Po zastrzykach na zahamowanie krwawienia mama w końcu przyszła do siebie. Jej pierwsze spojrzenie spoczęło w tym miejscu między moimi nóżkami, gdzie prężył się malutki siusiak, podobny do poczwarki jedwabnika. Zamglone oczy mamy natychmiast rozbłysły; chwyciła mnie w ramiona i ucałowała mocno, jak kura dziobiąca ziarnko ryżu, a ja płakałem ochryple i poruszałem wargami, domagając się piersi.
Mama wetknęła mi sutek do buzi. Ssałem dłuższą chwilę z mozołem, lecz nie doczekałem się mleka – czułem tylko smak krwi. Wybuchnąłem głośnym płaczem. Ósma Starsza Siostra niedaleko mnie także krzyczała. Mama ułożyła nas obok siebie i zwlokła się z kangu, na drżących nogach podeszła do kadzi z wodą, nachyliła się i zaczęła chłeptać jak klacz. Spojrzała niewidzącym wzrokiem na zasłane trupami podwórze. Oślica i muł stały, dygocząc, w pobliżu grządki orzecha ziemnego. Starsze siostry wkroczyły niepewnie na dziedziniec, podbiegły do matki i łkając, osunęły się na ziemię obok niej.
Po raz pierwszy po tych wszystkich tragicznych wydarzeniach z komina naszego domu uniósł się dym. Mama wyciągnęła należącą do naszej babki skrzynkę i wyjęła z niej jajka, daktyle, landrynki i kawałek żeńszenia, który leżał tam od niepamiętnych czasów. Woda w garnku bulgotała, jajka podskakiwały we wrzątku. Mama zawołała moje siostry i poprosiła, by usiadły wokół wielkiego półmiska, po czym wyłożyła nań zawartość garnka.
– Jedzcie, dzieci – powiedziała i podała mi pierś.
Mleko miało smak daktyli, cukierków i jaj, cóż za cudowny płyn! Otworzyłem oczy. Starsze siostry przyglądały mi się z wielkim zainteresowaniem, a ja odwzajemniałem ich spojrzenia zamglonym, rozproszonym wzrokiem. Gdy opróżniłem matczyną pierś, zamknąłem oczy. Usłyszałem płacz Ósmej Siostry. Mama przytuliła ją.
– Ech – westchnęła. – Tylko ciebie mi tu jeszcze brakowało… Następnego dnia, wczesnym rankiem, na naszej uliczce rozległ się dźwięk gongu. Sima Ting, starosta Szczęśliwej Rezydencji, wołał ochryple:
– Drodzy przyjaciele, szanowni mieszkańcy, wynieście waszych zmarłych przed domy, wynieście zmarłych…
Mama stała na podwórzu, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach. W jej oczach nie było łez. Starsze siostry tłoczyły się wokół niej – niektóre milczały, inne płakały, lecz ich policzki także pozostały suche.
Sima Ting wkroczył na nasz dziedziniec z gongiem w dłoni. Wyglądał jak wysuszona na wietrze tykwa – trudno było ocenić jego wiek; pośrodku pomarszczonej twarzy wyrastał nos podobny do truskawki; czarne, ruchliwe oczy przypominały oczy małego chłopca. Pochylone ramiona nadawały mu wygląd świecy płaczącej na wietrze, lecz dłonie miał jasne i pulchne – na obu widniało po pięć okrągłych dołeczków. Żeby zwrócić na siebie uwagę matki, stanął o krok od niej i walił w gong z zapałem. Kang-dang-dang-dang, brzmiał głuchy, jakby zużyty dźwięk. Matka, chcąc powstrzymać rwący się z gardła szloch, wyciągnęła szyję i na minutę wstrzymała oddech.
– Ach, to straszne! – westchnął teatralnie Sima Ting, spoglądając w kierunku leżących na podwórzu trupów. Jego wargi, kąciki ust, policzki i uszy wyrażały bezgraniczny smutek i szlachetny gniew zarazem, lecz w nosie i oczach czaił się cień cichej radości z cudzego nieszczęścia, wyraz głęboko skrywanego zadowolenia. Podszedł do sztywnego ciała Shangguana Fulu i znieruchomiał na dłuższą chwilę. Następnie zbliżył się do bezgłowego Shangguana Shouxi, pochylił się i spojrzał uważnie w pozbawione blasku oczy jego głowy, jakby chciał nawiązać ze zmarłym jakiś duchowy kontakt. Z kącika ust kapała mu ślina. W przeciwieństwie do spokojnego oblicza Shangguana Shouxi, twarz Simy Tinga miała głupawy, nieokrzesany wyraz.
– Nie posłuchaliście mnie, dlaczego mnie nie posłuchaliście…? – mamrotał pod nosem wyrzuty wobec zabitych.
– Żono Shouxi – rzekł, zbliżając się na powrót do mamy – każę ludziom, żeby ich stąd wynieśli. Przy tej pogodzie…
Podniósł głowę i spojrzał w niebo, a matka uczyniła to samo. Niebo miało ołowianoszarą, przytłaczającą barwę; na wschodzie czarna chmura przygniatała krwistoczerwone słońce. Kamienne lwy u wejścia do naszego domostwa pociły się rosą.
– Zaraz będzie padało – kontynuował Sima Ting. – Jeśli ich stąd nie zabierzemy, to deszcz zwłoki zmoczy, słońce ogrzeje, pomyśl tylko… – dodał przyciszonym głosem.
Mama, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach, uklękła przed starostą.
– Panie starosto, jestem teraz wdową, a moje dzieci sierotami. Musimy zdać się na twoją opiekę. Dzieci, uklęknijcie przed wujem!
Siostry posłusznie uklękły przed Simą Tingiem, który z całej siły – dang, dang! – uderzył w gong.
– Pieprzyć jego przodków! – wybuchnął ze łzami w oczach. – To wszystko wina tego parszywego drania, Sha Yuelianga! Przez tę jego genialną zasadzkę Japończycy wściekli się i zabrali do mordowania zwykłych ludzi. Panienki, moje drogie siostrzenice, wstańcie i nie płaczcie już. Nie tylko wasza rodzina ucierpiała w tej klęsce. Nie ma co, nieźle mnie urządzili – szef powiatu Zhang Weihan zrobił mnie naczelnikiem tej wioski i zostawił mnie tutaj, a sam uciekł. Niech licho porwie jego przodków! Gou San! Yao Si! – wrzasnął w kierunku bramy. – Gdzie tam się obijacie, może czekacie na lektykę, co?
Zgarbieni Gou San i Yao Si weszli na nasze podwórko, a za nimi paru wioskowych leni, którzy chyba nie mieli nic lepszego do roboty. Dwaj mężczyźni byli prawą i lewą ręką starosty, jego strażą przyboczną i pomocnikami w pełnieniu urzędowych obowiązków – narzędziami, za pomocą których sprawował swoją władzę i na których opierał swój autorytet. Yao Si trzymał zeszyt zszyty z arkuszy trzcinowego papieru o poszarpanych brzegach, za ucho zatknął ozdobny ołówek. Gou San z wysiłkiem odwrócił ciało Shangguana Fulu, zwracając zmarłego poczerniałą twarzą w stronę zachmurzonego porannego nieba.
– Shangguan Fulu – oznajmił przeciągle – zabity ciosem w czaszkę. Głowa rodziny.
Yao Si poślinił palec, otworzył swoją księgę, która, jak się okazało, była rejestrem rodzin, przewrócił kilka kartek w przód, kilka w tył, aż w końcu odnalazł stronicę z rodziną Shangguan. Wyjął ołówek zza ucha, ukląkł na jedno kolano, na drugim położył rejestr, polizał koniec ołówka i nakreślił nazwisko Shangguan Fulu.
– Shangguan Shouxi – zabrzmiał głos Gou Sana, niespodziewanie pozbawiony poprzedniej śpiewności – zabity przez odcięcie głowy.
Mama wybuchnęła głośnym płaczem.
– Zapisuj, zapisuj. Słyszałeś? – rzekł Sima Ting do Yao Si, lecz ten tylko zakreślił nazwisko Shangguana Shouxi, nie notując wcale przyczyny jego śmierci.
Sima Ting zamierzył się na niego pałką, która służyła mu do bicia w gong i stuknął go w głowę.
– Pieprzyć twoją matkę! Jak śmiesz lekceważyć sprawy zmarłych, korzystając z tego, że nie umiem czytać!
– Panie, nie bij mnie – prosił Yao Si płaczliwie. – Ja to wszystko zapamiętałem, będę pamiętał nawet za tysiąc lat!
Sima Ting wytrzeszczył oczy.
– Myślisz, że będziesz tyle żył? Jesteś jakimś żółwiem? A może żółwim pomiotem [10], co?
– Panie, to tylko taka przenośnia. Nie kłóćmy się…
– Kto się z tobą kłóci? – Sima Ting znów zdzielił go pałką.
– Shangguan… Imię panieńskie waszej teściowej? – Gou San, który stał naprzeciwko leżącej Shangguan Lü, zwrócił się do matki.
Mama pokręciła głową.
– Lü! – stuknął ołówkiem w rejestr. – Shangguan Lü! – krzyknął i schylił się, by przyjrzeć się zwłokom babki. – Dziwne, nie ma żadnej rany – mamrotał, obracając jej siwą głowę na wszystkie strony.
Z ust kobiety wydobył się cichutki jęk. Osłupiały Gou San wyprostował się gwałtownie.
– T… ten trup… – jąkał się. – Ona żyje!
Shangguan Lü powoli otworzyła oczy, niczym nowo narodzone dziecko, lecz jej spojrzenie było pozbawione wyrazu i celu.
– Mamo! – krzyknęła moja matka i czym prędzej podała mnie i Ósmą Siostrę swoim starszym córkom, po czym rzuciła się w kierunku babki. Zatrzymała się w pół kroku. Dostrzegła, że wzrok babki skupił się w jednym punkcie – tym punktem byłem ja, leżący w objęciach starszej siostry.
– Drogie siostrzenice – oznajmił Sima Ting – starsza pani wróciła do świata żywych po to, by zobaczyć to dziecko. Czy to chłopiec?
Spojrzenie babki sprawiło, że poczułem się bardzo nieswojo. Zacząłem płakać.
– Pozwólcie jej popatrzeć na to niemowlę – ciągnął Sima Ting – aby mogła odejść w spokoju.
Mama zabrała mnie siostrze, na klęczkach zbliżyła się do babki i pokazała mnie staruszce.
– Matko – szepnęła z płaczem – nie miałam wyboru…
Spojrzenie Shangguan Lü, utkwione gdzieś poniżej moich bioder, nagle rozbłysło. Od strony jej brzucha rozległo się kilka bulgoczących dźwięków, rozeszła się przykra woń.
– To już koniec, życie z niej uszło. Teraz jest już naprawdę martwa – orzekł Sima Ting.
Matka wstała, trzymając mnie w objęciach i na oczach obecnych na podwórzu mężczyzn rozchyliła ubranie i wetknęła mi sutek do buzi. Z twarzą wtuloną w obfitą pierś przestałem płakać.
– Shangguan Lü, żona Shangguana Fulu, matka Shangguana Shouxi, zmarła z żalu po śmierci męża i syna – obwieścił naczelnik. – W porządku, zabrać ich!
Kilku członków brygady zbieraczy ciał podeszło do martwej Shangguan Lü z żelaznymi hakami, lecz zanim zdążyli ich użyć, stara kobieta podniosła się z wolna niczym ogromny żółw. W promieniach słońca jej pucołowata twarz przypominała wielką cytrynę albo noworoczne ciastko. Z chłodnym uśmiechem usiadła, opierając się plecami o ścianę, spokojna, niewzruszona jak góra.
– Szwagierko, jest pani niezwykle żywotna – rzekł Sima Ting.
Pomocnicy naczelnika przykładali do twarzy nasączone wódką chustki, broniąc się przed odorem rozkładających się ciał. Wnieśli drewniane skrzydło drzwi, na których wciąż widniały wyblakłe noworoczne sentencje. Czterech próżniaków, a obecnie członków brygady zbieraczy ciał, sprawnie podniosło trupa Shangguana Fulu, zaczepiwszy czterema hakami o jego kończyny i rzuciło go na deskę. Dwóch chwyciło za przeciwległe końce zaimprowizowanych noszy i wyniosło zwłoki z podwórza. Ręka Shangguana Fulu zwisała z boku, kołysząc się niczym wahadło.
– Zabierzcie tę starszą panią sprzed bramy! – zawołał jeden z tragarzy. Dwóch pomocników pobiegło wykonać polecenie.
– To Ciotka Sun, żona zduna! Jak to się stało, że tu zginęła? – zapytał głośno jeden ze stojących na ulicy gapiów. – Załadujcie ją na wóz!
Cała uliczka rozbrzmiewała gwarem ludzkich głosów.
Drugie skrzydło drzwi leżało obok martwego Shangguana Shouxi, który wciąż znajdował się w identycznej pozycji jak w chwili śmierci. Z otwartych w niemym krzyku ust nieustannie wydobywały się przezroczyste bąbelki, jakby w środku krył się krab. Zbieracze ciał zawahali się, nie wiedząc, od czego zacząć.
– No dobra, bierzmy się do niego – przemówił jeden z nich, podnosząc z ziemi swój hak.
– Nie! Tylko nie na hak! – krzyknęła matka, oddała mnie starszej siostrze i z głośnym zawodzeniem przypadła do bezgłowego ciała męża. Chciała podnieść jego głowę, lecz nim zdołała jej dotknąć, cofnęła szybko rękę.
– Szwagierko, zostaw i tak nie przyczepisz mu jej z powrotem. Popatrz na ten wóz, są i tacy, którym psy zostawiły tylko nogę. Ten jest jeszcze w całkiem niezłym stanie! – powiedział jeden z pomocników głosem zduszonym przez przyłożoną do ust chustkę. – A wy lepiej idźcie stąd. Odwróćcie się, nie patrzcie w tę stronę. – Mówiąc to, zdecydowanym gestem odciągnął matkę na bok, po czym zepchnął wszystkie siostry w jedną grupkę. – Zamknijcie oczy! – polecił.
Gdy matka i siostry stały z zamkniętymi oczami, z podwórka zabrano wszystkie trupy. Poszliśmy ulicą za wypełnionym zwłokami wozem, wśród tumanów kurzu. Wóz ciągnęły trzy konie, dokładnie takie, jakie widziała Laidi tamtego poranka: morelowy, koloru jojoby i zielonkawy jak dymka. Szły z opuszczonymi smutno łbami, ich sierść straciła blask. Morelowy kulał na jedną nogę, łeb podskakiwał mu przy każdym kroku. Woźnica trzymał w jednej ręce bat, drugą opierał na dyszlu. Jego włosy, po bokach czarne, pośrodku całkowicie posiwiały – teraz rzeczywiście przypominał sikorę. Po obu stronach ulicy kilkanaście psów wpatrywało się w trupy nabiegłymi krwią oczami. W chmurze kurzu unoszącej się za wozem szli członkowie rodzin zabitych. Za nimi podążał naczelnik Sima Ting i jego podwładni. Niektórzy nieśli na ramionach łopaty, inni mieli haki, ktoś taszczył bambusowy kij, do którego przywiązano skrawki czerwonej tkaniny. Sima Ting trzymał gong i uderzał w niego co kilkadziesiąt kroków. Każdemu brzęknięciu instrumentu towarzyszyły głośne zawodzenia żałobników. Lamentowali jakby niechętnie, milknąc, jeszcze zanim wybrzmiał dźwięk gongu – wydawało się, że nie płaczą z żalu, lecz z obowiązku, służąc naczelnikowi Simie Tingowi pomocą w wykonaniu jego urzędowego zadania.
I tak szliśmy za wozem, podnosząc lament od czasu do czasu. Minęliśmy zniszczoną dzwonnicę kościoła, minęliśmy młyn, gdzie pięć lat temu Sima Ting i jego młodszy brat Sima Ku eksperymentowali z wykorzystaniem siły wiatru. Kilkanaście zrujnowanych skrzydeł wiatraka wciąż sterczało nad młynem, klekocząc w podmuchach porannej bryzy. Przeszliśmy obok muru starej siedziby firmy, założonej dwadzieścia lat temu przez pewnego japońskiego kupca, który chciał uprawiać amerykańską bawełnę, a potem obok podwyższenia zbudowanego na klepisku rodziny Sima, z której naczelnik powiatu Gaomi, Niu Tengxiao, przemawiał niegdyś do kobiet, każąc im zaprzestać krępowania stóp. W końcu wóz skręcił w lewo, drogą wiodącą wzdłuż Rzeki Czarnej Wody i wjechał na pola, które ciągnęły się aż do mokradeł. Wilgotne podmuchy południowego wiatru przywiały woń zgnilizny. W rowach po obu stronach drogi i w nadrzecznej płyciźnie głośno skrzeczały ropuchy, stada tłustych kijanek ciemniały w wodzie, zmieniając jej barwę.
Wśród pól wóz nieco przyśpieszył. Sikora uderzył batem środkowego konia, nie zważając na to, że zwierzę kuleje. Pojazd trząsł się i podskakiwał na wyboistej drodze, trupy wydzielały okropny smród, spod spodu kapała jakaś ciecz. Skończyły się płacze, żałobnicy zakrywali rękawami usta i nosy. Sima Ting wraz z pomocnikami przebiegli obok nas, kierując się w stronę wozu; biegli pochyleni do przodu, aż zostawili wszystko w tyle – pochód, pełen trupów wóz i trupi smród. Kilkanaście oszalałych psów szczekało i wyło, biegając i podskakując po obu stronach drogi. Ich sylwetki to znikały w gąszczu, to wyłaniały się z zarośli dorodnej pszenicy, podobne do fok baraszkujących wśród morskich fal. Był to także dzień wron i sokołów. Zleciały się tu z całej kotliny Północno-Wschodniego Gaomi i kłębiły się czarną chmarą nad wozem, kołowały, kracząc z wielkim podnieceniem i tworząc na niebie skomplikowane układy, po czym pikowały. Doświadczone wrony od razu celowały twardymi, ostrymi dziobami w trupie oczy, młodzież zaś atakowała inne miejsca na głowach, stukając hałaśliwie w czaszki. Sikora smagał ptaki batem, trafiając za każdym razem. Kilka strąconych z wozu wylądowało pod kołami, które starły je na miazgę. Siedem czy osiem sokołów kołowało wysoko na niebie, lecz skomplikowany układ prądów powietrza niekiedy zmuszał je do latania jeszcze niżej niż wrony. Podobnie jak one, sokoły nie gardziły padliną i także interesowały się ciałami, jednak nie miały ochoty wchodzić z wronami w komitywę, czując nad nimi nieuzasadnioną wyższość.
Słońce wyjrzało spomiędzy chmur, opromieniając dojrzewającą pszenicę wspaniałym blaskiem. Zanim wiatr zmienił kierunek, na moment zapanowała cisza, usypiając falujące łany pszenicy, które zastygły w martwym bezruchu. Poniżej słonecznej tarczy, aż po horyzont, ciągnęła się ogromna złota płaszczyzna. Niezliczone wąsy dojrzałych kłosów lśniły, wypełniając ziemię złotym światłem. Wóz skręcił w wąską ścieżkę wśród zboża; woźnica z trudem manewrował między wysokimi zaroślami. Szmaragdowy i morelowy koń nie mieściły się na ścieżce obok siebie – raz morelowy deptał pszenicę, innym razem szmaragdowy przedzierał się przez złoty gąszcz. Przypominały dwóch sprzeczających się chłopców – to jeden spychał drugiego ze ścieżki, to drugi – pierwszego. Wóz stopniowo zwolnił, a wrony stały się jeszcze bardziej zajadłe. Kilkadziesiąt ptaków obsiadło głowy trupów i zabrało się do dziobania; skrzydła zwisały im po bokach ciała. Sikora nie miał czasu ich odpędzać. Pszenica tego roku wyrosła pięknie – mocne łodygi, duże, grube kłosy, pełne dorodnego ziarna. Kłosy ocierały się o końskie brzuchy, koła i pudło wozu, wydając przenikliwy odgłos, wywołujący swędzenie. Wśród zbóż to pojawiały się, to znikały psie łby. Zwierzęta zamykały szczelnie oczy, chroniąc je przed pokłuciem przez ostre wąsy, lecz węchem bez trudu znajdowały właściwy kierunek.
Gdy wkroczyliśmy na pola, z powodu wąskiej drogi nasz pochód bardzo się wydłużył. Płacze już dawno ucichły, nikt nie śmiał nawet załkać. Od czasu do czasu czyjeś dziecko potykało się i przewracało, a wtedy najbliżej idąca osoba, z rodziny albo i nie, pomagała mu wstać. W tej atmosferze uroczystej wspólnoty dzieciak nawet by nie pisnął, choćby miał rozciętą wargę. Na polu panowała cisza, lecz była to cisza podszyta napięciem i niepokojem. Od czasu do czasu kuropatwy wypłoszone przez wóz i szalone psy zrywały się nagle w powietrze i nisko kołowały, trzepocząc skrzydłami; w końcu dawały nura z powrotem w złote morze. Węże pszeniczne, rodzaj występujących tylko w Północno-Wschodnim Gaomi ogniście czerwonych żmijek, śmigały wśród zboża niczym miniaturowe błyskawice. Na ich widok konie się otrząsały, a psy pełzły tuż przy ziemi, bojąc się podnosić łby.
Połowę tarczy słonecznej zasłoniły czarne chmury, światło drugiej połowy wydawało się jeszcze mocniejsze. Czarne cienie galopowały po polu, a oświetlone, złote obszary przypominały tańczące płomienie. Gdy wiatr zmieniał kierunek, miliony kłosów wydawały się same wzbudzać coraz to nowe zawirowania; źdźbła szeptały między sobą, dzieliły się sekretami albo powtarzały przerażające wieści.
Ciepłe podmuchy północno-wschodniego wiatru muskały pszenicę; prąd powietrza, przeciskając się wśród źdźbeł, zmieniał swój kształt i kierunek; w spokojnym morzu zboża tworzyły się niewielkie wiry. Potem wiatr wzmógł się i zaczął wycinać spore szczeliny w jego powierzchni. Czerwone wstążki na bambusowym kiju, niesionym na czele pochodu, łopotały gwałtownie; od strony chmur dobiegł pomruk. Na północno-wschodnim krańcu nieba wił się złoty wąż; chmury miały barwę krwi. Zabrzmiał głuchy grzmot. I znowu krótka chwila ciszy – sokoły zstąpiły ze swoich wyżyn i zagubiły się wśród zbóż, wrony wystrzeliły w górę z głośnym, spłoszonym krakaniem. Zerwał się potężny wiatr; fale zboża pędziły jak szalone – jedne z północy na zachód, inne ze wschodu na południe; fale dłuższe i krótsze przepychały się nawzajem i zderzały, tworząc ogromny, złoty wir. Morze gotowało się jak w kotle. Wron już nie było. Zabębniły wielkie, subtelne, blade krople, każda z nich zawierała kulkę lodu wielkości pestki moreli; w jednej chwili chłód przeniknął wszystkich do szpiku kości. Kulki gradu łomotały w źdźbła i kłosy, w końskie zady i uszy, w nagie brzuchy trupów i w głowy żywych. Kilka wron, uderzonych kawałkiem lodu w łeb, spadło nam do stóp niczym kamienie.
Mama objęła mnie ciasno, chroniąc moją główkę w ciepłej, przytulnej dolinie między piersiami. Zostawiła Ósmą Siostrę, zbędną już w chwili narodzin, na kangu w towarzystwie obłąkanej Shangguan Lü. Shangguan Lü tymczasem zawlokła się do stajni, gdzie zajęła się wyjadaniem z ziemi oślich bobków. Starsze siostry pozdejmowały koszule i założyły je sobie na głowy, by ochronić się przed deszczem i gradem. Tylko Shangguan Laidi nie zdjęła ubrania – wdzięczne krągłości jej jędrnych, podobnych do młodych jabłek piersi uwypuklały się pod koszulą, podczas gdy dziewczyna zakrywała głowę rękoma. Deszcz zmoczył ją do nitki, a wiatr przykleił koszulę do ciała.
Po tej mozolnej wędrówce dotarliśmy wreszcie na publiczny cmentarz. Była to otoczona polami pszenicy połać gołej ziemi o powierzchni dziesięciu mu [11], na której wyrastało kilkadziesiąt porośniętych dzikimi trawami kopców grobowych, opatrzonych spróchniałymi drewnianymi tabliczkami.
Burza ustała, kłęby chmur szybko się rozproszyły, odsłaniając oślepiający błękit nieba; słońce znowu paliło jak wściekłe. Pozostałości gradowych kulek błyskawicznie zamieniały się w parę. Niektóre powalone źdźbła już się wyprostowały, inne leżały nadal, by już nigdy się nie podnieść. Gorący wiatr zastąpił chłodne powiewy; pszenica dojrzewała w ciepłych podmuchach, żółknąc z minuty na minutę.
Stłoczyliśmy się na skraju cmentarza i patrzyliśmy, jak naczelnik Sima Ting przemierza przestrzeń zamaszystym krokiem. Spod jego stóp uciekały koniki polne; spomiędzy ich zielonych wierzchnich skrzydełek wyglądały spodnie, różowawe. Sima Ting zatrzymał się przy kępie dzikich chryzantem o żółtych, drobniutkich kwiatkach i drepcząc w miejscu, oznajmił głośno:
– Niech będzie tu. Kopiemy tutaj!
Siedmiu smagłych mężczyzn z łopatami na ramionach ruszyło leniwym krokiem, popatrując na siebie nawzajem, jakby chcieli dobrze zapamiętać swoje twarze. Po chwili ich spojrzenia spoczęły na Simie Tingu.
– Czego się gapicie? – wrzasnął naczelnik. – Kopać!
Rzucił gong i pałkę za siebie. Gong wpadł w kępę dzikich traw o białych kłosach, wypłoszył dwie ropuchy, a pałka wylądowała wśród trawy zwanej „psie ogony". Chwycił łopatę, wbił ją w ziemię, postawił stopę na ostrzu, pchnął i ruszając nogą na boki, wbijał żelazo coraz głębiej. W końcu z wysiłkiem uniósł grudę wymieszanej z trawą ziemi, obrócił się najpierw o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, potem o kolejne sto osiemdziesiąt, stęknął i rzucił ziemię w powietrze – grudki poszybowały i upadły, koziołkując niczym martwe koguty, prosto na bladożółte kwiaty. Sima Ting wręczył łopatę stojącemu obok pomocnikowi.
– Dalejże, kop, człowieku, czujesz ten smród? – rzekł zdyszany. Mężczyzna zabrał się do wytężonej pracy. Grudy ziemi fruwały w powietrzu, szybko pojawił się zarys dołu, który pogłębiał się z minuty na minutę.
Nadeszło południe. Powietrze parzyło, białe światło zalewało niebo i ziemię. Nikt nie miał ochoty nawet spojrzeć na słońce. Smród z wozu jeszcze bardziej się wzmógł; czuliśmy go wyraźnie, mimo że staliśmy pod wiatr; żołądki podchodziły nam do gardeł, zbierało się na wymioty. Znowu pojawiły się wrony. Wyglądały, jakby wyszły z wody – czyściutkie skrzydła lśniły niebieskawo. Sima Ting podniósł swój gong i pałkę i nie zważając na potworną woń, podbiegł do wozu.
– Wy, pierzaste paskudztwa! Niech no która tu podleci, a na strzępy porozrywam!
Walił w gong, podskakiwał i wykrzykiwał obelgi. Wrony kołowały, kracząc, kilkanaście metrów nad wozem, w dół sypały się ptasie odchody i połamane pióra. Sikora machał w ich kierunku bambusowym kijem z czerwonymi wstążkami. Konie zacisnęły nozdrza, ich spuszczone łby wydawały się przez to jeszcze cięższe. Wrony, podzieliwszy się na małe grupki, pikowały w stronę wozu, wrzeszcząc przeraźliwie; kilkadziesiąt ptaków kłębiło się nad głowami Sikory i Simy Tinga. Okrągłe oczy, mocne skrzydła, obrzydliwie brudne szpony – takiego widoku nie sposób zapomnieć. Mężczyźni wymachiwali ramionami, usiłując odeprzeć atak twardych dziobów na ich głowy, próbowali też odstraszyć rozjuszone ptaszyska biciem w gong: peng, peng, bang, bang… Zranione wrony padały ze złożonymi skrzydłami w przetykaną białymi kwiatami trawę, a potem, ciągnąc skrzydła, kuśtykały w stronę pola. Kryjące się w zbożu rozszalałe psy rzucały się na nie z prędkością strzał i rozszarpywały ranne ptaki na strzępy; w mgnieniu oka na trawie pozostało tylko nieco lepkich od krwi piór. Psy przycupnęły na miedzy między cmentarzem, a polem, dysząc z wywieszonymi jaskrawoczerwonymi ozorami. Osłabione stado podzieliło siły: część nękała dalej Simę Tinga i Sikorę, większość atakowała wóz – kraczące przeraźliwie, zajadłe i wstrętne ptaszyska o szyjach jak sprężyny i dziobach jak świdry delektowały się ludzką padliną podczas swojej diabelskiej uczty. Sima Ting i Sikora padli wyczerpani na ziemię; ich twarze pokrywała warstwa pyłu, a pot spływający z czół rzeźbił w niej wąskie, kręte korytarzyki, nadając ich obliczom dziwaczny wyraz.
Głębokość dołu niemal dorównywała wzrostowi kopaczy – widzieliśmy tylko poruszające się czubki ich głów oraz wzlatujące w powietrze mokre, białawe grudy, czuliśmy świeży, chłodny zapach ziemi.
Jeden z mężczyzn wygramolił się z dołu i podszedł do Simy Tinga.
– Panie naczelniku, proszę spojrzeć, już głęboko – poinformował. Sima Ting kiwnął na niego palcem, lecz mężczyzna nie zareagował.
– Głupi! – rzucił Sima Ting. – Pomóż mi wstać!
Mężczyzna pośpiesznie schylił się i pomógł mu stanąć na nogi. Sima Ting jęknął i uderzając się zaciśniętą pięścią w okolice krzyża, z pomocą swego towarzysza dowlókł się nad krawędź dołu.
– A niech to, ludzie, wyłaźcie już, bo się dokopiecie do piekła.
Kopacze wydostali się powoli z dołu; ich nozdrza i oczy natychmiast zaatakowała potworna, trupia woń. Sima Ting kopnął woźnicę.
– Wstawaj, trzeba przestawić wóz.
Woźnica nie poruszył się.
– Gou San! Yao Si! – wrzasnął naczelnik. – Chodźcie no tu, wrzućcie tego lenia na samo dno!
Gou San, który stał razem z kopaczami, wymamrotał coś.
– A gdzie Yao Si? – spytał go Sima Ting.
– Ten szybki Bill już dawno się zmył. Sukinsyn – odrzekł gniewnym tonem Gou San.
– Kiedy wróci, rozwal mu tę jego miskę na ryż – rzekł Sima Ting i ponownie kopnął woźnicę. – Żyjesz jeszcze?
Woźnica podniósł się z płaczliwą miną i spojrzał z lękiem w stronę stojącego na skraju cmentarza wozu. Wrony kłębiły się na nim wielką chmarą, polatując w górę i w dół i wrzeszcząc przeraźliwie. Konie leżały z pyskami w trawie, ich grzbiety obsiadły ptaki, które siedziały także wokół wozu, posilając się z zapałem. Dwie wrony wyrywały sobie z dziobów jakiś śliski przedmiot, jakby przeciągały linę: gdy jedna się cofała, druga posuwała się niechętnie naprzód, a gdy pierwsza ruszała do przodu, druga ciągnęła z zapałem w tył. Od czasu do czasu zatrzymywały się na chwilę w miejscu, ich szpony darły ziemię, skrzydła biły powietrze, szyje wyciągały się tak bardzo, że między piórami prześwitywała naga purpurowa skóra i wydawało się, że za chwilę oderwą się od reszty ciała. Nadbiegł pies i usiłował wyrwać ptakom zdobycz, a było to ludzkie jelito, lecz wrony nie otworzyły dziobów, tylko koziołkowały za nim po trawie.
Woźnica padł do nóg Simie Tingowi.
– Naczelniku, oszczędźcie!
Sima Ting podniósł grudę ziemi i rzucił w ptaki. Wrony nie zwróciły na to najmniejszej uwagi. Podszedł do członków rodzin zmarłych, patrząc na nich proszącym wzrokiem.
– Będzie tego – wymamrotał. – Idźcie już wszyscy do domu.
Ludzie stali w milczeniu, lecz matka podniosła głowę i padła na kolana; pozostali po chwili dołączyli do niej, uderzając w lament.
– Panie Sima – rzekła matka – pogrzebmy ich, pozwólmy im spocząć w pokoju!
– Prosimy! Prosimy! – wtórował tłum. – Niech spoczną w pokoju! Moja matka, mój ojciec! Nasze dzieci…
Sima Ting spuścił głowę, pot płynął cienkimi strużkami po jego szyi. Zamachał rękami bezradnie, po czym wrócił do swoich pomocników.
– No, przyjaciele – rzekł cicho. – Sima Ting puszczał wam płazem różne bezeceństwa: kradzieże kur i psów, oszustwa, bójki, wykorzystywanie wdów i okradanie grobów i inne obrażające Niebiosa paskudne uczynki, nie tak było? Tysiąc dni szkoli się żołnierzy przed jedną bitwą. Właśnie nadszedł ten dzień – dzień, w którym musimy wykonać tę robotę, choćby wrony wydziobywały nam oczy i mózgi. Teraz ja, naczelnik, poprowadzę was do boju, a kto spróbuje się wymknąć, przeklnę wszystkich jego przodków w osiemnastu pokoleniach! Kiedy skończymy, zapraszam was na wódkę! Wstawaj – zwrócił się do woźnicy, podnosząc go za ucho do góry – idź wreszcie, przestaw wóz! No, chłopaki, do ataku!
W tym momencie z morza pszenicy wyłoniły się trzy niewysokie, smagłe postacie – z bliska rozpoznaliśmy trzech głuchoniemych wnuczków z rodziny Sun. Byli nadzy do pasa i mieli na sobie identyczne krótkie spodenki. Najwyższy z nich trzymał giętki miecz, którym wymachiwał ze świstem, średni dzierżył sztylet z drewnianą rączką, a najniższy – miecz o długiej rękojeści. Wytrzeszczali oczy, wydając nieartykułowane dźwięki i czynili rękami gesty, z których można było wyczytać ból i rozpacz. Sima Ting z błyskiem w oku poklepał wszystkich trzech po głowach.
– Chłopcy, wasza babka i wasi bracia leżą na tym wozie. Sprawimy im pogrzeb. A te ptaki to dzikie bestie, to nasi wrogowie – tacy mali Japończycy. Teraz pokażemy im, gdzie raki zimują. Zrozumieliście?
Nie wiadomo skąd pojawił się Yao Si i gestami wytłumaczył głuchoniemym, o co chodzi. Łzy i iskry gniewu zabłysły w oczach braci. Wymachując orężem, rzucili się na ptaki w zajadłym ataku.
– Ty tchórzliwy demonie! Gdzieś ty był? – pokrzykiwał Sima Ting, potrząsając Yao Si za ramię.
– Naczelniku, niech pan nie będzie taki… Poszedłem po tych trzech braciszków.
Głuchoniemi wskoczyli na wóz i stojąc na dyszlu, w okamgnieniu splamili krwią swoje błyszczące ostrza. Poćwiartowane ptaki padały na ziemię jeden po drugim.
– Wszyscy na górę! – zakrzyknął Sima Ting.
Ludzie ruszyli do ataku, wypowiadając wojnę wronom. Przekleństwa, odgłosy ciosów, wrzaski ptaków, trzepotanie skrzydeł mieszały się w bitewnym zgiełku, któremu towarzyszyła mieszanina woni: trupiego smrodu, woni potu i krwi, zapachu ziemi i zboża, aromatu dzikich kwiatów.
Zmasakrowane zwłoki wrzucono bezładnie do dołu. Pastor Malloy stanął obok na kopcu świeżej ziemi i zaintonował modlitwę:
– O, Panie! Zbaw cierpiące dusze nieszczęsnych…
Błękitne oczy wypełniły się łzami, które spłynęły w dół twarzy, wzdłuż krwawych śladów uderzeń biczem, kapiąc na podarty czarny kaftan i ciężki miedziany krucyfiks na piersi pastora. Naczelnik Sima Ting ściągnął Malloya z kopca.
– Stary Ma, odpocznij sobie. Sam cudem uniknąłeś śmierci…
Mężczyźni zaczęli zasypywać dół. Pastor Malloy ruszył chwiejnie w naszym kierunku; w blasku zachodzącego słońca jego postać rzucała długi cień. Mama patrzyła na pastora, a jej serce, skryte głęboko pod lewą piersią, biło nieregularnie i mocno.
Gdy słońce poczerwieniało, pośrodku cmentarza wyrósł ogromny kopiec. Na polecenie Simy Tinga żałobnicy klękali przed grobowcem i bili pokłony, wydając, jakby dla porządku, po kilka żałosnych lamentów. Matka zachęcała ich do składania podziękowań naczelnikowi i jego pomocnikom, lecz Sima Ting wymawiał się: „Nie trzeba, dajcie już spokój".
Uczestnicy konduktu pogrzebowego wracali do domów, zwróceni twarzami w stronę słońca. Mama i starsze siostry szły na końcu; pochód, który ciągnął się na długość co najmniej jednego li, zamykała ogromna postać Malloya. Gęste cienie kładły się na czerwonozłotych łanach pszenicy. Nieskończoną ciszę krwawego zachodu zakłócały odgłosy kroków, szum wieczornego wiatru w źdźbłach pszenicy, mój ochrypły płacz i żałobne pohukiwania grubej sowy, która właśnie obudziła się po całym dniu na wielkiej, rozłożystej morwie pośrodku cmentarza. Głos ten zmroził krew w naszych żyłach. Matka zatrzymała się i spojrzała za siebie, na cmentarz, na unoszący się nad ziemią różowawy opar. Pastor Malloy schylił się i wziął w ramiona moją Siódmą Siostrę, Qiudi.
– Biedne dzieci… – rzekł.
Ledwie zabrzmiały te słowa, tysiące świerszczy dookoła rozpoczęło swoją nocną pieśń.
Tego samego roku, rankiem, w dzień Święta Środka Jesieni, w sto dni po narodzinach moich i Ósmej Siostry, matka zabrała nas ze sobą do pastora Malloya. Główna brama kościoła, zabazgrana obelżywymi, bluźnierczymi napisami, była zamknięta na głucho. Poszliśmy ścieżką od strony tylnego dziedzińca. Matka zapukała do małej furtki – echo rozległo się w okolicznych zaroślach. Do palika obok była przywiązana wychudzona koza, której wydłużony pysk bardziej przypominał pysk osła czy wielbłąda niż kozy. Podniosła łeb i zmierzyła matkę smętnym spojrzeniem. Matka czubkiem stopy przydepnęła jej brodę; koza jęknęła przeciągle i znów opuściła łeb, żując trawę. Rozległy się jakieś głuche odgłosy, którym towarzyszył kaszel pastora. Matka zadzwoniła dzwonkiem, drzwi skrzypnęły i otworzyły się na niewielką szerokość. Objęła mnie mocniej i wcisnęła się do środka. Malloy zamknął za nią drzwi, odwrócił się, wyciągnął ku nam długie ramiona i przycisnął nas do piersi.
– Pączuszki wy moje kochane! – przemówił czule lokalnym dialektem.
W tym czasie Sha Yueliang, w towarzystwie dopiero co zorganizowanej, zbrojnej w strzelby Bandy Czarnych Osłów, przemierzał tę samą drogę, którą podążał niegdyś nasz pogrzebowy kondukt. W doskonałych humorach kierowali się żwawo w stronę wioski. Po jednej stronie drogi, pośród pszenicy, rosły wybujałe pędy prosa, drugą porastały trzciny sięgające aż do brzegu Rzeki Czarnej Wody. Lato pełne słonecznego żaru i słodkiego deszczu sprawiło, że wszystkie rośliny rozwijały się wyjątkowo bujnie. Źdźbła sorga były szerokie, łodygi grube; pędy jeszcze nie wypuściły kłosów, a już dorównywały wysokością wzrostowi człowieka. Nadrzeczne trzciny miały kolor ciemnozielony, niemal czarny; liście od spodu porastał biały meszek. Mimo że była wczesna jesień, w powietrzu nie czuło się ani odrobiny charakterystycznego jesiennego zapachu. Niebo jednak nabrało już głębokiej, jesiennej barwy; słońce świeciło pięknym, jesiennym blaskiem.
