jeden z nich, bez wątpienia pasażer Clippera, był siwowłosy i korpulentny, w czarnym garniturze i szarej kamizelce, drugi zaś przypominał raczej stracha na wróble – chudy, kościsty, ostrzyżony tak krótko, że wydawał się niemal łysy, z wyrazem twarzy kogoś, kto przed chwilą obudził się z koszmarnego snu. Mervyn podszedł do niego i zapytał:
– Pan profesor Hartmann, zgadza się?
Mężczyzna zareagował w zdumiewający sposób: cofnął się gwałtownie i zasłonił rękami, jakby myślał, że za chwilę zostanie zaatakowany.
– Wszystko w porządku, Carl – uspokoił go jego towarzysz.
– Byłbym zaszczycony mogąc uścisnąć pańską dłoń, sir – powiedział Mervyn.
Hartmann podał mu rękę, choć w dalszym ciągu wyglądał na bardzo zaniepokojonego.
Nancy zdziwiło zachowanie Mervyna. Do tej pory była gotowa iść o zakład, że nie istniał nikt, kogo byłby skłonny uznać za lepszego od siebie, teraz jednak zachowywał się jak mały chłopiec proszący o autograf słynną gwiazdę baseballu.
– Cieszę się, że udało się panu uciec – ciągnął Mervyn. – Kiedy pan zniknął, obawialiśmy się najgorszego. Pozwoli pan, że się przedstawię: Mervyn Lovesey.
– A to mój przyjaciel, baron Gabon, który bardzo pomógł mi w ucieczce – odparł Hartmann.
Mervyn wymienił z baronem uścisk dłoni, po czym powiedział:
– Nie będę zajmował panom więcej czasu. Życzę miłej podróży.
Ten Hartmann musi być naprawdę kimś niezwykłym, skoro jego widok zdołał na kilka chwil odciągnąć Mervyna od pościgu za żoną – pomyślała Nancy.
– Kto to był? – zapytała, kiedy ponownie ruszyli przed siebie jedyną ulicą wioski.
– Profesor Carl Hartmann, największy fizyk na świecie – odparł Mervyn. – Pracuje nad rozbiciem jądra atomu. Z powodu swoich poglądów politycznych naraził się nazistom i wszyscy myśleli, że już nie żyje.
– Skąd tyle o nim wiesz?
– Studiowałem fizykę na uniwersytecie. Kiedyś chciałem nawet zostać naukowcem, ale okazało się, że nie mam do tego cierpliwości. Mimo to nadal staram się śledzić na bieżąco postępy badań. W ciągu ostatnich dziesięciu lat dokonano wielu niezwykłych odkryć.
– Na przykład jakich?
– W Kopenhadze pracuje pewna Austriaczka – także uciekinierka, nawiasem mówiąc – Lise Meitner, której udało się rozbić atom uranu na dwa mniejsze atomy, bar i krypton.
– Wydawało mi się, że atomy są niepodzielne…
– Wszyscy tak do niedawna myśleliśmy. Właśnie dlatego jest to takie niezwykłe. Podziałowi towarzyszy bardzo gwałtowny wybuch, w związku z czym tą sprawą ogromnie interesują się wojskowi. Gdyby udało im się znaleźć sposób na kontrolowanie tego procesu, mogliby skonstruować najbardziej niszczycielską bombę w historii ludzkości.
Nancy obejrzała się przez ramię na chudego, zaniedbanego mężczyznę w zniszczonym ubraniu. Najbardziej niszczycielska bomba w historii ludzkości… – pomyślała i zadrżała.
– Dziwię się, że nie dali mu żadnej ochrony – zauważyła.
– Chyba jednak dali – odparł Mervyn. – Proszę spojrzeć na tego człowieka.
Po drugiej stronie ulicy szedł powoli jeszcze jeden pasażer Clippera – wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w meloniku, szarym garniturze i czerwonej kamizelce.
– Myśli pan, że on go pilnuje?
Mervyn wzruszył ramionami.
– Ten facet wygląda mi na gliniarza. Hartmann może nic o tym nie wiedzieć, ale jak na mój gust, to ma swojego anioła stróża w butach numer dwanaście.
Nancy nie przypuszczała, że Lovesey jest aż tak spostrzegawczy.
– To chyba ten bar – powiedział Mervyn, bez mrugnięcia okiem przechodząc do bardziej przyziemnych spraw. Zatrzymał się przed drzwiami.
– Powodzenia.
Nancy naprawdę życzyła mu jak najlepiej. Zdążyła go trochę polubić, mimo jego nieznośnego zachowania.
Uśmiechnął się.
– Dziękuję. I nawzajem.
Wszedł do środka, Nancy zaś ruszyła dalej ulicą.
Dotarłszy do jej końca ujrzała obrośnięty bluszczem budynek, zdecydowanie większy od tych, które mijała po drodze. Wewnątrz znajdowało się prowizorycznie urządzone biuro, w którym urzędował młody człowiek w mundurze Pan American. Spojrzał na Nancy z błyskiem w oku, choć była o co najmniej piętnaście lat starsza od niego.
– Chcę kupić bilet do Nowego Jorku – poinformowała go.
Zdziwiło go to i zaintrygowało.
– Naprawdę? Właściwie nie sprzedajemy tu biletów… Szczerze mówiąc, w ogóle ich nie mamy.
To chyba nie był zbyt poważny problem. Uśmiechnęła się do niego; uśmiech zawsze pomagał jej pokonywać różne biurokratyczne przeszkody.
– Cóż, bilet to tylko kawałek papieru – powiedziała. – Chyba wpuści mnie pan do samolotu, jeśli uiszczę wymaganą należność?
On także się uśmiechnął. Odniosła wrażenie, że jest gotów jej pomóc.
– Chyba tak – zgodził się. – Jest tylko jeden problem: nie ma wolnych miejsc.
– Do diabła! – mruknęła. Nagle znalazła się na krawędzi załamania. Czyżby niepotrzebnie zadała sobie tyle trudu? Mimo to postanowiła jeszcze nie rezygnować. – Na pewno uda się panu coś znaleźć. Nie potrzebuję miejsca leżącego, mogę spać w fotelu. Nawet w fotelu kogoś z załogi.
– Pasażerom nie wolno podróżować na miejscach przeznaczonych dla załogi. Jedyne, czym dysponuję, to apartament dla nowożeńców.
– Mogę z niego skorzystać? – zapytała z nadzieją.
– Cóż, nawet nie wiem, ile wynosi cena…
– Ale mógłby pan się dowiedzieć, prawda?
– Przypuszczam, że co najmniej tyle, ile dwa normalne bilety, czyli w sumie ponad siedemset pięćdziesiąt dolarów w jedną stronę, ale całkiem możliwe, że jeszcze więcej.
Była gotowa zapłacić nawet siedem tysięcy.
– Wypiszę panu czek in blanco.
– O rety! Pani chyba naprawdę na tym zależy, prawda?
– Jutro muszę być w Nowym Jorku. To… to bardzo ważne.
Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by powiedzieć, jak bardzo było to dla niej ważne.
– W takim razie, chodźmy do kapitana. Proszę tędy.
Nancy poszła za nim, zastanawiając się, czy przypadkiem nie straciła tyle cennego czasu przekonując kogoś, kto i tak nie mógł samodzielnie podjąć decyzji.
Zaprowadził ją do pomieszczenia na piętrze, gdzie załoga Clippera, bez marynarek i z podwiniętymi rękawami koszul, studiowała mapy i prognozy pogody, pijąc kawę i paląc papierosy. Nancy została przedstawiona kapitanowi Marvinowi Bakerowi. Kiedy przystojny pilot uścisnął jej dłoń, odniosła wrażenie, iż czyni to głównie po to, by zmierzyć jej puls. Może dlatego, że zachowywał się niemal jak lekarz przy łóżku pacjenta.
– Pani Lenehan bardzo zależy na tym, by dostać się do Nowego Jorku – powiedział młody urzędnik. – Jest gotowa zapłacić za apartament dla nowożeńców. Może ją pan zabrać?
Nancy czekała w napięciu na odpowiedź, ale zamiast niej usłyszała pytanie.
– Czy jest pani z mężem, pani Lenehan?
Zatrzepotała szybko powiekami – dobry sposób, kiedy chciało się namówić mężczyznę, żeby coś zrobił.
– Jestem wdową, kapitanie.
– Przepraszam. Ma pani jakiś bagaż?
– Tylko tę walizeczkę.
– W takim razie, z przyjemnością zawieziemy panią do Nowego Jorku.
– Dzięki Bogu! – westchnęła z ulgą Nancy. – Nawet nie ma pan pojęcia, jakie to dla mnie ważne.
Odprężenie przyszło tak nagle, że aż ugięły się pod nią kolana. Opadła na najbliższe krzesło. Było jej trochę wstyd, że reaguje aż tak emocjonalnie; by pokryć zmieszanie, wyjęła z torebki książeczkę czekową, drżącą dłonią wypełniła czek nie wpisując sumy i podała go młodemu mężczyźnie.
Teraz nadeszła pora na konfrontację z Peterem.
– W wiosce spotkałam kilkoro pasażerów – powiedziała. – Nie wiedzą panowie, gdzie może być reszta?
– Większość siedzi w barze „U Pani Walsh” – poinformował ją urzędnik. – To w tym samym budynku, tyle tylko, że wejście jest z drugiej strony.
Wstała z krzesła. Osłabienie minęło równie nagle, jak się pojawiło.
– Jestem panom bardzo wdzięczna.
– To my się cieszymy, że mogliśmy pani pomóc – odparł kapitan.
Wyszła z pokoju.
Jeszcze zanim zdążyła dobrze zamknąć drzwi, pomieszczenie wypełnił gwar podniesionych głosów. Wiedziała, że wszystkie komentarze załogi dotyczą atrakcyjnej wdowy, którą stać na wystawianie czeków in blanco.
Wyszła na zewnątrz. Promienie popołudniowego słońca nie dawały już wiele ciepła, ale wilgotne powietrze przesycone zapachem morza nie zdążyło się jeszcze ochłodzić. Powinna jak najszybciej odnaleźć swego nieuczciwego brata.
Okrążyła budynek i weszła do baru.
Był to jeden z tych lokali, których w normalnych warunkach nie odwiedziłaby nigdy w życiu: niewielki, pogrążony w półmroku, surowo, urządzony, bardzo męski. Bez wątpienia kiedyś serwowano tu piwo rybakom i chłopom, teraz jednak roiło się od milionerów popijających drogie koktajle. Atmosfera była gęsta, a gwar rozmów prowadzonych w wielu językach donośny. Wszystko wskazywało na to, że wśród pasażerów zapanowała relaksowa atmosfera. Jednak albo jej się zdawało, albo w wybuchającym co chwila głośnym śmiechu pobrzmiewała ledwo uchwytna nuta histerii. Czyżby beztroski nastrój miał za zadanie zamaskować strach przed długim lotem przez ocean?
Rozejrzała się po otaczających ją twarzach i zobaczyła Petera.
Nie zauważył jej.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, czując, jak ogarnia ją coraz większy gniew. Na jej policzki wypełzł krwisty rumieniec. Z trudem powstrzymała się, by nie podejść do niego i bez słowa uderzyć go w twarz. Postanowiła jednak, że nie okaże mu swego zdenerwowania. Zawsze lepiej jest sprawiać wrażenie kogoś spokojniejszego, niż jest się w istocie.
Siedział w kącie, przy jednym stoliku z Natem. To był dla niej kolejny wstrząs. Wiedziała, że Ridgeway przyjechał do Paryża po nowe modele dla swojej kolekcji, ale nie przyszło jej na myśl, że będzie wracał z Peterem. Wolałaby, żeby go tutaj nie było. Obecność dawnego adoratora mogła tylko skomplikować sytuację. Będzie musiała zapomnieć o tym, że kiedyś całowała się z nim. Wyrzucić to z pamięci.
Przepchnęła się przez tłum i podeszła do ich stolika. Nat zauważył ją pierwszy. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia, a także coś w rodzaju poczucia winy, co dało jej pewną satysfakcję. Peter dostrzegł jego dziwną minę i także podniósł wzrok.
Nancy spojrzała mu prosto w oczy.
Zbladł, po czym wykonał taki ruch, jakby chciał się zerwać z krzesła.
– Dobry Boże! – wykrzyknął. Wydawał się śmiertelnie przerażony.
– Czego tak się boisz, Peter? – zapytała z pogardą Nancy.
Przełknął z trudem ślinę i opadł ciężko na miejsce.
– Kupiłeś dla siebie bilet na S/S Orania, wiedząc, że go nie wykorzystasz. Przyjechałeś ze mną do Liverpoolu i zameldowałeś się w hotelu, mimo że nie miałeś zamiaru zostać na noc. A wszystko to dlatego, że bałeś się mi powiedzieć, że lecisz do kraju Clipperem!
Wpatrywał się w nią bez słowa z pobladłą twarzą.
Nie planowała żadnej przemowy, lecz słowa same cisnęły się jej na usta.
– Wczoraj wymknąłeś się z hotelu i pojechałeś czym prędzej do Southampton, mając nadzieję, że o niczym się nie dowiem! – Pochyliła się nad stolikiem, a on cofnął się wraz z krzesłem. – Czego tak bardzo się boisz. Przecież cię nie ugryzę! – Drgnął nerwowo, jakby wcale nie był tego taki pewien.
Nawet nie starała się zniżyć głosu. Otaczający ich ludzie umilkli, przysłuchując się jej tyradzie. Peter rzucał dokoła szybkie, zakłopotane spojrzenia.
– Wcale się nie dziwię, że czujesz się głupio. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam! Przez tyle lat chroniłam cię, tuszowałam twoje głupie błędy i pozwalałam, byś pełnił funkcję prezesa dużej firmy, choć nie masz nawet tyle oleju w głowie, żeby poprowadzić przykościelny kramik A ty w ramach podziękowania postanowiłeś mnie okraść. Jak mogłeś to zrobić? Jak możesz spojrzeć sobie w twarz w lustrze?
Oblał się szkarłatnym rumieńcem.
– Nigdy mnie nie chroniłaś! – zaprotestował. – Cały czas myślałaś tylko o sobie! Zawsze chciałaś być szefem, ale nie udało ci się! Ja nim zostałem, a ty od początku spiskowałaś, żeby zrzucić mnie ze stołka.
Było to tak niesprawiedliwe oskarżenie, iż Nancy nie wiedziała, czy ma się roześmiać, czy napluć mu w twarz.
– Ty idioto! Robiłam wszystko, żebyś mógł na nim zostać!
Gwałtownym ruchem wyszarpnął z kieszeni jakieś papiery.
– Na przykład to?
Nancy rozpoznała swój raport.
– Naturalnie – odparła. – Ten plan stanowi dla ciebie ostatnią szansę, jeśli chcesz zachować posadę.
– Podczas gdy ty przejmiesz nad wszystkim kontrolę! Od razu cię przejrzałem. – Spojrzał na nią wyzywająco. – I właśnie dlatego wystąpiłem z własnym planem.
– Który jednak spalił na panewce! – dokończyła triumfalnie Nancy. – Kupiłam bilet na samolot i wracam do Bostonu, żeby wziąć udział w zebraniu rady nadzorczej. Coś mi się zdaje, że nie uda ci się wchłonąć naszej firmy, Nat – powiedziała, zwracając się bezpośrednio do Ridgewaya.
– Nie bądź tego taka pewna – odparł Peter.
Spojrzała ponownie na niego. Był rozdrażniony i agresywny. Czyżby chował w rękawie jeszcze jakąś niespodziankę? Na to chyba brakowało mu sprytu.
– Oboje mamy po czterdzieści procent udziałów. Ciotka Tilly i Danny Riley dysponują pakietem dwudziestu procent, ale zawsze postępowali zgodnie z moimi sugestiami. Znają mnie i znają ciebie. Wiedzą, że ja zarabiam pieniądze, ty zaś je tracisz, a jeśli są dla ciebie uprzejmi, to tylko ze względu na pamięć o ojcu. Będą głosować tak, jak im powiem.
– Riley mnie poprze – stwierdził stanowczo Peter.
W jego uporze było coś, co ją zaniepokoiło.
– Dlaczego miałby cię popierać, skoro doprowadziłeś przedsiębiorstwo niemal do całkowitej ruiny? – zapytała z przekąsem, ale w głębi duszy nie czuła nawet połowy tej pewności siebie, jaką starała się okazać. Peter jednak wyczuł jej obawy.
– Przestraszyłaś się, co? – parsknął.
Niestety miał rację. Z każdą chwilą bała się coraz bardziej. Nie sprawiał wrażenia tak przybitego, jak się tego spodziewała. Musiała się koniecznie dowiedzieć, czy tylko blefuje, czy też istotnie ma jeszcze jakieś atuty.
– Jestem pewna, że jak zwykle próbujesz mnie nabrać.
– Właśnie że nie.
Jeżeli będzie go dalej podjudzać, Peter w końcu nie wytrzyma i wygada wszystko.
– Zawsze lubiłeś udawać, że coś chowasz w zanadrzu, ale jak przyszło co do czego, okazywało się, że to guzik warte!
– Obiecał mi.
– Riley jest równie godny zaufania jak grzechotnik.
To go wyraźnie dotknęło.
– Nie wtedy, kiedy otrzyma… zachętę.
Więc o to chodziło: Danny Riley został przekupiony. Zdumiało ją to, gdyż o Dannym Rileyu mogła powiedzieć wiele złych rzeczy, ale na pewno nie to, że bierze łapówki. Co takiego zaproponował mu Peter? Koniecznie musiała się dowiedzieć, aby nie dopuścić do sfinalizowania transakcji lub przebić jego ofertę.
Roześmiała się pogardliwie.
– Cóż, jeśli twój plan opiera się na wiarygodności Danny'ego Rileya, to chyba mogę spać spokojnie!
– Mój plan opiera się na jego chciwości – odparł Peter.
– Na twoim miejscu podchodziłabym do tej sprawy bardzo ostrożnie – powiedziała, ponownie zwracając się bezpośrednio do Nata Ridgewaya.
