Diana Lovesey była wściekła na męża, że wsiadł w Foynes na pokład Clippera. Przede wszystkim dlatego, iż jego gonitwa za nią wprawiała ją w ogromne zakłopotanie – bała się, że pozostali pasażerowie uznają tę sytuację za niewiarygodnie zabawną – lecz głównym powodem było to, że nie życzyła sobie, by stwarzał jej okazję do zmiany zdania. Podjęła już ostateczną decyzję, Mervyn jednak nie chciał jej uznać, przez co Diana sama wątpiła w swoją determinację. Teraz będzie musiała potwierdzać ją za każdym razem, kiedy on zwróci się do niej z prośbą o jeszcze jedną chwilę zastanowienia. Wreszcie chodziło o to, że swoim postępowaniem zepsuł jej całą radość z lotu. Miała to być podróż życia, romantyczna eskapada u boku kochanka, ale zapierające dech w piersi poczucie wolności, jakie towarzyszyło jej w chwili startu, zniknęło bez śladu. Nie cieszył jej ani sam lot, ani luksusowe wnętrza, ani nawet eleganckie towarzystwo i wykwintne potrawy. Bała się dotknąć Marka, pocałować go w policzek lub wziąć go za rękę, gdyż w każdej chwili w kabinie mógł się pojawić Mervyn. Nie była pewna, gdzie właściwie siedzi, ale spodziewała się ujrzeć go lada moment.
Rozwój wydarzeń wpłynął przygnębiająco także na Marka. Po tym, jak w Foynes Diana odprawiła Mervyna z kwitkiem, tryskał optymizmem i energią, opowiadając o Kalifornii, sypiąc żartami jak z rękawa i całując ją przy każdej okazji – krótko mówiąc, zachowywał się tak jak zwykle. Kiedy jednak zobaczył, jak jego rywal wchodzi na pokład samolotu, powietrze uszło z niego jak z przekłutego balonu. Teraz siedział w milczeniu obok niej i przeglądał z roztargnieniem czasopisma, nie czytając ani słowa. Rozumiała, dlaczego tak się stało. Już raz zmieniła zdanie i chciała wracać do domu; teraz, kiedy Mervyn był niemal w zasięgu ręki, skąd Mark miał mieć pewność, że nie stanie się tak ponownie?
Co gorsza, pogoda zdecydowanie się popsuła; samolotem trzęsło jak samochodem jadącym z dużą prędkością po zaoranym polu. Od czasu do czasu któryś z pasażerów wstawał z pozieleniałą twarzą i przemykał cichcem do łazienki. Rozeszła się plotka, że prognoza pogody przewidywała nasilenie sztormu. Diana była teraz zadowolona, że dzięki swojemu zdenerwowaniu prawie nie jadła kolacji.
Żałowała, że nie wie, gdzie siedzi Mervyn. Może gdyby się tego dowiedziała, przestałaby oczekiwać, że lada chwila zmaterializuje się obok niej. Postanowiła pójść do toalety i rozejrzeć się po drodze.
Zajmowała miejsce w kabinie numer cztery. Zajrzała szybko do kabiny numer trzy, ale Mervyna tam nie było, więc odwróciła się i skierowała ku tyłowi samolotu, zataczając się i chwytając czego popadło. W kabinie numer pięć także nie zobaczyła męża; było to właściwie ostatnie duże pomieszczenie w Clipperze, gdyż większą część następnej kabiny zajmowała damska toaleta. W mocno okrojonym wnętrzu zmieściły się tylko dwa fotele, zajmowane przez jakichś biznesmenów. Z pewnością nie były to zbyt atrakcyjne miejsca. To śmieszne, zapłacić tyle pieniędzy i siedzieć przez cały czas pod drzwiami damskiej toalety – pomyślała Diana. Dalej w kierunku ogona był już tylko apartament dla nowożeńców. Wynikało z tego, że Mervyn przebywał w którejś z dziobowych kabin albo siedział w saloniku i grał w karty.
Weszła do toalety. Przed dużym lustrem stały dwa taborety; jeden z nich zajmowała kobieta, z którą Diana nie zdążyła jeszcze zamienić ani słowa. W chwili kiedy zamykała za sobą drzwi, samolot przechylił się nagle, tak że niewiele brakowało, by straciła równowagę. Diana zatoczyła się i usiadła z rozmachem na wolnym taborecie.
– Nic się pani nie stało? – zapytała nieznajoma kobieta.
– Dziękuję, nic. Nie znoszę takich podskoków.
– Ja też. Ale podobno ma być jeszcze gorzej. Będziemy przelatywać przez silny sztorm.
Maszyna wyrównała lot. Diana otworzyła torebkę, wyjęła grzebień i zaczęła się czesać.
– Pani nazywa się Lovesey, prawda? – zapytała kobieta.
– Tak. Mów mi Diana.
– Jestem Nancy Lenehan. Wsiadłam dopiero w Foynes. – Kobieta jakby się zawahała, po czym dokończyła niezręcznie: – Przyleciałam z Liverpoolu z twoim… to znaczy, z panem Lovesey.
– Och! – Diana zarumieniła się. – Nie wiedziałam, że nie był sam…
– Pomógł mi wygrzebać się z poważnych kłopotów. Koniecznie musiałam zdążyć na ten samolot, ale ugrzęzłam w Liverpoolu. Nie miałam żadnych szans, żeby dojechać na czas do Southampton, więc kazałam się zawieźć na lotnisko i ubłagałam go, żeby zabrał mnie z sobą.
– Cieszę się, że ci się udało, ale dla mnie to ogromnie krępująca historia – odparła Diana.
– Nie rozumiem, dlaczego masz się czuć skrępowana. To musi być wspaniałe, kiedy dwaj mężczyźni kochają się w tobie do szaleństwa. Ja nie mam nawet jednego.
Diana spojrzała na jej odbicie w lustrze. Nancy może nie była piękna, ale na pewno atrakcyjna; miała regularne rysy i czarne włosy, ubrana zaś była w bardzo zgrabną wiśniową garsonkę i bluzkę z szarego jedwabiu. Sprawiała wrażenie bystrej i zaradnej osoby. Rozumiem, czemu Mervyn zdecydował ci się pomóc – pomyślała Diana. – Jesteś dokładnie w jego typie.
– Czy był dla ciebie uprzejmy? – zapytała.
– Nie bardzo – przyznała Nancy z wymuszonym uśmiechem.
– Przykro mi. Dobre maniery nie są jego najsilniejszą stroną.
Wyjęła szminkę.
– To nie ma znaczenia. I tak byłam mu ogromnie wdzięczna, że zechciał mnie zabrać. – Nancy delikatnie wydmuchała nos w chusteczkę. Diana dostrzegła na jej palcu obrączkę. – Zachowuje się dość obcesowo, ale myślę, że w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Przy kolacji rozśmieszył mnie do łez. A w dodatku jest bardzo przystojny.
– Masz rację, to dobry człowiek – usłyszała swój głos Diana. – Tyle tylko, że arogancki jak księżniczka i okropnie niecierpliwy. Doprowadzam go do szaleństwa, bo często waham się i zmieniam zdanie, a czasem nie mówię tego, co naprawdę myślę.
Nancy zaczęła się czesać. Miała gęste czarne włosy; Diana była ciekawa, czy farbuje je, by ukryć siwe pasma.
– Zdecydował się odbyć długą podróż, żeby cię odzyskać.
– To wyłącznie ze względu na jego dumę – odparła Diana. – Zabrał mnie inny mężczyzna, a Mervyn ma we krwi skłonność do współzawodnictwa. Gdybym przeniosła się do mojej siostry, nie kiwnąłby nawet palcem.
Nancy się roześmiała.
– Wygląda na to, że nie ma żadnych szans.
– Absolutnie żadnych. – Nagle Diana straciła ochotę do rozmowy z Nancy Lenehan. Poczuła do niej trudną do wytłumaczenia wrogość. Schowała kosmetyki do torebki, wstała i powiedziała z uśmiechem, który miał zatuszować jej prawdziwe uczucia:
– Spróbuję się jakoś doczołgać na swoje miejsce.
– Powodzenia.
Wychodząc z toalety minęła Lulu Bell i księżnę Lavinię z ich podręcznymi bagażami. Kiedy dotarła do kabiny, Davy właśnie zabierał się do rozkładania fotela, który zajmowały. Diana była niezmiernie ciekawa, w jaki sposób obszerna otomana może zamienić się w dwa oddzielne łóżka, usiadła więc i przypatrywała się z zainteresowaniem.
Steward najpierw zdjął wszystkie poduszki, a następnie usunął podłokietniki i otworzył dwie prawie niewidoczne klapki w ścianie, za którymi znajdowały się haki, po czym wyciągnął spod fotela metalową ramę i umocował ją na hakach, mniej więcej na wysokości piersi. Diana zdążyła pomyśleć, że konstrukcja nie sprawia wrażenia zbyt solidnej, kiedy Davy wydobył skądś dwa grube pręty, których użył jako podpórek. Następnie ułożył na dolnym łóżku poduszki, służące dotychczas jako oparcie, i podłokietniki, na górnym zaś materac stanowiący zasadniczą część fotela, po czym zasłał oba łóżka błękitną pościelą.
Koje wydawały się wygodne, lecz były zastraszająco odkryte. Jednak Davy wyjął ze schowka granatową kotarę i zawiesił ją na metalowej szynie przymocowanej do sufitu, o której Diana sądziła do tej pory, że służy wyłącznie dla ozdoby. Kotara, przytwierdzona dodatkowo zatrzaskami do krawędzi łóżek, tworzyła szczelną zasłonę. Davy pozostawił jedynie trójkątną szczelinę, przypominającą wejście do namiotu, przez którą pasażerowie mogli wślizgnąć się do środka. Wreszcie oparł o górną koję metalową drabinkę i odwrócił się do Marka i Diany z zadowoloną miną, jakby właśnie dokonał czarodziejskiej sztuczki.
– Proszę mi powiedzieć, kiedy zechcą państwo udać się na spoczynek, to przygotuję wasze łóżka – powiedział.
– Czy tam w środku nie będzie duszno? – zapytała Diana.
– Nad każdą koją jest wentylator – odparł. – Proszę spojrzeć w górę. – Diana podniosła głowę i zobaczyła metalową kratkę z dźwignią umożliwiającą jej otwieranie i zamykanie. – Jest też osobne okno, lampka, wieszak na ubranie i półka, a w razie potrzeby wystarczy nacisnąć guzik i zaczekać, aż przyjdę.
Kiedy był zajęty łóżkami Lulu Bell i księżnej Lavinii, dwaj pasażerowie zajmujący miejsca po drugiej stronie przejścia, przystojny Frank Gordon i łysy Ollis Field, wzięli podręczny bagaż i poszli przebrać się do męskiej toalety. Davy zabrał się do szykowania im posłań. Ponieważ biegnące wzdłuż całej maszyny przejście nie znajdowało się dokładnie w osi samolotu, lecz nieco bliżej jego lewej burty, tamte dwie koje były usytuowane równolegle do ściany, nie zaś poprzecznie, jak cztery pozostałe.
Księżna Lavinia zjawiła się w sięgającym do podłogi granatowym peniuarze obszytym błękitną koronką i dopasowanym kolorystycznie turbanie. Na twarzy miała nieruchomą maskę urażonej godności; z pewnością ogromnie cierpiała z powodu, że musi pokazywać się publicznie w nocnym stroju.
– Boże, umrę na klaustrofobię! – jęknęła z przerażeniem na widok koi. Kiedy jednak nikt nie zwrócił na nią uwagi, zdjęła jedwabne kapcie, wsunęła się na dolną koję i nie powiedziawszy nawet dobranoc zasunęła szczelnie kotarę.
W chwilę później do kabiny weszła Lulu Bell; miała na sobie komplet z półprzezroczystego różowego szyfonu, odsłaniający większość jej wdzięków. Od startu z Foynes zachowywała się wobec Marka i Diany ze sztywną uprzejmością, ale teraz chyba zapomniała o urazie, gdyż usiadła obok nich na otomanie i powiedziała z ożywieniem:
– Nawet nie macie pojęcia, czego dowiedziałam się o naszych towarzyszach podróży! – Wskazała kciukiem puste miejsca Fielda i Gordona.
Mark zerknął niepewnie na Dianę, po czym zapytał:
– Co takiego, Lulu?
– Pan Field jest agentem FBI!
Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego – pomyślała Diana. Agent FBI to po prostu policjant.
– A Frank Gordon jest więźniem! – uzupełniła Lulu swoje rewelacje.
– Kto ci to powiedział? – zapytał sceptycznie Mark.
– Wszyscy o tym mówią!
– Ale to jeszcze nie znaczy, że to prawda.
– Wiedziałam, że mi nie uwierzycie! Ten chłopak, który siedzi z przodu, podsłuchał rozmowę między Fieldem i kapitanem. Kapitan był wściekły jak diabli, bo FBI nie uprzedziło Pan American o tym, że na pokładzie znajduje się niebezpieczny przestępca. Wybuchła straszna awantura i załoga odebrała Fieldowi rewolwer!
Diana przypomniała sobie, że Field istotnie sprawiał takie wrażenie, jakby miał Gordona pod swoją opieką.
– Nie powiedzieli, co przeskrobał ten Gordon?
– To gangster. Zastrzelił człowieka, zgwałcił jego dziewczynę i podpalił nocny klub.
Dianie trudno było w to uwierzyć. Przecież z nim rozmawiała! Istotnie, nie wyglądał na zbyt subtelnego, ale był przystojny, starannie ubrany i rozmawiał z nią bardzo uprzejmie. Mogła go sobie wyobrazić jako oszusta podatkowego lub właściciela nielegalnego kasyna gry, ale nie wydawało się możliwe, żeby zabijał ludzi. Lulu była osobą łatwo ulegającą emocjom, gotową uwierzyć we wszystko, co jej powiedziano.
– Moim zdaniem, to bardzo mało prawdopodobne – stwierdził Mark.
Lulu machnęła z rezygnacją ręką.
– Poddaję się – westchnęła. – W ogóle nie ma w was czegoś takiego jak żądza przygód. – Podniosła się z miejsca. – Idę spać. Obudźcie mnie, gdyby zaczął kogoś gwałcić. – Wspięła się po drabince na górną koję, ale przed zaciągnięciem kotary wystawiła głowę i powiedziała do Diany: – Złotko, doskonale rozumiem, czemu spławiłaś mnie tam, w Irlandii. Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że mi się należało. Wlazłam Markowi na głowę. W każdej chwili jestem gotowa zapomnieć o tej historii. Dobranoc.
Właściwie można było uznać to za przeprosiny. Diana nie potrafiła ich odrzucić.
– Dobranoc, Lulu – odparła.
Lulu zasunęła kotarę.
– To przede wszystkim moja wina – odezwał się Mark. – Wybacz mi, kochanie.
Pocałowała go.
Znowu była spokojna i odprężona. Nie przerywając pocałunku osunęła się z Markiem na fotel. Prawa pierś Diany była przyciśnięta do jego ramienia. Fizyczny kontakt sprawiał jej przyjemność. Poczuła na ustach dotknięcie jego języka; rozchyliła nieco wargi, by mógł wsunąć go do środka. Słyszała głośny oddech Marka. Chyba na razie wystarczy – pomyślała. Otworzyła oczy… i ujrzała Mervyna.
Szedł w kierunku dzioba samolotu i może by jej nawet nie zauważył, gdyby nie to, że w pewnej chwili zerknął przez ramię i stanął jak wryty. Na jego pobladłej twarzy malował się wyraz niedowierzania i zdumienia.
Diana znała go już tak dobrze, że czytała w jego myślach. Choć powiedziała mu wcześniej, że kocha Marka, on w swoim zaślepionym uporze nie chciał tego zaakceptować, w związku z czym widząc swoją żonę całującą kogoś innego doznał niemal takiego samego szoku, jaki stałby się jego udziałem, gdyby nie otrzymał żadnego ostrzeżenia.
Zmarszczył groźnie brwi. Przez chwilę Diana obawiała się, że Mervyn rozpęta awanturę, on jednak odwrócił się na pięcie i wyszedł.
– Co się stało. – Zapytał Mark. Był tak zajęty całowaniem Diany, że nie zauważył Mervyna.
Postanowiła nic mu nie mówić.
– Ktoś może nas zobaczyć… – szepnęła.
Cofnął się niechętnie.
Odetchnęła z ulgą, ale zaraz potem ogarnęła ją złość. Mervyn nie miał prawa wlec się za nią przez pół świata i wściekać za każdym razem, kiedy przyszła jej ochota pocałować Marka. Małżeństwo nie było rodzajem niewolnictwa; odeszła od niego, a on musiał się z tym pogodzić. Mark zapalił papierosa, Diana zaś zapragnęła stanąć z Mervynem twarzą w twarz i powiedzieć mu, by zostawił ją w spokoju.
Wstała z fotela.
– Zobaczę, co się dzieje w saloniku. Ty zostań tutaj i pal.
Wyszła nie czekając na odpowiedź.
Ustaliła już, że Mervyn nie siedział w żadnej z tylnych kabin, ruszyła więc ku dziobowi samolotu. Podskoki i przechyły ustały na tyle, że mogła iść nie trzymając się niczego. Nie było go także w kabinie numer trzy. W saloniku gracze szykowali się do długiej rozgrywki: zapięli pasy, zapalili papierosy i ustawili na stolikach liczne butelki whisky. Przeszła do kabiny numer dwa, której połowę zajmowała rodzina Oxenford. Wszyscy pasażerowie wiedzieli już, że podczas kolacji lord Oxenford znieważył słynnego naukowca Carla Hartmanna, w którego obronie wystąpił Mervyn Lovesey. Mervyn miał również dodatnie cechy charakteru; nigdy nie usiłowała temu zaprzeczać.
Za kabiną znajdowała się kuchnia. Nicky, ten tłusty steward, zmywał w niesamowitym tempie naczynia, podczas gdy jego kolega słał pasażerom łóżka. Naprzeciwko kuchni były drzwi męskiej toalety, dalej zaś schodki prowadzące na pokład nawigacyjny i kabina numer jeden. Sądziła, że zastanie tam Mervyna, ale ujrzała tylko odpoczywającą drugą załogę.
Weszła po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Nie umknęło jej uwagi, że była wyposażona równie luksusowo jak część samolotu przeznaczona dla podróżnych. Załoga uwijała się jak w ukropie.
– Później z przyjemnością wszystko pani pokażemy, ale teraz przelatujemy przez bardzo silny sztorm, więc proszę, aby zechciała pani wrócić na miejsce i zapiąć pas – zwrócił się do niej jeden z oficerów.
Schodząc po kręconych schodach nabrała pewności, że Mervyn jest w męskiej toalecie, ale w dalszym ciągu nie udało jej się stwierdzić, gdzie znajduje się jego fotel.
Dając krok z ostatniego stopnia, wpadła na Marka.
– Co tu robisz? – zapytała gwałtownie, kryjąc zmieszanie.
– Zastanawiałem się, co się z tobą stało – odparł. W jego głosie pojawiła się jakaś nieprzyjemna nuta.
– Postanowiłam się trochę rozejrzeć.
– I poszukać Mervyna?
– Mark, dlaczego jesteś na mnie zły?
– Dlatego, że wymykasz się, aby go znaleźć.
– Czy zechcieliby państwo wrócić na swoje miejsca? – przerwał im Nicky. – Chwilowo przestało nami trząść, ale to nie potrwa zbyt długo.
Poszli z powrotem do kabiny. Diana czuła się bardzo głupio. Śledziła Mervyna, a Mark śledził ją. To nie miało najmniejszego sensu.
Usiedli, ale zanim zdążyli podjąć rozmowę, wrócili także Ollis Field i Frank Gordon. Obaj byli w szlafrokach, przy czym szlafrok Franka był jedwabny, z wyhaftowanym czerwonym smokiem, Fielda zaś wełniany i mocno już znoszony. Kiedy Gordon zrzucił szlafrok, okazało się, że ma na sobie czerwoną piżamę w delikatne białe prążki. Wspiął się po drabince na górną koję.
W chwilę potem, ku przerażeniu Diany, Field wyjął z kieszeni szlafroka błyszczące kajdanki i powiedział coś przyciszonym głosem do swego podopiecznego. Nie dosłyszała odpowiedzi, lecz z tonu łatwo mogła się zorientować, że Frank zaprotestował. Jednak agent FBI nie ustępował; Gordon wysunął wreszcie rękę, a Field przykuł go do ramy łóżka, po czym starannie zasunął kotarę i zapiął zatrzaski.
A więc to jednak prawda: Frank Gordon był więźniem.
– Cholera! – mruknął Mark.
– Ale nie wierzę, że jest mordercą! – szepnęła Diana.
– Mam nadzieję, że nie jest, bo wtedy bezpieczniej byłoby zapłacić pięćdziesiąt dolarów i płynąć czwartą klasą na jakimś parowcu!
– To straszne, że ten policjant założył mu kajdanki. Nie wyobrażam sobie, jak ten biedny chłopak się wyśpi? Przecież nawet nie będzie mógł odwrócić się na drugi bok!
Mark uścisnął ją delikatnie.
– Masz okropnie miękkie serce – powiedział. – Facet jest prawdopodobnie gwałcicielem i mordercą, a tobie jest go żal, bo nie będzie mógł się porządnie wyspać!
Oparła głowę na jego ramieniu, on zaś pogładził ją po włosach. Kilka minut temu był na nią naprawdę wściekły, ale to już minęło.
– Mark… – szepnęła. – Czy myślisz, że na takiej koi zmieszczą się dwie osoby?
– Boisz się, kochanie?
– Nie.
Zerknął na nią ze zdziwieniem, a potem uśmiechnął się, kiedy wreszcie dotarło do niego znaczenie jej słów.
– Przypuszczam, że chyba się zmieszczą… ale nie obok siebie.
– Naprawdę?
– Te koje sprawiają wrażenie bardzo wąskich.
– W takim razie… – Ściszyła jeszcze bardziej głos. – W takim razie jedno z nas będzie musiało być na wierzchu.
– I to ty masz na to ochotę?
Zachichotała.
– Chyba tak.
– Muszę się nad tym zastanowić – odparł z udawaną powagą. – Ile ważysz?
– Pięćdziesiąt kilogramów i dwie piersi.
– W takim razie może pójdziemy się przebrać?
Zdjęła kapelusz i położyła go na fotelu, Mark zaś wyciągnął ich podręczny bagaż. Miał dość sfatygowaną torbę z kurdybanu, ona zaś niewielką skórzaną walizeczkę ze złotymi inicjałami.
Wstała z miejsca.
– Pośpiesz się – poprosił Mark i pocałował ją.
Objęła go, a wtedy wyraźnie poczuła jego erekcję.
– Och…! – Szepnęła. – Dasz radę utrzymać go w takim stanie, dopóki nie wrócę?
– Może. Chyba że wybiję nim okno. – Roześmiała się. – Ale wtedy nauczę cię, jak błyskawicznie przywrócić mu te rozmiary – dodał.
– Nie mogę się doczekać…
Mark wziął torbę i ruszył w kierunku dzioba samolotu, do męskiej toalety. W przejściu między kabinami minął się z wracającym stamtąd Mervynem; spojrzeli na siebie jak nastroszone koguty, ale żaden nie odezwał się ani słowem.
Diana ze zdumieniem stwierdziła, że jej mąż ma na sobie zgrzebną flanelową koszulę nocną w szerokie brązowe pasy.
– Skąd to wziąłeś, na litość boską? – zapytała, nie wierząc własnym oczom.
– Możesz się śmiać, jeśli masz ochotę – odparł. – W Foynes nie udało mi się dostać nic innego. Miejscowy sklepikarz w życiu nie słyszał o jedwabnych piżamach. Nie wiedział, czy jestem pedałem, czy tylko brakuje mi piątej klepki.
– Wątpię, czy spodobasz się w tym pani Lenehan.
Diana nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała.
– Nie sądzę, żebym spodobał się jej w czymkolwiek – odparł sucho Mervyn, po czym wyszedł z kabiny.
Zjawił się steward.
– Davy, czy mógłbyś posłać nam łóżka? – zwróciła się do niego Diana.