Banda Sha Yuelianga liczyła dwudziestu ośmiu ludzi, dosiadających dwudziestu ośmiu identycznych czarnych osłów, pochodzących z górskich, południowych rejonów powiatu Wulian. Były to masywne zwierzęta o solidnych nogach i mocnych kopytach. Nie potrafiły biec tak szybko, jak konie, lecz były ogromnie wytrzymałe, dzięki czemu łatwo pokonywały wielkie odległości. Sha Yueliang spośród ośmiuset osłów wybrał dwadzieścia osiem niekastrowanych młodych zwierząt i uczynił je wierzchowcami swojej drużyny. Dwadzieścia osiem maszerujących osłów tworzyło czarną linię, przypominającą strumień; ponad drogą unosiło się mlecznobiałe pasmo mgły, słońce odbijało się w oślich grzbietach. Jadący na czele Sha Yueliang, dojrzawszy zrujnowaną dzwonnicę i wieżę strażniczą, zatrzymał swojego osła, a pozostałe dołączyły do niego. Dowódca odwrócił się, spojrzał na swoich ludzi i kazał im zsiąść, umyć twarze i szyje oraz wyczyścić zwierzęta. Z wyrazem szczególnej surowości i skupienia na ciemnej, pociągłej twarzy strofował swoich podwładnych, którzy rozproszyli się bezładnie po okolicy. Czynności mycia twarzy, szyi i czyszczenia osłów pragnął wznieść na wyżyny perfekcji. Oznajmił, że walczący z Japończykami partyzanci wyrastają teraz wszędzie jak grzyby po deszczu, ale Banda Czarnych Osłów, ze swoim szczególnym charakterem i wyjątkowym stylem, przewyższy wszystkie inne wędrowne bandy, a w końcu obejmie niepodzielną władzę nad całym Północno-Wschodnim Gaomi. Jednakże by zrobić odpowiednie wrażenie na zwykłych ludziach, należy uważać na wszystko, co się mówi i robi. Dzięki tej mobilizującej przemowie morale członków bandy wyraźnie wzrosło. Zdjęli koszule i rozłożyli je na trzcinach, weszli na płyciznę i z zapałem zabrali się do mycia, rozchlapując fontanny wody. Lśniła skóra świeżo ogolonych głów. Sha Yueliang wyjął z sakwy mydło, pociął na mniejsze kawałki i rozdał wszystkim, polecając każdemu umyć się starannie, do ostatniej drobiny kurzu. Sam również wszedł do wody, schylił się, opuszczając poznaczone purpurowymi bliznami ramiona i zabrał się do szorowania szyi.
Gdy ludzie zajmowali się toaletą, znudzone osły podgryzały trzciny albo pędy sorga; niektóre skubały sobie nawzajem sierść na zadkach, rozmyślały albo wysuwały ze skórzanych pochewek swoje czarne pałki i uderzały nimi o własne brzuchy. Podczas gdy osły zajmowały się swoimi przyjemnościami, moja matka właśnie wyswobodziła się z objęć pastora Malloya.
– Ty ośle! – rzekła z wyrzutem. – Zgnieciesz mi dzieci!
Pastor Malloy uśmiechnął się przepraszająco, ukazując rząd białych, równych zębów. Wyciągnął do nas swoją wielką czerwoną rękę, znieruchomiał na chwilę, po czym wyciągnął drugą. Złapałem go za palec i powiedziałem: „A gu gu!" Ósma Siostra zachowywała się jak drewniana lalka – nie płakała, nie gaworzyła, nie poruszała się. Była ślepa od urodzenia. Matka przytuliła mnie mocno.
– Zobacz, śmieje się do ciebie!
Po chwili znalazłem się w wielkich, wilgotnych rękach pastora. Jego twarz zbliżyła się do mojej, tak że widziałem każdy rudy włos nad jego czołem, każdy żółty włos na jego brodzie; przyglądałem się też orlemu nosowi i lśniącym błękitnym oczom o pełnym miłosierdzia wyrazie. Nagle poczułem trudny do zniesienia, kłujący ból w plecach; wyplułem palec, który trzymałem w ustach, otworzyłem buzię szeroko i wybuchnąłem płaczem. Ukłucia przeszywały mnie do szpiku kości, oczy miałem pełne łez. Mokre wargi pastora dotykały mojego czoła; czułem ich drżenie; jego oddech miał odór cebuli, zmieszany z nieprzyjemną wonią koziego mleka. W końcu pastor oddał mnie matce.
– Przestraszyłem go, prawda? – spytał zawstydzony. – Wystraszył się…
Mama podała pastorowi Ósmą Siostrę. Przytuliła mnie, głaskała i kołysała, mrucząc:
– Nie płacz już, nie płacz, wiesz, kto to jest? Nie znasz go, prawda? Boisz się? Nie bój się, to dobry człowiek, to twój rodzony… twój własny… ojciec chrzestny…
Plecy wciąż mnie kłuły, ochrypłem od krzyku. Matka rozchyliła ubranie i wetknęła mi sutek do buzi. Złapałem go niczym tonący, chwytający się nadbrzeżnych trzcin i przyssałem się gwałtownie, jakby od tego zależało moje życie; strumień mleka o lekkim posmaku świeżej trawy ściekał mi do gardła. Ciągły ból w końcu zmusił mnie, bym wypuścił pierś; znowu zacząłem płakać. Pastor Malloy nerwowo pocierał dłonią o dłoń; w końcu pobiegł pod mur, zerwał źdźbło zakończone kłosem, zbliżył się i poruszał mi nim przed oczami. Nie reagowałem. Popędził z powrotem, wyrwał mozolnie słonecznik o tarczy ogromnej jak księżyc, otoczonej złotymi płatkami i pokazał mi go z bliska – zaciekawił mnie jego zapach. W czasie całej tej nerwowej bieganiny pastora Ósma Siostra spała nieruchomo w zagłębieniu jego ramienia.
– Skarbie – rzekła matka – zobacz, ojciec chrzestny przyniósł ci księżyc z nieba!
Wyciągnąłem rączkę do „księżyca", lecz poczułem kolejne ukłucie i wydałem przeciągły krzyk.
– Co mu jest? – spytała mama pobladłymi wargami, krople potu wystąpiły jej na twarz.
– Zobacz, może coś go gdzieś uwiera – poradził pastor Malloy.
Matka z pomocą pastora rozebrała mnie z czerwonego ubranka, uszytego specjalnie z okazji setnego dnia mojego życia i znalazła igłę, która tkwiła w jednej z fałd. Moje plecy były upstrzone krwawymi śladami ukłuć. Matka wyrzuciła igłę za mur.
– Biedne dzieciątko! – zaszlochała. – To moja wina! Zasłużyłam na baty!
Matka wymierzyła sobie jeden siarczysty policzek, potem drugi – dwa ostre, głośne uderzenia. Pastor Malloy złapał ją za rękę, zaszedł od tyłu i objął nas oboje. Jego wilgotne wargi całowały matczyne policzki, uszy, włosy.
– To nie twoja wina, tylko moja. Moja wina, moja wina… – szeptał.
W jego czułym uścisku mama uspokoiła się, po czym usiadła w progu i podała mi pierś. Słodkie mleko zwilżyło moje gardło, plecy przestały kłuć. Ssałem, przytrzymując jedną pierś rączkami, broniąc drugiej uniesioną nóżką. Mama odepchnęła ją delikatnie, lecz ledwie cofnęła rękę, moja noga wróciła do poprzedniej pozycji.
– Sprawdziłam dokładnie całe ubranko, zanim mu je włożyłam – rzekła mama niepewnie. – Skąd się tam wzięła igła? To na pewno sprawka tej starej wiedźmy! Ona nienawidzi nas wszystkich, wszystkich kobiet w tej rodzinie!
– Czy ona wie? – spytał pastor Malloy. – Wie o nas?
– Powiedziałam jej – potwierdziła matka. – Zmusiła mnie do tego, nie mogłam już dłużej znieść, jak mną pomiatała. Ta wiedźma zawsze musi działać przeciw woli Niebios!
Pastor podał matce Ósmą Siostrę.
– Nakarm ją – poradził. – Oboje są darami od Boga, nie powinnaś żadnego z nich wyróżniać.
Matka, rumieniąc się, wzięła Ósmą Siostrę na ręce. Chciała jej podać pierś, lecz kopnąłem maleństwo w brzuch. Siostra zaczęła płakać.
– Widziałeś? – rzekła matka. – Ten malec to istny tyran! Przynieś trochę koziego mleka i nakarm ją.
Malloy nakarmił Ósmą Siostrę kozim mlekiem i położył na kangu. Leżała bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku – bardzo grzeczna dziewczynka.
Pastor przyglądał się żółtawemu, miękkiemu meszkowi na mojej głowie; zdumienie błysnęło w jego oczach. Matka zauważyła to spojrzenie.
– Czemu tak patrzysz? – spytała, unosząc głowę. – Nie znasz nas, kobiet?
– Nie… – zaprzeczył, kręcąc głową, z głupawym uśmiechem. – Maluch ssie żarłocznie jak mały wilczek!
– Albo jak ktoś inny, prawda? – Mama mrugnęła filuternie.
– Chyba nie masz na myśli mnie? – Pastor uśmiechnął się jeszcze bardziej idiotycznie. – Ciekawe, jaki byłem jako dziecko… – Zmrużył oczy; przypominał teraz małego zajączka. W jego umyśle błyskały wspomnienia lat młodości, spędzonych w kraju odległym o dziesięć tysięcy li. Dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
– Co się stało? – spytała zaskoczona matka.
Zażenowany pastor zaśmiał się sztucznie i otarł łzy wierzchem wielkiej dłoni.
– Nic – odrzekł. – Kiedy przyjechałem do Chin… Ile to już lat?
– Odkąd pamiętam, zawsze tu byłeś – rzekła matka z nutą niezadowolenia w głosie. – Wyrosłeś z tej ziemi, tak samo jak ja.
– Nieprawda – sprzeciwił się pastor. – Moja ojczyzna jest daleko. Jestem wysłannikiem Boga. Miałem nawet dokument od biskupa, stwierdzający, że przybywam tu z misją…
– Mój drogi Ma – uśmiechnęła się matka – wuj opowiadał mi, że jesteś fałszywym zamorskim diabłem, a te twoje dokumenty są dziełem malarza z powiatu Pingdu.
– Nonsens! – krzyknął pastor; aż podskoczył, jakby usłyszał coś niezwykle obraźliwego. – Cóż to za osioł opowiada takie bzdury?!
– Nie mów tak – zaprotestowała matka urażonym tonem. – To mój wuj, zawsze był dla mnie bardzo dobry!
– Gdyby nie był twoim wujem, ptaka bym mu urwał! Matka roześmiała się.
– Mój wuj jednym uderzeniem pięści zabija muła.
– Jeśli nawet ty nie wierzysz, że jestem Szwedem, to kto mi uwierzy? – rzekł Malloy smutno.
Przykucnął, wyciągnął fajkę z torby, nabił tytoniem i zapalił w milczeniu. Matka westchnęła.
– Nie wystarczy ci moja wiara, że jesteś prawdziwym cudzoziemcem z Zachodu? – spytała. – Czemu się złościsz? Nie jesteś podobny do żadnego Chińczyka. Jesteś cały owłosiony…
Na twarzy Malloya zakwitł dziecięcy uśmiech.
– Pewnego dnia być może wrócę tam – powiedział i zadumał się na chwilę. – Lecz na pewno nie wyjadę stąd bez ciebie. – Spojrzał na matkę.
– Nigdzie nie wyjedziesz – zapewniła matka – i ja też się stąd nie ruszę. Lepiej zostańmy i żyjmy tu, w spokoju. Czy nie mówiłeś mi kiedyś, że wszystko jedno, czy mamy włosy żółte, brązowe czy rude – każdy z nas jest owieczką w stadzie boskiego pasterza, a owieczki nie potrzebują niczego prócz łąki… Czy łąki Północno-Wschodniego Gaomi ci nie wystarczą?
– Wystarczą. Jeśli tylko mam ciebie, moją najpiękniejszą trawę, nie muszę donikąd wyjeżdżać – oświadczył Malloy ze wzruszeniem.
Korzystając z ich nieuwagi, osioł zaczął wylizywać mąkę z kamienia młyńskiego. Pastor podniósł się i klepnął go otwartą dłonią. Osioł wrócił do pracy, czyli do obracania kamienia.
– Dzieci śpią – rzekła matka. – Pomogę ci przesiewać mąkę. Przynieś matę, rozłożę ją sobie pod drzewem.
Malloy rozpostarł matę pod rozłożystą sterkulią. Matka chciała mnie umieścić na tym chłodnym podłożu, lecz nie zamierzałem wypuścić jej sutka z ust.
– Ten mały jest jak studnia bez dna – powiedziała mama. – Wyssie mnie do szpiku kości.
Poganiany przez Malloya osioł poruszał kamieniem młyńskim, który kruszył ziarno pszenicy na proszek sypiący się na kamienną tacę. Matka siedziała pod sterkulią, przed nią stał wiklinowy koszyk, a w nim specjalna wkładka. Wysypała mąkę na środek sita i zaczęła nim potrząsać w umiarkowanym, równym tempie. Biała jak śnieg świeża mąka sypała się do koszyka, a łuski zbierały się na dnie sita.
Słońce prześwitywało przez gęste listowie, oświetlając twarz i ramiona matki. Malloy poganiał osła witką, nie pozwalając mu ani na moment przerwać marszu. To nasza oślica chodziła w kieracie pod smagnięciami pastorowej witki; Malloy wypożyczył ją dzisiejszego ranka do mielenia ziarna. Zlany potem grzbiet zwierzęcia miał ciemniejszą niż zwykle barwę. Zza wrót dobiegło meczenie kozy, w chwilę później pojawił się w nich kształtny łebek młodego muła, który wyciągając szyję, zaglądał do środka; był to ten sam muł, który przyszedł na świat niemal równocześnie ze mną.
– Szybko, wpuśćże tego muła – rzekła matka.
Malloy podbiegł do wrót, wypchnął głowę zwierzęcia na zewnątrz, co zmusiło muła do cofnięcia się, rozluźnił napięty łańcuch, odczepił hak i odsunął się na bok. Źrebak wpadł do środka, podbiegł do oślicy i czym prędzej przyssał się do jej wymienia. Oślica uspokoiła się wyraźnie.
– Ludzie i zwierzęta niewiele się od siebie różnią – rzekła z westchnieniem matka.
Pastor kiwnął głową na znak, że podziela tę opinię.
Podczas gdy oślica karmiła swojego końskiego bękarta przy kamieniu młyńskim w zagrodzie pastora, Sha Yueliang i jego banda czyścili swoje wierzchowce. Specjalnymi zgrzebłami wyczesali im grzywy i ogony, wypolerowali grzbiety miękkimi bawełnianymi szmatkami, a na koniec wywoskowali. Dwadzieścia osiem osłów wyglądało jak nowe, dwudziestu ośmiu jeźdźców tryskało wigorem, a ich dwadzieścia osiem strzelb lśniło w promieniach słońca. Każdy członek bandy miał przytroczone do pasa dwie tykwy: większą i mniejszą. W większych był proch, mniejsze zawierały śrut. Każda tykwa była polakierowana trzema warstwami oleju tungowego – w sumie pięćdziesiąt sześć błyszczących tykw. Mężczyźni byli ubrani w brązowe spodnie i czarne kurtki, na głowach mieli ośmiograniaste kapelusze uplecione z pędów sorga. Kapelusz Sha Yuelianga zdobiły czerwone frędzle, co odróżniało go od pozostałych członków bandy i potwierdzało status wodza. Zmierzył swoich podwładnych i ich wierzchowce zadowolonym spojrzeniem i przemówił:
– Bracia! Bądźcie dumni! Pokażcie tym ludziom naszą siłę, pokażcie potęgę zbrojnej w lśniące strzelby Bandy Czarnych Osłów!
Wsiadł na swojego wierzchowca i klepnął go w zad; zwierzę ruszyło dziarsko naprzód. Jak wiadomo, konie są mistrzami galopu, ale dostojny chód zawsze był specjalnością osłów. Jeździec na koniu wygląda na silnego, a jeździec na ośle – na zadowolonego i pewnego siebie.
Wkrótce wjechali na drogę prowadząca do Dalanu. O tej porze roku wyglądała inaczej niż podczas żniw, gdy wszystkie drogi pokrywał kurz, unoszący się tumanem za każdym koniem – teraz była gładka i twarda, ubita nieskończoną liczbą kropel letniego deszczu. Drużyna Sha Yuelianga pozostawiała za sobą na drodze białawe ślady kopyt, a w powietrzu – głośny stukot. Wszystkie należące do bandy osły podkuto, co było pomysłem wodza. Tętent kopyt najpierw zwrócił uwagę dzieci, a potem dobiegł uszu Yao Si, miejskiego rachmistrza. Ubrany w staromodną długą szatę, z nieodłącznym ołówkiem za uchem, urzędnik wybiegł z domu, stanął Sha Yueliangowi na drodze, skłonił się i przemówił, cały w uśmiechach:
– Panie dowódco, jeśli wolno spytać, co to za oddział prowadzicie? Będziecie tu stacjonowali czy tylko przejazdem? Jeśli moglibyśmy w czymś pomóc, jesteśmy do usług.
Sha Yueliang zsiadł ze swojego wierzchowca.
– Jesteśmy drużyną Czarnych Osłów, antyjapońskim oddziałem specjalnym. Mamy rozkaz zorganizowania w Dalanie sił partyzanckich. Potrzebna nam kwatera, pasza dla osłów i kuchnia, gdzie moglibyśmy przyrządzać posiłki. Żywimy się skromnie, wystarczą nam jaja i placki, ale nasze osły to prawdziwe partyzanckie wierzchowce, muszą być dobrze traktowane. Potrzebują delikatnego, dobrze przebranego siana, na paszę – fasolowych placków i otrębów pszennych, a poić je można tylko studzienną wodą – nie wolno im podawać mętnej wody z Rzeki Wodnego Smoka!
– Panie dowódco – rzekł Yao Si – podjęcie decyzji w tak ważnej sprawie nie leży w moich kompetencjach, muszę skontaktować się z naczelnikiem. Nasz szanowny pan naczelnik został właśnie mianowany przez armię cesarską przewodniczącym Stowarzyszenia Obrony Pokoju.
– A to sukinsyn! – warknął Sha Yueliang z pochmurną miną. – Każdy, kto służy Japońcom, to zdradziecki pies!
– Panie dowódco – tłumaczył Yao Si – nasz pan naczelnik wcale nie chciał obejmować tego stanowiska. Jego rodzina ma dość ziemi oraz spore stada osłów i koni, nie narzeka też na brak żywności ani odzienia.
Zrobił to pod przymusem, nie dla korzyści. Poza tym ktoś i tak musiał objąć tę funkcję, a nasz naczelnik po prostu jest najodpowiedniejszą osobą…
– Zabierz mnie do niego – zażądał Sha Yueliang.
Członkowie bandy pozostali pod siedzibą naczelnika, by odpocząć, a Yao Si z Sha Yueliangiem przekroczyli bramę Szczęśliwej Rezydencji. Domostwo liczyło piętnaście pomieszczeń w siedmiu rzędach, każde z osobnym ogrodem; liczne bramy prowadziły z jednego do drugiego, z drugiego do trzeciego i tak dalej – istny labirynt przejść. Gdy Sha Yueliang dostrzegł Simę Tinga, ten właśnie kłócił się zajadle ze swoim bratem Simą Ku, który leżał w łóżku i kurował swoje rany. Piątego dnia piątego miesiąca Sima Ku podłożył ogień na moście, lecz nie udało mu się sparzyć ani jednego Japończyka – sam natomiast oparzył się dotkliwie w zadek. Rany goiły się bardzo długo, a po pewnym czasie dołączyły się odleżyny, co spowodowało, że nie tylko był przykuty do łóżka, lecz także nie mógł zmieniać pozycji – musiał cały czas leżeć na brzuchu z wypiętymi pośladkami.
– Bracie! – Sima Ku podniósł się na rękach, zadzierając głowę; oczy mu płonęły. – Jesteś idiotą, beznadziejnym głupcem! Ten cały „przewodniczący" to zwykły pies, chodzący na japońskiej smyczy, to nędzny osioł partyzanta, szczur, co chowa się między miechami, frajer, co obrywa od obu stron! Po kiego diabła się zgodziłeś?
– Bzdety! Tylko pierdoły gadać potrafisz! – oburzył się Sima Ting. – Zgodziłem się? Ostatni kretyn by się zgodził na coś takiego! Oni przystawili mi bagnet do brzucha! Ich dowódca powiedział, a Ma Jinlong mi przetłumaczył: „Twój brat Sima Ku przyłączył się do bandyty Sha Yuelianga. Podpalił most, żeby zastawić na nas pułapkę, czym spowodował wielkie straty wśród naszych ludzi. Cesarska armia zamierzała spalić waszą Szczęśliwą Rezydencję, ale ty mi wyglądasz na uczciwego człowieka, więc wam daruję!" Zgodziłem się przez ciebie, sam mnie w to wpakowałeś!
Sima Ku, pokonany siłą argumentacji brata, zaklął szpetnie.
– Ta moja pieprzona dupa! Czy ja się kiedyś wyleczę?
– Obyś się nigdy nie wyleczył! – rzucił gniewnie Sima Ting. – W tym stanie nie napytasz mi przynajmniej więcej biedy! – Odwrócił się w stronę wyjścia i napotkał spojrzenie uśmiechniętego Sha Yuelianga. Ruszył ku niemu i już chciał się odezwać, lecz Sha go ubiegł.
– Panie przewodniczący Simo Tingu, nazywam się Sha Yueliang.
Zanim Sima Ting zdążył odpowiedzieć, Sima Ku znowu podniósł się na łóżku.
– Więc to ty jesteś ten pieprzony Sha Yueliang! To na ciebie wołają „Mnich"?
– Teraz jestem dowódcą zbrojnej drużyny Czarnych Osłów – odrzekł Sha. – Składam podziękowania braciom Sima za ich dzieło podpalenia mostu. Widzę, że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny!
– A niech cię! – zdumiał się Sima Ku. – To ty jeszcze żyjesz? Co to za śmieszne wojenki sobie tu urządzasz?
– Ano, pułapki zastawiam – wyjaśnił Sha Yueliang.
– Pułapki, powiadasz? Udeptaliby cię na miazgę, gdyby nie moje ognisko – zauważył Sima Ku.
– Mam dobre lekarstwo na oparzenia. Każę moim ludziom ci je dostarczyć – rzekł Sha Yueliang z uśmiechem.
– Zorganizuj jakiś poczęstunek – zwrócił się Sima Ting do Yao Si. – Trzeba godnie ugościć pana dowódcę.
– Ale… dopiero co założyliśmy Stowarzyszenie – zaprotestował zakłopotany Yao Si. – Nie mamy ani grosza…
– Zgłupiałeś do reszty? – zdziwił się Sima Ting. – Armia cesarska nie służy tylko naszej rodzinie, w tej wsi jest jeszcze osiemset gospodarstw! Zbrojna drużyna pana Sha też nie jest naszą własnością – oni służą ludowi! Każda rodzina, każde gospodarstwo powinno nam dostarczyć nieco żywności i pieniędzy dla naszych wspólnych gości. My zafundujemy wino.
– Panie przewodniczący Simo, pan jest jak to przysłowiowe cielę, co dwie matki ssie! – rzekł Sha Yueliang z uśmiechem.
– A co mam robić? Jak mówi nasz pastor Malloy, jeśli ja nie pójdę do piekła, to kto zrobi to za mnie?
Pastor Malloy zdjął pokrywkę z garnka, wrzucił do wrzącej wody pęk świeżego makaronu, zamieszał pałeczkami i przykrył garnek z powrotem.
– Przydałoby się zwiększyć ogień – zwrócił się do matki, która zajmowała się dokładaniem do pieca.
Mama kiwnęła głową i wrzuciła do środka garść złotej, miękkiej i pachnącej pszenicznej słomy. Trzymając wciąż w ustach matczyny sutek, patrzyłem w kierunku tańczących płomieni i nasłuchiwałem skwierczenia płonących źdźbeł, wspominając niedawne zdarzenia. Otóż włożyli mnie do kosza, kładąc na plecach, lecz ja szybko obróciłem się na brzuch, by mieć lepszy widok na matkę, która wałkowała ciasto na makaron. Gdy się poruszała, dwie ogromne tykwy jej piersi tańczyły i podskakiwały – przyzywały mnie, wysyłały mi tajne sygnały. Ich czerwone niczym owoce jojoby niewielkie główki co pewien czas zbliżały się do siebie, jakby w pocałunku, a może szeptały coś między sobą? Przeważnie jednak podskakiwały w górę i w dół, gruchając do siebie jak dwa szczęśliwe gołąbki. Wyciągnąłem rączkę, chcąc ich dotknąć; ślina pociekła mi po brodzie. Nagle piersi matki stały się onieśmielone, spięte; pokryły się rumieńcem i kropelkami potu, które spłynęły wąskim strumykiem w dolinkę pomiędzy nimi. Dostrzegłem na ich skórze dwie tańczące plamki niebieskiego światła – był to odblask jarzących się oczu pastora Malloya. Z głębokich, ciemnoniebieskich oczodołów wyciągnęły się małe, żółtawo owłosione rączki – chciały mi zabrać mój pokarm! Żółte płomienie rozszalały się w moim sercu. Już otwierałem buzię do płaczu, lecz to, co zobaczyłem po chwili, przeraziło mnie jeszcze bardziej. Małe rączki cofnęły się, a w stronę piersi matki ruszyły większe łapy Malloya, te przyczepione do ramion. Stanął za nią, ogromny i paskudnymi łapskami schwytał moje białe gołąbki! Jego paluchy bezczelnie łaskotały ich delikatny puch, brutalnie podszczypywały, ściskały maleńkie główki. Moje biedne jabłuszka! Moje puszyste ptaszyny! Trzepotały rozpaczliwie skrzydełkami, w końcu skuliły się, skurczyły, zmalały tak bardzo, jak potrafiły. Wtem napęczniały gwałtownie, rozpostarły skrzydła, jakby chciały ulecieć daleko, daleko, na krańce świata, wysoko, w przejrzysty błękit, by żeglować wraz z chmurami, płynąć z wiatrem w pieszczocie słonecznych promieni, wtórować gwizdom wichru i słonecznej pieśni, a na koniec – opaść łagodnie na ziemię, skryć się w głębinach jeziora. Rozpłakałem się głośno, łzy zamgliły mi oczy. Ciała matki i pastora zakołysały się, matka jęknęła cicho.
– Puść mnie, ośle, dziecko płacze!
– Mały nicpoń – rzucił Malloy z niezadowoleniem. Matka wzięła mnie na ręce i zaczęła nerwowo kołysać.
– Skarbie mój – przemawiała przepraszającym tonem – mój syneczku, jakże mogłam tak zostawić moje kochanie, moje własne maleństwo, ciało z mojego ciała?
Mówiąc to, przytuliła mnie do białych gołąbków, a ja niecierpliwie, zachłannie, gwałtownie przyssałem się do jednego z nich. Otworzyłem usta, jak mogłem najszerzej, marząc, by stały się większe, ogromne niczym pysk węża. Pragnąłem tylko jednego: objąć całą pierś i nie pozwolić, by ktokolwiek inny dotykał mojego gołąbka.
– Spokojnie, dziecinko. – Mama łagodnie poklepała mnie w pośladki. Trzymałem jeden sutek w ustach, a rączkami sięgnąłem do drugiego. Przypominał białego królika o czerwonych oczach; gdy uszczypnąłem go w ucho, poczułem uderzenie małego serduszka.
– Łobuz – westchnął Malloy.
– Nie powinieneś go tak nazywać – zaprotestowała matka.
– Zasłużył sobie – odparł pastor.
– Chciałabym, żebyś go ochrzcił i nadał mu imię. Dziś kończy dokładnie sto dni.
– Ochrzcił? – spytał ironicznie Malloy, wprawnie zagniatając ciasto ręką. Zapomniałem już, jak to się robi. Nawet makaron robię tak, jak mnie nauczyła pewna muzułmanka…
– Czego jeszcze cię uczyła? – zainteresowała się matka.
– Nic między nami nie było – odrzekł Malloy.
– Nie kłam!
Mężczyzna roześmiał się ochryple, rozciągnął w rękach duży, miękki kawał ciasta i zaczął ubijać je dłonią na stolnicy.
– Powiedz prawdę! – nalegała matka.
Pam, pam – pastor klepał ciasto, po czym znów zabrał się do rozciągania. Ciasto przybierało to kształt cięciwy, to wyciąganego z nory węża – matka była zdumiona, że niezdarne, wielkie ręce cudzoziemca potrafią tak wprawnie wykonywać tę specyficznie chińską czynność.
– Może rzeczywiście nie jestem żadnym Szwedem, a cała moja nie-chińska przeszłość była tylko snem? Jak myślisz?
Matka uśmiechnęła się ironicznie.
– Pytałam, co cię łączyło z tą czarnooką muzułmanka, a ty zmieniasz temat.
Pastor Malloy zręcznie rozciągnął ciasto na równy placek, tak swobodnie, jakby to było dziecinną zabawą i zaczął potrząsać nim w powietrzu, to rozciągając je, to znów puszczając luźno; cienkie jak źdźbła słomy nitki ciasta skręcały się spiralnie, tworząc jedną wiązkę, a potem na powrót się rozdzielały, niczym rozczesywany koński ogon. Malloy popisywał się swoją techniką, wzbudzając podziw mojej matki.
– Kobieta, która potrafi tak robić kluski, musi być naprawdę dobra…
– W porządku, matko dzieciom, nie gadaj już tyle, tylko dołóż do ognia, ugotuję ci makaron.
– A kiedy już zjemy?
– Po jedzeniu ochrzcimy tego małego bękarta i nadamy mu imię – oznajmił pastor.
– Synowie, których miałeś z tą muzułmanką, to są prawdziwe bękarty – rzekła matka, udając gniewny ton.
W chwili gdy kończyła wypowiadać te słowa, Sha Yueliang i Sima Ting właśnie wznosili toast. W czasie przyjęcia uradzili wspólnie, że należące do bandy osły zamieszkają w kościele, członkowie bandy zostaną zakwaterowani u różnych rodzin, a co do kwatery głównej, Sha Yueliang osobiście wybierze odpowiednią siedzibę, kiedy tylko skończą jeść i pić.
Sha Yueliang, w towarzystwie czterech uzbrojonych strażników, prowadzony przez Yao Si, wkroczył do naszej zagrody. Jego pierwsze spojrzenie padło na moją najstarszą siostrę, Shangguan Laidi, która stała przy beczce pełnej wody i wpatrzona w odbicie swojej twarzy na tle błękitu nieba i białych obłoków czesała długie włosy. Po pięknym, spokojnym i urodzajnym lecie w jej ciele zaszły widoczne zmiany. Piersi znacznie się uwypukliły, suche, słabe włosy stały się grube i lśniące, zyskując głęboką, czarną barwę, talia stała się delikatna i gibka, a pośladki jędrne i wydatne. W ciągu stu dni zrzuciła suchą skórę chudego podlotka i zamieniła się w piękną młodą kobietę, niczym motyl, który wyszedł z poczwarki. Miała biały, długi nos, odziedziczony po matce, a także jej obfite piersi i krągłe, pełne życia pośladki. W oczach przeglądającej się w lustrze wody wstydliwej dziewicy mieszkała melancholia. Shangguan Laidi czesała jedwabiste włosy cienkim drewnianym grzebieniem, a jej wdzięczne odbicie tchnęło tysiącem smutków. Sha Yueliang patrzył jak zaczarowany.
– Tu będzie główna kwatera drużyny Czarnych Osłów – oznajmił zdecydowanym tonem.
– Shangguan Laidi, gdzie twoja matka? – spytał Yao Si.
Nie czekając na odpowiedź dziewczyny, Sha Yueliang odprawił Yao Si ruchem ręki. Podszedł do beczki, patrząc na moją siostrę, a ona patrzyła na niego.
– Poznajesz mnie, młodsza siostrzyczko? – zapytał.
Laidi spuściła głowę, jej policzki przysłoniły dwie różowe chmury. Odwróciła się i wbiegła do domu. Po piątym dniu piątego miesiąca moje starsze siostry przeniosły się do dawnej izby Shangguan Lü i Shangguana Fulu. Izba we wschodnim skrzydle, w której poprzednio mieszkały, służyła teraz jako magazyn zboża – przechowywano w niej trzydzieści sześć shi [12] prosa. Sha Yueliang poszedł za moją siostrą do izby, w której pozostałe sześć dziewcząt jeszcze spało na kangu.
– Nie bójcie się – rzekł z przyjaznym uśmiechem. – Jesteśmy partyzantami, walczymy z Japończykami i nie krzywdzimy zwykłych ludzi. Widziałaś, jak walczyliśmy – to była bohaterska walka, zajadła i tragiczna, zapamiętają ją przyszłe pokolenia. Nadejdzie dzień, kiedy ludzie będą opiewać nasze czyny…
Siostra spuściła głowę, bawiąc się warkoczem. Przypomniała sobie burzliwe wydarzenia piątego dnia piątego miesiąca i obraz mężczyzny, który skrawek po skrawku zdzierał z siebie resztki podartego munduru, stanął jej przed oczami.
– Młodsza siostrzyczko – nie, teraz już starsza siostrzyczko! Nasze spotkanie nie było przypadkowe! – oznajmił uroczyście i wyszedł z izby.
Siostra odprowadziła go do drzwi i obserwowała, jak wchodzi do pomieszczeń wschodniego, a potem zachodniego skrzydła domu. Wystraszywszy się spojrzenia zielonych oczu Shangguan Lü, wycofał się pośpiesznie z zachodniej izby, zasłaniając rękami nos.
– Ułóżcie to zboże w stertę pod ścianą i zróbcie tu trochę miejsca, urządźcie mi jakieś posłanie – polecił swoim podwładnym.
Siostra, opierając się o framugę, obserwowała poczynania tego przygarbionego, smagłego, chudego mężczyzny, który przypominał uderzone piorunem drzewo sofory.
– Gdzie twój ojciec? – zapytał.
– Piątego dnia piątego miesiąca jej ojciec został zabity przez japońskich diabłów… znaczy, przez armię cesarską – uprzedził ją gorliwie Yao Si przycupnięty pod ścianą. – Razem z nim zginął także jej dziadek, Shangguan Fulu.
– Jaką znowu armię cesarską?! Japońskie diabły! – wybuchnął Sha Yueliang, tupiąc z wściekłością na znak nienawiści do japońskiej armii. – Siostro, twoja strata jest moją stratą. Cierpienia twoich bliskich, głębokie jak morze przelanej krwi, pomścimy z całą pewnością! Kto teraz jest głową rodziny?
– Shangguan Lu – rzekł Yao Si.
W kościele odbywał się właśnie chrzest mój i Ósmej Siostry. Drzwi mieszkania pastora Malloya otwierały się wprost do wnętrza kościoła; na ścianach wisiały wyblakłe olejne obrazy, przedstawiające nagie uskrzydlone niemowlęta, pulchne niczym wielkie słodkie ziemniaki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to anioły. Na końcu sali stało zbudowane z cegieł podwyższenie, a za nim wisiała rzeźba z ciężkiego, twardego drewna daktylowca, przedstawiająca mężczyznę – czy to z powodu marnych umiejętności rzeźbiarza, czy też dużej twardości drewna figura słabo przypominała prawdziwą męską postać. Dużo później dowiedziałem się, że to Jezus Chrystus, wielki bohater i święty. W sali stało w nieładzie kilkanaście ławek, pokrytych kurzem i ptasimi odchodami. Matka weszła do kościoła, trzymając mnie i Ósmą Siostrę w ramionach. Wystraszone stadko wróbli poderwało się w powietrze; ptaszki obijały się o okna. Główne wrota kościoła wychodziły na ulicę – przez szczeliny w drzwiach matka dostrzegła zbite stado czarnych osłów.
Pastor Malloy trzymał drewnianą misę, wypełnioną ciepłą wodą, w której pływała gąbka z luffy. Znad misy unosiła się para, a pastor, przymykając oczy, zgięty pod ciężarem naczynia, szedł, wyciągając szyję i niepewnie macając stopami grunt. Zachwiał się, woda ochlapała mu twarz, lecz mimo to odzyskał równowagę. W końcu udało mu się postawić chrzcielną misę na podwyższeniu.
Matka zbliżyła się, trzymając nas w ramionach. Malloy wziął najpierw mnie i włożył do misy. Dotknąwszy stopami wody, podkurczyłem nóżki; mój płacz rozległ się echem w ponurym, pustym wnętrzu kościoła. Pod belkami sklepienia znajdowały się liczne jaskółcze gniazda, a w nich – pisklęta, które wystawiały główki przez otwory i obserwowały mnie czarnymi oczkami, podczas gdy ich rodzice wylatywali i wlatywali do kościoła przez porozbijane okna, przynosząc im w dzióbkach robaki. Malloy zwrócił mnie matce, a następnie ukląkł i jął mieszać wielką dłonią wodę w misie. Wiszący za podwyższeniem Jezus z daktylowego drewna przyglądał się nam z miłością; anioły goniły wróble, które fruwały od jednej belki sklepienia do drugiej, od ściany wschodniej do zachodniej i wokół drewnianych krętych schodów, prowadzących na zrujnowaną dzwonnicę, aż wreszcie przysiadły pod ścianami, by odpocząć. Przezroczyste krople potu lśniły na gładkich pośladkach aniołów. Woda pluskała w misie, pośrodku tworzył się wklęsły wir. Malloy sprawdził ręką temperaturę.
– Już się ochłodziła. Możesz go włożyć.
Rozebrali mnie do naga. Dzięki obfitości odżywczego mleka matki byłem pulchnym niemowlęciem o bardzo jasnej skórze. Gdyby tylko moja płaczliwa mina zamieniła się w zagniewaną albo gdybym uśmiechnął się łaskawie, a na plecach wyrosłyby mi skrzydełka, z pewnością zostałbym aniołem, a tłuste niemowlaki na ścianach stałyby się moimi braćmi. Gdy matka włożyła mnie do misy, natychmiast przestałem płakać – w ciepłej wodzie czułem się doskonale. Usiadłem w samym środku naczynia i zacząłem uderzać rączkami w wodę, gaworząc radośnie. Malloy wyłowił z wody swój miedziany krucyfiks i przyłożył mi do czółka, mówiąc:
– Od tej chwili stałeś się jednym z ukochanych dzieci Boga. Alleluja!
Pastor ujął nasiąkniętą wodą gąbkę i ścisnął ją nad moją głową.
– Alleluja! – powtarzała matka. – Alleluja!
Święcona woda lała się na moją główkę, a ja śmiałem się radośnie. Mama promieniowała wdzięcznością. Włożyła do misy Ósmą Siostrę i zaczęła delikatnie obmywać nasze ciałka gąbką, a pastor polewał nam główki czerpakiem z tykwy. Za każdym razem, gdy kolejna porcja wody spływała po moim ciele, śmiałem się wesoło, a siostra wydawała kilka płaczliwych okrzyków protestu. Chwytałem moją małą, mizerną starszą siostrzyczkę niezdarnymi rączkami.
– Oboje jeszcze nie mają imion – przypomniała mama. – Wybierz im jakieś.
– To poważna sprawa, daj mi więcej czasu do namysłu – rzekł pastor, odkładając gąbkę.
– Teściowa mówiła, że jeśli urodzę syna, powinnam go nazwać Shangguan Gou'er, czyli Piesek – podobno chłopcy o skromnych imionach lepiej się chowają – powiedziała matka.
Pastor Malloy pokręcił głową z dezaprobatą.
– Nie, nie, żadnych psów ani kotów, to nie tylko przeciwne boskiemu porządkowi, ale i naukom Konfucjusza – przecież mistrz powiedział, że jeśli nazwy nie są właściwe, język nie mówi prawdy.
– Mam pomysł – oznajmiła matka. – Jak myślisz, może by go nazwać Amen, Shangguan Amen?
– Jeszcze gorzej – zaśmiał się pastor. – Nic już nie mów, pozwól mi pomyśleć.
Wstał, założył ręce za plecami i zaczął się nerwowo przechadzać po kościele, tchnącym ruiną i opuszczeniem. Gorączkowe kroki pastora były odbiciem pośpiesznego ruchu myśli w jego głowie – kłębiły się w niej najróżniejsze imiona i przezwiska, stare i nowe, swojskie i obce, niebiańskie i ziemskie.
– Spójrz na waszego ojca chrzestnego – powiedziała matka, uśmiechając się do mnie. – Gdzie on szuka tych waszych imion? Denerwuje się tak, jakby miał za chwilę ogłosić czyjąś śmierć. Zmarło ośmiu braci swatki, śmierć ogłasza królik z klatki… – zanuciła cicho, podnosząc czerpak. Nabrała wody i zaczęła nas polewać.
Pastor, który po raz dwudziesty dziewiąty szedł w stronę zamkniętych głównych wrót, zatrzymał się w pół kroku.
– Mam! – krzyknął.
– Jakie? – spytała podekscytowana mama.
Odpowiedź pastora już wisiała w powietrzu, gdy od strony wrót rozległ się łoskot. Z zewnątrz dobiegał gwar ludzkich głosów, drzwi dygotały, ktoś krzyczał, ktoś z kimś głośno rozmawiał. Przestraszona matka podniosła się z czerpakiem w ręku, a Malloy przystawił oko do szpary w drzwiach. Nie wiedzieliśmy, co zobaczył, ale zauważyliśmy, że jego twarz poczerwieniała – z gniewu albo z niepokoju.
– Szybko! – zwrócił się nerwowo do matki. – Idźcie szybko na przedni dziedziniec.