– On wie, że to prawda – wtrącił pośpiesznie Peter.
Nat wyglądał na człowieka, który najchętniej w ogóle nie brałby udziału w dyskusji, ale teraz, kiedy oboje wpatrywali się w niego z oczekiwaniem, skinął niechętnie głową.
– Obiecał Rileyowi, że przekaże mu część obsługi prawnej General Textiles – dodał Peter.
Nancy poczuła, jak na jej gardle zaciska się żelazna obręcz. Największym marzeniem Danny'ego było związać się z jakąś wielką firmą w rodzaju General Textiles. Dla właściciela małej nowojorskiej kancelarii adwokackiej stanowiło to życiową szansę. Za taką łapówkę Danny sprzedałby nawet własną matkę.
Peter i Danny dysponowali w sumie pięćdziesięcioma procentami udziałów. Nancy i ciotka Tilly także miały pięćdziesiąt procent. W przypadku równego rozdziału głosów ostateczna decyzja należała do prezesa zarządu – czyli do Petera.
Zorientował się, że zapędził siostrę w kozi róg, gdyż pozwolił sobie na zwycięski uśmiech.
Jednak Nancy nie zamierzała tanio sprzedać skóry. Przysunęła sobie krzesło, usiadła, po czym skoncentrowała uwagę na Nacie. Podczas całej sprzeczki wyczuwała jego wyraźną dezaprobatę. Zastanawiała się, czy wiedział o tym, że Peter działał bez jej wiedzy i zgody. Postanowiła przedstawić mu jasno całą sprawę.
– Przypuszczam, iż wiesz, że Peter kłamał mi w żywe oczy?
Zacisnął wargi i wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem, ale ona doskonale znała te sztuczki i sama często z nich korzystała, więc po prostu cierpliwie czekała na odpowiedź.
– O nic go nie pytałem – odparł wreszcie. – Wasze rodzinne nieporozumienia nic mnie nie obchodzą. Nie jestem pracownikiem pomocy społecznej, tylko biznesmenem.
Ale kiedyś trzymałeś mnie za rękę, całowałeś na dobranoc i pieściłeś moje piersi – pomyślała, głośno zaś zapytała:
– Uczciwym biznesmenem?
– Przecież wiesz, że tak – odpowiedział z godnością.
– W takim razie nie powinieneś akceptować nieuczciwych metod, które inni stosują w twoim imieniu.
Zastanowił się przez chwilę, po czym odparł:
– Tu chodzi o interesy, nie o spotkanie towarzyskie.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozwoliła mu na to.
– Skoro korzystasz z nieuczciwości mojego brata, oznacza to, że sam także jesteś nieuczciwy. Zmieniłeś się od czasów, kiedy pracowałeś dla ojca. – Nie czekając na odpowiedź zwróciła się do Petera: – Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, że mógłbyś podwoić wartość swoich akcji, gdybyś pozwolił mi wprowadzić w życie mój plan?
– Twój plan zupełnie mi się nie podoba.
– Nawet bez restrukturyzacji firma zyska na wartości w związku z wojną. Zawsze dostarczaliśmy obuwie armii – pomyśl, jak wzrosną zamówienia, kiedy Stany Zjednoczone przystąpią do wojny!
– Ameryka nie będzie się mieszać w tę europejską awanturę.
– Nawet wtedy obroty zdecydowanie wzrosną. – Spojrzała na Nata. – Ty o tym wiesz, prawda? Właśnie dlatego chcesz nas wykupić.
Nic nie odpowiedział, więc zajęła się znowu Peterem.
– Naprawdę postąpiłbyś dużo mądrzej, gdybyś trochę zaczekał. Posłuchaj: czy kiedykolwiek pomyliłam się w takich sprawach? Czy choć raz straciłeś na tym, że posłuchałeś mojej rady? A może zyskałeś, postępując wbrew niej?
– Ty niczego nie rozumiesz, prawda? – zapytał.
Zbił ją tym z tropu.
– Czego nie rozumiem?
– Dlaczego postanowiłem doprowadzić do połączenia firm.
– A więc, dlaczego?
Wpatrywał się w nią bez słowa, a ona wyczytała odpowiedź w jego oczach.
Nienawidził jej.
Doznała autentycznego wstrząsu. Poczuła się tak, jakby rąbnęła głową w niewidzialną ścianę. Nie chciała w to uwierzyć, jednak nie mogła zignorować wyrazu nienawiści malującego się na jego twarzy. W przeszłości często dochodziło między nimi do napięć powstających na tle całkiem naturalnej rywalizacji między rodzeństwem, ale to, co teraz widziała, było okropne, przerażające i nienormalne. Nigdy nie podejrzewała, że jej młodszy brat może jej aż tak bardzo nienawidzić.
Chyba tak właśnie czuje się kobieta, której mąż oświadcza po dwudziestu latach małżeństwa, że nawiązał romans ze swoją sekretarką i że już jej wcale nie kocha – myślała zrezygnowana.
Była zupełnie oszołomiona, jakby ktoś zdzielił ją mocno w głowę. Potrzebowała trochę czasu, by oswoić się z szokującą rzeczywistością.
Peter nie tylko postępował głupio, wstrętnie i nieroztropnie, ale wręcz celowo czynił szkodę samemu sobie, aby tylko pogrążyć siostrę. Oznaczało to, że musiał być przynajmniej trochę nienormalny.
Musiała to przemyśleć. Postanowiła opuścić duszne, zatłoczone wnętrze i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Wstała i wyszła, nie odzywając się ani słowem.
Kiedy znalazła się na dworze, od razu poczuła się trochę lepiej. Od strony morza wiał chłodny wiatr. Nancy przeszła na drugą stronę drogi, po czym ruszyła wzdłuż nabrzeża, przysłuchując się krzykom mew.
Clipper unosił się majestatycznie na powierzchni wody. Nie wyobrażała sobie, że jest aż tak ogromny; ludzie uzupełniający paliwo wyglądali przy nim jak mrówki. Widok olbrzymich silników i wielkich śmigieł podziałał na nią uspokajająco. W tym samolocie nie miała czego się bać, szczególnie po tym, jak przeleciała jednosilnikową Pchłą przez Morze Irlandzkie.
Co jednak powinna zrobić po powrocie do domu? Nigdy nie uda się jej przekonać Petera, by zrezygnował ze swojego planu. Lata skrywanego gniewu i nienawiści odcisnęły zbyt głębokie piętno na jego duszy. W pewnym sensie wzbudzał w niej litość; musiał być bardzo nieszczęśliwy. Mimo to nie miała zamiaru ustąpić. Musiał istnieć jakiś sposób, by ocalić owoc wieloletniej pracy ich ojca.
Najsłabszym ogniwem w planie Petera był Danny Riley. Człowiek, który dał się przekupić jednej stronie, mógł zostać przekupiony także przez drugą. Może Nancy uda się znaleźć coś, co okaże się dla niego pokusą nie do przezwyciężenia i skłoni go do zmiany sojusznika. Jednak nie wyglądało to na prostą sprawę. Łapówka Petera, w postaci prawnej obsługi części interesów General Textiles, była trudna do przebicia.
W takim razie, może zdoła go nastraszyć? Na pewno mniej by to ją kosztowało. Ale jak to zrobić? Mogłaby przestać korzystać z usług jego firmy, lecz niewiele by to dało, gdyż straty, jakie poniósłby w ten sposób, nadrobiłby z nawiązką pracując dla General Textiles. Do Danny'ego najłatwiej trafiały argumenty w postaci znacznych sum w gotówce, ale niemal cały majątek Nancy był zablokowany w Butach Blacka. Kilka tysięcy dolarów, które mogła bez większego trudu zdobyć w każdej chwili, to za mało. Danny na pewno zażądałby więcej, kto wie, czy nie stu tysięcy, a ona nie zdążyłaby zebrać na czas tak ogromnej sumy.
Z zamyślenia wyrwał ją czyjś głos wykrzykujący jej nazwisko. Odwróciła się i ujrzała młodego pracownika Pan American machającego do niej ręką.
– Telefon do pani! – zawołał. – Dzwoni pan MacBride z Bostonu.
Poczuła przypływ nadziei; może Macowi uda się znaleźć wyjście z tej sytuacji? On także znał Danny'ego Rileya. Obaj przypominali jej ojca – należeli do drugiego pokolenia irlandzkich emigrantów, trzymali się z Irlandczykami i odnosili nieufnie do wszystkich protestantów, w tym nawet do tych, którzy także pochodzili z Zielonej Wyspy. Mac był uczciwy, Danny natomiast nie, ale poza tym niemal się nie różnili. Ojciec również był uczciwy, lecz potrafił od czasu do czasu przymknąć oko na jakiś niewielki szwindel, szczególnie jeśli mógł w ten sposób wyświadczyć przysługę rodakowi ze Starego Kraju.
Kiedyś nawet uratował Danny'ego przed bankructwem, przypomniała sobie, wracając szybkim krokiem do budynku. Zdarzyło się to kilka lat temu, na krótko przed śmiercią ojca. Danny był bliski przegrania bardzo poważnej sprawy, więc nie widząc innego sposobu, podczas partyjki golfa zaproponował sędziemu łapówkę. Sędzia jednak okazał się nieprzekupny, Danny'emu zaś pozostały do wyboru dwie możliwości: albo sam się wycofa, albo zostanie pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Ojciec dotarł jednak do sędziego i przekonał go, by potraktował to zdarzenie jako jednorazowy, przypadkowy incydent. Nancy wiedziała o wszystkim, gdyż pod koniec życia ojca stała się jego najbardziej zaufaną powierniczką.
Taki właśnie był Danny: chwiejny, mało wiarygodny, raczej mało inteligentny. Bez trudu powinno jej się udać przeciągnąć go na swoją stronę.
Ale miała na to tylko dwa dni.
Weszła do budynku, a młody urzędnik zaprowadził ją do telefonu. Przyłożyła słuchawkę do ucha i wzięła do ręki mikrofon. Z przyjemnością usłyszała znajomy, przyjazny głos Maca:
– A więc udało ci się dogonić Clippera! Dzielna dziewczyna!
– Będę na zebraniu zarządu, ale mam też złą wiadomość: Peter zdobył poparcie Danny'ego.
– Wierzysz mu?
– Tak. Firma Danny'ego ma dostać do prowadzenia część spraw General Textiles.
– Jesteś pewna, że to prawda?
– Są tu razem z Natem Ridgewayem.
– Z tym draniem!
Mac nigdy nie darzył Nata sympatią, a wręcz znienawidził go w chwili, gdy Ridgeway zaczął spotykać się z Nancy. Mimo że Mac był bardzo szczęśliwy w swoim małżeństwie, nie cierpiał wszystkich, którzy kierowali ku niej choćby tylko trochę romantyczne uczucia.
– Współczuję General Textiles, jeśli Danny rzeczywiście weźmie ich sprawy w swoje ręce – powiedział Mac.
– Przypuszczam, że dadzą mu tylko najmniej istotne ochłapy.
Mac, czy ich propozycja była zgodna z prawem?
– Chyba nie, ale trudno byłoby to udowodnić.
– W takim razie mam poważne kłopoty.
– Obawiam się, że tak. Przykro mi, Nancy.
– Dziękuję, stary przyjacielu. Ostrzegałeś mnie, żebym nie godziła się na objęcie funkcji prezesa przez Petera.
– I to jak usilnie!
Nancy doszła do wniosku, że nie ma sensu dłużej płakać nad rozlanym mlekiem.
– Posłuchaj, Mac – powiedziała energicznym tonem. – Gdybyśmy zaufali Danny emu, mielibyśmy teraz powody do obaw, prawda?
– Oczywiście.
– Balibyśmy się, że zmieni zdanie albo że weźmie łapówkę od drugiej strony. W takim razie jak sądzisz, ile wynosi jego cena?
– Hmmm… – W słuchawce zapadła cisza. – Szczerze mówiąc, nic nie przychodzi mi do głowy – odezwał się wreszcie Mac.
Nancy cały czas myślała o tym, jak Danny próbował przekupić sędziego.
– Pamiętasz, jak ojciec wyciągnął go z bagna? To była sprawa Jersey Rubber.
– Jasne, że pamiętam. Ale żadnych szczegółów przez telefon, zgoda?
– W porządku. Możemy teraz wykorzystać tę sprawę?
– Nie bardzo wiem, w jaki sposób…
– Na przykład po to, by go zastraszyć?
– Chodzi ci o wyciągnięcie tego na światło dzienne?
– Tak.
– A mamy jakieś dowody?
– Nie, chyba że coś zostało w dokumentach taty.
– Ty masz te dokumenty, Nancy.
Wszystkie papiery pozostawione przez ojca leżały w kilku paczkach w piwnicy jej bostońskiego domu.
– Nigdy ich nie przeglądałam.
– A teraz już nie ma na to czasu.
– Możemy jednak stworzyć pewne pozory… – mruknęła.
– Przyznam, że nie rozumiem.
– Po prostu myślę na głos. Przyłącz się do mnie. Moglibyśmy dać Danny'emu do zrozumienia, że w starych dokumentach ojca jest lub może być coś na jego temat. Coś, co spowodowałoby ponowne zbadanie tej sprawy.
– Nie wiem, czy…
– Zaczekaj, Mac! To naprawdę dobry pomysł – przerwała mu podniesionym głosem, gdyż zaczęła dostrzegać rysujące się przed nią możliwości. – Przypuśćmy, że Stowarzyszenie Prawników, czy jak to się nazywa, postanowiłoby przyjrzeć się dokładniej sprawie Jersey Rubber.
– A dlaczego mieliby to zrobić?
– Choćby dlatego, że ktoś szepnął im słówko o tym, co mogą tam znaleźć.
– W porządku. Co dalej?
Nancy nabierała coraz wyraźniejszego przekonania, że jej plan może się powieść.
– Załóżmy, że dowiedzieliby się, iż kluczowe dowody znajdują się w dokumentach ojca.
– Wtedy poproszą cię o zgodę na ich przejrzenie.
– Zgoda zależałaby tylko od mojej dobrej woli, prawda?
– W przypadku zwykłego dochodzenia, owszem. Jeżeli byłaby to sprawa kryminalna, nie miałabyś wyboru.
Szczegóły planu pojawiały się w jej głowie tak szybko, że z trudem nadążała z formułowaniem ich na głos. Aż bała się mieć nadzieję, że może się powieść.
– Mac, musisz koniecznie zadzwonić do Danny'ego i zadać mu następujące pytanie…
– Zaczekaj, tylko wezmę ołówek. Dobra, mów dalej.
– Zapytaj go, czy w przypadku, gdyby przeprowadzano dochodzenie w sprawie Jersey Rubber, chciałby, żebym ujawniła wszystkie dokumenty ojca.
– Spodziewam się, że powie „nie”.
– A ja spodziewam się, że wpadnie w panikę! Będzie śmiertelnie przerażony. Nie ma pojęcia, co tam jest, a może być wszystko: notatki listy, zapiski…
– To rzeczywiście może się udać! – przyznał Mac, a w jego głosie pojawił się promyk nadziei. – Danny pomyśli, że masz coś, co mogłoby go zniszczyć…
– …i poprosi mnie, żebym go uratowała, tak jak zrobił to ojciec. Będzie mnie błagał, bym nikomu nie pokazywała tych dokumentów, a ja się oczywiście zgodzę – pod warunkiem, że będzie głosował wraz ze mną przeciwko połączeniu z General Textiles.
– Zaczekaj chwilę. Jeszcze nie otwieraj szampana. Danny może być przekupny, ale nie jest zupełnie głupi. Na pewno zaświta mu podejrzenie, że zmontowaliśmy tę historię tylko po to, by go przycisnąć.
– Oczywiście, że tak – zgodziła się Nancy. – Ale nie będzie miał pewności ani czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
– To prawda. Zresztą, w tej chwili to nasza jedyna szansa.
– Uważasz, że warto spróbować?
– Tak.
Nancy od razu poczuła się lepiej. Była teraz pełna nadziei i woli walki.
– Zadzwoń do mnie na następnym postoju.
– Gdzie to będzie?
– W Botwood na Nowej Fundlandii. Powinniśmy tam być za siedemnaście godzin.
– Mają tam telefony?
– Muszą mieć, skoro jest port lotniczy. Zamów rozmowę z wyprzedzeniem.
– W porządku. Przyjemnego lotu.
– Na razie, Mac.
Odłożyła słuchawkę. Była w znakomitym nastroju. Co prawda nie miała żadnej pewności, czy Danny da się złapać w pułapkę, ale odczuwała ogromną satysfakcję choćby dlatego, że zdołała obmyślić plan, który pozwolił jej przejść do kontrataku.
Było już dwadzieścia po czwartej, czyli najwyższy czas, by udać się na pokład samolotu. Idąc do wyjścia minęła Mervyna Loveseya rozmawiającego przez inny telefon. Na jej widok podniósł rękę, prosząc ją, by się zatrzymała. Przez okno widziała pasażerów Clippera wchodzących do łodzi, która miała zawieźć ich do samolotu, lecz mimo to przystanęła na chwilę.
– Teraz nie mam na to czasu – powiedział Lovesey do telefonu. – Daj im tyle, ile żądają, i bierzcie się do pracy.
Nancy zdziwiła się. Pamiętała, że miał jakieś kłopoty w fabryce; sądząc z tego, co usłyszała, ustąpił przed żądaniami, a to było do niego zupełnie niepodobne.
Osoba, z którą rozmawiał, też chyba była zaskoczona, gdyż Mervyn dodał:
– Tak, nie przesłyszałeś się, do cholery! Jestem zbyt zajęty, żeby jeszcze użerać się z robotnikami. Do widzenia! – Odłożył słuchawkę. – Szukałem cię – powiedział do Nancy.
– Udało ci się? – zapytała. – Przekonałeś żonę, żeby do ciebie wróciła?
– Nie. Ale tylko dlatego, że źle się do tego zabrałem.
– To przykre. Jest teraz na łodzi?
Spojrzał przez okno.
