CZĘŚĆ SZÓSTA. Z SHEDIAC DO ZATOKI FUNDY

ROZDZIAŁ 26

Margaret nie posiadała się z niepokoju, kiedy Clipper nabierał wysokości nad Nowym Brunszwikiem, a potem skierował się w stronę Nowego Jorku. Gdzie podział się Harry?

Pasażerowie domyślali się tylko tyle, że policja odkryła, iż posługiwał się skradzionym paszportem. Margaret nie wiedziała, jak do tego doszło, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Dużo istotniejsza była odpowiedź na pytanie, co z nim zrobią, jeśli go złapią. Prawdopodobnie odeślą do Anglii, gdzie albo zostanie wsadzony do więzienia za kradzież tych głupich spinek, albo wcielony do armii. W jaki sposób uda jej się wtedy go odnaleźć?

Jednak, o ile było jej wiadomo, na razie jeszcze Harry'ego nie schwytali. Po raz ostatni widzieli się w Shediac, kiedy szedł do łazienki. Czyżby przygotowywał się do ucieczki? Może już wtedy wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo.

Dokładne przeszukanie samolotu nie przyniosło żadnych rezultatów, z czego wynikało, że Harry'emu udało się wysiąść, ale gdzie był teraz? Czy szedł wąską drogą prowadzącą przez las, starając się zatrzymać jakiś samochód? A może udało mu się dostać na pokład rybackiego kutra? Bez względu na to, jak wyglądała prawda, Margaret dręczyło tylko jedno pytanie: czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę?

Powtarzała sobie bez przerwy, że nie powinna poddawać się zwątpieniu. Strata Harry'ego była bardzo bolesna, ale miała przecież jeszcze Nancy Lenehan, w której mogła znaleźć oparcie.

Ojcu na pewno nie uda się jej powstrzymać. Był przegranym człowiekiem, banitą, i nie mógł już jej do niczego zmusić. Nadal jednak obawiała się, że zaatakuje jak ranne zwierzę i ostatkiem sił dokona nieodwracalnych zniszczeń.

Gdy tylko samolot przestał się wznosić, rozpięła pas i poszła na tył maszyny, by porozmawiać z Nancy Lenehan.

Stewardzi nakrywali w saloniku do obiadu. Nieco dalej, w kabinie numer cztery, Ollis Field i Frank Gordon siedzieli obok siebie skuci razem kajdankami. Margaret dotarła do ostatniej kabiny, po czym zapukała do drzwi apartamentu dla nowożeńców. Nikt nie odpowiedział. Zapukała ponownie, a następnie otworzyła drzwi. Apartament był pusty.

Serce zmroził jej lodowaty strach.

Może Nancy poszła do łazienki, ale gdzie w takim razie podział się pan Lovesey? Gdyby udał się na pokład nawigacyjny albo do męskiej toalety, Margaret spotkałaby go po drodze albo zauważyłaby, jak przechodził przez jej kabinę. Przez dłuższą chwilę stała w otwartych drzwiach i ze zmarszczonymi brwiami rozglądała się po pomieszczeniu, jakby podejrzewała, że oboje gdzieś się schowali, lecz nie mogła dostrzec żadnego miejsca, które mogłoby posłużyć za kryjówkę.

W kabinie sąsiadującej z apartamentem i damską łazienką siedzieli brat Nancy, Peter, i jeszcze jakiś mężczyzna.

– Gdzie jest pani Lenehan? – spytała Margaret.

– Postanowiła wysiąść w Shediac – odparł Peter.

– Jak to? – wykrztusiła z najwyższym trudem. – Skąd pan wie?

– Powiedziała mi.

– Ale dlaczego? – zapytała płaczliwie dziewczyna. – Dlaczego to zrobiła?

– Nie mam pojęcia – rzekł lodowatym tonem. – Nie tłumaczyła mi się. Poprosiła tylko, żebym poinformował kapitana, że nie weźmie udziału w ostatnim etapie podróży.

Zdawała sobie doskonale sprawę, że zachowuje się co najmniej niegrzecznie, ale nie mogła powstrzymać cisnących się jej na usta pytań.

– A dokąd pojechała?

Peter wziął do ręki gazetę leżącą obok niego na fotelu.

– Nie mam pojęcia – powtórzył, po czym pogrążył się w lekturze.

Margaret była zdruzgotana. Jak Nancy mogła zrobić jej coś takiego? Przecież wiedziała, jak wielką wagę przykładała Margaret do obiecanej pomocy. Na pewno nie zniknęłaby bez choćby słowa wyjaśnienia.

Utkwiła w Peterze ostre spojrzenie. Wydawało jej się, że brat Nancy ma niezbyt wyraźną minę, a poza tym nieco zbyt nerwowo reagował na jej pytania.

– Nie wierzę panu – powiedziała bez zastanowienia, a następnie wstrzymała oddech, czekając, co się stanie.

Peter poczerwieniał, ale nie oderwał wzroku od gazety.

– Odziedziczyłaś maniery po swoim ojcu, młoda damo – odparł. – Byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała zostawić mnie w spokoju.

Dla dziewczyny było to jak uderzenie w twarz. Porównanie z ojcem stanowiło dla niej najgorszą obelgę. Odwróciła się bez słowa, walcząc z napływającymi do oczu łzami.

W kabinie numer cztery zauważyła Dianę Lovesey, piękną żonę Mervyna. Wszystkich pasażerów pasjonował rozgrywający się na ich oczach dramat, w którym główne role grali mąż i uciekająca przed nim żona, potem zaś z rozbawieniem komentowali fakt, że Mervyn i Nancy byli zmuszeni zamieszkać razem w apartamencie dla nowożeńców. Margaret przyszło do głowy, że Diana może wiedzieć, co stało się z jej mężem. Rzecz jasna, niezręcznie było o to pytać, ale takie względy przestały już mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Usiadła obok Diany i zapytała:

– Przepraszam bardzo, ale czy nie wie pani, co się stało z panem Loveseyem i panią Lenehan?

Diana spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Dlaczego miałoby się coś stać? Przecież są w apartamencie dla nowożeńców.

– Nie. W ogóle nie ma ich na pokładzie.

– Naprawdę? – Diana najwyraźniej była nie tylko zdumiona, ale wręcz wstrząśnięta. – Spóźnili się na samolot?

– Brat Nancy twierdzi, że zrezygnowała z dalszego lotu, ale ja mu nie wierzę.

– Żadne z nich nic mi nie mówiło.

Margaret spojrzała pytająco na towarzysza Diany.

– Ani tym bardziej mnie – powiedział Mark.

– Mam nadzieję, że nic im się nie stało… – szepnęła Diana z wyraźnym niepokojem.

– Co przez to rozumiesz, kochanie? – zapytał Mark.

– Nie wiem. Po prostu mam nadzieję, że nic im nie jest.

Margaret skinęła głową.

– Nie ufam jej bratu. Wygląda na nieuczciwego człowieka.

– Nawet jeśli macie rację, to wątpię, czy możemy coś zrobić, dopóki jesteśmy w powietrzu – powiedział Mark. – Poza tym…

– Wiem, wiem! – przerwała mu zirytowana Diana. – Nie powinnam się nim tak bardzo przejmować. Ale przez pięć lat był moim mężem, więc chyba nic dziwnego, że się niepokoję, prawda?

– Założę się, że w Port Washington będzie na nas czekała jakaś wiadomość.

– Mam nadzieję.

Steward dotknął lekko ramienia Margaret.

– Podano lunch, lady Margaret. Pani rodzina siedzi już przy stole.

– Dziękuję.

Nie była ani trochę głodna, ale od tych dwojga i tak nie dowiedziałaby się nic więcej.

– Jest pani przyjaciółką pani Lenehan? – zapytała Diana, kiedy dziewczyna wstała z miejsca.

– Miałam u niej pracować – odparła Margaret z goryczą, po czym odwróciła się szybko, przygryzając dolną wargę.

Rodzice i Percy siedzieli już w jadalni, na stole zaś pojawiło się pierwsze danie: koktajl przyrządzony ze świeżych homarów z Shediac.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała odruchowo Margaret, zajmując swoje miejsce.

Ojciec tylko spojrzał na nią z odrazą.

Nie mogła zmusić się, by cokolwiek przełknąć. Najchętniej oparłaby głowę na stole i wybuchnęła płaczem. Harry i Nancy opuścili ją bez słowa wyjaśnienia. Znalazła się znowu w punkcie wyjścia, bez źródła dochodów i bez przyjaciół, którzy mogliby jej pomóc. Nie mogła się z tym pogodzić. Tak bardzo starała się brać przykład z Elizabeth i wszystko dokładnie zaplanować, a tymczasem cały jej plan legł w gruzach.

Stewardzi zabrali koktajl, przynieśli natomiast cynaderki. Margaret przełknęła odrobinę, po czym położyła łyżkę obok talerza. Była zmęczona i podenerwowana, bolała ją głowa i zupełnie nie miała apetytu. Superluksusowy Clipper coraz bardziej przypominał więzienie. Podróż trwała już prawie dwadzieścia siedem godzin. Margaret marzyła o prawdziwym łóżku z miękkim materacem i mnóstwem poduszek, w którym mogłaby spać bez przerwy przez tydzień.

Inni także odczuwali wyraźne napięcie. Matka była blada i wyglądała na zmęczoną, ojciec miał potężnego kaca, Percy zaś zachowywał się jak ktoś, kto wypił zbyt dużo mocnej kawy – poruszał się nerwowo i bez przerwy obrzucał ojca wrogimi spojrzeniami. Należało się obawiać, że wkrótce zrobi coś, co stanie się przyczyną poważnych kłopotów.

Na główne danie była do wyboru smażona sola w sosie kardynalskim lub pieczeń. Margaret nie miała ochoty ani na jedno, ani na drugie, ale ostatecznie zamówiła rybę. Otrzymała ją z ziemniakami i brukselką, a dodatkowo poprosiła Nicky'ego o kieliszek białego wina.

Wciąż myślała o czekającej ją ponurej przyszłości. Zamieszka z rodzicami w hotelu Waldorf, ale wieczorem Harry nie wślizgnie się do jej pokoju. Będzie leżała sama w łóżku, na próżno czekając na niego. Nazajutrz pójdzie z matką po sprawunki, a potem wszyscy przeniosą się do Connecticut. Rodzice nie pytając jej o zdanie zapiszą ją do klubu jeździeckiego i tenisowego, matka błyskawicznie utworzy wokół niej „właściwy” krąg towarzyski, a „odpowiedni” chłopcy będą przychodzić na przyjęcia, przejażdżki konne lub mecze tenisa. Czy zdoła spokojnie brać w tym wszystkim udział wiedząc, że jej kraj toczy w tym czasie wojnę? Im dłużej o tym myślała, tym większe odczuwała przygnębienie.

Na deser można było zażyczyć sobie szarlotkę z bitą śmietaną lub lody z polewą czekoladową. Margaret zamówiła lody i zjadła je całe.

Ojciec zażądał brandy do kawy, po czym chrząknął znacząco. Oznaczało to, że ma zamiar wygłosić przemowę. Czyżby chciał przeprosić za swoje wczorajsze skandaliczne zachowanie? Niemożliwe.

– Twoja matka i ja rozmawialiśmy na twój temat – zaczął.

– Jakbym była nieposłuszną pokojówką! – parsknęła Margaret.

– Jesteś nieposłusznym dzieckiem, kochanie – odparła matka.

– Mam dziewiętnaście lat, a od sześciu lat regularnie miesiączkuję, więc chyba już nie jestem dzieckiem?

– Cicho bądź! – ofuknęła ją z oburzeniem matka. – Już sam fakt, że śmiesz używać takich słów w obecności własnego ojca dowodzi, że jeszcze nie jesteś dorosła.

Margaret wzruszyła z rezygnacją ramionami.

– Poddaję się. Nigdy nie uda mi się z wami wygrać.

– Twoje nieodpowiedzialne zachowanie potwierdza słuszność wniosków, do jakich doszliśmy – podjął ojciec. – Nie możemy dopuścić do tego, żebyś prowadziła normalne życie towarzyskie w gronie ludzi należących do tej samej warstwy co ty.

– Dzięki Bogu!

Percy wybuchnął głośnym śmiechem. Ojciec spiorunował go wzrokiem, ale kiedy się ponownie odezwał, jego słowa były skierowane do córki.

– Zastanawialiśmy się nad miejscem, gdzie można by cię wysłać i gdzie nie miałabyś najmniejszej możliwości popełniania głupstw.

– Braliście pod uwagę klasztor?

Nie był przyzwyczajony do tego, by mu ciągle przerywano, ale jakoś zapanował nad gniewem.

– Postępując w ten sposób na pewno nie poprawisz swojej sytuacji.

– Nie poprawię? A jak mogłabym ją poprawić? Przecież kochani rodzice decydują o mojej przyszłości, mając na względzie wyłącznie dobro swego dziecka. Czy wolno mi wymagać czegoś więcej?

Ku jej zaskoczeniu z oczu matki popłynęły łzy.

– Jesteś bardzo okrutna, Margaret – szepnęła, ocierając je skrajem chusteczki.

Widok płaczącej matki w jednej chwili zburzył wszystkie bastiony obronne, jakie dziewczyna zdążyła wznieść wokół swego serca.

– Co mam zrobić, mamo? – zapytała potulnie.

Odpowiedzi udzielił jej jednak ojciec.

– Zamieszkasz z ciotką Clare, która ma dom w stanie Vermont. Będziesz mieszkała w górach, z dala od ludzi, których mogłabyś obrazić.

– Moja siostra Clare jest wspaniałą kobietą – dodała matka. – Zrezygnowała z zamążpójścia i stanowi podporę Kościoła episkopalnego w Brattleboro. Margaret aż pociemniało przed oczami z wściekłości, ale starała się niczego po sobie nie pokazać.

– Ile ona ma lat? – zapytała.

– Pięćdziesiąt kilka.

– Mieszka sama?

– Tak, jeśli nie liczyć służby.

– A więc tak oto zostałam ukarana za to, że spróbowałam podjąć samodzielne życie! – powiedziała drżącym głosem. – Skazano mnie na życie na odludziu ze zbzikowaną starą panną. Jak długo mam tam zostać?

– Dopóki się nie uspokoisz – odparł ojciec. – Przynajmniej rok.

– Rok! – W uszach dziewczyny zabrzmiało to tak samo, jakby powiedział: „Do końca życia”. Nie uda im się zmusić jej do tego. – Nie bądźcie głupi. Przecież ja tam oszaleję, popełnię samobójstwo albo ucieknę!

– Wolno ci będzie wyjechać tylko za naszą zgodą – poinformował ją ojciec. – Jeśli nas jednak nie posłuchasz…

Zawahał się.

Margaret z rosnącym niepokojem wpatrywała się w jego twarz. Dobry Boże – przemknęło jej przez myśl. – Nawet on wstydzi się tego, co ma powiedzieć. Co to może być?

Ojciec zacisnął usta tak, że utworzyły wąską kreskę, po czym wycedził:

– Jeśli uciekniesz stamtąd, zostaniesz uznana za niezrównoważoną emocjonalnie i zamknięta w szpitalu dla psychicznie chorych.

Zaniemówiła z przerażenia. Nie przypuszczała, że jej własny ojciec może okazać się zdolny do takiego okrucieństwa. Przeniosła wzrok na matkę, lecz lady Oxenford nie chciała spojrzeć jej w oczy.