Schylając się, by mnie podnieść, matka upuściła czerpak, który podskakiwał na posadzce z głuchym odgłosem, przypominającym kumkanie ropuchy w porze godowej. Siedząca nadal w misie Ósma Siostra rozpłakała się żałośnie. Drewniany skobel pękł na dwoje i upadł na podłogę. Oba skrzydła drzwi otworzyły się gwałtownie, do środka niczym pocisk wpadł uzbrojony mężczyzna z ogoloną głową, naparł na pierś Malloya i pchnął go tak silnie, że pastor wylądował aż pod tylną ścianą. Nad głową duchownego polatywał aniołek o gołej pupie. W chwili gdy skobel huknął o ziemię, wyślizgnąłem się z objęć matki i upadłem ciężko do misy, rozchlapując wodę naokoło i zgniatając niemal na śmierć Ósmą Siostrę.
Do środka wtargnęło pięciu zbrojnych członków bandy. Rozejrzeli się po pustej sali; ich arogancja nieco osłabła. Ten, który o mało nie pchnął Malloya w objęcia śmierci, podrapał się w głowę i rzekł:
– Jak to, skąd się tu wzięli ludzie? – Spojrzał na pozostałych. – Czy ten kościół nie został już dawno opuszczony? Co oni tu robią?
Malloy z rękami założonymi na piersi podszedł do mężczyzn. Wyglądał dostojnie i majestatycznie; na twarzach żołnierzy zamajaczył cień obawy i zmieszania. Gdyby pastor wygłosił teraz parę zdań w obcym języku i zamachał rękami, być może by się wycofali. Może wystarczyłoby kilka zdań po chińsku z obcym akcentem, by zostawili kościół w spokoju. Lecz biedny pastor przemówił w najczystszym, gdaczącym dialekcie Północno-Wschodniego Gaomi:
– Drodzy bracia, czego sobie życzycie? – po czym skłonił się przed pięcioma intruzami.
W kościele rozbrzmiewał mój płacz (Ósma Siostra, o dziwo, zamilkła) oraz gromki śmiech pięciu mężczyzn. Mierzyli Malloya wzrokiem z góry na dół, jakby był małpą w klatce. Jeden z nich, o krzywej wardze, wyciągnął rękę i skubnął długi włos, wyrastający z wnętrza pastorowego ucha.
– Małpa! Cha, cha! Prawdziwa małpa! – zaśmiał się drugi. Jeszcze inny powiedział:
– Patrzcie, ten małpiszon trzyma tu sobie kobietę!
– Protestuję! – krzyknął Malloy. – Ja protestuję! Jestem cudzoziemcem!
– Cudzoziemiec, słyszeliście? A to dopiero – rzekł „krzywa warga". – Ładny mi cudzoziemiec, co gada naszym gaomijskim dialektem. A mnie się zdaje, że jesteś małpio-ludzkim bękartem! No, koledzy, wprowadźcie osły.
Matka wzięła na ręce mnie i Ósmą Siostrę, podeszła do Malloya i złapała go za ramię.
– Chodźmy stąd, lepiej ich nie prowokować.
Pastor oswobodził ramię, ruszył w kierunku osłów i zaczął siłą wypychać je na zewnątrz. Osły wyszczerzyły zęby niczym psy i powarkiwały groźnie.
– Ejże, zostaw! – wrzasnął jeden z mężczyzn, spychając Malloya ramieniem na bok.
– Kościół jest domem bożym, to czysta, nieskalana ziemia, nie można tu trzymać osłów! – protestował pastor.
– Ty fałszywy zamorski diable – odezwał się blady mężczyzna o sinych wargach – moja babka mówiła, że ten człowiek – tu pokazał palcem Jezusa z daktylowego drewna – urodził się w stajni, a osioł to przecież bliski krewniak konia… Wasz bóg na pewno ma dług wdzięczności wobec koni, więc nie powinien mieć nic przeciwko towarzystwu osłów. Skoro stajnia może być izbą porodową, to czemu by nie urządzić w kościele oślej stajni? – Dumny ze swojego wywodu, patrzył na Malloya z zadowolonym uśmieszkiem.
Pastor zrobił na piersi znak krzyża.
– Panie… – zapłakał – o Panie, ukarz tych złych ludzi, ześlij na nich pioruny, jadowite węże, albo niech zginą od japońskich granatów!
– Ty zdradziecki psie! – warknął „krzywa warga" i wymierzył Malloyowi siarczysty policzek, a przynajmniej taki miał zamiar, lecz jego dłoń trafiła pastora prosto w orli nos.
Buchnęła świeża krew, uderzony wrzasnął boleśnie, po czym wzniósł ramiona do Chrystusa na krzyżu.
– Panie, Boże wszechmogący! – wykrzyknął.
Członkowie drużyny zadarli głowy i popatrzyli na pokryte kurzem i ptasimi odchodami drewniane ciało, po czym zwrócili spojrzenia ku zakrwawionej twarzy Malloya. W końcu ich wzrok zaczął błądzić po ciele mojej matki, pokrytym lepkimi śladami, jakby spacerowały po nim stada ślimaków. Mężczyzna, który popisywał się wcześniej wiedzą na temat okoliczności narodzin Chrystusa, wystawił różowy jak noga małża język i oblizał sine wargi. Dwadzieścia osiem osłów tłoczyło się już w kościele, niektóre przechadzały się leniwie, inne czochrały się o mury, sikały albo wyprawiały inne bezeceństwa; kilka obgryzało wapno ze ścian.
– Panie! – jęknął Malloy, lecz Bóg milczał…
Członkowie bandy brutalnie wyrwali mnie i Ósmą Siostrę z objęć matki i rzucili nas między osły. Matka ruszyła za nami jak wilczyca broniąca młodych, lecz mężczyźni ją powstrzymali. Zaczęli ją obmacywać; „krzywa warga" sięgnął łapą w stronę jej piersi. Mężczyzna o sinych ustach odepchnął go zazdrośnie i obiema rękami pochwycił moje białe gołąbki, moje najdroższe tykwy… Matka krzyknęła i wbiła mu paznokcie w twarz, lecz on tylko uśmiechnął się paskudnie i zaczął zdzierać jej ubranie.
To, co wydarzyło się później, na zawsze pozostanie największym koszmarem mojego życia. Podczas gdy w naszym domu Sha Yueliang umizgał się do mojej najstarszej siostry, a Gou San i jego banda chuliganów rozkładali maty i urządzali posłanie we wschodnim skrzydle, pięciu bandziorów, oddelegowanych do pilnowania zwierząt, rzuciło moją matkę na ziemię. Leżąc w samym środku stada osłów, ja i moja siostra płakaliśmy aż do ochrypnięcia. Malloy podskoczył, złapał połowę pękniętego skobla i uderzył nim w głowę jednego z napastników. Inny chwycił broń i strzelił pastorowi w nogi. Rozległ się huk; rój śrutowych kulek wbił się w ciało pastora, rozpryskując w powietrzu krople krwi, wielkie jak perły. Skobel wypadł Malloyowi z ręki; pastor padł na kolana, wpatrując się w zapaskudzoną przez ptaki figurę Jezusa i mamrotał coś w swoim dawno zapomnianym szwedzkim języku. Słowa wyfruwały mu z ust niczym stada motyli. Tymczasem żołnierze po kolei gwałcili moją matkę, a osły kolejno obwąchiwały mnie i Ósmą Siostrę. Ich dźwięczne porykiwania wydostawały się przez sklepienie kościoła na zewnątrz i ulatywały wysoko, w chłodne przestrzenie nieba. Na obliczu drewnianego Jezusa połyskiwały krople potu. Członkowie bandy, nasyciwszy swój apetyt, wyrzucili matkę, starszą siostrę i mnie na ulicę. Osły pognały za nami, ale rozbiegły się od razu, zwietrzywszy zapach oślicy. Gdy żołnierze poszli po osły, pastor, powłócząc nogami dziurawymi jak gniazda os, popełzł po stopniach wytartych przez niezliczone kroki własnych stóp na szczyt dzwonnicy. Opierając się rękami o parapet, podniósł się i wyjrzał przez dziurawe kolorowe szyby. Zobaczył panoramę wsi Dalan w Północno-Wschodnim Gaomi – miejsca, gdzie spędził kilkadziesiąt lat życia, pozostawiając niezliczone ślady swojej obecności. Patrzył na równe szeregi zagród i krytych strzechami domostw, jasnoszare szerokie alejki, zielone, gęste korony drzew, przypominające obłoki szmaragdowej mgły, rzeki i strumienie, wijące się wśród wiejskich zabudowań, lustrzaną taflę jeziora, bujne zarośla trzcin, sadzawki obrośnięte kępami traw, czerwonawe bagna – ogrody dzikiego ptactwa, na daleki krajobraz, rozpięty między niebem a ziemią, niczym ogromny pejzaż namalowany na zwoju, złotą sylwetkę grzbietu górskiego, zwanego Leżącym Bykiem, na piaszczyste, porośnięte soforami wzgórza. Opuścił głowę i spojrzał w dół, na ulicę, gdzie leżała Shangguan Lu w towarzystwie dwojga płaczących dzieci; z nagim brzuchem przypominała wyrzuconą na brzeg rybę. Ogromny smutek wezbrał mu w sercu, łzy zamgliły spojrzenie. Umoczył palec we krwi sączącej się z ran i napisał na jasnoszarej ścianie dzwonnicy cztery ideogramy:
Złoty Chłopiec (Jintong) i Jadeitowa Dziewczynka (Yunü).
Z okrzykiem „Boże, przebacz!" pastor Malloy rzucił się w dół z kościelnej wieży i padł na ceglany bruk niczym ogromny ptak ze złamanymi skrzydłami. Jego mózg, który rozbryznął się dookoła, plamiąc chodnik, przypominał ptasie odchody.
Zbliżała się zima. Matka zaczęła nosić pikowaną kurtkę z niebieskiego atłasu. Kurtka należała do Shangguan Lü i została uszyta z okazji jej sześćdziesiątych urodzin przez specjalnie zaproszone tego dnia cztery stare kobiety, matki wielu synów, babki wielu wnucząt. Miała być strojem pogrzebowym Shangguan Lü, lecz tymczasem służyła za zimowe okrycie dla jej córki. Z przodu mama wycięła dwa otwory, by móc swobodnie podać mi pierś zawsze, gdy domagałem się mleka. Tamtego jesiennego dnia, gdy Malloy skoczył z dzwonnicy, dnia, którego wspomnienie do dziś budzi moją wściekłość, piersi matki doznały wielu zniewag. Jednak najgorsze szybko minęło, a drogocenne tykwy okazały się niezniszczalne, tak jak niektórzy ludzie, którzy pomimo zaawansowanego wieku wydają się młodzi, albo jak sosny, które przez cały rok pozostają zielone. Aby zakryć piersi przed ludzkimi spojrzeniami, a przede wszystkim by uchronić je przed chłodem i utrzymywać mleko w stałej temperaturze, mama naszyła na otworach pomysłowe klapki z czerwonego płótna, które niczym kotary zasłaniały jej skarby. Sprytny sposób mojej matki przeszedł do tradycji – w Dalanie podobne kurtki do dziś noszą karmiące kobiety, lecz otwory na piersi mają bardziej okrągły kształt, a zasłonki szyje się z delikatniejszego materiału i haftuje w jaskrawe kwiaty.
Moje zimowe ubranie składało się z grubej torby, uszytej z bardzo mocnego żaglowego płótna, którą można było ściągnąć u góry taśmą, a pośrodku – przytroczyć paskami. Gdy matka chciała mnie nakarmić, przesuwała torbę na brzuch i przystawiała mnie do piersi. W czasie ssania wisiałem w torbie w pozycji klęczącej, a moja głowa przylegała do matczynej klatki piersiowej – odwracając się w prawo, mogłem się przyssać do lewej brodawki, a odwracając się w lewo, zyskiwałem dostęp do prawej. Miałem więc zapewnioną prawdziwą „obustronną korzyść". Niestety, moja torba miała jedną wadę: nie miałem swobodnych rąk, toteż nie mogłem już, ssąc jedną pierś, przytrzymywać rączką drugiej, tak jak przywykłem to robić przedtem. Już dawno pozbawiłem Ósmą Siostrę przywileju ssania – gdy tylko zbliżała się do sutka, odpychałem ją i kopałem, doprowadzając niewidomą dziewczynkę do płaczu. Żywiła się więc kleikiem. Moim starszym siostrom bardzo się to nie podobało.
Tamtej długiej, surowej zimy karmienie piersią wiązało się dla mnie z ogromnym niepokojem i sprzecznymi emocjami: gdy tylko chwyciłem w usta lewą pierś, moje myśli obsesyjnie krążyły wokół prawej. Przerażała mnie świadomość, że czyjaś owłosiona ręka w każdej chwili może się wsunąć przez otwór w kurtce i zabrać mi tę chwilowo nieużywaną pierś. Pod wpływem tego przemożnego lęku często zmieniałem piersi – zaczynałem ssać lewą, po czym niemal natychmiast chwytałem prawą; ledwie otworzyłem prawą śluzę, zwracałem się ku lewemu strumieniowi. Matka patrzyła na mnie ze zdumieniem, a gdy w końcu spostrzegła, że ssąc jedną pierś, uporczywie wpatruję się w drugą, natychmiast zrozumiała, co mnie trapi. Całując mnie po twarzy chłodnymi wargami, przemówiła czule:
– Jintong, mój maleńki skarbie, mamine mleko jest tylko dla ciebie, nikt ci go nie zabierze…
Słowa mamy ulżyły mi, lecz nie poczułem się całkowicie bezpieczny. Wciąż wyczuwałem obecność tych włochatych rąk, które czaiły się gdzieś w pobliżu, czekając na okazję.
Rankiem padał lekki śnieg. Mama włożyła swój strój karmiącej kobiety i przytroczyła sobie do pleców przytulną torbę ze mną w środku, a następnie kazała starszym siostrom pownosić do piwnicy czerwone rzepy. Nie wiedziałem, skąd się wzięły i nie obchodziło mnie to, byłem natomiast zafascynowany ich kształtem: każdy korzeń miał spiczasty koniuszek, a dalej raptownie puchł w pękatą bulwę. Kojarzyły mi się z kobiecymi piersiami, co sprawiło, że pomyślałem o jedzeniu. Do lśniących oleiście drogocennych tykw i do jedwabistopiórych białych gołębi dołączyły niniejszym czerwone rzepy – każda z tych rzeczy różniła się od pozostałych kolorem, fakturą i temperaturą, ale wszystkie w jakiś sposób przypominały piersi i w zależności od pory roku i aktualnego nastroju mogły grać rolę mojego prywatnego symbolu.
Niebo na przemian chmurzyło się i przejaśniało; drobne płatki śniegu to wirowały w powietrzu, to rozpływały się bez śladu. Moje siostry, w lekkich ubraniach, kuliły się w podmuchach północnego wiatru, wiejącego od gór. Najstarsza Siostra zajmowała się ładowaniem rzep do koszyków, zadaniem Drugiej i Trzeciej było noszenie koszyków już zapełnionych rzepami, Czwarta i Piąta ustawiały je w piwnicy, a Szósta i Siódma kręciły się tu i tam, pomagając od czasu do czasu. Ósma Siostra nie potrafiła jeszcze robić nic pożytecznego, więc siedziała samotnie na kangu i rozmyślała. Szósta Siostra brała po cztery rzepy ze sterty i zanosiła do piwnicy, a Siódma po dwie. Mama, trzymając mnie cały czas na plecach, nadzorowała prace na odcinku między stertą rzep, a wejściem do piwnicy, wydawała polecenia, krytykowała niedociągnięcia oraz wzdychała. Wydawała polecenia, by podwyższyć jakość pracy, krytykowała, by ulepszyć metody, zachować rzepy w dobrym zdrowiu i sprawić, by spokojnie przetrwały zimę, a wzdychała, by dać wyraz swoim uczuciom i myślom, które można streścić następująco: życie jest twarde i trzeba się ciężko napracować, by przeżyć ten mroźny czas. Moje starsze siostry reagowały biernością na jej polecenia, niezadowoleniem na krytykę, obojętnością na westchnienia. Nie miałem wówczas i do dziś nie mam pojęcia, skąd na naszym podwórzu wzięło się nagle tyle rzep, z czasem jednak zrozumiałem, dlaczego tamtej zimy matce tak bardzo zależało na tym, by przechować naprawdę wielką ilość warzyw.
Gdy siostry skończyły układać rzepy w piwnicy, na ziemi wciąż leżało kilkanaście bulwiastych korzeni, różnokształtnych, lecz bez wyjątku przypominających kobiece piersi. Matka uklękła nad wejściem do piwnicy, schyliła się i wyciągnęła na górę Shangguan Xiangdi i Shangguan Pandi. W trakcie tych manipulacji zostałem dwukrotnie odwrócony do góry nogami i spod matczynej pachy zerkałem na drobne płatki, wirujące w bladym, zamglonym blasku słońca. W końcu matka zasłoniła wejście do piwnicy pękniętą beczką na wodę, pełną starej watoliny i łusek z ziarna. Siostry ustawiły się rzędem pod ścianą, jakby czekały na dalsze polecenia. Matka znowu westchnęła.
– Z czego ja wam uszyję ciepłe, watowane ubrania?
– Z płótna i bawełnianej watoliny – odparła Trzecia Siostra, Shangguan Lingdi.
– Tego nie musisz mi mówić. Mam na myśli pieniądze. Skąd wezmę na to wszystko pieniądze?
– Sprzedajmy oślicę i muła – zasugerowała Druga Siostra ponuro.
– Jeśli sprzedamy oślicę i muła – rzekła matka z wyrzutem – to jak w przyszłym roku będziemy orać pole?
Moja najstarsza siostra Laidi milczała. Matka spojrzała na nią, a ta spuściła głowę. Patrząc z troską na córkę, matka oznajmiła:
– Jutro weźmiesz ze sobą Zhaodi, pójdziecie na koński rynek i sprzedacie muła.
– Ale on jest jeszcze przy piersi! – zaprotestowała z oburzeniem Piąta Siostra, Shangguan Pandi. – Czemu nie sprzedamy trochę ziarna? Mamy go mnóstwo…
Matka spojrzała w kierunku wschodniej izby. Drzwi były otwarte, w oknie na sznurku suszyła się para bawełnianych podkolanówek Sha Yuelianga, dowódcy zbrojnego oddziału.
Muł w podskokach wbiegł na podwórko. Urodził się tego samego dnia, w którym ja przyszedłem na świat i też był płci męskiej. Ale ja mogłem na razie tylko stanąć w torbie wiszącej na plecach mojej matki, a on był już tak samo duży, jak jego ośla mama.
– Tak właśnie zróbmy. Sprzedajmy go jutro – rzekła matka i weszła z powrotem do domu.
W tej samej chwili zza naszych pleców dobiegł głośny okrzyk:
– Przybrana matko!
Sha Yueliang po trzydniowej nieobecności wrócił do naszej zagrody, prowadząc swojego czarnego osła. Zwierzę niosło na grzbiecie dwa wielkie purpurowe worki, spomiędzy szwów wystawało coś kolorowego.
– Przybrana matko! – zawołał jeszcze raz Sha Yueliang serdecznym tonem.
Matka odwróciła się i spojrzała na zgarbionego mężczyznę o mizernej, smagłej twarzy, który uśmiechał się, lekko zmieszany.
– Komendancie Sha – zwróciła się do niego matka zdecydowanym tonem – ile razy mam powtarzać, że nie jestem twoją przybraną matką?
Uśmiech nie schodził z twarzy Sha Yuelianga.
– Nie, nie jesteś moją przybraną matką. Jesteś kimś dużo więcej. Pewnie uważasz mnie za nic dobrego, ale moje serce przepełnia prawdziwe synowskie oddanie.
Sha zawołał dwóch żołnierzy i kazał im zdjąć bagaże z oślego grzbietu, zaprowadzić zwierzę do kościoła i nakarmić. Matka spoglądała nieprzyjaźnie na czarnego osła, ja też zerkałem na niego z niechęcią. Poruszał nozdrzami, wietrząc zapach naszej oślicy, dobiegający od strony zachodniego skrzydła domu.
Sha Yueliang otworzył jeden z worków i wyciągnął płaszcz z lisiego futra. Podniósł go, a futro zalśniło, wydzielając tyle ciepła, że wirujące dokoła płatki śniegu topniały w promieniu jednego metra od okrycia.
– Przybrana matko – Sha Yueliang zbliżył się do mamy, niosąc futro przed sobą – przybrana matko, oto skromny podarunek dla ciebie, wyraz synowskiego oddania.
Matka cofnęła się pośpiesznie, lecz nie udało jej się uniknąć otulenia lisim futrem. Wokół mnie zapanowała ciemność; przykra woń skóry i drażniący odór naftaliny omal mnie nie udusiły.
Gdy na powrót zobaczyłem światło, odkryłem, że nasze podwórze zamieniło się w istny zwierzyniec: Najstarsza Siostra, Shangguan Laidi, była okryta rudym płaszczem z futra kuny, a szyję owinęła kołnierzem z lisa o błyszczących szklanych oczach. Druga, Shangguan Zhaodi, miała na sobie kurtkę z łasicy. Trzecia, Shangguan Lingdi, pyszniła się czarnym futrem z niedźwiedzia, a Czwarta, Xiangdi, futrem z sarny. Kurtka z psiej skóry okrywała ramiona Piątej Siostry, Pandi; Szósta Siostra, Niandi, otulała się futrem jagnięcia, a Siódma Siostra, Qiudi, była ubrana w kurteczkę z króliczego futra. Należące do matki lisie futro leżało na ziemi.
– Zdejmijcie to z siebie, wszystkie! – krzyknęła matka.
Siostry jakby nie usłyszały jej polecenia. Kręciły szyjami w puszystych kołnierzach, wyciągały ręce, dotykając nawzajem swoich okryć, na ich twarzach malowały się zaskoczenie i radość z odczuwanego ciepła, a radość ta rozgrzewała je jeszcze bardziej. Matka dygotała.
– Ogłuchłyście? – spytała słabym głosem.
Sha Yueliang wyjął z sakwy ostatnie dwa płaszczyki i delikatnie gładził ich jedwabiste jasnobrązowe futro w czarne cętki.
– Przybrana matko – rzekł ze wzruszeniem – to są skóry rysia, jedyne takie futra w promieniu stu mil od Północno-Wschodniego Gaomi. Stary Geng i jego syn polowali na nie trzy lata. To jest skóra samca, a to – samicy. Czy widziałyście kiedy rysia? – Przesunął wzrokiem po wystrojonych w futra dziewczynkach.
Siostry nie odpowiedziały, więc sam rozpoczął wykład o rysiach, niczym nauczyciel na lekcji w szkole podstawowej:
– Ryś przypomina kota, lecz jest od niego większy; jest też podobny do lamparta, ale mniejszy. Umie wspinać się po drzewach, pływać, skacze na wysokość jednego zhanga i poluje na ptaki kryjące się wśród gałęzi. Jest bardzo inteligentny. Ta para z Północno-Wschodniego Gaomi żyła wśród starych, opuszczonych grobowców, a upolować ją było równie trudno, jak wspiąć się do samego nieba. Ale w końcu się udało. Przybrana matko, te futerka z rysia chciałbym podarować twojemu synowi Jintongowi i twojej córce Yunü.
Mówiąc to, wręczył matce dwa miniaturowe płaszczyki ze skóry rysi – wyjątkowych zwierząt, które potrafią wspinać się na drzewa, pływać i skakać na wysokość jednego zhanga w górę, a następnie schylił się, podniósł z ziemi ogniście rude lisie futro, otrząsnął je i ułożył matce w zgięciu łokcia.
– Przybrana matko – oświadczył z uczuciem – proszę, przyjmij moje podarunki, nie odrzucaj ich.
Wieczorem matka zaryglowała drzwi i zawołała do izby najstarszą córkę, Laidi. Położyła mnie na kangu obok Yunü. Sięgnąłem rączką i podrapałem siostrzyczkę w twarz. Dziewczynka, płacząc, skuliła się w kącie kangu. Matka nie miała czasu się nami zająć, ponieważ właśnie mocowała się z ryglem. Najstarsza Siostra stała przed kangiem w swoim kunim futrze, opatulona lisim kołnierzem. Jej postawa wyrażała dystans przyprawiony odrobiną dumy. Matka wdrapała się na kang, wyciągnęła srebrną szpilkę z koka i podkręciła knot lampy, by zaświeciła nieco jaśniej. Następnie usiadła prosto i przemówiła z drwiną w głosie:
– Miła panienko, usiądź, proszę, nie bój się pobrudzić swojego pięknego futra.
Siostra poczerwieniała, wydęła wargi i opadła raptownie na stołek przed kangiem. Trzymając swój gładki podbródek wysoko ponad lisim kołnierzem, patrzyła na matkę lśniącymi zielonkawo oczyma.
Na naszym podwórku rządził Sha Yueliang. Odkąd rozbił obóz we wschodnim skrzydle domu, brama naszego obejścia nigdy się nie zamykała. Dziś wieczorem we wschodnim skrzydle panował gwar jeszcze większy niż zwykle. Białe światło gazowej lampy przenikało przez papierowe pokrycie okna, oświetlając całe podwórze i zamieniając wirujące płatki śniegu w migotliwe iskry. Co kilka minut rozlegał się odgłos kroków, skrzyp bramy; z ulicy dobiegał tętent oślich kopyt. W izbie co chwila wybuchał głośny, nieopanowany śmiech mężczyzn, którzy grali w zgadywanki: „Trzy ogrody brzoskwiniowe! Pięciu znamienitych mężów? Siedem kwiatów śliwy i osiem koni!" Aromat pieczonego mięsa i ryb wabił pozostałe siostry, które tłoczyły się przy oknie, oblizując się łakomie. Oczy matki miotały błyskawice, a nieugięta Najstarsza Siostra odwzajemniała ich ataki. Wokoło tryskały niebieskie iskry zderzających się spojrzeń.
– I co ty o tym myślisz? – spytała matka surowo. Najstarsza Siostra gładziła puszysty ogon lisiego kołnierza.
– A ty co masz na myśli? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Nie rób ze mnie idiotki – odparła matka.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, matko.
– Laidi – rzekła matka smutno – jest was dziewięcioro, a ty jesteś najstarsza. Jeśli wpakujesz się w jakieś kłopoty, nie będę miała na kogo liczyć.
Siostra zerwała się gwałtownie z miejsca.
– Czego ty ode mnie wymagasz, mamo? – spytała z oburzeniem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem w jej głosie. – Zależy ci tylko na Jintongu, a my, dziewczęta, jesteśmy dla ciebie warte tyle co psia kupa!
– Laidi, nie zmieniaj tematu – odparła matka. – Jeśli Jintong jest Złotym Chłopcem, to znaczy, że wy jesteście dla mnie co najmniej równie drogocenne jak srebro. Nie chcę słyszeć gadania o psich kupach! Dziś musimy porozmawiać szczerze, jak matka z córką, bez owijania w bawełnę. Ten człowiek, Sha, jest jak łasica, co przychodzi do kurnika składać życzenia noworoczne. On nie ma dobrych zamiarów. A ja wyraźnie widzę, że wpadłaś mu w oko.
Siostra spuściła głowę, bawiąc się nadal lisim ogonem. Kilka kryształowych łez zalśniło na jej policzkach.
– Chciałabym móc poślubić takiego człowieka jak on – oznajmiła.
Matka podskoczyła niby rażona gromem.
– Laidi, wychodź sobie za mąż, za kogo chcesz, pod warunkiem, że to nie będzie Sha Yueliang!
– Dlaczego?
– Dlatego.
Cynicznym tonem, niestosownym i zaskakującym u dziewczyny w jej wieku, Laidi oświadczyła:
– Tyle lat harowałam jak wół dla rodziny Shangguan, dziś już mam tego dosyć!
Ostre słowa wytrąciły matkę z równowagi. Obserwując uważnie poczerwieniałą z gniewu twarz córki, a potem jej rękę, wciąż gładzącą lisie futro, macała wokół siebie, jakby czegoś szukając. Znalazłszy miotełkę do zamiatania kangu, uniosła ją wysoko nad głową, zamierzając się na Laidi.
– Jak śmiesz?! – wykrzyknęła histerycznie. – Jak śmiesz tak do mnie mówić?! Strzeż się! Zamorduję cię!
Zeskoczyła z kangu z miotełką w ręku. Laidi trzymała głowę prosto, nie odsuwając się ani nie broniąc przed ciosem. Ręka matki zastygła w powietrzu; w końcu, zamiast uderzyć, opadła bezwładnie, wypuszczając oręż. Matka objęła moją siostrę za szyję.
– Laidi… – zaszlochała. – My jesteśmy z innej gliny niż ten cały Sha. Nie mogę patrzeć, jak moja ukochana córka skacze prosto w ogień…
Najstarsza Siostra rozpłakała się także. Gdy obie już się wypłakały, matka wierzchem dłoni otarła łzy córki.
– Laidi – rzekła błagalnie – obiecaj matce, że nie będziesz się zadawała z tym człowiekiem.
– Ależ ja tego pragnę, matko – odparła Laidi zdecydowanie. – W dodatku przynosi to korzyść całej rodzinie – kątem oka spojrzała na leżące na kangu futro z lisów i kurtki z rysich skór.
– Jutro wszystkie pozdejmujecie te futra – oznajmiła matka kategorycznie.
– Nie obchodzi cię, że pozamarzamy na śmierć?!
– Niech go diabli porwą, pospolity handlarz skórami!
Siostra odryglowała drzwi i nie oglądając się za siebie, poszła do swojej izby. Matka bezsilnie opadła na kang; słyszeliśmy jej przyspieszony oddech.
Odgłos chwiejnych kroków Sha Yuelianga rozlegał się coraz bliżej naszego okna. Sha poczuł, że język mu zdrętwiał, a wargi odmawiają posłuszeństwa. Jak zwykle chciał zapukać delikatnie w ramę okienną i serdecznym tonem poruszyć kwestie małżeńskie, lecz alkohol zakłócał pracę jego układu nerwowego, powodując, że czynności ciała niezupełnie odpowiadały zamiarom jego właściciela. Waląc hałaśliwie w okno, Sha podarł papierowe pokrycie, wpuszczając do izby chłodny powiew zmieszany z własnym, cuchnącym wódką oddechem.
– Matko!… – zawołał głosem pijaka, budzącym niesmak i sympatię zarazem.
Matka zeskoczyła z kangu, zastygła na moment, po czym weszła z powrotem na posłanie i przeniosła mnie spod okna w inne miejsce.
– Matko – bełkotał dalej Sha Yueliang – ja i Laidi… To kiedy będę mógł się z nią pobrać? Bo już nie mogę się doczekać…
– Sha – wycedziła matka przez zęby – podobno ropuchy śnią o łabędzim mięsie. Ty jesteś w takiej samej sytuacji – możesz sobie tylko pomarzyć.
– Co powiedziałaś?
– Że możesz sobie pomarzyć! – krzyknęła matka.
Sha Yueliang jakby nagle wytrzeźwiał.
– Przybrana matko – oznajmił zaskakująco wyraźnie – ja, Sha, nigdy w życiu nikogo o nic nie prosiłem.
– Ależ nikt ci nie każe o nic prosić.
Sha zaśmiał się szyderczo.
– Jeśli ja, Sha Yueliang, zapragnę czegoś bardzo mocno, to żadna siła mi nie przeszkodzi.
– W takim razie będziesz musiał mnie zamordować – rzekła matka.
Sha roześmiał się znowu.
– Chcę się żenić z twoją córką, jak mógłbym zabić własną teściową?
– Wobec tego nie możesz się ożenić z moją córką.
– Twoja córeczka jest już duża – odparł Sha Yueliang ze śmiechem. – Nie możesz decydować za nią. Pożyjemy, zobaczymy, moja droga teściowo…
Nie przestając się śmiać, podszedł do wschodniego okna, wydarł otwór w papierze i wrzucił do środka sporą garść cukierków.
– Moje małe szwagierki! – zawołał. – Skosztujcie trochę słodyczy. Póki szwagier jest tu z wami, możecie jeść smakołyki i pić najlepsze napoje!
Tej nocy Sha nie zmrużył oka. Przechadzał się nieustannie po podwórzu, pokasłując i pogwizdując od czasu do czasu. Gwizdał znakomicie, naśladując głosy rozmaitych ptaków. Oprócz gwizdania i pokasływania dawał też popisy wokalne, wyśpiewując dawne arie operowe i współczesne antyjapońskie piosenki. Raz śpiewał o niewiernym mężu, zwanym Chen Shimei, skazanym na śmierć przez władze Kaifengu, raz wymachiwał mieczem i ścinał karki zamorskim diabłom. By skutecznie zagrodzić pijanemu bohaterowi antyjapońskiego ruchu oporu wejście do domu, matka założyła dodatkowy rygiel. Mimo to nie poczuła się całkiem bezpiecznie, więc zabarykadowała drzwi wszystkim, co była w stanie przesunąć: miechami, skrzyniami na ubrania, cegłami… Następnie przytroczyła sobie na plecach torbę ze mną w środku i zaczęła się przechadzać tam i z powrotem po domu, z tasakiem w ręku, z zachodniego skrzydła na wschodnie i z powrotem. Ani jedna siostra nie zdjęła futra. Leżały stłoczone obok siebie, na ich nosach połyskiwały kropelki potu. Hałasy Sha Yuelianga nie przeszkadzały im w smacznym śnie. Ślina z ust Siódmej Siostry Shangguan Qiudi kapała na futro z łasicy, należące do Drugiej Siostry, Shangguan Zhaodi. Szósta Siostra, Shangguan Niandi, spała jak jagnię, wtulona w niedźwiedzie futro Trzeciej Siostry, Shangguan Lingdi. Teraz, po latach, widzę wyraźnie, że walka matki z Sha Yueliangiem była przegrana od samego początku. Sha oswoił moje siostry za pomocą zwierzęcych skór – stworzyły jednolity front i stanęły murem za nim, a matka, straciwszy poparcie mas, została skazana na los samotnego wojownika.
Następnego dnia, niosąc mnie na plecach, popędziła jak wicher do Trzeciego Fana, by oznajmić mu, że w ramach wdzięczności dla Ciotki Sun za odebranie porodu zamierza oddać Laidi za żonę najstarszemu z jej głuchoniemych wnuków – temu, który tak bohatersko walczył z wronami, wymachując długim mieczem. Następnego dnia po ogłoszeniu zaręczyn miało się odbyć przekazanie posagu, a kolejnego – ceremonia ślubna. Trzeci Dziadek Fan patrzył na matkę w osłupieniu.
– Nie martw się o szczegóły, wuju – rzekła matka – już przygotowałam wino dla swatki Xie, poproszę cię tylko o przekazanie go.
– Co to za dziwne swaty? Chcesz postawić wszystko na głowie? – spytał Trzeci Dziadek Fan.
– Zgadza się – potwierdziła matka.
– Dlaczego?
– Nie pytaj, wuju, proszę. Po prostu przyślij tego niemowę do naszego domu dziś w południe z podarkiem zaręczynowym.
– Z jakim podarkiem? Co oni mają do podarowania?
– Wszystko mi jedno, niech przyniesie cokolwiek.
Pośpieszyliśmy z powrotem. Po drodze serce matki drżało z lęku i troski. Jej obawy były całkowicie uzasadnione – gdy tylko weszliśmy na podwórze, naszym oczom ukazało się stadko tańczących i śpiewających zwierzaków. Były tam łasica, niedźwiedź, sarna, pies, owca i królik, tylko kuny nie było widać. Kuna z lisem na szyi siedziała na stercie worków z ziarnem we wschodniej izbie i wpatrywała się w dowódcę, który przycupnął na podłodze i czyścił swoją strzelbę i tykwę na proch. Matka ściągnęła Laidi z worków.
– Komendancie Sha – rzekła zimno – ona ma już swojego opiekuna. Wy, partyzanci, chyba nie zwykliście porywać żon mężom, prawda?
– To chyba oczywiste – odparł Sha Yueliang beznamiętnie.
Matka wyciągnęła Najstarszą Siostrę z izby.
Dokładnie w południe zawitał do naszego domu najstarszy wnuk rodziny Sun, trzymając w ręku dzikiego królika. Miał na sobie kusą watowaną kurtkę, spod której u dołu wystawał goły brzuch, a u góry – długa szyja; przykrótkie rękawy zakrywały jego długie, grube ręce tylko do połowy. Kurtka nie miała ani jednego guzika, więc chłopak przepasał się konopnym sznurkiem. Skłonił się, uśmiechając się głupkowato, po czym oburącz podniósł królika, prezentując go matce. Trzeci Fan, który towarzyszył głuchoniememu, oznajmił:
– Wdowo po Shangguanie Shouxi, spełniłem twoje życzenie.
Matka spojrzała na dzikiego królika; z pyska zwierzęcia wciąż sączyła się strużka świeżej krwi. Stała przez dłuższą chwilę jak sparaliżowana.
– Wuju – odezwała się w końcu – proszę, zostańcie u nas, obaj. – Tu wskazała na głuchoniemego. – Uduszę wam królika z marchewką na zaręczynową kolację.
Nagle od strony wschodniej izby rozległy się głośne zawodzenia. Laidi najpierw płakała jak mała dziewczynka, cienko i wrzaskliwie, po kilku minutach zaczęła wydawać z siebie gardłowe wycia, przetykane paskudnymi, mrożącymi krew w żyłach przekleństwami, a po kolejnych kilkunastu minutach płacz ustąpił miejsca suchemu pojękiwaniu, bez łez.
Shangguan Laidi siedziała na brudnej podłodze przed kangiem we wschodniej izbie, nie zważając na drogocenne futro. Patrzyła przed siebie szeroko otwartymi, suchymi oczyma, jej otwarte usta przypominały wyschniętą studnię, z której co chwila wydobywał się ochrypły jęk. Pozostałe sześć sióstr pochlipywało cicho; łzy kapały na niedźwiedzią skórę, tańczyły na sierści sarny, lśniły na futrze łasicy, moczyły skórę barana i plamiły jagnięce futerko.
Trzeci Fan wetknął głowę do izby; jego oczy rozszerzyły się, a usta zadrżały, jakby zobaczył ducha. Wycofał się i uciekł biegiem.
Głuchoniemy Sun stał w głównej izbie naszego domu, kręcił głową i przyglądał się wszystkiemu dookoła. Oprócz głupkowatego uśmiechu na jego twarzy malował się wyraz nieprzeniknionego zamyślenia, skamieniałe poczucie opuszczenia i obojętny smutek. Po chwili wyczytałem w niej także budzący lęk gniew. Matka przekłuła drutem pyszczek królika i powiesiła martwe zwierzę na framudze. Ignorując wrzaski Najstarszej Siostry oraz dziwaczną minę głuchoniemego, wzięła zardzewiały nożyk i zaczęła obdzierać królika ze skóry. Sha Yueliang ze strzelbą na plecach wyszedł ze wschodniej izby.
– Komendancie Sha – rzekła matka, nie odwracając głowy – moja najstarsza córka dziś się zaręczyła, a ten oto królik jest darem od jej narzeczonego.
– Cóż za wspaniały prezent! – Sha Yueliang roześmiał się.
– Dziś zaręczyny, jutro zajmiemy się posagiem, a pojutrze ślub – poinformowała go matka, wbijając nóż w króliczą szyję, po czym odwróciła się i wbiła spojrzenie w Sha Yuelianga. – Nie zapomnij przyjść na weselne wino – dodała.
– Nie zapomnę – odrzekł Sha Yueliang. – Z całą pewnością nie zapomnę – obiecał, odwrócił się na pięcie i wyszedł przez bramę, głośno gwiżdżąc, ze strzelbą na plecach.
Matka nadal oprawiała królika, lecz w widoczny sposób nie była skupiona na tej czynności. W końcu powiesiła go na framudze i weszła wraz ze mną do izby.
– Laidi – oznajmiła głośno – między matką i dzieckiem nie ma miłości bez nienawiści. Teraz możesz mnie nienawidzić!
Wypowiedziawszy te gniewne słowa, załkała bezgłośnie. Łzy popłynęły po jej policzkach, ramiona zwisły bezsilnie. Wzięła się do krojenia rzep. Ciach! Rzepa pękła na dwoje, ukazując białozielonkawy miąższ. Ciach! Cztery części. Ciach! Ciach! Ciach! Cięła coraz szybciej, z coraz większą pasją. Na desce do krojenia leżało już mnóstwo poćwiartowanych korzeni. Matka ostatni raz podniosła tasak; opadając, sprawiał wrażenie, jakby płynął w powietrzu, w końcu wyśliznął jej się z dłoni i wylądował na stercie pokrojonych warzyw. Po izbie rozchodziła się kwaskowa woń rzepy.
Głuchoniemy Sun pokazał matce dłoń z wyprostowanym kciukiem w geście wielkiego podziwu.
– Idź już – rzekła matka do młodego Suna, który w odpowiedzi zamachał rękami i zatupał w miejscu. – Idź już, chcę, żebyś sobie poszedł! – powtórzyła podniesionym głosem, pokazując w kierunku domu Sunów.
Gdy w końcu zrozumiał, o co chodzi, zrobił do mnie głupią, dziecinną minę; wąsik na jego grubej górnej wardze przypominał smugę zielonej farby olejnej. Następnie zaczął naśladować ruchy człowieka wspinającego się na drzewo, potem wzlatującego ptaka, na koniec – małego ptaszka trzepoczącego się w zaciśniętej dłoni. Uśmiechnął się, pokazał na mnie, po czym postukał palcem we własną pierś w okolicy serca.