– Tak. To ta w czerwonym płaszczu.
Nancy bez trudu dostrzegła jasnowłosą, trzydziestokilkuletnią kobietę.
– Mervyn, ona jest piękna! – wykrzyknęła ze zdumieniem. Nie wiedzieć czemu wyobrażała sobie, że będzie w zupełnie innym typie, bardziej Bette Davis niż Lana Turner. – Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz jej stracić. – Kobieta na łodzi trzymała się ramienia mężczyzny w niebieskim swetrze, przypuszczalnie jej przyjaciela. Nie był nawet w połowie tak przystojny jak Mervyn: brakowało mu paru centymetrów do średniego wzrostu i zaczął już trochę łysieć. Sprawiał wrażenie sympatycznego lekkoducha. Nancy natychmiast zorientowała się, że żona Mervyna wybrała kogoś, kto stanowił jego dokładne przeciwieństwo.
– Przykro mi, Mervyn – powiedziała.
– Jeszcze nie zrezygnowałem – odparł. – Lecę do Nowego Jorku.
Nancy uśmiechnęła się. Tak, to było w jego stylu.
– Czemu nie? – mruknęła. – Rzeczywiście wygląda na kobietę, którą warto ścigać nawet przez Atlantyk.
– Chodzi o to, że decyzja należy do ciebie – dodał. Samolot jest pełen.
– W takim razie, jak możesz lecieć? I dlaczego decyzja należy do mnie?
– Dlatego, że dysponujesz jedynym wolnym miejscem. Wykupiłaś apartament dla nowożeńców, w którym mogą lecieć dwie osoby. Proszę cię, żebyś odstąpiła mi drugie miejsce.
Parsknęła śmiechem.
– Mervyn, nie mogę dzielić apartamentu dla nowożeńców z nieznajomym mężczyzną! Jestem szanowaną wdową, nie dziewczyną lekkich obyczajów.
– Wyświadczyłem ci przysługę – przypomniał jej.
– Owszem, ale chyba nie jest ona tyle warta, ile moja reputacja?
Mimo to nie dawał za wygraną.
– Jakoś nie myślałaś o swojej reputacji, kiedy leciałaś moim samolotem.
– Ale to nie oznaczało konieczności wspólnego spędzenia nocy! – Żałowała, że nie może mu pomóc; w uporze, z jakim dążył do odzyskania pięknej żony, było coś wzruszającego. – Naprawdę ogromnie mi przykro, Mervyn. W moim wieku po prostu nie mogę sobie pozwolić na to, żeby stać się przyczyną skandalu.
– Posłuchaj, wszystkiego się dowiedziałem. Ten apartament właściwie niczym się nie różni od pozostałej części samolotu. Są tam dwie oddzielne koje. Jeśli na noc zostawimy otwarte drzwi, będziemy dokładnie w takiej samej sytuacji jak dwoje zupełnie obcych pasażerów, którym przyszło spać w sąsiadujących ze sobą łóżkach.
– Ale pomyśl, co powiedzą ludzie!
– A kim się tak bardzo przejmujesz? Przecież nie masz męża, który mógłby poczuć się urażony, a twoi rodzice nie żyją. Kogo obchodzi, co robisz?
Kiedy czegoś chce, potrafi być brutalnie bezpośredni – pomyślała.
– Mam dwóch dwudziestoletnich synów – zaprotestowała.
– Na pewno uznają to za wspaniały kawał.
Choć niechętnie, musiała jednak przyznać mu rację.
– Poza tym, obawiam się reakcji mojego środowiska. Taka rzecz na pewno rozniesie się lotem błyskawicy.
– Posłuchaj: kiedy przyszłaś do mnie na lotnisku pod Manchesterem, byłaś zdesperowana. Znalazłaś się w poważnych opałach, ja zaś uratowałem ci skórę. Teraz ja jestem zdesperowany. Chyba to widać, prawda?
– Owszem.
– Jestem w kłopotach i proszę cię o pomoc. To ostatnia szansa na ocalenie mojego małżeństwa. Wszystko w twoich rękach. Pomogłem ci, więc teraz ty pomóż mi. Ryzykujesz tylko paroma plotkami i niewielkim skandalem, a to jeszcze nikogo nie zabiło. Proszę cię, Nancy!
Pomyślała o tym „drobnym” skandalu. Czy to naprawdę będzie miało jakieś znaczenie, jeśli pewna czterdziestoletnia wdowa pozwoli sobie w swoje urodziny na trochę swobody? Tak jak powiedział Mervyn, to na pewno jej nie zabije, i chyba nawet nie zaszkodzi jej reputacji. Dostojne matrony uznają ją za „łatwą”, ale rówieśnicy będą prawdopodobnie podziwiać jej odwagę. Przecież nikt nie myśli, że jestem jeszcze dziewicą – pomyślała.
Spojrzała na zaciętą w bolesnym, upartym grymasie twarz Mervyna i poczuła dla niego ogromne współczucie. Do diabła z opinią środowiska.
Ten człowiek cierpi. Pomógł mi wtedy, kiedy tego potrzebowałam. Bez niego nie dotarłabym tutaj. Ma rację: jestem jego dłużniczką.
– Pomożesz mi, Nancy? – zapytał błagalnym tonem. – Proszę!
Wzięła głęboki oddech.
– Tak, do licha! – odparła.
Europa pożegnała Harry'ego Marksa widokiem białej latarni morskiej wznoszącej się dumnie na północnym, urwistym skraju ujścia rzeki Shannon, nad rozbijającymi się z piekielnym hukiem o skaliste wybrzeże falami Oceanu Atlantyckiego. Kilka minut później stracił z oczu ostatni skrawek lądu; gdziekolwiek spojrzał, wszędzie roztaczało się bezkresne morze.
Kiedy dotrę do Ameryki, będę już bogaty – pomyślał.
Przebywanie w bliskim sąsiedztwie słynnego Kompletu Delhijskiego było tak kuszące, że aż zmysłowo pociągające. Gdzieś na pokładzie tego samolotu, nie dalej niż kilka metrów od niego, leżały klejnoty warte prawdziwą fortunę. Świerzbiły go palce, by ich dotknąć.
Za zestaw wartości miliona dolarów mógł dostać od pasera co najmniej sto tysięcy. Kupię sobie samochód i ładne mieszkanko albo może nawet wiejski domek z kortem tenisowym. Albo wsadzę wszystko do banku i będę żył z procentów. Stanę się gogusiem z własnymi pieniędzmi! – marzył.
Ale najpierw musiał zdobyć te klejnoty.
Lady Oxenford nie miała ich na sobie, co oznaczało, że musiały znajdować się w jednym z dwóch miejsc: w bagażu osobistym tutaj, w kabinie, albo w jednej z waliz lub kufrów umieszczonych w lukach bagażowych. Na jej miejscu starałbym się mieć go w zasięgu ręki – pomyślał Harry. – Bałbym się stracić go z oczu. – Nie był jednak w stanie stwierdzić, czy lady Oxenford myślała tak samo.
Zacznie od sprawdzenia bagażu osobistego. Spod jej fotela wystawał skraj kosztownej skórzanej walizeczki z metalowymi okuciami. Tylko jak dostać się do środka? Może w nocy, kiedy wszyscy pójdą spać, nadarzy się jakaś okazja.
Na pewno uda mu się coś wymyślić. Oczywiście wiązało się z tym znaczne ryzyko; zabawa w złodzieja nie należała do najbezpieczniejszych. Jednak do tej pory zawsze udawało mu się wynieść cało skórę, nawet wtedy, kiedy sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna. Nie dalej niż poprzedniego wieczoru przychwycono go niemal na gorącym uczynku, z kradzionymi spinkami w kieszeni. Spędził noc w więzieniu, a teraz jakby nigdy nic leciał do Nowego Jorku Clipperem Pan American. Szczęście? To za mało powiedziane!
Słyszał kiedyś dowcip o człowieku, który wyskoczył z dziesiątego piętra, a kiedy przelatywał obok piątego, usłyszano, jak powiedział: „Na razie wszystko w porządku.” To jednak nie był dowcip o nim.
Steward przyniósł kartę dań oraz zaproponował drinka. Harry'emu wcale nie chciało się pić, lecz mimo to zamówił kieliszek szampana, gdyż wydawało mu się, że właśnie tego się od niego oczekuje:
To dopiero życie, chłoptasiu! – westchnął w duchu. Uniesienie spowodowane faktem przebywania na pokładzie najbardziej luksusowego samolotu na świecie walczyło w nim o lepsze z niepokojem przed lotem przez Atlantyk, ale kiedy pojawił się szampan, uniesienie zwyciężyło.
Zdziwiło go niezmiernie, że menu jest po angielsku. Czyżby Amerykanie nie wiedzieli o tym, że wszystkie eleganckie karty dań powinny być po francusku? A może byli zbyt rozsądni, żeby bawić się w drukowanie menu w obcych językach? Zanosiło się na to, iż spodoba mu się w tej Ameryce.
Steward poinformował pasażerów, że kolacja będzie podawana w trzech turach, jako że w jadalni mieści się jednorazowo tylko czternaście osób.
– Życzy pan sobie jeść o szóstej, siódmej trzydzieści czy o dziewiątej, panie Vandenpost?
Harry natychmiast zorientował się, że oto stanął przed ogromną szansą. Jeśli rodzina Oxenford pójdzie na kolację wcześniej lub później od niego, być może uda mu się zostać samemu w kabinie. Ale którą turę wybiorą? W myślach sklął stewarda za to, że zaczął akurat od niego. Brytyjski kelner odruchowo zapytałby najpierw bardziej utytułowanych gości, ten demokratyczny Amerykanin natomiast kierował się zapewne tylko numerami miejsc. Będzie musiał zgadywać i lepiej, żeby się nie pomylił.
– Niech się zastanowię… – mruknął, by zyskać na czasie. Z jego dotychczasowych doświadczeń wynikało, że zamożni ludzie spożywali posiłki później niż ubodzy. Jeżeli robotnik jadł śniadanie o siódmej, obiad w południe i kolację o piątej, to w domu, dajmy na to, lorda śniadanie podawano o dziewiątej, obiad o drugiej, a kolację około ósmej trzydzieści. Należało przypuszczać, iż rodzina Oxenford hołduje podobnym zwyczajom, więc Harry wybrał pierwszą turę.
– Jestem trochę głodny, więc zjem o szóstej – powiedział.
Steward zwrócił się do lorda Oxenford, a Harry wstrzymał oddech.
– Myślę, że o dziewiątej – powiedział ojciec Margaret.
Harry z trudem ukrył uśmiech zadowolenia.
– To za późno dla Percy'ego – odezwała się lady Oxenford. – Wolałabym trochę wcześniej.
W porządku, byle nie za wcześnie! – pomyślał z niepokojem Harry.
– W takim razie wpół do ósmej – rozstrzygnął sprawę lord Oxenford.
Harry nie posiadał się z zadowolenia. Uczynił znaczny krok w kierunku Kompletu Delhijskiego.
Steward czekał już tylko na odpowiedź wyglądającego na policjanta mężczyzny w czerwonej kamizelce, który przedstawił się współpasażerom jako Clive Membury. Powiedz „siódma trzydzieści” i zostaw mnie samego w kabinie – błagał go w myślach Harry. Jednak ku jego rozczarowaniu Membury nie był głodny i wybrał godzinę dziewiątą.
Co za pech – jęknął Harry w duchu. Membury zostanie w kabinie kiedy rodzina Oxenford pójdzie na kolację. Może wyjdzie choć na chwilę? Zachowywał się dość niespokojnie, często wstawał i poprawiał się w fotelu. Jednak jeśli nie wyjdzie z własnej woli, Harry będzie musiał znaleźć jakiś sposób, żeby się go pozbyć. Byłoby to bardzo proste, gdyby nie to, że znajdowali się na pokładzie samolotu. W normalnych warunkach wystarczyłoby powiedzieć, że ktoś prosi go do drugiego pokoju, że jest do niego telefon albo że po ulicy przechadza się naga kobieta. Tutaj jednak sprawa przedstawiała się znacznie poważniej.
– Panie Vandenpost, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przy posiłku będą panu towarzyszyć nawigator i inżynier pokładowy – powiedział steward.
– Bardzo proszę – odparł Harry. Z przyjemnością porozmawia z kimś z załogi.
Lord Oxenford zamówił kolejną whisky. Ten to dopiero ma spust, jak by powiedzieli Irlandczycy. Jego żona była blada i milcząca. Trzymała w dłoniach książkę, lecz ani razu nie przewróciła kartki. Sprawiała wrażenie bardzo przygnębionej.
Percy poszedł na przód maszyny, by porozmawiać z członkami załogi, Margaret zaś usiadła po drugiej stronie przejścia, obok Harry ego. Wyczuł zapach jej perfum i rozpoznał „Toscę”. Zdjęła płaszcz, dzięki czemu przekonał się, że odziedziczyła figurę po matce: była dość wysoka, o szerokich ramionach, obfitych piersiach i długich nogach. Strój, jaki miała na sobie, choć na pewno kosztowny, nie dodawał jej wdzięku. Harry wyobraził ją sobie w długiej wieczorowej sukni z głębokim dekoltem, z zebranymi do góry rudymi włosami i odsłoniętą długą szyją, na której tle znakomicie prezentowałyby się klipsy w kształcie wydłużonych kropli, najlepiej autorstwa Louisa Cartiera z jego okresu indyjskiego… Wyglądałaby olśniewająco. Jednak nie ulegało wątpliwości, że ona sama nie widziała się w takiej roli. Krępowało ją to, że jest zamożną arystokratką, w związku z czym ubierała się jak żona pastora.
Była wspaniałą dziewczyną i Harry czuł się trochę onieśmielony jej towarzystwem, ale udało mu się wyczuć jej słabą stronę, co dodało mu nieco otuchy. Mniejsza z tym, chłopcze – pomyślał. – Pamiętaj tylko, że stanowi dla ciebie zagrożenie i dlatego musisz obchodzić się z nią jak z jajkiem.
Zapytał ją, czy latała już samolotem.
– Tylko do Paryża, z matką.
„Tylko do Paryża, z matką”… Jego matka nigdy w życiu nie zobaczy Paryża ani nie wsiądzie do samolotu.
– Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bogatym i uprzywilejowanym?
– Nie znosiłam tych podróży – odparła. – Musiałam pić herbatę z różnymi nudnymi Anglikami, mimo że miałam ochotę pójść do jakiejś zadymionej restauracji i posłuchać murzyńskiego jazzu.
– Moja mama zabierała mnie do Margate – powiedział Harry. – Taplałem się w morzu, a potem jedliśmy lody i smażoną rybę.
Jeszcze zanim skończył zdanie, uświadomił sobie z przerażeniem, że mówiąc prawdę popełnia karygodny błąd. Powinien mamrotać coś nieokreślonego o prywatnej szkole z internatem i domu na wsi, jak czynił zawsze, kiedy musiał opowiadać dziewczętom z wyższych sfer o swoim dzieciństwie. Ale przecież Margaret znała jego tajemnicę, a poza tym szum silników Clippera sprawiał, że nikt inny nie mógł ich usłyszeć. Mimo to, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że mówi prawdę, poczuł się tak, jakby właśnie wyskoczył z samolotu i leciał w pustkę, czekając aż otworzy się spadochron.
– My nigdy nie chodziliśmy nad morze – stwierdziła z zazdrością Margaret. – Kąpali się tylko prości ludzie. Elizabeth i ja ogromnie zazdrościłyśmy ubogim dzieciom tego, że mogą robić wszystko, na co mają ochotę.
Harry'ego rozbawiło jej wyznanie. Stanowiło kolejny dowód na to, że miał w życiu szczęście: dzieci możnych tego świata, wożone w wielkich czarnych samochodach, ubierane w najlepsze stroje i jedzące codziennie do syta, zazdrościły mu jego bosonogiej wolności i smażonej ryby.
– Najlepiej zapamiętałam zapachy – ciągnęła Margaret. – Zapach przed drzwiami ciastkarni w porze lunchu, zapach naoliwionych maszyn otaczający karuzelę, zapach piwa i tytoniowego dymu uciekający zimą przez uchylone drzwi pubu… Miałam wrażenie, że ludzie bardzo przyjemnie spędzają tam czas, a ja nawet nigdy nie byłam w pubie.
– Niewiele straciłaś – odparł Harry, który nie lubił pubów. – W Ritzu dają dużo lepsze jedzenie.
– Wygląda na to, że każde z nas woli sposób życia drugiego – zauważyła.
– Ja spróbowałem obu – przypomniał jej Harry. – Wiem, który jest lepszy.
Zamyśliła się na chwilę, po czym zapytała:
– Co masz zamiar zrobić ze swoim życiem?
Nie spodziewał się takiego pytania.
– Zamierzam dobrze się bawić.
– A naprawdę?
– Co to znaczy: „naprawdę”?
– Każdy chce się dobrze bawić. Chodzi mi o to, co będziesz robił?
– To, co robię teraz. – Tknięty nagłym impulsem postanowił powiedzieć jej coś, o czym nie rozmawiał jeszcze z nikim w życiu. – Czytałaś „Włamywacza amatora” Hornunga?
Potrząsnęła głową.
– Głównym bohaterem jest złodziej – dżentelmen nazwiskiem Raffles, który pali tureckie papierosy, nosi eleganckie ubrania, jest zapraszany do domów różnych ludzi i kradnie im biżuterię. Chcę być taki jak on.
– Och, nie bądź głupi! – prychnęła.
Poczuł się trochę dotknięty. Potrafiła być brutalnie bezpośrednia, kiedy uważała, że wygaduje nonsensy. To jednak nie były nonsensy, tylko jego marzenie. Teraz, kiedy już otworzył przed nią serce, pragnął ją przekonać, że mówi prawdę.
– Nie ma w tym nic głupiego! – obruszył się.
– Przecież nie możesz być przez całe życie złodziejem, bo na starość wylądujesz w więzieniu. Nawet Robin Hood ożenił się wreszcie i ustatkował. Chodzi mi o to, czego naprawdę oczekujesz od życia?