Percy zerwał się z miejsca i rzucił serwetę na stół.

– Ty przeklęty stary głupcze, zupełnie pomieszało ci się w głowie! – prychnął, po czym wyszedł z jadalni.

Gdyby odważył się na coś takiego jeszcze tydzień temu, musiałby drogo zapłacić, ale teraz został po prostu zignorowany.

Margaret ponownie spojrzała na ojca. Wyraz jego twarzy świadczył o poczuciu winy, gniewie i uporze. Zdawał sobie doskonale sprawę, że postępuje podle, ale nie miał najmniejszego zamiaru zmienić decyzji.

Dopiero po dłuższej chwili znalazła słowa, które mogły oddać to, co działo się w jej duszy.

– Skazaliście mnie na śmierć – powiedziała głucho.

Matka zaniosła się bezgłośnym płaczem.

Nagle jednostajny do tej pory pomruk silników zmienił się wyraźnie.

Wszyscy zwrócili na to uwagę i w jadalni zapanowała całkowita cisza.

Dało się odczuć wyraźne szarpnięcie, po czym samolot zaczął szybko tracić wysokość.

ROZDZIAŁ 27

Kiedy oba silniki na lewym skrzydle przestały działać niemal w tym samym ułamku sekundy, los Eddiego został przesądzony.

Aż do tej chwili mógł jeszcze się rozmyślić. Samolot spokojnie doleciałby do celu i nikt nie dowiedziałby się o zamiarach inżyniera pokładowego. Teraz jednak, bez względu na zakończenie całej historii, wszystko miało wyjść na światło dzienne. Już nigdy nie poleci samolotem, chyba że jako pasażer. Jego kariera dobiegła końca. Zdusił w sobie wściekłość, która próbowała przesłonić mu oczy czerwoną zasłoną. Musiał zachować spokój i dokończyć dzieła. Potem zajmie się draniami, którzy zrujnowali mu życie.

Jedyne wyjście z sytuacji stanowiło awaryjne wodowanie. Porywacze wejdą na pokład i odbiją Frankiego Gordina, potem zaś mogło zdarzyć się dokładnie wszystko. Czy Carol-Ann będzie cała i zdrowa? Czy kuter patrolowy dogoni gangsterów zmierzających ku brzegowi? Czy wreszcie on sam trafi do więzienia za to, co zrobił? Cierpiałby wtedy za swoje uczucie, ale gotów był nawet na to, byle tylko znowu wziąć w ramiona ukochaną żonę.

Zaraz po tym, jak umilkły silniki, usłyszał w słuchawkach głos kapitana Bakera:

– Co się dzieje, do cholery?

Eddie miał tak sucho w ustach, że dopiero po dwukrotnym przełknięciu śliny udało mu się wykrztusić odpowiedź:

– Jeszcze nie wiem.

W rzeczywistości doskonale wiedział. Silniki przestały pracować, ponieważ odciął dopływ paliwa.

Clipper miał w sumie sześć zbiorników, ale do silników paliwo docierało z dwóch najmniejszych, umieszczonych w skrzydłach. Cały zapas znajdował się w dużych zbiornikach zabudowanych w hydrostabilizatorach. Oczywiście paliwo mogło zostać przepompowane do zbiorników w skrzydłach, lecz nie przez Eddiego, tylko przez drugiego pilota, przy którego stanowisku znajdowała się odpowiednia dźwignia. Eddie natomiast dysponował możliwością odprowadzenia paliwa z małych zbiorników w skrzydłach do dużych w stabilizatorach. Kiedy samolot znalazł się nad zatoką Fundy, mniej więcej osiem kilometrów od wyznaczonego miejsca wodowania, Deakin opróżnił oba zbiorniki w skrzydłach. W lewym paliwo już się skończyło, w prawym zaś zostało go zaledwie na kilka minut lotu.

Naturalnie istniała możliwość ponownego przepompowania benzyny z zasadniczych zbiorników, ale podczas postoju w Shediac Eddie zmienił ustawienie służących do tego dźwigni tak, że kiedy były w pozycji „Włączone”, pompy w rzeczywistości nie pracowały, natomiast pompowanie odbywało się jedynie w pozycji „Wyłączone”. Teraz wskaźniki pokazywały, że pompy pracują pełną mocą, choć naprawdę nic takiego się nie działo.

W Shediac dwa razy przeżył paskudne chwile. Najpierw policja ogłosiła, że ustaliła nazwisko znajdującego się na pokładzie samolotu wspólnika Frankiego Gordina. Eddie był pewien, że chodzi o Toma Luthera; przez chwilę myślał, że wszystko przepadło i zaczął już łamać sobie głowę nad innym sposobem, w jaki mógłby odzyskać Carol-Ann, ale zaraz potem usłyszał nazwisko Harry'ego Vandenposta i o mało nie skoczył w górę z radości. Nie miał pojęcia, dlaczego Vandenpost, który wyglądał na sympatycznego młodego Amerykanina z zamożnej rodziny, posługiwał się skradzionym paszportem, lecz był mu ogromnie wdzięczny, że odwrócił uwagę władz od Luthera. Policja nie prowadziła dalszych poszukiwań, na Luthera nikt nie zwrócił uwagi i plan mógł być realizowany bez żadnych zmian.

Potem nie wytrzymał kapitan Baker. Eddie nie zdążył jeszcze dobrze ochłonąć, kiedy jego dowódca zadał mu znacznie poważniejszy cios. Oświadczył, że wykrycie gangstera na pokładzie samolotu dowodzi niezbicie, że komuś bardzo zależy na odbiciu Gordina z rąk policji, i że on, jako kapitan Clippera, żąda stanowczo, by Frankie został usunięty z maszyny. Dla Deakina oznaczałoby to całkowitą katastrofę.

Wywiązała się straszna awantura między Bakerem i Ollisem Fieldem. Funkcjonariusz FBI groził kapitanowi, że oskarży go o utrudnianie działań wymiarowi sprawiedliwości. Wreszcie Baker zadzwonił do szefów Pan American w Nowym Jorku i zrzucił ciężar decyzji na ich barki, szefowie zaś ustalili, że Gordino ma zostać na pokładzie samolotu. Eddiemu po raz drugi spadł kamień z serca.

W Shediac otrzymał także inne dobre wieści – lakoniczną, ale zupełnie jednoznaczną depeszę od Steve'a Appleby'ego, potwierdzającą, że kuter Marynarki Wojennej USA będzie patrolował wody przybrzeżne w rejonie przewidywanego wodowania Clippera. Początkowo będzie trzymał się z daleka, by potem przechwycić każdą jednostkę pływającą, która zbliży się do hydroplanu.

Ta wiadomość miała dla Eddiego ogromne znaczenie. Wiedząc, że gangsterzy zostaną jednak złapani, mógł z czystym sumieniem przystąpić do realizacji planu.

Teraz wszystko właściwie zostało już zrobione. Samolot znajdował się blisko wyznaczonego miejsca spotkania, lecąc tylko na dwóch silnikach.

Kapitan Baker zjawił się przy stanowisku inżyniera pokładowego. Eddie nic nie powiedział, tylko drżącą ręką przełączył dopływ paliwa w taki sposób, żeby zbiornik z prawego skrzydła zasilał wszystkie jednostki napędowe, po czym uruchomił oba lewe silniki.

– Lewy zbiornik jest pusty i nie mogę go napełnić! – zameldował dowódcy.

– Dlaczego? – warknął kapitan.

Eddie wskazał ruchem głowy dźwignie.

– Włączyłem pompy, ale to nic nie dało – powiedział, czując się jak zdrajca.

Wskaźniki nie informowały ani o przepływie paliwa, ani o ciśnieniu w przewodach, lecz w ścianie kabiny znajdowały się cztery szklane wzierniki pozwalające obserwować przepływ benzyny w przewodach. Kapitan Baker przyjrzał im się uważnie.

– Nic! – syknął. – Ile mamy w prawym zbiorniku?

– Niewiele. Starczy na kilka kilometrów.

– Jak to się stało, że dopiero teraz zwróciłeś na to uwagę? – zapytał gniewnie.

– Myślałem, że pompy działają… – bąknął niepewnie Eddie.

– Jakim cudem obie pompy mogły zepsuć się w tym samym czasie?

– Nie mam pojęcia… Ale na szczęście jest jeszcze ręczna.

Eddie chwycił dźwignię zainstalowaną obok swego stanowiska i zaczął nią energicznie poruszać. Zazwyczaj służyła do opróżniania zbiorników z wody, która mogła dostać się do nich w czasie lotu. Eddie zrobił to zaraz po starcie z Shediac, po czym celowo nie zamknął dysz odpływowych; teraz jego dziarskie pompowanie miało tylko taki skutek, że benzyna obfitym strumieniem wylatywała ze zbiornika na zewnątrz.

Oczywiście kapitan nie miał o tym pojęcia i było bardzo mało prawdopodobne, by dostrzegł niewłaściwe ustawienie zaworów w dyszach odpływowych, widział natomiast dzięki wziernikom, że w przewodach nie pojawiła się ani kropla paliwa.

– Też nie działa! – wykrzyknął. – Nie rozumiem, w jaki sposób jednocześnie mogły nawalić aż trzy pompy!

Eddie spojrzał na wskaźniki.

– Zbiornik w prawym skrzydle jest prawie pusty – zameldował. – Jeśli natychmiast nie wylądujemy, wkrótce nastąpi katastrofa.

– Przygotować się do awaryjnego wodowania! – rzucił Baker, po czym oskarżycielskim gestem wymierzył w Eddiego palec. – Nie podoba mi się twoja rola w tym wszystkim, Deakin – wycedził lodowatym tonem. – Nie ufam ci.

Eddie czuł się okropnie. Miał ważne powody, by okłamywać dowódcę, lecz mimo to szczerze się nienawidził. Przez całe życie postępował uczciwie, brzydząc się ludźmi posługującymi się podstępem i kłamstwem, teraz jednak musiał korzystać z metod, które szczerze potępiał. Wkrótce wszystko pan zrozumie, kapitanie – pomyślał. Sprawiłoby mu znacznie większą ulgę, gdyby mógł powiedzieć to głośno.

Kapitan podszedł do stanowiska nawigatora i pochylił się nad mapą. Nawigator, Jack Ashford, obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem, po czym wskazał kapitanowi punkt na mapie.

– Jesteśmy tutaj.

Warunkiem powodzenia planu było, aby samolot wodował w przesmyku między stałym lądem z wyspą Grand Manan. Liczyli na to zarówno gangsterzy, jak i Eddie. Jednak w chwilach niebezpieczeństwa ludzie robili różne głupie rzeczy. Eddie postanowił, że gdyby kapitan Baker z jakiegoś powodu wyznaczył inne miejsce wodowania, on zabierze głos i zwróci uwagę na zalety przesmyku. Oczywiście Baker odniesie się podejrzliwie do jego propozycji, ale będzie musiał uznać jej wyższość. Poza tym, to jego zachowanie można by uznać za dziwne, gdyby upierał się przy innym rozwiązaniu.

Okazało się jednak, że nie jest potrzebna żadna interwencja.

– Tutaj – powiedział Baker po krótkim zastanowieniu. – Wodujemy w tym przesmyku.

Eddie odwrócił się szybko, by nikt nie dostrzegł radości malującej się na jego twarzy. Uczynił kolejny krok w kierunku odzyskania Carol-Ann.

Przygotowując się wraz z załogą do awaryjnego wodowania wyjrzał przez okno, by ocenić stan morza. Niewielka biała łódź kołysała się na falach. Wszystko wskazywało na to, że wodowanie nie będzie należało do najłagodniejszych.

Nagle usłyszał głos, który sprawił, że serce podeszło mu do gardła.

– Co się stało?

Do kabiny wszedł Mickey Finn.

Oczy Eddiego rozszerzyły się z przerażenia. Drugi inżynier natychmiast domyśli się, że zawory w dyszach odpływowych nie zostały zamknięte. Trzeba go się szybko pozbyć…

Wyręczył go kapitan Baker.

– Spływaj stąd, Mickey! – warknął. – Druga załoga ma siedzieć w kabinie przypięta do foteli, a nie łazić po całej maszynie i zadawać głupie pytania!

Mickey zniknął, jakby go nigdy nie było, i Eddie odetchnął spokojnie.

Samolot błyskawicznie tracił wysokość. Baker chciał szybko znaleźć się jak najniżej nad wodą, na wypadek gdyby paliwo skończyło się wcześniej, niż oczekiwali.

Skręcili na zachód, by nie przelatywać nad wyspą; gdyby wtedy zabrakło paliwa, wszyscy by zginęli. W chwilę później znaleźli się nad przesmykiem…

Eddie ocenił, że fale mają ponad metr wysokości. Granica bezpieczeństwa wynosiła sto centymetrów. Deakin zacisnął zęby; Baker był dobrym pilotem, ale czekało go piekielnie trudne zadanie.

Clipper jeszcze bardziej obniżył lot. W pewnej chwili Eddie poczuł, jak kadłub zetknął się ze szczytem wysokiej fali. Po kilku sekundach nastąpiło drugie zetknięcie, tym razem znacznie silniejsze, po którym wielka maszyna podskoczyła raptownie w górę, na co żołądek Deakina zareagował bolesnym skurczem.

Eddie poważnie bał się o ich życie. Tak właśnie wyglądały katastrofy łodzi latających.

Mimo że samolot znajdował się nadal w powietrzu, zderzenie z falą znacznie zmniejszyło jego prędkość. Siła nośna była tak słaba, że nie mogło już być mowy o łagodnym opadnięciu na powierzchnię morza. Należało spodziewać się raptownego, groźnego upadku, jak po skoku z trampoliny na brzuch. Tyle tylko, że brzuch Clippera wykonano z cienkiego aluminium, które mogło rozedrzeć się jak papierowa torba.

Zamarł, czekając na kolejne uderzenie. Kiedy wreszcie nastąpiło, Eddie poczuł je aż w kręgosłupie. Okna zalała woda. Siedzący bokiem do kierunku lotu Eddie zdołał jakoś utrzymać się w fotelu, radiooperator natomiast o mało nie spadł ze swojego miejsca, uderzając przy okazji głową w mikrofon. Wyglądało na to, że samolot rozpada się na kawałki. Stałoby się tak, gdyby któreś ze skrzydeł zahaczyło o fale.

Minęła sekunda… druga… Z dolnego pokładu dobiegały krzyki przerażonych pasażerów. Samolot wyprysnął z wody niczym korek z butelki, tylko po to jednak, by zaraz opaść ponownie. Na szczęście nie przechylił się na żadną stronę.

Eddie zaczął wierzyć, że jednak się uda. Kiedy z szyb zniknęły wodne rozbryzgi, przekonał się, że silniki nadal pracują.

Clipper stopniowo wytracał prędkość. Eddie z każdą chwilą czuł się coraz bezpieczniej, aż wreszcie maszyna stanęła, kołysząc się dostojnie na falach.

– Boże, było gorzej, niż się spodziewałem – mruknął kapitan Baker. Odpowiedział mu pełen ulgi śmiech załogi.

Eddie wstał i zbliżył się do okna, przeszukując wzrokiem powierzchnię morza. Widoczność była dobra, lecz żadna jednostka pływająca nie zbliżała się do Clippera – chyba że gangsterzy zdecydowali się podpłynąć od tyłu, gdzie nikt nie mógł ich zauważyć.