Matka znowu wskazała mu drzwi. Głuchoniemy zastygł na chwilę, pokiwał głową twierdząco, po czym padł na kolana przed matką, która usunęła się szybko, tak że chłopak wylądował twarzą skierowaną w stronę pełnej rzep deski do krojenia. Wykonał czołobitny pokłon, po czym wstał i wyszedł, zadowolony, zamaszystym krokiem.
W nocy zmęczona matka spała głęboko. Gdy się obudziła następnego ranka, zobaczyła, że rosnące na podwórzu cedr, drzewo brzoskwiniowe i sterkulia są obwieszone tłustymi dzikimi królikami, przyczepionymi do gałęzi niby jakieś dziwaczne owoce.
Przytrzymując się framugi, powoli usiadła w progu.
Osiemnastoletnia Laidi w futrze z kuny i lisim kołnierzu na szyi uciekła z komendantem Sha Yueliangiem na czarnym ośle. Tych kilkadziesiąt dzikich królików było „podarunkiem zaręczynowym" dla matki, a także demonstracją Sha Yueliangowej zuchwałości. Moje Druga, Trzecia i Czwarta Siostra uczestniczyły w spisku. Wszystko wydarzyło się w środku nocy: podczas gdy zmęczona matka smacznie chrapała, a Piąta, Szósta i Siódma Siostra także leżały w objęciach snu, Druga Siostra wstała, spuściła nogi na podłogę, podeszła do drzwi i po omacku poodsuwała zagradzające wejście sprzęty. Trzecia i Czwarta otworzyły drzwi. Wieczorem Sha Yueliang wpuścił po kilka kropel oliwy do zawiasów, dzięki czemu nawet nie skrzypnęły. W zimnym blasku księżyca drugiej połowy nocy siostry wymieniły pożegnalne uściski. Sha Yueliang uśmiechał się szyderczo, patrząc na wiszące na drzewach króliki.
Następnego dnia miał się odbyć ślub głuchoniemego Suna i Najstarszej Siostry. Matka siedziała spokojnie na kangu, cerując ubrania. Głuchoniemy, nie mogąc się doczekać, pojawił się jeszcze przed południem i za pomocą gestów i min poinformował matkę, że przyszedł po swoją żonę. Matka zeszła z kangu, wyszła na podwórze, pokazała na wschodnią izbę, a potem na obwieszone sztywnymi, zamrożonymi królikami drzewa. Milczała – Sun zrozumiał ją doskonale.
O zmierzchu, gdy siedzieliśmy całą rodziną na kangu, jedząc kleik z pszenicy i zagryzając rzepą, nagle usłyszeliśmy głośne łomotanie do bramy. Druga Siostra, która poszła do wschodniego skrzydła, by nakarmić Shangguan Lü, wbiegła zdyszana do naszej izby.
– Mamo, przyszli głuchoniemi bracia, mają psy!
Siostry były przerażone, lecz matka siedziała nieporuszona jak przydrożny kamień. Nakarmiła łyżką Ósmą Siostrę, Yunü, po czym flegmatycznie, niczym ciężarna królica, zabrała się do chrupania rzepy. Hałasy za bramą nagle ucichły. Minęło akurat tyle czasu, ile zajmuje wypalenie fajki, gdy trzy czarne cienie o czerwonych, świecących oczach przesadziły od południowej strony niski mur naszej zagrody. Było to trzech głuchoniemych braci Sun. Towarzyszyły im trzy psy o lśniącej, jakby wysmarowanej tłuszczem czarnej sierści, które prześlizgnęły się ponad murem jak węże i bezgłośnie wylądowały po naszej stronie. W czerwonej poświacie wieczoru głuchoniemi wraz z psami zastygli nieruchomo, przypominając grupę ludzkich i psich posągów. Najstarszy brat miał w ręku połyskujący mroźnym blaskiem birmański miecz, lśniący niebieskawo nóż myśliwski wisiał u pasa drugiego brata, trzeci trzymał zwykły zardzewiały nóż. Na ramieniu każdy z nich niósł niebieski, haftowany w białe kwiaty płócienny tobołek, jakby wybierali się w daleką drogę. Siostry wstrzymały oddech ze strachu, lecz matka dalej spokojnie siorbała swój kleik. Nagle najstarszy głuchoniemy brat wydał z siebie ryk. Młodsi bracia zawtórowali mu, po chwili dołączyły się psy. Ślina pryskająca z ludzkich ust i psich pysków lśniła w promieniach zachodzącego słońca niczym robaczki świętojańskie. Następnie bracia urządzili nam wielki pokaz swoich szermierczych umiejętności. Walczyli równie zajadle, jak w pamiętnej bitwie z wronami wśród pszenicznych pól, w dniu pogrzebu. Tego zimowego wieczoru na naszym podwórku odbył się taniec lśniących mieczy. Trzech solidnie zbudowanych mężczyzn, łownych jak psy myśliwskie, skakało wokoło, sięgając jak najwyżej ramionami zbrojnymi w stal i szatkowało na plasterki wiszące na drzewach martwe króliki. Warczące, podniecone psy, trzepiąc na boki wielkimi łbami, rozszarpywały królicze zwłoki i rozrzucały szczątki wokoło. Gdy w końcu głuchoniemi zmęczyli się masakrą, ich twarze promieniały zadowoleniem. Całe nasze podwórko było zasłane rozwłóczonymi resztkami królików. Kilka króliczych łebków wisiało samotnie na gałęziach, niczym zapomniane, wyschnięte na wietrze owoce. Dumnie prowadząc swoje psy, głuchoniemi okrążyli dziedziniec parę razy, po czym prześlizgnęli się z powrotem ponad murem niczym jaskółki i rozpłynęli się w wieczornym powietrzu.
Matka, z miską kleiku w ręku, uśmiechnęła się nieznacznie. Ten szczególny uśmiech głęboko wrył nam się w pamięć.
Kobieta starzeje się, poczynając od piersi, a najwcześniej starzeją się brodawki. Z powodu ucieczki mojej siostry różowe, sterczące figlarnie sutki mamy nagle oklapły niczym dojrzałe kłosy pod ciężarem ziarna, zmieniając barwę na daktylowoczerwoną. W tamtych dniach zmniejszyła się też ilość jej mleka, w dodatku straciło ono poprzednią świeżość, aromat i słodycz, stało się rzadkie i nabrało posmaku zgniłego drewna. Na szczęście w miarę upływu czasu nastrój mamy stopniowo się polepszał; największa poprawa nastąpiła po zjedzeniu dorodnego węgorza – wtedy jej obwisłe sutki uniosły się powoli, skóra brodawek pojaśniała, a produkcja mleka powróciła do poziomu z jesieni. Mimo to miałem powód do niepokoju: w miejscu gdzie brodawki łączyły się z resztą piersi, powstały bruzdy, podobne do śladów zagięć na kartach książki, które mimo starannego wyprostowania i wygładzenia nigdy już nie odzyskają dawnej świeżości. Zmiana ta była dla mnie czymś w rodzaju dzwonka alarmowego – instynktownie, a może był to jakiś przełom duchowy, zmieniłem swoją postawę wobec matczynych piersi, skończyłem z ich bezwzględną eksploatacją. Zrozumiałem, że muszę zacząć bardziej cenić te delikatne naczynia, dbać o nie i obchodzić się z nimi bardzo ostrożnie.
Zima tego roku była szczególnie mroźna, lecz dzięki pszenicy, która wypełniała pół izby, oraz piwnicy pełnej rzepy spokojnie czekaliśmy na wiosnę. W najchłodniejsze dni pozostawaliśmy zamknięci w czterech ścianach, a gałęzie drzew stojących na podwórzu trzeszczały pod ciężarem obficie padającego śniegu. Zakutani w futra, które podarował nam Sha Yueliang, siedzieliśmy wokół matki, zapadając w coś w rodzaju zimowego snu. W końcu pewnego dnia wyszło słońce i zaczęło topić śniegową pokrywę. Pod okapem wyrosły długie sople, jaskółki ćwierkały na zaśnieżonych gałęziach, a my ocknęliśmy się nareszcie z odrętwienia. Przez długi czas piliśmy wyłącznie wodę ze stopionego śniegu – siostry miały już serdecznie dość rzepy gotowanej na śniegowej wodzie, dania, które jedliśmy setki razy. Druga Siostra, Shangguan Zhaodi, pierwsza stwierdziła, że w tym roku śniegowa woda ma posmak krwi i że trzeba jak najszybciej zacząć chodzić po wodę do rzeki – w przeciwnym razie z pewnością grozi nam zapadnięcie na jakąś dziwną chorobę i nawet karmiony piersią Shangguan Jintong nie zdoła uniknąć zarażenia. Shangguan Zhaodi przejęła już rolę Najstarszej Siostry, należącą wcześniej do Shangguan Laidi. Druga Siostra miała pełne wargi i mówiła ochrypłym, lecz przekonującym głosem. Swój autorytet w dużym stopniu zawdzięczała temu, że wraz z nadejściem zimy całkowicie przejęła odpowiedzialność za przyrządzanie posiłków, podczas gdy mama siedziała biernie na kangu, niczym chora krowa, otulając się drogocennym lisim futrem, w obawie o swoje zdrowie oraz ilość i jakość mleka.
– Od dzisiaj chodzimy po wodę do rzeki – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu Druga Siostra, patrząc na matkę.
Matka nie zaprotestowała. Trzecia Siostra, Lingdi, zmarszczyła brwi. Narzekając na znienawidzony smak rzepy na wodzie, powróciła do tematu sprzedaży osła i kupna mięsa.
– Wszędzie mróz i pełno śniegu – rzekła matka drwiąco. – Dokąd chcesz iść sprzedać tego osła?
– To może zapolujmy na dzikie króliki – zaproponowała Trzecia Siostra. – Wszędzie mróz i pełno śniegu – to znaczy, że trudniej im uciekać.
– Dzieci, zapamiętajcie sobie raz na zawsze – zezłościła się matka – nie chcę tu widzieć żadnych dzikich królików!
Prawdę mówiąc, tamtej surowej zimy mnóstwo ludzi żywiło się dzikimi królikami i zaczynało mieć tego dość. Zwierzątka te czołgały się w głębokim śniegu niczym olbrzymie, tłuste gąsienice i nawet kobiety o miniaturowych stópkach, okaleczonych na skutek krępowania, łowiły je bez trudu. Był to złoty czas dla lisów rudych i stepowych – z powodu wojny wszystkie strzelby zostały skonfiskowane przez różne grupy partyzantów, toteż wieśniacy byli pozbawieni broni palnej. Wśród ludzi panowały też dużo gorsze niż zwykle nastroje, dlatego lisy nawet w szczycie sezonu myśliwskiego nie musiały się obawiać o życie. W długie, ciągnące się w nieskończoność zimowe noce swawoliły w najlepsze na mokradłach. Wszystkie lisice pozachodziły w ciążę, a ich mrożące krew w żyłach wrzaski nie dawały wieśniakom spokoju.
Trzecia i Czwarta Siostra zawiesiły na koromyśle wielkie drewniane wiadro i poszły nad Rzekę Wodnego Smoka w towarzystwie Drugiej Siostry, uzbrojonej w spory żelazny młot. Przechodząc obok domostwa rodziny Sun, odruchowo zajrzały na dziedziniec – był ponury i opuszczony, bez najmniejszego śladu ludzkiej obecności. Zapadając się w głębokim śniegu, brnęły w kierunku rzeki, z krzaków przyglądało im się kilka zdziczałych psów. Skośne promienie słońca z południowego wschodu odbijały się od zamarzniętej powierzchni wody, tworzącej oślepiającą płaszczyznę. W pobliżu brzegu lód był biały, trzeszczał i chrupał pod stopami jak suche ciastka, a pośrodku miał barwę jasnoniebieską oraz twardość i gładkość lustra. Siostry posuwały się niepewnie. Czwarta Siostra poślizgnęła się, a gdy Trzecia usiłowała uchronić ją przed upadkiem, przewróciły się obie. Wiadro i młotek uderzyły z hukiem o lód, dziewczęta rozchichotały się.
Druga Siostra wybrała najczystsze miejsce i zabrała się do rozbijania lodu. Jej szczupłe ręce uniosły w górę młot, przekazywany w rodzinie Shangguan z pokolenia na pokolenie. Żelazo uderzyło w twardą pokrywę z przenikliwym, ostrym jak nóż brzękiem, który doleciał aż do okien naszego domu i sprawił, że papierowe pokrycia zaszeleściły.
– Jintong, mój malutki – powiedziała matka, głaszcząc mnie po blond czuprynce i gładząc futrzaną kurtkę – starsze siostrzyczki poszły rąbać lód. Zobaczysz, wyrąbią wielki przerębel i przyniosą nam całe wiadro wody, do połowy pełne świeżych ryb!
Ósma Siostra, owinięta w swoje rysie futerko, leżała skulona w kącie kangu, uśmiechając się blado, niczym maleńka, puchata bodhisattwa Guanyin. Za pierwszym uderzeniem Drugiej Siostrze udało się wyrąbać białe wgłębienie wielkości pestki brzoskwini; kilka wiórków lodu przylgnęło do młota. Z wysiłkiem uniosła narzędzie po raz drugi i opuściła je chwiejnie w dół. Na lodzie pojawiło się jeszcze jedno białe wgłębienie, co najmniej o metr od poprzedniego. Gdy liczba wgłębień urosła do dwudziestu paru, Shangguan Zhaodi dyszała ciężko, wypuszczając z ust gęste, długie smugi pary. Podniosła młot jeszcze raz, wytężając wszystkie siły, które wraz z uderzeniem w lód wyczerpały się ostatecznie. Siostra padła na twarz. Pobladła, lecz jej wargi poczerwieniały, oczy zasnuła mgła, na nosie połyskiwały krystaliczne krople potu.
Trzecia i Czwarta Siostra mamrotały między sobą, niezadowolone z braku osiągnięć Drugiej. Nad rzeką zerwał się północny wiatr, lodowaty i ostry jak nóż; ściął ich twarze. Druga Siostra wstała, splunęła kilka razy w środek dłoni i chwyciła młot. Uderzyła. Po dwóch kolejnych bezskutecznych próbach znowu padła na lód.
Gdy zrezygnowane siostry zakładały wiadro na koromysło, myśląc o tym, że po powrocie do domu będą znów skazane na picie wody ze stopniałego śniegu i lodu i gotowanie na niej, po zamarzniętej rzece przygalopowało kilkanaście koni ciągnących sanie, wzbijając kopytami lodowaty pył. Jeźdźcy przybyli z południowego wschodu, a odbity od lodowej tafli tęczowy blask sprawił, że Drugiej Siostrze wydało się, iż zeszli na ziemię po ukośnych promieniach słońca. Przybysze lśnili jak złoto i pędzili szybko jak błyskawice. Końskie kopyta migotały srebrzyście, skrobiąc podkowami lód, mroźne drzazgi pryskały naokoło, kłując siostry w policzki. Dziewczyny stanęły jak wryte, wpatrzone w jeźdźców, zbyt osłupiałe, by myśleć o ucieczce. Przybysze okrążyli je, po czym zatrzymali się z poślizgiem. Siostry zauważyły, że sanie mają kolor morelowy i że pokryto je grubą warstwą oleju tungowego, przypominającą barwne szkliwo. Na każdych saniach siedziało po czterech mężczyzn w puchatych lisich czapach na głowach. Mieli oszronione brody, brwi, rzęsy i przody czapek, z ich ust i nozdrzy unosiły się obłoki gęstej pary. Nogi koni o filigranowych, wdzięcznych sylwetkach porastała długa sierść. Wygląd i spokojne zachowanie tych zwierząt zasugerowały moim siostrom, że patrzą na legendarne mongolskie kuce. Z drugich sań wyskoczył postawny mężczyzna, odziany w lśniącą kurtkę z jagnięcej skóry, spod której wystawała kamizelka z futra pantery. Z jego szerokiego skórzanego pasa zwisał rewolwer i mały toporek. On jedyny nie miał na głowie futrzanej czapy, lecz filcowy kapelusik, a na uszach nauszniki z króliczego futra.
– Jesteście córkami rodziny Shangguan? – zapytał.
Naprzeciwko sióstr stał zastępca starosty Szczęśliwej Rezydencji,
Sima Ku.
– Co tu robicie? – dodał, nie czekając na odpowiedź. – Chcecie tu wyrąbać przerębel? To nie jest robota dla dziewcząt. Schodzić wszyscy! – polecił mężczyznom w saniach. – Pomóżcie moim sąsiadkom wyrąbać dziurę w lodzie, przy okazji napoimy nasze mongolskie kuce.
Z sań wysiadło kilkudziesięciu korpulentnych mężczyzn, pokasłując i spluwając. Kilku uklękło, wyjęło zza pasów toporki i – pa, pa – zabrało się do rąbania lodu. Odłamki pryskały naokoło, na tafli tworzyły się niewielkie białe rysy. Jeden z mężczyzn, z twarzą okoloną bokobrodami, podniósł się i muskając palcami ostrze swojego toporka, rzekł:
– Starszy bracie Simo, możemy tak rąbać do późnej nocy i tak nic nie wyrąbiemy.
Wydmuchał nos.
Sima Ku ukucnął, wyciągnął toporek zza pasa i wykonał kilka próbnych uderzeń.
– Cholera! – zaklął. – Twarde jak żelazo.
– Starszy bracie – odezwał się ten z bokobrodami. – Jakbyśmy tak wszyscy nasikali w jedno miejsce, może lód by się stopił.
– Głupia pało! – wrzasnął Sima Ku, lecz jego zapał natychmiast osłabł. Poklepał się w zadek i otworzył usta; stare poparzenia wciąż mu dokuczały. – Mam! – oznajmił w końcu. – Panie techniku! Panie techniku, chodź no pan tu!
Chudy mężczyzna, zwany technikiem, wystąpił naprzód i popatrzył na Simę Ku w milczeniu, czekając na polecenia.
– Ta pańska zabawka… – zaczął Sima Ku. – Dałoby radę zrobić nią dziurę w lodzie?
Technik uśmiechnął się pobłażliwie i odrzekł cienkim, jakby kobiecym głosem:
– Jasne. To łatwiejsze niż roztłuc jajko żelaznym młotkiem.
– No to szybko, do roboty – zarządził uradowany Sima Ku – i zróbcie mi od razu sześćdziesiąt cztery przeręble, niech mieszkańcy wioski skorzystają na starej znajomości z Simą Ku! A wy – zwrócił się do sióstr – nie idźcie jeszcze do domu.
Technik zdjął płócienny pokrowiec z trzecich sań, odsłaniając dwa pomalowane na zielono wielkie żelazne przedmioty, podobne do pocisków artyleryjskich. Wprawnym ruchem wyciągnął czerwoną plastikową rurę i przykręcił ją na czubku jednego z zielonych urządzeń. Spojrzał na okrągłą tarczę zegarową u góry – przesuwały się po niej czerwone, cienkie i długie wskazówki. W końcu włożył płócienne rękawiczki i wcisnął metalowy przedmiot, podobny do ogromnej fajki do palenia opium, do którego z obu stron podłączono gumowe rurki i przekręcił go. Rozległ się syk, jakby uchodzącej pary. Pomocnik technika, chudy, najwyżej piętnastoletni chłopak, zapalił zapalniczkę i przytknął do obu końców rurek. Niebieskie płomyki wielkości i kształtu poczwarek jedwabnika buchnęły z głośnym wizgiem. Pomocnik krzyknął coś do drugiego chłopaka, który wspiął się na sanie i pokręcił końcówkami obu metalowych urządzeń, aż niebieskie płomienie rozbłysły białym światłem, jaśniejszym niż słońce. Technik uzbrojony w jeden z owych budzących lęk płomieni popatrzył na Simę Ku. Sima Ku zmrużył oczy i uniósł wysoko zaciśniętą pięść.
– Ciąć! – zawołał.
Technik schylił się i skierował biały płomień na lód. Smuga pary trysnęła na stopę w górę, rozległ się szum wody. Ręka mężczyzny precyzyjnie sterowała ruchami nadgarstka, nadgarstek manipulował wielką „fajką na opium", a buchający z niej ogień wycinał spory, okrągły otwór w lodzie.
– Zrobione – oznajmił w końcu technik, podnosząc głowę.
Sima Ku z niedowierzaniem spojrzał w dół i przekonał się, że technik mówi prawdę: kawał lodu średnicy kamienia młyńskiego został wycięty z otaczającej go tafli i kołysał się na wodzie, wyciekającej na zewnątrz wzdłuż krawędzi. Technik przeciął lodową tarczę na krzyż, dzieląc ją na czworo. Przydeptywał po kolei wszystkie ćwiartki, które zanurzały się pod lodem i odpływały z nurtem. W pokrywie lodowej ział okrągły przerębel, z którego wydobywała się błękitna woda.
– Nieźle! – pochwalił Sima Ku, a stojący wokół mężczyźni rzucali technikowi pełne podziwu spojrzenia. – Tnijcie dalej! – polecił starosta.
Technik dał prawdziwy popis swoich umiejętności, wycinając w półmetrowej grubości lodowej tafli, pokrywającej Rzekę Wodnego Smoka, kilkanaście przerębli o najróżniejszych kształtach: koła, prostokąta, kwadratu, trójkąta, ośmiokąta, a nawet kwiatu brzoskwini – wyglądały jak rysunki w podręczniku do geometrii.
– Panie techniku – rzekł Sima Ku – to wasze pierwsze wielkie osiągnięcie! A teraz wsiadajcie wszyscy do sań, musimy przed zmrokiem dojechać do żelaznego mostu. A, trzeba jeszcze napoić konie. Napoić konie w Rzece Wodnego Smoka!
Mężczyźni podprowadzili konie bliżej, by mogły napić się wody z przerębli.
– Ty jesteś Druga Siostra, prawda? – zwrócił się Sima Ku do Zhaodi, korzystając z okazji. – Idź do domu i powiedz matce, że pewnego dnia pobiję ten ośli pomiot, tego drania Sha Yuelianga i zwrócę twoją starszą siostrę głuchoniememu Sunowi.
– Czy wie pan może, dokąd się udała moja siostra? – spytała śmiało Zhaodi.
– Pojechali handlować opium, razem z tą całą oślą bandą – odrzekł Sima Ku.
Druga Siostra nie śmiała pytać o nic więcej. Sima Ku wsiadł na swoje sanie i po chwili wszystkich dwanaście pojazdów ruszyło na zachód z prędkością strzał. Zakręciwszy pod kamiennym mostem, znikły jej z oczu.
Wciąż pod wrażeniem niezwykłych wydarzeń, których przed chwilą były świadkami, siostry całkiem zapomniały o chłodzie. Wpatrywały się w wycięte w lodowej tafli przeręble, trójkątne, owalne, kwadratowe, prostokątne… Wypływająca z nich woda moczyła im buty i natychmiast zamarzała. Świeże, mroźne powietrze spod pokrywy lodowej napełniało serca radością. Druga, Trzecia i Czwarta Siostra czuły wielką wdzięczność dla Simy Ku. Przykład Najstarszej Siostry sprawił, że w niedojrzałym umyśle Drugiej pojawiło się niejasne przekonanie, że pewnego dnia poślubi Simę Ku. Przypomniała sobie czyjeś ostrzeżenie: „Sima Ku ma już trzy żony!" Mogę być czwarta, czemu nie, pomyślała.
– Siostro, patrz, jaki wielki patyk z mięsa! – krzyknęła Czwarta Siostra, Xiangdi.
Wielki, srebrny węgorz, nazwany przez Czwartą Siostrę patykiem z mięsa, wychynął z mrocznej głębiny i wiercił się tuż pod powierzchnią. Jego podobny do wężowego łeb wielkości pięści oraz ciemne, groźne oczy sprawiały, że bardzo przypominał jadowitego gada. Zbliżywszy głowę do powierzchni wody, wypluł serię bąbelków.
– To węgorz! – zakrzyknęła Druga Siostra entuzjastycznie.
Chwyciła koromysło i wycelowała w rybi łeb. Hak z pluskiem uderzył o powierzchnię, rozchlapując wodę dookoła; łeb węgorza zanurzył się, lecz po chwili wypłynął z powrotem. Rybie oczy były zmasakrowane. Siostra uderzyła znowu. Węgorz poruszał się coraz bardziej niemrawo, aż wreszcie zesztywniał i znieruchomiał. Druga Siostra puściła koromysło, złapała rybę za łeb i wyciągnęła z przerębla. Na powietrzu węgorz zamarzł tak szybko, że zrobił się z niego prawdziwy mięsny patyk. Druga Siostra kazała Trzeciej i Czwartej nieść wodę, a sama wzięła w jedną rękę młot, a w drugą rybę. Powrót do domu okazał się nie lada wysiłkiem.
Matka za pomocą zębatego noża odcięła rybi łeb i ogon, a następnie pokroiła węgorza na osiem kawałków, które pospadały z głuchym plaśnięciem na podłogę. Następnie ugotowała rybę z Rzeki Wodnego Smoka w wodzie z Rzeki Wodnego Smoka. Zupa była wyborna. Wtedy właśnie piersi matki odzyskały dawną świeżość, choć pozostały na nich wcześniej wspomniane zmarszczki, podobne do śladów zagięć na kartach książki.
Tamtego wieczoru, gdy jedliśmy zupę z węgorza, matka była w dobrym nastroju; na jej twarzy zakwitł pogodny wyraz, przywodzący na myśl Matkę Boską albo bodhisattwę miłosierdzia Guanyin. Siostry siedziały wokół jej lotosowego tronu, zasłuchane w opowieści z historii Północno-Wschodniego Gaomi. Była to spokojna noc matki otoczonej ukochanymi dziećmi.
Północny wicher zawodził nad Rzeką Wodnego Smoka i gwizdał w naszym kominie. Skute lodem gałęzie drzew trzeszczały, kołysząc się na wietrze, spod okapu oderwał się sopel i z głośnym trzaskiem rozbił się na kamieniu służącym do prania.
Matka mówiła, że za panowania cesarza Xianfenga z dynastii Qing nikt jeszcze nie mieszkał na stałe w naszych okolicach. Tylko latem i jesienią ludzie przychodzili tu łowić ryby, zbierać lecznicze zioła, hodować pszczoły, wypasać bydło i owce. Dlaczego nasza wioska nazywa się Dalan, czyli Wielka Zagroda? Kiedyś było to miejsce odpoczynku pasterzy owiec, którzy budowali tu z gałęzi zagrodę dla swoich stad. W zimie ludzie przychodzili tutaj polować na lisy, ale ponoć żadnemu nie udało się przeżyć zimy – zamarzali na śmierć przez tutejsze wiatry i śniegi albo zapadali na dziwne choroby. Później, lecz nie wiadomo dokładnie kiedy, zamieszkał tu pewien krzepki, postawny i bardzo odważny mężczyzna. Był to Sima Daya, czyli Sima Wielkozęby, dziad braci Simy Tinga i Simy Ku. „Wielkozęby" było przezwiskiem, jego prawdziwe imię zostało zapomniane – w rzeczywistości nie miał ani jednego przedniego zęba, przez co okropnie seplenił. Zbudował sobie nad rzeką szałas i żywił się tym, co złowił i upolował. W tamtych czasach w rzece, w okolicznych rowach i na mokradłach wprost roiło się od ryb; było ich tyle co wody. Pewnego lata Sima Wielkozęby siedział w kucki na brzegu i polował z włócznią na ryby. Nagle zobaczył płynącą z nurtem wielką urnę, zdobioną różnokolorową glazurą. Natychmiast wskoczył do wody, a był świetnym pływakiem i potrafił przebywać pod powierzchnią tyle czasu, ile zajmuje wypalenie fajki. Zanurzył się, podpłynął do urny i wyciągnął ją na brzeg. W naczyniu siedziała mała, ubrana na biało niewidoma dziewczynka.
Oczy nas wszystkich zwróciły się w kierunku naszej małej siostrzyczki Yunü, która siedziała, przekrzywiając główkę, i przysłuchiwała się z uwagą opowieści; na jej dużych małżowinach usznych uwidoczniały się wyraźne żyłki.
Tamta niewidoma dziewczynka odznaczała się niezwykłą urodą – gdyby nie ślepota, mogłaby zostać żoną cesarza. Urodziła chłopca, lecz zmarła przy porodzie. Sima Wielkozęby wykarmił dziecko zupą rybną i nazwał chłopca Sima Weng – czyli Sima Urna. Był to ojciec Simy Tinga i Simy Ku.
Dalej matka opowiedziała nam historię zasiedlania terenów Północno-Wschodniego Gaomi oraz dzieje starego kowala z rodu Shangguan, naszego pradziada i wielkiego przyjaciela Simy Wielkozębego, opowiedziała też o wielkiej fali chaosu, która przetoczyła się przez nasze okolice w czasie powstania bokserów, uraczyła nas także tragikomiczną historią wielkiej bitwy, którą Sima Wielkozęby i nasz pradziad stoczyli z Niemcami, budującymi linię kolejową na piaszczystych wzgórzach w okolicy Zachodniej Wioski.
– Nie wiadomo skąd doszły ich słuchy, że Niemcy nie mają kolan, toteż nie potrafią zginać nóg ani kucać; cierpią też na obsesję czystości i najbardziej ze wszystkiego na świecie boją się ubrudzić odchodami. Niemiecki diabeł, który dotknął ekskrementów, może nawet umrzeć z powodu gwałtownych torsji. Ludzie byli także przekonani, że Niemcy przypominają owce, a te, jak wiadomo, najbardziej boją się tygrysów i wilków. Dwaj gaomijscy pionierzy zebrali więc grupę pijaków, hazardzistów i chuliganów, nieustraszonych i biegłych w sztukach walki i zorganizowali ich w Oddział Wilków i Tygrysów. Oddział ten, prowadzony przez Simę Wielkozębego i naszego pradziada Shangguana Dou, zamierzał zwabić Niemców na piaszczysty nasyp, licząc na to, że ich niezginające się w kolanach, patykowate nogi ugrzęzną w piachu, a wtedy Oddział Wilków i Tygrysów ruszy do ataku, potrząsając gałęziami rosnących na górze drzew, na których przedtem pozawiesza się worki ekskrementów i pojemniki z moczem. Cierpiący na obsesję czystości Niemcy mieli się zarzygać na śmierć. W ramach przygotowań do bitwy Sima Wielkozęby i Shangguan Dou kazali swojemu Oddziałowi Wilków i Tygrysów przez cały miesiąc zbierać odchody i mocz, pakować do wielkich koszy na gąsiory z winem i składować na piaszczystych wzgórzach. Zamienili to pachnące kwitnącą soforą urokliwe miejsce w śmierdzący koszmar; pszczoły, które każdego roku zapylały tutejsze kwiaty, dusiły się i marły tysiącami.
Tego samego cudownego wieczoru, gdy siedzieliśmy zasłuchani w historię Północno-Wschodniego Gaomi, wyobrażając sobie Simę Wielkozębego, Shangguana Dou i operację zbierania odchodów, prawnuk Simy Wielkozębego, Sima Ku, przejeżdżał właśnie pod mostem na Rzece Wodnego Smoka, oddalonym o trzy li od naszej wioski, otwierając niniejszym nowy rozdział w historii naszego powiatu. Most kolejowy należał do linii Jiaoji, tej samej, którą budowali Niemcy. Bohaterscy żołnierze z Oddziału Wilków i Tygrysów walczyli mężnie w krwawej bitwie, stosując najróżniejsze metody sztuki wojennej, byle tylko opóźnić zakończenie budowy kolei, lecz mimo ich wysiłków twarde tory kolejowe w końcu przecięły miękki brzuch Północno-Wschodniego Gaomi na dwoje, tak jak w słowach Simy Urny: „Do diabła, to tak, jakby rozkroili nożami brzuchy naszych żon!" Gigantyczny żelazny smok pluł gęstym dymem, pędząc przez Północno-Wschodnie Gaomi, a my czuliśmy się tak, jakby tratował nasze własne piersi. Teraz kolej była w rękach Japończyków, którzy wywozili nasz węgiel i naszą bawełnę, a przywozili strzelby i proch, żeby mieć czym do nas strzelać. Działalność Simy Ku, który zamierzał zniszczyć most kolejowy, była w pewnym sensie kontynuacją dzieła przodków, wielkim przedsięwzięciem ku chwale naszej wioski, lecz obecne metody były niewątpliwie skuteczniejsze od tych, jakimi posłużył się jego pradziad.
Trzy Gwiazdy Szczęścia wędrowały na zachód, sierp księżyca zawisł nad czubkami drzew. Zachodni wiatr bezlitośnie smagał rzekę i żelazny most, który jęczał i trzeszczał na mrozie. Noc była wyjątkowo, wręcz nadnaturalnie zimna – pokrywa lodowa na rzece popękała w sieć szczelin z hukiem głośniejszym od wystrzałów. Dowodzony przez Simę Ku oddział na saniach dotarł pod most i zatrzymał się nieopodal brzegu. Sima zeskoczył z sań, czując ból, jakby kot drapał mu pośladki. Niebo wypełniało słabe światło gwiazd, rzeka emanowała bladą, mętną poświatą, przestrzeń między lodem a niebem opanowała ciemność tak gęsta, że nie dało się dojrzeć palców własnej ręki. Sima Ku klasnął w dłonie, odpowiedziały mu inne słabe klaśnięcia. Tajemnicza ciemność napełniała jego serce i umysł podnieceniem i siłą. Pytany później o swój nastrój przed zniszczeniem mostu, odpowiedział: „Czułem się fantastycznie, jak w noworoczną noc!"
Jego podwładni, trzymając się za ręce, po omacku zbliżyli się do mostu. Sima Ku wspiął się na jeden z filarów, wyjął zza pasa mały toporek i uderzył w stalowy dźwigar. Rozległ się głośny brzęk, iskry trysnęły wokoło.
– Na uda starej baby! – zaklął. – Czysta stal!
Duża spadająca gwiazda przecięła nieboskłon, ciągnąc za sobą długi ogon i z sykiem rozsiewając wokół stado błękitnych iskier, które na krótko wypełniły blaskiem przestrzeń między niebem a ziemią. Sima Ku, korzystając z tego tymczasowego oświetlenia, przyjrzał się dokładnie betonowym filarom, stalowym dźwigarom i belkom.
– Panie techniku! – zawołał. – Chodź no pan tu!
Technik, witany entuzjastycznymi pomrukami pozostałych, wspiął się na filar; za nim podążył młody chłopak – pomocnik. Na betonie tkwiły lodowe narośle, przypominające grzyby. Sima Ku wyciągnął rękę, chcąc pomóc chłopakowi się wspiąć, ale poślizgnął się na lodzie. Młodzieńcowi udało się stanąć na filarze, lecz Sima upadł prosto na poparzone pośladki, pokryte grubą warstwą strupów, spod których wciąż sączyła się ropa i krew.
– Matko! – jęknął głośno i rozpaczliwie. – O matko jedyna, umieram z bólu!
Jego podwładni podbiegli i podnieśli swojego dowódcę. Sima nie przestawał wrzeszczeć wniebogłosy.
– Starszy bracie – rzekł jeden z żołnierzy – wytrzymaj jakoś, nie rób z siebie widowiska…
Słysząc to, Sima Ku natychmiast przestał lamentować. Ledwie stojąc na trzęsących się nogach, wydał polecenie:
– Panie techniku, szybko, przetnijcie parę podpór i wystarczy. Ten drań Sha Yueliang dał mi jakieś świństwo. Im dłużej się leczę, tym bardziej mnie boli!
– Możliwe, że taki właśnie miał plan, starszy bracie – wtrącił się jeden z podwładnych – a ty dałeś się nabrać.
– Słyszałeś kiedyś porzekadło, że w chorobie każdy lekarz jest w cenie? – złościł się dowódca.
– Wytrzymaj jeszcze trochę, starszy bracie – uspokajał go mężczyzna. – Kiedy wrócimy, zajmę się tym. Potrzebny ci borsuczy łój. Jest najlepszy na oparzenia. Wszyscy to wiedzą – na oparzenia najlepszy borsuczy łój!
Zzzziu! Oślepiający strumień iskier, błękitny pośrodku, biały na skraju, rozbłysł nagle między podporami żelaznego mostu – zrobiło się tak jasno, że wszystkim zaczęły łzawić oczy. Otwory w moście, filary, żelazne dźwigary, lisie czapy, żółtawe sanie i mongolskie kuce – wszystko w okolicy mostu było doskonale widoczne. Dwóch ludzi, technik i jego młody uczeń, zwisali z żelaznego dźwigara niczym małpy, a plująca zabójczym płomieniem „fajka na opium" cięła stal. Znad dźwigarów unosił się biały dym, nad zamarzniętą rzeką rozchodziła się dziwna woń topionego metalu. Sima Ku patrzył zafascynowany na iskry i podobne do błyskawic światło wyładowań elektrycznych, zapominając całkowicie o bólu pośladków. Iskrzące płomienie wgryzały się w stal jak gąsienice jedwabnika w liście morwy. Po chwili na lodzie wylądował fragment podpory, wbijając się ukośnie w grubą taflę.
– Ciąć, ciąć, ciąć skurczybyka! – pokrzykiwał Sima Ku.
– Wasz pradziad i Sima Wielkozęby, dowódcy w wielkiej bitwie, stoczonej za pomocą ludzkiego gówna i moczu, niechybnie odnieśliby zwycięstwo, gdyby to, co słyszeli na temat ich wrogów, było prawdą – mówiła matka. – Po klęsce ocalali członkowie Oddziału Wilków i Tygrysów zorganizowali pół jawne, pół tajne dochodzenie. Po sześciu miesiącach, przepytawszy setki ludzi, odkryto w końcu, kto pierwszy usłyszał fałszywe informacje o Niemcach pozbawionych kolan i umierających z obrzydzenia po kontakcie z odchodami. Był to nikt inny, tylko dowódca Oddziału Wilków i Tygrysów, Sima Wielkozęby, a źródłem wieści był jego syn, którego miał z niewidomą dziewczyną – kobieciarz Sima Urna. Prowadzący śledztwo wyciągnęli go z łóżka pewnej prostytutki, każąc mu ujawnić, od kogo on z kolei usłyszał owe rewelacje. Sima Urna zeznał, że mówiła mu o tym pewna prostytutka, zwana Pierwszą Klasą, z burdelu „Zapomnij o smutkach". Śledczy przesłuchał Pierwszą Klasę, która zaprzeczyła, jakoby kiedykolwiek poruszała ten temat. „Obsługiwałam wszystkich żołnierzy i inżynierów z niemieckiej brygady budującej kolej" – mówiła. – „Ich wielkie, twarde kolana wbijały się setki razy w moje uda… Jak mogłabym rozsiewać takie bzdurne plotki?" Śledztwo utknęło w martwym punkcie, a ocalali członkowie Oddziału Wilków i Tygrysów wrócili do swoich zwykłych zajęć, czyli łowienia ryb i orania pól.
Matka mówiła, że jej najstarszy wuj, Yu Wielka Łapa, w tamtych czasach był gorącokrwistym młodym mężczyzną; co prawda, nie należał do Oddziału Wilków i Tygrysów, lecz także brał udział w wielkiej bitwie na ekskrementy, uzbrojony w wielkie widły do przerzucania gnoju. Mówiła, że gdy Niemcy przekroczyli most, Sima Wielkozęby wypalił do nich z działka, a Shangguan Dou wystrzelił z muszkietu, po czym wszyscy wycofali się pośpiesznie za piaszczysty nasyp. Niemcy mieli na głowach czarne czapki, ozdobione kolorowymi piórkami, które kołysały się na wietrze, a ubrani byli w zielone płaszcze z mnóstwem lśniących metalowych guzików i białe wąskie spodnie. Mieli długie, chude nogi, które w marszu prawie się nie zginały, jakby rzeczywiście były pozbawione kolan. Gdy Oddział Wilków i Tygrysów znalazł się za piaszczystym wałem, jego członkowie zaczęli wykrzykiwać przekleństwa – jedno za drugim, rytmicznie i do rymu – ułożył je wcześniej Chen Shenglong, prywatny nauczyciel z naszej wioski. Gdy Wilki i Tygrysy rzucały swoje obelgi, niemieckie diabły poklękały na jedno kolano. Jak to możliwe, skoro Niemcy nie mają kolan?