– Oczywiście, proszę pani.
– Dziękuję.
Wzięła walizeczkę i skierowała się do tylnej części maszyny.
Przechodząc przez kabinę numer pięć zastanawiała się, gdzie będzie spał Mervyn; ani w tym, ani w następnym pomieszczeniu nie było ani jednego posłanego łóżka, a mimo to zniknął jej z oczu. Może w apartamencie dla nowożeńców? Niemal w tej samej chwili uświadomiła sobie, że nie widziała też nigdzie Nancy Lenehan. Zamarła w bezruchu przed drzwiami damskiej toalety, porażona nieprawdopodobną myślą: Mervyn dzielił z Nancy Lenehan apartament dla nowożeńców!
Nie, to niemożliwe. Żadna linia lotnicza nie zgodziłaby się na coś takiego. Nancy z pewnością położyła się już spać w którejś z kabin w przedniej części samolotu.
Mimo to Diana musiała się upewnić.
Podeszła do drzwi apartamentu, zawahała się… po czym nacisnęła klamkę.
Apartament był wielkości zwyczajnej kabiny, miał wzorzysty dywan, beżowe ściany i granatową tapicerkę w srebrne gwiazdy, taką samą jak w salonie. W głębi znajdowały się dwie oddzielne koje, po prawej stronie niewielka kanapa i stolik do kawy, po lewej zaś taboret i toaletka z lustrem. W każdej ścianie były po dwa okna.
Zdumiony jej nagłym pojawieniem się Mervyn stał na środku pomieszczenia. Pani Lenehan była nieobecna, ale na kanapie leżał jej szary płaszcz z kaszmirskiej wełny.
Diana zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Jak mogłeś mi to zrobić?
– To znaczy co?
Dobre pytanie – przyznała w duchu. Właściwie dlaczego była taka wściekła?
– Wszyscy się dowiedzą, że spędziłeś z nią noc!
– Nie miałem wyboru – zaprotestował. – Wszystkie miejsca były już zajęte.
– Ludzie będą się z nas śmiać! Wystarczy, że ścigasz mnie jak szaleniec!
– Czemu miałbym się tym przejmować? I tak wszyscy śmieją się z faceta, którego żona uciekła z innym mężczyzną.
– Ale ty jeszcze pogarszasz sprawę! Powinieneś pogodzić się z sytuacją i starać się ją zaakceptować.
– Myślałem, że znasz mnie trochę lepiej.
– Owszem, znam. Właśnie dlatego starałam się nie dopuścić do tego, żebyś tu za mną dotarł.
Wzruszył ramionami.
– Cóż, jak widać nie udało ci się. Jesteś za mało sprytna, żeby mnie przechytrzyć.
– A ty jesteś zbyt głupi, żeby zorientować się, kiedy należy się taktownie wycofać!
– Nigdy nie uważałem się za wzór taktu.
– Kim ona właściwie jest? Widziałam, że ma obrączkę!
– Jest wdową. Poza tym, nie masz prawa mówić o niej z taką wyższością. To ty jesteś mężatką, a mimo to spędzisz tę noc ze swoim amantem.
– Przynajmniej będziemy spać osobno w ogólnie dostępnej kabinie, a nie ukryci w zacisznym wnętrzu apartamentu dla nowożeńców!
Mówiąc to zdusiła kiełkujące w niej poczucie winy, gdyż doskonale pamiętała, że zaledwie przed kilkoma minutami planowała uczynić coś wręcz przeciwnego.
– Tyle tylko, że ja nie mam romansu z panią Lenehan, podczas gdy ty przez całe lato zadzierałaś spódnicę dla tego chuderlawego playboya! – syknął z wściekłością.
– Nie staraj się być wulgarny! – parsknęła, choć wiedziała, że Mervyn ma rację. Robiła dokładnie to, co powiedział: wyskakiwała z majtek za każdym razem, kiedy udało jej się zostać z Markiem sam na sam. Tak właśnie było.
– Jeżeli ja jestem wulgarny mówiąc o tym, ty robiąc to byłaś znacznie bardziej wulgarna!
– Ale przynajmniej zachowywałam się dyskretnie. Nie chwaliłam się tym i nie starałam się ciebie upokorzyć.
– Wcale nie jestem tego taki pewien. Prawdopodobnie okaże się, że jestem jedyną osobą w Manchesterze, która nie miała zielonego pojęcia o tym, co robisz. Cudzołożnice nigdy nie są tak dyskretne, jak im się wydaje.
– Nie mów o mnie w ten sposób! – zaprotestowała.
– A dlaczego? Przecież tym właśnie jesteś, czyż nie tak?
– Ale to okropnie brzmi… – szepnęła, odwracając spojrzenie.
– Ciesz się, że teraz nie kamienuje się takich kobiet, jak to było w czasach biblijnych.
– Wstrętne słowo!
– Powinnaś wstydzić się czynu, nie słowa.
– Jesteś obrzydliwie porządny – powiedziała ze znużeniem. – Nigdy w życiu nie zrobiłeś niczego niewłaściwego, zgadza się?
– Oczywiście, że nie! – odparł gniewnie.
Nie miała do niego siły.
– Odeszły od ciebie dwie kobiety, ale ty za każdym razem byłeś całkowicie niewinny! Czy nigdy nie zaświtało ci podejrzenie, że to ty popełniłeś jakiś błąd?
Dopiero to naprawdę do niego dotarło. Chwycił ją za ramiona tuż nad łokciami i potrząsnął.
– Dawałem ci wszystko, czego chciałaś! – warknął.
– Ale nigdy cię nie obchodziło, co naprawdę czuję i myślę! – krzyknęła. – Nigdy! Właśnie dlatego od ciebie odeszłam.
Spróbowała go odepchnąć, kiedy nagle otworzyły się drzwi i do apartamentu wszedł Mark. Przez chwilę stał bez ruchu, przyglądając im się w milczeniu, po czym zapytał:
– Co się dzieje, Diano? Masz zamiar spędzić tu noc?
Wyswobodziła się z uścisku Mervyna.
– Nie – odparła wyniośle. – To kabina pani Lenehan… i Mervyna.
Mark roześmiał się pogardliwie.
– Nieźle! Muszę to wykorzystać w jakimś scenariuszu.
– Nie ma w tym nic zabawnego! – zaprotestowała.
– Oczywiście, że to zabawne – odparł. – Facet goni za swoją żoną jak wariat, ale kiedy ją wreszcie dopadł, natychmiast zamyka się z inną kobietą w apartamencie dla nowożeńców.
Diana była oburzona jego podejściem do sprawy i wbrew własnej woli zaczęła bronić Mervyna.
– Nie miał wyboru! – prychnęła ze zniecierpliwieniem. – To jedyne wolne miejsca, jakie zostały w samolocie.
– Powinnaś się cieszyć – ciągnął Mark. – Jeśli się w niej zakocha, może zostawi cię w spokoju.
– Czy nie widzisz, że jestem przygnębiona?
– Widzę, ale nie mam pojęcia dlaczego. Przecież już go nie kochasz, a czasem mówisz o nim tak, jakbyś go wręcz nienawidziła. Odeszłaś od niego. Czemu więc tak bardzo cię obchodzi, z kim będzie spał?
– Nie wiem czemu, ale obchodzi! Czuję się upokorzona!
Mark nie zdobył się na okazanie jej współczucia.
– Kilka godzin temu postanowiłaś do niego wrócić, ale rozzłościł cię, więc zmieniłaś zdanie. Teraz znowu wściekasz się na niego za to, że nie będzie spał z tobą, tylko z kimś innym.
– Ja z nikim nie śpię! – wtrącił się Mervyn.
Mark zignorował go.
– Jesteś pewna, że już go nie kochasz? – zapytał Dianę.
– Postępujesz wstrętnie, pytając mnie teraz o to!
– Wiem, ale mimo to odpowiedz.
– Tak, jestem tego pewna i nienawidzę cię za to, że mogłeś w to wątpić! – odparła Diana, po czym wybuchnęła płaczem.
– W takim razie udowodnij, że naprawdę tak myślisz, i przestań zajmować się tym, gdzie on śpi.
– Nigdy nie byłam dobra w testach! – krzyknęła. – Daj mi spokój z tą swoją przeklętą logiką! To nie kółko dyskusyjne.
– Zgadza się – rozległ się czyjś głos. Cała trójka odwróciła się, by ujrzeć stojącą w drzwiach Nancy Lenehan. W błękitnym jedwabnym szlafroku wyglądała niezwykle atrakcyjnie. – Odnoszę wrażenie, że to moja kabina. Co tu się dzieje, do licha?
Margaret Oxenford była zdenerwowana i zawstydzona. Nie ulegało dla niej najmniejszej wątpliwości, że pozostali pasażerowie pamiętają okropną scenę w jadalni i są przekonani o tym, iż ona podziela oburzające poglądy swojego ojca. Bała się spojrzeć komukolwiek w twarz.
Harry Marks ocalił resztki jej godności. Postąpił bardzo wielkodusznie, kiedy pomógł jej wstać z miejsca, a następnie podał ramię i wyprowadził z kabiny. Był to drobny gest, pozornie bardzo błahy, ale dla niej miał ogromne znaczenie.
Nie zmieniało to jednak faktu, iż zachowała jedynie część szacunku do samej siebie i żywiła ogromny żal do ojca za to, że przez niego znalazła się w tak wstydliwym położeniu.
Po kolacji w kabinie przez dwie godziny panowało głuche milczenie. Kiedy pogoda zaczęła się wyraźnie psuć, ojciec i matka poszli przebrać się w nocne stroje.
– Może poszlibyśmy ich przeprosić? – zaproponował Percy ku jej zaskoczeniu.
W pierwszym odruchu pomyślała, że będzie to oznaczać kolejną porcję wstydu i upokorzenia.
– Wątpię, czy starczy mi odwagi – odparła.
– Po prostu podejdziemy do barona Gabona i profesora Hartmanna i powiemy, że jest nam przykro z powodu zachowania ojca.
Pomysł, aby choć częściowo naprawić szkody wyrządzone przez ojca, był bardzo kuszący. Chyba poczułaby się po tym trochę lepiej.
– Ojciec będzie wściekły – zauważyła.
– Nie musi o niczym wiedzieć. Poza tym, nic mnie to nie obchodzi. Moim zdaniem kompletnie zdziwaczał. Już się go nie boję.
Margaret była ciekawa, czy tak jest naprawdę. Jako mały chłopiec Percy często powtarzał, że nie boi się ojca, mimo że w rzeczywistości drżał ze strachu przed nim. Ale teraz nie był już małym chłopcem.
Poczuła coś w rodzaju niepokoju na myśl o tym, że Percy mógłby wymknąć się spod kontroli ojca. Tylko ojciec potrafił poskromić jej nieobliczalnego brata. Do czego okaże się zdolny, kiedy zniknie trzymająca go w mocnym uścisku ręka?
– Chodźmy – powiedział Percy. – Zróbmy to od razu. Sprawdziłem, że siedzą w kabinie numer trzy.
Margaret nadal się wahała. Nie mogła zdobyć się na to, by podejść do ludzi, których znieważył ojciec. W ten sposób mogła sprawić im jeszcze więcej bólu. Może woleliby jak najprędzej zapomnieć o tym zdarzeniu? Ale było także całkiem prawdopodobne, iż w głębi duszy zastanawiali się, ilu pasażerów podziela poglądy lorda Oxenford. Chyba przyniesie im ulgę świadomość, że nawet jego własne dzieci potępiają rasistowskie uprzedzenia?
Postanowiła, że jednak to zrobi. Do tej pory często brakowało jej zdecydowania i zazwyczaj bardzo tego żałowała. Wstała, lecz natychmiast musiała chwycić się oparcia fotela, gdyż samolot zataczał się jak pijany.
– W porządku – powiedziała. – Chodźmy.
Drżała z niepokoju, ale ciągłe podskoki maszyny i konieczność balansowania ciałem dla utrzymania równowagi doskonale maskowały jej strach. Ruszyła pierwsza w kierunku kabiny numer trzy.
Gabon i Hartmann siedzieli naprzeciwko siebie po prawej stronie przejścia, patrząc w kierunku ogona. Hartmann był pogrążony w lekturze; zgarbiony, z nisko pochyloną głową, niemal dotykał nosem strony pokrytej skomplikowanymi wzorami matematycznymi. Gabon nic nie robił, tylko wpatrywał się przed siebie znudzonym wzrokiem, więc zobaczył ich pierwszy. Kiedy Margaret zatrzymała się przy nim i chwyciła oparcia jego fotela, wyraźnie zesztywniał, po czym zmierzył ją nieprzychylnym spojrzeniem.
– Przyszliśmy, żeby panów przeprosić – powiedziała Margaret.
– Dziwię się, skąd macie tyle tupetu – odparł Gabon nienaganną angielszczyzną, z ledwie uchwytnym śladem francuskiego akcentu.
Margaret liczyła na inne przywitanie, lecz mimo to brnęła dalej.
– Mnie i mojemu bratu jest ogromnie przykro z powodu zaistniałej sytuacji. Powiedziałam już wcześniej panu profesorowi, że darzę go ogromnym podziwem.
Hartmann podniósł głowę znad książki i skinął głową, potwierdzając jej słowa, ale Gabona to bynajmniej nie udobruchało.
– Ludzie tacy jak wy często mówią, że jest im ogromnie przykro z jakiegoś powodu. – Margaret wpatrywała się w podłogę, żałując, że zgodziła się na pomysł Percy'ego. – W Niemczech mieszka mnóstwo kulturalnych, zamożnych obywateli, którym „jest ogromnie przykro” w związku z wydarzeniami, jakie mają tam miejsce. Czy jednak robią cokolwiek, żeby im zapobiec? Czy wy cokolwiek robicie?
Margaret zarumieniła się po uszy. Nie wiedziała, co powiedzieć.
– Daj spokój, Philippe – odezwał się łagodnie Hartmann. – Nie widzisz, jacy są młodzi? – Spojrzał na Margaret. – Przyjmuję wasze przeprosiny i dziękuję za nie.
– O, mój Boże… – szepnęła. – Czyżbym wszystko jeszcze pogorszyła?
– Skądże znowu, moje dziecko – odparł Hartmann. – Udało ci się sporo naprawić. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. Mój przyjaciel baron nadal nie posiada się z oburzenia, ale wydaje mi się, że prędzej czy później przyzna mi rację.
– Myślę, że powinniśmy już iść – wykrztusiła niezręcznie Margaret.
Hartmann skinął głową.
– Jeszcze raz gorąco przepraszamy – powiedział Percy, po czym oboje odwrócili się i wyszli.
Kiedy zataczając się dotarli do swojej kabiny, Davy właśnie zabierał się do słania łóżek. Harry gdzieś zniknął; prawdopodobnie poszedł przebrać się do snu. Margaret postanowiła uczynić to samo. Wyjęła spod fotela swoją walizeczkę i poszła do damskiej toalety. W drzwiach minęła się z matką, wyglądającą wręcz olśniewająco w orzechowym szlafroku.
– Dobrej nocy, kochanie – powiedziała lady Oxenford.
Margaret nie odezwała się ani słowem.
W zatłoczonej toalecie przebrała się szybko w bawełnianą koszulę i szlafrok frotte. W porównaniu z lśniącymi jedwabiami i atłasami innych kobiet jej nocny strój wyglądał niezwykle skromnie, ale ona nie zwracała na to uwagi. Okazanie skruchy nie przyniosło jej żadnej ulgi, gdyż musiała przyznać, że baron Gabon miał sporo racji. Rzeczywiście bardzo łatwo było powiedzieć „przepraszam”, a potem natychmiast zapomnieć o całej sprawie.
Po powrocie do kabiny zastała rodziców w łóżkach; z koi ojca dobiegało przytłumione chrapanie. Łóżko Margaret było jeszcze nie rozłożone, więc musiała chwilowo usiąść w saloniku.
Zdawała sobie doskonale sprawę, że istnieje tylko jedna droga wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazła: musi opuścić rodziców i zacząć samodzielne życie. Była teraz zdecydowana bardziej niż kiedykolwiek, by tak uczynić, ale w dalszym ciągu nie zbliżyła się ani o krok do rozwiązania praktycznych problemów pieniędzy, pracy i mieszkania.
Przysiadła się do niej pani Lenehan, ta atrakcyjna kobieta, która zjawiła się na pokładzie samolotu dopiero w Foynes. Miała na sobie czarną koszulę nocną i jasnobłękitny peniuar.
– Chciałam zamówić kieliszek brandy, ale stewardzi są chyba bardzo zajęci – powiedziała. Mimo to nie sprawiała wrażenia mocno zawiedzionej. – Nie sądzisz, że wygląda to jak piżamowe przyjęcie albo nocna zabawa w internacie? – zauważyła, wskazując ruchem ręki innych pasażerów. – Wszyscy biegają w dezabilu.
Margaret nigdy nie uczestniczyła w piżamowym przyjęciu ani nie spała w internacie.
– Tak, to bardzo niezwykłe – odparła tylko. – Zupełnie jakbyśmy należeli do jednej rodziny.
Nancy Lenehan zapięła pas. Najwyraźniej miała ochotę na pogawędkę.
– Trudno zachowywać się dystyngowanie, kiedy jest się w koszuli nocnej. Nawet Frankie Gordino w piżamie wygląda bardzo zabawnie.
W pierwszej chwili Margaret nie była pewna, kogo jej rozmówczyni ma na myśli. Dopiero później przypomniała sobie o podsłuchanej przez Percy ego rozmowie między kapitanem a agentem FBI.
– To ten więzień?
– Tak.
– Nie boi się go pani?
– Chyba nie. Przecież nie zrobi mi nic złego.
– Ale podobno jest mordercą i nie tylko…
– W slumsach zawsze będzie kwitła przestępczość. Gdyby zabrakło Gordina, to samo zrobiłby ktoś inny. Wolałabym, żeby został na swoim miejscu. Hazard i prostytucja istniały już w czasach, kiedy Bóg był jeszcze małym chłopcem, skoro więc nie można ich wykorzenić, to chyba lepiej, żeby były ujęte w jakieś organizacyjne ramy.
Margaret była zaszokowana; może to atmosfera panująca w samolocie sprawiała, że ludzie stawali się bardziej otwarci? Poza tym, w mieszanym towarzystwie pani Lenehan z pewnością nie wygłaszałaby tak chętnie swoich poglądów. Kobiety zawsze były bardziej praktyczne, jeśli w pobliżu nie kręcił się żaden mężczyzna. Tak czy inaczej, Margaret słuchała jej z otwartymi ustami.
– Czy nie należałoby dążyć do tego, by przestępczość była raczej zdezorganizowana?
– Oczywiście, że nie. Będąc zorganizowana podlega jednocześnie pewnym ograniczeniom. Każdy gang ma swoje terytorium i nie działa nigdzie poza nim. Nie napadają na ludzi na Piątej Alei i nie ściągają haraczu od Klubu Harwardzkiego, więc po co ich niepokoić?
Margaret nie mogła się tak łatwo z tym pogodzić.
– A co z biednymi ludźmi, których hazard pozbawia środków do życia? Co z dziewczętami tracącymi zdrowie?
– To wcale nie znaczy, że chcę pozostawiać ich własnemu losowi – odparła Nancy Lenehan. Margaret spojrzała na nią uważnie, by upewnić się, czy kobieta nie żartuje. – Posłuchaj: zajmuję się robieniem butów. Tak, właśnie z tego żyję; mam fabrykę obuwia – dodała, widząc zdumienie malujące się na twarzy dziewczyny. – Buty, które produkuję, są tanie i wytrzymują pięć do dziesięciu lat. Jeżeli masz ochotę, możesz kupić jeszcze tańsze, ale za to nic nie warte. Mają tekturowe podeszwy, które przecierają się po dziesięciu dniach. Możesz mi wierzyć albo nie, ale są ludzie, którzy mimo to je kupują! Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, że robiąc dobre buty spełniłam swój obowiązek. Skoro ktoś woli mieć gorsze, ja nie mogę na to już nic poradzić, a jeśli ktoś inny wydaje pieniądze na hazard zamiast zjeść porządny obiad, to także nie jest moja sprawa.
– Czy była pani kiedyś biedna? – zapytała Margaret.
Nancy roześmiała się.
– Dobre pytanie. Nie, nie byłam, więc może nie powinnam wypowiadać się na ten temat. Mój dziadek robił buty ręcznie, a ojciec wybudował fabrykę, którą teraz prowadzę. Nic nie wiem o życiu w slumsach. A ty?
– Niewiele, ale wydaje mi się, że istnieją różne przyczyny, dla których ludzie uprawiają hazard, kradną lub sprzedają swoje ciała. Robią to nie dlatego, że są głupi, ale dlatego, że są ofiarami okrutnego systemu.
– Mówisz tak, jakbyś była komunistką – zauważyła bez wrogości Nancy Lenehan.
– Raczej socjalistką – poprawiła ją Margaret.
– W porządku – zgodziła się z zadziwiającą łatwością kobieta. – W przyszłości najprawdopodobniej zmienisz poglądy – każdy je zmienia, w miarę jak się starzeje – ale przynajmniej na początku trzeba być idealistą, bo wtedy jest szansa na poprawę. Nie, nie jestem cyniczna. Uważam, że powinniśmy wyciągać wnioski z naszych doświadczeń, lecz zarazem nie rezygnować z ideałów. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego prawię ci takie kazanie? Być może dlatego, że właśnie dzisiaj kończę czterdzieści lat.
– Wszystkiego najlepszego.
Margaret zwykle okropnie drażnili ludzie mówiący jej protekcjonalnie, że na pewno zmieni zapatrywania, kiedy dorośnie. Zwykle sięgali po ten argument wtedy, kiedy brakowało im innych, bardziej konkretnych, ale wstydzili się do tego przyznać. Jednak pani Lenehan była zupełnie inna.
– A jakie są pani ideały? – zapytała Margaret.
– Po prostu chcę robić dobre buty – odparła, wzruszając ramionami. – Wiem, że to niewiele, ale dla mnie ma to ogromną wartość. Życie ułożyło mi się całkiem nieźle. Mieszkam w pięknym domu, moi synowie mają wszystko, czego potrzebują, wydaję mnóstwo pieniędzy na stroje. Skąd to się wzięło? Stąd, że robię dobre buty. Gdybym produkowała takie z tekturowymi podeszwami, czułabym się jak złodziej. Niczym nie różniłabym się od Frankiego.
– To raczej socjalistyczny punkt widzenia – zauważyła Margaret z uśmiechem.
– Po prostu odziedziczyłam poglądy po ojcu – odparła Nancy z odrobiną melancholii. – A ty skąd wzięłaś swoje? Wiem, że na pewno nie od ojca.
Margaret zarumieniła się.
– A więc słyszała pani o tej awanturze podczas kolacji…
– Widziałam ją na własne oczy.
– Muszę odejść od rodziców.
– Co cię powstrzymuje?
– Mam dopiero dziewiętnaście lat.
– I co z tego? Nawet dziesięciolatki uciekają z domu.
– Ja też spróbowałam, ale wpakowałam się w okropne kłopoty i znalazła mnie policja.
– Łatwo się poddajesz.
Margaret bardzo zależało na tym, by dla pani Lenehan było zupełnie jasne, że to niepowodzenie nie miało nic wspólnego z brakiem odwagi.
– Nie mam własnych pieniędzy i nic nie potrafię. Nie otrzymałam nawet porządnego wykształcenia. Nie wiem, w jaki sposób mogłabym zarobić na życie.
– Moja droga, znajdujesz się w drodze do Ameryki. Większość ludzi, którzy przybyli tam przed tobą, rozporządzała znacznie mniejszym kapitałem, a teraz niektórzy są już milionerami. Potrafisz czytać i pisać po angielsku, jesteś ładna, inteligentna… na pewno bez problemu znalazłabyś pracę. Nawet ja byłabym gotowa cię zatrudnić.
Kiedy Margaret uświadomiła sobie, że oto trafia się jej niepowtarzalna szansa, jej serce wywinęło z radości koziołka.
– Naprawdę? – zapytała. – Naprawdę przyjęłaby mnie pani do pracy?
– Oczywiście.
– A jaką otrzymałabym posadę?