Zwykle odpowiedź na to pytanie stanowiła długa lista marzeń: mieszkanie, samochód, dziewczęta, przyjęcia, eleganckie garnitury, piękne klejnoty. Zdawał sobie jednak sprawę, że jej to nie zadowoli. Irytowało go jej nastawienie, choć zarazem musiał przyznać, iż rzeczywiście jego pragnienia nie były związane wyłącznie z dobrami materialnymi. Bardzo zależało mu na tym, by Margaret uwierzyła w autentyczność jego marzeń; ku swemu zaskoczeniu zaczął jej opowiadać o sprawach, które do tej pory trzymał w najściślejszej tajemnicy.
– Chciałbym mieszkać w dużym wiejskim domu o ścianach obrośniętych bluszczem – zaczął i na tym utknął. Nagle ogarnęło go wielkie wzruszenie. Był zażenowany, lecz z jakiegoś powodu czuł, że musi powiedzieć jej wszystko. – W domu z kortem tenisowym, stajniami i drogą dojazdową obsadzoną rododendronami – ciągnął. Widział ten dom pod przymkniętymi powiekami. Wydawał mu się najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na świecie. – Chodziłbym po terenie w wysokich brązowych butach i tweedowym garniturze, rozmawiałbym z ogrodnikami i stajennymi, a oni wszyscy uważaliby mnie za prawdziwego dżentelmena. Zainwestowałbym całą gotówkę w stuprocentowo pewne przedsięwzięcia i nigdy nie wydawałbym więcej niż połowę dochodu. Latem urządzałbym wystawne przyjęcia w ogrodzie, z truskawkami i bitą śmietaną, i miałbym pięć córek równie pięknych jak ich matka.
Margaret wybuchnęła śmiechem.
– Aż pięć? W takim razie musisz ożenić się z silną kobietą! – Jednak natychmiast spoważniała. – To bardzo piękne marzenie – powiedziała. – Mam nadzieję, że ci się spełni.
Nagle poczuł, że jest mu bardzo bliska i że może zapytać ją, o co tylko zechce.
– A ty? Czy ty też masz jakieś marzenia?
– Chciałabym wziąć udział w wojnie – odparła. – Mam zamiar wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej.
Pomysł, żeby kobiety służyły w wojsku, wciąż jeszcze wydawał mu się co najmniej zabawny, ale teraz nie było to już nic nadzwyczajnego.
– Co byś tam robiła?
– Prowadziłabym samochód. Potrzebują kobiet jako łączników i kierowców ambulansów.
– To niebezpieczne zajęcie.
– Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu chcę wziąć udział w walce. To nasza ostatnia szansa na powstrzymanie faszyzmu.
Powiedziawszy to zacisnęła stanowczo usta, a w jej oczach pojawił się groźny błysk. Harry doszedł do wniosku, że jego rozmówczyni jest bardzo odważną osóbką.
– Wydajesz się bardzo zdecydowana – zauważył.
– Miałam… przyjaciela, którego faszyści zabili w Hiszpanii. Chcę dokończyć to, co on zaczął.
Nagle posmutniała.
– Kochałaś go? – zapytał, tknięty nagłym impulsem.
Skinęła głową.
Widział, że jest bliska łez. Dotknął współczująco jej ramienia.
– Nadal go kochasz?
– Zawsze będę go trochę kochała. – Umilkła, po czym dodała szeptem: – Na imię miał Ian…
Harry'emu wydawało się, że w gardle utknął mu kłąb suchych wiórów. Nagle zapragnął objąć ją mocno i pewnie by to uczynił, gdyby nie jej ojciec o nabiegłej krwią twarzy siedzący po przeciwnej stronie kabiny i pogrążony w lekturze Timesa. Musiał poprzestać na ukradkowym, szybkim uściśnięciu jej ręki. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, jakby zrozumiała, co chciał przez to wyrazić.
– Podano kolację, panie Vandenpost – oznajmił steward.
Harry zdziwił się, że to już szósta. Było mu przykro, że przerwano im rozmowę.
– Mamy jeszcze mnóstwo czasu – powiedziała, czytając w jego myślach. – Spędzimy razem najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
– Słusznie. – Uśmiechnął się i ponownie dotknął jej ręki. – Do zobaczenia.
Z trudem przypomniał sobie, że postanowił zaprzyjaźnić się z nią wyłącznie po to, by móc łatwiej nią manipulować. Skończyło się na tym, że wyznał jej najgłębiej skrywane sekrety. Łatwość, z jaką unicestwiała jego plany, budziła przerażenie, najgorsze zaś w tym wszystkim było to, że właściwie nie miał nic przeciwko temu.
Wszedłszy do sąsiedniej kabiny zdziwił się widząc, że mały salon przerobiono na jadalnię. Przy trzech stolikach mogło w sumie usiąść dwanaście osób. Wszystko przypominało elegancką restaurację: lniane obrusy i serwetki, zastawa z chińskiej porcelany, białej z błękitnym symbolem linii Pan American. Ściany były oklejone tapetą z ogromną mapą świata i tym samym skrzydlatym emblematem.
Steward wskazał mu miejsce naprzeciwko niezbyt wysokiego, krępego mężczyzny w bladoszarym garniturze, którego jakość wzbudziła w Harrym coś w rodzaju zazdrości. W krawacie mężczyzny tkwiła szpilka z dużą naturalną perłą. Harry przedstawił się, na co tamten wyciągnął rękę i powiedział:
– Tom Luther.
Harry nie omieszkał zauważyć, że spinki w mankietach Luthera stanowiły komplet ze szpilką. Oto przykład człowieka, który przywiązuje wagę do elegancji.
Harry usiadł i rozłożył serwetkę. Luther mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem, w którym jednak można było wychwycić lekką europejską intonację.
– Skąd jesteś, Tom? – zapytał na próbę.
– Z Providence, Rhode Island. A ty?
– Z Filadelfii – odparł. Wiele dałby za to, by wiedzieć, gdzie leży ta cholerna Filadelfia. – Ale mieszkałem tu i tam. Mój ojciec zajmował się ubezpieczeniami.
Luther skinął uprzejmie głową, nie przejawiając większego zainteresowania. Harry'emu całkowicie to odpowiadało. Wolał, by nie wypytywano go dokładniej o pochodzenie; był to teren, na którym łatwo mógł się poślizgnąć.
Zjawili się dwaj członkowie załogi, którzy mieli towarzyszyć im przy posiłku. Eddie Deakin, inżynier pokładowy, był barczystym, jasnowłosym mężczyzną o przyjemnej twarzy, sprawiającym wrażenie, jakby marzył wyłącznie o tym, by rozwiązać krawat i zdjąć marynarkę. Jack Ashford, nawigator, był brunetem o twarzy pokrytej cieniem zarostu. Wyglądał na opanowanego, dokładnego człowieka i zachowywał się tak, jakby urodził się w mundurze.
Niemal zaraz po tym, jak dwaj nowo przybyli usiedli przy stoliku, Harry wyczuł wyraźną wrogość między Deakinem i Lutherem. Interesująca sprawa.
Kolacja zaczęła się od koktajlu z krewetek. Obaj członkowie załogi pili colę; Harry zamówił kieliszek białego wina, Luther zaś martini.
Harry wciąż myślał o Margaret Oxenford i jej chłopaku zabitym w Hiszpanii. Spoglądał w okno zastanawiając się, czy nadal darzyła Iana uczuciem. Rok to było mnóstwo czasu, szczególnie w jej wieku.
Jack Ashford opacznie zinterpretował jego spojrzenie.
– Jak na razie pogoda nam sprzyja – powiedział.
Harry dopiero teraz zauważył, że niebo jest czyste, a promienie słońca padają na skrzydła.
– Jak to zazwyczaj wygląda? – zapytał.
– Czasem pada przez całą drogę z Irlandii do Nowej Fundlandii.
Zdarzają się też grad, lód, śnieg i burze.
– Czy lód nie stanowi zagrożenia dla samolotu? – zapytał Harry, przypomniawszy sobie wiadomości zaczerpnięte z lektur.
– Staramy się tak zaplanować trasę, by uniknąć najniższych temperatur. Ale na wszelki wypadek przed startem zakładamy kaptury.
– Kaptury?
– Gumowe powłoki naciągane na skrzydła i ogon, tam gdzie najszybciej pojawia się oblodzenie.
– A jaka jest prognoza pogody?
Jack zawahał się lekko.
– Nad środkowym Atlantykiem szaleje sztorm.
– Silny?
– W centrum – nawet bardzo, ale my tylko o niego zahaczymy.
Nie wydawał się o tym przekonany.
– Jak to jest, kiedy przelatuje się przez sztorm? – zapytał Tom Luther. Uśmiechał się, ale Harry wyraźnie dostrzegł strach w jego bladoniebieskich oczach.
– Trochę trzęsie – odparł Jack.
Wyraźnie wolał nie wdawać się w szczegóły, lecz jego wypowiedź uzupełnił inżynier pokładowy.
– To trochę przypomina ujeżdżanie dzikiego konia – powiedział, patrząc prosto w oczy Lutherowi.
Pasażer pobladł, a Jack obrzucił Eddiego gniewnym spojrzeniem.
Następne danie stanowiła zupa żółwiowa. Podawali ją obaj stewardzi, Nicky i Davy. Nicky był pulchny, Davy niski, obaj zaś wyglądali na homoseksualistów. Harry'emu podobała się ich dyskretna sprawność.
Inżynier pokładowy wydawał się czymś bardzo zaabsorbowany. Harry przyglądał mu się ukradkiem; ze swoją szczerą, otwartą twarzą nie wyglądał na skrytego człowieka. Harry postanowił go trochę rozruszać.
– Kto pilnuje interesu, kiedy ty jesz kolację, Eddie?
– Mój zastępca, Mickey Finn – odparł Deakin grzecznie, choć bez uśmiechu. – Załoga składa się z dziewięciu osób, nie licząc stewardów. Wszyscy, z wyjątkiem kapitana, mamy czterogodzinne wachty. Jack i ja pracowaliśmy od startu, czyli od drugiej, więc o szóstej ustąpiliśmy miejsca zmiennikom.
– A co z kapitanem? – zapytał zaniepokojony Luther. – Łyka pastylki, żeby nie zasnąć?
– Od czasu do czasu może uciąć sobie drzemkę, a na pewno prześpi się trochę dłużej, kiedy miniemy punkt bez powrotu.
– Więc kapitan będzie spał w najlepsze, kiedy nam zostanie jeszcze do pokonania prawie połowa drogi? – zapytał trochę zbyt głośno Tom Luther.
– Jasne – odparł Eddie z szerokim uśmiechem.
Luther był przerażony, więc Harry postanowił skierować rozmowę na spokojniejsze wody.
– Co to jest „punkt bez powrotu”?
– Cały czas dokładnie kontrolujemy poziom paliwa w zbiornikach. Kiedy zostanie go mniej, niż potrzeba na powrót do Foynes, będzie to oznaczało, że minęliśmy punkt bez powrotu – wyjaśnił Deakin. Harry nie miał najmniejszych wątpliwości, że inżynier przekazywał informacje w taki obcesowy sposób wyłącznie po to, by jeszcze bardziej nastraszyć Toma Luthera.
– Na razie mamy jeszcze wystarczający zapas, żeby dolecieć do celu albo zawrócić – wtrącił nawigator uspokajającym tonem.
– A co będzie, jeśli zabraknie paliwa? – zapytał Luther.
Eddie pochylił się nad stolikiem i uśmiechnął ponuro.
– Proszę mi zaufać, panie Luther.
– Och, coś takiego nie może się zdarzyć! – zapewnił pośpiesznie nawigator. – Gdyby coś było nie tak, natychmiast zawrócilibyśmy do Foynes. Poza tym dla zachowania marginesu bezpieczeństwa wszystkie obliczenia przeprowadzamy dla trzech silników, na wypadek, gdyby jednemu przytrafiła się jakaś awaria.
Jack starał się uspokoić Luthera, ale wzmianka o awarii silnika podziałała na tamtego jeszcze bardziej deprymująco. Ręka tak mu się trzęsła, że podnosząc do ust łyżkę z zupą wylał sobie na krawat niemal całą jej zawartość.
Eddie umilkł, najwyraźniej zadowolony z dokonanego dzieła. Jack starał się podtrzymać rozmowę i Harry czynił wszystko, by mu pomóc, lecz mimo to przy stoliku zapanowała napięta atmosfera. Co, do diabła, zaszło między tymi dwoma? – zastanawiał się Harry.
W ciągu kilku chwil jadalnia zapełniła się całkowicie. Przy sąsiednim stoliku usiadła piękna kobieta w sukience w czerwone kropki, której towarzyszył mężczyzna w rozpinanym swetrze. Nazywali się Diana Lovesey i Mark Alder. Margaret powinna ubierać się tak jak pani Lovesey – pomyślał Harry. – Wyglądałaby chyba jeszcze lepiej od niej. Jednak pani Lovesey nie sprawiała wrażenia szczęśliwej; właściwie wyglądała jak śmierć na chorągwi.
Obsługa była sprawna, jedzenie zaś znakomite. Wniesiono główne danie – filet mignon z holenderskimi szparagami i puree ziemniaczanym. Stek był niemal dwukrotnie większy od tego, jaki podano by w angielskiej restauracji. Harry nie zjadł całego i podziękował za dolewkę wina. Chciał zachować czujność. Przecież zamierzał ukraść Komplet Delhijski. Na myśl o tym odczuwał dreszcz podniecenia, ale i coś w rodzaju obawy. Będzie to największy skok w jego karierze, który jednocześnie mógł być ostatnim. Dawał szansę zamieszkania w obrośniętym bluszczem domu z kortem tenisowym.
Po steku podano sałatkę, co trochę zdziwiło Harry'ego. W londyńskich restauracjach z reguły nie jadało się sałatek, a jeżeli już, to na pewno nie jako oddzielne danie.
Posiłek uzupełniły brzoskwiniowa melba, kawa i ciasteczka. Eddie Deakin chyba uświadomił sobie, że zachowywał się niezbyt uprzejmie, gdyż postanowił nawiązać rozmowę.
– Mogę zapytać, jaki jest cel pańskiej podróży, panie Vandenpost?
– Postanowiłem zejść z drogi Hitlerowi – odparł Harry. – Przynajmniej do chwili, kiedy Ameryka przyłączy się do wojny.
– Myśli pan, że to nastąpi? – zapytał sceptycznie Eddie.
– Poprzednim razem tak właśnie się stało.
– Nie mamy żadnych konfliktów z nazistami – odezwał się Luther. – Są przeciwko komunistom, tak jak my.
Jack skinął głową.
Dla Harry'ego ich postawa stanowiła duże zaskoczenie. W Anglii wszyscy byli przekonani, że Ameryka wkrótce przystąpi do wojny, ale wyglądało na to, że przy tym stoliku nikt nie zgadzał się z tą opinią. Możliwe, iż nadzieje Brytyjczyków były tylko pobożnymi życzeniami i że upragniona pomoc nigdy nie nadejdzie. Dla matki Harry'ego, która została w Londynie, oznaczało to bardzo złe wieści.
– A ja uważam, że powinniśmy walczyć z nazistami – odezwał się Eddie, a w jego głosie zabrzmiał gniew. – Są jak gangsterzy – dodał, wpatrując się wprost w Luthera. – Tacy ludzie powinni zostać czym prędzej wytępieni jak szczury.
Jack podniósł się szybko z miejsca.
– Jeśli już skończyłeś, to myślę, że powinniśmy pójść trochę odpocząć – powiedział z zaniepokojoną miną do Deakina.
W pierwszej chwili Eddie wydawał się zaskoczony, ale potem skinął głową i obaj członkowie załogi odeszli od stołu.
– Ten inżynier nie był zbytnio uprzejmy – zauważył Harry.
– Naprawdę? – zdziwił się Luther. – Nie zwróciłem uwagi.
Ty cholerny kłamco! – pomyślał Harry. – Przecież niemal powiedział ci w twarz, że jesteś gangsterem.
Luther zamówił brandy, a Harry zastanawiał się, czy siedzący naprzeciw niego mężczyzna rzeczywiście jest gangsterem. Ci, których znał z Londynu, znacznie bardziej rzucali się w oczy: nosili mnóstwo sygnetów, futra i buty na grubej podeszwie. Luther wyglądał raczej na milionera zawdzięczającego wszystko pracy swoich rąk, na przykład rzeźnika albo cieślę.
– Czym się zajmujesz, Tom? – zapytał go od niechcenia.
– Prowadzę interes w Rhode Island.
Nie była to odpowiedź zachęcająca do dalszej rozmowy, więc po pewnym czasie Harry wstał, skinął uprzejmie głową i wyszedł z jadalni.
Kiedy wrócił do kabiny, lord Oxenford niespodziewanie oderwał się od gazety i zapytał:
– Jak tam kolacja?
Zdaniem Harry'ego kolacja była wręcz wyśmienita, ale zdążył już się nauczyć, że ludzie należący do najwyższych warstw społeczeństwa nigdy nie okazywali zbytniego entuzjazmu, jeśli chodzi o jedzenie.
– Znośna – odparł obojętnym tonem. – Mają niezłe białe wino.
Oxenford chrząknął, po czym zajął się znowu gazetą. Na świecie nie ma niczego bardziej chamskiego niż chamski lord – pomyślał Harry.
Margaret sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej, że go znowu widzi.
– A tak naprawdę? – zapytała konspiracyjnym szeptem.
– Znakomita! – odparł w ten sam sposób Harry i oboje wybuchnęli śmiechem.
Kiedy się śmiała, wyglądała zupełnie inaczej niż z poważną miną; z zaróżowionymi policzkami, rozchylonymi ustami i odrzuconymi do tyłu włosami, a także dzięki głębokiemu, lekko zmysłowemu śmiechowi sprawiała bardzo apetyczne wrażenie. Harry zapragnął wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Właśnie miał zamiar to zrobić, kiedy poczuł na sobie spojrzenie siedzącego vis – a – vis niego Clive'a Membury'ego, i z jakiegoś powodu zrezygnował z wprowadzenia zamiaru w czyn.