– Mój wuj był zdumiony – mówiła matka – lecz zanim zaczął wyciągać jakiekolwiek wnioski, zauważył, że z luf niemieckich strzelb wydobywają się obłoczki białego dymu, a następnie usłyszał serię wystrzałów. Kilku przeklinających w glos Wilków i Tygrysów padło na ziemię, brocząc krwią. Sima Wielkozęby, oceniwszy grozę sytuacji, pośpiesznie wydał rozkaz podwładnym, by zabrali ciała poległych i wycofali się dalej za piaszczysty wał. Grzęznąc w miękkim piasku, żołnierze rozważali kwestię niemieckich kolan. Wrogowie, którzy ich ścigali, nie poruszali się ani trochę bardziej niezdarnie niż Wilki i Tygrysy. Zginające się w wąskich portkach chude kolana były bardzo wyraźnie widoczne. Nasi żołnierze byli przerażeni, Sima Wielkozęby również bardzo się niepokoił, lecz twardo i spokojnie zwrócił się do swoich żołnierzy: „Bracia, nie martwcie się. Nie dopadniemy ich w tym piachu, ale mamy jeszcze nasz drugi sposób w zanadrzu". W tym samym momencie Niemcy, wydostawszy się z piaszczystego terenu, znaleźli się pod soforami, a wtedy wasz pradziad krzyknął: „Ciągnąć!" Kilkudziesięciu członków Oddziału Wilków i Tygrysów posłusznie pociągnęło za wygrzebane spod piasku liny, a pojemniki z odchodami, zawieszone na gałęziach pośród białych i czerwonych kwiatów sofory, runęły w dół, oblewając niemieckie diabły od stóp do głów deszczem moczu i gówna. Kilka słojów nie opróżniło się, lecz trafiło prosto w głowy Niemców i rozbiło im czaszki, na skutek czego ponieśli natychmiastową śmierć. Wrzeszcząc wniebogłosy i szczerząc zęby, Niemcy przystąpili do pośpiesznego odwrotu. Mój wuj twierdził, że gdyby oddział Wilków i Tygrysów od razu rozpoczął pościg, nasi żołnierze byliby jak prawdziwe tygrysy w stadzie wilków – spośród ponad osiemdziesięciu Niemców z pewnością ani jeden nie zdołałby ujść z życiem. Lecz zamiast tego członkowie Oddziału stali bezczynnie, klaszcząc w dłonie i śmiejąc się w głos. Niemcy zdołali tymczasem dobiec do rzeki, gdzie czym prędzej powskakiwali do wody i zmyli z siebie nieczystości. Wilki i Tygrysy cierpliwie czekały, aż niemieckie diabły zarzygają się na śmierć, lecz nic takiego nie nastąpiło – umywszy się do czysta, wrogowie chwycili broń i zaczęli strzelać. Jedna z kul trafiła prosto w otwarte usta Simy Wielkozębego i przeszła na wylot przez czubek głowy – Sima bez słowa pożegnał się z życiem. Niemcy wypalili całe Północno-Wschodnie Gaomi do gołej ziemi. Yuan Shikai [13] wysłał oddział, który pojmał waszego pradziada Shangguana Dou. W celu zastraszenia innych poddał go najokropniejszym torturom, każąc chodzić boso po rozżarzonej płycie. Kaźń miała miejsce pod największą wierzbą, w samym środku naszej wioski. W całym Północno-Wschodnim Gaomi wrzało; do naszej wioski zeszło się blisko tysiąc ludzi. Moja ciotka widziała to wszystko na własne oczy. Opowiadała, że urzędnicy ułożyli osiemnaście stalowych płyt na kamieniach i rozpalili ogień, a gdy żelazo rozżarzyło się do czerwoności, kat przywlókł waszego pradziadka i wciągnął go bosego na rozpalone płyty. Żółtawy dym unosił się spod stóp pradziadka; kwaśny odór spowodował, że ciotka zemdlała i przez dobrych kilka dni nie mogła dojść do siebie. Opowiadała, że pradziadek był jak ze stali – miał żelazne ścięgna i kości oraz złote zęby. W czasie tortur krzyczał i płakał, lecz ani razu nie błagał o litość. Przeszedł dwa razy tam i z powrotem po rozżarzonym metalu, a jego stopy pod koniec nie przypominały już stóp. Kat ściął mu głowę i wysłał do stolicy powiatu, do Jinanu, gdzie miała być wystawiona na widok publiczny.
– Starszy bracie, to już zaraz – poinformował Simę Ku mężczyzna, który wcześniej proponował mu leczenie oparzeń borsuczym łojem. – Tuż przed świtem będzie przejeżdżał ten pociąg.
Pod mostem leżało bezładnie kilkanaście pociętych palnikiem stalowych podpór; nie gasło niebieskie światło płomienia.
– Łatwo poszło z tym cholerstwem – orzekł Sima Ku. – Jesteś pewien, że ciężar pociągu wystarczy, żeby rozwalić ten most?
– Bracie, jeśli przetniemy choć trochę więcej, most padnie jeszcze przed pociągiem!
– No dobra. Techniku, schodźcie już stamtąd! – zawołał Sima Ku. – A wy – zwrócił się do pozostałych – pomóżcie zejść tym dzielnym chłopakom i niech każdy dostanie po flaszce wódki.
Niebieski płomień zgasł. Członkowie oddziału pomogli technikowi i jego pomocnikowi zejść na dół, a następnie wgramolić się na sanie. W półmroku, tuż przed zachodem słońca, ustał wiatr, ustępując miejsca zimnu przenikającemu do szpiku kości. Mongolskie kuce ruszyły powoli w ciemności, ciągnąc sanie po lodzie. Ujechali nie dalej niż dwa li, gdy Sima Ku polecił oddziałowi zatrzymać konie.
– Pół nocy przepracowaliśmy – oznajmił – a teraz posiedzimy sobie i popatrzymy, co będzie.
Gdy wreszcie nadjechał pociąg towarowy, niebo dopiero zaczynało się czerwienić. Skuta lodem rzeka lśniła, migotały drzewa na obu brzegach, jakby były pokryte złotą i srebrną emalią. Most stał w ciszy. Sima Ku nerwowo zacierał ręce, mamrocząc przekleństwa. Potężna masa parła w ich kierunku, a gdy zbliżyła się do mostu, przeciągły gwizd wypełnił przestrzeń między niebem a ziemią. Z lokomotywy unosił się czarny dym, biała para buchała spod kół, ogłuszający rumor wzbudzał dreszcze, drgała lodowa pokrywa. Członkowie drużyny obserwowali pociąg z niepokojem, mongolskie kuce położyły uszy tak płasko, że dotykały grzyw. Pociąg zuchwale wtoczył się na most, który mimo bezczelnego wtargnięcia stał nadal nieporuszony. W ciągu paru sekund twarze Simy Ku i jego ludzi poszarzały, lecz po chwili wszyscy zaczęli skakać po lodzie i krzyczeć z radości. Najgłośniej wołał Sima Ku, skakał też najwyżej ze wszystkich, mimo poważnie poparzonych pośladków. Most zawalił się niemal w jednej chwili; drewniane podkłady, szyny, piach i błoto runęły w dół razem z lokomotywą, która uderzyła w jeden z filarów, obalając go. Rozległ się ogłuszający huk, na kilka zhangów w górę wystrzeliła fontanna piachu i kawałków lodu, które migotały w słońcu; pogięte kawały metalu i połamane podkłady rozprysły się dokoła. Kilkadziesiąt załadowanych towarem wagonów spiętrzyło się za lokomotywą, niektóre powpadały do rzeki, inne wykoleiły się tylko i stały krzywo na torach. Zaczęły się wybuchy. Pierwszy eksplodował wagon wyładowany materiałami wybuchowymi, następny był pełen amunicji i pocisków artyleryjskich. Pokrywa lodowa na rzece pękła; ze szczeliny trysnęła woda pełna ryb, krewetek i nielicznych żółwi o zielonych skorupach. Ludzka noga w wielkim skórzanym bucie wylądowała na głowie jednego z mongolskich kuców; zamroczone zwierzę uklękło przednimi nogami na lodzie, mocząc długą sierść. Ważące tysiąc funtów stalowe koło uderzyło w lód – w górę wystrzelił słup wody, która opadając, gęstniała w lepki syrop. Fala uderzeniowa ogłuszyła całkowicie Simę Ku, który bezradnie patrzył, jak mongolskie kuce rozbiegają się w panice po lodzie, ciągnąc za sobą sanie. Członkowie drużyny stali lub siedzieli, kompletnie ogłuszeni, z uszu niektórych sączyła się ciemna krew. Sima krzyczał coś z całej siły, lecz nie słyszał własnego głosu; pozostali mieli otwarte usta, jakby również krzyczeli, lecz odgłos ten był dla Simy tak samo niesłyszalny.
Sima Ku po długich wysiłkach doprowadził swoją drużynę na saniach z powrotem na miejsce, gdzie poprzedniego ranka wycinano przeręble biało-niebieskim płomieniem. Moja Druga, Trzecia i Czwarta Siostra znów poszły po wodę i na ryby, lecz wczorajsze przeręble w ciągu nocy zamarzły, pokrywając się grubą na cal warstwą lodu. Druga siostra musiała ją rozbić swoim żelaznym młotkiem i dłutem. Gdy ludzie Simy Ku dotarli na miejsce, mongolskie kuce od razu podbiegły do przerębli, by napić się wody. Po kilku minutach zaczęły dygotać, nogi ugięły się pod nimi i zwierzęta padły na lód, zdychając w ciągu paru sekund. Lodowata woda sprawiła, że ich rozdęte do granic możliwości płuca popękały.
Tamtego wczesnego ranka wszystkie żywe stworzenia w Północno-Wschodnim Gaomi – ludzie, konie, osły, krowy, kury, psy, gęsi, kaczki, a nawet zimujące w norach węże – odczuły siłę potężnej eksplozji na południowym zachodzie. Węże wypełzły ze swoich kryjówek, sądząc, że nastał już wiosenny czas przebudzenia owadów i natychmiast pozamarzały na gołej ziemi.
Sima Ku zaprowadził swoich ludzi do wioski, by odpocząć i przeorganizować siły. Sima Ting obrzucił ich wszystkimi przekleństwami, jakie kiedykolwiek słyszano w Chinach, ponieważ jednak wszyscy mieli uszkodzony słuch, sądzili, że Sima Ting ich chwali – na jego twarzy malował się ten sam wyraz samozadowolenia, co zawsze, gdy przeklinał. Trzy żony Simy Ku próbowały wszystkich znanych im ludowych sposobów i mikstur, by wyleczyć poparzony i odmrożony zadek swojego wspólnego męża. Pierwsza żona robiła mu okład, druga zdejmowała go, by przemyć skórę specjalnym płynem, sporządzonym z wywaru z kilkunastu drogocennych ziół, a trzecia posypywała ranę proszkiem z igieł sosny i cyprysu, korzenia ostrokrzewu i suszonych białek jaj z dodatkiem mysich wąsów. W ten sposób troskliwe żony bez ustanku to moczyły, to wysuszały skórę męża, co spowodowało, że do starych ran doszły nowe. W końcu Sima Ku zaczął nosić pikowaną kurtkę, przepasaną dwoma pasami, a na widok żon chwytał za toporek albo odbezpieczał strzelbę. Stan jego pośladków nie poprawiał się, lecz słuch szybko wrócił do normy.
Pierwszą rzeczą, jaką udało się usłyszeć Simie Ku, było zdanie wypowiedziane przez Simę Tinga, jego starszego brata:
– Ty pieprzony idioto, doprowadzisz do zguby całą wioskę!
Sima Ku wyciągnął w stronę Simy Tinga swoją miękką, rumianą i pulchną dłoń o identycznej jak u brata cienkiej skórze i złapał go za podbródek. Patrząc na kilkadziesiąt poskręcanych żółtawych włosków, porastających jego górną wargę, zazwyczaj gładko ogoloną, i na popękane usta brata, potrząsnął smutno głową.
– Obaj jesteśmy zrodzeni z tego samego nasienia. Przeklinając mnie, rzucasz obelgi na samego siebie. No, dalej! – rzekł i cofnął rękę.
Sima Ting patrzył tępo, z otwartymi ustami, na szerokie plecy młodszego brata. Potrząsnął głową bezradnie, po czym wziął gong i wyszedł z domu. Wspiął się na swoją wieżę strażniczą i spojrzał na północny zachód.
Sima Ku poprowadził swoich ludzi z powrotem pod zwalony most. Pozbierali trochę pogiętych szyn, wzięli też pomalowane na czerwono koło oraz nieco trudnych do zidentyfikowania kawałów metalu i rozłożyli te szczątki na głównej ulicy, przed bramą kościoła, by cała wioska mogła podziwiać dowody ich zwycięstwa. Sima Ku z bąbelkami śliny w kącikach ust raz po raz przechwalał się tłumom, jak to wysadził most kolejowy i spowodował wykolejenie się japońskiego pociągu towarowego. Za każdym opowiedzeniem historia ta zyskiwała nowe, barwne szczegóły, stawała się coraz bogatsza i bardziej porywająca niż przygodowa opowieść Inwestytura bogów [14]. Druga Siostra, Shangguan Zhaodi, była najbardziej oddaną słuchaczką Simy. Z początku tylko jedna z wielu przysłuchujących się osób, z czasem awansowała na świadka wypróbowywania nowej broni, a w końcu uczestniczkę wydarzeń, biorącą udział w wysadzaniu mostu, jakby od początku współdziałała z Simą Ku – wspinała się razem z nim na filar, spadała razem z nim, krzywiąc się za każdym razem, gdy narzekał na ból pośladków, zupełnie jakby oboje cierpieli z powodu identycznych ran.
Matka zawsze powtarzała, że wszyscy mężczyźni z rodu Sima są szaleni, a niewidoma dziewczynka niezwykłej urody, lecz o pozbawionych blasku oczach, która przypłynęła w urnie, mówiła dziwacznym językiem – jej słowa były zrozumiałe, lecz zdania nie miały sensu. Jeśli nie była lisim demonem, który przybrał postać człowieka, z pewnością była wariatką. Pomyślcie, czy potomkowie takiej kobiety mogą być normalni? Matka widziała, co się dzieje z Zhaodi i przeczuwała, że historia Shangguan Laidi może się wkrótce powtórzyć. Z niepokojem patrzyła w czarne, głębokie oczy córki i widziała w nich budzącą lęk namiętność; zastanawiała się, jak to możliwe, że te czerwone, wydatne, bezwstydne usta należą do siedemnastoletniej dziewczyny. Zhaodi zamieniła się w jałówkę w rui.
– Zhaodi, córeczko, zapomniałaś, ile masz lat? – spytała matka.
Druga Siostra spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami.
– Nie pamiętasz, że w moim wieku byłaś już żoną mojego ojca? – odparła. – Mówiłaś, że twoja ciotka już jako szesnastolatka urodziła bliźniaki pulchne jak małe prosięta!
Matka westchnęła, nie znajdując odpowiedzi.
– Wiem, co chcesz powiedzieć – ciągnęła Zhaodi. – On ma już trzy żony. Dlaczego nie mogę być czwarta? Chcesz powiedzieć, że jest o pokolenie starszy ode mnie. Ale przecież nie nosimy tego samego nazwiska, nie mamy wspólnych przodków, więc wszystko jest w porządku.
Matka zrezygnowała ze swojej rodzicielskiej władzy nad Drugą Siostrą i pozwoliła jej robić, co chce. Wyglądała na spokojną, lecz ja wiedziałem, że serce jej pęka – czułem to w smaku mleka. W tamtych dniach, gdy Zhaodi uganiała się za Simą Ku, matka wraz z pozostałymi sześcioma siostrami kopała korytarz w naszej zawalonej rzepami piwnicy. Wykop sięgnął aż do południowej ściany, pod którą stały sterty sorgowej słomy. Część ziemi wyrzucały do wychodka, część do stajni, większość trafiła do wyschniętej studni obok sterty słomy.
Święto Wiosny i Nowy Rok minęły spokojnie. Wieczorem w Święto Lampionów matka wzięła mnie na plecy i razem z sześcioma siostrami poszliśmy na spacer ulicami, podziwiać lampiony. Wszystkie domy w wiosce były ozdobione niezbyt dużymi lampionami, ale po obu stronach bramy Szczęśliwej Rezydencji wisiały dwa gigantyczne, rozmiarów beczek; tkwiły w nich świece z koziego łoju, grubsze od mojego ramienia, które dawały niezwykle jasne światło. Gdzie się podziała Zhaodi? Matka nie pytała. Druga Siostra stała się kolejnym partyzantem w naszej rodzinie – potrafiła nie wracać nawet przez trzy dni, a czwartego niespodziewanie się zjawić. W noworoczną noc, gdy zabieraliśmy się do puszczania fajerwerków na powitanie boga bogactwa, Zhaodi wróciła. W czarnym płaszczu; pyszniła się skórzanym pasem, ściskającym jej wąską talię, u którego wisiał ciężki, lśniący, niklowany rewolwer. Matka przywitała ją tonem niemal drwiącym:
– No proszę, kto by pomyślał, że w rodzinie Shangguan przybędzie kolejna rozbójniczka?
Matka wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać, lecz Druga Siostra zaśmiała się głośno. Był to śmiech zakochanej. Mama jednak wciąż miała nadzieję, że zdoła ją sprowadzić na dobrą drogę.
– Zhaodi – powiedziała – nie mogę pozwolić, żebyś stała się zabawką w rękach Simy Ku!
Shangguan Zhaodi zaśmiała się ironicznie. Był to śmiech kobiety niegodziwej. Płomyk nadziei w sercu mojej matki zgasł całkowicie.
Pierwszego dnia nowego roku matka udała się do ciotki z życzeniami noworocznymi i opowiedziała jej wszystko o Laidi i Zhaodi. Ciotka, osoba wiekowa i doświadczona, oznajmiła:
– Gdy zaczynają się perypetie miłosne naszych dzieci, możemy tylko pozwolić działać naturze. Poza tym, mając Sha Yuelianga i Simę Ku za zięciów, nie będziesz musiała się o nic martwić. Obydwaj są jak sokoły, co szybują wysoko po niebie…
– Boję się, że spotka ich gwałtowna śmierć. To nie są ludzie, którzy umierają na kangu…
– A jacy ludzie umierają na kangu? Tchórze, ot co!
Matka chciała kontynuować dyskusję, ale ciotka machnęła ręką ze zniecierpliwieniem, jakby chciała odpędzić jej słowa niczym natrętną muchę.
– Pokaż mi lepiej synka.
Matka wyciągnęła mnie z torby i położyła na kangu. Z lękiem patrzyłem na pociągłą, skurczoną i pomarszczoną twarz ciotki, w jej głęboko osadzone zielone, błyszczące oczy. Na wydatnych łukach brwiowych nie rósł ani jeden włosek, lecz wokół oczodołów dały się zauważyć kępki żółtawego meszku. Wyciągnęła kościstą rękę i pogłaskała mnie po główce, pociągnęła za ucho, złapała za nos, sięgnęła mi nawet między nogi, szukając siusiaka. Mierziło mnie to upokarzające obmacywanie, więc wytężyłem siły i popełzłem w róg łóżka. Ciotka złapała mnie po drodze.
– Wstawaj, mały bękarcie!
– Ciociu, on ma dopiero siedem miesięcy, jak może wstać? – zaprotestowała matka.
– Kiedy ja miałam siedem miesięcy, chodziłam do kurnika po jaja dla twojej babki.
– Ale to byłaś ty, ciociu. A ty nie jesteś zwyczajną osobą.
– Ten mały też nie jest zwyczajny. Szkoda tego Malloya… – rzekła ciotka.
Twarz matki najpierw okryła się rumieńcem, a następnie zbladła. Tymczasem ja dopełzłem do brzegu łóżka, złapałem za parapet i dźwignąłem się do pionu. Ciotka klasnęła w dłonie.
– Widzisz? Mówiłam, że umie wstać. I wstał! Odwróć się, mały bękarcie!
– On ma na imię Jintong, ciotko. Czemu ciągle nazywasz go bękartem?
– Bękart czy nie bękart – takie rzeczy wie jedynie matka, prawda, moja droga siostrzenico? Poza tym to tylko pieszczotliwe przezwisko.
Bękarcik, żółwi pomiocik, króliczek, zwierzątko – to wszystko takie pieszczotliwe słówka. Bękarciku, chodź do mnie! – zawołała ciotka.
Odwróciłem się i popatrzyłem w załzawione oczy matki, stojąc na drżących nóżkach.
– Jintong, syneczku! – zawołała mama, wyciągając ramiona ku mnie.
Rzuciłem się w jej objęcia. Umiem chodzić! Matka przytuliła mnie mocno.
– Mój synek chodzi, chodzi! – mruczała mama z zadowoleniem.
– Synowie i córki są jak ptaki – oznajmiła poważnie ciotka. – Gdy przychodzi czas latania, nie można ich już utrzymać przy sobie. Czy zastanawiałaś się, co będzie z tobą potem? Co byś zrobiła, gdyby twoje dzieci na przykład zginęły?
– Przeżyłabym to jakoś – odrzekła matka.
– I dobrze i bardzo dobrze – powiedziała ciotka z naciskiem. – Swoje myśli kieruj ku niebu albo ku morzu, pozwól im się wspinać na wysokie góry, ale nigdy nie miej żalu do samej siebie! Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
– Rozumiem – potwierdziła matka. Gdy się żegnały, starsza kobieta spytała:
– A twoja teściowa, czy ona jeszcze żyje?
– Żyje. Pełza w oślim łajnie…
– Stara jędza, całe życie była taka twarda. Któż by się spodziewał, że tak nisko upadnie…
Gdyby nie ta zaufana rozmowa matki z ciotką, zapewne nie nauczyłbym się chodzić w wieku siedmiu miesięcy, matka nie miałaby ochoty zabierać nas na oglądanie lampionów i mielibyśmy bardzo nudne święto, a historia naszej rodziny mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. Po ulicach spacerowało mnóstwo ludzi, lecz widać było głównie nieznajome twarze. Panowała atmosfera sielskości i radosnej wspólnoty. Dzieci przepychały się przez tłum, wymachując syczącymi zimnymi ogniami, zwanymi „złote mysie bobki". Zatrzymaliśmy się przed bramą Szczęśliwej Rezydencji, przyglądając się ogromnym lampionom po obu jej stronach. Stłumione żółtawe światło padało na zawieszoną nad bramą tablicę ze złotymi ideogramami. Brama była otwarta, a z wewnętrznego, rzęsiście oświetlonego dziedzińca dobiegały jakieś hałasy. Przed bramą zebrał się spory tłum – wszyscy stali w milczeniu, z dłońmi ukrytymi w rękawach, jakby na coś czekali. Moja gadatliwa Trzecia Siostra, Shangguan Lingdi, zapytała stojącego obok człowieka:
– Wujku, będą rozdawać kleik?
Mężczyzna w milczeniu pokręcił głową.
– Dziewczynko – odezwał się ktoś z tyłu – kleik rozdają w święto ósmego dnia dwunastego miesiąca, nie dzisiaj.
– To po co tu tylu ludzi? – spytała Lingdi, odwracając się.
– Będą pokazywać przedstawienie – wyjaśnił mężczyzna. – Podobno z Jinanu przyjechał jakiś sławny aktor.
Trzecia Siostra chciała jeszcze o coś zapytać, ale matka ją uszczypnęła.
W końcu z głównego dziedzińca wyszło przed bramę czterech mężczyzn. Każdy z nich trzymał długi bambusowy pręt z zatkniętym u góry czarnym metalowym przedmiotem. Z urządzeń tych buchały oślepiająco jasne płomyki, pod bramą zrobiło się jasno jak w dzień albo jeszcze jaśniej. Śpiące na zrujnowanej dzwonnicy gołębie poderwały się ze strachu i przeleciały z głośnym gruchaniem nad oświetlonym terenem, po czym zniknęły w ciemności. Ktoś krzyknął: „Lampy gazowe!" W ten sposób dowiedzieliśmy się, że na świecie oprócz lampek na olej sojowy, lamp na świetliki i lamp naftowych istnieją jeszcze lampy gazowe, które dają niezwykłe, oślepiające światło. Czterech smagłych mężczyzn, niosących lampy, ustawiło się przed bramą w kwadrat i znieruchomiało; wyglądali jak cztery czarne kolumny. Przez bramę wyszło kolejnych kilku ludzi, niosących zwiniętą matę z trzciny. Podeszli do placyku utworzonego przez czterech mężczyzn z lampami i rzucili matę na ziemię. Rozwiązali sznurki, którymi była owinięta, a mata rozpostarła się na ziemi. Mężczyźni schylili się, chwycili za jej przeciwległe nierozwinięte końce i jęli rozwijać matę, drepcząc pośpiesznie ciemnymi, owłosionymi nogami. Szybkość ich ruchów i jasne światło lamp gazowych sprawiły, że w oczach tańczyły nam ciemne plamy – wydawało się, że mężczyźni mają mnóstwo nóg, co najmniej po cztery, połączonych przezroczystymi, lśniącymi włóknami, przypominającymi pajęczynę. Wyglądali jak uwięzione w pajęczej sieci, wiercące się żuki. Rozwinąwszy matę, stanęli przodem do tłumu i przybrali identyczne pozy. Twarze mieli wymalowane olejną farbą we wzory przypominające barwne zwierzęce skóry – była tam pantera, cętkowany jeleń, ryś oraz szop z gatunku tych, które żywią się ofiarami składanymi w świątyniach. Następnie udali się z powrotem w kierunku bramy, robiąc na przemian dwa kroki w przód i jeden w tył. Czekaliśmy spokojnie wśród syku gazowych lamp, przed świeżą trzcinową matą. Czterech wysokich, smagłych mężczyzn z lampami zamieniło się w czarne głazy. Nagle dźwięk gongu ożywił obecnych. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w kierunku bramy i zatrzymały się na białej płaszczyźnie, na której widniały złocone ideogramy „szczęście". Czekaliśmy chyba całą wieczność, aż wreszcie z głębi dziedzińca wyłonił się starosta Szczęśliwej Rezydencji, naczelnik miasteczka Dalan, przewodniczący Stowarzyszenia Obrony Pokoju Sima Ting i stanął przed nami ze smutnym wyrazem twarzy. Trzymał gong pokryty śladami niezliczonych uderzeń. Następnie okrążył plac, bijąc w instrument jakby z niechęcią, po czym stanął pośrodku rozłożonej maty i zwrócił się do zebranych:
– Drodzy rodacy, mieszkańcy naszego miasteczka! Drodzy dziadkowie i babki, wujowie i ciotki, starsi i młodsi bracia i siostry! Mój brat odniósł wielkie zwycięstwo, wysadzając żelazny most. Wspaniała ta wieść obiegła cztery strony świata. Wielu krewnych złożyło nam gratulacyjne wizyty, darowano nam ponad dwadzieścia okolicznościowych kaligrafii. Aby uczcić ten wyjątkowy triumf, mój brat zaprosił trupę aktorów. Sam także wystąpi z upudrowaną twarzą, grając w nowej sztuce, napisanej ku pożytkowi i nauce mieszkańców naszego miasteczka. Święto Lampionów nie może się obyć bez opowieści o naszej walce. Nie będziemy tolerować cudzoziemskich diabłów na naszej ojcowiźnie! Ja, Sima Ting, jestem synem Chin! To wszystko nasza ziemia, precz wrogie stowarzyszenia! Rodacy! Jesteśmy Chińczykami, czas wreszcie skończyć z japońskimi psami!
Po wygłoszeniu tej rytmicznej tyrady Sima Ting skłonił się publiczności i popędził z powrotem w kierunku bramy, z gongiem w ręku, by dołączyć do wychodzących na scenę muzyków z gęślami huqin, fletem i lutnią pipa.
Muzycy usiedli obok maty i zaczęli hałaśliwie stroić instrumenty pod dyktando flecisty. Wysokie tony opadały, niskie się wznosiły. Współbrzmiące dźwięki huqinu, fletu i pipy utworzyły coś w rodzaju linki skręconej z trzech nitek. Po upleceniu kawałka linki instrumenty ucichły w oczekiwaniu. Wyszli perkusiści z bębnami, gongiem i cymbałami, niosąc pod pachami stołki. Usiedli naprzeciwko pozostałych muzyków i zabębnili. Rozległ się wysoki, metaliczny dźwięk gongu, potem odezwał się mały bębenek, a huqin, flet i pipa skręciły swoją linkę, pętając nasze nogi tak mocno, że nie mogliśmy się ruszyć i krępując nasze dusze tak skutecznie, że nie byliśmy w stanie myśleć. Melodia, której słuchaliśmy, raz była delikatna i miękka, raz smutna i napawająca lękiem; to jękliwa, to mrucząca. Co to za styl? To nasz gaomijski „wspaniały śpiew" [15], nazywany też „podkręcaniem kołka swojej starej". Gdy rozbrzmiewał, trzy zasady i pięć obyczajów przestawało obowiązywać. Słysząc go, można było zapomnieć o własnej matce i ojcu. Słuchacze przytupywali do rytmu, ich wargi zaczęły drżeć, a serca łomotać. Nasze oczekiwanie było jak strzała w napiętym łuku. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden – w kulminacyjnym punkcie muzyka zachrypła, ale kołowała dalej wzwyż, coraz wyżej, aż wreszcie rozdarła chmury.
„Byłam kiedyś młodą dziewczyną, piękną, wdzięczną, pełną gracji – hej!" Śpiew jeszcze rozbrzmiewał nam w uszach, gdy z bramy domostwa rodziny Sima wyłoniła się moja Druga Siostra, Shangguan Zhaodi. Małymi kroczkami, niemal płynąc w powietrzu, szła ku nam, z czerwonym puchem we włosach, odziana w niebieską szatę, powłóczyste spodnie i niebieskie haftowane pantofelki. Na lewym ramieniu niosła bambusowy koszyk, w prawej ręce trzymała pałkę. Wpłynęła niczym fala w krąg światła gazowych lamp, stanęła na macie i przybrała dramatyczną pozę. Jej brwi nie były już brwiami, lecz księżycami w nowiu na krańcach nieboskłonu, jej spojrzenie odurzyło nas niczym wino. Nos miała szczupły i prosty, pulchne wargi czerwieniły się bardziej od majowych kwiatów wiśni. Zapadła głęboka cisza. Dziesięć tysięcy nieruchomych spojrzeń. Dziesięć tysięcy serc, które przestały bić ze wzruszenia. Wreszcie długo powstrzymywany entuzjazm wybuchł okrzykami zachwytu. Druga Siostra rozstawiła nogi, pochyliła się i ruszyła biegiem wokół sceny. Jej kibić była wiotka niczym wierzbowa gałązka; dziewczyna posuwała się tak lekko, jak pszeniczny wąż wspinający się na źdźbło. Wieczór był bezwietrzny, lecz panowało przejmujące zimno, a ona miała na sobie cienkie ubranie. Matka patrzyła ze zdumieniem: od czasu jedzenia węgorza ciało Drugiej Siostry bardzo się rozwinęło. Dwie wypukłości na jej klatce piersiowej nie były mniejsze od brzoskwiń, miały też wyjątkowo piękny kształt. Zhaodi niewątpliwie kontynuowała wspaniałą tradycję kobiet z rodziny Shangguan, o obfitych piersiach i pełnych biodrach. Obiegła scenę dokoła i bez śladu zadyszki, wciąż tak samo świeża, wygłosiła swoją kwestię:
– Wyjdę za mąż za Simę Ku, za wielkiego bohatera! – wyrecytowała równym tonem, nie podwyższając go, jak to jest w zwyczaju, pod koniec wypowiedzi.
Od razu wzbudziła wielkie poruszenie na widowni. Widzowie szeptali między sobą: Czyja to córka? Córka Shangguanów. Córka Shangguanów? Czy ona czasem nie uciekła ze zbrojną bandą? Nie, to ich druga córka. A od kiedy jest konkubiną Simy Ku? Wy głupie pały, to jest sztuka! Zamknijcie jadaczki! Trzecia Siostra Lingdi i młodsze przekrzykiwały tłum, broniąc reputacji naszej Drugiej Siostry. Ludzie w końcu się uciszyli.
– Mój mąż był mistrzem wysadzania mostów. Podpalił mnóstwo wina na moście na Rzece Wodnego Smoka. Piątego dnia piątego miesiąca, w Święto Smoczych Łodzi, błękitne płomienie wystrzeliły na dziesięć tysięcy zhangów w górę, parząc japońskie diabły, które krzyczały wniebogłosy, wzywając swoich ojców i matki. Mój mąż został ciężko ranny w pośladek. Wczorajszej nocy wiał potężny wicher i padał wielki śnieg, okrywając świat bielą. Mój mąż poprowadził oddział, by wysadzić most żelazny…
Druga Siostra odegrała rąbanie lodu i pranie ubrań w przeręblu. Dygotała niczym zwiędły liść na gałęzi w dwunastym, najmroźniejszym miesiącu roku. Widzowie patrzyli jak zaczarowani. Niektórzy głośno wyrażali swój zachwyt, inni ocierali łzy rękawami. Nagle rozległ się grzmot bębnów i brzęk cymbałów, Druga Siostra wstała i popatrzyła w dal.
– Słyszę huk eksplozji z południowego zachodu, widzę blask płomieni na ciemnym niebie. To mój mąż wysadził most, a wojskowy pociąg japoński podążył na spotkanie ze swoim stwórcą. Wracam do domu, by podgrzać wino w kociołku i zarżnąć dwie kury na rosół.
Siostra udała, że zbiera pranie i wspina się na wysoki brzeg rzeki, po czym zaśpiewała dalej:
– Podnoszę głowę i widzę cztery drapieżne wilki…
Czterech mężczyzn o umalowanych twarzach, którzy wcześniej rozwijali matę, przekoziołkowało przez bramę. Otoczyli Drugą Siostrę, machając pazurzastymi łapami niczym cztery koty, polujące na mysz. Mężczyzna ucharakteryzowany na szopa zaśpiewał dziwnym tonem:
– Jestem japońskim dowódcą nazwiskiem Kaneda. Chciałem znaleźć sobie piękną dziewczynę, a słyszałem, że w Północno-Wschodnim Gaomi jest mnóstwo pięknych kobiet. Hej, dziewczyno, chodź ze mną, jestem żołnierzem armii cesarskiej – żyj ze mną w szczęściu i dostatku, niczego ci nie zabraknie!
Mężczyźni rzucili się na Drugą Siostrę. Dziewczyna trzymała się prosto, jakby połknęła kij, a czterech „japońskich diabłów" podniosło ją wysoko w górę i obiegło scenę dokoła. Bębny zagrzmiały, cymbały się rozdzwoniły; brzmiało to jak burza z piorunami. Wśród widzów zapanowało poruszenie; stłoczyli się jeszcze ciaśniej wokół sceny.
– Zostawcie moją córkę! – krzyknęła matka i wdarła się na scenę. Wyprostowałem nogi i stanąłem w matczynej torbie – identycznie czułem się później w czasie jazdy konnej. Matka wyciągnęła ręce i niczym orzeł spadający z góry na królika rzuciła się na twarz „Kanedy", zagłębiając palce w jego oczodołach. „Japończyk" z bolesnym okrzykiem puścił moją siostrę, pozostali trzej uczynili to samo; Zhaodi runęła na ziemię. Trzej aktorzy zbiegli ze sceny, lecz matka wciąż trzymała „Kanedę", ściskając go obiema nogami w pasie i drapiąc po twarzy i głowie. Druga Siostra próbowała ją odciągnąć.
– Matko! Matko! To tylko opera, to nie jest prawdziwe! – krzyczała.
Kilku ludzi rzuciło się w ich kierunku, wreszcie udało im się rozdzielić matkę i „Kanedę", którego twarz spływała krwią. Aktor wybiegł przez bramę, jakby sama śmierć go goniła. Matka, dysząc ciężko, nie wyładowawszy jeszcze całego gniewu, krzyczała:
– Jak śmiecie napadać moją córkę? Moją własną córkę!
– Mamo – rzuciła ze złością Druga Siostra – taka świetna sztuka, a ty wszystko popsułaś!
– Posłuchaj mnie, Zhaodi! Idziemy do domu. Nie możesz grać w takich sztukach!
Wyciągnęła rękę, chcąc złapać Drugą Siostrę za ramię, lecz Zhaodi otrząsnęła się.
– Matko – warknęła z wściekłością – nie przynoś mi wstydu przy ludziach!
– To ty mi przynosisz wstyd! Wracamy do domu!
– Nigdzie nie pójdę! – sprzeciwiła się Druga Siostra.
W tym momencie na scenie pojawił się Sima Ku i zaśpiewał:
– Wysadziłem most, a teraz wracam do domu na moim wiernym koniu…
Miał na nogach buty do konnej jazdy, na głowie wojskową czapkę; w ręku trzymał bat. Siedząc na wyimaginowanym wierzchowcu, posuwał się naprzód, głośno tupiąc. Podrygując górną połową ciała, z wyimaginowanymi lejcami w dłoniach, imitował ruchy jeźdźca. Bębny zagrzmiały wniebogłosy, jęknęły instrumenty strunowe, a dźwięk fletu rozciął chmury, co brzmiało tak, jakby darto jedwab. Dusze słuchaczy zadrżały – nie z przerażenia, lecz ze wzruszenia wywołanego tym wyjątkowo przenikliwym odgłosem. Twarz Simy Ku była zimna i twarda jak stal, poważna i surowa jak śmierć, bez śladu śliskiej nieszczerości.
– Nagle słyszę zamieszanie nad brzegiem rzeki. Pośpieszam mego konia.
Dźwięk huqinu naśladuje końskie rżenie: Ii-ha! Ii-ha!
– Moje serce płonie, mój koń pędzi jak wicher. Pół jego kroku jest jak jeden krok, dwa kroki – jak trzy.
Tup! Tup! Tup! Bębny i cymbały wybijały szalony rytm, a Sima Ku wyczyniał na macie wszystkie akrobatyczne sztuczki, jakie znał: sokoli zwrot, wyskok z obrotem, „stary zdyszany byk", „lew tańczący na piłce". Trudno było uwierzyć, że jego pośladki są wciąż oklejone grubym leczniczym okładem, ważącym pół funta. Druga Siostra kontynuowała nerwowe próby zepchnięcia ze sceny naszej matki, która wśród głośnych protestów w końcu wróciła na poprzednie miejsce. Trzech mężczyzn, grających Japończyków, powróciło na środek sceny i schyliło się, by znowu podnieść Drugą Siostrę. Nigdzie nie było „Kanedy", więc musieli sobie radzić we trójkę: dwóch podniosło jej głowę i ramiona, trzeci złapał ją za nogi. Jego umalowana twarz, wciśnięta między kolana dziewczyny, wyglądała tak zabawnie, że widzowie zaczęli chichotać. Aktor zmarszczył nos i przewrócił oczami, czym wywołał głośne śmiechy; zachęciło go to do jeszcze intensywniejszych wygłupów. Przez tłum przetoczyła się fala wesołości; na twarzy Simy Ku malowało się niezadowolenie. Mimo to zaśpiewał dalej:
– Nagle usłyszałem gwar ludzkich głosów. To japońscy żołnierze znowu kogoś napadli! Nie myśląc o sobie, ruszam na nich. Wyciągam rękę i łapię japońskiego psa za nos: mam cię! – krzyknął Sima Ku i złapał „japońskiego żołnierza", który stał z głową między nogami Drugiej Siostry. Rozpoczęła się scena walki. Miało być czterech na jednego, lecz było tylko trzech. Po krótkiej bójce Sima Ku pokonał „Japończyków" i uratował swoją „żonę". „Japończycy" klęczeli na macie, a Sima Ku, trzymając moją Drugą Siostrę w ramionach, wyszedł przez bramę przy akompaniamencie żywej, radosnej melodii. Czterech ciemnoskórych mężczyzn z latarniami ożyło i wybiegło za nim. Pozbawieni światła, wpatrywaliśmy się w mrok…
Następnego ranka prawdziwi Japończycy otoczyli naszą wioskę. Obudził nas huk wystrzałów i eksplozji oraz rżenie wojskowych koni. Matka wzięła mnie na ręce i zaprowadziła wszystkie sześć sióstr do zawalonej rzepami piwnicy. Zimnym, ciemnym tunelem doczołgaliśmy się do większego pomieszczenia, gdzie matka zapaliła lampkę oliwną. W jej bladym świetle siedzieliśmy na słomie, nasłuchując hałasów dochodzących z zewnątrz. Po nie wiedzieć jak długim czasie usłyszeliśmy czyjeś dyszenie, dobiegające z korytarza za nami. Matka chwyciła kowalskie szczypce i zdmuchnęła lampkę. W piwnicy zapanowała ciemność. Zacząłem płakać. Matka zatkała mi usta brodawką – była zimna, twarda, jakby straciła całą sprężystość; miała gorzko-słony smak.
Dyszenie zbliżało się, matka uniosła szczypce. Usłyszałem zmieniony głos mojej Drugiej Siostry, Zhaodi.
– Mamo, to ja! Nie bij!
Matka odetchnęła z ulgą, jej ramiona opadły ciężko.
– Zhaodi, mało nie umarłam ze strachu!
– Zapal jakieś światło, mamo. Jest ze mną ktoś jeszcze – powiedziała Druga Siostra.
Matce z trudem udało się ponownie zapalić lampkę. Blade światło na powrót wypełniło piwnicę. Zobaczyliśmy Zhaodi, uwalaną błotem, z krwawą szramą na policzku. W objęciach trzymała jakieś zawiniątko.
– Co to jest? – spytała matka z zaskoczeniem.
Druga Siostra wykrzywiła się, na jej brudnej twarzy zalśniły łzy.
– Mamo… – rzekła łamiącym się głosem – to jest syn jego trzeciej żony…
Matka zamarła.
– Zabierz go natychmiast tam, skąd go wzięłaś! – rozkazała.
Druga Siostra padła na kolana i podeszła na nich do matki. Zadarła głowę.
– Mamo, okaż trochę litości… Cała jego rodzina zginęła. To ostatni potomek rodu Sima.
Matka odwinęła rąbek zawiniątka, odkrywając ciemną, szczupłą twarzyczkę syna rodu Sima. Mały łobuz smacznie spał, oddychając miarowo, cmokał różowymi usteczkami, jakby we śnie ssał pierś. Moje serce wypełniła nienawiść do malca. Wyplułem brodawkę i zacząłem krzyczeć, lecz matka wcisnęła mi jeszcze zimniejszy i bardziej gorzki sutek z powrotem do ust.