Nancy Lenehan zastanowiła się przez chwilę.
– Na początek umieściłabym cię w dziale sprzedaży. Musiałabyś nalepiać znaczki na koperty, przyrządzać kawę, udzielać informacji przez telefon, zabawiać klientów rozmową. Gdybyś się sprawdziła, wkrótce awansowałabyś na młodszą asystentkę.
– Co to znaczy?
– Że robisz dokładnie to samo, tylko za większe pieniądze.
Margaret wydawało się, że to jakiś nieprawdopodobny sen.
– Mój Boże! Prawdziwa praca w prawdziwym biurze… – wyszeptała z rozmarzeniem.
Nancy roześmiała się.
– Większość ludzi uważa to za niewdzięczną harówkę!
– Dla mnie to byłaby niezwykła przygoda.
– Może początkowo.
– Czy pani mówi zupełnie serio? – zapytała poważnie Margaret. – Jeśli za tydzień zjawię się w pani gabinecie, da mi pani tę pracę?
Nancy Lenehan spojrzała na nią z zaskoczeniem.
– Boże, ty nie żartujesz, prawda? Wydawało mi się, że nasza rozmowa jest czysto teoretyczna…
Margaret poczuła, jak ogarnia ją czarna rozpacz.
– A więc nic z tego? To były tylko słowa?
– Bardzo chciałabym cię zatrudnić, ale istnieje jeden mały problem: może tak się zdarzyć, że za tydzień sama będę bez pracy.
– Co pani ma na myśli? – wykrztusiła Margaret przez łzy.
– Mój brat usiłuje zabrać mi fabrykę.
– W jaki sposób?
– To bardzo skomplikowana sprawa, a poza tym, może mu się nie udać. Walczę z nim, ale nie jestem w stanie przewidzieć, jak to się skończy.
Margaret nie mogła uwierzyć, że szansa, która jeszcze przed chwilą wydawała się tak realna, teraz może wymknąć się jej z rąk.
– Musi pani zwyciężyć! – stwierdziła stanowczo.
Nim Nancy zdążyła odpowiedzieć, do salonu wkroczył Harry. W czerwonej piżamie i niebieskim szlafroku wyglądał jak słońce na tle błękitnego nieba. Ujrzawszy go Margaret poczuła się znacznie pewniej. Usiadł koło nich, ona zaś przedstawiła go swojej rozmówczyni.
– Pani Lenehan chciała napić się brandy, ale stewardzi są okropnie zajęci – dodała.
Harry zrobił zdziwioną minę.
– Może i są zajęci, ale to nie znaczy, że nie mogą roznosić drinków. – Wstał i wsunął głowę do sąsiedniej kabiny. – Davy, bądź tak miły i przynieś lampkę koniaku dla pani Lenehan, dobrze?
– Oczywiście, panie Vandenpost – odparł steward. Margaret po raz kolejny stwierdziła, że Harry ma odpowiednie podejście do ludzi.
Usiadł ponownie.
– Już dawno zwróciłem uwagę na pani kolczyki, pani Lenehan – powiedział. – Są przepiękne.
– Dziękuję – odparła z uśmiechem. Komplement sprawił jej chyba przyjemność.
Margaret przyjrzała się kolczykom. W każdym z nich w misternym ornamencie ze złota i małych diamentów tkwiła duża naturalna perła. Rzeczywiście, były bardzo eleganckie. Żałowała, że nie posiada żadnej biżuterii, która mogłaby wzbudzić zainteresowanie Harry'ego.
– Kupiła je pani w Stanach? – zapytał.
– Owszem, u Paula Flato.
Harry skinął głową.
– Ale jestem prawie pewien, że zaprojektował je Fulco di Verdura.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia – przyznała pani Lenehan. – To niezwykłe, żeby młody mężczyzna tak dobrze znał się na biżuterii – dodała.
On ją kradnie, więc lepiej uważaj! – chciała krzyknąć Margaret, choć w gruncie rzeczy Harry bardzo zaimponował jej swoją znajomością tematu. Nie tylko potrafił rozpoznać wartościowe klejnoty, ale nawet wiedział, kto je wykonał.
Davy przyniósł zamówioną brandy. Szedł zupełnie prosto, mimo że samolot wyczyniał w powietrzu przeróżne podskoki. Nancy wzięła kieliszek z tacy i wstała z fotela.
– Pójdę już spać.
– Powodzenia – powiedziała Margaret, myśląc o walce, jaką ta przystojna Amerykanka musi stoczyć z bratem. Jeśli ją wygra, ona, Margaret, dostanie u niej pracę.
– Dziękuję. Dobranoc.
– O czym rozmawiałyście? – zapytał z odrobiną zazdrości Harry, kiedy Nancy zataczając się i chwytając oparć foteli odeszła w kierunku ogona maszyny.
Margaret wahała się, czy mówić mu o obiecanej posadzie. Była niezmiernie uradowana tą perspektywą, ale nie miała pewności, że wszystko ułoży się po jej myśli, postanowiła więc na razie zachować rzecz w tajemnicy.
– O Frankiem Gordinie – odparła. – Nancy uważa, że takich jak on powinno się zostawić w spokoju. Zajmują się organizowaniem hazardu i… prostytucji w coś w rodzaju przemysłu, a to szkodzi tylko tym, którzy są w to czynnie zaangażowani.
Poczuła, że na jej twarz wypełza lekki rumieniec. Po raz pierwszy w życiu powiedziała głośno słowo „prostytucja”.
Harry zastanowił się.
– Nie wszystkie prostytutki zajmują się tym z własnej woli – zauważył po jakiejś minucie. – Niektóre są do tego zmuszane. Na pewno słyszałaś o białym niewolnictwie.
– A więc to właśnie to znaczy?
Rzeczywiście, od czasu do czasu spotykała w gazetach to określenie, ale wyobrażała sobie, że chodzi o porwania młodych dziewcząt, które następnie wysyła się do Stambułu, by tam pracowały jako pokojówki. Jakże była naiwna!
– Nie ma tego aż tak wiele, jak piszą w gazetach – wyjaśnił Harry. – W Londynie działa tylko jeden pośrednik, Benny Maltańczyk.
Margaret była wstrząśnięta do głębi. Pomyśleć, że takie rzeczy działy się tuż pod jej nosem, a ona nie miała o tym żadnego pojęcia!
– Mnie też mogło to spotkać!
– Zgadza się. Tej nocy, kiedy uciekłaś z domu. Benny tylko czyha na takie właśnie okazje. Wyszukuje młode samotne dziewczęta, bez pieniędzy, błąkające się w nocy po mieście. Zaprosiłby cię na wystawną kolację, po czym zaproponowałby pracę w grupie baletowej wyjeżdżającej z samego rana do Paryża. Uważałabyś tę ofertę za ratunek, który spadł ci prosto z nieba. „Grupa baletowa” byłaby w rzeczywistości zespołem tanecznym nagich dziewcząt, ale to okazałoby się dopiero w Paryżu, gdzie znalazłabyś się już nie tylko bez pieniędzy, ale i żadnej możliwości ucieczki, więc nie mając wyboru wyszłabyś na scenę i podskakiwała w ostatnim rzędzie najlepiej jak potrafisz. – Margaret spróbowała postawić się w takiej sytuacji i przyznała mu rację: niemal na pewno postąpiłaby właśnie w taki sposób. – Potem pewnego wieczoru poprosiłby cię, żebyś była miła dla jakiegoś pijanego bogacza z widowni, a jeśli odmówiłabyś, zmusiłby cię do tego siłą. – Zacisnęła powieki, przerażona i przepełniona odrazą na myśl o tym, co mogłoby się jej stać. – Nazajutrz z pewnością chciałabyś uciec, ale dokąd i za co? Poza tym, zaczęłabyś się zastanawiać, co powiesz rodzinie po powrocie. Prawdę? Nigdy. Zostałabyś więc z innymi dziewczętami, które przynajmniej traktowałyby cię przyjaźnie i ze zrozumieniem, potem zaś doszłabyś do wniosku, że skoro zrobiłaś to raz, możesz i drugi, i z następnym pijakiem poszłoby ci znacznie łatwiej. Nim zdążyłabyś się zorientować, czekałabyś z utęsknieniem na napiwki zostawiane przez klientów na nocnym stoliku.
Ciałem Margaret wstrząsnął dreszcz.
– To najokropniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałam!
– Właśnie dlatego uważam, że nie powinno się zostawić w spokoju Frankiego Gordina.
Milczeli przez minutę lub dwie, a potem Harry mruknął w zamyśleniu:
– Jestem ogromnie ciekaw, jaki związek istnieje między Clive'em Memburym a Frankiem Gordinem.
– A myślisz, że jest jakiś związek?
– Percy twierdzi, że Membury ma rewolwer. Od początku wyglądał mi na gliniarza.
– Dlaczego?
– Przez tę czerwoną kamizelkę. Tylko gliniarz mógłby pomyśleć, że jak włoży coś takiego, to będzie wyglądał na playboya.
– Może on też pilnuje Frankiego?
Harry potrząsnął sceptycznie głową.
– Dlaczego miałby to robić? Gordino jest amerykańskim przestępcą eskortowanym do amerykańskiego więzienia. Znajduje się poza terytorium Wielkiej Brytanii, pod opieką FBI. Nie wyobrażam sobie, po co Scotland Yard miałby wysyłać kogoś, żeby go pilnował, szczególnie biorąc pod uwagę, ile kosztuje bilet na ten samolot.
– W takim razie może ściga ciebie? – zapytała Margaret, zniżając głos do szeptu.
– Do Ameryki? Clipperem? Z bronią? Tylko dlatego, że ukradłem parę głupich spinek?
– W takim razie potrafisz wyjaśnić to jakoś inaczej?
– Nie.
– Może z tego zamieszania wokół Gordina będzie przynajmniej taki pożytek, że ludzie zapomną o tym, jak ojciec zachował się podczas kolacji.
– Jak sądzisz, dlaczego to zrobił?
– Nie mam pojęcia. Kiedyś taki nie był. Pamiętam z dzieciństwa, że zachowywał się zupełnie inaczej.
– Znałem kilku faszystów – powiedział Harry. – Większość z nich była okropnie zastraszona.
– Naprawdę? – zdziwiła się Margaret. – A sprawiają wrażenie bardzo agresywnych…
– Wiem. Ale w głębi duszy są przerażeni. Właśnie dlatego lubią maszerować w tę i z powrotem i nosić mundury: czują się bezpiecznie tylko wtedy, kiedy stanowią część grupy. Nienawidzą demokracji, bo nie daje im żadnej pewności jutra, popierają natomiast rządy dyktatorskie, gdyż wtedy wiedzą, co ich czeka i że nie grozi im wywołany z dnia na dzień kryzys rządowy.
Margaret musiała przyznać, że jest w tym sporo racji. Skinęła poważnie głową.
– Pamiętam, że nawet wtedy, kiedy jeszcze nie stał się taki zgorzkniały, często pomstował na komunistów, syjonistów, związki zawodowe, Irlandczyków walczących o niepodległość, członków „piątej kolumny” albo na kogoś innego, kto miał zamiar doprowadzić kraj do ruiny. Choć jeśli się nad tym zastanowić, to w jaki sposób syjoniści mogliby doprowadzić Anglię do ruiny?
Harry uśmiechnął się.
– Zgadza się, faszyści nienawidzą wszystkich i wszystkiego. Najczęściej są to ludzie z różnych przyczyn bardzo rozczarowani życiem.
– To się nawet zgadza. Kiedy zmarł mój dziadek i ojciec odziedziczył po nim posiadłość, okazało się, że jest bankrutem. Uratował się tylko dzięki małżeństwu z mamą. Potem ubiegał się o miejsce w parlamencie, ale przegrał wybory. Teraz wygnano go z kraju. – Nagle poczuła, że zaczyna znacznie lepiej rozumieć ojca. Harry okazał się zaskakująco spostrzegawczy. – Gdzie się nauczyłeś tego wszystkiego? – zapytała. – Przecież nie jesteś dużo starszy ode mnie?
Wzruszył ramionami.
– Battersea to bardzo rozpolitykowana dzielnica. Zdaje się, że komuniści tam właśnie mają największe poparcie w całym Londynie.
Zrozumiawszy częściowo uczucia miotające ojcem przestała tak bardzo wstydzić się tego, co się stało. Naturalnie nic nie usprawiedliwiało jego zachowania, lecz mimo to wolała myśleć o nim jako o człowieku przerażonym i rozgoryczonym niż mściwym i obłąkanym. Harry Marks okazał się znacznie mądrzejszy, niż przypuszczała. Byłoby dobrze, gdyby zechciał pomóc jej w planowanej ucieczce od rodziny. Czy jednak będzie miał ochotę zaprzątać sobie nią głowę, kiedy znajdą się w Ameryce?
– Czy już wiesz, gdzie będziesz mieszkał? – zapytała.
– Wynajmę sobie jakiś pokój w Nowym Jorku. Mam trochę pieniędzy, a wkrótce powinienem zdobyć jeszcze więcej.
W jego ustach brzmiało to tak łatwo! Mężczyźni mieli chyba znacznie większe możliwości. Samotna kobieta potrzebowała opieki.
– Nancy Lenehan zaproponowała mi pracę – powiedziała, zaskakując tym samą siebie. – Ale nie wiem, czy uda jej się dotrzymać słowa, bo brat usiłuje odebrać jej firmę.
Spojrzał na nią, po czym odwrócił wzrok. Jednocześnie na jego twarzy pojawił się niezwykły dla niego wyraz wahania, jakby nagle utracił nie opuszczającą go do tej pory ani na chwilę pewność siebie.
– Wiesz… Gdybyś miała ochotę, to ja… To znaczy, mógłbym ci pomóc, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Właśnie to miała nadzieję usłyszeć.
– Naprawdę?
– Mógłbym ci pomóc znaleźć pokój.
Poczuła ogromną ulgę.
– Wspaniale! – ucieszyła się. – Nigdy nie wynajmowałam pokoju. Nawet nie wiedziałabym, gdzie pytać.
– Najlepiej poszukać w gazecie.
– W jakiej gazecie?
– Codziennej.
– Gazety informują o pokojach do wynajęcia?
– Zamieszczają ogłoszenia.
– Nigdy nie widziałam w Timesie żadnych ogłoszeń o pokojach do wynajęcia. – Times był jedynym pismem prenumerowanym przez ojca.
– Najlepsze są popołudniówki.
Zrobiło się jej głupio, że nie wie o tak prostych sprawach.
– Naprawdę potrzebuję przyjaciela, który by mi pomógł.
– Przypuszczam, że przynajmniej uda mi się ochronić cię przed amerykańskimi odpowiednikami Benny'ego Maltańczyka.
– Jestem taka szczęśliwa! Najpierw pani Lenehan, a teraz ty! Wierzę, że dam sobie radę, jeśli będę miała przyjaciół. Jestem ci tak bardzo wdzięczna, że nawet nie wiem, co powiedzieć!
Do saloniku wszedł Davy. Margaret dopiero teraz uświadomiła sobie, że co najmniej od pięciu minut samolot leciał bez żadnych wstrząsów.
– Proszę wyjrzeć przez okna po lewej stronie – powiedział steward. – Za chwilę zobaczycie państwo coś interesującego.
Margaret posłusznie spojrzała w okno, Harry zaś rozpiął pas, wstał z fotela i pochylił się nad jej ramieniem. Maszyna przechyliła się nieco w lewo. Przelatywali nad wielkim pasażerskim liniowcem, oświetlonym jak Piccadilly Circus.
– Zapalili światła specjalnie dla nas – odezwał się ktoś z pasażerów. – Od początku wojny wszystkie statki pływają w zaciemnieniu. Boją się okrętów podwodnych.
Margaret czuła fizyczną bliskość Harry'ego i nie miała nic przeciwko temu. Załoga Clippera rozmawiała chyba przez radio z załogą statku, gdyż pasażerowie liniowca wylegli tłumnie na pokład, gdzie stali z zadartymi głowami i machali przelatującemu samolotowi. Clipper leciał tak nisko, że Margaret mogła dostrzec ich ubrania: większość mężczyzn była w białych marynarkach, kobiety zaś w długich wieczorowych sukniach. Statek płynął z dużą szybkością; jego ostry dziób ciął bez wysiłku fale, wzbijając w powietrze chmury białego pyłu. Margaret była oczarowana niezwykłością chwili. Zerknęła na Harry'ego, a on uśmiechnął się do niej, jakby odgadując jej uczucia. Położył dłoń na biodrze dziewczyny tak, że nikt z obecnych w kabinie nie mógł tego zauważyć. Dotknięcie było niezwykle lekkie, dla niej jednak jego ręka miała temperaturę rozgrzanego do białości żelaza. Nie bardzo wiedziała, jak powinna zareagować, ale na pewno nie chciała, by cofnął dłoń. Statek malał coraz bardziej, a kiedy wygaszono na nim światła, zniknął im zupełnie z oczu. Pasażerowie Clippera wrócili na miejsca, Harry zaś zabrał rękę.
Coraz więcej osób postanawiało udać się na spoczynek. Wreszcie w saloniku zostali tylko gracze w karty oraz Margaret i Harry. Dziewczyna nie bardzo wiedziała, jak powinna się zachować.
– Robi się późno – wykrztusiła wreszcie. – Może poszlibyśmy spać?
Dlaczego to powiedziałam? – zbeształa się natychmiast w duchu. – Przecież wcale nie chce mi się spać!
Harry sprawiał wrażenie rozczarowanego.
– Chyba jeszcze chwilę posiedzę.
Wstała z fotela.
– Bardzo dziękuję za to, że zaproponowałeś mi pomoc.
– Nie ma o czym mówić.
Dlaczego zachowujemy się tak oficjalnie? – przemknęło jej przez myśl. – Nie chcę pożegnać się z nim w taki sposób.
– Śpij dobrze – powiedziała.
– Ty też.
Odwróciła się, ale niemal natychmiast przystanęła i spojrzała na niego.
– Mówiłeś serio, kiedy zaofiarowałeś mi pomoc, prawda? Nie zawiedziesz mnie?
Rysy jego twarzy złagodniały, a we wzroku pojawiło się coś, co można było wziąć za płomyk uczucia.
– Nie zawiodę cię, Margaret. Daję ci słowo.
Niespodziewanie zdała sobie sprawę, że ogromnie go polubiła. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, nachyliła się i pocałowała go w usta. Ich wargi ledwo zdążyły się zetknąć, ale i tak pożądanie przeszyło jej ciało niczym wstrząs elektryczny. Wyprostowała się raptownie, przerażona zarówno swoim uczynkiem, jak i tym, co poczuła. Przez sekundę lub dwie wpatrywali się sobie w oczy, po czym Margaret wyszła do sąsiedniej kabiny.
Nogi miała jak z waty. Rozejrzawszy się stwierdziła, że pan Membury zajął górną koję po lewej stronie maszyny, pozostawiając dolną Harry'emu. Percy także wybrał górne łóżko, więc szybko wskoczyła na dolne i zaciągnęła za sobą zasłonę.
Pocałowałam go – pomyślała. – Było bardzo miło.
Wsunęła się pod kołdrę i wyłączyła małą lampkę. Czuła się tak, jakby leżała w namiocie. Było jej dobrze. Mogła patrzeć przez okno, ale nie miała na co; na zewnątrz były tylko chmury i deszcz. Mimo to i tak odczuwała rozkoszny dreszcz podniecenia. Przypomniały jej się lata dzieciństwa, kiedy czasem wraz z Elizabeth rozbijały w ogrodzie mały namiot i spędzały w nim ciepłe letnie noce. Zawsze wydawało jej się, że nie zdoła zasnąć, ale zaraz potem robiło się jasno i któryś ze służących pukał lekko w płótno, czekając na zewnątrz z poranną herbatą.
Ciekawe, co teraz porabia Elizabeth – pomyślała.
W tej samej chwili ktoś zapukał lekko w kotarę.
Początkowo była przekonana, że to wywołane wspomnieniami złudzenie, ale pukanie powtórzyło się. Nie bardzo wiedząc, co robić, uniosła się na łokciu i naciągnęła kołdrę pod samą szyję.
Tap, tap, tap.
Wreszcie uchyliła nieco zasłonę i zobaczyła Harry'ego.
– Co się stało? – zapytała szeptem, choć znała już odpowiedź na swoje pytanie.
– Chcę cię jeszcze raz pocałować.
Była jednocześnie zachwycona i przerażona.
– Nie bądź szalony!
– Proszę!
– Odejdź!
– Przecież nikt nie zobaczy.
Poczynał sobie niezmiernie zuchwale, ale Margaret nie mogła oprzeć się pokusie. Doskonale pamiętała rozkoszny elektryczny wstrząs, jaki towarzyszył pierwszemu całusowi, i pragnęła doznać go powtórnie. Niemal bez udziału woli rozchyliła bardziej kotarę. Harry natychmiast wsunął do środka głowę i wpatrzył się w dziewczynę spragnionym spojrzeniem. Nie mogła mu się oprzeć. Pocałowała go w usta. Poczuła zapach pasty do zębów. Chciała skończyć na przelotnym zetknięciu warg, tak jak poprzednim razem, on jednak miał inne plany. Przytrzymał delikatnie jej dolną wargę. Sprawiło jej to ogromną przyjemność. Instynktownie rozchyliła nieco usta, a on natychmiast wsunął tam język. Ian nigdy tego nie robił. Było to bardzo dziwne uczucie, ale w gruncie rzeczy bardzo miłe. Kiedy ich języki zetknęły się, oddech Harry'ego uległ wyraźnemu przyśpieszeniu. Nagle Percy poruszył się na górnym łóżku, przypominając jej, gdzie są. Ogarnęła ją panika; jak mogła dopuścić do czegoś takiego? Całowała w publicznym miejscu mężczyznę, którego prawie nie znała! Gdyby zobaczył to ojciec, wybuchłaby straszna awantura! Cofnęła się gwałtownie. Harry wsunął głowę jeszcze dalej, pragnąc, by go znowu pocałowała, lecz ona odepchnęła go od siebie.
– Wpuść mnie – zażądał.
– Nie wygłupiaj się! – syknęła.
– Proszę…
Nie mogła mu na to pozwolić. Nie była już podniecona, tylko przerażona.
– Nie, nie! – szepnęła.
Spojrzał na nią, jakby grunt usunął mu się nagle spod stóp. Margaret natychmiast złagodniała.
– Jesteś najmilszym chłopcem, jakiego spotkałam od bardzo dawna, a może nawet w ogóle najmilszym, ale nie aż tak miłym. Wracaj do swojego łóżka.
Zrozumiał, że mówi serio, i uśmiechnął się smutno. Otworzył usta, lecz Margaret wypchnęła go szybko i zasunęła kotarę, zanim zdążył powiedzieć choć słowo. W chwilę potem do jej uszu dotarły cichnące odgłosy stawianych ostrożnie kroków.
Położyła się na wznak, oddychając raptownie. Mój Boże, to było coś niesamowitego – pomyślała. Uśmiechnęła się w ciemności, wspominając namiętny pocałunek. Teraz żałowała, że nie trwał dłużej. Sięgnęła dłonią i delikatnie zaczęła masować swoje najczulsze miejsce.
Myślami wróciła do swojego pierwszego kochanka, a właściwie kochanki. Była nią kuzynka Monica, która przyjechała do nich na letnie wakacje, kiedy Margaret miała trzynaście lat. Monica liczyła ich sobie szesnaście, była śliczna, jasnowłosa i zdawała się wiedzieć wszystko na każdy temat. Margaret od początku darzyła ją bezgranicznym uwielbieniem.
Mieszkała wraz z rodzicami we Francji i może dlatego, a może w związku z tym, że w jej domu obowiązywały mniej surowe zwyczaje, w przeznaczonych dla dzieci sypialniach i łazience chodziła zupełnie nago. Margaret, która nigdy do tej pory nie widziała nagiej dorosłej kobiety, była zafascynowana jej dużymi piersiami i gęstwiną brązowych włosów między udami; ona sama była jeszcze prawie zupełnie pozbawiona biustu i miała bardzo rzadkie owłosienie łonowe.