Wrócił na stanowisko i wyłączył silniki. Radiooperator nadawał sygnał Mayday.

– Pójdę uspokoić pasażerów – oświadczył kapitan i zszedł po schodkach na dolny pokład. W tej samej chwili radiooperator otrzymał odpowiedź na swoje wezwania; Eddie miał nadzieję, że pochodziła od ludzi, którzy czekali na Frankiego Gordina.

Nie mógł się doczekać, by to sprawdzić. Otworzył klapę w przedniej części kabiny i zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Zewnętrzna klapa opuszczała się w dół, tworząc coś w rodzaju platformy. Eddie stanął na niej i rozejrzał się dookoła. Musiał mocno trzymać się krawędzi włazu, by zachować równowagę. Fale zalewały hydrostabilizatory, niektóre zaś były wystarczająco wysokie, by obryzgać mu stopy słoną pianą. Słońce tylko od czasu do czasu wychylało się zza chmur i wiał silny wiatr. Eddie obrzucił uważnym spojrzeniem kadłub i skrzydła, ale nigdzie nie dostrzegł żadnych uszkodzeń. Potężna maszyna wyszła z opresji bez szwanku.

Rzucił kotwicę, a następnie zaczął uważnie przeczesywać horyzont w poszukiwaniu łodzi, która miała tu na nich czekać. Gdzie podziali się kumple Luthera? Co będzie, jeśli się nie pojawią? Wreszcie jednak dostrzegł w oddali dużą motorówkę. Czy to oni? Czy Carol-Ann jest na pokładzie? Istniało niebezpieczeństwo, że jest to jakaś inna łódź, której załoga postanowiła skorzystać z okazji i obejrzeć z bliska latającego kolosa.

Zbliżała się w błyskawicznym tempie, podskakując na falach. Rzuciwszy kotwicę Eddie powinien wrócić na swoje stanowisko w kabinie nawigacyjnej, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rosnącą szybko łódź. Był to właściwie duży motorowy jacht z krytą kabiną. Eddie zdawał sobie sprawę, że tamci pędzą z prędkością dwudziestu pięciu albo nawet trzydziestu węzłów, lecz jemu wydawało się, że wloką się noga za nogą. Na pokładzie stało kilka osób. Wkrótce mógł je policzyć: cztery. Zauważył, że jedna była wyraźnie mniejsza i drobniejsza od pozostałych. Wreszcie nie zidentyfikowana grupka zamieniła się w trzech mężczyzn ubranych w ciemne garnitury i kobietę w niebieskim płaszczu. Carol-Ann miała taki płaszcz.

To chyba była ona, ale nie mógł mieć jeszcze pewności. Kobieta miała jasne włosy i szczupłą sylwetkę, tak jak ona, i trzymała się z dala od pozostałych. Wszyscy stali przy relingu, obserwując Clippera. Niepewność była nie do zniesienia. Nagle słońce wychyliło się zza chmur i kobieta uniosła rękę, by osłonić oczy. Ten gest rozwiał wszystkie wątpliwości Eddiego. Wiedział już, że kobieta na pokładzie łodzi jest jego żoną.

– Carol-Ann… – szepnął.

Ogarnęła go niewysłowiona radość. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwach, jakie czekały jeszcze ich oboje, i poddał się ogromnej uldze, jakiej doznał na jej widok.

– Carol-Ann! – zawołał, machając radośnie rękami. – Carol-Ann!

Oczywiście nie mogła go usłyszeć, ale natychmiast zobaczyła. Zawahała się przez ułamek sekundy, jakby nie była pewna, czy to na pewno on, po czym również zaczęła machać, najpierw ostrożnie, a potem z całych sił.

Jeśli może tak wymachiwać rękami, to znaczy, że nic jej się nie stało – pomyślał i nagle poczuł się słaby jak dziecko; niewiele brakowało, by rozpłakał się z ulgi i radości. Jednak w porę przypomniał sobie, że to nie koniec. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Pomachał ponownie, po czym ociągając się wrócił do wnętrza maszyny.

Pojawił się w kabinie nawigacyjnej równocześnie z kapitanem wracającym z pokładu pasażerskiego.

– Są jakieś uszkodzenia? – zapytał Baker.

– Chyba nie, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– Na naszą prośbę o pomoc odpowiedziało kilka statków, ale najbliżej była duża motorówka, która właśnie zbliża się od lewej burty – zameldował radiooperator.

Kapitan spojrzał przez okno, po czym pokręcił głową.

– Na nic nam się nie przyda. Ktoś musi wziąć nas na hol. Spróbuj zawiadomić Straż Przybrzeżną.

– Załoga łodzi chce wejść do nas na pokład – poinformował go Ben Thompson.

– Nic z tego – odparł Baker. Pod Eddiem ugięły się nogi. Przecież tamci muszą znaleźć się na pokładzie Clippera! – To zbyt niebezpieczne – dodał kapitan. – Nie chcę mieć żadnej łodzi przycumowanej do maszyny. Przy tej fali mogłaby uszkodzić nam kadłub. A jeśli próbowalibyśmy ewakuować ludzi, to jak amen w pacierzu ktoś wpadłby do morza. Powiedz im, że dziękujemy za dobre chęci, ale nie możemy skorzystać z ich pomocy.

Eddie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Z najwyższym trudem udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy. Do diabła z ewentualnymi uszkodzeniami samolotu, ludzie Luthera muszą wejść na pokład! Ale jeśli nikt im nie pomoże, czeka ich piekielnie trudne zadanie.

Nawet z pomocą z wewnątrz dostanie się do Clippera przez główne drzwi graniczyło z niemożliwością. Fale sięgały niemal do połowy kadłuba, zalewając stabilizatory. Utrzymać się na nich mógłby tylko ktoś ubezpieczony mocną liną, a i wtedy zaraz po otwarciu drzwi woda wdarłaby się do środka maszyny. Eddie nie pomyślał wcześniej o takim niebezpieczeństwie, gdyż Clipper zawsze wodował na niemal idealnie gładkiej powierzchni.

W takim razie, jak uporać się z tym problemem?

Wspólnicy Luthera będą musieli wejść przez klapę w dziobie samolotu.

– Powiedziałem im, że nie możemy przyjąć ich na pokład, ale oni jakby nic nie słyszeli – zameldował radiooperator.

Eddie spojrzał w okno; łódź krążyła wokół samolotu.

– Nie zaprzątajmy sobie nimi głowy – zadecydował kapitan.

Eddie wstał, podszedł do otwartej klapy w podłodze kabiny i zaczął schodzić po drabince.

– A ty dokąd się wybierasz? – warknął Baker.

– Sprawdzić kotwicę – bąknął Eddie.

– Ten facet jest tu skończony – usłyszał głos kapitana.

Wiem o tym – pomyślał z ciężkim sercem.

Wyszedł na platformę. Łódź unosiła się na falach jakieś dziesięć metrów przed dziobem Clippera. Carol-Ann stała przy relingu. Miała na sobie starą sukienkę i rozdeptane pantofle, czyli strój, w jakim zwykle wykonywała wszystkie prace domowe. Kiedy ją zabierali, zdążyła zarzucić na ramiona swój najlepszy płaszcz. Wyraźnie widział jej bladą, wycieńczoną twarz. Podsyciło to jego gniew. Zapłacicie mi za to, dranie – pomyślał.

Pokazał załodze łodzi kabestan, dając im na migi znaki, żeby rzucili mu linę. Minęło sporo czasu, zanim zrozumieli, o co mu chodzi. Nie wyglądali na doświadczonych żeglarzy. W swoich dwurzędowych garniturach i kapeluszach, które musieli cały czas przytrzymywać, by wiatr nie zwiał im ich do morza, wydawali się tutaj zupełnie nie na miejscu. Człowiek stojący za kołem sterowym, przypuszczalnie kapitan, był zajęty utrzymywaniem łodzi w stałej odległości od samolotu. Wreszcie jeden z mężczyzn dał znak, że już wie, co ma robić, i wziął do ręki linę.

Rzucanie również nie szło mu najlepiej. Eddie zdołał ją złapać dopiero za czwartym razem.

Naciągnął ją za pomocą kabestanu. Łódź, znacznie lżejsza od Clippera, podskakiwała i opadała na falach jak korek. Przycumowanie jej na stałe do samolotu stanowiło trudne i ryzykowne zadanie.

Nagle Eddie usłyszał za plecami głos Mickeya Finna:

– Co ty wyrabiasz, Eddie?

Obejrzał się. Mickey stał w pomieszczeniu dziobowym, wpatrując się w niego z wyrazem zdumienia na swojej szczerej, piegowatej twarzy.

– Nie wtrącaj się do tego, Mickey! – ryknął Eddie. – Ostrzegam cię! Jeden fałszywy ruch; a może ucierpieć wielu ludzi!

– W porządku, skoro tak mówisz… – Mickey odwrócił się i wspiął po drabince prowadzącej do kabiny nawigacyjnej. Z jego miny można było wywnioskować, iż uznał, że pierwszy inżynier postradał zmysły.

Eddie ponownie utkwił wzrok w łodzi. Była już bardzo blisko. Przyjrzał się trzem mężczyznom. Jeden miał nie więcej niż osiemnaście lat, drugi, z papierosem tkwiącym w kąciku ust, był starszy, ale szczupły i niski. Trzeci, ubrany w czarny prążkowany garnitur, wyglądał na szefa.

Doszedł do wniosku, że aby w miarę bezpiecznie przycumować łódź, będą potrzebowali dwóch lin.

– Rzućcie drugą linę! – krzyknął przyłożywszy ręce do ust.

Mężczyzna w prążkowanym garniturze wziął do ręki linę i zaczął nią kołysać, by rzucić Eddiemu; stał jednak w tym samym miejscu co pozostali, czyli na dziobie, a druga cuma powinna unieruchomić rufę łodzi.

– Nie tę! – ryknął Eddie. – Z rufy!

Mężczyzna natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.

Tym razem Eddie złapał linę bez żadnych kłopotów. Wciągnął jej koniec do wnętrza samolotu i uwiązał do wspornika.

Łódź zbliżała się błyskawicznie. Nagle umilkł warkot silnika, z kabiny wyszedł mężczyzna w kombinezonie i zajął się ściąganiem cum. Ten bez wątpienia był marynarzem.

Ktoś zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Tym razem był to kapitan Baker.

– Deakin, postępujesz wbrew mojemu wyraźnemu rozkazowi! – powiedział ostrym tonem.

Eddie zignorował go, modląc się w duchu, by dowódca jeszcze choć przez parę chwil wstrzymał się z interwencją. Łódź zbliżyła się na najmniejszą bezpieczną odległość. Sternik zarzucił cumy na pachołki, pozostawiając tylko tyle luzu, by motorówka mogła swobodnie kołysać się na falach. Aby przedostać się do Clippera, należało zaczekać, aż pokład łodzi zrówna się z platformą pod dziobem samolotu, i dać sporego susa. Niknąca we wnętrzu maszyny cuma mogła służyć jako coś w rodzaju poręczy.

Jako pierwszy szykował się do skoku gangster w prążkowanym garniturze. Eddie poczuł, że kapitan Baker chwycił go od tyłu za marynarkę. Gangster także to zauważył i sięgnął do wewnętrznej kieszeni.

W najgorszym z koszmarów, jakie dręczyły Deakina od początku podróży, któryś z członków załogi postanawiał zostać bohaterem i ginął przeszyty kulami bandytów. Najchętniej powiedziałby im o łodzi patrolowej, którą obiecał przysłać Steve Appleby, ale obawiał się, że wtedy mogliby niechcący ostrzec gangsterów.

– Niech pan ucieka, kapitanie! – wrzasnął do Bakera. – Ci dranie są uzbrojeni!

Baker na ułamek sekundy zamarł w bezruchu, wpatrując się w gangstera, po czym odwrócił się i zniknął we wnętrzu samolotu. Mężczyzna w prążkowanym garniturze schował pistolet do kieszeni. Boże, mam nadzieję, że nikogo nie zabiją… – przemknęła Eddiemu rozpaczliwa myśl. – Jeśli poleje się krew, to będzie wyłącznie moja wina.

Łódź wspięła się na szczyt fali, tak że jej pokład znalazł się nieco powyżej platformy. Bandyta chwycił linę, zawahał się, po czym dał potężnego susa. Eddie złapał go i pomógł mu odzyskać równowagę.

– Ty jesteś Eddie? – zapytał gangster.

Eddie natychmiast poznał jego głos; słyszał go przez telefon. Mężczyzna nazywał się Vincini. Eddie obrzucił go wtedy obelgami; teraz tego żałował, gdyż zależało mu na współpracy z tym człowiekiem.

– Chcę ci pomóc, Vincini – powiedział. – Jeśli zależy ci na tym, żeby wszystko odbyło się bez problemów, rób to, co ci powiem.

Vincini wpatrywał się w niego lodowatym spojrzeniem.

– W porządku – odparł wreszcie. – Ale wystarczy, że zrobisz jeden fałszywy ruch i jesteś martwy.

Mówił spokojnym, rzeczowym tonem, w którym nie sposób było doszukać się ani śladu urazy. Bez wątpienia miał zbyt wiele na głowie, żeby rozpamiętywać dawne żale.

– Wejdź do środka i zaczekaj, aż pomogę przedostać się pozostałym.

– Dobra. – Vincini zwrócił się do ludzi na pokładzie motorówki. – Joe, ty skacz następny, potem Mały. Dziewczyna ostatnia.

Cofnął się do wnętrza samolotu.

Eddie zajrzał za nim i zobaczył kapitana Bakera wspinającego się po drabince prowadzącej do kabiny nawigacyjnej.

– Hej, ty! – zawołał Vincini, wyciągając pistolet. – Zostań tutaj.

– Na litość boską, niech pan robi, co panu każe, kapitanie – poprosił Eddie. – Ci faceci nie żartują.

Baker zszedł z drabiny i podniósł ręce.

Eddie odwrócił się. Kościsty mężczyzna o imieniu Joe stał na burcie łodzi, trzymając się kurczowo relingu.

– Nie umiem pływać! – jęknął żałośnie.

– Nikt ci nie każe – odparł Eddie i wyciągnął rękę.

Joe skoczył rozpaczliwie, oparł się na ramieniu Eddiego, po czym bardziej wpadł niż wszedł do wnętrza samolotu.

Potem przyszła kolej na najmłodszego z gangsterów. Widząc, że jego dwaj poprzednicy nie mieli większych kłopotów, zbytnio uwierzył we własne siły.

– Ja też nie umiem pływać! – oznajmił z szerokim uśmiechem. Odbił się zbyt wcześnie, wylądował na samej krawędzi platformy i zachwiał się, niebezpiecznie wychylony do tyłu. Eddie złapał się jedną ręką liny, drugą zaś chwycił chłopaka za pasek od spodni i wciągnął na platformę.

– Dzięki! – zawołał wesoło Mały, jakby nie zdając sobie sprawy, że Deakin przed chwilą ocalił mu życie.

Carol-Ann stała na pokładzie łodzi, wpatrując się rozszerzonymi z przerażenia oczami w przestrzeń dzielącą ją od platformy. Zwykle nie należała do zbytnio strachliwych, ale nieudany skok Małego wyraźnie ją speszył.

– Po prostu zrób to samo co oni, kochanie – powiedział z uśmiechem Eddie. – Na pewno ci się uda.

Skinęła głową i chwyciła się mocno liny.