– Zgodzisz się go przyjąć, mamo? – spytała Druga Siostra.
Matka zacisnęła powieki. Milczała.
Zhaodi rzuciła dziecko Trzeciej Siostrze, Shangguan Lingdi. Padła na kolana i oddała matce czołobitny pokłon.
– Matko – mówiła z płaczem – póki żyję, należę do niego, a gdy umrę, zostanę jego duchem… Jeśli uratujesz to dziecko, córka nigdy nie zapomni twojej wielkiej dobroci!
Druga Siostra wstała i chciała ruszyć tunelem z powrotem, lecz matka złapała ją.
– A ty dokąd? – spytała ze ściśniętym gardłem.
– On jest ranny w nogę, mamo, schował się za kamieniem młyńskim. Muszę iść do niego.
Usłyszeliśmy tętent koni i huki wystrzałów. Matka stanęła, blokując wyjście z pełnej rzep piwnicy.
– Matka zrobi, o co prosisz, ale nie pozwoli ci iść na pewną śmierć! – oznajmiła.
– Mamo – rzekła Druga Siostra – jego noga krwawi i nie chce przestać, jeśli go zostawię, wykrwawi się. Jeśli umrze, twoja córka nie będzie miała po co żyć na tym świecie. Pozwól mi iść, proszę…
Matka jęknęła, lecz zaraz zamknęła usta.
– Jeszcze raz padnę przed tobą na kolana – powiedziała Zhaodi i tak też zrobiła. Pokłoniła się twarzą do ziemi, objęła matkę za nogi, po czym szybko przecisnęła się między nimi. Zgarbiona, oddaliła się korytarzem w stronę wyjścia.
W Święto Przodków, które nadeszło wraz z pełnią wiosny, porą rozkwitu kwiatów, dziewiętnaście głów członków rodziny Sima zawisło przed bramą Szczęśliwej Rezydencji na stojaku podobnym do huśtawki, zbitym z pięciu grubych, prostych bali z chińskiego świerka. Głowy były przywiązane drutem do poziomej belki. Mimo że wrony, wróble i sowy niemal ogołociły je z mięsa, wciąż można było bez trudu rozpoznać żonę Simy Tinga, jego dwóch synów, główną żonę Simy Ku, jego drugą i trzecią żonę, dziewięcioro dzieci, a także ojca i matkę trzeciej żony wraz z dwoma jej młodszymi braćmi, którzy właśnie przyjechali z wizytą. Po rzezi powietrze w wiosce było ciężkie i martwe. Ocalali mieszkańcy zachowywali się jak duchy – w biały dzień chowali się w ciemnych zakamarkach, dopiero wieczorami odważali się wyjść na zewnątrz.
Druga Siostra nie wróciła, nie było też o niej żadnych wieści. Niemowlę, które zostawiła, przysparzało nam niekończących się kłopotów. W tamtych dniach, spędzonych w ciemnej piwnicy, matka musiała karmić je piersią, by nie umarło z głodu. Otwierając buzię szeroko i wytrzeszczając oczy, ssało zachłannie sutek, który należał do mnie. Chłopak miał zdumiewające możliwości – wypijał mleko z obu piersi do samego końca, aż zamieniały się w puste worki ze skóry, po czym marudził o jeszcze. Jego płacz brzmiał podobnie do krakania wrony, kumkania ropuchy i pohukiwań sowy, twarz zaś przypominała pysk wilka, psa albo dzikiego królika. Był moim największym wrogiem. Świat był zbyt mały dla nas obu. Kiedy przywłaszczał sobie matczyną pierś, płakałem, nie dając się uspokoić. Gdy przychodziła moja kolej, on także nieustannie ryczał. Co dziwne, w czasie płaczu jego oczy pozostawały otwarte. Przypominały oczy jaszczurki. Niech piekło pochłonie Shangguan Zhaodi za to, że przyniosła nam tego demona, tego jaszczurczego potomka! Te podwójne męczarnie sprawiły, że twarz matki opuchła i pobladła. Odnosiłem niejasne wrażenie, że jej ciało pokryło się mnóstwem żółtych pączków, podobnie jak rzepy, które leżały w piwnicy całą długą zimę. Pierwszym miejscem, gdzie się pojawiły, były piersi, a w mleku, którego wciąż ubywało, wyczuwałem słodkawy posmak rzepy. A ty, bękarcie z rodziny Sima, czy wyczułeś tę przerażającą zmianę? Trzeba dbać o to, co się dostaje, czasem po prostu nie ma innego sposobu: czego ja nie wypiję, wyssie ten drugi! Moje drogocenne tykwy, gołąbeczki, emaliowane dzbany, wasza skóra więdnie, jędrność spada, naczynia krwionośne sinieją, brodawki czernieją; oklapłyście bezsilnie!
Żeby utrzymać mnie i ten żółwi pomiot przy życiu, matka w końcu zabrała siostry i odważnie wyprowadziła nas z piwnicy na oświetlony słońcem świat. W izbie we wschodnim skrzydle nie było śladu naszej pszenicy, nie było też oślicy ani muła; z garnków, talerzy i innych naczyń zostały tylko skorupy, a posążek Guanyin na ołtarzyku zamienił się w bezgłowy kadłub. Matka zapomniała zabrać ze sobą do piwnicy swoje lisie futro; kurteczki z rysia należące do mnie i do Ósmej Siostry zniknęły. Pozostałe okrycia, z którymi moje starsze siostry nigdy się nie rozstawały, były już bardzo zniszczone, a one wyglądały w nich jak wyliniałe zwierzaki. Shangguan Lü leżała koło młyńskiego kamienia w zachodniej izbie. Zjadła wszystkie dwadzieścia parę rzep, które matka rzuciła jej przed zejściem do piwnicy i wydaliła stertę bobków przypominających otoczaki. Matka weszła do izby, podniosła garść bobków i rzuciła w powietrze. Twarz babki przypominała przemarzniętą, gnijącą rzepę, siwe włosy wyglądały jak poplątane sznurki – niektóre sterczały prosto do góry, inne zwisały na plecy. Jej oczy świeciły zielonkawym blaskiem. Matka potrząsnęła głową bezradnie i położyła przed nią kilka rzep. Japończycy – a może to byli Chińczycy – zostawili nam tylko pół piwnicy wyschniętej, kiełkującej rzepy. Matka, załamana, odszukała jedyne nienaruszone naczynie – gliniany dzban, w którym Shangguan Lü przechowywała arszenik. Wsypała odrobinę czerwonego proszku do rzepowej zupy. Trucizna się rozpuściła, powierzchnię płynu pokryła oleista, tęczowa warstwa, z której unosił się przykry zapach. Matka wymieszała zupę dokładnie drewnianą łyżką i powoli przelała mętną ciecz do woka. Kącik jej ust drgał dziwacznie. Nalawszy nieco płynu do wyszczerbionej miski, rzekła:
– Lingdi, proszę, podaj babce tę zupę.
– Wsypałaś tu trucizny, mamo, prawda? – spytała Trzecia Siostra. Matka kiwnęła głową.
– Chcesz otruć babcię?
– Umrzemy wszystkie razem – odrzekła matka.
Siostry wybuchnęły płaczem, nawet niewidoma Ósma Siostra zaczęła szlochać. Jej cichutkie łkanie brzmiało jak bzyczenie pszczoły. W jej ogromnych, czarnych, niewidzących oczach zbierały się łzy. Ósma Siostra była najbardziej nieszczęsną z nieszczęsnych, najsmutniejszą ze smutnych.
– Mamo, nie chcemy umierać… – prosiły zapłakane siostry.
– Ma… ma… – wtórowałem im.
– Moje biedne dzieci… – Matka także uderzyła w głośny lament. Rozpaczała długo, a my razem z nią. W końcu głośno wydmuchała nos, chwyciła miskę zupy z arszenikiem i cisnęła ją na podwórko.
– Nie będziemy umierać! – oznajmiła. – Nie boimy się śmierci, więc nie musimy się już lękać niczego!
Wypowiedziawszy te słowa, wyprostowała się, po czym wyprowadziła nas na ulicę, by poszukać czegoś do jedzenia. Byliśmy pierwszymi ludźmi z całej wioski, którzy odważyli się wyjść z domu. Moje siostry bardzo się wystraszyły głów członków rodziny Sima, lecz po kilku dniach wszyscy przyzwyczaili się do tego widoku. Mały bękart Simy leżał w objęciach mojej matki, czyli dokładnie naprzeciwko mnie. Matka, pokazując palcem głowy, powiedziała do niego:
– Zapamiętaj to dobrze, nieszczęsne dziecko.
Matka wyprowadziła siostry z wioski, żeby na dopiero co obudzonych do życia polach wykopać nieco białych korzeni traw, które potem można było umyć, rozgnieść i ugotować na nich zupę. Bystra Trzecia Siostra znalazła gniazdo nornic – skorzystaliśmy z zapasów pożywienia, przechowywanych przez te zwierzątka. Siostry uplotły z konopi rybacką sieć i wyłowiły ze stawu kilka czarniawych, chudych ryb i krewetek, którym udało się przetrwać zimę. Pewnego dnia matka na próbę wlała mi łyżkę rybnej zupy do buzi – bez wahania ją wyplułem, wybuchając głośnym płaczem. Gdy podała zupę bękartowi, ten przełknął bezmyślnie pierwszą, a potem następną łyżkę.
– Świetnie – rzekła matka z zadowoleniem. – To dziecko grzechu przynajmniej umie samo jeść. A ty? – Spojrzała na mnie. – Ciebie też będzie trzeba odstawić od piersi.
Przerażony, chwyciłem matczyny sutek małymi rączkami.
Za naszym przykładem ożywiła się cała wioska. Nastały ciężkie czasy dla nornic, a potem dzikich królików, ryb, żółwi, krewetek, krabów, węży i żab. Na rozległych połaciach ziemi przeżyły jedynie jadowite ropuchy i ptaki, które potrafiły latać. Mimo to, gdyby w odpowiednim czasie nie wyrosła spora ilość dzikich roślin jadalnych, większość mieszkańców i tak zginęłaby z głodu. Po Święcie Przodków opadły kwiaty brzoskwini, nagie pola parowały, ziemia krzyczała o zasiewy, lecz nie mieliśmy ani ziarna, ani zwierząt do pracy w polu. W kałużach, na mokradłach, w okrągłych stawkach i nadrzecznych płyciznach pluskały się już wyrośnięte tłuste kijanki. Wieśniacy ruszyli w świat. W czwartym miesiącu odeszli niemal wszyscy, lecz gdy nadszedł piąty, większość wróciła do wioski. Trzeci Fan powiedział: „Tu mamy przynajmniej jadalne zioła, którymi możemy zaspokoić głód, gdzie indziej nawet tego nie ma”.
Z nastaniem szóstego miesiąca do naszej wioski przywędrowali obcy. Sypiali w kościele oraz na rozległych dziedzińcach rezydencji rodu Sima, gnieździli się w opuszczonych młynach. Zachowywali się jak oszalałe z głodu psy, zabierali nam nasze jedzenie. W końcu Trzeci Dziadek Fan zwołał mężczyzn z wioski, by wspólnie wypędzić przybyszy. Trzeci Fan był naszym przywódcą, obcy też mieli swojego lidera – był to młodzieniec o wielkich oczach i gęstych brwiach. Potrafił znakomicie łapać ptaki – do pasa miał przytroczone dwie proce, na plecach niósł worek pełen pocisków – kulek utoczonych z błota. Trzecia Siostra na własne oczy widziała go w akcji. Para kuropatw uprawiała taniec godowy w powietrzu. Chłopak chwycił procę i nie celując, jakby od niechcenia wystrzelił jedną kulkę. Jedna z kuropatw runęła w dół, prosto pod stopy Trzeciej Siostry. Ptak miał zmiażdżoną głowę. Druga kuropatwa latała dalej, krzycząc z przestrachu; po chwili młodzieniec wystrzelił kolejny pocisk i następna ofiara spadła na ziemię. Chłopak podniósł ptaka i podszedł do Trzeciej Siostry. Przyjrzał się jej, a ona zmierzyła go nienawistnym spojrzeniem. Trzeci Dziadek Fan przekazał nam wcześniej wiadomość o akcji wypędzania obcych, toteż zaczęliśmy żywić do nich niechęć. Młodzieniec jednak, zamiast podnieść ptaka leżącego u stóp Trzeciej Siostry, dorzucił tam drugiego i odszedł bez słowa.
Trzecia Siostra przyniosła ptaki do domu. Mięso było dla matki, rosół dla sióstr i bękarta Simy, a kości dla Shangguan Lü. Trzask! Trzask! – pękały miażdżone szczękami babki. Fakt, że kuropatwy były podarunkiem od obcego, Trzecia Siostra zachowała dla siebie.
Ptasie mięso szybko zamieniło się w mleko o świeżym smaku i wylądowało w moim żołądku. Gdy spałem, mama kilkakrotnie próbowała wetknąć brodawkę do buzi małego Simy, lecz malec nie chciał ssać. Żywił się korzonkami i korą, a apetyt miał zdumiewający – łykał wszystko, co tylko włożono mu do ust. „On jest dosłownie jak osioł. Urodzony pożeracz trawy" – mówiła matka. Nawet jego odchody przypominały ośle łajno. Matka twierdziła, że ma dwa żołądki i potrafi przeżuwać. Często mieliśmy okazję obserwować, jak z jego żołądka cofały się zlepki trawy i wracały przełykiem do jamy ustnej, a maluch, przymykając oczy z ukontentowaniem, żuł je z wielkim zapałem; w kącikach jego ust zbierały się białawe bąbelki śliny. Przeżuwszy do syta, wyciągał szyję i z gulgotem przełykał przerobioną masę.
W wiosce wybuchły walki między wieśniakami a obcymi. Wcześniej Trzeci Fan przeprowadził z obcymi rozmowę, prosząc ich uprzejmie o opuszczenie wioski. Głównym przedstawicielem przybyszów był ten sam młodzieniec, który podarował Trzeciej Siostrze kuropatwy, zwany przez wszystkich Hanem Ptaszkiem, mistrz polowania na ptaki. Trzymając dłonie na przytroczonych do pasa procach, protestował energicznie, przekonany o słuszności swoich racji, nie ustępując nawet na krok. Twierdził, że Północno-Wschodnie Gaomi było kiedyś niezamieszkaną, bezpańską ziemią i że obcy są tutaj wszyscy ludzie. „Wy tu mieszkacie, więc dlaczego nam nie wolno?" Nie było to zbyt grzecznie powiedziane, toteż szybko wywiązała się kłótnia, która stawała się coraz bardziej zajadła; w końcu doszło do przepychanek i szamotaniny. Jeden z wieśniaków, znany z porywczości, o przezwisku Suchotnik Szósty, wypadł przed Trzeciego Dziadka Fana z żelaznym prętem, zamierzył się na starą matkę Hana Ptaszka i rozbił staruszce głowę; z pękniętej czaszki popłynął mózg. Stara kobieta zginęła na miejscu. Han Ptaszek zawył jak zraniony wilk. Wyjął zza pasa procę i wystrzelił dwa pociski, trafiając prosto w oczy Suchotnika Szóstego. Rozpętała się bitwa, którą przybysze stopniowo przegrywali. Han Ptaszek z ciałem starej matki na plecach wycofywał się, wciąż walcząc, aż po piaszczyste wzgórza na zachodnim krańcu wioski. W końcu położył matkę na ziemi, załadował procę jedną kulą i mierząc w Trzeciego Dziadka rzekł:
– Ty, prowodyrze! Dobrze radzę, nie próbujcie nas wybić. Królik zapędzony w kozi róg też potrafi ugryźć!
Zanim przebrzmiały te słowa, rozległ się świst i pocisk z procy trafił Trzeciego Fana w lewe ucho.
– Ponieważ wszyscy jesteśmy Chińczykami – ciągnął Han Ptaszek – daruję ci życie.
Trzymając się za rozpłataną na dwoje małżowinę, Trzeci Fan wycofał się w milczeniu.
Obcy osiedlili się na piaszczystych wzgórzach, rozstawiając tam kilkadziesiąt namiotów. Po kilkunastu latach miejsce to zamieniło się w małą wioskę. Po kolejnych kilkudziesięciu rozkwitło tu spore miasteczko, a zabudowania zrosły się z Dalanem – oba miasta rozdzielał jedynie spory staw i wąska droga. W latach dziewięćdziesiątych [16] Dalan stał się dużym miastem, a Piaszczyste Wzgórza jego wschodnią dzielnicą. Powstał tam ptasi targ, być może największy w Azji – Wschodnie Centrum Ptaków. Ogrody zoologiczne z całego kraju kupowały tu rzadkie gatunki, niezwykle trudne do zdobycia. Oczywiście handel rzadkimi gatunkami odbywał się w tajemnicy. Założycielem Centrum Ptaków był syn Hana Ptaszka, Han Papuga, który zbił majątek na rozmnażaniu i hodowli nowych ras papug. Za sprawą swojej żony Geng Lianlian stał się sławny, a potem trafił do więzienia.
Han Ptaszek pogrzebał swoją matkę na piaszczystych wzgórzach, a potem, z procami w rękach, klnąc z obcym akcentem, przeszedł się tam i z powrotem po uliczkach wioski. W ten sposób dał wieśniakom do zrozumienia: „Teraz jestem sam na świecie. Jeśli zabiję jednego z was, będziemy kwita, a jeśli dwóch – będę o jednego do przodu. Mam jednak nadzieję, że wszyscy możemy żyć w pokoju". Pamiętając o oczach Suchotnika Szóstego i zranionym uchu Trzeciego Dziadka Fana, wieśniacy nie mieli ochoty się narażać. Jak mówiła Trzecia Siostra: on stracił matkę, więc nie miał już nic więcej do stracenia.
Od tej pory mieszkańcy wioski i przybysze żyli w spokoju i harmonii, mimo drzemiących w ich sercach uraz. Trzecia Siostra spotykała się z Hanem Ptaszkiem codziennie w tym samym miejscu, gdzie została obdarowana kuropatwami. Z początku spotkania wydawały się przypadkowe, z czasem zmieniły się w regularne randki na świeżym powietrzu – żadne z nich nigdy nie opuszczało miejsca spotkania, dopóki nie pojawiło się to drugie. Trzecia Siostra wydeptała trawę w tym miejscu tak dokładnie, że przestała odrastać. Han Ptaszek nie odzywał się ani słowem, tylko rzucał jej ubite ptaki do stóp i odchodził. Czasem była to para turkawek, innym razem dzika kura, raz nawet przyniósł jej ogromnego ptaka, który ważył co najmniej trzydzieści funtów. Trzecia Siostra z dużym trudem doniosła go do domu i nawet mądry, doświadczony Trzeci Dziadek Fan nie umiał powiedzieć, co to za gatunek. Ja wiedziałem tylko tyle, że jego mięso miało smak wprost niezrównany – oczywiście znałem go tylko pośrednio, pijąc matczyne mleko.
Trzeci Fan, korzystając z bliskich stosunków z naszą rodziną, zwracał szczególną uwagę matki na spotkania Trzeciej Siostry z Hanem Ptaszkiem, sącząc do jej uszu jad.
– Droga siostrzenico, twoja Trzecia Córka i ten łowca ptaków… To niemoralne i wbrew obyczajom, co ludzie powiedzą?
– To jeszcze dziecko! – żachnęła się matka.
– Twoje córki nie są takie jak inne dziewczęta w ich wieku – przypomniał Trzeci Fan.
– Powiedz tym ludziom, co rozsiewają wstrętne plotki, żeby poszli do diabła! – ucięła matka.
Matka pozbyła się Trzeciego Fana, ale gdy Trzecia Siostra wróciła, niosąc na wpół martwego żurawia z czerwonym czubem, przystąpiła do poważnej rozmowy.
– Nie możemy ciągle jeść cudzych ptaków, Lingdi – rzekła.
– Dlaczego? – spytała siostra, patrząc matce prosto w oczy. – Dla niego schwytać ptaka to tyle, co dla ciebie zabić pchłę.
– Tak czy owak, to wciąż jego ptaki. Na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, że za przysługi należy się rewanż.
– Odwdzięczę mu się w przyszłości – odparła Trzecia Siostra.
– A czym mu się odwdzięczysz?
– Wyjdę za niego – odrzekła siostra najnaturalniej w świecie.
– Lingdi – ton matki stał się surowy – twoje dwie starsze siostry narobiły rodzinie Shangguan wystarczająco dużo wstydu. Tym razem nie ustąpię, cokolwiek na to powiesz.
– Matko – rzekła Trzecia Siostra, wyraźnie rozgniewana – łatwo ci mówić, a gdyby nie Han Ptaszek, ciekawe, jak on by teraz wyglądał – siostra wskazała mnie, a potem małego Simę – albo on!
Matka spojrzała na moją pulchną twarzyczkę, a potem na różowe policzki małego Simy. Nie mogła znaleźć słów.
– Od dzisiaj nie będziemy jeść tych ptaków – oznajmiła po dłuższej chwili – czy ci się to podoba, czy nie!
Następnego dnia Trzecia Siostra przyniosła sznurek dzikich gołębi i rzuciła je matce pod nogi ze złością.
Nieoczekiwanie nadszedł ósmy miesiąc. Stada dzikich gęsi nadlatywały z dalekiej północy i osiedlały się na podmokłych terenach na południowy zachód od wioski. Mieszkańcy Dalanu i przybysze przystąpili do polowań za pomocą haków, sieci i innych wypróbowanych sposobów. Początkowo łowy były owocne, a po wszystkich ulicach i zaułkach fruwały gęsie pióra. Jednak ptaki szybko nauczyły się bronić przed myśliwymi, przenosząc się w najgłębsze, najbardziej niedostępne, wewnętrzne rejony bagien, gdzie nie docierały nawet lisy. Najzmyślniejsze sztuczki myśliwych stały się nieskuteczne. Tylko Trzecia Siostra codziennie przynosiła do domu gęś – czasem martwą, czasem żywą i nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób Han Ptaszek je łapał.
Wobec okrutnej rzeczywistości matka mogła tylko pójść na kompromis. Gdybyśmy przestali jeść podarunki Hana Ptaszka, dopadłoby nas niedożywienie i jak większość mieszkańców wioski cierpielibyśmy na duszności, puchlinę głodową, a w naszych niespokojnych oczach igrałyby błędne ogniki. Przyjmowanie zaś jego darów oznaczało, że do naszych zięciów, oprócz przywódcy zbrojnej bandy i specjalisty od wysadzania mostów, dołączył mistrz łowienia ptaków.
Rankiem szesnastego dnia ósmego miesiąca Trzecia Siostra udała się na swoje miejsce schadzek, a my siedzieliśmy w domu i czekaliśmy. Wszyscy mieliśmy już trochę dość woniejącej trawą gęsiny i mieliśmy nadzieję, że Han Ptaszek trochę urozmaici nasze menu. Nie mieliśmy śmiałości marzyć, że Trzecia Siostra przyniesie nam tym razem jedno z tych wielkich ptaszysk o pysznym mięsie, lecz kilka turkawek, przepiórek, dzikich kaczek lub gołębi było całkiem prawdopodobne.
Trzecia Siostra wróciła jednak z pustymi rękami i z oczyma czerwonymi jak brzoskwinie od płaczu. Matka spytała czym prędzej, co się stało.
– Hana Ptaszka porwali jacyś ludzie, ubrani na czarno, mieli strzelby i jechali na rowerach…
Razem z nim porwali kilkunastu innych silnych mężczyzn. Powiązali ich sznurkiem jak szarańcze. Han Ptaszek walczył ze wszystkich sił, mięśnie jego ramion napinały się i pęczniały niby nadmuchiwane piłki. Żołnierze bili go po pośladkach i krzyżu kolbami strzelb, kopali w nogi. Oczy mu poczerwieniały, jakby za chwilę miała z nich buchnąć krew albo ogień.
– Jakim prawem mnie więzicie? – krzyczał.
Jeden z żołnierzy rozmazał mu na twarzy garść błota, oślepiając go. Han wył niczym dzikie zwierzę w potrzasku. Trzecia Siostra biegła za nimi, w końcu zatrzymała się i zawołała:
– Hanie Ptaszku!
Gdy uszli kolejny odcinek drogi, Trzecia Siostra znowu stanęła i zawołała:
– Hanie Ptaszku!
Żołnierze obejrzeli się, śmiejąc się złośliwie.
– Będę na ciebie czekała, Hanie Ptaszku!
– Idź do diabła, kto ci kazał czekać?! – odkrzyknął Han Ptaszek. W tamto południe, siedząc nad garnkiem ziołowej zupy, w której odbijały się nasze twarze, w pełni zrozumieliśmy – matka także – jak bardzo Han Ptaszek był ważny dla naszej rodziny.
Trzecia Siostra padła na kang z płaczem. Przepłakała dwa dni i dwie noce. Matka próbowała najróżniejszych sposobów, by ją uspokoić, lecz bez skutku.
Trzeciego dnia po porwaniu Hana Ptaszka Trzecia Siostra zeszła z kangu. Boso, z obnażonymi piersiami, bez odrobiny wstydu wyszła na podwórze i wskoczyła na konar granatowca, wyginając elastyczną gałąź w długi łuk. Matka podbiegła czym prędzej, by ją ściągnąć, lecz siostra znów sprężyła się do skoku, wylądowała zręcznie na sterkulii, po czym przeskoczyła na katalpę, a stamtąd na kalenicę naszego krytego strzechą dachu. Poruszała się niewiarygodnie zwinnie, jakby nagle wyrosły jej wielkie skrzydła. Siedziała okrakiem na kalenicy, patrząc prosto przed siebie; na jej twarzy rozkwitał promienny uśmiech. Matka stała na podwórku z zadartą głową i prosiła lękliwie:
– Lingdi, córeczko kochana, zejdź na dół, matka już nie będzie ci przeszkadzać, zrobisz, co zechcesz…
Trzecia Siostra nie reagowała, jakby rzeczywiście zamieniła się w ptaka i przestała rozumieć ludzką mowę. Matka zawołała na podwórko moją Czwartą, Piątą, Szóstą, Siódmą i Ósmą Siostrę, a nawet małego łobuza Simę i kazała nam wszystkim wołać Trzecią. Siostry wołały ze łzami w oczach, a Trzecia Siostra nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Przekrzywiła głowę i zaczęła skubać własne ramię jak ptak czeszący pióra. Potrafiła przekręcić głowę tak mocno, jakby jej szyja stała się czymś w rodzaju osi i sięgała z łatwością nie tylko barku, lecz także do własnych maleńkich sutków, które mogłaby bez trudu ssać. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest w stanie ugryźć się we własny pośladek albo w stopę – gdyby miała ochotę, sięgnęłaby ustami do dowolnego miejsca na swoim ciele. W gruncie rzeczy sądzę, że Trzecia Siostra, siedząc wtedy na kalenicy, stała się w pełni częścią świata ptaków: myślała jak ptak, zachowywała się jak ptak, miała nawet ptasią minę.
Przypuszczam, że gdyby matka nie poprosiła Trzeciego Fana i paru innych silnych mężczyzn, by za pomocą pewnej ilości krwi czarnego psa ściągnęli Trzecią Siostrę na dół, na jej plecach rzeczywiście wyrosłaby para okazałych skrzydeł i Lingdi zamieniłaby się w pięknego ptaka – jeśli nie w feniksa, to w pawia, a co najmniej w złocistego bażanta. Czymkolwiek by się stała, bez wątpienia rozpostarłaby skrzydła i poleciała na poszukiwanie Hana Ptaszka. Lecz faktyczny przebieg wydarzeń był raczej żałosny i zawstydzający: Trzeci Fan kazał pewnemu zwinnemu, drobnemu mężczyźnie, nazwiskiem Zheng Maolin, którego przezywano Małpą, by wspiął się ukradkiem na kalenicę z wiadrem psiej krwi, zbliżył się od tyłu do Trzeciej Siostry i oblał ją krwią od stóp do głów. Trzecia Siostra skoczyła na równe nogi i rozpostarła ręce, jakby chciała ulecieć, ale poślizgnęła się, spadła z kalenicy, zsunęła się z dachu i wylądowała ciężko na chodniku przed domem. Z rany rozmiarów moreli na jej głowie lała się krew. Trzecia Siostra była nieprzytomna.
Matka, zanosząc się płaczem, próbowała zatamować krwawienie garścią trawy, po czym z pomocą Czwartej i Piątej Siostry obmyła córkę z psiej krwi i położyła ją w domu na kangu.
Siostra odzyskała przytomność o zmroku.
– Lepiej się czujesz, Lingdi? – spytała matka ze łzami w oczach.
Trzecia Siostra spojrzała na matkę i jakby skinęła głową, a może wcale tego nie zrobiła. Łzy popłynęły strumieniami z jej oczu.
– Moje biedne, skrzywdzone dziecko… – płakała matka.
– Zabrali go do Japonii – rzekła Trzecia Siostra chłodno – wróci dopiero za osiemnaście lat. Urządź mi ołtarzyk, matko. Jestem teraz Ptasią Nieśmiertelną.
Słysząc to, matka zastygła jak rażona gromem, z wielkim kłębowiskiem uczuć w sercu. Patrzyła z lękiem w demoniczną twarz córki, tysiące słów cisnęły jej się na usta, lecz nie była w stanie wydusić z siebie nawet jednego.
W krótkiej historii Północno-Wschodniego Gaomi było sześć kobiet, które z powodu nieszczęśliwej miłości albo niemożności poślubienia ukochanego zamieniło się w zwierzęce Nieśmiertelne: lisią, jeżową, łasiczą, wężową, borsuczą i nietoperzową. Wiodły owiane tajemnicą życie i były darzone pełnym lęku szacunkiem. Dziś w naszym domu zamieszkała Ptasia Nieśmiertelna, co napełniało serce mojej matki smutkiem i obrzydzeniem zarazem. Nie śmiała się jednak sprzeciwiać, ponieważ znała pewną krwawą historię z przeszłości: kilkanaście lat wcześniej niejaka Fan Jinzhi, żona handlarza osłami Juana Jinbiao, została przyłapana na cmentarzu z młodszym od niej mężczyzną. Członkowie rodziny Yuan pobili kochanka śmiertelnie, a potem zbili dotkliwie Fan Jinzhi, która przepełniona wstydem i nienawiścią, zażyła truciznę – arszenik. Rodzina dowiedziała się o tym w porę i uratowano ją, wywołując wymioty za pomocą ekskrementów. Gdy oprzytomniała, oznajmiła, że jest wcieleniem Lisiej Nieśmiertelnej i że prosi o postawienie ołtarza. Yuanowie nie wyrazili zgody. Od tej pory drewno na opał należące do rodziny Yuan często zajmowało się ogniem, garnki i naczynia pękały bez widocznej przyczyny, dziadek z dzbana z winem wyciągnął jaszczurkę, z nozdrzy babki, gdy kichnęła, wystrzeliły dwa przednie zęby, a gdy ugotowali pierożki, zamiast nich wyłowili z garnka martwe żaby. W końcu rodzina Yuan ustąpiła – urządziła ołtarzyk dla Lisiej Nieśmiertelnej i pokój odosobnienia dla Fan Jinzhi.
Pokój Ptasiej Nieśmiertelnej znalazł się we wschodnim skrzydle naszego domu. Matka wspólnie z Czwartą i Piątą Siostrą posprzątały izbę po Sha Yuełiangu, wymiotły pajęczyny z kątów i starły kurz z sufitu, pokryły okna świeżym papierem. Pod północną ścianą ustawiły stojak na kadzidła i zapaliły trzy sandałowe kadzidełka, które zostały z tamtego roku, gdy Shangguan Lü modliła się do bodhisattwy Guanyin. Za kadzidłami powinien wisieć wizerunek Ptasiej Nieśmiertelnej, lecz nikt nie wiedział, jak ona wygląda – jedynym wyjściem było poprosić Trzecią Siostrę o wskazówki. Matka uklękła więc przed nią i spytała tonem pełnym czci:
– Szanowna Nieśmiertelna, kadzidła powinny stać przed twoim świętym wizerunkiem, lecz gdzie go szukać?
Trzecia Siostra siedziała wyprostowana, z zamkniętymi oczami; jej policzki oblewał rumieniec, jakby właśnie śniła jakiś cudowny erotyczny sen. Matka nie śmiała jej przerywać, powtórzyła więc pytanie jeszcze bardziej nabożnym tonem. Trzecia Siostra ziewnęła szeroko i nie otwierając oczu, odpowiedziała świergotliwym, ptasio-ludzkim głosem, tak że ledwie dało się rozróżnić słowa:
– Jutro sam się znajdzie.
Następnego ranka przyszedł do nas żebrak o orlim nosie i sokolich oczach. W lewej ręce trzymał laskę z pustego w środku pędu bambusa, która służyła mu do odganiania psów, a w prawej miskę z seledynowej porcelany, wyszczerbioną w dwóch miejscach. Był cały brudny i ubłocony, jakby przed chwilą tarzał się po ziemi albo przebiegł dziesięć tysięcy mil, nawet oczy i uszy miał zakurzone. Milczący, wszedł prosto do naszego salonu, tak swobodnie, jakby wchodził do własnego domu. Zdjął pokrywkę z garnka, nalał sobie ziołowej zupy i wypił ją z głośnym siorbaniem. Posiliwszy się, usiadł na blacie obok kuchni i wciąż bez słowa drapał twarz matki ostrzem swojego spojrzenia. Matka była trochę wystraszona, lecz starała się zachować spokój.
– Drogi gościu – przerwała milczenie – jesteśmy biedni i nie mamy cię czym podjąć. Jeśli czegoś jeszcze ci trzeba, proszę, przyjmij trochę tego. – I podsunęła mu pęczek świeżych ziół.
Przybysz odmówił przyjęcia ziół, oblizał popękane do krwi wargi i rzekł:
– Wasz zięć prosił mnie, żebym wam przyniósł dwie rzeczy.
Mówiąc to, niczego nam nie pokazał – patrząc na jego cienkie, dziurawe jak sito ubranie i widoczną przez dziury brudną, suchą, jakby pokrytą biało-szarą łuską skórę, próbowaliśmy sobie bezskutecznie wyobrazić, gdzie też mógł schować rzeczy, które nam przyniósł.
– O którego zięcia chodzi? – spytała zdziwiona matka.
Człowiek z orlim nosem i sokolimi oczyma odparł:
– Nie mam pojęcia, który to z waszych zięciów. Wiem tylko, że jest głuchoniemy, ale potrafi pisać, umie też władać mieczem i uratował mi życie, a ja jemu. Nie jesteśmy sobie nic winni. Dlatego jeszcze dwie minuty temu zastanawiałem się, czy dać wam te dwa cenne przedmioty, czy nie. Gdybyś ty, pani tego domu, pozwoliła sobie na jakieś niegrzeczne słowa wobec mnie, gdy jadłem waszą zupę, zachowałbym je dla siebie. Lecz ty nie tylko nie powiedziałaś nic nieuprzejmego, ale jeszcze zaproponowałaś mi pęk ziół, więc najlepsze, co mogę zrobić, to dać wam to, co przyniosłem.
Gdy skończył mówić, wstał i postawił obok kuchni porcelanową miskę.
– To jest bardzo cenne naczynie – wyjaśnił. – Feniks i jednorożec wśród porcelany. Być może na całym świecie nie ma drugiego takiego. Wasz zięć na pewno nie znał jego wartości. Stanowiło ono część jego udziału w łupach z jakiegoś napadu. Chciał wam je dać, może dlatego, że jest takie duże. Mam jeszcze to… – Żebrak postukał bambusową laską w podłogę z głuchym odgłosem. – Czy masz nóż?
Matka podała mu tasak do jarzyn. Żebrak przeciął nim dwa niemal niewidoczne sznurki, którymi była związana laska. Bambusowy pręt rozpadł się na dwie części i wypadł z niego malowany zwój. Przybysz rozwinął go; poczuliśmy woń pleśni i zgnilizny. Pośrodku pożółkłej płachty jedwabiu widniał wizerunek wielkiego ptaka. Wytrzeszczaliśmy oczy ze zdumienia – był identyczny jak te ogromne, przynoszone przez Trzecią Siostrę stworzenia o niebywale smacznym mięsie. Ptak na obrazie stał prosto, wyciągając szyję i patrzył na nas z pogardą wielkimi, pozbawionymi blasku oczyma. Człowiek o orlim nosie i sokolich oczach nie powiedział nam nic ani o obrazie, ani o ptaku. Zwinął obraz z powrotem, położył go na porcelanowej misce i opuścił nasz dom, nie oglądając się za siebie. Wolne, niczym nieobciążone ręce zwisały mu luźno po bokach ciała, po chwili zaczęły poruszać się sztywno w rytm jego ogromnych kroków. Oddalał się szybko w blasku słońca.
Matka wrosła w ziemię niczym sosna. Ja byłem naroślą na jej pniu, pięć moich starszych sióstr przypominało wierzby, a bękart Sima – małego dębczaka. Staliśmy tak, niczym nieduży zagajnik, w milczeniu, naprzeciwko tajemniczego porcelanowego naczynia i ptasiego wizerunku. Gdyby leżąca na kangu Trzecia Siostra nie roześmiała się szyderczo, zapewne zamienilibyśmy się w prawdziwe drzewa.
Przepowiednia Trzeciej Siostry sprawdziła się. Z wielką czcią i szacunkiem wnieśliśmy wizerunek ptaka do pokoju odosobnienia i powiesiliśmy na ścianie za stojakiem na kadzidła. A wyszczerbiona porcelanowa miska – czy przedmiotów o tak niezwykłej przeszłości powinni używać zwykli ludzie? Matka postawiła ją na stojaku na kadzidła, w przekonaniu, że spotkało ją wielkie wyróżnienie i napełniła świeżą wodą dla Ptasiej Nieśmiertelnej.
Wieść o tym, że w naszej rodzinie objawiła się Ptasia Nieśmiertelna, szybko rozeszła się po całym Północno-Wschodnim Gaomi i powędrowała dalej w świat. Przez nasz dom sunął nieprzerwany korowód ludzi proszących o lekarstwa, porady i przepowiednie, lecz Ptasia Nieśmiertelna przyjmowała tylko dziesięć osób dziennie. Zamknęła się w swoim pokoju, a pielgrzymi klękali na zewnątrz pod oknem. Przez specjalnie wycięty w oknie otworek wydobywał się jej ni to ludzki, ni to ptasi głos, którym dyktowała rady dla chorych i przepowiednie dla poszukujących. Przepisy na medykamenty, które Trzecia Siostra, to znaczy Ptasia Nieśmiertelna, zalecała chorym, były naprawdę niezwykłe, miały też w sobie coś przewrotnego. Pewnemu człowiekowi, który cierpiał na chorobę żołądka, przepisała, co następuje: siedem pszczół, dwie kulki gnoju utoczonego przez żuki gnojowe, jeden liang [17] liści brzoskwini, pół funta skorupek jaj – zażywać w postaci sproszkowanej, po rozpuszczeniu w wodzie. Przybyszowi w króliczej czapce, o chorych oczach, zaleciła następującą miksturę: siedem szarańcz, parę świerszczy, pięć modliszek, cztery dżdżownice utrzeć na pastę i smarować wnętrza dłoni. Człowiek o chorych oczach złapał kartkę z receptą, która wyfrunęła przez otwór w oknie, przeczytał i wymamrotał z pogardliwą miną:
– Ptasia Nieśmiertelna… Nic dziwnego, że przepisuje ptasią karmę… Pacjent odszedł, wciąż mamrocząc pod nosem, a nam zrobiło się wstyd za Trzecią Siostrę. Szarańcze, świerszcze – to wszystko ptasie przysmaki, jak mogą nadawać się do leczenia ludzkich przypadłości? Gdy zadawałem sobie to pytanie, mężczyzna o chorych oczach przybiegł z powrotem, padł na kolana pod oknem Trzeciej Siostry i zaczął bić pokłony tak energicznie, jakby rozgniatał czosnek.
– O wielka Ptasia Nieśmiertelna, przebacz – powtarzał – przebacz, Ptasia Nieśmiertelna!
Na jego błagania Trzecia Siostra odpowiedziała szyderczym śmiechem. Później dowiedzieliśmy się, że gdy tylko ów gadatliwy pacjent wyszedł za naszą bramę, z nieba spadł wielki sokół i wczepił mu się szponami w głowę, po czym odleciał z jego futrzaną czapką. Był jeszcze inny człowiek o nieczystych intencjach – podając się za chorego cierpiącego na zapalenie dróg moczowych, ukląkł pod okienkiem i poprosił o poradę.
– Co ci dolega? – spytała Ptasia Nieśmiertelna z wnętrza izby.
– Z bólu nie mogę się wysikać.
W pokoju nagle ucichło, jakby Ptasia Nieśmiertelna zawstydziła się i wyszła. Mężczyzna brawurowo przyłożył oko do otworu w okienku, chcąc zajrzeć do środka, po czym wrzasnął z bólu – ogromny skorpion spadł mu na kark i natychmiast użądlił. Po chwili nabrzmiała mu twarz, oczy zamieniły się w wąskie szparki jak u salamandry.