Jednak Monica najpierw uwiodła Elizabeth – brzydką, kanciastą Elizabeth, która miała pryszcze na twarzy! Margaret słyszała ich pojękiwania i odgłosy pocałunków; początkowo była zażenowana, potem rozżalona, wreszcie wściekła i zazdrosna. Widząc, jak bardzo Monica interesuje się jej siostrą, czuła się upokorzona i odtrącona; bolało ją, gdy podczas spacerów lub posiłków obserwowała wymieniane ukradkowo spojrzenia albo pozornie przypadkowe dotknięcia.
Pewnego dnia, gdy Elizabeth pojechała po coś z matką do Londynu, Margaret przypadkowo zastała Monikę w kąpieli. Leżała w wannie z zamkniętymi oczami i dotykała się między nogami. Nie przerwała, choć doskonale zdawała sobie sprawę z obecności Margaret; dziewczynka obserwowała z mieszaniną zdumienia i strachu, jak Monica masturbuje się aż do osiągnięcia orgazmu.
Wieczorem Monica zamiast w łóżku Elizabeth zjawiła się u jej siostry, ale Elizabeth podniosła raban i zagroziła, że powie o wszystkim rodzicom, więc skończyło się na tym, że spały z nią obie, niczym połączone zazdrością żona i kochanka. Przez całe lato Margaret dręczyło poczucie winy i wyrzuty sumienia, lecz gorące uczucie i nowo poznana fizyczna rozkosz były zbyt cudowne, aby mogła z nich zrezygnować. Przygoda zakończyła się dopiero we wrześniu, kiedy Monica wróciła do Francji.
Kiedy potem Margaret poszła do łóżka z Ianem, doznała nieprzyjemnego wstrząsu. Był zdenerwowany i niezręczny. Dopiero potem uświadomiła sobie, że taki młody chłopak nie wie przecież prawie nic o tajnikach kobiecego ciała, nie może więc dać jej nawet części tej rozkoszy, jaką dawała Monica. Wkrótce jednak przeszła nad tym do porządku dziennego, gdyż Ian kochał ją tak gorąco, że swoją pasją i zaangażowaniem prawie równoważył brak doświadczenia.
Zebrało jej się na płacz, jak zwykle, kiedy myślała o Ianie. Żałowała z całego serca, że nie kochała się z nim częściej i chętniej. Początkowo była bardzo oporna, choć pragnęła tego równie mocno jak on; musiał błagać ją przez wiele miesięcy, zanim wreszcie ustąpiła. Po tym pierwszym razie zaś, mimo że zmieniła swe nieprzychylne nastawienie, zaczęła wymyślać przeróżne trudności: nie chciała kochać się w swojej sypialni na wypadek, gdyby ktoś przypadkiem nacisnął klamkę i zaczął się zastanawiać, dlaczego drzwi są zamknięte; nie chciała kochać się na powietrzu, mimo że znała w okolicznych lasach wiele miejsc doskonale nadających się na kryjówki; nie chciała też korzystać w tym celu z mieszkań jego przyjaciół, gdyż obawiała się narazić na szwank swoją reputację. Za tym wszystkim jednak krył się strach przed tym, co powie ojciec, jeśli odkryje, jak się mają sprawy.
Rozdarta między pożądaniem a obawą kochała się zawsze pośpiesznie, ukradkiem i z poczuciem winy. Przed wyjazdem Iana do Hiszpanii udało im się to zaledwie trzy razy. Oczywiście beztrosko przypuszczała, że mają jeszcze przed sobą mnóstwo czasu, ale potem Ian zginął, a wraz z informacją o jego śmierci dotarła do niej świadomość, że już nigdy nie dotknie jego ciała. Płakała wówczas tak bardzo, iż była niemal pewna, że pęknie jej serce. Myślała, że spędzą resztę życia ucząc się, jak dawać sobie nawzajem szczęście, a tymczasem los zadecydował, że miała go już nigdy nie zobaczyć.
Żałowała, że nie oddała mu się na samym początku, a potem tyle razy, ile tylko miał na to ochotę. Teraz, kiedy Ian spoczywał w grobie na piaszczystym zboczu jakiegoś wzgórza w Katalonii, wszystkie jej dawne obawy wydawały się śmieszne i mało istotne.
Nagle przyszło jej do głowy, że kto wie, czy właśnie nie popełniła powtórnie tego samego błędu.
Pragnęła Harry'ego Marksa. Pragnęło go jej ciało. Po śmierci Iana był pierwszym mężczyzną, do którego czuła tak wielki pociąg. Mimo to odepchnęła go. Dlaczego? Ponieważ się bała. Ponieważ leciała samolotem, koje były bardzo wąskie, ktoś mógłby ich usłyszeć, a ojciec spał zaledwie kilka metrów od nich.
Czyżby znowu ulegała idiotycznej lękliwości?
A jeżeli nastąpi katastrofa? – przemknęła jej niepokojąca myśl. Był to przecież jeden z pierwszych pasażerskich lotów transatlantyckich. W tej chwili znajdowali się w połowie drogi między Europą i Ameryką, setki kilometrów od najbliższego lądu. Gdyby wydarzyła się jakaś awaria, wszyscy zginęliby w ciągu paru minut, a ona umarłaby myśląc z żalem o tym, że nie kochała się z Harrym Marksem.
Nic nie wskazywało na to, żeby samolot miał ulec katastrofie, ale i tak mogła to być ostatnia okazja. Nie miała pojęcia, co się zdarzy, kiedy dotrą do Ameryki. Miała zamiar możliwie najszybciej wstąpić do armii, Harry zaś wspominał o tym, że chce zostać pilotem w Kanadyjskich Siłach Powietrznych. Kto wie, czy nie zginie w boju, tak jak Ian. Jakie znaczenie miała jej reputacja, jaki sens miała obawa przed gniewem rodziców, jeśli życie mogło okazać się tak krótkie? Zaczęła prawie żałować, że nie wpuściła Harry'ego do łóżka.
Czy spróbuje jeszcze raz? Wątpiła w to. Dała mu przecież jednoznaczną odprawę. Chłopak, który nie wziąłby jej sobie do serca, musiałby być zupełnie pozbawiony wrażliwości. Harry był uparty, może nawet do przesady, ale na pewno nie nachalny. Tej nocy z pewnością nie ponowi próby.
Cóż ze mnie za idiotka – pomyślała. – Mógłby teraz być ze mną. Wystarczyło, bym powiedziała „tak”. Objęła się mocno ramionami, wyobrażając sobie, że to ramiona Harry'ego, i w wyobraźni dotknęła ręką jego nagiego biodra. Przypuszczała, że na udach ma kręcone, jasne włosy.
Postanowiła pójść do toalety. Może przypadkowo Harry też wstanie z łóżka, poprosi stewarda o drinka albo coś w tym rodzaju? Założyła szlafrok, rozsunęła kotarę i usiadła na łóżku. Koja Harry'ego była szczelnie zasłonięta. Wsunęła stopy w kapcie, po czym wstała i rozejrzała się dokoła.
Wszyscy poszli już spać. Zajrzała do kuchni: była pusta. Oczywiście, przecież stewardzi także potrzebowali odpoczynku. Przypuszczalnie drzemali teraz w kabinie numer jeden wraz z wolną od służby częścią załogi. Margaret skierowała się w przeciwną stronę. Przechodząc przez salon minęła zatwardziałych karciarzy; siedzieli przy stoliku grając w pokera i popijając whisky. Szła dalej w kierunku ogona maszyny, chwiejąc się i zataczając zgodnie z rytmem podskoków i przechyłów samolotu. Podłoga wznosiła się wyraźnie, a między kabinami trzeba było pokonywać niskie stopnie. Dwie lub trzy osoby czytały przy świetle nocnych lampek i odsuniętych zasłonach, ale zdecydowana większość pasażerów udała się już na spoczynek.
Damska toaleta była pusta. Margaret usiadła przed lustrem i spojrzała na swoje odbicie. Wydało jej się niemożliwe, żeby jakiś mężczyzna uznał ją za godną pożądania. Miała niczym nie wyróżniającą się twarz, bardzo bladą cerę, oczy w dziwnym odcieniu zieleni. Jedynym atutem były włosy – długie, proste, barwy wypolerowanego brązu. Mężczyźni często zwracali na nie uwagę.
Co Harry pomyślałby o jej ciele, gdyby wpuściła go do łóżka? Mogły mu się nie spodobać jej duże piersi; kto wie, czy nie skojarzyłyby mu się od razu z macierzyństwem, wymionami krowy albo czymś jeszcze gorszym. Słyszała, jakoby mężczyźni lubili małe, jędrne piersi w kształcie kieliszków do szampana.
Zawsze pragnęła być drobnej budowy, jak modelki z Vogue, ale wyglądała jak hiszpańska tancerka. Zakładając wieczorową suknię zawsze musiała najpierw ścisnąć się gorsetem; jeśli tego nie uczyniła, jej biust kołysał się i podskakiwał jak szalony. Mimo to Ian uwielbiał jej ciało. Twierdził, że wszystkie modelki przypominają mu lalki. „Jesteś prawdziwą kobietą”, powiedział któregoś popołudnia całując ją w kark i jednocześnie obiema rękami gładząc po piersiach. Wtedy przez chwilę była z nich nawet zadowolona.
Samolot zaczął trząść się gwałtownie. Margaret musiała chwycić się krawędzi toaletki, by nie spaść z taboretu. Zanim umrę, chciałabym, żeby ktoś jeszcze choć raz dotknął moich piersi – pomyślała żałośnie.
Kiedy wstrząsy ustały, wróciła do kabiny. Wszystkie koje w dalszym ciągu były szczelnie zasłonięte. Stała przez chwilę bez ruchu, mając nadzieję, że Harry odsunie kotarę, ale nie uczynił tego. Spojrzała wzdłuż przejścia najpierw w kierunku przodu, a potem tyłu samolotu. Żadnego poruszenia.
Całe życie wszystkiego się bała. Ale też jeszcze nigdy niczego nie pragnęła tak mocno.
Potrząsnęła kotarą nad łóżkiem Harry'ego. Przez chwilę nic się nie działo. Nie miała żadnego planu. Nie wiedziała, co zrobi ani co powie.
Za zasłoną panowała całkowita cisza. Potrząsnęła nią raz jeszcze. Zaraz potem Harry wystawił głowę.
W tym samym momencie Margaret usłyszała za sobą jakiś odgłos.
Obejrzała się przez ramię i zobaczyła poruszenie za kotarą wiszącą nad łóżkiem ojca. Zacisnął dłoń na fałdzie. Widocznie zamierzał wstać do łazienki.
Nie zastanawiając się wiele Margaret wepchnęła Harry'ego do środka i wskoczyła za nim na jego koję. Zaciągając za sobą zasłonę zobaczyła ojca wstającego z łóżka. Dzięki Bogu, nie zauważył jej!
Uklękła na samym końcu koi i spojrzała na Harry'ego. Siedział po drugiej stronie z kolanami podciągniętymi pod brodę, przypatrując się jej w przyćmionym świetle sączącym się przez kotarę. Wyglądał jak dziecko, które zobaczyło świętego Mikołaja wchodzącego przez komin; chyba wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Margaret nakazała mu milczenie przykładając palec do jego warg.
Nagle uświadomiła sobie, że wskakując do łóżka Harry'ego zostawiła na podłodze kapcie.
Miały wyhaftowane jej inicjały, więc łatwo było je rozpoznać, a ponieważ stały obok kapci Harry'ego, jak buty przed drzwiami hotelowego pokoju, to każdy mógł się domyślić, że spędzają razem tę noc.
Minęło zaledwie kilka sekund. Spojrzała ostrożnie przez szparę w zasłonie. Ojciec, odwrócony do niej plecami, schodził właśnie po drabince z koi. Margaret wyciągnęła błyskawicznie rękę. Gdyby się teraz odwrócił, byłaby zgubiona. Niemal od razu trafiła na swoje kapcie, chwyciła je w chwili, kiedy ojciec stanął obiema stopami na podłodze, i wciągnęła do środka na ułamek sekundy przed tym, jak odwrócił głowę w jej stronę.
Powinna być przerażona, lecz odczuwała tylko radosne podniecenie.
Na dobrą sprawę nie miała pojęcia, czego oczekiwać. Wiedziała tylko tyle, że bardzo chciała być z Harrym. Perspektywa samotnej nocy spędzonej na rozmyślaniu o tym, że mogliby być razem, stała się nie do zniesienia. Mimo to nie miała zamiaru mu się oddać. Owszem, chciałaby tego, i to nawet bardzo, ale na przeszkodzie stało mnóstwo praktycznych problemów, z których bynajmniej nie najmniejszy stanowił pan Membury, pogrążony we śnie zaledwie kilkanaście centymetrów nad ich głowami.
Jednak już w następnej chwili uświadomiła sobie, że w przeciwieństwie do niej Harry doskonale wie, czego chce.
Nachylił się do przodu, położył rękę na jej karku, przyciągnął ją do siebie i pocałował.
Po trwającym ułamek sekundy wahaniu Margaret zrezygnowała ze stawiania oporu i poddała się wspaniałemu uczuciu.
Myślała o tym tak długo, iż teraz wydawało jej się, jakby kochała się z nim już od wielu godzin. Tym razem jednak wszystko było realne: silna ręka na karku, prawdziwe usta, autentyczny oddech żywej ludzkiej istoty. Delikatny pocałunek trwał bardzo długo, tak długo, że uwagi Margaret nie umknął żaden, nawet najdrobniejszy szczegół: poruszenia palców wplątanych w jej włosy, szorstki dotyk męskiego podbródka, podmuch oddechu na policzku, poruszające się usta, zęby pieszczące jej wargi, wreszcie język wciskający się między nie, ruchliwy i natarczywy. Poddała się narastającemu pragnieniu i otworzyła szeroko usta.
Po chwili oderwali się od siebie, ciężko dysząc. Wzrok Harry'ego spoczął na jej piersiach. Spojrzawszy w dół stwierdziła, że szlafrok rozchylił się zupełnie, a jej nabrzmiałe sutki odznaczają się wyraźnie pod cienkim materiałem bawełnianej koszuli. Harry wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany, a potem wyciągnął powoli rękę i ostrożnie dotknął sterczącej sutki, drażniąc ją delikatnymi muśnięciami. Było to bardzo przyjemne uczucie.
Nagle odniosła wrażenie, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w ubraniu. Zdecydowanym ruchem zrzuciła szlafrok, po czym chwyciła w obie ręce dół koszuli. Uważaj! – usłyszała w myślach ostrzegawczy głos. – Jeśli to zrobisz, nie będziesz już miała odwrotu! – Zawahała się przez ułamek sekundy. I bardzo dobrze! – zdecydowała. Ściągnęła koszulę przez głowę i uklękła przed nim zupełnie naga.
Była onieśmielona i trochę zawstydzona, co jednak wcale nie wpłynęło na zmniejszenie jej podniecenia. Spojrzenie Harry'ego wędrowało po jej ciele; w jego oczach dostrzegła zachwyt i pożądanie. Zgiął się wpół w ciasnej przestrzeni, a następnie zbliżył głowę do jej piersi. Zaniepokoiła się lekko, gdyż nie wiedziała, co zamierza zrobić. Jego wargi musnęły najpierw jedną pierś, potem drugą, następnie zaś poczuła dotknięcie jego dłoni, głaszczących, ugniatających i ważących. Usta Harry'ego przesuwały się, aż wreszcie dotarły do sutki tak nabrzmiałej, iż wydawało się, że zaraz pęknie. Zaczął ją ssać, a Margaret aż jęknęła z rozkoszy.
Po chwili zapragnęła, by uczynił to samo z drugą piersią, ale wstydziła się go o to poprosić. On chyba jednak wyczuł jej życzenie, gdyż zrobił to, czego chciała. Pogładziła go po lśniących włosach, a potem przycisnęła mocno do piersi. Zaczął ssać jeszcze mocniej.
Marzyła o tym, by poznać jego ciało. Kiedy przerwał na chwilę, odepchnęła go lekko i rozpięła guziki jego koszuli. Oboje oddychali jak sprinterzy po biegu, nie powiedzieli jednak ani słowa, bojąc się, że ktoś mógłby ich usłyszeć. Harry ściągnął koszulę. Miał nie zarośniętą pierś. Chciała, żeby był zupełnie nagi, tak jak ona. Znalazła sznurek w spodniach piżamy i rozwiązała go, czując się jak ostatnia lubieżnica.
Harry sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego. Pomyślała z niepokojem, że zapewne poczyna sobie dużo śmielej niż dziewczęta, które znał do tej pory, ale doszła do wniosku, że powinna dokończyć to, co zaczęła. Pchnęła go jeszcze mocniej, aż położył się na wznak, a następnie chwyciła za nogawki i pociągnęła z całej siły do siebie. Uniósł nieco biodra, by ułatwić jej zadanie.
Najpierw pojawiły się gęste, kręcone włosy na podbrzuszu, potem zaś jej oczom ukazał się sterczący niczym maszt penis. Wpatrywała się w niego zafascynowana. Skóra była opięta ciasno na nabrzmiałych żyłach, koniec zaś przypominał bliski rozkwitnięcia pąk fioletowego tulipana. Harry leżał nieruchomo, jakby wiedział, że tego właśnie od niego oczekiwała, ale świadomość, że dziewczyna patrzy na niego, z każdą chwilą rozpalała go coraz bardziej. Margaret czuła, że koniecznie, ale to koniecznie musi tego dotknąć. Dłoń podjęła wędrówkę niemal bez udziału jej woli. Harry jęknął, gdy zorientował się, co się zaraz stanie. Zawahała się w ostatnim ułamku sekundy. Biała dłoń zawisła nad ciemnym od nabiegłej krwi penisem… Harry jęknął. Zaraz potem Margaret zacisnęła smukłe palce na jego członku. Był bardzo gorący i w pierwszej chwili odniosła wrażenie, że jest dość miękki, ale kiedy nieco wzmocniła uścisk, wywołując tym kolejny jęk, przekonała się, że twardością dorównuje kości. Spojrzała na Harry'ego; miał zarumienioną twarz i oddychał szybko przez uchylone usta. Bardzo chciała sprawić mu rozkosz, zmieniła więc nieco uchwyt i zaczęła pocierać jego penis ruchem, którego nauczył ją Ian.
Efekt przerósł jej najśmielsze oczekiwania. Harry jęknął, zamknął oczy i ścisnął kolana, a za drugim pociągnięciem wyprężył się z twarzą wykrzywioną niesamowitym grymasem, z jego członka zaś trysnął obfity strumień białej spermy. Zaskoczona i nieco przestraszona Margaret pracowała nadal; za każdym pociągnięciem w dół następowała kolejna erupcja. Ogarnęło ją niesamowite pożądanie; czuła niezwykły ciężar piersi, zaschło jej zupełnie w gardle, po wewnętrznej stronie ud ciekły strużki śliskiej wilgoci. Wreszcie, za piątym lub szóstym razem, nasienie przestało się wydobywać, Harry zaś rozprężył się i położył ciężko głowę na poduszce.
Margaret położyła się obok niego.
– Przepraszam… – szepnął, spoglądając na nią ze wstydem.
– Nie masz za co przepraszać – odparła. – To było cudowne. Jeszcze nigdy nie robiłam czegoś takiego. Czuję się wspaniale.
Zdziwił się.
– Naprawdę podobało ci się?
Wstydziła się powiedzieć mu to wprost, więc tylko skinęła głową.
– Ale ja nie… To znaczy, ty nie…
Milczała. Było coś, co mógłby dla niej zrobić, ale bała się go o to poprosić.
Przekręcił się na bok, tak że leżeli stykając się niemal twarzami.
– Może za kilka minut… – szepnął.
Nie mogę czekać kilku minut! – pomyślała. – A właściwie dlaczego nie mogę poprosić go, by zrobił mi to, co przed chwilą ja jemu? Mimo to słowa nie chciały przejść jej przez gardło. Wreszcie zacisnęła powieki, chwyciła jego rękę i poprowadziła ją w dół, między swoje nogi.
– Bądź delikatny… – szepnęła mu do ucha.
Zrozumiał, o co jej chodzi. Jego dłoń poruszała się ostrożnie, badając i wyczuwając. Margaret była wilgotna, wręcz mokra. Palce Harry'ego bez trudu wślizgnęły się między wargi sromowe. Objęła go za szyję i przycisnęła mocno. Poczuła jego palce w swoim wnętrzu. Nie tu! Wyżej! – pomyślała i w tej samej chwili, jakby czytając w jej myślach, dotknął najczulszego miejsca. Ciałem dziewczyny wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze. Aby stłumić krzyk rozkoszy, zatopiła zęby w ramieniu Harry'ego. Znieruchomiał, ale ona sama pocierała kroczem o jego rękę, wywołując kolejne fale cudownej przyjemności.
Po pewnym czasie wspaniałe doznania dobiegły końca, ale wtedy Harry znowu zaczął poruszać palcem i Margaret doznała drugiego orgazmu, równie silnego jak pierwszy.
Wreszcie rozkosz zamieniła się w ból, więc odepchnęła jego rękę.
Harry odsunął się od niej i ostrożnie dotknął miejsca, w które go ugryzła.
– Przepraszam… – wydyszała, nie mogąc jeszcze złapać tchu. – Bolało?
– I to jak! – odparł szeptem, po czym oboje zaczęli chichotać jak szaleni. Świadomość, że pod żadnym pozorem nie wolno im roześmiać się głośno, tylko pogorszyła sytuację. Przez co najmniej dwie minuty zupełnie nie byli w stanie się opanować.
– Masz cudowne ciało – powiedział wreszcie, kiedy minął atak wesołości.
– Ty też! – odparła z zapałem.
Nie chciał jej uwierzyć.
– Ja to mówię zupełnie serio – zapewnił ją.
– Ja także!
Rzeczywiście, nabrzmiały penis sterczący z gęstwiny złocistych włosów wywarł na niej ogromne wrażenie. Sięgnęła ręką w tamtym kierunku i namacała go leżącego na udzie Harry'ego; nie był już taki sztywny, ale też nie skurczył się zbytnio. Był natomiast bardzo śliski. Poczuła ogromną ochotę, by go pocałować. Zdumiała się, że ma aż tak rozpustne myśli.
Zamiast tego pocałowała miejsce, w które go ugryzła. Nawet w panującym w koi półmroku mogła dostrzec wyraźne ślady zębów. Zanosiło się na to, że zostanie mu paskudny siniak.
– Przepraszam… – szepnęła tak cicho, że chyba jej nie usłyszał. Było jej bardzo smutno, że uszkodziła jego doskonałe ciało po tym, jak dał jej tyle rozkoszy. Raz jeszcze pocałowała go w ramię.
Oboje byli tak wyczerpani, że zapadli w lekką drzemkę. Margaret słyszała przez sen szum silników, jakby śnił jej się lot samolotem, a w pewnej chwili do jej świadomości dotarł odgłos kroków, kiedy ktoś przeszedł przez kabinę, by wrócić najdalej minutę później, ale nie wzbudziło to jej zainteresowania.
Jeszcze później, kiedy maszyna przestała wreszcie trząść się i podskakiwać, zapadła w prawdziwy sen.
Obudziła się z przerażeniem. Czy to już dzień? Czy wszyscy wstali i zobaczą ją, jak wychodzi z łóżka Harry'ego? Serce waliło jej jak oszalałe.
– Co się stało? – szepnął Harry.
– Która godzina?
– Jest środek nocy.
Miał rację. W kabinie panował niczym nie zmącony spokój, światła były przygaszone, a za oknem rozpościerała się nieprzenikniona ciemność. Nic jej nie groziło.
– Muszę wracać do swojego łóżka, zanim ktoś nas odkryje!
Zaczęła macać w poszukiwaniu kapci, ale nigdzie nie mogła ich znaleźć.
Harry położył rękę na jej ramieniu.
– Uspokój się – szepnął. – Mamy jeszcze wiele godzin.
– Ale ojciec… – Z najwyższym trudem nakazała sobie milczenie. Dlaczego tak bardzo się bała? Odetchnęła głęboko i spojrzała na Harry'ego. Napotkawszy w półmroku jego spojrzenie przypomniała sobie wszystko, co się zdarzyło do tej pory; była niemal pewna, że on pomyślał o tym samym. Uśmiechnęli się do siebie. Był to głęboki, szczery uśmiech kochanków nie mających przed sobą żadnych tajemnic.