Eddie czekał z sercem gdzieś w okolicy gardła. Niesiona falą łódź zrównała się na ułamek sekundy z platformą, ale Carol-Ann zawahała się, straciła okazję i spięła się jeszcze bardziej.

– Nie śpiesz się, skarbie – poradził jej Eddie najspokojniej, jak potrafił. – Skacz dopiero wtedy, kiedy będziesz zupełnie pewna.

Łódź ponownie wzniosła się i opadła. Na twarzy Carol-Ann malował się wyraz rozpaczliwej determinacji; miała mocno zaciśnięte usta i zmarszczone czoło. Motorówka odsunęła się o kilkadziesiąt centymetrów, w związku z czym odległość, jaką kobieta musiałaby pokonać jednym susem, stała się niebezpiecznie duża.

– Jeszcze nie te… – zaczął Eddie, lecz nie dokończył. Było już za późno. Jego żona postanowiła za wszelką cenę być dzielna i skoczyła niemal na oślep.

W ogóle nie wcelowała w platformę.

Z okrzykiem przerażenia zawisła na linie, trzymając się jej oburącz i wymachując nogami.

– Nie puszczaj! – ryknął Eddie, obserwując bezsilnie, jak łódź opada w dolinę między falami. – Zaraz znajdziesz się w górze! – Był gotów w każdej chwili skoczyć do wody, gdyby zaszła taka potrzeba.

Jednak Carol-Ann trzymała się mocno liny, a kiedy kolejna fala wypchnęła łódź do góry, wyciągnęła nogę, by dosięgnąć platformy. Nie udało jej się, Eddie zaś o mało nie stracił równowagi i nie wpadł do morza, starając się ją złapać za kostkę.

– Rozbujaj się! – wrzasnął. – Rozbujaj się, jak tylko wyniesie cię w górę!

Usłyszała. Widział, jak zagryza zęby, walcząc z bólem, który pojawił się w naprężonych mięśniach, ale udało jej się wykonać jego polecenie. Eddie ukląkł i wyciągnął obie ręce, kiedy zaś wychyliła się w jego stronę, złapał ją za kolano. Była bez pończoch. Przyciągnął ją bliżej i złapał za drugie kolano, lecz jej stopy w dalszym ciągu znajdowały się poza platformą. Łódź zaczęła opadać. Carol-Ann wrzasnęła przeraźliwie, po czym wypuściła linę z rąk.

Eddie trzymał ją ze wszystkich sił. Niewiele brakowało, żeby obydwoje runęli do morza, ale przywarł całym ciałem do platformy, ściskając kolana żony. Carol-Ann wisiała głową w dół poza platformą. Eddie za nic w świecie nie zdołałby jej podnieść, ale pomogło mu morze: kolejna fala zalała jej głowę i tułów, podnosząc ją jednocześnie tak wysoko, że wystarczyło, by puścił jej kolana i nadstawił ręce, a już w następnym ułamku sekundy trzymał ją w pasie.

Była bezpieczna.

Odczekał chwilę, by dać odpocząć swoim mięśniom, a jednocześnie pozwolić jej wypluć wodę, która dostała się do ust i nosa, po czym wciągnął ją na platformę. Następnie pomógł jej wstać i cofnął się wraz z nią do wnętrza samolotu.

Padła mu w ramiona, zanosząc się rozpaczliwym łkaniem. Przytulił do piersi jej ociekającą wodą głowę. Do oczu napłynęły mu łzy, lecz zmusił je, by tam pozostały. Trzej gangsterzy i kapitan Baker spoglądali na niego wyczekująco, ale on nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.

– Nic ci nie jest, kochanie? – zapytał. – Czy ci dranie zrobili ci coś złego?

Pokręciła głową.

– Wszystko w porządku – szepnęła szczękając zębami.

Podniósłszy głowę napotkał wzrok kapitana Bakera.

– Mój Boże, chyba zaczynam wszystko rozumieć… – wykrztusił Baker, przenosząc spojrzenie z Deakina na jego żonę i z powrotem.

– Dość gadania – przerwał im szorstkim tonem Vincini. – Mamy jeszcze sporo pracy.

Eddie wypuścił żonę z objęć.

– Dobra. Myślę, że przede wszystkim trzeba zająć się załogą, to znaczy uspokoić ich i przekonać, żeby nam nie przeszkadzali. Potem zaprowadzę was do człowieka, na którym wam zależy. Zgadzacie się?

– Tak, ale lepiej się pośpiesz.

– Chodźcie za mną. – Eddie wspiął się pierwszy po drabince i zaczął mówić natychmiast, jak tylko znalazł się w kabinie nawigacyjnej, wykorzystując kilka sekund, jakie upłynęły do pojawienia się Vinciniego. – Słuchajcie, chłopcy, niech żaden nie stara się odgrywać bohatera. To naprawdę nie jest potrzebne, możecie mi wierzyć. – Niestety, mógł posługiwać się tylko ogólnikami. W chwilę później przez otwór w podłodze weszli Carol-Ann, kapitan Baker i trzej gangsterzy. – Niech wszyscy zachowają spokój i stosują się do poleceń – ciągnął Eddie. – Nie chcę żadnej strzelaniny ani ofiar w ludziach. Kapitan powie wam to samo. – Spojrzał wyczekująco na Bakera.

– Zgadza się – potwierdził dowódca. – Nie dajcie tym ludziom pretekstu do użycia broni.

Eddie przeniósł spojrzenie na Vinciniego.

– W porządku, idziemy dalej. Pan pójdzie z nami, kapitanie, żeby uspokoić pasażerów. W tym czasie Joe i Mały zaprowadzą załogę do kabiny numer jeden.

Vincini skinął głową na znak zgody.

– Carol-Ann, zostaniesz z załogą, kochanie.

– Dobrze.

Eddie był zadowolony, że tak łatwo się zgodziła. Dzięki temu znajdzie się poza zasięgiem pistoletów, a zarazem będzie mogła wyjaśnić przyczyny jego niezwykłego zachowania.

– Może schowałbyś broń! zaproponował Vinciniemu. – Wystraszysz pasażerów…

– Pieprzę ich – warknął gangster. – Idziemy!

Deakin wzruszył ramionami; w każdym razie, warto było spróbować.

Zszedł jako pierwszy schodami prowadzącymi na pokład pasażerski, rozbrzmiewający podniesionymi głosami, histerycznym śmiechem i kobiecym łkaniem. Wszyscy pasażerowie siedzieli na swoich miejscach, a dwaj stewardzi czynili heroiczne wysiłki, by sprawiać wrażenie spokojnych i opanowanych.

Eddie ruszył w kierunku ogona maszyny. Jadalnia znajdowała się w opłakanym stanie; podłoga była zasłana szczątkami porcelanowej zastawy i szklanych naczyń, ale na szczęście awaryjne wodowanie nastąpiło już po posiłku, kiedy wszyscy pili kawę. W kolejnych kabinach na widok pistoletu Vinciniego zapadała głucha cisza.

– Przepraszam państwa za to zamieszanie, ale zapewniam, że nie będzie trwało długo, pod warunkiem, że zachowacie państwo spokój i pozostaniecie na swoich miejscach – powtarzał w każdej kabinie kapitan Baker. Robił to tak przekonująco, że nawet Eddie poczuł się odrobinę lepiej.

Wreszcie dotarli do kabiny numer cztery, gdzie siedzieli obok siebie Ollis Field i Frankie Gordino. Nadeszła chwila, kiedy uwolnię mordercę i podpalacza – pomyślał z goryczą Eddie.

– Oto wasz człowiek – powiedział do Vinciniego, wskazując Frankiego Gordina.

Ollis Field podniósł się z fotela.

– To jest agent FBI, Tommy McArdle – wyjaśnił. – Frankie Gordino przebył Atlantyk na pokładzie statku, który dotarł do Nowego Jorku dwadzieścia cztery godziny temu. Znajduje się teraz w więzieniu w Providence, w stanie Rhode Island. – Jezus, Maria! – wybuchnął Eddie. Czuł się tak, jakby ziemia nagle usunęła mu się spod nóg. – Wabik! Przeszedłem przez to wszystko dla jakiegoś cholernego wabika!

Okazało się, że jednak nie będzie współdziałał w uwolnieniu groźnego przestępcy, ale wcale nie odczuwał ulgi z tego powodu, gdyż bał się reakcji bandytów. Spojrzał z niepokojem na Vinciniego.

– Do diabła, przecież nie przyszliśmy tu po Frankiego. Gdzie jest ten Szkop?

Eddie wpatrywał się w niego wybałuszonymi oczami. Nie chodziło im o Gordina? Co to miało znaczyć? O jakim Szkopie mówił Vincini?

– Jest tutaj – dobiegł z kabiny numer trzy głos Toma Luthera. – Mam go.

W chwilę potem w przejściu między kabinami stanął sam Luther z rewolwerem przyłożonym do głowy Carla Hartmanna.

Eddie już nic nie rozumiał. Dlaczego gang Patriarki miałby porywać Carla Hartmanna?

– Po co wam jakiś naukowiec, do stu diabłów? – wykrztusił ze zdumieniem.

– To nie jest „jakiś” naukowiec, tylko fizyk nuklearny – wyjaśnił Luther.

– Co wy jesteście, naziści?

– Skądże znowu – odparł Vincini. – Tylko dla nich pracujemy. – Roześmiał się chrapliwie. – Jeśli już o to chodzi, to jesteśmy demokratami.

– Ja nie – odparł lodowatym tonem Luther. – Jestem dumny z przynależności do Stowarzyszenia Niemiecko – Amerykańskiego.

Eddie słyszał o tej organizacji; pozornie było to nieszkodliwe towarzystwo przyjaźni niemiecko – amerykańskiej, ale w rzeczywistości zostało założone dzięki finansowej pomocy nazistów i służyło ich interesom.

– Ci ludzie zostali wynajęci do wykonania pewnego zadania – ciągnął Luther. – Otrzymałem osobisty list od samego Fuhrera, w którym prosił o pomoc w odnalezieniu i odesłaniu do ojczyzny zbiegłego z Niemiec uczonego. – Luther sprawiał wrażenie autentycznie dumnego z tego wyróżnienia. Był to chyba największy zaszczyt, jaki spotkał go w życiu. – Zapłaciłem tym ludziom, żeby mi pomogli, a teraz zabiorę Herr doktora Hartmanna z powrotem do Trzeciej Rzeszy, gdzie jest jego miejsce.

Eddie spojrzał na Hartmanna; uczony wyglądał na śmiertelnie przerażonego. Deakin poczuł ogromne wyrzuty sumienia. To była jego wina, że ten stary człowiek trafi z powrotem do hitlerowskich Niemiec.

– Porwali moją żonę… – powiedział z rozpaczą w głosie. – Co miałem zrobić?

Twarz Hartmanna natychmiast zmieniła wyraz.

– Rozumiem pana – odparł. – W Niemczech zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić. Bez przerwy każą nam zdradzać jedne uczucia na rzecz drugich. Nie miał pan wyboru. Proszę nie robić sobie wyrzutów z mojego powodu.

Eddie nie mógł uwierzyć, że ten człowiek nawet w takiej sytuacji zdołał znaleźć dla niego zrozumienie.

Pochwycił spojrzenie Ollisa Fielda.

– W takim razie po co w ogóle wymyśliliście tę hecę z sobowtórem Frankiego Gordina? – zapytał. – Chyba nie zależało wam na tym, żeby gangsterzy porwali samolot?

– Skądże znowu – odparł Field. – Otrzymaliśmy wiadomość, że będą chcieli sprzątnąć Frankiego, żeby nikogo nie wsypał. Miało to nastąpić zaraz po jego przewiezieniu do Ameryki. Rozpuściliśmy więc pogłoskę, że leci samolotem, ale wcześniej wysłaliśmy go statkiem. Lada chwila radio poda, że Gordino siedzi już bezpiecznie w więzieniu i wtedy jego kolesie dowiedzą się, że zostali wystrychnięci na dudka.

– A dlaczego nie pilnujecie profesora Hartmanna?

– Nie mieliśmy pojęcia, że będzie na pokładzie! Nikt nas nie uprzedził.

Czyżby więc Hartmann nie miał żadnej ochrony? A może pilnował go ktoś, kto się jeszcze nie ujawnił?

Chudy gangster o imieniu Joe wszedł do kabiny z rewolwerem w jednej ręce i otwartą butelką szampana w drugiej.

– Są potulni jak baranki, Vinnie – poinformował szefa. – Mały został w jadalni, bo stamtąd ma na oku cały przód maszyny.

– Co z tym pieprzonym okrętem podwodnym? – zapytał Vincini Luthera.

– Będzie lada chwila, jestem tego pewien.

Okręt podwodny! Tutaj, u samych wybrzeży stanu Maine, miał się pojawić niemiecki okręt podwodny! Eddie spojrzał w okno, spodziewając się ujrzeć, jak wyłania się z fal niczym ogromny stalowy wieloryb, ale nic nie zobaczył.

– Zrobiliśmy wszystko zgodnie z umową – powiedział Vincini. – Teraz daj nam pieniądze.

Nie przestając celować z rewolweru w głowę Hartmanna, Luther cofnął się do sąsiedniej kabiny, wyjął spod swojego fotela małą walizeczkę i podał gangsterowi. Kiedy Vincini otworzył ją, okazało się, że jest wypełniona po brzegi banknotami.

– Sto tysięcy dolarów, same dwudziestki – poinformował Luther Vinciniego.

– Wolę sprawdzić – mruknął gangster. Odłożył pistolet i usiadł, kładąc walizeczkę na kolanach.

– To ci zajmie mnóstwo… – zaczął Luther.

– Uważasz mnie za nowicjusza? – przerwał mu Vincini takim tonem, jakby mówił do niedorozwiniętego dziecka. – Przeliczę dwie paczki, a potem sprawdzę, ile ich jest w walizce. Robiłem to już nieraz.

Wszyscy przyglądali się, jak liczy pieniądze. Spośród pasażerów w kabinie znajdowali się księżna Lavinia, Lulu Bell, Mark Alder, Diana Lovesey, Ollis Field i agent FBI udający Frankiego Gordina. Joe gapił się przez chwilę na Lulu Bell, po czym zapytał: – Słuchaj no, czy ja ciebie przypadkiem nie widziałem w filmie?

Lulu zignorowała zaczepkę. Joe pociągnął spory łyk szampana i podał butelkę Dianie Lovesey. Kobieta pobladła i odsunęła się od niego.

– Masz rację, to nic nadzwyczajnego – zgodził się, a następnie przechylił butelkę, wylewając zawartość na jej sukienkę w kropki. Diana krzyknęła cicho i odepchnęła jego rękę. Mokry materiał natychmiast przykleił się do ciała.

Eddiemu coraz mniej się to podobało. Takie zachowanie mogło doprowadzić do wybuchu agresji.

– Ej, ty! – warknął ostrzegawczo. – Przestań.

Bandyta nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

– Świetne cycki! – wykrzyknął z zachwytem, po czym wypuścił z ręki butelkę i chwycił mocno Dianę za pierś.

Kobieta krzyknęła przeraźliwie.

– Nie dotykaj jej, draniu! – ryknął Mark Alder, szarpiąc się z klamrą pasa bezpieczeństwa. Joe doskoczył do niego z zaskakującą zwinnością i uderzył w usta kolbą rewolweru. Z rozciętych warg Marka popłynęła krew.