– Nad środkowym Atlantykiem szaleje sztorm – poinformował ją.
– Czy to znaczy, że będziemy mieli niespokojny lot?
– Tak. Co prawda spróbują go ominąć, ale i tak będzie nami trochę trzęsło.
Rozmowa była nieco utrudniona, gdyż przejściem między fotelami przemykali co chwila stewardzi kursujący z kuchni do jadalni. Harry nie mógł wyjść z podziwu, że zaledwie dwóch ludzi potrafiło przygotować posiłek i obsłużyć aż tyle osób.
Wziął do ręki należący do Margaret egzemplarz Life'a i udawał, że go przegląda, podczas gdy w rzeczywistości czekał niecierpliwie, kiedy rodzina Oxenford pójdzie na kolację. Nie wziął żadnych książek ani gazet, bo raczej nie zaliczał się do pilnych czytelników. Lubił wiedzieć, co napisano w gazecie, ale z rozrywek wyżej cenił sobie radio i kino.
Wreszcie poproszono ich do jadalni. Harry został w kabinie sam na sam z Clive'em Memburym. Pierwszą część podróży sąsiad z naprzeciwka przesiedział w salonie grając w karty, teraz jednak, kiedy salon zamienił się w jadalnię, wrócił na swój fotel. Może pójdzie do wychodka – pomyślał Harry. – Do licha, muszę przestać nazywać to wychodkiem, zanim mnie przychwycą!
Ponownie zaczął się zastanawiać, czy Membury jest policjantem i co taki człowiek jak on robi na pokładzie Clippera. Jeżeli ścigał podejrzanego, to musiało wchodzić w grę poważne przestępstwo, skoro brytyjska policja szarpnęła się na tak drogi bilet. A może był po prostu jednym z tych ludzi, którzy oszczędzają całe życie, by potem odbyć podróż marzeń, na przykład statkiem w górę Nilu albo Orient Expressem przez Europę. Lub miłośnikiem lotnictwa pragnącym zaznać dreszczyku emocji podczas lotu przez ocean. Jeśli tak jest w istocie, to mam nadzieję, że dobrze się bawi. Dziewięćdziesiąt funtów to kupa forsy.
Cierpliwość na pewno nie stanowiła najmocniejszej strony Harry ego, więc po półgodzinie, kiedy Membury nie wykazał najmniejszej ochoty, aby ruszyć się z miejsca, postanowił przejąć inicjatywę w swoje ręce.
– Widział pan już pokład nawigacyjny, panie Membury? – zapytał.
– Nie, ale…
– Podobno to coś wręcz niezwykłego. Niektórzy twierdzą, że jest wielkości całego wnętrza DC -3, a to wcale nie jest mały samolot, może mi pan wierzyć.
– Doprawdy?
Membury przejawiał absolutne minimum zainteresowania wynikające tylko z grzeczności. Na pewno nie był entuzjastą lotnictwa.
– Myślę, że powinniśmy to zobaczyć. – Harry zatrzymał Nicky ego, niosącego wazę z zupą żółwiową. – Czy pasażerowie mogą zwiedzać pokład nawigacyjny?
– Oczywiście, proszę pana! Są tam mile widzianymi gośćmi.
– Czy teraz jest na to odpowiednia chwila?
– Najodpowiedniejsza, panie Vandenpost. Nie lądujemy ani nie startujemy, nie odbywa się zmiana wacht, a pogoda jest ustabilizowana. Nie mógł pan wybrać lepszego momentu.
Harry miał nadzieję, że to właśnie usłyszy. Wstał z fotela.
– Pójdziemy? – zapytał Membury'ego, spoglądając na niego z oczekiwaniem.
Przez chwilę wydawało mu się, że usłyszy odmowę. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, komu łatwo narzucić swoją wolę. Z drugiej strony, odmowa mogłaby zostać wzięta za grubiaństwo.
– Z przyjemnością – odparł Membury po dość długim wahaniu.
Harry poszedł jako pierwszy ku przodowi samolotu, po czym wspiął się krętymi schodkami na pokład nawigacyjny. Membury podążał za nim.
Harry rozejrzał się dookoła. Ten widok w niczym nie odpowiadał jego wyobrażeniom o tym, jak powinien wyglądać kokpit samolotu. Obszerna, cicha i wygodna kabina przypominała raczej biuro w jakimś nowoczesnym budynku. Nigdzie nie mógł dojrzeć swoich sąsiadów z obiadu, lecz nie było w tym nic dziwnego, gdyż teraz pełnili służbę ich zmiennicy. Przy małym stoliku z tyłu kabiny siedział kapitan. Spostrzegłszy gości uśmiechnął się i powiedział:
– Dobry wieczór, panowie. Chcielibyście się trochę rozejrzeć?
– Oczywiście – odparł Harry. – Ale muszę wrócić po aparat. Można tu robić zdjęcia?
– Naturalnie.
– W takim razie zaraz wracam.
Zbiegł szybko po schodach, zadowolony z siebie, ale nadal spięty. Udało mu się chwilowo pozbyć Membury'ego, lecz miał bardzo niewiele czasu na poszukiwania.
Wrócił do kabiny. Jeden steward był właśnie w kuchni, drugi zaś w jadalni. Powinien zaczekać, aż obaj zajmą się podawaniem do stołów, dzięki czemu miałby pewność, że żaden z nich nie zjawi się niespodziewanie w kabinie, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zaryzykować.
Wyciągnął spod fotela walizkę lady Oxenford. Była zbyt duża i ciężka jak na bagaż kabinowy, ale przecież szlachetnie urodzona dama z pewnością nie nosiła jej sama. Była też nie zamknięta, co stanowiło zły znak. Nawet najbardziej naiwna osoba nie zostawiłaby bezcennej biżuterii w otwartej walizce.
Mimo to przetrząsnął ją szybko, cały czas obserwując kątem oka, czy ktoś nie wchodzi do kabiny. Znalazł perfumy, puder, cienie do powiek, zestaw składający się ze srebrnego grzebienia i szczotki do włosów, brązowy szlafrok, koszulę nocną, gustowne kapcie, jedwabną bieliznę w kolorze brzoskwiniowym, pończochy, kosmetyczkę z przyborami toaletowymi i tomik wierszy Blake'a – ale żadnych klejnotów.
Zaklął w duchu. Wydawało mu się, że to właśnie jest najbardziej prawdopodobne miejsce, ale teraz zaczął wątpić w całą swoją teorię.
Poszukiwania zajęły nie więcej niż dwadzieścia sekund.
Zamknął szybko walizkę i odstawił ją na miejsce.
A może lady Oxenford poprosiła męża, by on zaopiekował się drogocenną biżuterią?
Harry zerknął na walizkę stojącą pod fotelem lorda Oxenford. Stewardzi byli w dalszym ciągu zajęci. Postanowił wystawić swoje szczęście na jeszcze cięższą próbę. Wyciągnął walizkę spod fotela. Była to właściwie duża skórzana torba zapinana na suwak, dodatkowo zaś wyposażona w małą kłódkę. Z myślą o takich właśnie chwilach Harry nigdy nie rozstawał się ze scyzorykiem. Za jego pomocą błyskawicznie otworzył kłódkę, po czym rozpiął suwak.
W sekundę później do kabiny wszedł mały steward, Davy, niosąc do jadalni tacę z drinkami. Harry podniósł głowę i spojrzał na niego z uśmiechem. Wzrok Davy'ego spoczął na torbie. Harry wstrzymał oddech, lecz ani na chwilę nie przestał się uśmiechać. Steward bez słowa przeszedł do jadalni. Z pewnością uznał, że torba stanowi własność Harry'ego.
W torbie lorda również znajdowały się przybory toaletowe i bielizna, tyle tylko, że przeznaczone dla mężczyzny, miejsce poezji zaś zajmowała biografia Napoleona. Harry zasunął suwak i założył kłódkę. Naturalnie Oxenford zauważy, że jest otwarta i być może sprawdzi zawartość torby, ale kiedy przekona się, że nic nie zginęło, uzna zapewne, że kłódka po prostu się zepsuła.
Harry wepchnął torbę pod fotel.
Na razie wszystko uszło mu na sucho, lecz nie zbliżył się ani o krok do Kompletu Delhijskiego.
Było bardzo mało prawdopodobne, żeby rodzice powierzyli dzieciom opiekę nad kosztownościami, ale mimo to postanowił sprawdzić także ich bagaż. Gdyby nawet lord Oxenford wpadł na taki pomysł, chętniej chyba zaufałby Percy'emu, który byłby tym z pewnością zachwycony, niż buntowniczej Margaret, coraz częściej okazującej ojcu nieposłuszeństwo.
Harry postawił na fotelu płócienną torbę Percy'ego, mając nadzieję, że nawet gdyby steward wracał teraz do kuchni, to uzna, że to wciąż ta sama sztuka bagażu.
Rzeczy Percy'ego były tak starannie ułożone, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że spakował je służący lub pokojówka. Żaden normalny piętnastoletni chłopiec nie zawijałby piżamy we wzorzysty papier. W kosmetyczce znajdowała się nowa szczoteczka do zębów i pasta, oprócz tego zaś torba zawierała pudełko turystycznych szachów, kilka komiksów i paczuszkę czekoladowych ciasteczek przygotowaną zapewne przez kucharkę. Harry zajrzał do pudełka z szachami, przetrząsnął komiksy i częściowo rozwinął paczkę z ciastkami, lecz nigdzie nie znalazł biżuterii.
Kiedy odstawiał torbę na miejsce, przez kabinę przeszedł któryś z pasażerów, prawdopodobnie idąc do toalety. Harry całkowicie go zignorował.
Nie wierzył, by lady Oxenford zdecydowała się pozostawić bezcenne klejnoty w kraju, który w ciągu kilku tygodni mógł zostać pokonany i złupiony przez wojska najeźdźców. O ile jednak mógł stwierdzić, nie miała ich ani na sobie, ani przy sobie. Jeśli nie znajdzie ich także w torbie Margaret, będzie to oznaczać, że są w luku bagażowym. Czy podczas lotu można dostać się do luku? Jeśli nie, to spróbuje zamieszkać w Nowym Jorku w tym samym hotelu, co rodzina Oxenford…
Musiał się pośpieszyć, bo kapitan i Clive Membury zaczną się wkrótce zastanawiać, czemu tak długo nie wraca.
Wziął do ręki walizeczkę Margaret. Wyglądała jak prezent urodzinowy: nieduża, z kremowej skóry, ze ślicznymi metalowymi okuciami. Kiedy ją otworzył, natychmiast poczuł zapach perfum Margaret: „Tosca”. Pierwszą rzeczą, na jaką natrafił, była bawełniana koszula nocna w drobne kwiatuszki. Spróbował wyobrazić sobie dziewczynę w tym stroju, ale doszedł do wniosku, że wyglądałaby zbyt dziecinnie. Bielizna była również bawełniana, zupełnie biała. Przemknęła mu przez głowę myśl, czy Margaret jest jeszcze dziewicą. Niewielka, oprawiona w ramki fotografia przedstawiała mniej więcej dwudziestojednoletniego, przystojnego chłopaka o dość długich czarnych włosach i równie czarnych brwiach, ubranego w strój i czapkę studenta. Prawdopodobnie był to jej chłopiec, który zginął w Hiszpanii. Ciekawe, czy z nim spała? Harry przypuszczał, że tak, pomimo to, że nosiła majtki jak uczennica. Czytała powieść D. H. Lawrence'a. Założę się, że jej matka nic o tym nie wie – pomyślał. Na dnie torby leżało kilka lnianych chusteczek z monogramem „M. O.”. One także pachniały „Toscą”.
Ani śladu klejnotów. Cholera.
Postanowił zabrać na pamiątkę jedną z chusteczek. W chwili kiedy ją wyjął, w przejściu prowadzącym do jadalni pojawił się Davy z tacą, na której piętrzyły się talerze po zupie.
Zerknął na Harry'ego, po czym nagle zatrzymał się, zmarszczył brwi i zmierzył go znacznie uważniejszym, przeciągłym spojrzeniem. Torba Margaret w niczym nie przypominała torby lorda Oxenford. Było oczywiste, że Harry nie może być właścicielem obu toreb, z czego wypływał oczywisty wniosek, że zagląda do cudzego bagażu.
Davy wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę; bał się urazić pasażera pochopnym oskarżeniem, a jednocześnie nie mógł tak po prostu zignorować tego, co zobaczył.
– Przepraszam pana, ale czy jest pan pewien, że to pańska torba? – wykrztusił wreszcie.
Harry pokazał mu trzymaną w dłoni chusteczkę.
– Uważasz, że wycierałbym nos w coś takiego?
Zamknął starannie torbę i odstawił ją na miejsce.
Davy wciąż wydawał się mocno zaniepokojony.
– Poprosiła mnie, żebym jej przyniósł chusteczkę – wyjaśnił Harry.
Z twarzy Davy'ego zniknęła podejrzliwość, ustępując miejsca zmieszaniu.
– Proszę mi wybaczyć, ale sam pan rozumie, że…
– Wszystko w porządku. To dobrze, że jesteś czujny. – Poklepał stewarda po ramieniu. – Oby tak dalej.
Żeby uwiarygodnić swoją bajeczkę, musiał teraz zanieść tę przeklętą chusteczkę Margaret. Nie zwlekając wszedł do jadalni.
Siedziała przy stoliku z rodzicami i bratem.
– Zgubiła to pani – powiedział, podając jej chusteczkę.
– Naprawdę? – zdziwiła się. – Dziękuję panu.
– Nie ma za co – odparł i wrócił szybko do kabiny. Czy Davy będzie chciał sprawdzić autentyczność jego historyjki i zapyta dziewczynę, czy rzeczywiście poprosiła go, by przyniósł jej czystą chusteczkę? Mocno w to wątpił.
Minął kuchnię, gdzie steward układał w pojemnikach brudne naczynia, po czym wspiął się po spiralnych schodkach. Jak, do jasnej cholery, ma się dostać do luku bagażowego? Przecież nawet nie wie gdzie to jest, bo nie przyglądał się ładowaniu bagaży. Ale przecież musi istnieć jakiś sposób.
Kapitan Baker właśnie wyjaśniał Clive'owi Membury'emu zasady nawigacji nad oceanem.
– Przez większą część lotu znajdujemy się poza zasięgiem naprowadzających stacji radiowych, więc korzystamy głównie ze wskazań gwiazd – wtedy, kiedy je widzimy, ma się rozumieć.
– Nie ma pan aparatu? – zapytał ostro Membury na widok Harry ego. To na pewno gliniarz – pomyślał Harry, głośno zaś odparł:
– Zapomniałem założyć film. Dureń ze mnie, prawda? – rozejrzał się dookoła. – A jak stąd można zobaczyć gwiazdy?
– Och, nawigator po prostu wychodzi na chwilę na skrzydło – odparł kapitan z poważną miną, ale zaraz się uśmiechnął. – Oczywiście żartowałem. Do tego celu jest przeznaczona specjalna wieżyczka obserwacyjna. Zaraz panom pokażę. – Otworzył drzwi w tylnej ścianie kabiny. Harry ruszył za nim i znalazł się w wąskim korytarzyku. Kapitan wskazał w górę. – Oto ona. – Harry podniósł głowę bez większego zainteresowania. Jego myśli w dalszym ciągu były zaprzątnięte klejnotami lady Oxenford. Rzeczywiście, z kadłuba samolotu sterczała przeszklona wieżyczka, do której można było się dostać po metalowej drabince. – Jeśli trafimy na przerwę w pokrywie chmur, nawigator wspina się tam z oktantem i przeprowadza pomiary. Tędy również ładujemy bagaż.
Harry nadstawił uszu.
– Bagaż pasażerów? – upewnił się.
– Oczywiście.
– A gdzie go trzymacie?
Kapitan wskazał dwoje drzwi usytuowanych po obu stronach korytarza.
– W lukach.
Harry nie wierzył własnemu szczęściu.
– Więc nasze bagaże są tu, za tymi drzwiami?
– Tak jest.
Nacisnął klamkę; drzwi nie były zamknięte. Wsadził głowę do środka i ujrzał walizy, kufry i torby; starannie poukładane i przywiązane do metalowych klamer, tak by nie przemieszczały się podczas lotu.
W którejś z nich znajdował się Komplet Delhijski, a wraz z nim wspaniała przyszłość Harry'ego Marksa.
– Fascynujące – mruknął Clive Membury, zaglądając mu przez ramię.
– I to jak… – szepnął Harry.
Margaret była w wyśmienitym humorze. Co chwila zapominała, że w gruncie rzeczy wcale nie miała ochoty lecieć do Ameryki. Aż trudno jej było uwierzyć, że zaprzyjaźniła się z prawdziwym złodziejem. Gdyby ktoś inny powiedział: „Jestem złodziejem”, pomyślałaby że żartuje, ale w przypadku Harry'ego wiedziała, że to prawda, ponieważ widziała go na posterunku policji i słyszała przedstawiane mu zarzuty.
Zawsze fascynowali ją ludzie żyjący poza nawiasem uporządkowanego społeczeństwa: kryminaliści, cyganeria artystyczna, anarchiści, prostytutki i włóczędzy. Wydawali się tacy wolni! Oczywiście ich wolność nie pozwalała im kupować szampana, latać do Nowego Jorku ani posyłać dzieci na uniwersytet – nie była aż tak naiwna, by nie zdawać sobie sprawy z ograniczeń wiążących się z faktem bycia wyrzutkiem społeczeństwa. Ale przynajmniej ludzie tacy jak Harry nigdy nie musieli niczego robić tylko dlatego, że im kazano, a to wydawało się jej wręcz cudowne. Marzyła o tym, by wstąpić do jakiegoś oddziału partyzanckiego, mieszkać w górach, nosić spodnie i przewieszony przez ramię karabin, kraść żywność, spać pod gwiazdami i nie oddawać ubrania do prasowaczki.