Nagle niepokój zniknął bez śladu. Istotnie, jeszcze wcale nie musiała wracać do siebie. Chciała tu zostać i zrobi to, bo takie miała życzenie. Mieli dla siebie mnóstwo czasu.
Harry przysunął się do niej tak blisko, że poczuła dotknięcie jego sztywniejącego penisa.
– Nie odchodź… – szepnął.
Westchnęła radośnie.
– W porządku – odparła, po czym zaczęła go całować.
Eddie Deakin jeszcze jakoś nad sobą panował, ale przypominał czajnik z gotującą się wodą albo wulkan grożący w każdej chwili wybuchem. Pocił się bez przerwy, bolał go żołądek i nie mógł spokojnie usiedzieć w jednym miejscu. Z najwyższym trudem wykonywał swoje obowiązki.
O drugiej w nocy kończyła się jego wachta. Kiedy zbliżała się ta godzina, wprowadził do obliczeń kolejne sfałszowane dane. Wcześniej zaniżył rzeczywiste zużycie paliwa, aby stworzyć wrażenie, że uda im się dotrzeć do Nowej Fundlandii i odwieść kapitana od zamiaru zawrócenia z drogi. Teraz z kolei musiał je zawyżyć, by jego zastępca nie odkrył niezgodności, gdyby przyszło mu do głowy porównać dotychczasowe zapisy z aktualnymi wskazaniami zegarów. Co prawda tak nagłe zmiany w zużyciu paliwa z pewnością wzbudzą zdziwienie Mickeya Finna, ale Eddie zwali wszystko na sztormową pogodę. Poza tym, Mickey stanowił najmniejszy problem. Jedyną rzeczą, jakiej obawiał się Deakin, było to, że Clipperowi może zabraknąć benzyny, zanim dotrze do brzegów Nowej Fundlandii.
W zbiornikach nie było określonej wyraźnie przez przepisy rezerwy. Ci, którzy układali te przepisy, wiedzieli, co robią. Gdyby teraz zawiódł któryś z czterech silników, samolot nie zdołałby dolecieć do spokojnych przybrzeżnych wód, lecz runąłby do wzburzonego oceanu i zatonął w ciągu paru minut. Nikt by nie przeżył katastrofy.
Kilka minut przed drugą na pokładzie nawigacyjnym pojawił się odświeżony i wypoczęty Mickey Finn.
– Marnie stoimy z paliwem – poinformował go od razu Eddie. – Zawiadomiłem już kapitana.
Mickey skinął flegmatycznie głową i wziął latarkę. Jego pierwszym obowiązkiem po przejęciu służby było dokonanie osobistej inspekcji wszystkich czterech silników.
Eddie zostawił go przy tym zajęciu, sam zaś zszedł na pokład pasażerski. Kolejno uczynili to pozostali członkowie załogi. Jack Ashford poszedł do kuchni zrobić sobie kanapkę, ale Eddie na samą myśl o jedzeniu poczuł nudności. Nalał sobie kawy, usiadł w kabinie numer jeden i pogrążył się w ponurych rozważaniach.
W chwilach wolnych od pracy nic nie było w stanie odciągnąć jego myśli od Carol-Ann przebywającej w dalszym ciągu w rękach porywaczy.
W Maine minęła właśnie dziewiąta wieczór. Już dawno zapadła ciemność, a Carol-Ann była z pewnością wyczerpana i przerażona. Będąc w ciąży kładła się spać znacznie wcześniej niż zwykle. Czy bandyci dadzą jej jakieś łóżko? Raczej nie udałoby się jej zasnąć, ale przynajmniej odpoczęłaby trochę. Eddie miał nadzieję, że widok atrakcyjnej kobiety w łóżku nie wywoła żadnych niezdrowych skojarzeń w głowach pilnujących jej bandziorów…
Nim zdążył dopić kawę, sztorm uderzył z pełną siłą.
Już od kilku godzin lot był dość niespokojny, teraz jednak zaczęła się prawdziwa huśtawka. Eddie czuł się tak, jakby płynął statkiem po rozkołysanym morzu. Wielka maszyna zataczała się ciężko w powietrzu, to opadając, to znowu wznosząc się raptownie. Eddie usadowił się w kącie kabiny i wparł stopami w oparcia sąsiednich foteli. Pasażerowie zaczęli budzić się ze snu, wzywać stewardów, niektórzy zaś pędzili w kierunku toalety. Nicky i Davy, którzy drzemali do tej pory w kabinie numer jeden, założyli marynarki, zapięli kołnierzyki i ruszyli z pomocą.
Po pewnym czasie Eddie zajrzał ponownie do kuchni, by dolać sobie kawy. Kiedy tam się znalazł, otworzyły się drzwi męskiej toalety i stanął w nich Tom Luther. Jego blada twarz była pokryta kroplami potu. Deakin spojrzał na niego z pogardą; z najwyższym trudem oparł się pokusie, by złapać gangstera za gardło i potrząsnąć z całej siły.
– Czy to normalne? – zapytał Luther przerażonym głosem.
Eddie nie czuł dla niego ani odrobiny współczucia.
– Nie, to nie jest normalne – odparł. – Powinniśmy ominąć ten sztorm, ale lecimy przez sam środek.
– Dlaczego?
– Bo kończy nam się paliwo.
Luther zbladł jeszcze bardziej.
– Przecież powiedziałeś, że zawrócicie przed punktem bez powrotu!
Eddie miał znacznie więcej powodów do obaw od niego, ale przerażenie gangstera sprawiało mu ponurą satysfakcję.
– Owszem, powinniśmy byli zawrócić, tyle tylko, że sfałszowałem dane. Mam specjalne powody, żeby starać się za wszelką cenę dolecieć do celu według rozkładu, pamiętasz?
– Ty szalony sukinsynu! – wykrztusił zrozpaczony Luther. – Chcesz nas wszystkich pozabijać?
– Wolę to zaryzykować, niż zostawić żonę w łapach twoich przyjaciół.
– Ale jej nic nie da, jeśli zginiemy!
– Wiem o tym. – Eddie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że podjął ogromne ryzyko, lecz nie był w stanie znieść myśli, że Carol-Ann miałaby spędzić jeszcze jeden dzień w niewoli. – Może rzeczywiście jestem szalony.
Luther wyglądał tak, jakby lada chwila miał zwymiotować.
– Ale chyba ten samolot może wylądować na morzu?
– Owszem, ale tylko na zupełnie gładkiej wodzie. Gdybyśmy wodowali podczas takiego sztormu, rozpadłby się na kawałki.
– Boże! – jęknął Luther. – Nie powinienem był w ogóle do niego wsiadać!
– Nie powinieneś był maczać palców w porwaniu mojej żony, ty sukinsynu! – wycedził Eddie przez zęby.
Maszyna przechyliła się raptownie, a Luther pośpiesznie wycofał się do łazienki.
Eddie przeszedł przez kabinę numer dwa i zajrzał do saloniku. Karciarze, przypięci pasami do foteli, trwali uparcie na posterunku, po wyłożonej dywanem podłodze zaś turlały się we wszystkie strony szklanki i jedna opróżniona butelka. Eddie rzucił okiem w kierunku ogona samolotu; po chwilowej panice pasażerowie zdążyli już się uspokoić. Większość wróciła do łóżek i przypięła się ciasno pasami, uświadomiwszy sobie, że jest to najlepszy sposób na przeczekanie niemiłych sensacji. Leżeli nie zasunąwszy zasłon, niektórzy z pogodnymi minami ludzi przygotowanych na konieczność zniesienia jeszcze wielu niewygód, inni potwornie przerażeni. Wszystko, co nie było przywiązane lub umocowane w inny sposób, pospadało na podłogę, w związku z czym gruby dywan zasłała warstwa książek, okularów, peniuarów, sztucznych zębów, monet, spinek do mankietów i wszystkich tych przedmiotów, jakie ludzie kładą na noc na stoliku przy łóżku. Możni tego świata przeszli zadziwiającą metamorfozę, zaskakująco upodabniając się do zwykłych śmiertelników. Patrząc na nich Eddie doznawał wyrzutów sumienia; czy ci wszyscy ludzie mają zginąć z jego winy?
Wrócił na swoje miejsce i zapiął pas. Teraz nie mógł już nic poradzić na zwiększone zużycie paliwa, a ocalenie Carol-Ann zależało tylko od tego, czy uda mu się zmusić kapitana do wodowania w wyznaczonym miejscu. Usiłował stłumić kipiący w nim gniew i spokojnie przemyśleć cały plan.
Będzie pełnił służbę podczas startu z Shediac, ostatniego przystanku w drodze do Nowego Jorku. Niemal natychmiast po tym, jak maszyna wzniesie się w powietrze, otworzy awaryjne zawory i zacznie opróżniać zbiorniki. Ma się rozumieć, wskaźniki natychmiast zareagują; gdyby w tym czasie w kabinie nawigacyjnej zjawił się przypadkowo Mickey Finn, na pewno zwróciłby na to uwagę, ale w dwadzieścia cztery godziny po starcie z Southampton druga załoga była zainteresowana wyłącznie snem, tym bardziej że przelot miał trwać krótko i, przynajmniej teoretycznie, nie powinien nastręczyć większych problemów. Na myśl o tym, że będzie musiał oszukać kolegów, poczuł wstręt do samego siebie i gniew wezbrał w nim jeszcze gwałtowniejszą falą.
Zacisnął pięści, ale nie miał na czym wyładować wściekłości, skoncentrował się więc ponownie na swoim planie.
Kiedy Clipper zbliży się do miejsca, w którym miało nastąpić awaryjne lądowanie, Eddie wyrzuci ze zbiorników resztę paliwa i powie kapitanowi, że muszą natychmiast wodować. Ma się rozumieć, będzie musiał cały czas kontrolować położenie maszyny, gdyż nie zawsze lecieli dokładnie tą samą trasą. Luther bardzo mądrze wybrał miejsce spotkania z kompanami; był to jedyny zakątek w promieniu wielu kilometrów, gdzie istniała realna szansa na spokojne wodowanie, więc nawet gdyby samolot zszedł trochę z planowanego kursu, kapitan na pewno skierowałby go właśnie tam, a nie gdzie indziej.
Jeżeli Baker zapyta go, dlaczego wcześniej nie zwrócił uwagi na zwiększone zużycie paliwa, Eddie odpowie, że najprawdopodobniej zacięły się wszystkie wskaźniki. Rzecz jasna było to zupełnie nieprawdopodobne. Zacisnął zęby. Do jego najważniejszych zadań należało stałe kontrolowanie zużycia paliwa. Do tej pory koledzy z załogi ufali mu bez zastrzeżeń. Teraz dowiedzą się, że ich zawiódł.
W pobliżu miejsca wodowania będzie już czekała szybka łódź. Kapitan zapewne pomyśli, że to pomoc, i zaprosi gangsterów na pokład, ale on, Eddie, z pewnością nie otworzy przed nimi drzwi.
Potem bandyci obezwładnią Ollisa Fielda i uciekną z Frankiem Gordinem. Będą musieli szybko się uwijać, bo przed awaryjnym wodowaniem radiooperator nada sygnał Mayday, a poza tym Clipper był tak duży, że dawał się bez trudu dostrzec nawet ze znacznej odległości, w związku z czym w krótkim czasie pojawią się przy nim także inne jednostki. Kto wie, może Straż Przybrzeżna zdoła udaremnić akcję? Gdyby tak się stało, plany bandytów spełzłyby na niczym… Dopiero po chwili Eddie uświadomił sobie, że powinien życzyć im sukcesu, nie porażki.
Jakoś nie mógł przywyknąć do tego, że występuje po stronie gangsterów. Łamał sobie głowę nad sposobem, w jaki mógłby przechytrzyć kumpli Luthera, ale jego myśli kręciły się w zaczarowanym kręgu, którego centralną postać stanowiła Carol-Ann; jeśli Luther nie dostanie Gordina, Eddie nie dostanie Carol-Ann.
Próbował wymyślić coś, co pozwoliłoby schwytać Gordina dwadzieścia cztery godziny później, kiedy Carol-Ann nic nie będzie groziło, lecz bez powodzenia. Wówczas Gordino będzie już daleko. Mógłby co najwyżej spróbować przekonać Luthera, żeby oddał mu żonę wcześniej, ale nie wierzył, żeby mogło mu się to udać. Nie dysponował żadnym atutem. Luther miał Carol-Ann, on zaś…
O, cholera – pomyślał nagle. – Przecież mam Gordina!
Tylko spokojnie.
Porwali Carol-Ann, a ja mogę ją odzyskać tylko wtedy, jeśli będę z nimi ściśle współpracował. Z kolei Gordino znajduje się na pokładzie tego samolotu i mogą go odzyskać tylko wtedy, jeśli będą ściśle współpracować ze mną. Chyba jednak nie mają wszystkich najsilniejszych kart…
Zastanawiał się, czy istnieje jakiś sposób na przejęcie inicjatywy. Wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem w ścianę, zacisnąwszy kurczowo dłonie na poręczach fotela.
Owszem, istniał taki sposób.
Dlaczego mieliby najpierw dostać Gordina? Wymiana zakładników powinna nastąpić w tym samym czasie.
Zdusił w sobie kiełkującą powoli nadzieję. Najpierw musi wszystko dokładnie przemyśleć.
Jak przeprowadzić wymianę? Bandyci musieliby przywieźć Carol-Ann tą samą łodzią, którą zamierzali odpłynąć z Frankiem Gordinem.
Dlaczego nie? Właśnie, dlaczego nie?
Tylko czy uda się to zorganizować na czas? Z jego obliczeń wynikało, że była przetrzymywana nie dalej niż dziewięćdziesiąt do stu dwudziestu kilometrów od domu, czyli około stu dwudziestu kilometrów od wyznaczonego miejsca awaryjnego wodowania. W najgorszym wypadku oznaczało to trzy godziny jazdy. Czy to nie za daleko?
Przypuśćmy, że Luther wyrazi zgodę. Pierwsza okazja, żeby zawiadomił swoich ludzi, nadarzy się dopiero podczas najbliższego postoju w Botwood, gdzie Clipper powinien zjawić się o dziewiątej rano czasu brytyjskiego. Potem maszyna leciała do Shediac. Awaryjne lądowanie miało nastąpić siedem godzin później, w godzinę po starcie z Shediac. Wynikało z tego, że gangsterzy będą mieli nawet kilka godzin zapasu.
Eddie nie był w stanie ukryć radosnego podniecenia, jakie ogarnęło go na myśl o tym, że być może uda mu się odzyskać żonę wcześniej, niż mu się do tej pory wydawało. Zaświtała mu również nadzieja, co prawda bardzo nikła, na pomieszanie szyków bandytom. W ten sposób udałoby mu się odkupić w oczach załogi przynajmniej część winy. Może koledzy wybaczą mu zdradę, jeśli zobaczą, jak dzięki niemu wpada w ręce władz zgraja bezwzględnych gangsterów?
Po raz kolejny nakazał sobie spokój. Na razie plan nie wyszedł poza stadium pomysłu. Poza tym Luther prawdopodobnie nie zgodzi się na jego propozycję. Eddie mógł zagrozić, że nie sprowadzi maszyny w wyznaczone miejsce, ale bandyci z pewnością nie przejmą się tym szantażem. Będą przekonani, i słusznie, że uczyni wszystko, by uratować żonę. Im chodziło tylko o kumpla, podczas gdy Eddiem kierowały głębsze pobudki, co czyniło go znacznie od nich słabszym.
Ponownie ogarnęła go czarna rozpacz.
Mimo to warto było skorzystać z szansy zasiania w duszy Luthera ziarna wątpliwości. Nawet jeśli nie uwierzy w pogróżki Eddiego, to przecież nie będzie miał stuprocentowej pewności. Musiałby być bardzo odważnym człowiekiem, żeby odrzucić z miejsca jego żądania, a na pewno nim nie był – w każdym razie nie teraz.
Poza tym, co mam do stracenia? – pomyślał. – Trzeba spróbować.
Eddie podniósł się z fotela.
Początkowo miał zamiar przygotować się starannie do rozmowy i zaplanować każde zdanie, ale kłębiące się w nim wściekłość i rozpacz musiały szybko znaleźć jakieś ujście, bo w przeciwnym razie groziło mu szaleństwo. Zrobi to natychmiast albo zwariuje.
Chwytając się po drodze czego popadnie przeszedł do saloniku.
Luther należał do tych nielicznych pasażerów, którzy nie udali się na spoczynek. Siedział w kącie i sączył whisky, ale nie przyłączył się do gry w karty. Na jego twarzy pojawiły się słabe rumieńce; chyba pozbył się już dręczących go mdłości. Czytał The Illustrated London News.
Eddie poklepał go po ramieniu. Luther podniósł zdziwione spojrzenie, ale kiedy zobaczył inżyniera pokładowego, zdziwienie ustąpiło miejsca wrogości.
– Kapitan chciałby zamienić z panem kilka słów, panie Luther – powiedział Eddie.
Gangster sprawiał wrażenie trochę wystraszonego. Siedział bez ruchu, jakby zastanawiał się, co zrobić. Wstał dopiero wtedy, kiedy Eddie ponaglił go zniecierpliwionym ruchem głowy.
Deakin poprowadził go przez kabinę numer dwa, ale zamiast skierować się w górę schodami prowadzącymi na pokład nawigacyjny, otworzył drzwi męskiej toalety i dał znak Lutherowi, żeby tam wszedł.
W powietrzu czuć było ledwo uchwytną woń wymiocin. Niestety okazało się, że nie są sami; jakiś pasażer ubrany w piżamę mył właśnie ręce. Eddie wskazał Lutherowi kabinę; gangster posłusznie wszedł tam, podczas gdy Eddie stanął przed lustrem i udawał, że się czesze. Kiedy po chwili pasażer opuścił pomieszczenie, inżynier zastukał w drzwi kabiny. Luther natychmiast wyszedł.
– O co chodzi, do jasnej cholery?
– Stul pysk i słuchaj! – warknął Eddie. Nie zamierzał być agresywny, ale na sam widok Luthera dostawał białej gorączki. – Wiem, po co tutaj jesteś. Przejrzałem wasz plan. Kiedy samolot wyląduje, Carol-Ann musi czekać na mnie w łodzi.
– Nie możesz stawiać żadnych żądań! – prychnął pogardliwie Luther.
Eddie wcale nie oczekiwał, że pójdzie mu jak po maśle. Musiał blefować.
– W porządku – odparł z największym przekonaniem, na jakie było go stać. – Umowa przestaje obowiązywać.
Nawet jeśli Luther się zaniepokoił, to nie dał tego po sobie poznać.
– Łżesz jak pies – stwierdził. – Zależy ci na tym, żeby odzyskać żonę. Sprowadzisz samolot tam, gdzie ci kazałem.
Była to prawda, lecz Eddie potrząsnął głową.
– Nie ufam ci – odparł. – Zresztą, dlaczego miałbym ci ufać? Jaką mam gwarancję, że mnie nie wykiwasz, nawet jeśli zrobię wszystko, czego żądasz? Nie mogę ryzykować. Musimy zmienić warunki umowy.
Luther nadal nie tracił pewności siebie.
– Żadnych zmian!
– W porządku. – Przyszła pora na pokerową zagrywkę. – W takim razie wylądujesz w więzieniu.
Luther roześmiał się nerwowo.
– O czym ty mówisz?
Eddie zyskał nieco pewności siebie, gdyż wyczuł, że Luther zaczyna się bać.
– Opowiem o wszystkim kapitanowi i na najbliższym postoju zostaniesz aresztowany. Policja będzie już na ciebie czekać. Trafisz za kratki w Kanadzie, gdzie twoi kolesie nie będą mogli ci pomóc. Zostaniesz oskarżony o porwanie i próbę uprowadzenia samolotu… Do licha, możliwe, że do końca życia nie wyjdziesz z pudła!
Do Luthera wreszcie zaczęło coś docierać.
– Wszystko zostało już ustalone! – zaprotestował. – Za późno na zmiany.
– Wcale nie. Możesz zadzwonić do swoich kolesiów podczas najbliższego postoju i powiedzieć im, co mają robić. Będą mieli siedem godzin, żeby sprowadzić Carol-Ann na miejsce lądowania. Na pewno zdążą.
– W porządku, zrobię to – zgodził się potulnie Luther.
Eddie nie wierzył mu. Zmiana nastąpiła zbyt szybko. Instynktownie czuł, że bezwzględny gangster postanowił go oszukać.
– Przekaż im, że mają zadzwonić do mnie, kiedy będziemy w Shediac, i potwierdzić wszystkie ustalenia.
Natychmiast zorientował się, że jego podejrzenia były słuszne, gdyż przez twarz Luthera przemknął grymas gniewu.
– A kiedy łódź zbliży się do Clippera, muszę zobaczyć żonę na pokładzie, bo jak nie, to nie otworzę drzwi, rozumiesz? Jeśli jej nie zobaczę, podniosę alarm. Ollis Field załatwi cię, zanim zdążysz kiwnąć palcem, a Straż Przybrzeżna zjawi się przy samolocie, nim twoi kumple zdołają się do niego włamać. Radzę ci się dobrze upewnić, czy wszystko dobrze zrozumieją, bo w przeciwnym razie już teraz jesteście martwi.
Luther błyskawicznie odzyskał pewność siebie.
– Na pewno tego nie zrobisz! – parsknął. – Nie zaryzykujesz życia żony.
– Jesteś tego pewien?
Bandyta wzruszył ramionami.
– Jasne. Nie jesteś aż tak szalony.
Eddie zrozumiał, że oto nadeszła przełomowa chwila i że natychmiast musi przekonać Luthera o autentyczności swych zamiarów. Słowo „szalony” podsunęło mu pewien pomysł.
– Zaraz sam się przekonasz! – syknął, po czym pchnął Luthera na ścianę tuż obok dużego kwadratowego okna. Gangster był tak zaskoczony, że zupełnie nie stawiał oporu. – Pokażę ci, czy nie jestem szalony. – Błyskawicznym ruchem podciął nogi Luthera; mężczyzna runął ciężko na podłogę. W tej chwili Eddie naprawdę czuł ogarniające go szaleństwo. – Widzisz to okno, zasrańcu? – Mocnym szarpnięciem zerwał weneckie żaluzje. – Jestem tak szalony, że zaraz wyrzucę cię przez nie! – Kopnął w szybę, ale gruby pleksiglas nawet nie drgnął. Dopiero po drugim kopnięciu pojawiła się siatka pęknięć, a po trzecim okno rozprysło się na kawałki. Samolot leciał z prędkością dwustu kilometrów na godzinę; lodowaty wiatr i zamarzający deszcz wdarły się do środka z siłą huraganu.
Przerażony Luther usiłował podnieść się z podłogi. Eddie doskoczył do niego, pchnął ponownie na ścianę, a następnie złapał za klapy i wepchnął głową naprzód w otwór po oknie. Wściekłość wyzwoliła w nim pokłady energii, które pozwoliły mu zyskać przewagę nad przeciwnikiem, mimo że byli takiej samej postury.
Luther wrzasnął, ale ryk wiatru był tak silny, że zagłuszył jego wołanie.
Eddie wciągnął go do samolotu i krzyknął mu do ucha:
– Wyrzucę cię, przysięgam na Boga!
Ponownie wepchnął go głową w miejsce po oknie, ale tym razem uniósł go, tak że stopy mężczyzny oderwały się od podłogi.
Gdyby Luther nie wpadł w panikę, zapewne udałoby mu się uwolnić, ale tylko szamotał się bezsilnie, nie mogąc zmienić swego położenia. Zaczął znowu krzyczeć, Eddie zaś zdołał wychwycić pojedyncze słowa:
– Dobrze…! Zgadzam się…! Zgadzam…!
Deakin odczuwał olbrzymią pokusę, by naprawdę wypchnąć gangstera przez okno, ale w porę uświadomił sobie, że traci nad sobą kontrolę. Nie chcę go zabić – powtarzał sobie. – Wystarczy, jeśli przestraszę go na śmierć. Już to osiągnął. Wystarczy.