– Każ mu przestać, na litość – boską! – krzyknął Eddie do Vinciniego.

– Najwyższa pora, żeby ktoś ją wreszcie porządnie wymacał – odparł gangster z niewzruszonym spokojem.

Joe wepchnął rękę pod sukienkę Diany. Wiła się i kopała, ale pas bezpieczeństwa uniemożliwiał jej skuteczną obronę.

Markowi wreszcie udało się uporać z klamrą, ale nie zdążył zerwać się z fotela, kiedy bandyta uderzył ponownie. Tym razem rękojeść rewolweru trafiła Marka w skroń. Joe rąbnął go pięścią w żołądek, po czym po raz trzeci uderzył rewolwerem w twarz. Krew trysnęła obfitym strumieniem, zalewając Markowi oczy. Kobiety krzyczały przeraźliwie.

Eddiego ogarnęło przerażenie. Za wszelką cenę pragnął nie dopuścić do rozlewu krwi. Joe zamachnął się do kolejnego ciosu. Eddie nie mógł już na to patrzeć. Zacisnął z determinacją zęby, doskoczył do chudego bandyty i chwycił go od tyłu za ramiona, unieruchamiając w żelaznym uścisku.

Joe walczył zaciekle, usiłując wymierzyć rewolwer w przeciwnika, ale Eddie trzymał mocno. Gangster nacisnął spust. Huk był ogłuszający, lecz broń była skierowana w dół i kula przeszła przez podłogę, nie czyniąc nikomu krzywdy.

A więc jednak padł strzał. Eddiego ogarnęło paskudne przeczucie, że sytuacja zaczyna wymykać się spod jego kontroli. Na szczęście Vincini wreszcie zdecydował się na interwencję.

– Uspokój się, Joe! – ryknął.

Bandyta natychmiast znieruchomiał. Eddie oswobodził jego ramiona. Gangster obrzucił go nienawistnym spojrzeniem, ale nic nie powiedział.

– Możemy się zwijać – oznajmił Vincini. – Przeliczyłem forsę.

Deakin dostrzegł promyk nadziei. Gdyby gangsterzy zniknęli z pokładu samolotu, udałoby się uniknąć dalszego rozlewu krwi. Idźcie – błagał ich w myślach. – Idźcie sobie!

– Weź sobie tę cipcię, jeśli masz ochotę – ciągnął Vincini. – Może ja też ją przelecę. Jest dużo lepsza od kościstej żony naszego inżyniera.

– Nie! – wrzasnęła przeraźliwie Diana. – Nieeeee!

Joe rozpiął jej pas i szarpnął brutalnie za włosy. Walczyła ze wszystkich sił, lecz nie dawało to większych efektów. Mark podniósł się chwiejnie na nogi, usiłując otrzeć krew zalewającą mu oczy. Eddie położył mu dłoń na ramieniu.

– Nie daj się zabić! – ostrzegł go, po czym dodał, znacznie zniżywszy głos: – Nic jej się nie stanie, daję ci słowo. – Najchętniej powiedziałby mu o kutrze Marynarki Wojennej, który zatrzyma łódź gangsterów, zanim ta zdoła dotrzeć do brzegu, ale obawiał się, że ktoś mógłby go usłyszeć.

Joe wycelował rewolwer w Marka.

– Albo idziesz z nami, albo twój facet dostanie kulkę między oczy – warknął do Diany.

Natychmiast zaprzestała walki i już tylko łkała rozpaczliwie.

– Musicie mnie zabrać – oświadczył Luther. – Nie przypłynęli po mnie.

– Od początku wiedziałem, że tak będzie – odparł Vincini. – Żaden okręt podwodny nie zdoła dopłynąć z Europy do Stanów.

Vincini nie miał najmniejszego pojęcia o okrętach podwodnych. Eddie domyślał się, dlaczego U – boot nie pojawił się na powierzchni; prawdopodobnie dowódca okrętu zauważył krążący w pobliżu kuter Marynarki Wojennej USA. Zapewne czaił się gdzieś niedaleko w nadziei, że patrolowiec odpłynie na inny akwen, pozostawiając mu wolny teren.

Decyzja Luthera znacznie poprawiła nastrój Eddiego. Wszystko wskazywało na to, że Hartmann zostanie po raz drugi wyrwany z rąk nazistów. Jeżeli ceną za to miało być parę szwów na twarzy Marka Aldera, Eddie nie posiadałby się ze szczęścia.

– W takim razie chodźmy – polecił Vincini. – Najpierw Luther i Szkop, potem Mały, ja i inżynier – wolę mieć cię pod ręką, dopóki nie zleziemy z tego wraka – na końcu Joe z blondyną. Ruszać się!

Mark próbował uwolnić się z uścisku Eddiego.

– Przytrzymacie tego faceta, czy wolicie, żeby Joe go sprzątnął? – zapytał Vincini dwóch agentów FBI. Obaj mężczyźni złapali Aldera za ramiona.

Eddie szedł tuż za Vincinim. Pasażerowie z kabiny numer trzy przyglądali im się szeroko otwartymi oczami. W chwili gdy minęli jadalnię i weszli do kabiny numer dwa, Clive Membury zerwał się z miejsca, wyciągnął pistolet i wycelował go w głowę Vinciniego.

– Stójcie! – zawołał. – Niech nikt się nie rusza, bo załatwię waszego szefa!

Eddie cofnął się o krok, by zejść z linii strzału, Vincini zaś zbladł jak ściana i wykrztusił:

– W porządku, chłopcy. Róbcie, co wam każe.

Kilkunastoletni bandyta rzucił się raptownie w bok i strzelił dwa razy. Membury runął na podłogę.

– Ty pieprzony kretynie! – ryknął z wściekłością Vincini. – Przecież mógł mnie zabić!

– Nie słyszałeś jego akcentu? – zapytał Mały. – Przecież to Anglik.

– I co z tego, do kurwy nędzy?

– Oglądałem mnóstwo filmów, ale nigdy nie widziałem, że Anglik kogoś naprawdę zastrzelił.

Eddie ukląkł przy leżącym nieruchomo Memburym. Oba pociski trafiły go w pierś. Jego krew miała ten sam kolor co kamizelka.

– Kim pan jest? – zapytał Eddie.

– Scotland Yard, Sekcja Specjalna – wyszeptał Membury. – Miałem pilnować Hartmanna. – A więc jednak nie był pozbawiony ochrony – pomyślał Eddie. – Cholerny pech… – wycharczał Membury, po czym zamknął oczy i przestał oddychać.

Eddie zaklął pod nosem. Przysiągł sobie, że uczyni wszystko, by nikt nie został zabity, i tak niewiele brakowało, by udało mu się dotrzymać przyrzeczenia.

– Tak niepotrzebnie… – powiedział głośno.

– Czasem trafiają się ludzie, którzy koniecznie chcą zostać bohaterami – wycedził Vincini. Eddie podniósł głowę i zobaczył, że gangster przygląda mu się podejrzliwie. Boże, ten wariat chce mnie zabić! – zaświtała mu okropna myśl. – Czy ty przypadkiem czegoś przed nami nie ukrywasz? – dodał Vincini.

Eddie otwierał już usta, by odpowiedzieć, kiedy do kabiny wpadł zadyszany sternik łodzi, którą przypłynęli bandyci.

– Vinnie, właśnie dostałem wiadomość od Willarda…

– Przecież wyraźnie powiedziałem, żeby używać radia tylko w ostateczności!

– No, właśnie! Wzdłuż brzegu w tę i z powrotem pływa kuter Marynarki Wojennej, zupełnie jakby kogoś szukał!

Serce zamarło Eddiemu w piersi. Nie wziął pod uwagę możliwości, że gangsterzy zostawią na brzegu człowieka z krótkofalówką. Cały plan wziął w łeb, a on przegrał swoją ostatnią szansę.

– Oszukałeś mnie – wycedził Vincini. – Ty sukinsynu! Zabiję cię za to.

Eddie spojrzał na kapitana Bakera. Na twarzy dowódcy malował się wyraz zdumienia i podziwu.

Vincini podniósł pistolet.

Wszyscy wiedzą, że zrobiłem, co mogłem – pomyślał Eddie. – Nic mnie nie obchodzi, że zaraz umrę.

– Zaczekaj, Vincini! – wykrzyknął Luther. – Słyszysz?

W kabinie zapadła cisza. Po chwili wszyscy usłyszeli narastający warkot silnika. Luther wyjrzał przez okno.

– To łódź latająca! Woduje tuż koło nas.

Vincini opuścił broń, a Eddie poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Zbliżywszy twarz do szyby ujrzał mały hydroplan, który cumował obok Clippera w Shediac. Maszyna podskoczyła kilka razy na falach, po czym wytraciła prędkość i zatrzymała się.

Sternik wrócił pośpiesznie do łodzi.

– I co z tego? – warknął Vincini. – Jeśli wejdą nam w drogę, wystrzelamy ich jak kaczki.

– Nie rozumiesz? – zapytał z podnieceniem Luther. – Mamy szansę ucieczki! Zostawimy łódź i polecimy samolotem!

Vincini skinął powoli głową.

– Dobry pomysł. Tak właśnie zrobimy.

Eddie uświadomił sobie, że bandytom jednak uda się uciec.

Zachował życie, ale poniósł dotkliwą porażkę.

ROZDZIAŁ 28

Lecąc wynajętym samolotem wzdłuż wybrzeży Kanady, Nancy Lenehan znalazła sposób na rozwiązanie dręczących ją problemów.

Pragnęła pokonać brata, ale zależało jej również na tym, by wyswobodzić się ze schematu narzuconego przez ojca i wreszcie zacząć samodzielnie kształtować swoje życie. Chciała być z Mervynem, lecz obawiała się, że jeśli porzuci Buty Blacka i przeniesie się do Anglii, wkrótce stanie się znudzoną kurą domową, taką jak Diana.

Nat Ridgeway powiedział, że jest gotów zaproponować jej znacznie wyższą cenę i jednocześnie zatrudnić ją w General Textiles. Nancy uświadomiła sobie, że General Textiles ma wiele fabryk w Europie, a szczególnie w Wielkiej Brytanii, i że Ridgeway będzie mógł odwiedzić je dopiero po zakończeniu wojny, a więc kto wie, czy nawet nie za kilka lat. Postanowiła więc zgłosić chęć objęcia stanowiska dyrektora europejskiej filii General Textiles. Dzięki temu będzie mogła zostać z Mervynem, a jednocześnie uzyska szansę dalszego prowadzenia interesów.

To rozwiązanie ogromnie przypadło jej do gustu. Jego jedyna wada polegała na tym, że w Europie trwała teraz wojna, w której można było zginąć.

Właśnie rozmyślała o tej bardzo mało prawdopodobnej, lecz mimo to mrożącej krew w żyłach możliwości, kiedy siedzący w fotelu drugiego pilota Mervyn odwrócił się i wskazał na okno i w dół; kiedy spojrzała we wskazanym kierunku, ujrzała Clippera unoszącego się na powierzchni morza.

Mervyn starał się nawiązać łączność radiową, ale nie otrzymał odpowiedzi. Nancy zapomniała o swoich problemach, obserwując potężną maszynę z okna zataczającej szerokie kręgi Gęsi. Co się stało? Czy pasażerowie nie odnieśli żadnych obrażeń? Z tej odległości samolot wyglądał na nie uszkodzony, ale nie sposób było dostrzec żadnych śladów życia.

– Musimy wodować i sprawdzić, czy potrzebują pomocy! – powiedział Mervyn, przekrzykując ryk silników.

W odpowiedzi Nancy pokiwała energicznie głową.

– Zapnij pas i trzymaj się mocno! Przy tej fali będzie trochę trzęsło.

Zatrzasnęła klamrę. Rzeczywiście, morze było dość wzburzone. Pilot sprowadził maszynę nad samą wodę, ustawił ją równolegle do fal, po czym posadził na grzbiecie najwyższej z nich. Hydroplan pojechał na niej niczym zawodnik na desce surfingowej. Wszystko odbyło się znacznie łagodniej, niż Nancy się spodziewała.

Do dzioba Clippera była przycumowana duża łódź motorowa. Na jej pokładzie pojawił się jakiś człowiek w nieprzemakalnym kombinezonie i zaczął dawać im znaki ręką. Nancy domyśliła się, iż chce, żeby hydroplan podpłynął do łodzi. Klapa w dziobie Clippera była otwarta; prawdopodobnie tędy właśnie mogli dostać się do środka. Widząc fale zalewające oba hydrostabilizatory i sięgające niemal do okien, łatwo zrozumiała, dlaczego nie skorzystano z głównych drzwi.

Ned skierował Gęś w stronę łodzi. Przy tej pogodzie operacja cumowania nie należała do najłatwiejszych zadań, ale na szczęście skrzydła samolotu znajdowały się znacznie powyżej pokładu motorówki, dzięki czemu mogli ustawić się do niej bokiem i zetknąć burtami. Przed gwałtowniejszymi uderzeniami chroniły ich stare opony przewieszone przez burtę łodzi. Człowiek w kombinezonie zarzucił cumy na dziób i ogon hydroplanu.

Ned wyłączył silniki, Mervyn zaś otworzył drzwi i wysunął metalowy trap.

– Chyba tu zostanę – powiedział Ned do Mervyna. – Idź i zobacz, co się stało.

– Ja też pójdę – oświadczyła Nancy.

Samolot i łódź kołysały się na falach w tym samym rytmie, dzięki czemu trap był w miarę stabilny. Mervyn zszedł pierwszy i podał Nancy rękę.

– Co się stało? – zapytał mężczyznę w kombinezonie, kiedy już oboje znaleźli się na pokładzie.

– Mieli kłopoty z paliwem i musieli awaryjnie wodować.

– Nie odpowiadali na wezwania przez radio.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Jak tam wejdziecie, to sami dowiecie się wszystkiego.

Żeby dostać się z pokładu łodzi na platformę pod dziobem Clippera, należało wykonać spory skok. Mervyn ponownie ruszył przodem, Nancy zaś zdjęła pantofle, wsadziła je do kieszeni płaszcza, i poszła w jego ślady. Trochę się bała, ale zadanie okazało się łatwiejsze niż przypuszczała.

W pomieszczeniu dziobowym natrafili na nie znanego im młodego człowieka.

– Co tu się dzieje? – zapytał Mervyn.

– Awaryjne wodowanie – wyjaśnił młodzieniec. – Byliśmy na rybach i wszystko widzieliśmy.

– Dlaczego nie działa radio?

– Nie mam pojęcia.

Nancy doszła do wniosku, że od młodego człowieka nie uda im się dowiedzieć nic konkretnego. Mervyn chyba również to zrozumiał, gdyż powiedział ze zniecierpliwieniem:

– Wolałbym porozmawiać z kapitanem.

– Idźcie tędy. Jest w jadalni.

Dziwnie się ubrał jak na wędkarską wycieczkę – pomyślała Nancy, obrzucając rozbawionym spojrzeniem eleganckie półbuty, garnitur i żółty krawat. Nic jednak nie powiedziała, tylko wspięła się za Mervynem do kabiny nawigacyjnej, która okazała się zupełnie pusta. To wyjaśniało, dlaczego nie mogli skontaktować się z Clipperem przez radio. Ale dlaczego wszyscy zgromadzili się w jadalni? I czemu cała załoga opuściła pokład nawigacyjny?