Jednak nigdy nie udało jej się spotkać takich ludzi, a nawet jeśli ich spotkała, to zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy; czyż nie siedziała na schodkach domu na „najbardziej zakazanej ulicy w Londynie”, nie wiedząc o tym, że wszyscy dokoła biorą ją za prostytutkę? Wydawało jej się, że zdarzyło się to już bardzo dawno temu, choć w rzeczywistości było to zaledwie poprzedniej nocy.
Spotkanie z Harrym stanowiło najbardziej interesującą przygodę, jaka przytrafiła się jej od wielu, wielu lat. Reprezentował sobą wszystko, za czym tęskniła, i mógł robić to, na co miał ochotę. Rano postanowił polecieć do Ameryki, a po południu był już w drodze. Jeśli zapragnął tańczyć przez całą noc i spać cały dzień, po prostu to robił. Jadł i pił to, co chciał i tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, wszystko jedno – w Ritzu, zwykłym pubie czy na pokładzie Clippera. Mógł wstąpić do partii komunistycznej, a potem wypisać się z niej bez potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek. A kiedy potrzebował pieniędzy, po prostu zabierał je tym, którzy mieli więcej, niż na to zasługiwali. Był po prostu wolny!
Pragnęła dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Podczas kolacji żałowała każdej chwili, jaką musiała spędzić bez niego.
W jadalni stały trzy czteroosobowe stoliki. Przy sąsiednim siedzieli baron Gabon i Carl Hartmann. Kiedy wchodzili, ojciec obrzucił ich niechętnym spojrzeniem, prawdopodobnie dlatego, że obaj byli Żydami. Sąsiadami barona i profesora byli Ollis Field i Frank Gordon. Gordon, odrobinę starszy od Harry'ego, zwracał na siebie uwagę niezwykle przystojną twarzą, choć w kształcie jego ust było coś brutalnego. Ollis Field natomiast był niezbyt rzucającym się w oczy starszym mężczyzną o zupełnie pozbawionej włosów głowie. Obaj stali się obiektem plotek i dociekań, kiedy jako jedyni pozostali w samolocie podczas postoju w Foynes.
Miejsca przy trzecim stoliku zajmowały Lulu Bell i księżna Lavinia, narzekająca głośno na to, że kucharz przesolił koktajl z krewetek. Wraz z nimi siedziało dwoje pasażerów, którzy weszli na pokład Clippera w Foynes: pan Lovesey i pani Lenehan. Percy twierdził, że umieszczono ich w apartamencie dla nowożeńców, mimo że nie byli małżeństwem. Margaret bardzo zdziwiło, że linie lotnicze dopuszczają do czegoś takiego. Być może zdecydowano się nieco rozluźnić rygory przepisów ze względu na ogromną liczbę osób pragnących za wszelką cenę dostać się do Ameryki.
Percy zasiadł do kolacji w czarnej żydowskiej jarmułce. Margaret nie zdołała zdusić chichotu. Gdzie udało mu się znaleźć coś takiego?
Ojciec natychmiast zerwał mu ją z głowy.
– Niemądry chłopak! – warknął gniewnie.
Odkąd matka przestała płakać po rozstaniu z Elizabeth, jej nieruchoma twarz nie odzwierciedlała już jakichkolwiek uczuć.
– Bardzo wcześnie jak na kolację – zauważyła apatycznie.
– Jest już wpół do ósmej – odparł ojciec.
– Czemu więc się nie ściemnia?
– U nas, w Anglii, już jest ciemno – powiedział Percy. – Ale my jesteśmy pięćset kilometrów na zachód od brzegów Irlandii. Gonimy słońce.
– Ale kiedyś chyba zrobi się ciemno?
– Myślę, że około dziewiątej.
– To dobrze – odparła obojętnie matka.
– Czy, zdajecie sobie sprawę, że gdybyśmy lecieli z odpowiednią prędkością, zrównalibyśmy się z pozornym ruchem słońca i wtedy cały czas byłoby widno? – zapytał z podnieceniem Percy.
– Nigdy nie uda się zbudować tak szybkich samolotów – stwierdził stanowczo ojciec.
Steward przyniósł pierwsze danie.
– Ja dziękuję – powiedział Percy. – Krewetki nie są koszerne.
Nicky spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale zachował milczenie. Ojciec poczerwieniał jak burak.
Margaret pośpiesznie zmieniła temat.
– Kiedy będzie następny postój, Percy? – Jej brat zawsze wiedział takie rzeczy.
– Lot do Botwood trwa szesnaście i pół godziny. Powinniśmy zjawić się tam o dziewiątej rano brytyjskiego czasu letniego.
– A która godzina będzie tam, na miejscu?
– Na Nowej Fundlandii jest o trzy i pół godziny później niż na południku Greenwich.
– Trzy i pół? – zdziwiła się Margaret. – Nie wiedziałam, że są miejsca, gdzie dodaje się albo odejmuje połówki godzin.
– A ponieważ obowiązuje tam czas letni, tak jak w Wielkiej Brytanii, wylądujemy w Botwood o piątej trzydzieści rano czasu lokalnego – dokończył Percy.
– Chyba nie dam rady wstać tak wcześnie.
– Owszem, dasz radę – odparł ze zniecierpliwieniem. – Będzie ci się zdawało, że jest już dziewiąta.
– Wszyscy chłopcy tak dobrze znają się na tych różnych technicznych sprawach… – mruknęła lady Oxenford.
Margaret ogromnie irytowało, kiedy matka udawała głupią. „Pamiętaj, kochanie, że mężczyźni nie lubią zbyt mądrych dziewcząt”, usłyszała kiedyś od niej. Margaret nie zgadzała się z nią, ale zachowała to dla siebie. Jej zdaniem głupi mężczyźni lubili głupie kobiety, mądrzy zaś – mądre.
Od strony sąsiedniego stolika dotarły do niej podniesione głosy. Baron Gabon i Carl Hartmann sprzeczali się o coś, podczas gdy współbiesiadnicy przyglądali im się w milczeniu. Uświadomiła sobie, że za każdym razem, kiedy widziała profesora i barona, byli pogrążeni w zażartej dyskusji. Może nie było w tym nic dziwnego; widocznie obcując z jednym z najwybitniejszych umysłów świata nie sposób było prowadzić normalnej rozmowy. Kilkakrotnie usłyszała słowo „Palestyna”. Zerknęła z niepokojem na ojca; on także to usłyszał i sprawiał wrażenie coraz bardziej zirytowanego. Jednak zanim zdołał zareagować, Margaret powiedziała:
– Podobno mamy przelatywać przez sztorm. Będzie trochę trzęsło.
– Skąd wiesz? – zapytał Percy z zazdrością w głosie; to on był tu ekspertem, nie jego siostra.
– Harry mi powiedział.
– A skąd on wie?
– Jadł kolację z inżynierem pokładowym i nawigatorem.
– Wcale się nie boję – oświadczył Percy głosem, który sugerował jednak, że się boi, i to bardzo.
Margaret do tej pory jakoś nie przyszło do głowy obawiać się sztormu. Może będzie im trochę niewygodnie, ale chyba samolotowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo?
Ojciec opróżnił kieliszek i zrzędliwym tonem zażądał od stewarda więcej wina. Czyżby on także bał się sztormu? Zauważyła, że pije więcej niż zazwyczaj. Miał nabiegłą krwią twarz i wytrzeszczone oczy. Czy to strach, czy zdenerwowanie wywołane buntem Elizabeth?
– Margaret, powinnaś trochę porozmawiać z tym miłym panem Memburym – powiedziała matka.
Margaret bardzo się zdziwiła.
– Dlaczego? Przecież dał wyraźnie do zrozumienia, że chce, by zostawić go w spokoju.
– Moim zdaniem jest po prostu nieśmiały.
Okazywanie współczucia nieśmiałym ludziom było zupełnie niepodobne do matki, szczególnie jeśli, tak jak ów pan Membury, bez wątpienia należeli do klasy średniej.
– Wyduś to z siebie, mamo. O co ci naprawdę chodzi?
– Po prostu nie życzę sobie, żebyś spędziła całą podróż flirtując z panem Vandenpostem.
Było to dokładnie to, co zamierzała zrobić Margaret.
– A dlaczego, jeśli wolno spytać?
– Cóż, jest w twoim wieku, jak może zauważyłaś, więc raczej nie powinien sobie zbyt wiele wyobrażać.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby wyobrażał sobie jak najwięcej. Jest szalenie przystojny.
– Nie, kochanie – stwierdziła stanowczo matka. – Wydaje mi się, że nie należy zupełnie do nas.
Innymi słowy uważała, że Harry nie należy do klasy wyższej. Jak większość cudzoziemców wżenionych w arystokratyczne rodziny, matka przewyższała pod względem snobizmu nawet rdzennych Brytyjczyków. Poza tym, nie dała się do końca oszukać Harry'emu udającemu zamożnego młodego Amerykanina. Jej wyczucie było nieomylne.
– Ale przecież sama powiedziałaś, że znasz Vandenpostów z Filadelfii?
– Owszem, lecz teraz jestem niemal pewna, że nie pochodzi z tej rodziny.
– Powinnam darzyć go jeszcze większymi względami choćby po to, żeby ukarać cię za twój snobizm, mamo.
– Tu nie chodzi o snobizm, kochanie, tylko o pochodzenie. Snobizm jest szalenie wulgarny.
Margaret zrezygnowała z dalszej dyskusji. Zbroi wyższości, w jaką zakuła się matka, nie imał się żaden oręż. Próby przekonywania nie miały żadnego sensu. Mimo to nie miała najmniejszego zamiaru zastosować się do jej życzenia; Harry był stanowczo zbyt interesujący.
– Ciekawe, kim jest ten pan Membury? – odezwał się Percy. – Podoba mi się jego czerwona kamizelka. Nie wygląda na kogoś, kto często lata przez Atlantyk.
– Przypuszczam, że jest jakimś funkcjonariuszem państwowym – powiedziała matka.
Rzeczywiście wygląda na kogoś takiego – pomyślała Margaret. – Mama ma bystre oko.
– Może pracuje dla linii lotniczych – zauważył ojciec.
– Moim zdaniem ma raczej coś wspólnego ze służbą publiczną – odparła matka.
Stewardzi przynieśli główne danie. Lady Oxenford podziękowała za filet mignon.
– Nie jadam smażonych potraw – poinformowała Nicky'ego. – Proszę mi przynieść trochę selera i kawior.
– Musimy mieć własne państwo! – stwierdził przy sąsiednim stoliku baron Gabon. – To jedyne rozwiązanie.
– Ale przecież sam przyznałeś, że to będzie musiało być państwo zmilitaryzowane… – zauważył Carl Hartmann.
– W celu obrony przed wrogimi sąsiadami.
– Czyli zgadzasz się, że będzie się w nim dyskryminowało Arabów, a faworyzowało Żydów – ale przecież jeśli połączymy militaryzm i rasizm, to otrzymamy faszyzm, przeciwko któremu podobno walczysz!
– Cii, nie tak głośno! – syknął baron Gabon i obaj zniżyli głosy.
W normalnych okolicznościach Margaret bardzo zainteresowałby przedmiot ich sporu; ona także często rozmawiała na ten temat z Ianem. Zdania socjalistów w kwestii Palestyny były podzielone: niektórzy twierdzili, iż oto wreszcie nadarza się okazja stworzenia idealnego państwa, inni zaś utrzymywali, że ziemie te należą do zamieszkujących je już ludzi i nie mogą być „przekazane” Żydom, tak samo jak nie mogły być im przekazane Irlandia, Hongkong czy Teksas. Okoliczność, że tak wielu spośród socjalistów było Żydami, jeszcze bardziej komplikowała cały problem.
Teraz jednak modliła się w duchu o to, żeby Gabon i Hartmann okiełznali nieco temperamenty, by ich wypowiedzi nie dotarły do uszu ojca.
– Nie wiedziałem, że podróżujemy w towarzystwie zgrai Żydów – powiedział głośno lord Oxenford.
– Aj, waj! – cmoknął Percy.
Margaret skierowała na ojca spojrzenie przepełnione odrazą. Kiedyś jego polityczna filozofia zdawała się mieć znacznie więcej sensu. Gdy mnóstwo zdolnych do pracy ludzi nie mogło znaleźć zatrudnienia i przymierało głodem, twierdzenia, że zarówno kapitalizm, jak i socjalizm zawiodły na całej linii oraz że demokracja nie jest w stanie uczynić nic, by pomóc zwykłemu człowiekowi, brzmiały odważnie i przekonująco. W idei wszechmocnego państwa kierującego wszystkimi dziedzinami życia pod przewodem dyktatora – dobroczyńcy było coś niezmiernie atrakcyjnego. Teraz jednak te świetlane ideały i śmiałe programy uległy degeneracji, przeistaczając się w bezmyślną bigoterię. Kiedy w znajdującym się w domowej bibliotece egzemplarzu „Hamleta” znalazła wers: „Tu leży wielki umysł stoczon przez robaki!” – natychmiast pomyślała o swoim ojcu.
Odniosła wrażenie, iż dwaj mężczyźni nie usłyszeli zaczepnej uwagi, gdyż byli bardzo pochłonięci rozmową, a w dodatku ojciec siedział odwrócony do nich plecami.
– Jak myślicie, o której powinniśmy położyć się spać? – zapytała, pragnąc skierować jego uwagę na inny temat.
– Ja chciałbym jak najszybciej – oświadczył Percy. Było to do niego zupełnie niepodobne, ale wiązało się zapewne z chęcią doznania dreszczyku emocji, jaki towarzyszył szykowaniu się do snu na pokładzie lecącego samolotu.
– Pójdziemy spać o tej godzinie, co zwykle – powiedziała matka.
– Ale według jakiego czasu? – chciał wiedzieć Percy. – Czy mam iść do łóżka o dziesiątej trzydzieści brytyjskiego czasu letniego, czy o dziesiątej trzydzieści czasu nowofundlandzkiego?
– Ameryka jest rasistowska! – wykrzyknął baron Gabon. – Tak samo Francja, Anglia i Związek Sowiecki. To wszystko są państwa rasistowskie!
– Na litość boską! – warknął ojciec.
– Wpół do dziesiątej będzie chyba najrozsądniej – powiedziała Margaret.
Percy natychmiast zwrócił uwagę na rym.
– Wolę umrzeć niż żyć, jeśli o tej godzinie mam już w łóżku być – odparł.
Jako dzieci często zabawiali się w ten sposób.
– W kwadrans później zrobi się dużo luźniej – przyłączyła się matka.
– Za dziesięć dziesiąta nie śpi ten, kto sprząta.
– Nim minie jedenasta, chrapie cała hałastra.
– Twoja kolej, tato – powiedział Percy.
Zapadła cisza. W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie był taki porywczy i zgorzkniały, ojciec nieraz włączał się do gry. Margaret przez chwilę myślała, że teraz również tak uczyni, gdyż jego twarz jakby trochę złagodniała…
– W takim razie, po co nam jeszcze jedno rasistowskie państwo? – zapytał Hartmann.
To była kropla, która przepełniła czarę. Lord Oxenford odwrócił się gwałtownie na krześle i zanim ktoś zdążył go powstrzymać, powiedział głośno:
– Nikogo tutaj nie interesują poglądy dwóch odrażających Żydów!
Hartmann i Gabon spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Margaret poczuła, jak na jej twarz wypełza szkarłatny rumieniec. Ojciec wypowiedział swoją uwagę tak donośnym głosem, że wszyscy ją usłyszeli. Rozmowy ucichły i w jadalni zapanowała całkowita cisza. Marzyła o tym, by schować się w mysiej dziurze. Na myśl o tym, że każda z patrzących teraz na nią nieznajomych osób wie o tym, że ona, Margaret, jest córką tego grubiańskiego, podpitego idioty siedzącego naprzeciwko niej, robiło jej się słabo ze wstydu. Z wyrazu twarzy Nicky ego domyśliła się, że jest mu jej żal, w związku z czym poczuła się jeszcze gorzej.
Baron Gabon zbladł jak ściana. Przez chwilę wydawało się, że odpowie na zaczepkę, ale w końcu zmienił zamiar i odwrócił spojrzenie. Hartmann tylko uśmiechnął się z goryczą; Margaret doszła do wniosku, że dla niego, który wiele lat spędził w nazistowskich Niemczech, tego rodzaju zniewaga musiała wydawać się wręcz błahostką.
Ale ojciec jeszcze nie skończył.
– O ile się nie mylę, to jest kabina pierwszej klasy – dodał.
Margaret obserwowała barona Gabona. Udawał, że nie zwraca uwagi na jej ojca i podniósł łyżkę do ust, ale ręka tak mu się trzęsła, że wylał część zupy na swoją szarą kamizelkę. Po drugiej próbie zrezygnował i odłożył łyżkę.
Ten wyraźny dowód ogromnego zdenerwowania wstrząsnął dziewczyną do głębi. Ogarnęła ją wściekłość na ojca. Spojrzała ostro na niego i po raz pierwszy w życiu zdobyła się na odwagę, by powiedzieć mu to, co myśli:
– Przed chwilą obraziłeś dwóch najznakomitszych ludzi w Europie!
– Co najwyżej dwóch najznakomitszych Żydów w Europie! – prychnął.
– Nie zapominaj o Granny Fishbein – wtrącił Percy.
Ojca aż podniosło z krzesła.
– Natychmiast przestań wygadywać te bzdury, rozumiesz? – ryknął, wymierzywszy w syna wskazujący palec.
Percy wstał z miejsca.
– Idę do toalety – oświadczył. – Chce mi się wymiotować.
Margaret uświadomiła sobie, że oto zarówno ona, jak i Percy przeciwstawili się ojcu, a on nie mógł na to nic poradzić. Było to zaiste epokowe wydarzenie.
Ojciec zniżył nieco głos i zwrócił się bezpośrednio do niej:
– Pamiętaj, że właśnie przez takich jak oni musimy uciekać z kraju! – syknął, po czym dodał głośno: – Jeśli chcą z nami podróżować, muszą najpierw nauczyć się dobrych manier.
– Dość tego! – odezwał się ktoś.