Postawił Luthera na podłodze i zwolnił uchwyt.
Bandyta natychmiast rzucił się pędem do drzwi.
Eddie nie zatrzymywał go.
Całkiem nieźle odegrałem wariata – przemknęło mu przez myśl. W głębi duszy wiedział jednak, że to wcale nie była gra.
Łapiąc głęboko powietrze oparł się o umywalkę. Atak wściekłości minął równie szybko, jak się pojawił. Eddie był już spokojny, ale wciąż jeszcze zdumiony, jakby to wszystko zrobił nie on, lecz ktoś inny.
W chwilę później do łazienki wszedł jeden z pasażerów.
Deakin rozpoznał w nim człowieka, który wsiadł dopiero w Foynes. Nazywał się Mervyn Lovesey, był dość wysoki i miał na sobie zabawną koszulę nocną w szerokie pasy. Wyglądał na czterdzieści parę lat i sprawiał wrażenie bardzo rzeczowego gościa.
– Co tu się stało, u licha? – zapytał, ujrzawszy rozmiary zniszczeń.
– Wyleciała szyba – odparł niezbyt pewnie Eddie.
Lovesey obrzucił go ironicznym spojrzeniem.
– Sam zdążyłem to zauważyć.
– Podczas sztormu czasem zdarzają się takie rzeczy – ciągnął Eddie. – Silny wiatr niesie czasem bryłki lodu, a nawet kamienie.
– Pilotuję samolot od dziesięciu lat i nigdy nie słyszałem o czymś takim!
Oczywiście miał rację. Pęknięcia szyb, które jednak czasem się zdarzały, miały miejsce zawsze w porcie, nigdy podczas lotu. Z myślą o takich właśnie przypadkach na pokładzie samolotu znajdowało się kilka aluminiowych przesłon, które instalowało się za pomocą śrubokrętu. Eddie otworzył szafkę, wyciągnął jedną i pokazał Loveseyowi.
– Jesteśmy na to przygotowani – powiedział.
To chyba przekonało dociekliwego pasażera.
– I bardzo dobrze – mruknął Lovesey, po czym zniknął w kabinie.
Eddie doszedł do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli ograniczy zamieszanie do minimum i sam dokona naprawy. W ciągu kilku minut udało mu się wyjąć ramę okna, usunąć resztki oderwanych żaluzji, wstawić przesłonę i zamontować z powrotem ramę.
– Znakomita robota – stwierdził Mervyn Lovesey wychodząc z toalety. Co prawda nie wydawał się w stu procentach usatysfakcjonowany otrzymanym wyjaśnieniem, ale nie wyglądało na to, żeby miał zamiar dłużej dociekać prawdy.
Po wyjściu z łazienki Eddie natknął się w kuchni na Davy'ego przygotowującego koktajl mleczny.
– W toalecie wyleciała szyba – poinformował go.
– Zaraz się tym zajmę, tylko zaniosę księżnej mleko.
– Już wstawiłem przesłonę.
– Dzięki, Eddie.
– Ale musisz jeszcze zamieść podłogę.
– Jasne.
Eddie chętnie sam by to zrobił, bo to on przecież narobił bałaganu, ale bał się, że zbytnią gorliwością ściągnie na siebie podejrzenia. Odwrócił się więc i z nieczystym sumieniem wyszedł z kuchni.
Jednak udało mu się coś osiągnąć: śmiertelnie wystraszył Luthera. Wiedział, że teraz tamten uczyni wszystko, by Carol-Ann znalazła się w miejscu wodowania samolotu. W każdym razie taką miał nadzieję.
Jego myśli natychmiast zaprzątnął inny problem: ilość paliwa, jaka pozostała w zbiornikach maszyny. Choć jeszcze nie nadeszła pora zmiany wachty, wspiął się na pokład nawigacyjny, by porozmawiać z Mickeyem Finnem.
– Wykres zużycia paliwa zupełnie oszalał! – poinformował go Mickey podekscytowanym tonem.
Ale czy uda nam się dotrzeć do celu? – pomyślał Eddie.
– Pokaż – zażądał, zachowując pozorny spokój.
– Spójrz! Przez pierwszą godzinę mojej wachty zużycie było nienaturalnie wysokie, a potem ni stąd, ni zowąd wróciło do normy.
– Podczas mojej zmiany też nic się nie zgadzało – odparł Eddie okazując umiarkowane zainteresowanie, podczas gdy w głębi duszy czuł obezwładniający strach. – Zdaje się, że to przez ten cholerny sztorm. – A potem zadał dręczące go pytanie: – Starczy nam paliwa, żeby dolecieć do domu?
– Tak – odparł Mickey.
Eddie odetchnął z ulgą. – Dzięki Bogu! Przynajmniej jedno zmartwienie miał z głowy.
– Ale nie zostanie nam ani kropla rezerwy – dodał Mickey. – Mam nadzieję, że nie zawiedzie żaden silnik.
Eddie nie był w stanie zaprzątać sobie głowy tak mało realnymi obawami. Musiał stawić czoło znacznie poważniejszym kłopotom.
– Jaka jest prognoza pogody? Może przelecieliśmy już przez sztorm?
Mickey potrząsnął głową.
– Nic z tego – odparł ponuro. – Będzie jeszcze gorzej.
Nancy Lenehan czuła się trochę nieswojo leżąc w łóżku w pomieszczeniu, które dzieliła z zupełnie obcym mężczyzną.
Zgodnie z zapewnieniami Mervyna Loveseya apartament dla nowożeńców, mimo swojej nazwy, był wyposażony w dwa oddzielne łóżka, jednak z powodu sztormu nie udało się zablokować drzwi w pozycji otwartej. Mimo wysiłków Mervyna zatrzaskiwały się bez przerwy, tak że w końcu oboje uznali, że lepiej zostawić je w spokoju, niż robić z ich powodu tyle zamieszania.
Nie kładła się tak długo, jak to było możliwe. Początkowo miała nawet zamiar przesiedzieć całą noc w saloniku, ale upodobnił się on nieprzyjemnie do męskiego pubu wypełnionego papierosowym dymem, zapachem whisky i stłumionymi przekleństwami graczy. Nie czuła się tam dobrze, więc w końcu musiała położyć się spać.
Zgasili światło i weszli do swoich koi. Nancy leżała z zamkniętymi oczami, ale wcale nie odczuwała senności. Lampka koniaku, którą zamówił dla niej Harry Vandenpost, nic nie pomogła; była tak przytomna, jakby była już dziewiąta rano.
Wiedziała, że Mervyn także nie śpi. Słyszała każdy jego ruch, kiedy przewracał się z boku na bok w koi nad nią. W przeciwieństwie do innych łóżek te dwa nie były zasłonięte kotarą, jedyną więc osłonę stanowiła dla Nancy ciemność.
Rozmyślała o Margaret Oxenford – młodej, naiwnej dziewczynie, przepełnionej niepewnością i idealizmem. Jednak pod miękką powłoką wyczuwała determinację i pod tym względem w pełni identyfikowała się z dziewczyną. Ona także w swoim czasie prowadziła ciągłe wojny z rodzicami, a już na pewno z matką, która życzyła sobie, by jej córka wyszła za mąż za chłopca ze starej bostońskiej rodziny, podczas gdy Nancy w wieku szesnastu lat zakochała się w Seanie Lenehanie, studencie medycyny, którego ojciec – o zgrozo! – był brygadzistą w fabryce jej ojca. Matka walczyła z nią przez wiele miesięcy, skwapliwie powtarzając wszystkie plotki o Seanie, obgadując jego rodziców, symulując choroby i kładąc się do łóżka tylko po to, by ze zdwojoną energią zarzucać córce egoizm i niewdzięczność. Nancy bardzo cierpiała, ale nie ugięła się pod presją, aż wreszcie poślubiła Seana i kochała go z całego serca aż do dnia jego śmierci.
Margaret mogła jednak nie mieć jej siły charakteru. Może postąpiłam zbyt brutalnie radząc jej, by po prostu uciekła z domu – pomyślała Nancy. – Ale wyglądała na osobę, której ktoś musi powiedzieć, żeby przestała się mazać i wreszcie zdała sobie sprawę z tego, że jest dorosła. W jej wieku miałam już dwoje dzieci!
Ofiarowała jej radę oraz praktyczną pomoc. Miała nadzieję, że uda jej się dotrzymać słowa i dać Margaret pracę.
Wszystko zależało od Danny'ego Rileya, starego rozpustnika, który miał spełnić rolę języczka u wagi w jej sporze z bratem. Nancy zaczęła od początku roztrząsać całą sprawę: Czy Mac, jej prawnik, zdołał skontaktować się z Dannym? Jeśli tak, to czy Danny uwierzył w historię o dochodzeniu, które mogło wyciągnąć na światło dzienne jego dawne grzeszki? Czy podejrzewał, że to bajeczka mająca na celu przyparcie go do muru? A może drżał z przerażenia? Przewracała się z boku na bok, podczas gdy przez jej głowę przemykały pytania, na które nie mogła jeszcze znać odpowiedzi. Miała nadzieję, że na najbliższym postoju uda jej się porozmawiać z Makiem przez telefon. Może wtedy zniknie dręcząca ją niepewność.
Samolot kołysał się i podskakiwał, co jeszcze bardziej zwiększało jej obawy, a po godzinie lub dwóch gwałtowne poruszenia przybrały nawet na sile. Nancy nigdy do tej pory nie bała się lecąc samolotem, ale też nigdy nie zetknęła się z takim sztormem. Trzymała się kurczowo krawędzi koi, podczas gdy potężna maszyna walczyła z szalejącym wiatrem. Od śmierci męża musiała samotnie stawić czoło wielu przeciwnościom, teraz więc także nakazała sobie spokój i opanowanie, lecz mimo to w jej wyobraźni co chwila pojawiał się obraz odpadających skrzydeł lub nieruchomiejących nagle śmigieł. Ogarnęło ją przerażenie. Zamknęła oczy i mocno zacisnęła zęby na rogu poduszki. Nagle poczuła, że maszyna zaczęła spadać. Oczekiwała, że lada chwila pilot wyrówna lot, ale spadek trwał nadal. Z ust Nancy wydobył się jęk przerażenia. Zaraz potem poczuła, jak samolot zaczyna pomału piąć się w górę.
Na jej ramieniu spoczęła dłoń Mervyna.
– To tylko sztorm – powiedział ze swoim brytyjskim akcentem. – Widziałem już gorsze. Nie ma się czego bać.
Odszukała w ciemności jego rękę i ścisnęła ją mocno. Mervyn usiadł na krawędzi jej koi i delikatnie głaskał ją po włosach. Nadal bardzo się bała, ale dotyk jego dłoni sprawił, że poczuła się trochę raźniej.
Nie miała pojęcia, jak długo to trwało. Wreszcie sztorm trochę osłabł. Nancy odzyskała panowanie nad sobą i puściła rękę Mervyna.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, ale on na szczęście wstał i wyszedł z kabiny. Nancy włączyła światło, po czym wstała z łóżka, zarzuciła na czarną koronkową koszulę błękitny peniuar i podeszła do toaletki, czując, jak uginają się pod nią drżące nogi. Usiadła, a następnie zaczęła się czesać – do tej pory zawsze bardzo ją to uspokajało. Była zażenowana tym, że trzymała Mervyna za rękę; na chwilę zapomniała o zachowywaniu pozorów, gdyż ogromnie potrzebowała otuchy, teraz jednak czuła się z tego powodu bardzo niezręcznie. Była mu wdzięczna za to, że zostawił ją na kilka minut samą, by mogła wziąć się w garść.
Wrócił z butelką brandy i dwoma kieliszkami. Napełnił oba i podał jeden z nich Nancy. Trzymając kieliszek w prawej ręce lewą chwyciła się krawędzi toaletki, gdyż samolot w dalszym ciągu trochę podskakiwał.
Czułaby się znacznie gorzej, gdyby nie zabawny strój Mervyna. Wyglądał przekomicznie w zgrzebnej koszuli w brązowe pasy i doskonale o tym wiedział, lecz mimo to poruszał się tak dostojnie, jakby był w swoim najlepszym dwurzędowym garniturze, co czyniło go jeszcze zabawniejszym. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy nie obawiali się śmieszności. Bardzo jej się to podobało.
Pociągnęła łyk brandy. Ciepło, które rozlało się po jej przełyku i żołądku, sprawiło, że natychmiast poczuła się lepiej, więc wypiła jeszcze trochę.
– Byłem świadkiem dziwnego zdarzenia – powiedział Mervyn. – Kiedy wchodziłem do łazienki, wypadł z niej jakiś ledwo żywy z przerażenia pasażer. W środku ujrzałem rozbite okno i inżyniera pokładowego stojącego z niezbyt pewną miną. Uraczył mnie bajeczką o tym, jakoby szybę wybił niesiony wiatrem kamień lub bryła lodu, ale moim zdaniem ci dwaj najzwyczajniej w świecie pobili się i rozbili okno.
Nancy ucieszyła się, że zaczął rozmowę na neutralny temat, dzięki czemu nie musieli siedzieć w milczeniu i myśleć o tym, jak przed chwilą trzymali się za ręce.
– Jak wygląda ten inżynier? – zapytała.
– Dość przystojny gość, blondyn, mniej więcej mojego wzrostu.
– Już wiem. A ten drugi?
– Nie wiem, jak się nazywa. Chyba biznesmen, w bladoszarym garniturze. Leci sam.
Mervyn wstał i dolał brandy.
Peniuar Nancy sięgał tylko trochę poniżej kolan; z nagimi łydkami i bosymi stopami czuła się trochę obnażona, ale po raz kolejny przypomniała sobie, że przecież Mervyn ściga żonę, którą kocha i uwielbia, i nie interesują go żadne inne kobiety. Rzeczywiście, chyba nie zainteresowałby się nią nawet wtedy, gdyby była zupełnie naga. Podając jej rękę zachował się po prostu jak współczująca, przyjazna ludzka istota. Co prawda jakiś cyniczny głos szepnął jej do ucha, że trzymanie się za ręce z cudzym mężem rzadko miało coś wspólnego z przyjaźnią, a prawie nigdy ze współczuciem, lecz zignorowała go.
– Czy twoja żona nadal ma do ciebie żal? – zapytała, aby przerwać milczenie.
– Jest wściekła jak kotka – odparł Mervyn.
Nancy uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie scenę, jaką ujrzała w apartamencie, kiedy wróciła z łazienki: Mervyn, jego żona i jej przyjaciel, wszyscy wrzeszczący na siebie i nie zwracający najmniejszej uwagi na to, co się dzieje dokoła nich. Diana i Mark natychmiast uspokoili się i wyszli, by dokończyć kłótni w innym miejscu, Nancy zaś powstrzymała się od jakichkolwiek komentarzy, gdyż nie chciała, by Mervyn odniósł wrażenie, iż bawi ją sytuacja, w jakiej się znalazł. Teraz jednak nie miała żadnych oporów przed zadawaniem mu osobistych pytań; okoliczności sprawiły, że stali się sobie bliżsi, niż mogła się tego spodziewać.
– Wróci do ciebie?
– Nie mam pojęcia – przyznał. – Ten facet, z którym jest… Wygląda na mięczaka, ale może właśnie tego jej trzeba.
Nancy skinęła głową. Trudno było wyobrazić sobie dwóch bardziej różniących się ludzi niż Mervyn i Mark. Mervyn był wysoki i dostojny, wyniosły w sposobie bycia i miał szorstkie maniery, Mark natomiast sprawiał wrażenie człowieka o znacznie bardziej rozchwianej psychice, na jego okrągłej twarzy zaś bez przerwy gościł wyraz lekkiego rozbawienia.
– Ja nie lubię mężczyzn w tym typie, ale przypuszczam, że na swój sposób może być atrakcyjny.
Gdyby Mervyn był moim mężem, nigdy w życiu nie zamieniłabym go na Marka – pomyślała. – Cóż, rzecz gustu.
– Chyba tak. Początkowo myślałem, że Diana chce mi tylko zrobić na złość, ale teraz, kiedy go zobaczyłem, nie jestem tego taki pewien. – Mervyn zamyślił się na chwilę, po czym zmienił temat. – A co z tobą? Uda ci się pokonać brata?
– Wydaje mi się, że odkryłam jego czuły punkt – odparła z ponurą satysfakcją, myśląc o Dannym Rileyu. – Na razie jeszcze pracuję nad tym.
Uśmiechnął się.
– Kiedy widzę cię z takim wyrazem twarzy, nie chciałbym mieć cię za przeciwnika.
– Robię to głównie dla mego ojca. Bardzo go kochałam, a firma jest właściwie jedyną rzeczą, jaka mi po nim została. To jakby jego pomnik, ale bardzo szczególny, bo nosi wyraźne ślady jego osobowości.
– Jaki on był?
– Należał do tych ludzi, których nigdy się nie zapomina. Był wysoki, miał czarne włosy i donośny głos. Emanowała z niego siła. Znał wszystkich robotników, wiedział, który ma chorą żonę i jak sprawują się w szkole ich dzieci. Najzdolniejszym fundował stypendia, dzięki czemu teraz wielu spośród nich jest prawnikami lub księgowymi. Wiedział, jak zdobywać lojalność ludzi. Pod tym względem był ojcowski i staroświecki, ale jednocześnie miał niesamowity zmysł do robienia interesów. W środku Wielkiego Kryzysu, kiedy w całej Nowej Anglii zamykano jedną fabrykę za drugą, my zwiększaliśmy zatrudnienie, ponieważ nasze obroty rosły bez chwili przerwy! Jako pierwszy producent w branży obuwniczej zrozumiał, jak ważną rolę pełni reklama, i doskonale z niej korzystał. Interesowała go psychologia, potrafił także spojrzeć na każdy problem z nowej, nietypowej strony. Bardzo mi go brakuje. Prawie tak bardzo, jak męża. – Nagle ogarnęła ją ogromna złość. – Nie pozwolę, żeby mój lekkomyślny brat roztrwonił dorobek jego życia! – Jednak złość natychmiast ustąpiła miejsca niepokojowi, kiedy przypomniała sobie o dręczących ją problemach. – Staram się wywrzeć nacisk na jednego z udziałowców, ale nie wiem, czy mi się uda, bo…
Nie dokończyła zdania, gdyż samolot wpadł w ogromną turbulencję i wierzgnął niczym dziki koń. Nancy wypuściła kieliszek i obiema rękami chwyciła się krawędzi toaletki. Mervyn miał mniej szczęścia, gdyż przewrócił się i potoczył po podłodze, przewracając stolik do kawy.
Clipper wyrównał lot.
– Nic ci się nie stało? – zapytała Nancy, podając rękę Mervynowi. W następnej chwili samolot ponownie zatoczył się, ona zaś straciła równowagę, spadła z taboretu i wylądowała na leżącym na podłodze mężczyźnie.
Mervyn zaczął się śmiać.
Jego śmiech okazał się zaraźliwy. Nancy zapomniała o przeżyciach ostatnich dwudziestu czterech godzin – o zdradzie brata, katastrofie, której cudem uniknęli podczas lotu maszyną Mervyna, niezręcznej sytuacji w apartamencie dla nowożeńców, okropnej kłótni podczas kolacji i strachu przed sztormem. Uświadomiła sobie, że istotnie jest coś nieodparcie zabawnego w tym, że niemal naga siedzi wraz z nieznajomym mężczyzną na podłodze w wyczyniającym przedziwne harce samolocie, i sama także wybuchnęła śmiechem.
Następny podskok maszyny rzucił ich na siebie. Wciąż śmiejąc się spojrzeli sobie w oczy…
A potem, zupełnie niespodziewanie, pocałowała go.
Stanowiło to dla niej całkowite zaskoczenie. Myśl o tym, by go pocałować, nawet przez ułamek sekundy nie pojawiła się w jej głowie. Nie była wcale pewna, czy choć trochę go lubi. Zrobiła to pod wpływem impulsu, który pojawił się nie bardzo wiadomo skąd.
Mervyn był oszołomiony i zdumiony, ale błyskawicznie doszedł do siebie i z zapałem oddał pocałunek. Czuła, że w jednej chwili zapłonął jak pochodnia.
Dopiero po jakiejś minucie udało jej się go odepchnąć.
– Co się stało? – zapytała, zupełnie zdezorientowana.
– Pocałowałaś mnie – poinformował ją z zadowoleniem.
– Wcale nie miałam takiego zamiaru…
– Niemniej cieszę się, że to zrobiłaś.
Tym razem on ją pocałował.
Próbowała się uwolnić, ale uścisk jego ramion był bardzo silny, ona zaś walczyła bez większego przekonania. Zesztywniała, gdy poczuła, jak ręka Mervyna wślizguje się pod peniuar; wstydziła się swoich małych piersi i bała się, że będzie nimi rozczarowany. Kiedy jednak dotknął ich swoją dużą, silną dłonią, z jego gardła wydobył się zduszony jęk rozkoszy. Nancy nadal była spięta. Po karmieniu chłopców pozostały jej wielkie sutki; małe piersi i wielkie sutki – czuła się niemal zdeformowana. Jednak Mervyn nie okazał wstrętu, wręcz przeciwnie. Pieścił ją z zadziwiającą łagodnością, aż wreszcie Nancy poddała się rozkosznemu doznaniu. Minęło wiele czasu od chwili, kiedy doświadczała go po raz ostatni.
Co ja wyrabiam, na litość boską? – przemknęło jej nagle przez myśl. – Jestem szanowaną wdową, a oto jakby nigdy nic tarzam się po podłodze samolotu z mężczyzną, którego spotkałam zaledwie wczoraj! Co mi się stało?
– Przestań! – powiedziała stanowczym tonem i usiadła wyprostowana. Mervyn pogłaskał ją po odsłoniętym udzie. – Przestań – powtórzyła, odpychając jego rękę.
– Jak sobie życzysz – odparł z nie ukrywanym żalem. – Ale gdybyś zmieniła zdanie, jestem gotów.
Zerknęła na jego erekcję wyraźnie odznaczającą się pod materiałem koszuli i szybko odwróciła spojrzenie.
– To moja wina – powiedziała, wciąż jeszcze oddychając ciężko po namiętnym pocałunku. – Ale to był błąd. Zachowuję się jak idiotka, wiem o tym. Przepraszam.
– Nie przepraszaj. To była najprzyjemniejsza niespodzianka, jaka zdarzyła mi się od lat.
– Przecież kochasz swoją żonę, prawda? – zapytała bez ogródek.
Skrzywił się.
– Do niedawna tak mi się wydawało. Teraz, szczerze mówiąc, nie jestem pewien, co mam o tym myśleć.
Nancy czuła się dokładnie tak samo: nie wiedziała, co o tym myśleć. Po dziesięciu latach wstrzemięźliwości przekonała się, że pożąda mężczyzny, którego prawie nie zna.
Choć właściwie znam go całkiem nieźle. Odbyłam z nim długą podróż, opowiedzieliśmy sobie o naszych kłopotach… Wiem, że jest szorstki, arogancki i dumny, ale także lojalny, namiętny i silny. Lubię go mimo jego wad. Budzi mój szacunek. Jest bardzo atrakcyjny, nawet w tej okropnej koszuli. Trzymał mnie za rękę, kiedy się bałam. Jak to miło byłoby mieć kogoś, kto trzymałby mnie za rękę za każdym razem, kiedy bym się bała…
Jakby czytając w jej myślach, Mervyn ponownie wziął ją za rękę, ale tym razem pocałował wewnętrzną część dłoni. Przez skórę Nancy przebiegły rozkoszne ciarki. Po chwili przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta.
– Nie rób tego! – szepnęła. – Jeśli znowu zaczniemy, nie zdołam się powstrzymać!
– A ja się obawiam, że jeśli nie zaczniemy teraz, to już nigdy – odparł głosem przepełnionym pożądaniem.
Wyczuwała w nim ogromną namiętność, nad którą udało mu się zapanować jedynie dzięki ogromnemu wysiłkowi, i to jeszcze bardziej rozpaliło jej zmysły. Zbyt często spotykała na swej drodze słabych, uległych mężczyzn, pragnących znaleźć u jej boku spokój i bezpieczeństwo, rezygnujących ze swoich zamiarów natychmiast, jak tylko wyczuli, że ona jest im przeciwna. Mervyn był uparty i silny. Pragnął jej teraz i tutaj, ona zaś marzyła o tym, by mu ulec.