Schodząc po krętych schodkach czuła narastający niepokój. Mervyn wszedł pierwszy do kabiny numer dwa i stanął jak wryty.

Nancy wspięła się na palce; spojrzawszy mu przez ramię zobaczyła Clive'a Membury'ego leżącego na podłodze w kałuży krwi. Gwałtownym ruchem przycisnęła dłoń do ust, by stłumić okrzyk przerażenia.

– Dobry Boże, co tu się działo? – wykrztusił Mervyn ze zdumieniem.

– Nie zatrzymywać się! – warknął młodzieniec w żółtym krawacie, który, jak się okazało, szedł cały czas za nimi. Jego głos nie należał do najuprzejmiejszych w świecie. Nancy odwróciła się i zobaczyła, że chłopak trzyma w ręku rewolwer.

– Pan to zrobił? – zapytała gniewnie.

– Stul tę swoją zasraną jadaczkę i ruszaj się, do jasnej cholery!

Weszli do jadalni.

Przede wszystkim zauważyli trzech uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich – potężnie zbudowany, w ciemnym prążkowanym garniturze – wyglądał na szefa. Drugi, niski i chudy, o twarzy wykrzywionej ohydnym grymasem, stał za żoną Mervyna, od niechcenia gładząc jej pierś; na ten widok Mervyn zaklął głośno. Trzecim był jeden z pasażerów, Tom Luther. Mierzył z rewolweru do innego pasażera, profesora Hartmanna. Kapitan i inżynier pokładowy stali bez ruchu, przyglądając się im bezsilnie. Przy stolikach siedziało kilkoro pasażerów, choć większość naczyń pospadała na podłogę i rozbiła się na drobne kawałki. Nancy dostrzegła bladą i przerażoną Margaret Oxenford; przypomniała sobie ich rozmowę, w której powiedziała dziewczynie, że porządni ludzie nie powinni obawiać się gangsterów, gdyż działają oni wyłącznie w slumsach. Teraz widziała wyraźnie, jak bardzo się myliła.

– Bogowie są po mojej stronie, Lovesey – powiedział Luther. – Zjawiłeś się tym hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjaciółmi. Dzięki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, który ściągnął nam na kark ten cholerny Deakin.

Mervyn spojrzał na niego ostro, ale nic nie odpowiedział.

– Ruszajmy, zanim chłopcy z kutra zniecierpliwią się i podpłyną, żeby sprawdzić, co się dzieje – odezwał się mężczyzna w prążkowanym garniturze. – Mały, zajmiesz się Loveseyem. Jego kobieta może tu zostać.

– Dobra, Vinnie.

Nancy nie bardzo rozumiała, co się dzieje, ale wiedziała jedno: nie chce, żeby ją zostawili. Jeżeli Mervyn był w kłopotach, wolała zginąć u jego boku. Wyglądało jednak na to, że nikt nie ma zamiaru pytać jej o zdanie.

– Luther, będziesz pilnował Szkopa – powiedział Vincini.

Nancy domyśliła się, że chodziło mu o profesora Hartmanna. W pierwszej chwili doszła do wniosku, że całe to zamieszanie ma jakiś związek z Frankiem Gordinem, ale do tej pory nigdzie nie udało jej się go dostrzec.

– Joe, weź blondynkę.

Chudzielec wycelował rewolwer w brzuch Diany Lovesey.

– Idziemy! – warknął.

Nie zareagowała.

Nancy aż przestała oddychać z przerażenia. Dlaczego zabierali ze sobą Dianę? Miała okropne przeczucie, że zna odpowiedź na to pytanie.

Joe szturchnął lufą rewolweru delikatną pierś kobiety. Diana krzyknęła z bólu.

– Zaczekajcie chwilę – odezwał się Mervyn.

Wszyscy spojrzeli na niego.

– W porządku. Zawiozę was, dokąd chcecie, ale pod jednym warunkiem…

– Stul pysk i rób, co ci każę – warknął Vincini. – Nie będziesz mi stawiał żadnych warunków.

– W takim razie, możecie mnie zastrzelić – oświadczył Mervyn, krzyżując ramiona na piersi.

Nancy aż zrobiło się słabo z wrażenia. Czy Mervyn nie widzi, że ma do czynienia z ludźmi gotowymi zabić każdego, kto stanie im na drodze?

Zapadło milczenie, które przerwał dopiero Tom Luther.

– Jaki to warunek?

Mervyn wskazał na Dianę.

– Ona tu zostanie.

Joe spojrzał na niego z nienawiścią.

– Nie potrzebujemy cię, pajacu – wycedził Vincini. – W przedniej kabinie mamy całą gromadę pilotów Pan American. Każdy z nich może poprowadzić ten hydroplan.

– Owszem, ale każdy postawi ten sam warunek – odparł Mervyn. – Zapytaj ich, jeśli masz czas.

Nancy dopiero teraz uświadomiła sobie, że bandyci nie wiedzą o tym, że za sterami Gęsi siedzi jeszcze jeden pilot. Nie miało to zresztą większego znaczenia.

– Zostaw ją – rzucił Luther do Joego.

Chudy gangster poczerwieniał z wściekłości.

– Co jest, do jasnej…

– Zostaw ją, słyszysz? – ryknął Luther. – Zapłaciłem wam za pomoc przy porwaniu Hartmanna, nie za gwałcenie kobiet!

– On ma rację, Joe – wtrącił się Vincini. – Znajdziesz sobie jakąś inną cipę.

– Już dobrze, dobrze…

Z oczu Diany popłynęły łzy ulgi.

– Nie mamy czasu, zmywajmy się stąd! – powiedział ze zniecierpliwieniem Vincini.

Nancy myślała tylko o tym, czy jeszcze kiedyś zobaczy Mervyna.

Z zewnątrz dobiegł dźwięk klaksonu. Sternik łodzi próbował zwrócić na coś ich uwagę.

– Niech mnie szlag trafi! – wykrzyknął w sąsiedniej kabinie najmłodszy członek bandy. – Szefie, spójrz no pan przez okno!


* * *

W chwili wodowania Clippera Harry Marks stracił przytomność. Po pierwszym podskoku maszyny runął na stertę bagaży, a potem, kiedy gramolił się na nogi, kolejne szarpnięcie grzmotnęło nim o ścianę. Po mocnym uderzeniu w głowę przestał czuć cokolwiek.

Kiedy przyszedł do siebie, natychmiast zaczął się zastanawiać, co się stało, do wszystkich diabłów.

Wiedział, że na pewno nie dotarli do Port Washington, gdyż lot powinien trwać pięć godzin, nie zaś dwie, jak to miało miejsce w rzeczywistości. Nastąpiła nie przewidywana przerwa w podróży, wszystko zaś wskazywało na to, że było to awaryjne wodowanie.

Usiadł na podłodze i zaczął obmacywać się ostrożnie, usiłując oszacować rozmiary zniszczeń. Teraz wiedział już, po co w samolotach instaluje się pasy bezpieczeństwa; z nosa leciała mu krew, głowa bolała jak wszyscy diabli, był posiniaczony dokładnie na całym ciele, ale wyglądało na to, że nic sobie nie złamał. Otarł krew chusteczką i pomyślał, że szczęście chyba jednak go nie opuściło.

Rzecz jasna, w luku bagażowym nie było okien, nie mógł więc stwierdzić, co dzieje się na zewnątrz. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, pilnie nasłuchując. Silniki milczały, a na pokładzie maszyny panowała martwa cisza.

Potem rozległ się strzał.

Strzały natychmiast skojarzyły mu się z gangsterami, skoro zaś samolot opanowali gangsterzy, oznaczało to, że zjawili się po Frankiego Gordina. Obecność bandytów wiązała się także z paniką i zamieszaniem, co mogło stworzyć Harry'emu szansę ucieczki.

Koniecznie musiał zorientować się w sytuacji.

Uchylił ostrożnie drzwi, ale nikogo nie zobaczył.

Wyszedł na wąski korytarzyk i podkradł się do drzwi kabiny nawigacyjnej, po czym zatrzymał się, pilnie nasłuchując. Cisza.

Bezszelestnie nacisnął klamkę, pchnął lekko drzwi i zajrzał do środka.

Kabina nawigacyjna była zupełnie pusta.

Wszedł do środka, a następnie stawiając ostrożnie stopy zbliżył się do kręconych schodków. Z dołu dobiegały podniesione męskie głosy, ale były zbyt niewyraźne, żeby mógł odróżnić poszczególne słowa.

Klapa w podłodze była otwarta. Nachyliwszy się nad okrągłym otworem stwierdził, że do pomieszczenia w dziobie maszyny wpada dzienne światło. Zewnętrzna klapa także została otwarta.

Spojrzawszy przez okno ujrzał dużą motorówkę przycumowaną do samolotu. Na pokładzie krzątał się mężczyzna w gumowcach i nieprzemakalnym kombinezonie.

Harry uświadomił sobie, że stanął przed ogromną szansą ucieczki. Oto niemal w zasięgu jego ręki znalazła się szybka łódź, którą mógłby dotrzeć do jakiegoś bezludnego miejsca na brzegu. Pilnował jej chyba tylko jeden człowiek. Wystarczy, żeby się go pozbył, a łódź będzie należała do niego.

Usłyszał odgłos ostrożnego stąpnięcia.

Odwrócił się raptownie czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

W drzwiach kabiny stał Percy Oxenford. Wyglądał na równie zdumionego jak Harry.

– Gdzie pan się schował? – wykrztusił chłopiec po dłuższej chwili milczenia.

– Nieważne – odparł Harry. – Co tu się właściwie dzieje?

– Pan Luther okazał się hitlerowcem, który chce zabrać profesora Hartmanna z powrotem do Niemiec. Wynajął gangsterów, żeby mu pomogli, i przywiózł im w walizce sto tysięcy dolarów!

– A niech to! – wykrzyknął Harry, zapominając o amerykańskim akcencie.

– Zabili pana Membury'ego, który był policjantem ze Scotland Yardu.

A więc jednak.

– Nic się nie stało twojej siostrze?

– Jak do tej pory nic. Ale ci gangsterzy chcą zabrać ze sobą panią Lovesey, chyba dlatego, że jest taka ładna. Mam nadzieję, że Margaret nie wpadnie im w oko…

– Boże, co za chryja… – mruknął Harry.

– Udało mi się wymknąć i wejść na górę przez klapę w suficie obok damskiej toalety.

– Po co?

– Po rewolwer agenta Fielda. Widziałem, jak kapitan Baker go konfiskował. – Percy otworzył szufladę w stoliku z mapami. Leżał w niej niewielki rewolwer o krótkiej lufie, idealna broń do ukrycia pod marynarką. – Tak myślałem. To policyjny colt 38. – Chłopak wyjął go z szuflady, otworzył fachowym ruchem i zakręcił bębenkiem.

Harry pokręcił głową.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Zabiją cię.

Złapał chłopca za rękę, wyrwał mu broń, wrzucił do szuflady i zamknął ją.

Z zewnątrz dobiegł warkot silnika. Kiedy Harry i Percy wyjrzeli przez okno, zobaczyli niewielki hydroplan krążący nad Clipperem. Kto to mógł być, do stu diabłów? Po chwili samolot zniżył lot, usiadł na falach, i zaczął zbliżać się do nich.

– Co teraz? – zapytał Harry, ale nikt mu nie odpowiedział. Odwrócił się i przekonał, że Percy zniknął, a wraz z nim rewolwer z wysuniętej ponownie szuflady.

– Cholera!

Wypadł z kabiny, przebiegł obok luków bagażowych, pod wieżyczką nawigatora, po czym otworzył drugie drzwi: Percy pełzł na czworakach ciasnym przejściem, zwężającym się i zniżającym w miarę zbliżania się do ogona. Widać tu było konstrukcję samolotu – wsporniki, wręgi i ciągnące się po podłodze kable. W chwilę potem Percy zniknął w oświetlonej kwadratowej dziurze na końcu przejścia. Harry przypomniał sobie, że istotnie zauważył przy drzwiach damskiej łazienki przymocowaną na stałe do ściany drabinkę, ale nie zwrócił wtedy na nią większej uwagi.

Nie mógł powstrzymać Percy'ego. Było już za późno.

Co prawda Margaret powiedziała mu, że w jej rodzinie wszyscy potrafią strzelać, ale chłopak nie zdawał sobie chyba sprawy, że tym razem ma do czynienia z prawdziwymi gangsterami, którzy zabiją go jak psa, jeśli tylko spróbuje wejść im w drogę. Harry zdążył polubić niesfornego chłopca, lecz w tej chwili przede wszystkim miał na uwadze uczucia Margaret. Nie chciał, by straciła brata. Ale co mógł zrobić, do kroćset?

Wrócił do kabiny nawigacyjnej i wyjrzał na zewnątrz. Hydroplan właśnie cumował burta w burtę z łodzią. Widocznie ludzie z samolotu mieli zamiar przejść na pokład Clippera lub na odwrót. Tak czy inaczej, lada chwila ktoś zjawi się w kabinie nawigacyjnej. Trzeba się szybko wynosić. Cofnął się do korytarzyka, pozostawiając lekko uchylone drzwi, by słyszeć wszystko, co się będzie działo.

Wkrótce potem ktoś wszedł po krętych schodkach i zniknął w pomieszczeniu dziobowym. Kilka minut później dwie lub trzy osoby przemierzyły tę samą drogę, tyle że w odwrotnym kierunku. Czy ich przybycie oznaczało pomoc, czy może posiłki dla gangsterów? Harry znowu musiał działać w ciemno.

Podkradł się do schodów, zawahał przez chwilę, po czym postanowił zaryzykować i zejść kilka stopni w dół.

Dotarłszy do zakrętu oparł się na poręczy i wychylił ostrożnie głowę. Kuchnia była pusta. A gdyby człowiek, którego widział na łodzi, postanowił wejść na pokład samolotu? Na pewno go usłyszę i zdążę schować się w toalecie – pomyślał Harry. Ruszył powoli dalej, zatrzymując się na każdym stopniu i nasłuchując. Kiedy dotarł na sam dół, wreszcie usłyszał czyjś głos. Bez trudu rozpoznał amerykański akcent Toma Luthera z ledwo uchwytnymi europejskimi naleciałościami.

– Bogowie są po mojej stronie, Lovesey – mówił Luther. – Zjawiłeś się tym hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjaciółmi. Dzięki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, który ściągnął nam na kark ten cholerny Deakin.

Sprawa była jasna. Luther chciał zabrać Hartmanna i uciec hydroplanem.

Harry wspiął się z powrotem po schodach. Było mu ogromnie przykro na myśl o tym, że nieszczęsny uczony znowu trafi w łapy nazistów, ale nie zamierzał temu przeciwdziałać – nie czuł w sobie ani odrobiny powołania, by zostać bohaterem. Należało się jednak w każdej chwili spodziewać, że Percy Oxenford palnie jakieś horrendalne głupstwo, Harry zaś nie mógł stać z założonymi rękami i przyglądać się bezczynnie, jak ginie brat Margaret. Ze względu na nią musiał koniecznie wkroczyć do akcji i spróbować pokrzyżować plany gangsterom.

Zajrzał do pomieszczenia dziobowego, zobaczył linę przywiązaną do wspornika, i doznał olśnienia. Już wiedział, w jaki sposób wywołać zamieszanie, a przy okazji być może pozbyć się któregoś z bandytów.

Przede wszystkim musiał odwiązać liny łączące łódź z samolotem.