Margaret rozejrzała się po jadalni. Głos należał do Mervyna Loveseya, nowego pasażera, który wsiadł w Foynes. Właśnie podnosił się z krzesła. Obaj stewardzi, Nicky i Davy, stali jak słupy soli, przyglądając się z przerażonymi minami rozwojowi wydarzeń. Lovesey przeszedł przez niewielkie pomieszczenie, oparł dłonie na stoliku, przy którym siedział Oxenford, i nachylił się groźnie. Był wysokim, budzącym respekt mężczyzną o gęstych szpakowatych włosach, czarnych brwiach i rysach twarzy jakby wykutych w kamieniu. Miał na sobie drogi garnitur, mówił zaś z wyraźnym akcentem z Lancashire.
– Byłbym ogromnie zobowiązany, gdyby zechciał pan zachować swoje poglądy dla siebie – wycedził grobowym tonem.
– To nie pański cholerny in… – zaczął ojciec.
– Właśnie, że mój – przerwał mu Lovesey.
Margaret zauważyła kątem oka, że Nicky wyszedł pośpiesznie z kabiny, prawdopodobnie po to, by sprowadzić pomoc z pokładu nawigacyjnego.
– Oczywiście dla pana to nic nie znaczy – ciągnął Lovesey – ale profesor Hartmann jest jednym z najwybitniejszych fizyków na świecie.
– Nie obchodzi mnie, kim on jest…
– Naturalnie, że nie. Ale mnie to obchodzi. I moim zdaniem pańskie uwagi są równie obrzydliwe, jak smród zgniłych jaj.
– Będę mówił to, na co mam ochotę – odparł ojciec. Wykonał ruch, jakby chciał wstać z krzesła, ale Lovesey położył mu na ramieniu ciężką dłoń.
– W tej chwili nasz kraj prowadzi wojnę z takimi ludźmi jak pan.
– Wynoś się pan, dobrze?
– Wyniosę się, jeśli pan się zamknie.
– Zaraz zawołam kapitana i…
– Nie ma potrzeby – oświadczył kapitan Baker, wchodząc do kabiny. W mundurze i czapce roztaczał wokół siebie aurę spokojnego autorytetu. – Jestem tutaj. Panie Lovesey, czy zechciałby pan wrócić na swoje miejsce? Byłbym panu niezmiernie zobowiązany.
– Oczywiście – odparł Lovesey. – Ale nie będę słuchał spokojnie, jak najwybitniejszy europejski uczony jest lżony i znieważany przez tego pijanego kretyna.
– Panie Lovesey, proszę!
Lovesey usiadł przy swoim stoliku.
Kapitan zwrócił się do ojca Margaret.
– Lordzie Oxenford, być może źle pana zrozumiano. Jestem pewien, że nie zachowałby się pan wobec innego pasażera w sposób przedstawiony przez pana Loveseya.
Margaret modliła się, by ojciec zechciał skorzystać z rysującej się szansy na zatuszowanie sprawy, lecz ku jej rozpaczy zacietrzewił się jeszcze bardziej.
– Nazwałem go odrażającym Żydem, bo nim jest! – wybuchnął.
– Ojcze, przestań! – krzyknęła.
– Jestem zmuszony prosić pana, by nie używał pan takich określeń na pokładzie samolotu, którym dowodzę.
– Czyżby on się wstydził, że jest Żydem? – zapytał szyderczo ojciec.
Margaret widziała, że kapitana ogarnia coraz większy gniew.
– To jest amerykański samolot, sir, i obowiązują na nim amerykańskie normy zachowania. Żądam, aby przestał pan obrażać innych pasażerów i jednocześnie ostrzegam, że mam prawo zaaresztować pana i przekazać w ręce policji podczas najbliższego postoju. Musi pan wiedzieć, że w takich wypadkach, co prawda niezmiernie rzadkich, linie lotnicze zawsze kierują sprawę do sądu.
Groźba aresztowania wstrząsnęła ojcem tak bardzo, że nie odezwał się ani słowem. Margaret odczuwała ogromne upokorzenie. Choć protestowała przeciwko jego postępowaniu, a nawet starała się go powstrzymać, to bardzo się wstydziła. Przecież była jego córką. Ukryła twarz w dłoniach; miała już tego dosyć.
Dopiero po dłuższej chwili usłyszała głos ojca:
– Myślę, że wrócę do swojej kabiny. – Odsłoniła oczy i zobaczyła, że wstaje z miejsca i podaje ramię matce. – Moja droga?
Matka także wstała. Margaret poczuła, że oczy osób zebranych w jadalni spoczywają teraz na niej.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Harry. Położył dłonie na oparciu krzesła Margaret i skłonił się lekko.
– Lady Margaret… – powiedział, a kiedy się podniosła, odsunął krzesło. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że nie zostawił jej samej.
Matka odeszła od stołu z wysoko podniesioną głową i nieruchomą twarzą, na której nie malowały się żadne uczucia. Ojciec ruszył za nią.
Harry podał ramię Margaret. Był to tylko niewiele znaczący gest, dla niej jednak przedstawiał ogromną wartość. Choć zaczerwieniona po uszy, mogła jednak wyjść z jadalni z godnością.
Kiedy tylko znalazła się w sąsiedniej kabinie, usłyszała, jak za jej plecami narasta szmer gorączkowych szeptów.
Harry odprowadził ją do fotela.
– To było bardzo szlachetne z twojej strony – oznajmiła, przejęta do głębi. – Nie wiem, jak ci dziękować.
– Usłyszałem stąd awanturę i pomyślałem sobie, że możesz mnie potrzebować – odparł przyciszonym głosem.
– Jeszcze nigdy w życiu nie wstydziłam się tak jak dzisiaj! – szepnęła.
Ale ojciec bynajmniej nie skończył.
– Jeszcze tego kiedyś pożałują, przeklęci głupcy! – Matka opadła na fotel i wpatrywała się w niego pustym spojrzeniem. – Przegrają tę wojnę, wspomnicie moje słowa!
– Ojcze, proszę cię, przestań! – powiedziała błagalnie Margaret. Na szczęście jedyną osobą, która oprócz niej i matki słyszała tyradę ojca, był Harry, gdyż pan Membury gdzieś zniknął.
Ojciec nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
– Niemiecka armia zaleje Anglię jak fala przypływu! – ciągnął. – Jak myślicie, co się wtedy stanie? Naturalnie Hitler powoła faszystowski rząd. – Nagle w jego oczach pojawił się dziwny błysk.
Boże, on wygląda, jakby oszalał – przemknęło spłoszonej Margaret przez myśl.
– Angielski rząd, ma się rozumieć, kierowany przez angielskiego faszystę.
– O, mój Boże! – jęknęła głośno Margaret. Dopiero teraz zrozumiała, do czego zmierzał, i ogarnęła ją bezdenna rozpacz.
Ojciec miał nadzieję, że Hitler uczyni go dyktatorem Wielkiej Brytanii. Uważał, że Anglia zostanie podbita i że Hitler wezwie go z wygnania, by postawić na czele marionetkowego rządu.
– A kiedy w Londynie nastanie faszystowski premier, wtedy zatańczą w takt zupełnie innej melodii! – zakończył triumfalnie ojciec, jakby właśnie rozstrzygnął na swoją korzyść jakąś dyskusję.
Harry przypatrywał mu się ze zdumieniem.
– Pan naprawdę myśli, że… że Hitler poprosi pana…
– Kto wie? Na pewno będzie to musiał być ktoś, kto nie miał żadnych związków ze skompromitowaną administracją. Jeśli otrzymam taką szansę… obowiązek wobec ojczyzny… start zupełnie od nowa, bez obciążeń przeszłości…
Harry był tak wstrząśnięty, że nawet nie próbował nic odpowiedzieć.
Margaret ogarnęła rozpacz. Musiała jak najprędzej uciec od ojca. Zadrżała na wspomnienie całkowitego fiaska, jakim zakończyła się pierwsza próba, ale postanowiła, że weźmie się w garść i nie pozwoli, by to niepowodzenie osłabiło jej determinację. Spróbuje ponownie.
Ale tym razem zorganizuje to zupełnie inaczej. Wiele ją nauczył przykład Elizabeth. Wszystko starannie zaplanuje, zdobędzie pieniądze i zapewni sobie jakieś miejsce do spania. Tym razem na pewno się uda.
Z łazienki wrócił Percy. Ominęła go zasadnicza część dramatu, jaki rozegrał się w jadalni, ale wyglądało na to, że brał udział w innych, nie mniej emocjonujących wydarzeniach, gdyż na policzkach miał żywe rumieńce i sprawiał wrażenie mocno podekscytowanego.
– Coś niesamowitego! – oznajmił wszystkim zebranym w kabinie. – Przed chwilą spotkałem w łazience pana Membury'ego. Miał rozpiętą marynarkę i wsadzał koszulę w spodnie, i wiecie, co zobaczyłem? Pod pachą ma kaburę z rewolwerem!
Clipper zbliżał się do punktu bez powrotu.
O dziesiątej wieczorem zdenerwowany, nie wypoczęty i zestresowany Eddie Deakin przejął ponownie służbę. Słońce skryło się już za linią horyzontu, pozostawiając samolot w ciemności. Zmieniła się również pogoda: w okna siekł gęsty deszcz, niebo zasnuło się chmurami, a porywisty wiatr trząsł bez odrobiny szacunku wielkim samolotem i zamkniętymi w nim pasażerami.
Zazwyczaj najgorsza pogoda panowała na niskich wysokościach, lecz mimo to kapitan Baker prowadził maszynę tuż nad falami, „polował na wiatr”, czyli starał się znaleźć pułap, na którym przeciwny zachodni wiatr dął z najmniejszą siłą.
Eddie bał się, ponieważ wiedział, że maszyna ma za mało paliwa. Zająwszy swoje stanowisko wziął się do obliczania odległości, jaką uda im się pokonać na zapasie, który został w zbiornikach. Ponieważ warunki atmosferyczne okazały się nieco gorsze, niż wynikało z zapowiedzi, silniki z pewnością zużyły więcej paliwa niż zwykle. Jeśli zapas miał nie wystarczyć na dotarcie do Nowej Fundlandii, powinni zawrócić, nim miną punkt bez powrotu.
Co się wtedy stanie z Carol-Ann?
Tom Luther z pewnością brał pod uwagę możliwość, że Clipper przybędzie do celu z opóźnieniem. Musiał mieć jakiś sposób na skontaktowanie się ze wspólnikami, by potwierdzić realizację wcześniej ustalonego planu lub wprowadzić do niego poprawki.
Jeśli jednak samolot zawróci, Carol-Ann pozostanie w rękach porywaczy co najmniej przez następne dwadzieścia cztery godziny.
Większość czasu przeznaczonego na odpoczynek Eddie spędził siedząc w kabinie numer jeden i wpatrując się w okno nie widzącym spojrzeniem. Nawet nie próbował zasnąć, wiedząc, że i tak mu to się nie uda. Dręczyły go okropne wizje: Carol-Ann zalewająca się łzami, związana lub ciężko pobita; Carol-Ann przerażona, błagająca, rozhisteryzowana, zdesperowana. Co pięć minut z najwyższym trudem powstrzymywał się, by nie rąbnąć pięścią w szybę lub by nie pobiec na górę, na pokład nawigacyjny i zapytać Mickeya Finna, swego zastępcę, o zużycie paliwa.
Jego zdenerwowanie było tak duże, że pozwolił sobie na niewybaczalny błąd, za jaki bez wątpienia należało uznać bezceremonialne potraktowanie Toma Luthera podczas kolacji. Straszliwy pech sprawił, że posadzono ich przy tym samym stoliku. Po posiłku Jack Ashford, nawigator, urządził mu dłuższy wykład i wtedy Eddie zrozumiał, jak głupio postąpił. Teraz Jack wiedział, że między Deakinem i Lutherem istnieje jakiś związek. Eddie odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, Jack zaś nie nastawał – na razie. Eddie przysiągł sobie w duchu, że teraz będzie znacznie ostrożniejszy. Gdyby w umyśle kapitana Bakera powstał choćby cień podejrzenia, że jeden z jego oficerów stał się obiektem szantażu, z pewnością przerwałby lot, a wtedy Eddie nie mógłby uczynić nic, by pomóc Carol-Ann. W ten sposób zyskał jeszcze jeden powód do niepokoju.
Jednak jego nieuprzejme zachowanie wobec Toma Luthera poszło w niepamięć w związku z awanturą, jaka wybuchła między Mervynem Loveseyem i lordem Oxenford. Eddie nie był jej świadkiem – pogrążony w niewesołych myślach siedział wtedy w kabinie numer jeden – ale stewardzi zdali mu później dokładną relację. Jego zdaniem Oxenford był gburem, któremu należało utrzeć nosa, dokładnie tak, jak zrobił to kapitan Baker. Szkoda, że taki bystry chłopak jak Percy miał takiego beznadziejnego ojca.
Za kilka minut ostatnia tura pasażerów powinna skończyć posiłek i na pokładzie pasażerskim zapanuje spokój. Starsi położą się od razu spać, większość zaś, nie odczuwając senności z powodu podniecenia lub strachu, posiedzi jeszcze godzinę lub dwie, by wreszcie ulec prawu natury i kolejno udać się na spoczynek. Kilku twardzieli zasiądzie zapewne do gry w karty, co jakiś czas zamawiając nowe drinki, ale nawet jeśli się upiją, to nie należało się spodziewać z ich strony żadnych kłopotów.
Eddie z rosnącym niepokojem nanosił na wykres rzeczywiste zużycie paliwa. Gruba czerwona linia biegła zdecydowanie powyżej cienkiej; wykonanej ołówkiem przed startem z Foynes. Należało tego oczekiwać, bo przecież sfałszował tamte obliczenia, ale w związku ze złą pogodą różnica była znacznie większa, niż się spodziewał.
Kiedy zabrał się do obliczania maksymalnego zasięgu samolotu, niepokój zamienił się w strach. Po uwzględnieniu warunków lotu jedynie z trzema pracującymi silnikami – a tego wymagały od niego względy bezpieczeństwa – okazało się, że nie zdołają dotrzeć do Nowej Fundlandii.
Powinien natychmiast zawiadomić o tym kapitana, ale tego nie uczynił.
Brakowało dosłownie kilkunastu litrów; na czterech silnikach powinni dolecieć do celu. Poza tym, sytuacja w każdej chwili mogła ulec zmianie. Na przykład wiatr mógł stracić nieco na sile, dzięki czemu spadłoby zużycie paliwa. Wreszcie, gdyby miało dojść do najgorszego, mogli zmienić trasę i przelecieć przez środek sztormu, skracając znacznie drogę. Tyle tylko, że pasażerowie musieliby znieść trochę niewygód, bo samolotem rzucałoby na wszystkie strony.
Siedzący po jego lewej stronie radiooperator zapisywał właśnie nadawaną alfabetem Morse'a depeszę. Eddie stanął za nim i zajrzał mu przez ramię w nadziei, że będzie to prognoza pogody zapowiadająca zmniejszenie siły wiatru.
Treść depeszy wprawiła go w zdumienie.
Nadawcą było FBI, adresatem zaś ktoś nazwiskiem Ollis Field.
„Biuro otrzymało wiadomość, że na pokładzie samolotu mogą znajdować się wspólnicy wiadomych przestępców. Zalecamy zachowanie szczególnej ostrożności i otoczenie więźnia wzmożoną opieką.”
Co to mogło znaczyć? Czy miało coś wspólnego z porwaniem Carol-Ann? Eddiemu aż zakręciło się w głowie, kiedy usiłował rozważyć wszystkie możliwości naraz.
Radiooperator jednym ruchem oderwał kartkę z depeszą.
– Kapitanie! – zawołał. – Myślę, że powinien pan to przeczytać.
Jack Ashford podniósł głowę znad stołu z mapami, zaalarmowany tonem głosu Bena. Eddie wziął od Bena depeszę, pokazał ją Jackowi, a następnie zaniósł kapitanowi Bakerowi, który jadł właśnie stek z puree ziemniaczanym przy stoliku w głębi kabiny. Kiedy przeczytał wiadomość, jego twarz zachmurzyła się.
– To mi się zupełnie nie podoba – powiedział. – Ten Ollis Field jest zapewne agentem FBI.
– To któryś z pasażerów? – zapytał Eddie.
– Tak. Od początku wydawało mi się, że jest w nim coś podejrzanego. W niczym nie przypomina typowego pasażera Clippera. W Foynes ani na chwilę nie wyszedł z samolotu.
Eddie, w przeciwieństwie do nawigatora, nie zwrócił na niego uwagi.
– Wiem, kogo ma pan na myśli – powiedział Jack, drapiąc się po pokrytej cieniem zarostu brodzie. – Taki zupełnie łysy facet. Jest z nim jeszcze jeden gość, znacznie młodszy i dużo lepiej ubrany. Dziwna z nich para.
– Ten chłopak jest zapewne więźniem – mruknął kapitan. – Zdaje się, że nazywa się Frank Gordon.
Mózg Eddiego pracował na najwyższych obrotach.
– A więc dlatego w Foynes zostali na pokładzie! Ten facet z FBI bał się, żeby szczeniak mu nie bryknął.
Kapitan skinął ponuro głową.
– Widocznie dostali zgodę na ekstradycję Gordona z Wielkiej Brytanii, a nikt raczej nie robiłby sobie tyle zachodu, gdyby chodziło o zwykłego złodziejaszka. Chłopak musi być niebezpiecznym przestępcą. Wprowadzili go na pokład nie mówiąc mi ani słowa!
– Ciekawe, co przeskrobał – mruknął Ben.
– Frank Gordon… – powtórzył z zastanowieniem Jack. – Chyba coś sobie przypominam. Zaczekajcie chwilę… Wiem! Założę się, że to Frankie Gordino!