Karząc oszusta, Ptasia Nieśmiertelna dała popis swoich nadprzyrodzonych zdolności, ku aprobacie uczciwych ludzi, a jej sława wzrosła jeszcze bardziej. W następnych dniach po wróżby i porady przybyło mnóstwo ludzi mówiących dialektami z dalekich stron. Matka dowiedziała się, że niektórzy z nich przywędrowali znad Wschodniego Morza, a inni znad Północnego. Gdy pytała, skąd wiedzieli o niezwykłych umiejętnościach Ptasiej Nieśmiertelnej, otwierali tylko szeroko oczy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ich ciała wydzielały słony zapach – matka powiedziała nam, że tak pachnie morze. Przybysze nocowali na naszym podwórku i czekali cierpliwie na swoją kolej. Ptasia Nieśmiertelna miała ustalone zwyczaje: codziennie przyjmowała dziesięciu pacjentów, po czym udawała się na spoczynek. We wschodniej izbie zapadała wtedy martwa cisza. Matka wysyłała Czwartą Siostrę ze świeżą wodą, a gdy Czwarta Siostra wchodziła do pokoju, Trzecia wychodziła. Następnie Piąta Siostra przynosiła jedzenie i zamieniała się miejscami z Czwartą. Goście tylko mrugali oczami, patrząc na ten korowód wchodzących i wychodzących – nie mogli się zorientować, która z dziewcząt jest Ptasią Nieśmiertelną.
Gdy Trzecia Siostra uwalniała się spod wpływu Ptasiej Nieśmiertelnej, w gruncie rzeczy pozostawała człowiekiem, przejawiała jednak sporo niezwykłych reakcji i zachowań. Mówiła bardzo mało, mrużyła oczy, lubiła pozostawać w pozycji kucznej, piła tylko czystą wodę, wyciągając szyję przy każdym łyku, tak jak to czynią ptaki. Nie jadła zboża, lecz i my też go nie jedliśmy, ponieważ nie mieliśmy ani ziarenka. Pacjenci i proszący o wróżbę przynosili przeważnie ofiary zgodne z upodobaniami ptaków – szarańcze, gąsienice jedwabnika, mszyce, skarabeusze i świetliki, niektórzy ofiarowali też pokarm roślinny, taki jak ziarno sezamu, orzeszki pinii, ziarna słonecznika. Oczywiście przekazywaliśmy te wszystkie dary najpierw Trzeciej Siostrze, a to, czego nie zjadła, dzieliliśmy między matkę, pozostałe siostry i małego Simę. Wszystkie moje starsze siostry, które były bardzo oddanymi córkami, skromnie odmawiały szarańczy czy gąsienicy, czerwieniąc się po uszy. Ilość mleka u mojej matki spadła do bardzo niskiego poziomu, lecz jego jakość była wciąż znakomita. W tamtych ptasich czasach matka chciała odstawić mnie od piersi, ale zrezygnowała z tych prób, gdy okazało się, że prędzej zapłaczę się na śmierć, niż ustąpię.
W podzięce za dostarczany przez nas wrzątek i inne wygody, a przede wszystkim z wdzięczności za ulgę, jaką przynosiły mikstury zalecane przez Ptasią Nieśmiertelną, przybysze znad morza podarowali nam konopny worek, pełen suszonych ryb. Byliśmy ogromnie wzruszeni i odprowadziliśmy ich aż nad Rzekę Wodnego Smoka – wtedy po raz pierwszy ujrzeliśmy kilkadziesiąt rybackich łodzi o grubych masztach, cumujących na jej spokojnych wodach. Od zarania dziejów rzeką tą pływało jedynie kilka dużych tratew, służących do przeprawy w czasie gwałtownego przyboru wód. Dzięki Ptasiej Nieśmiertelnej, która objawiła się w naszej rodzinie, Rzeka Wodnego Smoka stała się szlakiem łączącym nas z dalekimi morzami i rozległymi oceanami. Był początek dziesiątego miesiąca; porywiste północno-zachodnie wiatry smagały wodę. Nadmorscy przybysze wsiedli na łodzie, rozpostarli połatane, szare żagle, które łopotały na wietrze i wypłynęli na środek rzeki. Woda zmętniała od mnóstwa mułu, wzbijanego przez płetwy sterowe. Stada srebrnoszarych mew, które niedawno przyleciały tu za łodziami, teraz odlatywały wraz z nimi. Ptaki krzyczały przenikliwie, to polatując nisko, to wzbijając się w górę; kilka z nich urządzało sobie popisy ptasich technik lotniczych, takich jak pikowanie głową w dół czy zawiśnięcie nieruchomo w powietrzu. Na brzegu zebrało się sporo wieśniaków; zwabieni zamieszaniem, spontanicznie przyłączyli się do uroczystego pożegnania gości z dalekich stron. Z łopotem żagli, poruszając sterami, łodzie z wolna popłynęły w dal – Rzeką Wodnego Smoka kierowały się ku Wielkiemu Kanałowi, którym przybysze zamierzali dostać się do Rzeki Białego Konia, a nią z kolei popłynąć do zatoki Bo Hai. Podróż miała trwać dwadzieścia jeden dni. Całą tę wiedzę geograficzną przekazał mi osiemnaście lat później Han Ptaszek. Wizyta pielgrzymów z dalekich krain w Północno-Wschodnim Gaomi, która miała wiele wspólnego z historycznymi wyprawami Zheng He [18] i Xu Fu [19], stanowiła chlubną kartę w historii naszego okręgu. A wszystko to sprawiła Ptasia Nieśmiertelna z rodziny Shangguan. Chwała ta rozproszyła chmury, które zbierały się w sercu naszej matki. Być może matka miała nadzieję, że w naszym domu zamieszka jeszcze inna zwierzęca Nieśmiertelna, na przykład rybia – a może w ogóle nie przyszło jej nic takiego do głowy.
Wkrótce po odpłynięciu rybaków przybył kolejny dostojny gość. Przyjechała w lśniącym, czarnym amerykańskim chevrolecie; na stopniach po obu stronach wozu stali dobrze zbudowani mężczyźni, zbrojni w karabiny maszynowe. Przybyciu damy towarzyszyły też gęste chmury pyłu na drodze, przez co biedni mężczyźni wyglądali jak szare osły, które przed chwilą wytarzały się w kurzu. Samochód podjechał pod bramę naszego domostwa i stanął. Strażnicy przyboczni otworzyli drzwi, w których najpierw ukazała się ozdoba włosów, zrobiona z pereł i jadeitu, następnie szyja, wreszcie pulchne ciało. Kobieta zarówno z postury, jak i zachowania przypominała czyściutką, tłuściutką gęś.
Jeżeli chodzi o ścisłość, gęś to przecież także ptak, lecz bez względu na status w obecności Ptasiej Nieśmiertelnej gość powinien zachowywać się z najwyższym szacunkiem. Ptasia Nieśmiertelna wiedziała wszystko zawczasu: żaden szczegół nie umknął jej wnikliwemu umysłowi, niepodobna było ukryć przed nią hipokryzji czy pychy. Kobieta uklękła pod oknem, zamknęła oczy i zaczęła coś szeptać. Cerę miała świeżą jak różane płatki, z pewnością nie dolegała jej żadna choroba. Obwieszona perłami i kosztownościami, na pewno nie szukała materialnej korzyści. O co ktoś taki mógł prosić Ptasią Nieśmiertelną? Po chwili z otworu w oknie wyfrunęła biała kartka. Kobieta rozwinęła ją i przeczytała, po czym poczerwieniała jak koguci grzebień, rzuciła na ziemię kilka dolarów, odwróciła się i odeszła. Co było napisane na kartce? Wiedziały to tylko kobieta i Ptasia Nieśmiertelna.
Łańcuch samochodów i pochód koni wkrótce się skończył, skończyły się także suszone ryby w konopnym worku. Zanosiło się na surową zimę. Mleko mamy znów smakowało trawą i korą drzew. Siódmego dnia miesiąca przestępnego dowiedzieliśmy się, że największa w naszym okręgu chrześcijańska sekta o nazwie Święte Zgromadzenie ósmego dnia rano urządzi w Północnej Katedrze imprezę dobroczynną, polegającą na rozdawaniu kleiku, toteż matka zabrała nas ze sobą do stolicy powiatu. Szliśmy całą noc z miskami i pałeczkami w rękach, a za nami tłum głodnych wieśniaków. W domu została tylko Trzecia Siostra i Shangguan Lü. W końcu jedna była na wpół Nieśmiertelną, druga na wpół demonem, więc z pewnością lepiej znosiły głód niż my. Matka rzuciła Shangguan Lü garść trawy, mówiąc: „Teściowo, jeśli potrafisz, rozstań się z tym światem jak najszybciej – po co masz się męczyć razem z nami?" To była nasza pierwsza wyprawa drogą do stolicy powiatu. Mówiąc „droga", mam na myśli szarą dróżkę, wydeptaną stopami nielicznych wędrowców oraz kopytami zwierząt. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób przejechała tędy kobieta w samochodzie. Posuwaliśmy się z trudem pod rozgwieżdżonym, lodowatym niebem; ja stałem w torbie zawieszonej na plecach matki, mały Sima siedział na plecach Czwartej Siostry, Ósma Siostra na plecach Piątej Siostry, a Szósta i Siódma Siostra szły na własnych nogach. Minęła północ. Na pustkowiu co chwila rozlegały się płacze dzieci. Siódma i Ósma Siostra oraz mały Sima także wybuchnęli płaczem. Matka zganiła ich surowo, lecz wkrótce sama zaczęła szlochać, a razem z nią Czwarta, Piąta i Szósta Siostra. Czwarta i Piąta potknęły się i upadły. Matka pomogła wstać jednej, a gdy ruszyła na pomoc drugiej, pierwsza upadła z powrotem i tak w kółko. W końcu mama usiadła bezradnie na zimnej ziemi. Przytuliliśmy się wszyscy do siebie, ogrzewając się nawzajem. Matka przekręciła mnie ze swoich pleców na brzuch i podetknęła mi zimny palec pod nos, żeby sprawdzić, czy oddycham. Zapewne sądziła, że umarłem z głodu i zimna. Mój słaby oddech powiedział jej, że wciąż żyję. Matka rozchyliła zasłony skrywające jej piersi i wetknęła mi zimną brodawkę do ust. Miałem wrażenie, jakby kostka lodu roztapiała mi się w ustach i straciłem czucie w wargach. Pierś matki była pusta: ssałem, lecz z brodawki popłynęła jedynie cienka strużka krwi, niczym sznur małych perełek. Było zimno, okropnie zimno. Wśród tego zimna oczom dusz głodnych ludzi ukazywały się cudowne widoki: ogień buzujący w piecu, parujące garnki, pełne gotujących się kur i kaczek, talerze ze stertami nadziewanych mięsem bułeczek, gotowanych na parze, a to wszystko w otoczeniu świeżych kwiatów i zieleni traw. Ja widziałem tylko dwie wielkie piersi, dwie drogocenne tykwy, pełne odżywczego płynu, tłuściutkie i pełne wigoru gołąbki, naczynia lśniące niczym glazurowane dzbany. Niezwykle piękne, pachniały upajająco; płynęła z nich samoczynnie słodka jak miód ciecz o delikatnie błękitnym odcieniu, napełniała mój żołądek, nasączała cały organizm. Obejmowałem je rękami, zanurzony w mleku… Nad naszymi głowami krążyły z wielką prędkością setki tysięcy, tysiące milionów gwiazd. Krążyły i wirowały, układając się w kształt wielkich piersi. Piersi Syriusza, piersi Wielkiej Niedźwiedzicy, piersi Myśliwego – Oriona, piersi Prządki – Wagi, piersi Wolarza, piersi księżycowej bogini Chang'e, piersi mojej matki… Wyplułem matczyny sutek. Zauważyłem, że w naszym kierunku biegnie jakiś mężczyzna. Trzymał wysoko pochodnię zrobioną z koźlej skóry i podskakiwał, jakby jechał konno. Był to Trzeci Dziadek Fan. Miał nagi tors i wśród drażniącej woni palonej skóry, w oślepiającym świetle pochodni krzyczał do nas co sił w płucach: „Rodacy! Nie zatrzymujcie się! Nie wolno siadać, bo pozamarzacie na śmierć! Wstańcie, przyjaciele! Naprzód! Iść naprzód to żyć, siedzieć w miejscu to umrzeć!" Pod wpływem tych poruszających nawoływań Trzeciego Fana wielu ludzi wyzwoliło się z groźnego odrętwienia, w które zapadli pod wpływem fałszywego uczucia ciepła i powróciło do mroźnej rzeczywistości, na jedyną drogę przetrwania. Matka wstała, przerzuciła mnie z powrotem na plecy, a małego Simę, to żałosne stworzenie, przytuliła do piersi. Złapała za ramię Ósmą Siostrę, zmuszając ją do wstania. Podążyliśmy za Trzecim Dziadkiem Fanem, który pochodnią zrobioną z własnej skórzanej kurtki oświetlał nam drogę; posuwaliśmy się naprzód nie siłą mięśni – popychała nas jedynie siła woli, siła naszych umysłów. Byle do stolicy, do Północnej Katedry, do boskiego miłosierdzia, do dobroczynnej miski kleiku w ósmym dniu miesiąca przestępnego.
Po naszym tragicznym pochodzie wzdłuż drogi pozostały dziesiątki trupów. Niektórzy leżeli z koszulami rozpiętymi na piersiach, z wyrazem błogości na twarzy, jakby ogrzewali swoje torsy w blasku pochodni.
Trzeci Fan umarł w czerwonych promieniach wschodzącego słońca.
Zjedliśmy boski kleik ósmego dnia miesiąca przestępnego; ja wypiłem swoją porcję z piersi matki. Nigdy nie zapomnę tej sceny. Ogromne, strzelające w niebo wieże katedry. Sroki siedzące na ramionach krzyża. Pociąg posapujący na torach. Gorąca para buchająca z kotłów pełnych wołowego rosołu. Kapłan w czarnej sutannie, modlący się obok kotła. Kilkuset głodnych wieśniaków, czekających w kolejce. Członkowie „Świętego Zgromadzenia" długimi chochlami nalewali kleik, jedna chochla na osobę, bez względu na wielkość miski. Pachnący kleik, jedzony z głośnym siorbaniem. Nie wiedzieć ile łez wylądowało w pełnych miskach. Kilkaset różowych języków wylizało naczynia do czysta – po jedzeniu każdy ustawiał się powtórnie w kolejce. Do kotłów wrzucono parę worków ryżu i wlano kilka wiader wody. Po smaku mleka poznałem, że druga partia kleiku miłosierdzia została ugotowana na połamanym ryżu, spleśniałym sorgu, nadgniłej soi i jęczmieniu wraz z wąsami.
W drodze powrotnej ze stolicy powiatu, gdzie jedliśmy kleik ósmego dnia miesiąca przestępnego, głód dokuczał nam jeszcze bardziej. Ludzie nie mieli siły pogrzebać trupów leżących wzdłuż drogi, nie znaleźli w sobie energii, by chociaż podejść i rzucić okiem na zmarłych. Wyjątkiem było ciało Trzeciego Dziadka Fana. W krytycznym momencie ten człowiek, który zwykle budził naszą niechęć, zdjął własną kurtkę, podpalił ją i swoimi żarliwymi nawoływaniami przywrócił nam przytomność umysłu. Był to dar życia – takiej dobroci nie sposób zapomnieć. Pod przewodnictwem mojej matki ludzie przenieśli ciało chudego jak patyk, wątłego staruszka na pobocze i przysypali kurzem i piachem.
Gdy wróciliśmy do domu, pierwszym, co zobaczyliśmy, była Ptasia Nieśmiertelna, trzymająca w objęciach zawiniątko z rudego kuniego futra. Chodziła tam i z powrotem po podwórzu. Matka przytrzymała się framugi, jakby miała zemdleć. Trzecia Siostra podeszła i podała zawiniątko matce.
– Co to jest? – spytała matka.
– Dziecko – rzekła Trzecia Siostra, niemal całkowicie ludzkim głosem.
– Czyje dziecko? – spytała matka tonem osoby, która zna odpowiedź.
– A czyje ma być?
Zawinięte w kunie futro Shangguan Laidi mogło być tylko dziecko Shangguan Laidi.
Była to dziewczynka o ciemnej prawie jak węgielek skórze; miała czarne oczy, przypominające ślepia walecznego koguta, ostre, wąskie wargi i wielkie białe uszy, zupełnie niepasujące do śniadej karnacji. Wszystkie te cechy niezbicie świadczyły o jej pochodzeniu: była to pierwsza siostrzenica rodziny Shangguan, owoc związku Najstarszej Siostry i Sha Yuelianga.
Matka patrzyła na małą z wyraźną niechęcią, a ona uśmiechnęła się do niej jak kot. Zaślepiona gniewem, zapominając o boskich mocach Ptasiej Nieśmiertelnej, matka wymierzyła Trzeciej Siostrze siarczystego kopniaka w nogę.
Trzecia Siostra wrzasnęła boleśnie, zatoczyła się o kilka kroków w przód, a gdy odwróciła głowę ku nam, na jej twarzy bez wątpienia gościła mina rozgniewanego ptaka. Jej twarde wargi wyciągnęły się w długi ryjek, jakby zamierzała kogoś dziobnąć, ramiona uniosły się, jakby miała się zerwać do lotu. Matka, nie zważając na jej tożsamość, ptasią czy też ludzką, krzyknęła:
– Ty głupia! Kto ci pozwolił przyjąć od niej to dziecko?
Trzecia Siostra kręciła głową, jakby szukała owadów na korze.
– Laidi, ty bezwstydna suko! – przeklinała matka wniebogłosy. – Sha Mnichu, ty nikczemniku o czarnym sercu! Robić dzieci to umiecie, a wychować potem nie łaska? Myślicie, że możecie mi podrzucić swojego bachora, a ja go będę chować? No to się pomyliliście! Bo ja wrzucę wasz pomiot do rzeki i nakarmię nim żółwie! Cisnę go na ulicę, na pożarcie psom, albo na bagna, niech je wrony zeżrą! Czekajcie no!
Z niemowlęciem na rękach, powtarzając groźby o rzuceniu go na pożarcie żółwiom, psom czy też wronom, matka biegała jak szalona po pobliskich uliczkach. Popędziła w końcu nad rzekę, po czym zawróciła na drogę; znalazłszy się na drodze, znów pognała w stronę rzeki. Stopniowo zwalniała, jej pomstowanie cichło; była jak traktor, któremu zaczyna brakować paliwa. Przysiadła w miejscu, gdzie skoczywszy z wieży, pastor Malloy rozstał się z życiem, i zadzierając głowę, spojrzała na zrujnowaną dzwonnicę, mamrocząc:
– Jedni poumierali, inni pouciekali. Tylko ja zostałam. I co teraz zrobię? Co zrobię z gniazdem pełnym rozdziawionych dziobów, czekających na robaki? Panie, Boże Wszechmogący, powiedz mi, co ja mam robić?
Zacząłem płakać, moje łzy kapały na matczyny kark. Mała dziewczynka też się rozpłakała, łzy spływały do wnętrza jej wielkich uszu.
– Jintong – pocieszała mnie matka – ty jesteś moim oczkiem w głowie. Nie płacz. A ty, biedne dziecko – zwróciła się do małej – nie powinnaś była się tu zjawiać. Mleka twojej babki nie starcza nawet dla twojego małego wuja. Gdybym zaczęła cię karmić, oboje umarlibyście z głodu. Twoja babka nie jest okrutna. Twoja babka po prostu nie ma wyjścia…
Matka położyła zawinięte w kunie futro niemowlę na stopniach kościoła i popędziła w stronę domu, jakby ją ktoś gonił. Po dziesięciu krokach stanęła; nie była w stanie się ruszyć. Żałosny płacz małej, niczym kwik zarzynanego prosięcia, trzymał ją jak na niewidzialnej linie.
Po trzech dniach całą dziewięcioosobową rodziną udaliśmy się do stolicy powiatu na targ ludzi. Matka szła ze mną na plecach, trzymając w ramionach podrzutka z rodu Sha. Czwarta Siostra niosła na plecach bękarta Simę, Piąta Siostra – Ósmą Siostrę, a Szósta i Siódma Siostra szły na własnych nogach.
Na śmietniku wygrzebaliśmy trochę nadgniłych jarzyn i pożywiliśmy się, po czym dalej podążaliśmy wytrwale na rynek. Matka zawiesiła na szyjach Piątej, Szóstej i Siódmej Siostry pętle ze słomy na znak, że czekają na kupujących.
Naprzeciwko nas stał rząd drewnianych ruder. Ściany i dachy z desek, pobielone wapnem, oślepiały jasnością. Z wystających ze ścian blaszanych kominów buchały w górę kłęby czarnego dymu; wiatr przywiewał je w naszą stronę, po drodze zmieniając ich kształty. Co jakiś czas z domków wyłaniały się prostytutki z rozpuszczonymi włosami, wydekoltowane, o skórze białej jak śnieg, jaskrawoczerwonych wargach i zaspanych spojrzeniach, niosące miski albo wiadra i szły do publicznej studni po wodę. Nad studnią górował kołowrót z liną, z jej wnętrza buchała para. Kobiety z wysiłkiem kręciły ciężką korbą, trzymając ją białymi, wiotkimi rękami; naprężona lina wydawała suche poskrzypywania. Gdy spory drewniany cebrzyk pojawiał się u wylotu studni, kobiety wystawiały obute w drewniaki stopy, pomagając stabilnie przesunąć wiadro na krawędź. Wokół studni wytworzyła się gruba warstwa lodu, pokryta nierównościami w kształcie bułek gotowanych na parze bądź sutków. Kobiety biegały nieustannie tam i z powrotem z pustymi lub pełnymi wiadrami, drewniane chodaki stukały dźwięcznie; zimne, na wpół obnażone piersi wydzielały woń podobną do siarki. Obserwowałem te dziwne kobiety z daleka, patrząc matce przez ramię, lecz widziałem tylko ich tańczące, drżące piersi, jak pączki opiumowego maku, jak stada motyli fruwających w górskiej dolinie. Budziły też zainteresowanie moich sióstr. Usłyszałem, że Czwarta Siostra szeptem wypytuje matkę, lecz matka milczała.
Staliśmy pod wysokim, grubym murem, który chronił nas przed północno-zachodnim wiatrem, zapewniając odrobinę ciepła. Po obu naszych stronach kulili się tacy jak my: wychudzeni, o żółtawej cerze, drżący, cierpiący z głodu i zimna. Mężczyźni i kobiety. Matki z dziećmi. Mężczyźni byli postarzali, przypominali usychające drzewa o spróchniałych pniach, wielu było ślepych, wszyscy bez wyjątku mieli czerwone i zapuchnięte oczy. Obok nich stały lub kucały dzieci, chłopcy albo dziewczynki. Trudno było odróżnić ich płeć, ponieważ wszystkie były tak usmolone, jakby wyszły z komina – dzieci sadzy. Wszystkim też wetknięto za kark suche źdźbła, głównie pożółkłą słomę, która przywodziła na myśl jesień i zapach koni żujących siano głęboką nocą, z przyjemnym dla ucha, końskiego i ludzkiego, radosnym odgłosem. Niektórym zza kołnierzy wystawały zerwane gdzieś po drodze dzikie trawy – „psie ogony" albo „ośle ogony". Większość matek, podobnie jak naszą, otaczały wianuszki dzieci, lecz żadna nie miała ich tyle co nasza. U niektórych wszystkie dzieci miały słomę na szyjach, u innych tylko część. Przeważnie była to słoma zbożowa; suche źdźbła rozsiewały aromat jesieni i żniw. Nad głowami dzieci ze słomą na szyjach kołysały się ciężkie łby koni, osłów i mułów o oczach wielkich jak blaszane dzwonki i wydatnych lubieżnych wargach, porośniętych tu i ówdzie twardą szczeciną, między którymi błyskały rzędy równych białych zębów.
Obok białych domków wybuchło jakieś zamieszanie. Wywrzaskiwane kobiecym głosem krzyki i obelgi przecięły rozświetlone słońcem powietrze. Dwie kobiety szarpały się przy studni. Jedna miała na sobie czerwone spodnie, druga zielone. Kobieta w czerwonych spodniach wbiła paznokcie w twarz kobiety w zielonych spodniach. Kobieta w zielonych huknęła pięścią w klatkę piersiową kobiety w czerwonych. Następnie obie cofnęły się o kilka kroków, obserwując się nawzajem. Nie mogłem dojrzeć wyrazu ich twarzy, ale domyślałem się ich. Nie wiem, czemu wyobraziłem sobie, że mają twarze moich starszych sióstr, Shangguan Laidi i Shangguan Zhaodi. Nagle skoczyły ku sobie niczym walczące koguty. Ich sylwetki podskakiwały jak psy biegnące przez łany dojrzałej pszenicy. Wymachiwały rękami, ich piersi się kołysały, krople śliny fruwały w powietrzu niby stada małych żuków. Kobieta w czerwonych spodniach złapała kobietę w zielonych spodniach za włosy, a ta w zielonych złapała za włosy tę w czerwonych. Tamta z kolei przechyliła głowę i ugryzła swoją przeciwniczkę w lewe ramię, by w tej samej chwili także zostać ugryzioną. Siły były wyrównane. Kobiety walczyły, okrążając studnię; pozostałe albo stały w drzwiach, patrząc obojętnie i paląc papierosy, albo kucały na kamieniach, myły zęby i płukały usta, plując białą pianą. Inne śmiały się, klaszcząc w ręce, kilka rozwieszało na drutach uprane nylonowe pończochy. Przed domkami, na dużym okrągłym kamieniu stał wyprostowany mężczyzna w lśniących czarnych oficerkach. Miał w ręku trzcinkę i machał nią ze świstem to w lewo, to w prawo, jakby to był miecz, a on właśnie ćwiczył szermierkę. Kilku niskich mężczyzn z wystającymi brzuchami, w otoczeniu kilkunastu chudych, wysokich osobników bez żadnych brzuchów, nadchodziło z południowego wschodu, spomiędzy rzędów chorągwi. Jeden z grubasów śmiał się głosem podobnym do kurzego gdakania: gdak, gdak, gdak, aaa! Gdak, gdak, gdak, aaa! Jego osobliwy śmiech dźwięczał mi w uszach; przypomniałem sobie o tym, co działo się w pobliżu studni. Grubi mężczyźni wraz z eskortą kierowali się w stronę domków; gdaczący śmiech brzmiał coraz wyraźniej. Człowiek, który ćwiczył szermierkę na kamieniu, czym prędzej zeskoczył i wśliznął się do jednego z domków. Gruba niska kobieta podeszła kołyszącym się krokiem do studni. Miała tak maleńkie stopy, że prawie ich nie było; jej nogi wyglądały tak, jakby końce łydek bezpośrednio stykały się z ziemią. Szybkie ruchy jej pulchnych ramion świadczyły o tym, że biegnie, posuwała się jednak w zaskakująco wolnym tempie. Kołysanie się oraz przemieszczanie względem siebie pokładów tłuszczu na jej ciele zużywało większą część energii. Z odległości stu metrów, może nieco bliższej, słyszeliśmy wyraźnie ciężki oddech. Buchająca z ust para spowijała całą postać kobiety; wyglądała jak w saunie. Wreszcie udało jej się dobiec do studni. Wykrzykiwane przez nią obelgi, przerywane kaszlem i dyszeniem, były kompletnie niezrozumiałe. Domyślaliśmy się, że jest kimś w rodzaju zwierzchniczki dwóch kłócących się kobiet, a jej bieg do studni i krzyki miały na celu rozdzielenie ich. One jednak znajdowały się już w zwarciu, niczym sokół i gołąb, sczepione pazurami; było już za późno, by przerwać walkę. Raz jedna napierała, a druga się cofała, raz na odwrót. Kilka razy mało brakowało, by któraś z nich wpadła do studni, wypadkowi zapobiegł jednak kołowrót. Gruba kobieta, chcąc rozdzielić walczące, sama też omal nie wpadła do wody – kołowrót ocalił ją również. Gdy oparła się o niego, zaczął się kręcić z łoskotem, a ona, próbując odzyskać równowagę, pośliznęła się na lodowych naroślach, podobnych do bułek gotowanych na parze albo do sutków i runęła na zadek. Usłyszeliśmy odgłos podobny do łkania niemowlęcia – czyżby się rozpłakała?
Z wysiłkiem stanęła na nogi, napełniła miskę lodowatą wodą i chlusnęła na walczące kobiety. Obie wrzasnęły z przestrachem i odskoczyły od siebie z szybkością błyskawicy. Były kompletnie potargane, miały podrapane twarze i podarte bluzki, z których wyzierały poranione piersi. Każda z nich pluła krwią swojej przeciwniczki; ich wściekłość ani trochę nie słabła. Gruba kobieta wytężyła siły i oblała je jeszcze raz. Czysta woda rozpostarła przezroczyste skrzydła w powietrzu. Zanim opadła, kobieta znów pośliznęła się na podeście przy studni, a gliniana miska wymknęła jej się z rąk – lecąc, o mało nie rozbiła głowy jednemu z grubych mężczyzn. Najwyraźniej dobrze znali wszystkie kobiety przy studni. Wśród żartów i niewybrednych słówek, kuksańców i poklepywań weszli do jednego z domków.
Usłyszałem wokół siebie westchnienia i zdałem sobie sprawę z faktu, że inni ludzie także oglądali to widowisko.
Dziesięć po dwunastej powiatową drogą z południowego wschodu nadjechał powóz. Koń był jednym z tych siwych, trzymających wysoko głowę, dużych zwierząt; srebrna grzywa opadała mu na czoło. Miał łagodne oczy, różowy nos i purpurowe wargi. Jego szyję przewiązano aksamitną czerwoną taśmą, z której zwisał miedziany dzwonek. Powóz zjechał z drogi przy akompaniamencie dźwięcznego dzwonienia i rozkołysany zbliżał się w naszym kierunku.
Na końskim grzbiecie dostrzegliśmy wysokie siodło; dyszle zdobiły lśniące blaszane okucia. Wóz miał wielkie koła z białymi szprychami. Baldachim zrobiono z białego płótna, pokrytego niezliczonymi warstwami oleju tungowego dla ochrony przed deszczem i słońcem. Nigdy nie widzieliśmy równie luksusowego powozu. Byliśmy przekonani, że osoby nim podróżujące muszą być znacznie zamożniejsze niż kobieta, która przyjechała chevroletem, by spotkać się z Ptasią Nieśmiertelną. Byliśmy pewni, że mężczyzna siedzący na koźle, w cylindrze na głowie i z cienkimi podkręconymi wąsami, nie jest zwykłym woźnicą. Miał poważną minę, z jego oczu strzelały błyski – a były to oczy jeszcze bardziej mroczne niż oczy Sha Yuelianga, surowsze niż oczy Simy Ku. Chyba tylko Han Ptaszek, gdyby ubrał się tak samo, mógłby się równać z tym człowiekiem.
Powóz zatrzymał się powoli; piękny, pełen gracji siwy koń skrobał ziemię przednim kopytem, jakby akompaniując melodii wygrywanej przez wiszący mu u szyi miedziany dzwoneczek. Woźnica rozsunął zasłony – domyśliliśmy się, że osoba siedząca wewnątrz zamierza wyjść.
Wyszła. Miała na sobie rude futro z kuny i rudy lisi kołnierz wokół szyi. Tak bardzo chciałem, żeby to była moja Najstarsza Siostra, Laidi, lecz moje marzenie się nie spełniło. Była to cudzoziemka o długim nosie, niebieskich oczach i głowie pełnej złotych włosów, a jej wiek znali chyba tylko rodzice. Za nią z powozu wysiadł ubrany w granatowy mundurek szkolny i okryty granatowym wełnianym płaszczem przystojny młodzieniec o czarnych włosach; domyślaliśmy się w nim syna cudzoziemki, choć zupełnie nie był do niej podobny.
Ludzie ruszyli w ich kierunku, jakby chcieli obrabować cudzoziemską damę, lecz po chwili zatrzymali się nieśmiało. „Proszę pani, szanowna pani, proszę kupić moją wnuczkę. Droga pani, proszę uprzejmie rzucić okiem na mojego synka, jest wytrzymalszy od psa, nadaje się do każdej pracy…" Mężczyźni i kobiety – wszyscy namawiali cudzoziemkę, by kupiła od nich dzieci. Tylko nasza matka stała jak wryta, ze spojrzeniem utkwionym w kunie futro z lisim kołnierzem; nie mieliśmy wątpliwości, że wspomina Shangguan Laidi. Trzymała w objęciach córkę Laidi, w jej sercu szalał jakiś wir, z oczu płynęły łzy.
Dostojna cudzoziemska dama, zakrywając usta chusteczką, okrążyła ludzki targ; jej mocne perfumy drażniły nasze nosy – mój i małego bękarta Simy – tak, że zaczęliśmy kichać. Kobieta ukucnęła przy jakimś ślepym staruszku, chcąc przyjrzeć się jego wnuczce. Mała dziewczynka, która przestraszyła się rudego lisa na szyi arystokratki, uczepiła się nogi dziadka i schowała za jego plecami. Przerażonymi oczyma wpatrywała się we mnie. Ślepiec pociągnął nosem, wyczuwając nadejście kobiety. Wyciągnął rękę, mówiąc:
– Proszę pani, proszę pani, proszę uratować to dziecko. Jeśli zostanie ze mną, umrze z głodu. Proszę pani, nie chcę za nią ani grosza…
Cudzoziemka wstała i wymamrotała kilka zdań do młodzieńca w szkolnym uniformie, a chłopak głośno zwrócił się do ślepego starca:
– Kim ona jest dla ciebie?
– Jestem jej dziadkiem, niepotrzebnym nikomu dziadkiem, powinienem umrzeć…
– A jej rodzice?
– Umarli z głodu. Wszyscy umarli z głodu. Ci, co mieli umrzeć, przeżyli, a ci, co powinni żyć, poumierali. Proszę pana, bądźcie tacy dobrzy, zabierzcie ją, nie chcę za nią ani grosza, podarujcie jej tylko szansę na życie…
Młodzieniec odwrócił się i wymamrotał kilka zdań do cudzoziemki, która kiwnęła głową, po czym schylił się z zamiarem wyciągnięcia dziewczynki zza dziadka, lecz ledwie dotknął ramienia małej, ta ugryzła go w przegub. Chłopak krzyknął zdumiony i odskoczył. Cudzoziemka przesadnym gestem wzruszyła ramionami, skrzywiła się i zmarszczyła brwi, a następnie chusteczką, którą wcześniej zasłaniała usta, obwiązała zraniony nadgarstek młodzieńca.
Trudno stwierdzić, czy uczucie, jakiego doznawaliśmy, było radością, czy też popłochem. Ogarnięci tym uczuciem czekaliśmy chyba z tysiąc lat, zanim obwieszona lśniącą biżuterią, pachnąca wonnościami kobieta w końcu stanęła przed nami wraz ze swoim młodym towarzyszem ze zranioną ręką. Po naszej prawej stronie ślepy staruszek machał bambusową laską, usiłując uderzyć sprawczynię ugryzienia, lecz małej dziewczynce wciąż udawało się uciec – bawiła się z nim w kotka i myszkę, a laska dziadka trafiała to w ziemię, to w ścianę. „Ty mała diablico!" – westchnął ślepiec.
Wdychałem chciwie zapach cudzoziemki – w spowijającej ją woni kwiatów sofory wyczułem nutę róży, w zapachu róży – lekkie muśnięcie chryzantemy. Najbardziej jednak odurzył mnie zapach jej piersi – obecne w nim śladowe nuty woni owczych i rybich budziły wstręt, lecz mimo to wciągałem go głęboko, rozszerzonymi nozdrzami. Pozbawiona osłony w postaci chusteczki, jej twarz była teraz widoczna w całości: cudzoziemka miała szerokie usta Shangguan Laidi i identyczne jak u niej, pełne wargi, umalowane tłustą czerwoną szminką. Jej nos swoją długością i wydatnością przypominał nosy kobiet z rodu Shangguan, lecz u dziewcząt z naszej rodziny koniuszki nosów przypominały ząbki czosnku, co nadawało im głupawy, ale i słodki wygląd, natomiast nos cudzoziemki był zakończony haczykowato, przez co jej twarz nabierała drapieżnego wyrazu. Miała niskie czoło, które pokrywało się głębokimi zmarszczkami, ilekroć się w coś wpatrywała. Wiedziałem, że wszyscy obserwują cudzoziemkę, lecz muszę przyznać z dumą, że nikt nie czynił tego równie uważnie jak ja, nikt też nie miał pojęcia, ile korzyści czerpałem z przyglądania się jej. Moje spojrzenie przebijało przez grubą warstwę futra, które miała na sobie i ogarniało jej wielkie piersi, prawie tak samo duże jak piersi mojej matki. Ich piękno sprawiło, że prawie zapomniałem o głodzie i chłodzie.
– Dlaczego chcecie sprzedać te dzieci? – spytał młodzieniec, pokazując zawiniętą w chusteczkę ręką w stronę moich sióstr ze słomą na szyjach.
Matka nie odpowiedziała na jego pytanie. Czy na tak głupie pytanie warto odpowiadać? Młodzieniec odwrócił się i wymamrotał coś do swojej towarzyszki. Uwagę cudzoziemki przyciągnęło rude kunie futro, w które była owinięta córka Shangguan Laidi, spoczywająca w ramionach naszej matki. Kobieta wyciągnęła rękę i pogłaskała futro, dostrzegła leniwe, obojętne spojrzenie niemowlęcia, mroczne i groźne jak u pantery. Odwróciła wzrok.
Miałem nadzieję, że matka odda cudzoziemce dziecko Shangguan Laidi. Nie chcieliśmy nic w zamian, a kunie futro też mogła sobie wziąć.
Nie cierpiałem tego bachora, który bezprawnie korzystał z mleka mojej matki, będącego przecież moją wyłączną własnością. Nawet moja Ósma Siostra, Shangguan Yunü, nie miała do niego prawa, więc z jakiej racji? A piersi Shangguan Laidi to co?
Sha Yueliang wypluł brodawkę Shangguan Laidi, a następnie sporą ilość gęstej krwi. Wypłukał usta wodą.
– No, wystarczy. Taki masz nawał mleka, że piersi by cię bolały.
– Sha – rzekła Laidi ze łzami w oczach – jak długo będziemy tak żyć, jak króliki ścigane przez psy?
Sha Yueliang zaciągnął się papierosem, pogrążony w rozmyślaniach. Jego szczupła twarz nabrała groźnego wyrazu.
– Kurwa – zaklął – każdy, kto ma cycki, może karmić dzieci. Przyłączamy się do Japońców. Jak coś nie wyjdzie, zawsze możemy się wycofać.
Cudzoziemka obejrzała moje siostry po kolei, każdą z osobna. Najpierw przyjrzała się tym ze słomą na szyjach, czyli Piątej i Szóstej Siostrze, a potem pozostałym: Czwartej, Siódmej i Ósmej. Obcokrajowcy nie zwrócili najmniejszej uwagi na żółwi pomiot rodu Sima, okazali jednak duże zainteresowanie mną. Przypuszczam, że moim atutem był żółtawy meszek porastający główkę. Sposób, w jaki oglądali siostry, był przedziwny. Młodzieniec wydawał im polecenia w następującej kolejności:
– Opuść głowę. Schyl się. Wystaw nogę. Unieś ręce. Zaśmiej się. Zrób parę kroków. Przebiegnij się.
Moje starsze siostry pilnie wykonywały wszystkie te rozkazy, a cudzoziemka obserwowała je z wielką uwagą, od czasu do czasu kiwając bądź kręcąc głową. W końcu pokazała palcem Siódmą Siostrę i wymamrotała do młodzieńca kilka zdań.
– To jest hrabina Rostow, wielka filantropka. Chce adoptować ładną chińską dziewczynkę i wychować ją. Podoba jej się ta dziewczynka z waszej rodziny. To dla was wielkie szczęście – oznajmił młodzieniec.
Oczy naszej matki wypełniły się łzami. Podała dziecko Shangguan Laidi Czwartej Siostrze i chwyciła Siódmą Siostrę w objęcia.
– Qiudi, moje dobre dziecko, los się do ciebie uśmiechnął! – powiedziała, a jej łzy kapały obficie na główkę córki.
– Mamo – załkała Siódma Siostra – nie chcę z nią iść, ona nieładnie pachnie…
– Głupi dzieciaku… To jest piękny zapach!
– No dobrze – rzucił niecierpliwie młodzieniec – droga pani, uzgodnijmy cenę.
– Proszę pana, jeżeli ta… dama zamierza ją wychować, oznacza to ogromne szczęście dla mojej córki. Nie potrzebujemy pieniędzy… Prosimy tylko, byście państwo dobrze się nią zaopiekowali.
Młodzieniec przetłumaczył cudzoziemce słowa naszej matki.
– O nie, musimy wam zapłacić – rzekła dama po chińsku z dziwacznym akcentem.
– Proszę pana – odezwała się matka – proszę spytać panią, czy nie zechciałaby zabrać jeszcze jednej, żeby mała miała siostrę do towarzystwa?
Młodzieniec przetłumaczył pytanie matki. Hrabina Rostow zdecydowanie pokręciła głową. Chłopak wręczył naszej matce kilkanaście różowych banknotów, następnie kiwnął ręką na stangreta, który stał obok konia. Stangret natychmiast przybiegł i ukłonił się młodzieńcowi.