Zszedł po drabince.

Serce waliło mu jak młotem. Był śmiertelnie przerażony.

Nie zastanawiał się, co powie, jeśli ktoś go przyłapie. Na pewno uda mu się coś wymyślić, jak zwykle.

Zgodnie z jego przypuszczeniami drugi koniec liny był uwiązany na pokładzie łodzi. Harry szarpnął zwisający koniec, rozwiązał węzeł i rzucił linę na podłogę.

Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzał drugą linę łączącą dziób łodzi z dziobem Clippera. Niech to szlag. Będzie musiał wyjść na platformę, żeby ją odwiązać, a to oznaczało, że niemal na pewno zostanie dostrzeżony. Było jednak już za późno na to, by się wycofać. Poza tym, musiał się śpieszyć. Percy lada chwila mógł przystąpić do działania.

Wyskoczył na platformę. Lina była umocowana do niewielkiego kabestanu. Szarpnął za dźwignię i zwolnił ją całkowicie.

– Ejże, co ty wyrabiasz? – krzyknął ktoś z łodzi.

Harry nie przerywał pracy. Miał nadzieję, że tamten nie jest uzbrojony. Wysunął zwisającą luźno linę i wrzucił ją do morza.

– Hej, ty!

Dopiero teraz podniósł wzrok. Sternik stał na pokładzie i wrzeszczał co sił w płucach. Na szczęście nie miał broni. Widząc, co się dzieje, dał nura do kabiny i uruchomił silnik.

Teraz Harry'ego czekało znacznie bardziej niebezpieczne zadanie.

Za kilka sekund gangsterzy zorientują się, że ich łódź uwolniła się z uwięzi. Będą zdumieni i wystraszeni. Jeden z nich na pewno przybiegnie, by ją ponownie przywiązać, a wówczas…

Harry był zbyt przerażony, żeby myśleć o tym, co powinien wtedy zrobić.

Wbiegł po drabinie na pokład nawigacyjny, przemknął przez kabinę i schował się za drzwiami prowadzącymi do luków bagażowych.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że taka zabawa z groźnymi przestępcami może się dla niego źle zakończyć. O tym, jak źle, wolał nawet nie myśleć.

Co najmniej przez minutę nic się nie działo. Szybciej, do cholery! – poganiał ich w myślach, zaciskając pięści. Niech któryś wyjrzy przez okno i zobaczy, co się dzieje, zanim zupełnie stracę odwagę.

Wreszcie usłyszał ciężkie, pośpieszne kroki, ktoś wbiegł po schodach i skierował się ku dziobowi maszyny. Ku jego rozczarowaniu były to kroki dwóch ludzi. Nie przypuszczał, że przyjdzie mu stawić czoło dwóm bandytom naraz.

Kiedy nabrał pewności, że zdążyli już zejść do pomieszczenia dziobowego, wyjrzał ostrożnie ze swojej kryjówki. Kabina była pusta. Podszedł do otwartej klapy i spojrzał w dół; dwaj mężczyźni z rewolwerami w dłoniach stali przy opuszczonej klapie. Nawet gdyby nie mieli broni, natychmiast rozpoznałby w nich bandytów. Jeden był nieduży i kościsty, o paskudnej twarzy, drugi zaś liczył sobie na pewno nie więcej niż osiemnaście lat.

Może powinienem wrócić i dobrze się schować… – przemknęło Harry'emu przez głowę.

Sternik manewrował łodzią, w dalszym ciągu połączoną z małym hydroplanem. Jeśli dwaj gangsterzy mieli ponownie umocować liny do kabestanu i wspornika, na pewno nie zabiorą się do tego z rewolwerami w dłoniach. Harry czekał niecierpliwie, kiedy schowają broń.

Sternik krzyknął coś, czego Harry nie zrozumiał, i obaj bandyci wsunęli rewolwery do kieszeni marynarek. Harry z duszą na ramieniu zszedł po drabince do pomieszczenia dziobowego. Mężczyźni starali się złapać linę rzucaną im przez sternika łodzi; skupili na tym zadaniu całą uwagę, dzięki czemu w pierwszej chwili w ogóle go nie zauważyli. Wykorzystał to i ruszył biegiem w kierunku platformy.

Brakowało mu jeszcze najwyżej dwóch kroków, kiedy młodszy gangster złapał wreszcie linę, starszy zaś, ten o złej twarzy, wykonał pół obrotu… i zobaczył Harry'ego. Błyskawicznym ruchem wsunął rękę do kieszeni i wyszarpnął broń dokładnie w tej samej chwili, kiedy Harry go dopadł.

Był pewien, że za chwilę umrze.

Rozpaczliwie, nie zastanawiając się nad tym, co robi, kopnął mężczyznę w kolano. Padł strzał, ale niecelny. Bandyta zachwiał się, wypuścił rewolwer z ręki i chwycił się rozpaczliwie swego towarzysza, który natychmiast stracił równowagę. Przez sekundę obaj chwiali się na krawędzi platformy, po czym runęli do wzburzonego morza.

Harry krzyknął triumfalnie.

Gangsterzy skryli się pod wodą, a następnie pojawili się, młócąc ją rozpaczliwie rękami i nogami. Od razu było widać, że żaden z nich nie potrafi pływać.

– To za Clive'a Membury'ego, wy dranie! – ryknął Harry.

Nie czekając na odpowiedź, której i tak by pewnie nie otrzymał, wpadł do wnętrza maszyny, wspiął się po drabinie, po czym zszedł na palcach po schodach. Musiał wiedzieć, co się dzieje na pokładzie pasażerskim.

Na ostatnim stopniu zatrzymał się i nadstawił uszu.


* * *

Margaret słyszała bicie własnego serca.

Przypominało jej łoskot ogromnego bębna, rytmiczny i tak donośny, że zastanawiała się, czy to możliwe, by nikt poza nią nie zwrócił na to uwagi.

Bała się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. I ogromnie wstydziła się swego strachu.

Przeraziło ją awaryjne wodowanie, nagłe pojawienie się broni, niesamowity sposób, w jaki ludzie tacy jak Frankie Gordino, Tom Luther i inżynier pokładowy stawali się kimś zupełnie innym niż do tej pory, bezsensowna brutalność tych okropnych rzezimieszków w obrzydliwych garniturach, a przede wszystkim leżące nieruchomo na podłodze zwłoki Clive'a Membury'ego.

Była tak wystraszona, że nie mogła się poruszyć, i tego właśnie najbardziej się wstydziła.

Od wielu lat opowiadała o tym, jak bardzo pragnie walczyć z faszyzmem, a teraz wreszcie nadarzyła się jej sposobność, by wprowadzić słowa w czyn. Oto na jej oczach jeden z faszystów porywał profesora Hartmanna, by sprowadzić go z powrotem do Niemiec, a ona nie mogła nic zrobić, gdyż była sparaliżowana strachem.

Być może jej interwencja niewiele by dała. Być może oznaczała pewną śmierć. Niemniej jednak Margaret czuła, że przynajmniej powinna spróbować, gdyż zawsze powtarzała, że jest gotowa poświęcić życie w obronie słusznej sprawy i po to, żeby pomścić Iana.

Uświadomiła sobie, że ojciec miał rację, oceniając jej deklaracje jako pozbawione podstaw przechwałki. Była bohaterską dziewczyną wyłącznie w swojej wyobraźni. Marzenie o tym, by przewozić meldunki na polu bitwy, musiało pozostać tylko marzeniem. Na pierwszy odgłos strzałów schowałaby się w mysią dziurę. W chwilach prawdziwego niebezpieczeństwa była zupełnie bezużyteczna. Siedziała bez ruchu zmrożona przerażeniem, a serce dudniło jej głośno w uszach.

Nie odezwała się ani słowem podczas awaryjnego wodowania, kiedy na pokład samolotu wtargnęli gangsterzy, ani nawet wtedy, kiedy pojawili się Nancy Lenehan i Mervyn Lovesey. Milczała również wtedy, gdy bandyta o przezwisku Mały zauważył, że łódź oddala się od samolotu, a Vincini posłał jego i drugiego gangstera, imieniem Joe, by ją ponownie uwiązali.

Jednak kiedy zobaczyła, jak Mały i Joe nikną pod wodą, wydała okrzyk przerażenia.

Spoglądała przez okno na rozkołysane morze, właściwie go nie widząc, gdy nagle dostrzegła dwóch ludzi walczących rozpaczliwie o życie. Joe był na wierzchu, spychając kumpla pod wodę. Był to okropny widok.

Kiedy wrzasnęła, Luther doskoczył do okna i wyjrzał na zewnątrz.

– Wpadli do wody! – krzyknął.

– Kto? – zapytał zdumiony Vincini. – Mały i Joe?

– Tak!

Sternik rzucił im linę, ale tonący mężczyźni nie zauważyli jej. Joe w panice młócił wodę ramionami, Mały zaś walczył rozpaczliwie pod powierzchnią, nie mogąc wydostać się spod ciała towarzysza niedoli.

– Zrób coś! – ryknął Luther. Wyglądał tak, jakby i jego lada chwila miała ogarnąć panika.

– Ale co?! – odwrzasnął Vincini. – Nie możemy im już nic pomóc. Mogli sami się uratować, ale są na to za głupi.

Kolejna fala zaniosła dwóch mężczyzn w pobliże hydrostabilizatora. Gdyby zachowali spokój, prawdopodobnie udałoby im się na niego wdrapać, oni jednak nic nie widzieli.

Głowa Małego zniknęła pod wodą i już się więcej nie pojawiła. Joe zakrztusił się, krzyknął tak głośno, że Margaret usłyszała go przez grubą wykładzinę pokrywającą ścianę kadłuba, po czym zanurzył się i także zniknął jej z oczu.

Ciałem Margaret wstrząsnął dreszcz. Obaj już nie żyli.

– Jak to się stało? – zapytał Luther. – Dlaczego wpadli do wody?

– Może ktoś ich wepchnął – odparł Vincini.

– Ale kto?

– Ktoś, kogo nie udało nam się do tej pory znaleźć.

Harry! – wybuchnęła w głowie Margaret olśniewająca myśl. Jednak czy to możliwe, żeby jeszcze był na pokładzie? Czyżby schował się tak dobrze, że poszukiwania prowadzone przez policję zakończyły się fiaskiem, a potem wyszedł po awaryjnym wodowaniu? Czy to on wrzucił gangsterów do morza?

Nagle pomyślała o bracie. Percy zniknął w chwili, kiedy łódź bandytów przycumowała do Clippera. Margaret przypuszczała, że poszedł do łazienki, a potem widząc, co się dzieje, postanowił przeczekać tam całe zamieszanie. Jednak takie zachowanie zupełnie do niego nie pasowało. Należało się raczej spodziewać, że będzie próbował znaleźć się w samym sercu wydarzeń. Wiedziała przecież, że udało mu się odkryć dodatkowe przejście na pokład nawigacyjny. Czyżby coś planował?

– Wszystko się wali – powiedział zdenerwowany Luther. – Co teraz zrobimy?

– Odlecimy tamtym hydroplanem, tak jak planowaliśmy – odparł Vincini. – Ty, ja, twój Szkop i pieniądze. Jeśli ktoś spróbuje nam przeszkodzić, dostanie kulę w brzuch. Weź się w garść i ruszaj. Nie mamy czasu.

Margaret ogarnęło okropne przeczucie, że na schodach natkną się na Percy'ego, i że to on będzie tym, kto dostanie kulę w brzuch. Jednak w chwilę po tym, jak mężczyźni skierowali się ku przodowi samolotu, usłyszała za swoimi plecami głos brata:

– Ani kroku dalej!

Odwróciła się i spostrzegła ze zdumieniem, że Percy ściska w dłoni rewolwer wymierzony prosto w Vinciniego. Broń miała krótką lufę; dziewczyna natychmiast domyśliła się, że jest to colt, który został wcześniej skonfiskowany agentowi FBI. Teraz Percy trzymał go pewnie i spokojnie, jakby był na strzelnicy.

Vincini zatrzymał się i odwrócił powoli.

Margaret była dumna z brata, mimo że jednocześnie drżała o jego życie.

W jadalni znajdowało się sporo ludzi. Za Vincinim, tuż przy Margaret, Luther celował z rewolweru w głowę profesora Hartmanna. Po drugiej stronie kabiny stali Nancy, Mervyn Lovesey, jego żona, inżynier i kapitan. Większość miejsc siedzących była zajęta.

Vincini zmierzył Percy'ego przeciągłym spojrzeniem, po czym powiedział:

– Zmykaj stąd, chłopcze.

– Rzuć broń! – zawołał Percy łamiącym się głosem.

Gangster ze zdumiewającą szybkością skoczył w bok, unosząc jednocześnie pistolet. Rozległ się strzał. Huk ogłuszył Margaret; jak przez watę usłyszała czyjś przeraźliwy krzyk i dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że to jej głos. Przez chwilę nie była w stanie stwierdzić, kto został trafiony. Percy'emu nic się nie stało. W sekundę lub dwie później Vincini zachwiał się i upadł, wypuszczając z ręki walizeczkę z pieniędzmi, która otworzyła się pod wpływem uderzenia; z rany na jego piersi trysnęła krew, zalewając ułożone starannie paczki banknotów.

Percy wypuścił broń z ręki i z przerażeniem wybałuszył oczy na człowieka, którego zabił. Wyglądał, jakby miał lada chwila wybuchnąć płaczem.

Jak na komendę wszyscy spojrzeli na Luthera, ostatniego z bandy i jedynego uzbrojonego człowieka na pokładzie.

Korzystając z dekoncentracji przeciwnika Hartmann szarpnął się gwałtownie, wyrwał ramię z rozluźnionego uchwytu i rzucił się na podłogę. Margaret ogarnęło przerażenie; była pewna, że Luther zaraz zastrzeli uczonego albo pośle kulę Percy'emu. Zupełnie jednak nie spodziewała się tego, co nastąpiło.

Bandyta złapał ją.

Wyciągnął ją z fotela, zasłonił się nią i przystawił jej lufę do głowy tak samo jak przed chwilą Hartmannowi.

Wszyscy zamarli w bezruchu.

Margaret była zbyt przerażona, żeby wykonać choćby najmniejszy ruch, cokolwiek powiedzieć albo chociaż krzyknąć. Czuła na skroni nieprzyjemne dotknięcie zimnego metalu. Luther trząsł się jak w gorączce; bał się co najmniej tak samo jak ona.

– Hartmann, wstań i przejdź na pokład łodzi – powiedział drżącym głosem. – Rób, co ci mówię, bo jak nie, to dziewczyna pożegna się z tym światem!

Nagle Margaret ogarnął niesamowity spokój. Zrozumiała, jak znakomitego posunięcia dokonał Luther. Gdyby po prostu wycelował rewolwer w głowę uczonego, Hartmann mógłby odpowiedzieć: „Proszę bardzo, strzelaj. Wolę zginąć, niż wrócić do Niemiec.” Teraz jednak gra toczyła się o jej życie. Hartmann z pewnością byłby gotów poświęcić swoje, ale nie mógł skazać na śmierć młodej dziewczyny.

Uczony powoli podniósł się z podłogi.

Margaret uświadomiła sobie z lodowatą, mrożącą krew w żyłach logiką, że teraz wszystko zależy wyłącznie od niej. Mogła ocalić Hartmanna, składając siebie w ofierze. To nie w porządku! – przemknęło jej przez myśl. – Nie byłam na to przygotowana. Nie mogę tego zrobić!