Eddie czytał o Gordinie w gazetach. Frankie pełnił funkcję egzekutora w jednym z gangów działających na obszarze Nowej Anglii. Rozesłano za nim listy gończe w związku z wydarzeniami, jakie miały miejsce w pewnym bostońskim nocnym klubie, którego właściciel odmówił płacenia haraczu. Gordino wtargnął do lokalu, strzelił właścicielowi w brzuch, zgwałcił jego dziewczynę, a następnie podpalił pomieszczenie. Postrzelony mężczyzna zmarł, ale dziewczyna uciekła z płonącego budynku i rozpoznała gangstera na zdjęciach.
– Zaraz dowiemy się, czy to naprawdę on – powiedział kapitan. – Eddie, bądź tak dobry i poproś tego Fielda, żeby przyszedł tu na górę.
– Tak jest.
Eddie założył marynarkę, wsadził na głowę czapkę i zszedł po kręconych schodach, zastanawiając się nad nowo powstałą sytuacją. Był całkowicie pewien, że istnieje jakiś związek między Frankiem Gordinem i ludźmi, którzy porwali Carol-Ann, ale w żaden sposób nie potrafił dojść do tego, na czym ów związek miałby polegać.
Zajrzał do kuchni, gdzie jeden ze stewardów sypał właśnie mieloną kawę do ekspresu.
– Davy, gdzie siedzi Ollis Field? – zapytał.
– Kabina numer cztery, lewa strona.
Eddie ruszył w kierunku ogona samolotu, zręcznie utrzymując równowagę na kołyszącej się podłodze. Przechodząc przez kabinę numer dwa minął pogrążoną w ponurym milczeniu rodzinę Oxenford. W jadalni ostatnia grupa pasażerów kończyła właśnie kolację; przybierający na sile sztorm szarpał samolotem, kawa rozlewała się na spodeczki. Eddie przeszedł przez kabinę numer trzy, pokonał pojedynczy stopień i znalazł się w kabinie numer cztery.
Po jej lewej stronie, a jego prawej, siedział tyłem do kierunku lotu łysy, czterdziestoparoletni mężczyzna. Palił papierosa i spoglądał w roztaczającą się za oknem ciemność. Eddie nie tak wyobrażał sobie agenta FBI; jakoś nie bardzo widział tego człowieka wpadającego z rewolwerem w dłoni do kryjówki przestępców.
Miejsce naprzeciwko Fielda zajmował sporo od niego młodszy mężczyzna, znacznie lepiej ubrany, o budowie byłego atlety, który powoli zaczął przybierać na wadze. Ponad wszelką wątpliwość był to Frankie Gordino. Miał zapuchniętą, nadąsaną twarz rozpuszczonego dziecka. Czy mógł zastrzelić z zimną krwią człowieka? Tak. Wyglądał na kogoś, kto był do tego zdolny.
– Czy pan Field? – zwrócił się Eddie do łysego mężczyzny.
– Tak.
– Jeśli ma pan chwilę czasu, kapitan chciałby zamienić z panem kilka słów.
Przez twarz Fielda przemknął niechętny grymas, który jednak natychmiast ustąpił miejsca wyrazowi rezygnacji. Domyślił się od razu, że odkryto jego tajemnicę; zirytowało go to, choć na dłuższą metę było mu właściwie wszystko jedno.
– Oczywiście. – Zgasił papierosa w umieszczonej w ścianie obok fotela popielniczce, rozpiął pas i podniósł się z miejsca.
– Proszę za mną – powiedział Eddie.
Przechodząc ponownie przez kabinę numer trzy Eddie napotkał spojrzenie Toma Luthera. W tym samym momencie doznał olśnienia.
Luther miał za zadanie uwolnić Frankiego Gordina.
To odkrycie tak nim wstrząsnęło, że stanął jak wryty, w wyniku czego Field wpadł z rozpędu na niego.
Luther wpatrywał się w niego z przerażeniem, obawiając się zapewne, iż Eddie postanowił go zdemaskować.
– Przepraszam pana – bąknął Eddie do Ollisa Fielda, po czym ruszył przed siebie.
Elementy łamigłówki układały się powoli w logiczną całość. Gordino został zmuszony do opuszczenia Stanów, ale FBI wytropiło go w Wielkiej Brytanii i uzyskało zgodę na ekstradycję. Postanowiono sprowadzić go z powrotem samolotem. W jakiś sposób dowiedzieli się o tym jego wspólnicy, którzy postanowili odbić go z rąk władz.
Deakin miał doprowadzić do wodowania Clippera u wybrzeży stanu Maine, gdzie będzie już czekała szybka łódź, by zabrać Gordina z pokładu samolotu. Kilka minut później przestępca znajdzie się na brzegu, być może na terytorium Kanady, wsiądzie do samochodu i odjedzie do bezpiecznej kryjówki, wymykając się sprawiedliwości – dzięki Eddiemu Deakinowi.
Prowadząc Fielda w górę po spiralnych schodkach Eddie poczuł wielką ulgę, że wreszcie zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, a jednocześnie wcale nie mniejsze przerażenie, gdyż stało się dla niego jasne, że po to, by uratować żonę, musi dopomóc w ucieczce groźnemu przestępcy.
– Kapitanie, to jest pan Field – powiedział.
Kapitan Baker, w kompletnym umundurowaniu, siedział przy stoliku w głębi kabiny, trzymając w dłoni depeszę. Podniósł wzrok na Fielda, ale nie poprosił go, by usiadł.
– Otrzymałem wiadomość dla pana… od FBI – oznajmił.
Field wyciągnął rękę po depeszę, lecz Baker nie podał mu jej.
– Czy jest pan agentem FBI? – zapytał kapitan.
– Tak.
– Czy wykonuje pan w tej chwili obowiązki służbowe?
– Owszem.
– Na czym one polegają?
– Nie wydaje mi się, żeby musiał pan to wiedzieć, kapitanie. Proszę oddać mi tę depeszę. Sam pan powiedział, że jest przeznaczona dla mnie, nie dla pana.
– Ja jestem tutaj dowódcą i sam decyduję, o czym muszę wiedzieć. Proszę się ze mną nie sprzeczać, panie Field, tylko robić to, o co pana proszę.
Eddie przyglądał się agentowi. Był to blady człowiek o łysej czaszce i jasnoniebieskich oczach, sprawiający wrażenie bardzo zmęczonego. Odznaczał się wysokim wzrostem; kiedyś zapewne był atletycznie zbudowany, teraz jednak garbił się i na pewno nie imponował tężyzną fizyczną. Wyglądał raczej na kogoś aroganckiego niż odważnego. Ocena Deakina okazała się trafna, gdyż wobec zdecydowanej postawy kapitana Field natychmiast zrezygnował z oporu.
– Eskortuję do Stanów Zjednoczonych wydalonego z Wielkiej Brytanii przestępcę – oświadczył. – Nazywa się Frank Gordon.
– Znany również jako Frankie Gordino?
– Zgadza się.
– Informuję pana, iż stanowczo protestuję przeciwko wprowadzeniu na pokład samolotu groźnego przestępcy bez mojej wiedzy i zgody.
– Skoro zna pan jego prawdziwe nazwisko, to zapewne wie pan także, czym się zajmuje. Pracuje dla Raymonda Patriarki, odpowiedzialnego za liczne napady z bronią w ręku, wymuszenia okupu, lichwiarstwo, prowadzenie nielegalnego hazardu oraz prostytucję na obszarze od Rhode Island do Maine. Ray Patriarca został ogłoszony Wrogiem Publicznym Numer Jeden. Gordino pełnił u niego funkcję egzekutora, terroryzując, mordując i torturując niewinnych ludzi. Ze względów bezpieczeństwa nie mogliśmy pana o niczym poinformować.
– Wasze względy bezpieczeństwa są gówno warte! – prychnął Baker. Był bardzo zdenerwowany; Eddie jeszcze nigdy nie słyszał, by zdarzyło mu się zakląć w obecności pasażera. – Gang Patriarki wie o wszystkim.
Wręczył depeszę agentowi FBI.
Field przeczytał ją i poszarzał na twarzy.
– Skąd oni się o tym dowiedzieli, do diabła? – mruknął.
– Muszę wiedzieć, którzy z pasażerów są „wspólnikami wiadomych przestępców” – oświadczył stanowczo kapitan. – Czy rozpoznał pan kogoś na pokładzie?
– Oczywiście, że nie – odparł z irytacją Field. – Gdybym zauważył kogoś podejrzanego, już dawno zawiadomiłbym FBI.
– Jeśli udałoby się zidentyfikować tych ludzi, na najbliższym postoju wysadziłbym ich z samolotu.
Ja ich znam – pomyślał Eddie. – Tom Luther i ja.
– Proszę nadać do FBI kompletną listę pasażerów i załogi – powiedział Ollis Field. – Sprawdzą wszystkich i znajdą tych, o których nam chodzi.
Czy zidentyfikują w ten sposób Luthera? – zaniepokoił się Eddie. Gdyby tak się stało, wszystko ległoby w gruzach. Czy był notowanym przestępcą? I czy rzeczywiście nazywał się Tom Luther? Jeżeli posługiwał się fałszywym nazwiskiem, musiał mieć także podrobiony paszport; dla kogoś, kto współpracował z rekinami przestępczego świata nie powinno stanowić to większego problemu. Chyba nie zapomniał o tym podstawowym środku ostrożności? Wszystko, co robił, było tak świetnie zorganizowane…
– Nie wydaje mi się, żebyśmy musieli brać pod uwagę załogę – warknął Baker.
Field wzruszył ramionami.
– Jak pan sobie życzy. I tak w ciągu minuty dostaniemy od Pan American wszystkie nazwiska.
Jest zupełnie pozbawiony dobrych manier – pomyślał Deakin. – Czy wszyscy agenci FBI wzorują się pod tym względem na Edgarze Hooverze?
Kapitan wręczył listę radiooperatorowi.
– Nadaj to natychmiast, Ben. – A po chwili dodał: – Uwzględnij też załogę.
Ben Thompson usiadł przy konsolecie i zaczął wystukiwać depeszę alfabetem Morse'a.
– Jeszcze jedna sprawa – powiedział kapitan do Ollisa Fielda. – Proszę o pańską broń.
Eddie musiał przyznać, że było to bardzo sprytne posunięcie. On sam jakoś nie wpadł na to, że agent FBI mógł być uzbrojony – ale przecież musiał, skoro eskortował niebezpiecznego przestępcę.
– Stanowczo protes…
– Pasażerowie przebywający na pokładzie samolotu nie mogą mieć przy sobie broni. Od tej reguły nie ma wyjątków. Proszę oddać mi rewolwer.
– A jeżeli odmówię?
– Panowie Deakin i Ashford odbiorą go panu siłą.
Eddiego zaskoczyło to oświadczenie, ale natychmiast wczuł się w rolę i zbliżył się o krok do Fielda. Jack uczynił to samo.
– Jeśli zmusi mnie pan do użycia siły, podczas najbliższego postoju usunę pana z pokładu samolotu i nie zezwolę na to, by kontynuował pan podróż – dodał Baker.
Deakin z podziwem obserwował kapitana, który ani na chwilę nie stracił kontroli nad sytuacją, mimo że jego przeciwnik był uzbrojony. Wyglądało to zupełnie inaczej niż w filmach, gdzie ten, kto miał broń, rozstawiał wszystkich po kątach.
Jak zareaguje Field? Jego zwierzchnicy z pewnością nie pochwalą go za to, że pozwolił się rozbroić, choć z drugiej strony było to na pewno lepsze rozwiązanie niż dać się wysadzić z samolotu.
– Mam pod opieką niebezpiecznego więźnia – powiedział Field. – Muszę mieć broń.
Eddie dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie za wpół przymkniętymi drzwiami, prowadzącymi do wieżyczki obserwacyjnej i luków bagażowych.
– Eddie, zabierz mu rewolwer – polecił kapitan Baker.
Eddie sięgnął pod marynarkę Fielda. Agent stał bez ruchu. Deakin odszukał kaburę, rozpiął ją i wyjął rewolwer. Ollis Field nie zaprotestował ani jednym słowem.
Następnie Eddie podszedł szybkim krokiem do drzwi i otworzył je na oścież.
W wąskim korytarzyku stał Percy Oxenford.
Deakin odetchnął z ulgą. Nie wiadomo czemu wyobraził sobie, że ujrzy członków gangu Gordina z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi.
– Skąd się tu wziąłeś, chłopcze? – zapytał kapitan Baker.
– Wszedłem po drabinie, która jest przy damskiej toalecie – wyjaśnił Percy. Z tej samej drogi skorzystał wcześniej Eddie, sprawdzając stan linek sterów kierunkowych. – Potem przecisnąłem się na czworakach przez całą długość samolotu i znalazłem się tutaj.
Eddie zorientował się, że wciąż trzyma w ręku rewolwer Fielda; pośpiesznie schował go do szuflady z mapami.
– Wracaj teraz na swoje miejsce, młody człowieku, i nie opuszczaj go aż do zakończenia lotu – powiedział kapitan. Percy odwrócił się, by ruszyć tą samą drogą, którą przyszedł. – Nie tędy! – syknął Baker. – Schodami.
Percy przemknął z niepewną miną przez kabinę i zbiegł w dół po schodach.
– Jak długo tam stał, Eddie? – zapytał kapitan.
– Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że wszystko słyszał.
– A więc możemy pożegnać się z nadzieją, że ta sprawa nie dotrze do pasażerów – zauważył ze znużeniem Baker; Deakin dopiero teraz zaczął rozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na barkach dowódcy. Jednak kapitan szybko otrząsnął się z ponurego nastroju. – Może pan wracać do swojej kabiny, panie Field. Dziękuję za współpracę. – Ollis Field odwrócił się i wyszedł bez słowa. – A panów zapraszam z powrotem do pracy – zakończył Baker.
Załoga wróciła na stanowiska. Eddie odruchowo sprawdził wskazania zegarów, choć w jego myślach panował zupełny chaos. Zauważył, że zbiorniki w skrzydłach, skąd paliwo trafiało bezpośrednio do silników, są już w znacznej części puste, więc włączył urządzenia pompujące paliwo z głównych zbiorników, umiejscowionych w stabilizatorach. Jednak myślami wracał cały czas do Frankiego Gordina. Frankie zastrzelił człowieka, zgwałcił kobietę i spalił nocny klub, lecz został schwytany i odpowiedziałby za swoje okropne czyny, gdyby nie to, że Eddie Deakin postanowił dopomóc mu w ucieczce. Dzięki niemu gwałciciel i morderca znajdzie się znowu na wolności.
Co gorsza, Gordino niemal na pewno będzie zabijał w dalszym ciągu. Prawdopodobnie nie potrafił nic innego. Niebawem nadejdzie dzień, kiedy Eddie przeczyta w gazecie o jakimś straszliwym przestępstwie – będzie to na przykład morderstwo poprzedzone okrutnym znęcaniem się nad ofiarą albo podpalenie budynku pełnego kobiet i dzieci, albo zbiorowy gwałt na jakiejś dziewczynie, potem zaś okaże się, że policja podejrzewa o dokonanie tej zbrodni gang Patriarki. Eddiego będą wówczas dręczyły pytania, na które nigdy nie pozna odpowiedzi: Czy to zrobił Gordino? Czy jestem za to odpowiedzialny? Czy ci ludzie cierpieli i umarli tylko dlatego, że pomogłem mu uciec?
Jak wiele morderstw będzie miał jeszcze na sumieniu?
Niestety, nie pozostawiono mu wyboru. Ray Patriarca miał w swych rękach Carol-Ann. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślał, na czoło występował mu perlisty, lodowaty pot. Musiał ją ratować, a to oznaczało konieczność współpracy z Tomem Lutherem.
Spojrzał na zegarek: północ.
Jack Ashford podał mu aktualną pozycję samolotu; mógł ją ustalić jedynie w przybliżeniu, gdyż na niebie nie było widać żadnej gwiazdy. Ben Thompson odebrał przed chwilą najświeższą prognozę pogody: zapowiadano bardzo silny sztorm. Eddie odczytał wskazania zegarów i zabrał się do obliczeń. Możliwe, iż za chwilę jego problemy stracą wszelkie znaczenie; jeśli okaże się, że mają za mało paliwa, by bezpiecznie dotrzeć do Nowej Fundlandii, będą musieli zawrócić. Jednak ta myśl wcale nie przyniosła mu otuchy. Nie był fatalistą. Musiał coś robić.
– I co, Eddie? – zapytał Baker.
– Jeszcze nie skończyłem, kapitanie.
– Pośpiesz się. Zdaje się, że jesteśmy blisko punktu bez powrotu.
Eddie poczuł, że po jego policzku ścieka kropla potu. Otarł ją szybkim, ukradkowym ruchem.
Doprowadził obliczenia do końca.
Zapas paliwa okazał się za mały.
Przez chwilę siedział bez ruchu, po czym pochylił się nad blatem, udając, że jeszcze coś robi. Sytuacja była gorsza niż na początku wachty; teraz paliwa zabrakłoby nawet wtedy, gdyby pracowały wszystkie cztery silniki. Jedynym rozwiązaniem było skrócenie trasy i lot przez środek sztormu, ale nawet wtedy, gdyby zawiódł jeden silnik, nastąpiłaby katastrofa. Zginęliby zarówno pasażerowie, jak i załoga. Co wówczas stałoby się z Carol-Ann?
– Jak tam, Eddie? – odezwał się zniecierpliwiony kapitan. – Naprzód do Botwood czy z powrotem do Foynes?
Deakin zacisnął zęby. Nie mógł spokojnie myśleć o tym, że Carol-Ann miałaby pozostać przez dodatkowe dwadzieścia cztery godziny w rękach porywaczy. Dużo łatwiej było mu postawić wszystko na jedną kartę.
– Jest pan gotów zmienić kurs i przelecieć przez sztorm? – zapytał.
– A muszę?
– Jeśli pan tego nie zrobi, trzeba będzie wracać.
– Cholera! – warknął Baker. Podobnie jak reszta załogi nie znosił zawracania w połowie trasy. Traktował to zawsze jako osobistą porażkę.
Eddie czekał na jego decyzję.
– A niech to! – powiedział wreszcie kapitan Baker. – Lecimy przez sztorm.