Poczuła dotknięcie jego dłoni na wewnętrznej stronie uda, pod czarną koronkową koszulą. Przymknęła oczy i niemal bez udziału świadomości rozchyliła nieco nogi. Nie potrzebował wyraźniejszego zaproszenia. W chwilę potem jęknęła, gdy ręka Mervyna dotknęła jej kobiecości. Pierwszy raz od śmierci Seana. – Ta myśl sprawiła, że nagle ogarnął ją smutek. – Bardzo mi ciebie brakuje, Sean. Boję się przyznać sama przed sobą, jak bardzo. Jeszcze nigdy od chwili pogrzebu nie czuła tak ogromnej rozpaczy. Łzy przecisnęły się między jej zamkniętymi powiekami i potoczyły się po policzkach. Całujący ją Mervyn natychmiast poczuł ich smak.
– Co się stało? – zapytał.
Otworzyła oczy i przez zasłonę łez ujrzała najpierw jego przystojną, zatroskaną twarz, a potem swój peniuar zawinięty powyżej pasa i rękę Mervyna między jej udami. Ujęła go za przegub, po czym delikatnie, lecz stanowczo odsunęła jego rękę.
– Nie gniewaj się, proszę.
– Nie będę się gniewał – odparł łagodnie. – Powiedz mi.
– Od śmierci Seana nie dotykał mnie tam żaden mężczyzna.
Kiedy to zrobiłeś, natychmiast pomyślałam o nim.
– To był twój mąż – stwierdził.
Skinęła głową.
– Jak dawno?
– Dziesięć lat temu.
– To mnóstwo czasu.
– Jestem lojalna. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Jak ty.
Westchnął.
– Masz rację. To już moje drugie małżeństwo, a dopiero po raz pierwszy otarłem się o zdradę. Wciąż myślę o Dianie i tym fircyku.
– Czy jesteśmy niemądrzy?
– Być może. Powinniśmy przestać rozmyślać o przeszłości i zacząć cieszyć się teraźniejszością.
– Chyba masz rację – szepnęła, po czym znowu go pocałowała.
Samolot zatrząsł się, jakby w coś uderzył. Podłoga zakołysała się, światła zamigotały, a Nancy zapomniała o pocałunku i przywarła mocno do Mervyna, by nie stracić równowagi. Kiedy odsunęła się i spojrzała na niego, zauważyła, że krwawi mu warga.
– Ugryzłaś mnie – stwierdził z przekornym uśmiechem.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. Mam nadzieję, że zostanie mi blizna.
Objęła go mocno, czując nagły przypływ sympatii.
Kolejny atak sztormu przeczekali leżąc na podłodze, ciasno do siebie przytuleni.
– Spróbujmy dostać się do koi – zaproponował Mervyn, kiedy kołysanie na chwilę zelżało. – Na pewno będzie nam wygodniej niż na dywanie.
Nancy skinęła głową, po czym przepełzła na czworakach przez kabinę i wspięła się do swojej koi. Mervyn położył się obok niej. Objął ją, ona zaś przylgnęła do niego całym ciałem.
Za każdym razem, kiedy sztorm przybierał na sile, przywierała do niego mocniej niczym żeglarz przywiązany do masztu, a on gładził ją uspokajająco po plecach.
Wreszcie udało się jej usnąć.
Zbudziło ją pukanie i głos zza drzwi.
– Steward!
Otworzywszy oczy stwierdziła, że leży w objęciach Mervyna.
– Boże! – szepnęła z przerażeniem. Usiadła, rozglądając się dokoła błędnym wzrokiem.
Mervyn położył dłoń na jej ramieniu.
– Proszę chwilę zaczekać – powiedział donośnym, spokojnym głosem.
– Oczywiście, proszę pana – odparł steward. – Proszę się nie śpieszyć.
Mervyn wyskoczył z łóżka i nakrył Nancy kocem. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, po czym odwróciła się do ściany, udając, że śpi. Na wszelki wypadek wolała nie patrzeć stewardowi w oczy.
Usłyszała, jak Mervyn otwiera drzwi.
– Dzień dobry! – powiedział radosnym tonem steward, wchodząc do kabiny. Do Nancy dotarł zapach świeżo zaparzonej kawy. – Jest dziewiąta trzydzieści rano czasu brytyjskiego, czwarta trzydzieści w Nowym Jorku, a punkt szósta na Nowej Fundlandii.
– Dziewiąta trzydzieści w Wielkiej Brytanii, a szósta rano na Nowej Fundlandii? – powtórzył Mervyn ze zdziwieniem. – Chcesz powiedzieć, że trzeba odjąć trzy i pół godziny?
– Tak jest, proszę pana. Czas Nowej Fundlandii dzieli od czasu Greenwich właśnie trzy i pół godziny.
– Nie wiedziałem, że uwzględnia się półgodzinne różnice. To chyba komplikuje życie ludziom, którzy układają rozkłady lotów. Ile jeszcze do wodowania?
– Będziemy wodować za trzydzieści minut, tylko godzinę później, niż powinniśmy. Opóźnienie powstało w wyniku sztormu.
Steward wyszedł cicho z kabiny i zamknął za sobą drzwi.
Nancy odwróciła się od ściany. Kiedy Mervyn podniósł żaluzje, do wnętrza apartamentu wlało się przez okna dzienne światło. Przyglądała się, jak nalewa kawę, podczas gdy przez jej pamięć przelatywały oderwane obrazy – wspomnienia minionej nocy. Mervyn trzymający ją za rękę, oboje padający na podłogę, jego dłoń między jej udami, przytulone ciała, ręka głaszcząca ją uspokajająco podczas kolejnych ataków sztormu. Słodki Boże – pomyślała. – Coraz bardziej lubię tego człowieka.
– Jaką pijesz? – zapytał.
– Czarną, bez cukru.
– Tak samo jak ja.
Podał jej filiżankę.
Przyjęła kawę z wdzięcznością. Była bardzo ciekawa mnóstwa rzeczy dotyczących Mervyna. Czy gra w tenisa, chodzi do opery, lubi robić zakupy? Czy dużo czyta? Jak zawiązuje krawat? Czy sam czyści sobie buty? Patrząc na niego, siedzącego w fotelu i pijącego kawę, doszła do wniosku, że może sobie sama udzielić wielu odpowiedzi bez ryzyka popełnienia błędu. Na pewno grał w tenisa, ale chyba nie czytał zbyt wielu powieści, a już na pewno nie lubił włóczyć się po sklepach. Wyglądał na dobrego pokerzystę, lecz marnego tancerza.
– O czym myślisz? – zapytał. – Tak mi się przyglądasz, jakbyś chciała oszacować, czy warto wystawić mi polisę ubezpieczeniową.
Roześmiała się.
– Jaką muzykę lubisz?
– Jestem zupełnie głuchy, jeśli o to chodzi – przyznał. – Przed wojną, kiedy jeszcze byłem kawalerem, wszędzie królował ragtime. Podobał mi się ten rytm, choć nigdy nie byłem dobrym tancerzem. A ty?
– Ja? Och, tańczyłam, i to nawet sporo. Musiałam to robić. W każdą sobotę rano w białej sukience i białych rękawiczkach chodziłam do szkoły tańca, gdzie uczyłam się tańczyć z dwunastoletnimi chłopcami w garniturach. Matka uważała, że zapewni mi to dostęp do najwyższych kręgów towarzyskich Bostonu. Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale wcale tego nie żałuję. Znacznie bardziej interesowała mnie fabryka ojca, naturalnie ku rozpaczy matki. Walczyłeś podczas Wielkiej Wojny?
Przez jego twarz przemknął cień.
– Tak, pod Ypres. Przysiągłem sobie, że zrobię wszystko, żeby już nigdy młodzi ludzie nie musieli ginąć w taki sposób, ale nie przewidziałem pojawienia się Hitlera.
Spojrzała na niego ze współczuciem. Mervyn odwrócił się w jej stronę. Kiedy ich oczy spotkały się, natychmiast zrozumiała, że on także wspomina pocałunki i pieszczoty minionej nocy. Ogarnął ją wstyd. Spojrzała przez okno, za którym pojawił się jakiś ląd. Przypomniało jej to, że w Botwood czeka ją rozmowa telefoniczna, która w taki lub inny sposób na pewno wywrze ogromny wpływ na jej życie.
– Już prawie jesteśmy! – wykrzyknęła, zrywając się z łóżka. – Muszę się ubrać.
– Będzie lepiej wyglądało, jeśli wyjdę pierwszy.
– W porządku.
Co prawda miała poważne wątpliwości, czy pozostały jej jeszcze choć resztki reputacji, które warto by było chronić, ale nie chciała mu tego mówić. Przyglądała się, jak zdejmuje z wieszaka garnitur i bierze papierową torbę z białą koszulą, czarnymi wełnianymi skarpetkami i szarą bawełnianą bielizną, które kupił w Foynes wraz z pasiastą koszulą nocną. W drzwiach zawahał się wyraźnie; wiedziała, że zastanawia się, czy może ją jeszcze raz pocałować. Podeszła do niego.
– Dziękuję, że chciało ci się przez całą noc trzymać mnie w ramionach – powiedziała.
Schylił się i delikatnie dotknął ustami jej warg. Trwali tak przez chwilę, po czym rozdzielili się.
Nancy otworzyła mu drzwi i Mervyn wyszedł z kabiny.
Zamknąwszy je westchnęła głęboko. Zdaje się, że mogłabym się w nim zakochać – pomyślała. – Ciekawe, czy jeszcze kiedyś zobaczę tę jego pasiastą koszulę.
Spojrzała w okno. Samolot stopniowo tracił wysokość. Musiała się pośpieszyć.
Uczesała się szybko, a następnie poszła z walizeczką do damskiej łazienki sąsiadującej z apartamentem dla nowożeńców. Zastała tam Lulu Bell i jakąś nieznajomą kobietę, ale na szczęście nie żonę Mervyna. Nancy chętnie wzięłaby kąpiel, lecz musiała zadowolić się dokładnym umyciem. W walizeczce miała czystą bieliznę i świeżą bluzkę – granatową zamiast szarej – do tej samej wiśniowej garsonki. Ubierając się myślała o porannej rozmowie z Mervynem. Choć właściwie była szczęśliwa, to w głębi duszy dręczył ją trudny do wyjaśnienia niepokój. Dlaczego? W chwili kiedy zadała sobie to pytanie, odpowiedź stała się jasna jak słońce. Mervyn nie mówił nic o swojej żonie. Napomknął o niej tylko raz… a potem cisza. Czyżby pragnął powrotu Diany? Może nadal ją kochał? Co prawda spędził noc trzymając w objęciach inną kobietę, ale to wcale nie przekreślało jego małżeństwa.
A czego właściwie ja chcę? – zadała sobie pytanie. – Oczywiście marzę o tym, by się z nim spotykać, może nawet przeżyć romans, ale czy chcę, by zrezygnował dla mnie z małżeństwa? Skąd mogę mieć pewność, zaledwie po jednej nocy nie zrealizowanych namiętności?
Zamarła w bezruchu ze szminką przy ustach i przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Daj spokój, Nancy – myślała. – Przecież dobrze znasz prawdę. Pragniesz tego człowieka. Masz czterdzieści lat i jeden dzień i właśnie spotkałaś Pana W Sam Raz Dla Ciebie. Przestań sama siebie oszukiwać i weź się ostro za niego.
Skropiła się perfumami „Pink Clover” i wyszła z łazienki.
Zaraz za progiem niemal wpadła na Nata i Petera, którzy zajmowali miejsca koło damskiej łazienki.
– Dzień dobry, Nancy – powiedział Nat.
Przypomniała sobie, co pięć lat temu czuła do tego mężczyzny. Tak, gdybym miała dość czasu, chybabym się w nim zakochała – przyznała w duchu. – Ale nie miałam czasu. Na całe szczęście. Zdaje się, że bardziej niż mnie pragnął dostać w swoje ręce moją firmę. W każdym razie o mnie przestał już zabiegać, fabryką natomiast interesuje się w dalszym ciągu. Skinęła mu głową i nie odezwawszy się ani słowem weszła do swojej kabiny.
Dwie koje przeistoczyły się z powrotem w obszerną otomanę, na której siedział Mervyn – gładko ogolony, w białej koszuli i ciemnoszarym garniturze.
– Spójrz przez okno – powiedział. – Już prawie jesteśmy na miejscu.
Lecieli nad gęstym sosnowym lasem poprzecinanym srebrnymi rzekami. Po chwili drzewa ustąpiły miejsca wodzie – nie głębokim, ciemnym wodom Atlantyku, lecz spokojnemu, płytkiemu ujściu rzeki. Na brzegu dostrzegła mały port oraz skupisko drewnianych budynków, nad którymi górowała wieża kościoła.
Samolot szybko tracił wysokość. Nancy i Mervyn siedzieli na otomanie przypięci pasami, trzymając się za ręce. Nancy właściwie nie poczuła, kiedy spodnia część kadłuba dotknęła powierzchni wody; że tak się stało, zorientowała się dopiero po chwili, gdy w okna uderzyły bryzgi piany.
– Cóż, wygląda na to, że przeleciałam przez Atlantyk.
– Zgadza się. Niewiele jest osób, które mogą to o sobie powiedzieć.
Mimo to wcale nie czuła się jak bohater. Pierwszą połowę drogi odbyła martwiąc się o swoje sprawy zawodowe, drugą zaś trzymając się za ręce z mężem obcej kobiety. Na to, że leci samolotem, zwróciła uwagę właściwie dopiero wtedy, kiedy pogoda uległa pogorszeniu, ona sama zaś zaczęła się porządnie bać. Co opowie chłopcom? Na pewno będą chcieli znać wszystkie szczegóły. Nie wiedziała nawet, z jaką prędkością poruszał się samolot. Zdecydowała, że wypyta się o wszystko, zanim dotrą do Nowego Jorku.
Kiedy Clipper wytracił szybkość, zbliżyła się łódź, która miała zabrać pasażerów na ląd. Nancy założyła płaszcz, Mervyn zaś swoją lotniczą kurtkę. Mniej więcej połowa podróżnych postanowiła skorzystać z okazji i rozprostować nieco nogi. Pozostali leżeli jeszcze w łóżkach za szczelnie zasuniętymi granatowymi kotarami.
Przeszli po wystającej nad poziom wody powierzchni stabilizatora na pokład łodzi. W powietrzu czuć było wyraźny zapach morza i świeżych desek; prawdopodobnie gdzieś niedaleko znajdował się tartak. W pobliżu miejsca postoju Clippera cumowała barka z napisem: SHELL; ludzie w białych kombinezonach czekali już, by dolać paliwa do zbiorników. W porcie stały także dwa spore frachtowce, z czego należało wysnuć wniosek, że droga wodna była tu dość głęboka.
Wśród osób, które zdecydowały się udać na ląd, znajdowali się także żona Mervyna i jej kochanek. Diana zmierzyła Nancy przeciągłym spojrzeniem, Nancy zaś odwróciła wzrok, choć właściwie nie miała żadnego powodu, żeby czuć się winną. To tamta kobieta popełniła zdradę, nie ona.
Przeszli na brzeg po wąskim trapie. Mimo wczesnej pory zgromadził się tam tłumek ciekawskich. Miejscowa siedziba Pan American znajdowała się w trzech drewnianych budynkach – jednym dużym i dwóch małych. Wszystkie były pomalowane na zielono i miały czerwonobrązowe narożniki. Za nimi rozciągało się pole, na którym pasło się kilka krów.
Pasażerowie weszli do największego budynku, gdzie pokazali paszporty zaspanemu celnikowi. Nancy natychmiast zwróciła uwagę, że mieszkańcy Nowej Fundlandii mówili bardzo szybko, z akcentem przypominającym raczej irlandzki niż kanadyjski. W budynku znajdowała się obszerna poczekalnia, lecz wszyscy podróżni zdecydowali się odbyć spacer po osadzie.
Nancy czekała z niecierpliwością na rozmowę z Patrickiem MacBride w Bostonie. Właśnie miała zapytać, gdzie tu jest telefon, kiedy wywołano jej nazwisko. Podeszła do młodego mężczyzny w mundurze linii lotniczych.
– Telefon do pani – poinformował ją.
Serce zabiło jej żywiej.
– Gdzie jest aparat? – zapytała, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Na poczcie przy głównej ulicy, kilometr stąd.
Kilometr! Przecież to kawał drogi.
– W takim razie pośpieszmy się, dopóki nie przerwano połączenia! Macie tu jakiś samochód?
Młody człowiek zrobił taką minę, jakby zapytała o statek kosmiczny.
– Nie, proszę pani.
– W takim razie, chodźmy. Proszę wskazać mi drogę.
Wyszli z budynku – chłopak pierwszy, za nim Nancy i Mervyn – po czym ruszyli prowadzącą pod górę gruntową drogą, na której obrzeżu pasły się spokojnie niewielkie stadka owiec. Na szczęście Nancy miała wygodne buty – wyprodukowane w jej fabryce, rzecz jasna. Czy jutro wieczorem nadal będzie to jej fabryka? Dowie się o tym od Patricka MacBride'a. Cała aż drżała z niecierpliwości.
Mniej więcej po dziesięciu minutach dotarli do innego drewnianego budynku i weszli do środka. Nancy wskazano krzesło stojące przy aparacie telefonicznym. Usiadła, po czym podniosła słuchawkę trzęsącą się ręką.
– Mówi Nancy Lenehan.
– Łączę panią z Bostonem – poinformowała ją telefonistka.
Po dłuższej chwili w słuchawce rozległ się męski głos:
– Nancy, jesteś tam?
To nie był Mac. Minęło kilka sekund, zanim skojarzyła głos z osobą.
– Danny Riley! – wykrzyknęła.
– Nancy, mam poważne kłopoty. Musisz mi pomóc.
Zacisnęła mocniej dłoń na słuchawce. Wyglądało na to, że jej plan powiódł się.
– Co za kłopoty, Danny? – zapytała obojętnie, lecz z odrobiną niecierpliwości, jakby ta rozmowa przeszkodziła jej w jakimś znacznie bardziej interesującym zajęciu.
– Jacyś ludzie węszą wokół tamtej starej historii.
Dobra wiadomość! A więc Macowi udało się nabrać Danny'ego. Riley był najwyraźniej ogarnięty paniką. O to właśnie jej chodziło, na razie jednak udawała, że nie wie, o czym on mówi.
– Jakiej historii? Co ty wygadujesz?
– Przecież wiesz. Nie mogę o tym mówić przez telefon.
– Skoro nie możesz rozmawiać przez telefon, to po co do mnie dzwonisz?
– Przestań traktować mnie jak kupę gówna! Potrzebuję cię, Nancy!
– W porządku, uspokój się. – Danny był przerażony; teraz musiała wykorzystać jego strach, by osiągnąć zamierzony cel. – Opowiedz mi dokładnie, co się stało, pomijając wszystkie nazwiska i adresy. Wydaje mi się, że wiem, jaką historię masz na myśli.
– Przechowujesz wszystkie papiery ojca, prawda?
– Oczywiście. Są w sejfie w moim domu.
– Być może ktoś poprosi cię o udostępnienie ich.
W ogólnikowy sposób Danny powtarzał Nancy to, co sama wymyśliła. Jak na razie wszystko toczyło się zgodnie z jej oczekiwaniami.
– Nie wydaje mi się, żebyś potrzebował się czegoś obawiać – powiedziała lekceważącym tonem.
– Skąd możesz być tego pewna?
– Szczerze mówiąc…
– Przejrzałaś je wszystkie?
– Nie, jest ich zbyt wiele, ale…
– Nikt nie wie, co zawierają. Powinnaś była spalić je wiele lat temu.
– Możliwe, że masz rację, ale jakoś nigdy nie przyszło mi na myśl, że… A właściwie to kto może być nimi zainteresowany?
– Komisja Stowarzyszenia Prawników.
– Będą mieli nakaz?
– Nie, ale moja odmowa wywrze niekorzystne wrażenie.
– A moja wywrze korzystniejsze?
– Nie jesteś prawnikiem. Nie będą mogli wywierać na ciebie nacisku.
Nancy umilkła, udając wahanie i trzymając go w napięciu przez jeszcze kilka sekund.
– W takim razie nie ma problemu – powiedziała wreszcie.
– Odmówisz im?
– Zrobię coś lepszego. Jutro spalę wszystko do ostatniej kartki.
– Nancy… – Głos załamał mu się, jakby Danny za chwilę miał wybuchnąć płaczem. – Nancy, jesteś prawdziwym przyjacielem.
– Jak mogłabym postąpić inaczej? – odparła, czując się jak ostatnia hipokrytka.
– Jestem ci bardzo wdzięczny. Jeden Bóg wie, jak bardzo. Nie mam pojęcia, jak ci dziękować.
– Cóż, skoro sam o tym wspomniałeś… Jest coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. – Przygryzła lekko wargę. Zaczynała się najtrudniejsza część całej operacji. – Chyba wiesz, dlaczego zdecydowałam się jak najprędzej wracać do domu?
– Nie mam pojęcia. Tak bardzo martwiłem się tamtą sprawą, że…
– Peter usiłuje bez mojej wiedzy sprzedać firmę.
Odpowiedziała jej cisza.
– Danny, jesteś tam jeszcze?
– Tak. A ty nie godzisz się na sprzedaż?
– Nie! Cena jest zbyt niska, a w nowym układzie nie ma dla mnie miejsca. Oczywiście, że się nie godzę. Peter doskonale wie, że robi marny interes, ale nie cofnie się, bo zdaje sobie sprawę, jak wielką sprawia mi przykrość.
– Marny interes? Ostatnio firma nie prosperowała zbyt dobrze…
– Chyba wiesz dlaczego, prawda?
– Chyba tak.
– Dalej, wykrztuś to. Dlatego, że Peter jest nędznym szefem.
– No, owszem…
– Zamiast sprzedawać firmę za pół ceny, czy nie lepiej zwolnić go ze stanowiska? Mogę go zastąpić. Umiem sobie radzić w interesach przecież wiesz. Potem, kiedy fabryka znowu zacznie przynosić duże zyski, oczywiście możemy zastanowić się nad sprzedażą, ale za znacznie wyższą cenę.
– Właściwie nie wiem…
– Danny, w Europie właśnie wybuchła wojna, a to oznacza dobre czasy dla przemysłu. Nie nadążymy z produkcją butów. Jeśli zaczekamy dwa lub trzy lata, będziemy mogli sprzedać firmę za ogromne pieniądze!
– Ale związanie się z Natem Ridgewayem bardzo pomogłoby mojej firmie.
– Teraz nie myśl o tym. Proszę cię, żebyś mi pomógł.
– Szczerze mówiąc nie jestem pewien, czy wyjdzie ci to na dobre…
Przeklęty kłamco! – pomyślała Nancy. – Martwisz się tylko o siebie, o nikogo innego! Z trudem powstrzymała się przed powiedzeniem tego na głos.
– Jestem przekonana, że wszyscy wyjdziemy na tym bardzo dobrze.
– W porządku, zastanowię się.
To jednak jej nie wystarczyło. Okazało się, że musi wyłożyć karty na stół.
– Chyba pamiętasz o dokumentach ojca, prawda?
Czekała, wstrzymując oddech.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał powoli Danny.
– Proszę cię, żebyś mi pomógł, ponieważ ja pomagam tobie.
Doskonale wiem, że taki układ nie jest ci obcy.
– Rzeczywiście, nie jest. Zwykle nazywa się to szantażem.
Skrzywiła się boleśnie, ale zaraz przypomniała sobie, z kim ma do czynienia.
– Ty zakłamany stary draniu! Sam przez całe życie nie robiłeś nic innego!
Roześmiał się.
– Trafiłaś w dziesiątkę, skarbie. – Zastanowił się przez chwilę, po czym dodał: – Ale chyba nie rozdmuchałaś sama tej sprawy, żeby skierować ich na mój trop i zmusić mnie do współpracy?
Riley znalazł się niebezpiecznie blisko prawdy.