Spojrzała na ojca. Wpatrywał się w nią z przerażeniem. Przypomniała sobie, jak kpił z niej, twierdząc, że jest zbyt delikatna, by walczyć, i że nie wytrzyma w wojsku nawet jednego dnia.

Czyżby miał rację?

Wszystko, co musiała zrobić, to wykonać pierwszy ruch. Być może Luther ją zastrzeli, ale inni mężczyźni z pewnością rzucą się na niego i obezwładnią, zanim zdoła nacisnąć spust po raz drugi. Hartmann zostanie ocalony.

Czas wlókł się jak w najgorszym sennym koszmarze.

Dam sobie radę – pomyślała z tym samym lodowatym opanowaniem. – Żegnajcie.

Wzięła głęboki oddech… i usłyszała za plecami głos Harry'ego:

– Panie Luther, zdaje się, że przypłynął pański okręt podwodny.

Wszyscy spojrzeli w okna.

Margaret poczuła, że nacisk na jej skroń zelżał trochę, schyliła się więc raptownie i wyrwała z uścisku Luthera. Rozległ się strzał, ale nie poczuła bólu.

W kabinie rozpętało się piekło.

Inżynier pokładowy dał potężnego susa, przeleciał obok niej i runął na bandytę jak lawina. W tej samej chwili Harry złapał rewolwer Luthera i wyszarpnął mu go z dłoni. Mężczyzna przewrócił się na podłogę przygnieciony ciałami Eddiego i Harry'ego.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że jeszcze żyje.

Poczuła się słaba jak dziecko. Kolana ugięły się pod nią i opadła bezsilnie na fotel. Zaraz potem znalazł się przy niej Percy. Objęła go mocno i przytuliła. Miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Wreszcie usłyszała swój głos:

– Nic ci nie jest?

– Chyba nie…

– Byłeś bardzo dzielny.

– Ty też.

To prawda – pomyślała. – Byłam bardzo dzielna.

Pasażerowie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, ale wszystkich uciszył donośny głos kapitana Bakera:

– Proszę państwa, proszę o spokój!

Margaret rozejrzała się dookoła.

Luther leżał na podłodze, z wykręconymi rękami i twarzą przyciśniętą do dywanowej wykładziny, przytrzymywany przez Eddiego i Harry'ego. Z jego strony nikomu nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Spojrzała za okno. Okręt podwodny unosił się na falach niczym gigantyczny szary rekin. Jego mokre stalowe boki lśniły w promieniach słońca.

– W pobliżu krąży kuter Marynarki Wojennej – poinformował wszystkich kapitan. – Zawiadomimy go przez radio o tym U – boocie. Idź szybko na stanowisko, Ben – zwrócił się do radiooperatora, który wraz z pozostałą częścią załogi wyszedł z kabiny numer jeden.

– Tak jest. Wie pan chyba o tym, że dowódca okrętu może przechwycić nasz meldunek i uciec przed pojawieniem się kutra?

– I bardzo dobrze! – warknął kapitan. – Nasi pasażerowie byli narażeni na wystarczająco dużo niebezpieczeństw.

Radiooperator wbiegł po schodkach na pokład nawigacyjny.

Wszyscy wpatrywali się w okręt podwodny. Nikt nie pojawił się na jego ociekającym wodą pokładzie. Zapewne niemiecki dowódca czekał na rozwój sytuacji.

– Został nam jeszcze jeden bandyta – dodał Baker. – Sternik łodzi. Trzeba go złapać. Eddie, zwab go do środka. Powiedz mu, że wzywa go Vincini.

Eddie zostawił Luthera pod opieką Harry'ego i poszedł na dziób samolotu.

– Jack, zbierz całą tę cholerną broń i wyjmij amunicję – polecił kapitan nawigatorowi. – Zechcą mi panie wybaczyć – dodał szybko, uświadomiwszy sobie, że użył dość obcesowego sformułowania.

Pasażerowie nasłuchali się od bandytów tylu przekleństw, że skrupuły kapitana wydały im się co najmniej zabawne. Margaret roześmiała się głośno, a zaraz potem przyłączyło się do niej jeszcze kilka osób. Bakera początkowo zdziwiła ich reakcja, ale szybko zrozumiał, o co chodzi, i sam również się uśmiechnął.

Spontaniczny śmiech uświadomił wszystkim, że niebezpieczeństwo minęło. Margaret jednak nadal czuła się bardzo dziwnie i drżała na całym ciele, jakby miała gorączkę.

Kapitan trącił Luthera czubkiem buta.

– Johnny, wsadź tego typka do kabiny numer jeden i nie spuszczaj go z oka – polecił jednemu z członków załogi.

Harry uwolnił więźnia i spojrzał na Margaret.

Myślała, że ją zdradził, że już nigdy go nie zobaczy, że czeka ją pewna śmierć. Teraz przepełniała ją radość, że oboje żyją i znowu są razem. Usiadł koło niej, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli się mocno.

– Spójrz przez okno – mruknął jej po pewnym czasie do ucha.

U – boot niknął szybko pod falami.

Margaret uśmiechnęła się do Harry'ego i pocałowała go w usta.

ROZDZIAŁ 29

Kiedy było już po wszystkim, Carol-Ann nie chciała nawet dotknąć Eddiego.

Siedziała w jadalni popijając kawę z mlekiem przyniesioną przez Davy'ego. Była blada i roztrzęsiona, ale cały czas powtarzała, że nic jej nie jest. Mimo to kuliła się za każdym razem, kiedy Eddie zbliżał do niej rękę.

Unikała także jego spojrzenia. Rozmawiali półgłosem o tym, co się stało. Carol-Ann bez przerwy wracała do chwili, kiedy bandyci wpadli do domu i wyciągnęli ją do samochodu.

– Właśnie zamykałam słoiki z marynowanymi śliwkami! – powtarzała z oburzeniem, jakby właśnie ten szczegół wzbudził w niej największą odrazę.

– Już po wszystkim, kochanie – powtarzał za każdym razem, ona zaś kiwała energicznie głową, lecz widział wyraźnie, że nie dawało to żadnego rezultatu. Wreszcie spojrzała mu w oczy i zapytała:

– Kiedy teraz będziesz musiał lecieć?

Dopiero wtedy zrozumiał powód jej niepokoju. Bała się chwili, kiedy znowu zostanie sama. Poczuł ogromną ulgę, gdyż z czystym sumieniem mógł ją uspokoić.

– Już nigdy nie będę latał – odparł. – Po tym rejsie rezygnuję z pracy. I tak by mnie zwolnili. Przecież nie będą zatrudniać człowieka, który uprowadził samolot.

Do rozmowy wtrącił się kapitan Baker, który usłyszał jego ostatnie słowa.

– Eddie, muszę ci coś powiedzieć… – odezwał się z wahaniem. – Rozumiem twoje postępowanie. Znalazłeś się w bardzo trudnej sytuacji i poradziłeś sobie z nią najlepiej, jak tylko było możliwe. Nawet więcej: wątpię, czy ktokolwiek mógłby zrobić coś więcej. Okazałeś się sprytnym, odważnym człowiekiem. Jestem dumny z tego, że należysz do mojej załogi.

– Dziękuję, kapitanie – odparł Eddie, pokonując opór wzruszenia ściskającego mu gardło. – Nawet pan nie wie, ile to dla mnie znaczy. – Kątem oka dostrzegł siedzącego samotnie Percy'ego; chłopak wciąż jeszcze wyglądał marnie po doznanym wstrząsie. – Myślę jednak, że przede wszystkim powinniśmy podziękować temu młodemu człowiekowi. Gdyby nie on, nie wiadomo, jak skończyłaby się ta historia.

Percy usłyszał go i podniósł głowę.

– Masz rację – zgodził się kapitan, po czym poklepał Eddiego po ramieniu, podszedł do chłopca i uścisnął mu rękę. – Byłeś bardzo dzielny, Percy.

Chłopak natychmiast się rozpogodził.

– Dziękuję!

Kapitan usiadł na chwilę obok niego, Carol-Ann zaś zapytała męża:

– Co będziemy robić, skoro przestaniesz latać?

– Spróbujemy rozkręcić interes, o którym mówiliśmy.

W jej oczach pojawiła się nadzieja, ale pozostały też wątpliwości.

– Myślisz, że stać nas na to?

– Mamy dość pieniędzy, żeby kupić lotnisko, a resztę pożyczymy.

Carol-Ann wyraźnie się ożywiła.

– Będę mogła pracować z tobą? – zapytała. – Prowadziłabym rachunki i odbierałabym telefony, kiedy ty byłbyś zajęty przy samolotach…

Eddie uśmiechnął się i skinął głową.

– Jasne. Przynajmniej do chwili, kiedy urodzi się dziecko.

– To będzie nasze rodzinne przedsięwzięcie.

Wziął ją za rękę. Tym razem nie cofnęła jej, tylko uścisnęła mocno jego dłoń.


* * *

Mervyn wciąż jeszcze tonął w uściskach Nancy, kiedy Diana poklepała go lekko po ramieniu.

Nancy czuła się szczęśliwa dlatego, że żyje i że jest znowu u boku mężczyzny, którego kocha. Czyżby Diana chciała zakłócić te radosne chwile? Opuściła męża bez przekonania i na podstawie jej zachowania można było dojść do wniosku, że żałuje swojej decyzji. Występując w jej obronie Mervyn udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że nie jest mu zupełnie obojętna. Może zacznie go teraz błagać, by pozwolił jej wrócić?

Mervyn odwrócił się i spojrzał na żonę.

– Słucham, Diano? – zapytał z rezerwą.

Twarz miała mokrą od łez, ale malowała się na niej determinacja.

– Czy podasz mi rękę?

Nancy nie była pewna, co to ma oznaczać, a z ostrożnego zachowania Mervyna wysnuła wniosek, że on także nie bardzo wie, co powinien o tym myśleć. Mimo to wyciągnął rękę.

– Oczywiście.

Diana ujęła ją w obie dłonie. Łzy popłynęły obfitym strumieniem. Nancy była pewna, że za chwilę usłyszy: „Spróbujmy jeszcze raz”, lecz Diana powiedziała coś zupełnie innego.

– Powodzenia, Mervyn. Życzę ci wiele szczęścia.

– Dziękuję – odparł poważnie. – Tobie życzę tego samego.

Dopiero teraz Nancy zrozumiała, że tych dwoje ludzi właśnie przebaczyło sobie ból, który sobie nawzajem zadali. Nie zmieniło to ich decyzji o rozstaniu, ale przynajmniej mogli rozstać się jak przyjaciele.

– Może i my podamy sobie dłonie? – zapytała tknięta nagłym impulsem.

Diana wahała się tylko przez ułamek sekundy.

– Oczywiście. – Podały sobie ręce. – Powodzenia.

– Nawzajem.

Diana odwróciła się i odeszła do swojej kabiny.

– A co będzie z nami? – zapytał Mervyn. – Co zrobimy?

Nancy uświadomiła sobie, że nie zdążyła jeszcze poinformować go o swojej decyzji.

– Zostanę dyrektorem europejskiego oddziału firmy Nata Ridgewaya.

Mervyn nawet nie starał się ukryć zdziwienia.

– Kiedy zdążył ci zaproponować tę posadę?

– Jeszcze nie zaproponował, ale zrobi to, jestem tego pewna – odparła i roześmiała się radośnie.

Nagle do jej uszu dotarł warkot silnika. Nie był to żaden z wielkich silników Clippera, lecz inny, znacznie mniejszy. Spojrzała przez okno, myśląc, że może zjawił się kuter Marynarki Wojennej. Jednak ku swemu zdumieniu ujrzała łódź gangsterów oddalającą się szybko od Clippera.

Kto nią kierował?


* * *

Margaret pchnęła do oporu manetkę gazu i zakręciła kołem sterowym. Zimny morski wiatr rozwiewał jej włosy.

– Jestem wolna! – wykrzyknęła. – Nareszcie wolna!

Ona i Harry niemal jednocześnie wpadli na ten sam pomysł. Stali w przejściu między fotelami zastanawiając się, co począć, kiedy po schodkach zszedł Eddie Deakin, prowadząc przed sobą sternika łodzi. Umieścił go w kabinie numer jeden razem z Lutherem.

Pasażerowie i załoga byli zbyt zajęci świętowaniem zwycięstwa nad gangsterami, by zauważyć, jak Margaret i Harry przechodzą na pokład łodzi. Silnik pracował na wolnych obrotach. Harry zrzucił cumy, Margaret zaś błyskawicznie zaznajomiła się z urządzeniami sterowniczymi, które bardzo przypominały te znane jej z jachtu ojca. Po kilkunastu sekundach byli już daleko od Clippera.

Miała poważne wątpliwości, czy komuś będzie się chciało ich ścigać. Wezwany przez inżyniera kuter poszukiwał energicznie niemieckiego okrętu podwodnego i raczej nie przerwałby tego zajęcia tylko po to, by schwytać człowieka, który ukradł w Londynie parę spinek do mankietów. Kiedy natomiast na pokładzie samolotu znajdzie się policja, zajmie się śledztwem w sprawie morderstwa, porwania i piractwa; minie sporo czasu, zanim zainteresują się losem Harry'ego.

Harry znalazł w kabinie kilka map.

– Prawie wszystkie przedstawiają zatokę o nazwie Blacks Harbour – oznajmił przejrzawszy je pobieżnie. – To chyba gdzieś niedaleko, dokładnie na granicy między Stanami i Kanadą. Myślę, że powinniśmy kierować się na stronę kanadyjską. – Po chwili zaś dodał: – Jakieś sto kilometrów na północ stąd jest miasteczko St. John. Dochodzi tam linia kolejowa. Czy płyniemy na północ?

Margaret zerknęła na kompas.

– Mniej więcej.

– Co prawda nie mam pojęcia o morskiej nawigacji, ale jeśli nie oddalimy się za bardzo od brzegu, powinniśmy trafić na miejsce. Myślę, że będziemy tam o zmroku.

Uśmiechnęła się do niego.

Harry złożył mapy i stanął przy kole sterowym, przyglądając się jej uważnie.

– Co się stało? – zapytała.

Potrząsnął z niedowierzaniem głową.

– Jesteś taka piękna… A w dodatku mnie lubisz!

Parsknęła śmiechem.

– Każdy by cię polubił, kto by cię choć trochę poznał.

Objął ją w talii.

– To wspaniałe uczucie płynąć po morzu z taką dziewczyną u boku. Moja mama zawsze mawiała, że urodziłem się w czepku. Chyba miała rację, prawda?

– Co zrobimy, kiedy dotrzemy do tego St. John? – zapytała Margaret.

– Zostawimy łódź na plaży, pójdziemy do miasta, wynajmiemy na noc pokój w hotelu, a rano wsiądziemy do pierwszego pociągu.

– Nie bardzo wiem, skąd weźmiemy na to pieniądze…

– Tak, to jest pewien problem. Mam tylko parę funtów, a będziemy musieli płacić za hotele, bilety, nowe ubrania…

– Szkoda, że nie wzięłam swojej walizeczki tak jak ty.

Harry zrobił chytrą minę.

– To nie moja walizka, tylko Luthera.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Po co zabrałeś nie swoją walizkę?

– Ponieważ jest w niej sto tysięcy dolarów! – odparł i wybuchnął gromkim śmiechem.

Загрузка...