– Ty na pewno byś tak postąpił. Nie będę odpowiadać na żadne pytania. Wiedz tylko tyle, że jeśli jutro opowiesz się po mojej stronie, to jesteś bezpieczny, a jeśli nie, to znajdziesz się w poważnych tarapatach.
Teraz rzeczywiście go szantażowała, czyli postępowała w sposób, do jakiego przywykł i jaki rozumiał. Czy jednak odniesie to zamierzony skutek?
– Nie możesz mówić do mnie w ten sposób. Znałem cię wtedy, kiedy jeszcze nosiłaś pieluchy.
– Czy to nie wystarczający powód, żeby mi pomóc? – zapytała łagodniejszym tonem.
Cisza ciągnęła się w nieskończoność.
– Wygląda na to, że nie mam wyboru, prawda? – zapytał wreszcie Danny.
– Chyba tak.
– W porządku – bąknął niechętnie. – Poprę cię jutro, ale pod warunkiem, że ty zajmiesz się tamtą sprawą.
Niewiele brakowało, by Nancy zaczęła krzyczeć z radości. Udało się jej! Przeciągnęła Danny'ego na swoją stronę! Teraz na pewno zwycięży i firma ojca zostanie w jej rękach.
– Cieszę się, Danny… – szepnęła.
– Twój ojciec przewidział, że to będzie wyglądało właśnie w taki sposób.
Uwaga Rileya zupełnie ją zaskoczyła.
– Co masz na myśli?
– To, że wasz ojciec chciał, byście ze sobą współzawodniczyli.
Nancy wzmogła czujność, ponieważ w głosie Danny'ego dosłyszała nieszczerą nutę. Na pewno nie podobało mu się to, że był zmuszony uznać jej przewagę, i postanowił wyjść ze zwarcia z ciosem. Nie bardzo miała ochotę dać mu tę satysfakcję, ale ciekawość okazała się zbyt silna.
– O czym ty mówisz, do diabła?
– Zawsze powtarzał, że dzieci zamożnych ludzi okazują się zwykle marnymi biznesmenami, ponieważ nigdy nie zaznały prawdziwego głodu. Nie dawało mu to spokoju. Obawiał się, że roztrwonicie wszystko, co on z takim trudem osiągnął.
– Nigdy mi o tym nie mówił – odparła podejrzliwie.
– Dlatego właśnie tak wszystko zaplanował, żebyście musieli ze sobą konkurować. Przygotowywał cię do objęcia jego stanowiska, ale jednocześnie obiecał Peterowi, że to on zasiądzie w fotelu prezesa zarządu. W ten sposób sprowokował konflikt, w wyniku którego przy sterze zostanie silniejsze z was dwojga.
– Nie wierzę ci! – wykrzyknęła Nancy, lecz w głębi duszy nie wiedziała, co powinna o tym myśleć. Danny był wściekły, ponieważ dał się wymanewrować, i próbował w jakiś sposób dać upust złości, ale to wcale nie musiało oznaczać, że mówi nieprawdę. Zmroził ją nagły chłód.
– Możesz wierzyć lub nie – odparł Danny. – Ja powtarzam ci tylko to, co usłyszałem od twojego ojca.
– Obiecał Peterowi, że zostanie prezesem?
– Oczywiście. Jeśli masz jakieś wątpliwości, zapytaj swego brata.
– Jeżeli nie uwierzę tobie, tym bardziej nie uwierzę Peterowi.
– Nancy, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, miałaś zaledwie dwa dni – powiedział Danny ze znużeniem. – Znam cię od wielu, wielu lat. Jesteś dobrym człowiekiem o twardym charakterze, tak samo jak twój ojciec. Nie chcę być twoim przeciwnikiem ani w interesach, ani w żadnej innej sprawie. Wybacz, że w ogóle poruszyłem ten temat.
Tym razem mu uwierzyła. Sprawiał wrażenie kogoś, komu jest naprawdę przykro, a to czyniło jego rewelacje znacznie bardziej wiarygodnymi. Zakręciło jej się w głowie. Przez chwilę nie odzywała się ani słowem, usiłując ponownie wziąć się w garść.
– Zobaczymy się na zebraniu zarządu – powiedział Danny.
– W porządku – wykrztusiła.
– Do widzenia, Nancy.
– Do widzenia, Danny.
Odłożyła słuchawkę.
– Mój Boże, byłaś wspaniała! – wykrzyknął Mervyn.
Uśmiechnęła się lekko.
– Dziękuję.
– Tak się do niego zabrałaś, że nie miał najmniejszej szansy! Biedak nawet się nie zorientował, kiedy…
– Och, daj mi spokój!
Na Mervyna podziałało to jak uderzenie w twarz.
– Jak sobie życzysz – powiedział lodowatym tonem.
Natychmiast pożałowała swego wybuchu.
– Wybacz mi – poprosiła, dotykając jego ramienia. – Pod koniec rozmowy Danny powiedział coś, co zupełnie wytrąciło mnie z równowagi.
– Chcesz mi to powtórzyć? – zapytał ostrożnie.
– Według niego mój ojciec celowo sprowokował konflikt między mną a Peterem, żeby firmą kierowało to z nas, które wyjdzie z niego zwycięsko.
– Wierzysz mu?
– Tak, i to właśnie jest najgorsze. Myślę, że może mieć rację. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ale takie wyjaśnienie bardzo wiele tłumaczy.
Ujął jej rękę.
– Jesteś zdenerwowana.
– Owszem. – Pogłaskała rzadkie czarne włosy rosnące na zewnętrznej stronie jego ręki. – Czuję się jak postać z filmu postępująca według scenariusza napisanego przez kogoś zupełnie innego. Przez wiele lat byłam obiektem manipulacji i jestem z tego powodu oburzona. Nawet nie wiem, czy teraz jeszcze zależy mi na tym, by pokonać Petera i zająć jego miejsce.
Mervyn skinął ze zrozumieniem głową.
– A co chciałabyś zrobić?
Nie miała kłopotów ze znalezieniem odpowiedzi na jego pytanie.
– Chciałabym napisać własny scenariusz.
Harry Marks był tak szczęśliwy, że prawie nie mógł się poruszyć.
Leżał w łóżku wspominając wydarzenia minionej nocy: nagły dreszcz rozkoszy wywołany pocałunkiem Margaret; obawy towarzyszące długim chwilom, podczas których zbierał się na odwagę, by przystąpić do energiczniejszych działań; zawód spowodowany łagodną, lecz zdecydowaną odprawą; wreszcie zdumienie i zachwyt, kiedy wskoczyła do jego koi niczym królik dający nura do nory.
Zacisnął mocno powieki przypomniawszy sobie, co się stało niemal natychmiast po tym, jak go dotknęła. Działo się tak zawsze, kiedy szedł do łóżka z nową dziewczyną. Nie mógł na to nic poradzić.
Wstydził się tego. Jedna z dziewcząt szydziła potem z niego i wyśmiewała się, ale na szczęście Margaret nie okazała ani odrazy, ani rozbawienia. Odniósł wrażenie, że nawet ją to podnieciło. Potem zresztą ona także miała swą przyjemność. Wprost nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Nie był specjalnie inteligentny, nie miał pieniędzy i nie pochodził z jej warstwy społecznej. Był zupełnym zerem, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Co w nim zobaczyła? To, co on zobaczył w niej, nie stanowiło żadnej tajemnicy, była piękna, urocza, miła i wrażliwa, a w dodatku miała ciało bogini. Każdy zakochałby się w niej po uszy. Ale on? Nie wyglądał jak upiór, to prawda, i wiedział, jak się ubrać, ale wyczuwał podświadomie, że dla Margaret te sprawy nie miały większego znaczenia. Po prostu coś ją w nim zafascynowało. Intrygował ją sposób życia Harry'ego, a w dodatku wiedział dużo o sprawach, które dla niej stanowiły zupełną tajemnicę – między innymi o codziennej egzystencji klasy robotniczej i świata przestępczego. Przypuszczał, że widziała w nim jakąś romantyczną postać, kogoś w rodzaju Robin Hooda, kowboja lub pirata. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że pomógł jej wstać od stołu po kłótni w jadalni; dla niego była to drobna, zupełnie oczywista sprawa, która jednak dla niej miała wielkie znaczenie. Kto wie, czy nie tym właśnie zdobył jej serce. Dziewczęta naprawdę są bardzo dziwne – pomyślał, wzruszając w duchu ramionami. Teraz nie miało to już większego znaczenia; kiedy ściągnęli ubranie, resztą zajęły się hormony. Harry wiedział, że nigdy nie zapomni widoku jej białych piersi w przyćmionym, sączącym się przez grube zasłony świetle, piersi o tak małych i bladych sutkach, że mógł je dostrzec tylko z najwyższym trudem. Gęstwina ciemnobrązowych włosów między udami, delikatna szyja obsypana drobnymi piegami…
A teraz miał zaryzykować utratę tego wszystkiego.
Chciał ukraść biżuterię jej matki.
Żadna dziewczyna nie zbyłaby tego wzruszeniem ramion. Co prawda, rodzice Margaret byli dla niej okropni, ona sama zaś może nawet uważała, że bogactwa należące do możnych tego świata powinny zostać rozdzielone wśród biedaków, ale i tak będzie to dla niej ogromny wstrząs. Kradzież przypominała siarczysty policzek: nawet jeśli nie powodowała nieodwracalnych szkód, to niezawodnie wyprowadzała ludzi z równowagi. W tym przypadku będzie to oznaczało koniec jego romansu z Margaret.
Z drugiej strony tu, w tym samolocie, w luku bagażowym odległym zaledwie kilka metrów od jego łóżka, znajdował się Komplet Delhijski – jeden z najpiękniejszych klejnotów świata, wart prawdziwą fortunę, dzięki której on, Harry, mógłby nie mieć żadnych materialnych trosk już do końca życia.
Marzył o tym, by wziąć go do ręki, napawać oczy otchłanną czerwienią birmańskich rubinów i cieszyć palce dotykiem precyzyjnie oszlifowanych brylantów.
Ma się rozumieć, cała oprawa musiała ulec zniszczeniu, co stanowiło niepowetowaną stratę, ale kamienie ocaleją, by po jakimś czasie trafić do innego arcydzieła sztuki jubilerskiej, zdobiącego szyję żony jakiegoś milionera. A Harry Marks kupi sobie dom.
Tak, to właśnie zrobi z pieniędzmi. Kupi sobie dom na wsi, gdzieś w Ameryce, może nawet w rejonie, który nazywano Nową Anglią, gdziekolwiek to jest. Widział go już teraz: dom otoczony trawnikami i drzewami, pełen gości w białych garniturach i słomkowych kapeluszach. Po drewnianych schodach szła jego żona ubrana w strój do konnej jazdy…
Miała twarz Margaret.
Opuściła go o świcie, wyślizgnąwszy się ostrożnie z jego koi, tak by nikt jej nie zauważył. Harry patrzył w okno i myślał o niej, podczas gdy samolot leciał nad iglastymi lasami Nowej Fundlandii, by wreszcie wylądować w Botwood. Powiedziała, że zostanie na pokładzie, by zdrzemnąć się choć godzinę. Harry również nie zamierzał schodzić na ląd, lecz z całkiem innego powodu.
Przyglądał się, jak dość liczna grupa wchodzi na pokład motorówki – mniej więcej połowa pasażerów i większość załogi. Teraz, kiedy niemal wszyscy spośród tych, którzy zostali na pokładzie, byli jeszcze pogrążeni we śnie, będzie miał znakomitą okazję, by dostać się do luku. Zamki walizek i kufrów nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody. Już wkrótce Komplet Delhijski znajdzie się w jego rękach.
Zastanawiał się jednak, czy piersi Margaret nie były najcenniejszymi klejnotami, jakich kiedykolwiek zdarzyło mu się dotykać.
Nakazał sobie wrócić myślami na ziemię. Owszem, spędziła z nim noc, ale czy zobaczy ją jeszcze, kiedy wyjdą z samolotu? Słyszał, że najbardziej nietrwałymi spośród wszystkich romansów były „przygody statkowe”; „przygody samolotowe” musiały w związku z tym być jeszcze bardziej ulotne. Margaret dążyła za wszelką cenę do tego, by wyzwolić się spod kurateli rodziców i rozpocząć niezależne życie, ale czy kiedykolwiek osiągnie ten cel? Mnóstwo dziewcząt z zamożnych domów marzyło o niezależności, lecz praktyka wykazywała, że niezmiernie trudno jest wyrzec się luksusów. Choć Margaret była w stu procentach uczciwa, to nie miała pojęcia o tym, jak żyją ubodzy ludzie; kiedy zazna ich losu, może jej się to nie spodobać.
Nie sposób było przewidzieć, jak się wtedy zachowa. Biżuteria natomiast dawała mu spokojną pewność.
Byłoby łatwiej, gdyby stanął przed prostym wyborem. Gdyby nagle zjawił się przed nim sam szatan i powiedział: „Możesz mieć Margaret albo klejnoty, ale nie obie rzeczy naraz”, Harry na pewno wybrałby Margaret. Jednak rzeczywistość była znacznie bardziej skomplikowana. Mógł zrezygnować z klejnotów, a mimo to stracić dziewczynę, lub też zdobyć i ją, i drogie kamienie.
Przez całe życie był ryzykantem. Postanowił zdobyć obie nagrody.
Wstał z łóżka. Założył kapcie i zawiązał pasek szlafroka, po czym rozejrzał się dokoła. Zarówno koja Margaret, jak i należąca do jej matki, były jeszcze zasłonięte kotarą. Pozostałe trzy łóżka – Percy'ego, lorda Oxenford i pana Membury'ego – były puste. W sąsiadującym z kabiną saloniku dostrzegł jedynie kobietę w chustce na głowie – prawdopodobnie sprzątaczkę z Botwood – opróżniającą nieśpiesznie popielniczki. Przez otwarte na oścież zewnętrzne drzwi wpadał zimny morski wiatr, owiewając odsłonięte kolana Harry'ego. W kabinie numer trzy Clive Membury rozmawiał z baronem Gabonem. Ciekawe, jaki mogą mieć wspólny temat? – przemknęło Harry'emu przez myśl. – Może fasony kamizelek? W głębi samolotu stewardzi składali łóżka, zamieniając je ponownie w otomany i fotele. W obszernym wnętrzu maszyny panowała niewyraźna, skacowana atmosfera.
Harry przeszedł na przód samolotu i wspiął się po schodach. Jak zwykle nie miał żadnego planu postępowania ani przygotowanych zawczasu wymówek, czy choćby najbardziej ogólnego pojęcia, co powinien zrobić, jeśli zostanie przyłapany. Przekonał się już wielokrotnie, że takie sięganie myślą naprzód i rozmyślanie o tym, co się stanie, jeżeli go złapią, napełnia go zbyt wielkim niepokojem. Również teraz, działając jakby od niechcenia i improwizując, był tak spięty, iż nawet oddychanie przychodziło mu z najwyższym trudem. Uspokój się – powtarzał w duchu. – Robiłeś to już setki razy. Jeśli się nie uda, na pewno coś wymyślisz, tak jak zawsze do tej pory.
Wszedł do kabiny nawigacyjnej i rozejrzał się dokoła.
Miał szczęście. Kabina była pusta. Od razu odetchnął swobodniej. Ale okazja! Spojrzawszy ku przodowi maszyny ujrzał niewielką klapę w podłodze między fotelami pilotów. Była otwarta. Zajrzał w okrągły otwór i zobaczył jednego z młodszych członków załogi zajętego mocowaniem jakiejś liny. Niedobrze. Harry cofnął szybko głowę, zanim dostrzeżono jego obecność.
Przeszedł szybko przez kabinę i otworzył drzwi w jej tylnej ścianie. Znalazł się w korytarzyku między dwoma lukami bagażowymi, pod wieżyczką obserwacyjną nawigatora, przez którą ładowano na pokład walizy pasażerów. Wybrał luk po lewej stronie, wślizgnął się do środka i zamknął za sobą drzwi. Teraz nikt nie mógł go zobaczyć, a nie przypuszczał, by ktoś z załogi miał powód, by zaglądać podczas postoju do luku.
Rozejrzał się uważnie. Łatwo mógł odnieść wrażenie, iż znajduje się w jakiejś ekskluzywnej przechowalni bagażu. Dokoła piętrzyły się kosztowne skórzane walizki, przywiązane starannie do specjalnych uchwytów w ścianach. Musiał jak najszybciej odszukać bagaż rodziny Oxenford. Nie zwlekając zabrał się do pracy.
Zadanie nie należało do łatwych. Niektóre walizy położono tak, że nie mógł dostrzec przywieszek z nazwiskami, inne zostały przywalone ciężkimi bagażami, które trudno było ruszyć z miejsca. Luk nie był ogrzewany, w związku z czym Harry zaczął trząść się z zimna w swoim szlafroku. Drżącymi, obolałymi palcami rozwiązywał liny mające zapobiec przemieszczaniu się bagaży podczas lotu. Pracował systematycznie, by nie pominąć żadnej walizki i nie tracić czasu na powtórne sprawdzanie. Zaciągał ponownie węzły najlepiej jak potrafił. Nazwiska pochodziły z całego świata: Ridgeway, D'Annunzio, Lo, Hartmann, Bazarov… Ale nigdzie nie mógł dostrzec tego, o które mu chodziło: Oxenford. Po dwudziestu minutach, podczas których sprawdził wszystkie bagaże znajdujące się w pomieszczeniu, trząsł się z zimna jak galareta. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że obiekt jego poszukiwań znajduje się w drugim luku. Harry zaklął pod nosem.
Zaciągnął ostatni węzeł i rozejrzał się uważnie; nie zostawił najmniejszego śladu świadczącego o tym, że złożył tu wizytę.
Teraz czekało go powtórzenie tych samych czynności w drugim luku. Otworzył drzwi, wyszedł na korytarzyk…
– O, cholera! Kim pan jest?
Był to ten sam oficer, którego Harry widział niedawno w dziobowej części samolotu – młody mężczyzna o piegowatej, pogodnej twarzy, w mundurowej koszuli z krótkim rękawem.
Harry doznał co najmniej takiego samego wstrząsu, ale szybko ukrył zaskoczenie. Uśmiechnął się, zamknął za sobą starannie drzwi, po czym odparł:
– Harry Vandenpost. A pan?
– Mickey Finn, drugi inżynier. Tutaj nie wolno wchodzić, proszę pana. Przestraszyłem się jak diabli. Co pan tu właściwie robi?
– Szukam mojej walizki – wyjaśnił Harry. – Zapomniałem wyjąć z niej brzytwę.
– W czasie podróży pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić do luków bagażowych.
– Myślałem, że to nic złego.
– Przykro mi, ale przepisy są jednoznaczne. Mogę panu pożyczyć moją brzytwę.
– Bardzo pan miły, lecz przyzwyczaiłem się do swojej. Gdyby udało mi się znaleźć walizkę…
– Chętnie bym panu pomógł, ale naprawdę nie mogę. Może pan zapytać kapitana, kiedy wróci na pokład, choć jestem pewien, że powie panu to samo.
Harry uświadomił sobie z bólem serca, że musi pogodzić się z porażką. Przynajmniej na razie. Uśmiechnął się najszczerzej, jak potrafił, i odparł:
– W takim razie myślę, że skorzystam z pańskiej uprzejmości.
Jestem panu niezmiernie zobowiązany.
Mickey Finn przepuścił go w drzwiach kabiny nawigacyjnej, po czym razem zeszli po kręconych schodkach na pokład pasażerski. Co za cholerny pech – pomyślał gniewnie Harry. – Jeszcze kilka sekund i byłbym w środku. Bóg wie, kiedy nadarzy się następna okazja.
Mickey wszedł do kabiny numer jeden, a w chwilę później pojawił się z nowiutką, zapakowaną jeszcze w firmowy papier brzytwą i mydłem do golenia. Harry przyjął z podziękowaniem i jedno, i drugie. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak się ogolić.
Wziął z kabiny podręczny bagaż i poszedł do łazienki, wciąż myśląc o birmańskich rubinach. W łazience zastał Carla Hartmanna, myjącego się energicznie przy jednej z umywalek. Harry zabrał się do golenia mydłem i brzytwą Mickeya Finna, mimo że w torbie miał własny, znakomity zestaw do golenia.
– Niespokojna noc – rzucił od niechcenia, by nawiązać towarzyską rozmowę.
Hartmann wzruszył ramionami.
– Pamiętam bardziej niespokojne.
Harry spojrzał na jego wychudzone kończyny. Uczony przypominał chodzący szkielet.
– Wierzę panu.
Na tym konwersacja się urwała. Hartmann nie był zbyt rozmowny, Harry zaś znowu pogrążył się w rozmyślaniach.
Ogoliwszy się wyjął z walizki świeżą niebieską koszulę. Rozpakowywanie nowej koszuli stanowiło jedną z drobnych, ale jakże istotnych przyjemności. Uwielbiał szelest papieru i dotknięcie dziewiczo czystego materiału. Zapiął guziki, po czym zawiązał nienaganny węzeł na jedwabnym krawacie w kolorze czerwonego wina.
Po powrocie do kabiny przekonał się, że zasłona nad łóżkiem Margaret jest w dalszym ciągu zasunięta. Uśmiechnął się lekko, wyobraziwszy ją sobie pogrążoną w głębokim śnie, z uroczymi włosami rozrzuconymi na białej poduszce. Zajrzał do salonu, gdzie stewardzi przygotowywali śniadanie; na widok świeżych truskawek z bitą śmietaną, soku pomarańczowego i szampana w srebrnych kubłach z lodem poczuł, jak ślina napływa mu do ust. O tej porze roku truskawki mogły pochodzić wyłącznie ze szklarni.
Odstawił na miejsce walizeczkę, a następnie z brzytwą drugiego inżyniera w dłoni udał się na pokład nawigacyjny, by ponownie spróbować szczęścia.
Co prawda nie zastał tam Mickeya, lecz ku swemu rozczarowaniu ujrzał innego oficera, siedzącego przy stole z mapami i dokonującego jakichś obliczeń w notatniku. Mężczyzna podniósł głowę, uśmiechnął się i powiedział:
– Witam. Czym mogę panu służyć?
– Szukam Mickeya, żeby oddać mu brzytwę.
– Znajdzie go pan w kabinie numer jeden, na samym przodzie.
– Dziękuję.
Harry zawahał się. Musiał jakoś ominąć tego człowieka, ale jak?
– Coś jeszcze? – zapytał uprzejmie oficer.
– Trudno uwierzyć, że to kabina nawigacyjna – powiedział Harry. – Bardziej przypomina jakieś biuro.
– Istotnie.
– Lubi pan latać tymi samolotami?
– Uwielbiam. Eee… Chętnie uciąłbym sobie z panem pogawędkę, ale muszę jeszcze dokończyć te obliczenia, a to zajmie mi czas prawie do startu.
Wynikało z tego, że droga do luków będzie zamknięta niemal do końca postoju. Harry z najwyższym trudem ukrył rozczarowanie.
– Przepraszam. Już mnie tu nie ma.
– Zwykle z przyjemnością rozmawiamy z pasażerami. Często spotykamy bardzo interesujących ludzi. Ale w tej chwili…
– Oczywiście. – Harry usiłował jeszcze przez chwilę coś wymyślić, ale w końcu zrezygnował. Odwrócił się i klnąc w duchu zszedł na pokład pasażerski.
Wyglądało na to, że szczęście zaczyna go opuszczać.
Oddał brzytwę i mydło Mickeyowi, po czym wrócił do swojej kabiny. Margaret wciąż jeszcze spała. Harry przeszedł przez salon i stanął na hydrostabilizatorze. Nabrał głęboko w płuca wilgotnego, zimnego powietrza. Tracę najwspanialszą okazję, jaką miałem w życiu – pomyślał gniewnie. Świadomość, że zaledwie metr lub dwa nad jego głową znajdują się klejnoty nieoszacowanej wartości, sprawiała, że czuł swędzenie na całym ciele. Mimo wszystko nie miał zamiaru rezygnować. Będzie jeszcze jeden postój, w Shediac. Wtedy stanie przed ostatnią szansą zdobycia fortuny.