Stangret zabrał Siódmą Siostrę na powóz. Dopiero teraz mała zaczęła głośno szlochać, wyciągając ku nam swoje drobne rączki. Siostry rozpłakały się także, nawet biedny mały Sima otworzył buzię i załkał: „Uaa!", po czym zamilkł na chwilę i znowu wrzasnął: „Uaa!" Stangret wsadził Siódmą Siostrę do powozu, za nią wsiadła cudzoziemska dama. Młodzieniec już zamierzał pójść jej śladem, gdy nasza matka podeszła i chwyciła go za rękę.
– Proszę pana, gdzie mieszka ta dama? – spytała z niepokojem.
– W Harbinie – odrzekł chłodno młodzieniec.
Powóz wrócił na drogę i szybko zniknął za drzewami. Płacz Siódmej Siostry, dźwięk dzwonka na końskiej szyi i zapach piersi cudzoziemskiej hrabiny na zawsze pozostały żywe w naszej pamięci.
Matka z różowymi banknotami w dłoni stała nieruchomo jak gipsowa figura, a ja stałem się jej częścią.
Tej nocy nie spaliśmy na ulicy, lecz zatrzymaliśmy się w maleńkim zajeździe. Matka posłała Czwartą Siostrę, by kupiła dziesięć sezamowych placków, ale Czwarta Siostra wróciła z czterdziestoma gorącymi bułeczkami, gotowanymi na parze i sporą paczką gotowanego mięsa.
– Czwarta Córko – rzekła matka gniewnie – te pieniądze dostałyśmy za twoją siostrę!
– Mamo – łkała Czwarta Siostra – moje siostry potrzebują najeść się do syta, ty też.
– Ależ Xiangdi, jak ja mam przełknąć te bułki, to mięso? – rozpłakała się matka.
– Jeśli nie będziesz jadła, Jintong umrze z głodu!
Słowa Czwartej Siostry natychmiast odniosły skutek. Matka, połykając łzy, jadła bułki i mięso, by przetworzyć je na mleko, którym nakarmi mnie oraz córkę Shangguan Laidi i Sha Yuelianga.
Matka rozchorowała się.
Jej ciało było rozgrzane jak stalowe narzędzie wyjęte z wiadra, gdzie się hartowało i wydzielało parę o nieprzyjemnej woni. Siedzieliśmy przy niej, szeroko otwierając nasze małe oczka. Matka miała oczy zamknięte; jej wargi, pokryte przezroczystymi pęcherzami, wypowiadały dużo budzących lęk słów. Od czasu do czasu głośno krzyczała, to znów szeptała coś niezrozumiale, mówiła raz tonem radosnym, raz pełnym rozpaczy. Bóg, Matka Boska, anioły, diabły, Shangguan Shouxi, pastor Malloy, Trzeci Fan, Czwarty Yu, Ciotka, Drugi Wuj, pradziadek, prababka… chińskie demony i cudzoziemskie bóstwa, żywi i umarli, znane i nieznane historie – to wszystko płynęło z ust matki nieprzerwanym strumieniem i na naszych oczach zmieniało się, falowało, rozwijało się, paradowało. Chcąc zrozumieć majaczenia mojej matki, trzeba by ogarnąć cały wszechświat, a zapamiętanie ich równałoby się nauczeniu na pamięć całej historii Północno-Wschodniego Gaomi.
Krzyki matki zaniepokoiły właściciela gospody o sflaczałej, upstrzonej znamionami twarzy. Przywlókł swoje obwisłe ciało do naszego pokoju, dotknął czoła mojej matki i czym prędzej cofnął rękę.
– Szybko, wołajcie doktora, ona umiera! – Popatrzył na nas. – Ty jesteś najstarsza? – zwrócił się do Czwartej Siostry.
Czwarta Siostra skinęła głową.
– Czemu nie wołacie doktora? Czemu milczysz, dziewczyno?
Czwarta siostra wybuchnęła płaczem i uklękła przed właścicielem gospody.
– Wuju – łkała – bardzo prosimy, uratuj naszą mamę!
– Macie jakieś pieniądze, panienko? – spytał właściciel.
Czwarta siostra wyciągnęła z kieszeni matki pozostałych kilka banknotów i podała je właścicielowi gospody.
– To pieniądze, za które sprzedaliśmy naszą młodszą Siódmą Siostrę.
– Chodź ze mną, panienko – rzekł gospodarz, biorąc pieniądze.
– Pójdziemy po doktora.
Gdy tylko zniknęły różowe banknoty, matka otworzyła szeroko oczy.
– Mama otworzyła oczy, mama otworzyła oczy! – wołaliśmy z radością, przez łzy.
Matka wyciągnęła rękę i pogładziła po kolei wszystkie nasze twarze.
– Mamo, mamo, mamo!
– Baba, baba… – gaworzył mały Sima.
– A ona? Gdzie… – spytała matka, wyciągając szyję.
Czwarta Siostra pokazała matce zawiniątko z kuniego futra, z „nią" w środku. Matka pogłaskała niemowlę, po czym zamknęła oczy, z ich kącików popłynęły dwie wielkie łzy.
Właściciel gospody, który przysłuchiwał się temu wszystkiemu, wszedł do pokoju.
– Panienko – zaczął ze smutną miną – nie jestem okrutny, ale ja też muszę wyżywić rodzinę. Kilkanaście nocy, do tego jedzenie, świece…
– Jesteś naszym wielkim dobroczyńcą, wuju – rzekła Czwarta Siostra.
– Na pewno zwrócimy ci wszystko, co się należy. Prosimy cię tylko, nie wyrzucaj nas teraz – nasza matka jeszcze nie wydobrzała…
Rankiem osiemnastego lutego roku tysiąc dziewięćset czterdziestego Shangguan Xiangdi wręczyła matce, która właśnie wyzdrowiała po ciężkiej chorobie, zwitek banknotów.
– Zapłaciłam właścicielowi zajazdu, tyle mi zostało.
– Skąd masz te pieniądze, Xiangdi? – spytała matka z niepokojem.
Czwarta Siostra zaśmiała się ponuro.
– A teraz zabierz młodszych braci i siostry do domu, mamo. To nie jest nasz dom…
Matka zbladła i złapała Czwartą Siostrę za rękę.
– Xiangdi! Powiedz matce!…
– Sprzedałam siebie, mamo – wyjaśniła Czwarta Siostra. – Za całkiem przyzwoitą cenę, nasz gospodarz pomógł mi się targować.
Właścicielka burdelu obejrzała Czwartą Siostrę, tak jak się ogląda zwierzę na targu.
– Za chuda – orzekła.
– Ależ szefowo! Worek ryżu i zaraz się poprawi – rzekł właściciel gospody.
Kobieta wystawiła dwa palce.
– Dwieście. Robię dobry uczynek, jestem uczciwą kobietą…
– Szefowo, ta dziewczyna ma chorą matkę i mnóstwo sióstr, niechże pani jeszcze trochę dołoży!
– W dzisiejszych czasach nie każdego stać na dobroć!
Właściciel gospody prosił wytrwale, Czwarta Siostra padła na kolana.
– Niech będzie – zgodziła się w końcu burdelmama. – Mam takie miękkie serce… Dodam jeszcze dwadzieścia. To ostateczna cena!
Matka zachwiała się i osunęła się powoli na podłogę. W tym momencie usłyszeliśmy ochrypły kobiecy głos dochodzący z ulicy.
– Dziewczyno! – wołała głośno kobieta. – Chodź wreszcie, nie mam czasu na ciebie czekać!
Czwarta Siostra padła na kolana i złożyła matce czołobitny pokłon. Wstała, pogłaskała po głowie Piątą Siostrę, Szóstą poklepała po policzku, wytarmosiła pieszczotliwie uszy Ósmej i pocałowała mnie pośpiesznie w policzek, po czym podniosła pod ramiona i potrząsnęła. Jej wzruszona twarz miała barwę kwiatów śliwy wśród śnieżycy.
– Jintongu, mały Jintongu! – powiedziała. – Rośnij duży, rośnij szybko, cała rodzina Shangguan na ciebie liczy!
Wypowiedziawszy te słowa, potoczyła spojrzeniem wokoło. Podobne do gdakania zduszone łkanie wyrwało się z jej gardła. Zakryła usta, jakby chciała szybko wybiec i zwymiotować, po czym opuściła nas.
Sądziliśmy, że po powrocie do domu zastaniemy Shangguan Lingdi i Shangguan Lü martwe, lecz to, co zobaczyliśmy, różniło się całkowicie od naszych wyobrażeń. Na podwórzu panował gwar. Dwóch mężczyzn o świeżo ogolonych głowach siedziało pod murem naszego domu; schyleni, pilnie cerowali ubrania. Posługiwali się igłą i nicią w prawdziwie mistrzowski sposób. Nieopodal siedziała druga dwójka, o podobnie wygolonych czaszkach, także pochłonięta pracą – czyścili czarne, lśniące strzelby. Pod sterkulią zobaczyliśmy kolejnych dwóch mężczyzn: jeden stał z lśniącym bagnetem w dłoni, drugi siedział obok na ławce z opuszczoną głową i kawałkiem białej tkaniny na karku; bąbelki mydlin pykały na jego mokrej czaszce. Pierwszy, stojąc na ugiętych nogach, wytarł bagnet o spodnie, po czym, przytrzymując jedną ręką namydloną głowę drugiego, w drugiej ręce ważył przez chwilę ostrze, jakby szukał dobrego miejsca, by je wbić. W końcu przyłożył je do namydlonej owłosionej skóry, schylił się, wypinając zadek i zeskrobał z czaszki kolegi sporą ilość mokrych włosów, odsłaniając placek bladej skóry. W miejscu gdzie kiedyś hodowaliśmy orzeszki ziemne, stał w szerokim rozkroku inny mężczyzna, pochylając się nad potężnym korzeniem starego wiązu i trzymając oburącz wielką siekierę o długim trzonku. Za nim piętrzyła się sterta porąbanego drewna. Podniósł wysoko siekierę, pozwalając, by ostrze zalśniło na chwilę w promieniach słońca i uderzył. Stęknął, a ostrze wbiło się głęboko w drewno. Mężczyzna przydepnął korzeń i poruszał ostrzem tam i z powrotem, usiłując je wyciągnąć. Gdy mu się wreszcie udało, cofnął się o dwa kroki, przyjął właściwą postawę, kilkakrotnie splunął w dłonie i znów podniósł siekierę. Korzenie wiązu rozpadały się z trzaskiem pod jego ciosami. Nagle drewniany odłamek wystrzelił w powietrze, jakby wyrzucony przez jakiś wybuch i uderzył Shangguan Pandi w klatkę piersiową. Piąta Siostra wrzasnęła, cerujący ubrania i czyszczący broń mężczyźni unieśli głowy, a zajęty goleniem i ten, który rąbał drewno, odwrócili się szybko w jej kierunku. Mężczyzna, któremu golono głowę, też chciał spojrzeć w naszą stronę, lecz jego towarzysz przytrzymał go ręką za kark, mówiąc:
– Nie ruszajże się.
– Jacyś żebracy przyszli – rzekł drwal. – Stary Zhangu! Mamy tu żebraków!
Zgarbiony mężczyzna w białym fartuchu i szarej czapce, o mocno pomarszczonej twarzy, wybiegł przed nasz dom. Miał wysoko podwinięte rękawy, a ręce do łokci uwalane mąką.
– Starsza Siostro – rzekł życzliwym tonem – idźcie gdzie indziej, my, żołnierze, mamy wydzielone racje, nic nam nie zostaje dla takich jak wy.
– To jest mój dom! – oznajmiła matka oschle.
Wszyscy obecni na podwórzu zamarli. Mężczyzna z namydloną czaszką nagle skoczył na równe nogi, wytarł rękawem mokrą od mydlin twarz i wybełkotał coś w naszą stronę. Był to najstarszy głuchoniemy wnuk rodziny Sun.
Niemowa podbiegł do nas z głośnym bełkotem, wymachując rękami, zapewne usiłując nam przekazać całe mnóstwo rzeczy, których nie potrafiliśmy pojąć. Patrzyliśmy w osłupieniu na jego grubo ciosaną twarz, a w naszych głowach rodziło się mnóstwo niejasnych myśli. Głuchoniemy przewracał oczami koloru ziemi, jego tłusty podbródek drgał. Odwrócił się, pobiegł do wschodniej izby, po chwili wrócił z wyszczerbioną miską oraz wizerunkiem ptaka i pokazał nam oba przedmioty. Człowiek, który wcześniej go golił, podszedł do nas z bagnetem w ręku, poklepał głuchoniemego po ramieniu i spytał:
– Znasz tych ludzi, Sunie Niemowo?
Sun odłożył miskę, podniósł kawałek drewna, ukląkł na ziemi i wyrysował kilka krzywych, nieproporcjonalnych znaków: „To mojej żony matka".
– Ach, więc wróciła pani tego domu! – rzekł serdecznie człowiek z bagnetem. – Przedstawiam piątą drużynę Plutonu Wysadzania Mostów. Jestem dowódcą, nazywam się Wang. Nasz pluton przybył tu na odpoczynek i reorganizację. Skorzystaliśmy z pani gościnnego domu, za co najmocniej przepraszamy. Pani zięć – nadaliśmy mu imię Sun Niemowa – jest doskonałym żołnierzem, prawdziwym bohaterem, któremu śmierć niestraszna – to wzór dla nas wszystkich. Natychmiast zwolnimy pani dom. Stary Lu, Mały Du, Zhao Duży Byku, Sunie Niemowo, Qi Siódmy – szybko zbierajcie swoje rzeczy z kangu, by pani domu miała gdzie wypocząć!
Żołnierze zostawili swoje zajęcia i weszli do domu. Wyszli objuczeni starannie poskładaną pościelą, w onucach i miękkich szmacianych butach, ze strzelbami na ramionach i pasami granatów wokół szyi i ustawili się w równym szeregu na podwórku.
– Pani gospodyni, zapraszamy do środka – rzekł dowódca. – Moi żołnierze poczekają na podwórzu, a ja pójdę po dalsze instrukcje do oficera politycznego.
Żołnierze stali na baczność, nawet głuchoniemy Sun, teraz zwany Sunem Niemową, prężył się prościuteńki jak sosna.
Dowódca wybiegł na ulicę ze strzelbą na ramieniu. Weszliśmy do głównej izby. Na garnku stały dwa uplecione z bambusa i trzciny koszyczki do gotowania na parze. Stary kucharz skinął głową przepraszająco. Miał bardzo sympatyczną twarz.
– Przepraszamy, poprzestawialiśmy wam trochę w kuchni – rzekł, dorzucając drew do ognia, po czym pokazał spore wgłębienie pod paleniskiem. – Ten kanał jest lepszy niż dziesięć miechów – dodał.
Płomienie buchały z szumem, wydawało się, że garnek zaraz się stopi od żaru. Rumiana Shangguan Lingdi siedziała na progu, mrużąc oczy i wpatrując się w parę unoszącą się znad koszyczków. Siwe smugi krążyły w powietrzu, co chwila zmieniając kształt. Bardzo przyjemny widok.
– Lingdi! – zawołała matka.
– Starsza Siostro, Trzecia Siostro! – zawołały Piąta i Szósta Siostra.
Shangguan Lingdi obrzuciła nas obojętnym spojrzeniem, jakby nikogo nie poznawała, albo jakbyśmy nigdy nie opuszczali domu.
Matka rozejrzała się nieufnie po wysprzątanych pokojach, czując się nieswojo. W końcu uznała, że najlepiej wyjść z powrotem na podwórze.
Stojący w szeregu głuchoniemy Sun robił do nas miny. Mały Sima odważnie podszedł do żołnierzy i obmacywał ich nogi, starannie owinięte w onuce.
Dowódca wrócił z mężczyzną w średnim wieku, w okularach.
– Pani gospodyni, to jest oficer polityczny Jiang – oznajmił.
Jiang miał średnich rozmiarów głowę, gładką, jasną cerę pozbawioną zarostu. Był przepasany szerokim skórzanym pasem, z kieszeni na piersi wystawał mu złoty długopis. Uprzejmie skinął głową w naszą stronę, po czym z wiszącej u pasa skórzanej torby wyciągnął garść kolorowych przedmiotów.
– Proszę, młodzi przyjaciele – rzekł – skosztujcie trochę słodyczy.
Rozdzielił cukierki równo między nas, nawet zawinięte w rude kunie futro maleństwo dostało swoje dwie sztuki, które matka przyjęła w jego imieniu. Po raz pierwszy w życiu spróbowałem cukierków.
– Pani gospodyni – rzekł oficer – mam nadzieję, że zgodzi się pani, by moi żołnierze skorzystali ze wschodniego i zachodniego skrzydła pani domu.
Matka mechanicznie pokiwała głową. Oficer podwinął mankiet, spojrzał na zegarek.
– Stary Zhangu! – zawołał. – Bułki już gotowe?
Stary Zhang wybiegł na podwórze.
– Prawie gotowe! – oznajmił.
– Dajcie najpierw dzieciom coś do jedzenia – polecił oficer. – Potem poproszę o uzupełnienie waszych racji.
Stary Zhang obiecał spełnić polecenie.
– Pani gospodyni – zwrócił się oficer do matki – nasz dowódca chciałby się z panią spotkać. Bardzo proszę pójść ze mną.
Matka zamierzała oddać trzymane w objęciach niemowlę Piątej Siostrze, lecz oficer wyciągnął rękę i zaprotestował.
– Nie, nie, proszę wziąć je ze sobą.
Poszliśmy więc za oficerem – to znaczy mama poszła, ja siedziałem jej na plecach, a mała leżała w jej objęciach. Wyszliśmy na nasz zaułek, potem skierowaliśmy się główną ulicą w stronę Szczęśliwej Rezydencji. Stojący przy bramie dwaj żołnierze zasalutowali uroczyście: każdy z nich trzasnął obcasami i złożył prawą rękę na piersi, dotykając lśniącego jak śnieg w słońcu bagnetu na trzymanej w lewej ręce strzelbie. Szliśmy korytarzami, wreszcie trafiliśmy do wielkiej sali. W samym środku pomieszczenia stał purpurowy kwadratowy stół typu „ośmiu Nieśmiertelnych", czyli na osiem osób, a na nim dwa wielkie półmiski, pełne parujących potraw. Na jednym z nich pysznił się bażant, na drugim potrawka z królika; obok stał koszyczek pełen tak białych, że niemal niebieskich bułeczek gotowanych na parze. Do sali wszedł brodaty uśmiechnięty mężczyzna.
– Witamy, witamy! – oznajmił.
– Szanowna pani, to jest dowódca naszego plutonu, pan Lu – poinformował oficer.
– Słyszałem, że pani też nazywa się Lu – rzekł dowódca. – Pięćset lat temu byliśmy jedną rodziną.
– Panie dowódco, czy zrobiliśmy coś złego?
Dowódca zdumiał się, po czym wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Pani gospodyni, to jakieś nieporozumienie. Zapraszając panią tutaj, nie mieliśmy nic podobnego na myśli. Dziesięć lat temu pani zięć, Sha Yueliang i ja byliśmy w wielkiej przyjaźni, więc gdy tylko się dowiedziałem, że wróciliście, kazałem przygotować posiłek i wino na powitanie.
– On nie jest moim zięciem – odparła matka.
– Zapraszam, proszę się posilić. Wiem, że jesteście bardzo głodni.
– Panie dowódco, na nas już czas – wymówiła się matka.
– Ależ proszę się tak nie śpieszyć. Sha Yueliang przesłał mi w liście prośbę, bym zaopiekował się jego córką. Wie, że bardzo wam ciężko. Mała Tang!
Do sali natychmiast wpadła piękna młoda dziewczyna w mundurze.
– Proszę zaopiekować się dzieckiem tej pani, żeby mogła spokojnie zjeść – polecił Lu.
Żołnierka podeszła do matki i wyciągnęła ręce z uśmiechem.
– To nie jest córka Sha Yuelianga – oświadczyła matka zdecydowanym tonem. – To moja wnuczka.
Przeszliśmy z powrotem tymi samymi korytarzami, potem główną ulicą; w końcu dotarliśmy do naszego zaułka i znaleźliśmy się z powrotem w domu.
W ciągu następnych kilku dni urodziwa Mała Tang nieustannie znosiła nam jedzenie i odzież. Przynosiła ciasteczka, wycinane foremkami w kształty zwierząt – psów, kotów i tygrysów, szklane butelki z mlekiem w proszku, gliniane dzbanki, pełne przezroczystego miodu. Przynosiła też jedwabne ubrania – były wśród nich haftowane pikowane kurteczki i spodnie, była nawet ciepła czapeczka z doszytymi „uszami" z króliczego futra.
– To wszystko przysyła wam pan dowódca Lu i oficer Jiang – mówiła dziewczyna, pokazując trzymane przez matkę niemowlę. – Oczywiście, mały braciszek też może skorzystać – dodała, wskazując mnie.
Matka spojrzała z chłodną obojętnością na uprzejmą żołnierkę o policzkach rumianych jak jabłuszka i oczach wielkich jak morele.
– Proszę to zabrać, panno Tang – rzekła – dziecko z biednej rodziny nie potrzebuje tych wszystkich luksusów.
Wypowiedziawszy te słowa, wetknęła mi sutek do buzi, a drugą pierś podała małej potomkini rodu Sha. Dziewczynka ssała z zadowoleniem, ja – z wściekłością. Jej rączka dotknęła mojej główki, a moja noga w odpowiedzi kopnęła ją w pośladek, na co mała wybuchnęła głośnym płaczem. Dobiegło mnie także ledwie słyszalne łkanie Ósmej Siostry, Shangguan Yunü – tak słabe i delikatne, jakby było przeznaczone tylko dla uszu Słońca i Księżyca.
Panna Tang poinformowała nas, że oficer Jiang wymyślił dla małej imię. Jest wykształconym intelektualistą, skończył uniwersytet Chaoyang w Beipingu, potrafi pisać i malować obrazy, zna też doskonale angielski.
– Sha Zaohua [20] – ładne imię, prawda? Proszę pani, niechże pani nie będzie przesądna – nasz dowódca, pan Lu, jest naprawdę dobrym człowiekiem. Gdybyśmy rzeczywiście chcieli porwać dziecko, zrobilibyśmy to z łatwością, nieprawdaż?
Panna Tang wyciągnęła zza pazuchy szklaną butelkę, na którą nasadzono sztuczną brodawkę z jasnobrązowej gumy. Wsypała biały proszek do miski, dodała miodu. Poczułem zapach cudzoziemki, która zabrała Qiudi – to musiało być sproszkowane mleko z jej piersi. Dolała gorącej wody, wymieszała, a potem przelała do butelki.
– Proszę pani, niech pani nie pozwala jej walczyć z małym o mleko. W ten sposób wkrótce straci pani pokarm. Proszę pozwolić, nakarmię ją tym.
Wzięła na ręce Sha Zaohua. Trzymany przez małą w ustach sutek wyciągnął się niczym jedna z proc Hana Ptaszka. Gdy mała w końcu puściła, brodawka zaczęła się pomału kurczyć, niczym pijawka polana gorącą wodą; dłuższy czas zajął jej powrót do pierwotnego kształtu. Cierpiałem z powodu udręki matczynego sutka i nienawidziłem Sha Zaohua. Przeklęta mała diablica wkrótce jednak znalazła się w ramionach panny Tang, przyssała się jak szalona do sztucznej piersi i zaczęła łapczywie pochłaniać sztuczne mleko. Jadła z wielkim smakiem, ale nie zazdrościłem jej ani trochę. Piersi matki nareszcie znów były tylko moje! Dawno nie spałem tak smacznie. We śnie ssałem mleko, pijany szczęściem; cały mój sen pachniał mlekiem!
Byłem wdzięczny pannie Tang. Jej jędrne piersi, odznaczające się pod szarą, szorstką wełną munduru sprawiły, że stała się dla mnie wcieleniem piękna i słodyczy. Mimo że nieco obwisłe, jej sutki miały doskonały kształt. Gdy skończyła karmić Sha Zaohua, odłożyła butelkę i rozwinęła dziecko z kuniego futerka. Rozeszła się lisia woń. Spostrzegłem, że skóra Sha Zaohua jest biała jak mleko – zdumiewające, że niemowlę o twarzyczce ciemnej jak węgiel drzewny miało tak blade ciałko. Panna Tang włożyła małej pikowaną kurteczkę z jedwabiu i czapeczkę z króliczego futra – dziecko wyglądało naprawdę uroczo. Odłożyła kunie futro na bok, podniosła Zaohua i zaczęła podrzucać ją w powietrzu, a mała śmiała się i gaworzyła radośnie.
Matka była wyraźnie spięta. Gdy zamierzała zabrać Zaohua pannie Tang, ta sama podała jej niemowlę, mówiąc:
– Komendant Sha Yueliang bardzo by się ucieszył na ten widok!
– Komendant Sha Yueliang? – matka spojrzała z zaskoczeniem na pannę Tang.
– To pani jeszcze nie wie, cioteczko? Pani zięć jest dowódcą garnizonu w mieście Bohai. Ma pod sobą trzystu ludzi i jeździ amerykańskim dżipem – wyjaśniła żołnierka.
Sha Yueliang podarł list na drobne kawałki.
– Lu Armata i Jiang Czterooki, możecie sobie najwyżej pomarzyć! – warknął.
Posłaniec Plutonu Wysadzania Mostów odezwał się tonem skromnym, lecz pozbawionym uniżoności:
– Komendancie Sha, wasza śliczna córeczka jest naszym oczkiem w głowie!
– Każdy głupi umie wziąć zakładnika. Wracaj i powiedz Lu i Jiangowi, żeby ruszyli na Bohai!
– Komendancie Sha, proszę nie zapominać o sławie swoich zwycięstw! – odrzekł posłaniec.
– Kiedy będę miał ochotę walczyć z Japońcami, będę z nimi walczył. Kiedy nabiorę ochoty, żeby się poddać, to się poddam. Kto mi zabroni? A teraz przestań mi zawracać głowę, bo zrobię się niemiły!
Panna Tang wyjęła plastikowy grzebień i zabrała się do czesania Piątej i Szóstej Siostry. Kiedy zajmowała się Szóstą, Piąta Siostra obserwowała ją z ogromną uwagą. Jej wzrok niczym grzebień przesuwał się po ciele panny Tang, z góry na dół i z dołu do góry. Gdy kobieta czesała Piątą Siostrę, na twarzy i szyi dziewczynki wyskoczyła gęsia skórka wielkości ziarenek ryżu, jakby było jej zimno. Skończywszy zabiegi fryzjerskie, panna Tang wyszła.
– Mamo, ja chcę być żołnierzem – powiedziała Piąta Siostra.
Dwa dni później Shangguan Pandi miała na sobie szary mundur. Jej głównym zadaniem było przewijanie i karmienie małej Zaohua razem z panną Tang.
Żyło nam się całkiem przyjemnie. Zupełnie jak w popularnej w tamtych czasach piosence:
Dziewczyno, dziewczyno, czymże ty się martwisz,
Nie znajdziesz młodzieńca, na starszego trafisz.
Chodź z nami, chodź z nami, z nami-żołnierzami,
Zjemy wieprza w kapuście z białymi bułkami!
Co prawda, nie objadaliśmy się wieprzowiną w kapuście, a białych bułeczek, gotowanych na parze, też nie widywaliśmy zbyt często, ale duszonej rzepy i solonej ryby nam nie brakowało, podobnie jak gotowanych na parze kukurydzianych chlebków.
– Czosnek nie zginie od suszy, żołnierz nie umrze z głodu – westchnęła matka. Cieszymy się żołnierskim bytem – gdybym wiedziała wcześniej, nie sprzedawałabym własnych dzieci. Xiangdi, Qiudi, moje wy biedactwa…
W tamtych czasach zarówno ilość, jak i jakość mleka mojej mamy znacznie wzrosły. Ja, Shangguan Jintong, w końcu wyskoczyłem z maminej torby i potrafiłem przejść na własnych nogach jakieś dwadzieścia kroków, potem pięćdziesiąt, sto, aż wreszcie na dobre przestałem pełzać. Mój leniwy język też nareszcie ożył – nauczyłem się płynnie przeklinać. Kiedy głuchoniemy Sun łapał mnie za siusiaka, wrzeszczałem: „Pierdolić twoją matkę!"
Szósta Siostra poszła na naukę czytania i pisania. Nauczyła się też śpiewać piosenkę: „Osiemnaście sióstr zaciągnęło się do wojska, a wojsko to honor wielki. Ciach-ciach, obcięte piękne warkocze, w kąt poszły pantofelki. Siostry Drogi patrolują i na warcie stoją, a zdrajcy narodu strasznie się ich boją". Lekcje czytania i pisania odbywały się w kościele. Ośle łajno, pozostawione przez osły drużyny Czarnych Osłów, zostało uprzątnięte. Zniszczone ławki ponaprawiano i ustawiono w równe rzędy. Zniknęły skrzydlate aniołki, być może odfrunęły. Nie było też Jezusa z daktylowego drewna, może poszedł do Nieba, a może ktoś go ukradł i zużył na opał. Na ścianie wisiała czarna tablica, na której widniał rządek białych ideogramów. Puk, pułk – panna Tang o urodzie Nieśmiertelnej uderzała w tablicę drewnianym wskaźnikiem.
„Bić – Japończyków, bić – Japończyków" – skandowały kobiety za towarzyszką Tang, jednocześnie karmiąc niemowlęta bądź szyjąc podeszwy szmacianych butów, aż trzeszczały konopne nici. „Bić – Japończyków, bić – Japończyków…"
Spacerowałem między rzędami siedzących kobiet, między rzędami piersi najrozmaitszych kształtów i wielkości. Piąta Siostra wskoczyła na podwyższenie i przemówiła do kobiet poniżej:
– Lud jest jak woda, a nasi bracia żołnierze są jak ryby w wodzie. Prawda? A czego najbardziej boją się ryby? No, czego? Czy ryby boją się haczyków? Rybołowów? Węży wodnych? Nie, ryby najbardziej boją się sieci! O tak, sieci są tym, czego boją się najbardziej! Co macie na waszych głowach? Koki. A na kokach? Siatki!
Kobiety jakby nagle coś zrozumiały – zaczęły szeptać i mamrotać między sobą, to rumieniąc się, to blednąc.
– Poobcinajcie więc swoje koki, zrzućcie siatki. Brońmy komendanta Lu i oficera Jianga, brońmy Plutonu Wysadzania Mostów! Kto pierwszy?
Shangguan Pandi ujęła wielkie nożyczki w drobną dłoń i trzymając je wysoko w górze, cięła powietrze, zamieniając metalowe narzędzie w głodnego krokodyla.
– Pomyślcie – odezwała się panna Tang – wy, które znosicie tyle trudów i cierpień, ciotki i stryjenki, babki, siostry i synowe, pomyślcie o trzech tysiącach lat ucisku, jakiego doświadczałyśmy. Teraz wreszcie możemy wyprostować nasze zgięte grzbiety. Hu Qinlian, powiedz nam, czy twój mąż alkoholik, Nie Pół Flaszki, ciągle jeszcze cię bije?
Młoda kobieta o ziemistej twarzy, nazwiskiem Hu Qinlian, z niemowlęciem na ręku, wstała i zmierzyła spojrzeniem dwie bohaterskie żołnierki, Tang i Shangguan, stojące na podwyższeniu, po czym natychmiast spuściła głowę.
– Nie bije – odparła.
Żołnierka Tang klasnęła w dłonie.
– Słyszałyście, drogie panie? Nawet Nie Pół Flaszki nie śmie już uderzyć swojej żony. Nasze Stowarzyszenie Wyzwolenia Kobiet jest wielką rodziną, która zawsze stanie w waszej obronie. Drogie kobiety, czemu zawdzięczacie szczęśliwe życie bez nierówności i niesprawiedliwości? Czy spadło wam z nieba? Czy wydobyło się spod ziemi? Nie, nie, i jeszcze raz nie. Prawdziwa przyczyna jest tylko jedna: przybycie Plutonu Wysadzania Mostów. Tu, w miasteczku Dalan, w Północno-Wschodnim Gaomi, stworzyliśmy stabilną, żelazną bazę na terytorium wroga. Jesteśmy samowystarczalni, potrafimy walczyć i poprawiać ludzki byt, zwłaszcza sytuację kobiet. Będziemy zwalczać feudalizm i przesądy. Musimy zerwać sieci. Nie tylko ze względu na pluton, lecz przede wszystkim dla nas samych, kobiet. Obetnijcie koki, zrzućcie siatki, ostrzyżcie się na pazia!
– Mamo, bądź pierwsza! – rzekła Pandi, zbliżając się do matki ze szczękającymi nożycami w dłoni.
– Tak, niech głowa rodziny Shangguan ostrzyże się na pazia, a my weźmiemy z niej przykład! – zachęcały kobiety chórem.
– Daj przykład, mamo, wszystkie córki będą z ciebie dumne! – mówiła Pandi.
Matka zaczerwieniła się, po czym pochyliła głowę i przemówiła:
– Tnij, moje dziecko. Dla dobra plutonu pozwoliłabym obciąć sobie nie tylko włosy, ale i palce obu rąk, nie wahałabym się ani chwili.
Panna Tang zaczęła klaskać pierwsza, a za nią pozostałe kobiety. Piąta Siostra rozpuściła matczyny kok; kaskada czarnych włosów podobnych do pędów wistarii runęła na kark i plecy matki. Na jej twarzy zagościł identyczny wyraz jak u świętej kobiety imieniem Maria, której prawie półnagi wizerunek wisiał na ścianie. Była poważna i zatroskana, lecz spokojna i pogodzona z losem, gotowa na poświęcenie. W kościele, w którym zostałem ochrzczony wraz z Ósmą Siostrą, wciąż unosiła się zastarzała woń oślego łajna. Przed oczyma stanął mi obraz kąpieli, jaką urządził nam pastor Malloy w drewnianej misie. Matka Boska nie zasłaniała swoich piersi; piersi mojej matki zawsze kryły się, przynajmniej częściowo, za jakąś zasłoną.
– Tnij, Pandi, na co czekasz? – spytała matka.
Wielkie nożyce Shangguan Pandi rozwarły szeroko szczęki i natychmiast je zacisnęły. Ciach-ciach-ciach – czarne włosy sypały się na ziemię. Matka podniosła głowę: fryzura na pazia była gotowa. Linia włosów sięgała tuż poniżej uszu, odsłaniając długą, smukłą szyję. Pozbawiona nagle ciężaru koka głowa matki nabrała lekkości i wigoru, nie była już spokojna ani ociężała, lecz stała się po małpiemu figlarna; poruszała się żywo, jak główka Ptasiej Nieśmiertelnej. Jej twarz była czerwona jak burak. Żołnierka Tang wyciągnęła z kieszeni małe lusterko i podsunęła je matce. Mama nieśmiało kręciła głową, a odbicie w lusterku naśladowało jej ruchy. Wstydliwie obejrzawszy swojego pazia i głowę, która wydawała się teraz kilkukrotnie mniejsza, pośpiesznie odwróciła wzrok.
– I jak? Ładnie? – spytała panna Tang.
– Paskudnie… – szepnęła matka.
– Pani Shangguan ma już swojego pazia. Na co czekacie? – spytała głośno panna Tang.
Proszę ciąć. Ciąć, ciąć. Idziemy z duchem czasu! Zawsze, gdy zmieniała się dynastia, zmieniały się i fryzury… Proszę mnie ostrzyc. I mnie też! Ciach, ciach! Okrzyki zaskoczenia, westchnienia rezygnacji. Schyliłem się i podniosłem czarny pukiel. Na ziemi leżało pełno włosów – czarnych, brązowych, cienkich, grubych. Te grube były czarne i sztywne, a te cienkie – brązowe i miękkie. Włosy mamy były najpiękniejsze ze wszystkich – można było wyciskać olej z ich końcówek.
To były radosne, szczęśliwe dni – działo się jeszcze więcej niż w czasie wystawy resztek wysadzonego mostu, urządzonej przez Simę Ku. Żołnierze plutonu dysponowali najróżniejszymi talentami – jedni umieli śpiewać, inni tańczyć, jeszcze inni grać na flecie, cytrze czy lutni. Gładkie mury w całej wiosce pokrywały wielkie, wypisane wodą wapienną slogany. Codziennie o wschodzie słońca czterech młodych żołnierzy wspinało się na wieżę obserwacyjną przed rezydencją rodziny Sima i ćwiczyło pobudkę na trąbce. Z początku brzmiało to jak krowie ryki, potem przypominało raczej szczekanie szczeniaka, w końcu trąbka zagrała różnymi tonami – to wysokimi, to niskimi, które zaczęły się układać w całkiem przyjemną melodię. Żołnierze wypinali piersi, trzymali głowy wysoko, na sztywnych szyjach, i dmuchali w złote instrumenty, ozdobione czerwonymi frędzlami, wydymając policzki. Wyglądali dziarsko i pięknie. Najprzystojniejszy z nich nazywał się Ma Tong – miał niewielkie dołeczki w policzkach i okazałe uszy. Ruchliwy i pełen wigoru, o ustach słodkich jak miód, składał wizyty ponad dwudziestu „przybranym matkom" w wiosce, robiąc na nich ogromne wrażenie – sam jego widok wprawiał ich piersi w dygot, jakby nie mogły się doczekać, aż wetkną mu sutek do słodkich ust. Pewnego razu Ma Tong przyszedł do nas, żeby przekazać naszemu dowódcy jakieś polecenie. Kucnąwszy pod drzewem granatu, przyglądałem się mrówkom spacerującym po pniu, a on przycupnął obok i patrzył razem ze mną. Był jeszcze bardziej skupiony na obserwacji niż ja, w dodatku jego umiejętności zabijania tych stworzeń znacznie przewyższały moje – pokazał mi nawet, jak sikać do mrówczych korytarzy. Nad naszymi głowami pyszniły się płomieniste kwiaty granatu. Nadszedł czwarty miesiąc, pogoda była wiosenna i słoneczna – błękitne niebo, białe obłoki, stada jaskółek szybujących w leniwych podmuchach południowego wiatru.
Matka przewidywała, że tak przystojny i bystry młody chłopak jak Ma Tong najprawdopodobniej nie będzie cieszył się zbyt długim życiem. Bóg podarował mu już zbyt wiele – chłopak wyczerpał wszystkie należne człowiekowi przyjemności życia, toteż nie jest mu pisana długa starość w otoczeniu synów i wnuków. Rzeczywistość nie odbiegała od przepowiedni mojej matki: pewnej gwiaździstej nocy wśród uliczek rozległy się krzyki młodzieńca:
– Panie komendancie Lu, panie oficerze Jiang, błagam, darujcie mi… Jestem jedynym dziedzicem trzech pokoleń mojej rodziny, jedynym wnukiem moich dziadków, jedynym synem moich rodziców… Jeśli pozbawicie mnie życia, będzie to koniec rodu Ma… Przybrana matko Sun, przybrana matko Cui, moje wszystkie dobrodziejki, ratujcie… Przybrana matko Cui, jesteś w dobrych stosunkach z komendantem, wstaw się za mną…
Żałośnie lamentując, Ma Tong opuścił naszą wioskę. Rozległ się huk wystrzału, po którym zapadła martwa cisza. Młody trębacz o urodzie Nieśmiertelnego pożegnał się ze światem. Nawet cały tłum przybranych matek nie był w stanie go ocalić. Jego przewinieniem była kradzież i handel amunicją.
Następnego dnia na ulicy stanęła jaskrawoczerwona trumna; żołnierze wkrótce załadowali ją na wóz. Była zbita z cyprysowych desek o grubości czterech cali, pokryta dziewięcioma warstwami szelaku i owinięta w dziewięć zasłon. Trumna ta po dziesięciu latach spędzonych w wodzie nie zaczęłaby nawet przeciekać. Nie przebiłby jej też pocisk kalibru trzydzieści osiem. W ziemi pozostałaby nienaruszona przez tysiąc lat. Była wyjątkowo ciężka. Kilkunastu żołnierzy na komendę dowódcy chwyciło za dno i z wielkim wysiłkiem wyprostowało zgięte grzbiety.
Gdy załadowano trumnę na wóz, wśród żołnierzy plutonu zapanowała nerwowa atmosfera. Kursowali truchtem tam i z powrotem, ich twarze wyrażały wielkie napięcie. Na ośle nadjechał siwobrody mężczyzna, zsiadł przed trumną i jął łomotać w nią rękami z głośnym płaczem. Łzy ciekły mu ciurkiem po brodzie. Był to dziadek Ma Tonga, bardzo wykształcony człowiek – za dynastii Qing pełnił państwowy urząd. Komendant Lu i oficer Jiang stanęli z tyłu, zakłopotani. Starzec przestał lamentować, odwrócił się i spojrzał na wojskowych.
– Starszy panie Ma – odezwał się Jiang – jako osoba o wielkiej wiedzy ma pan także głębokie poczucie sprawiedliwości. Ukaraliśmy Ma Tonga z ogromnym żalem.
– Z najgłębszym smutkiem ukaraliśmy Ma Tonga – zawtórował mu Lu.
Starzec splunął mu w twarz.
– Kto kradnie haki, ten złodziej, a kto rabuje całe narody, ten panisko! Bić Japończyków, mieliście bić Japończyków! A tu wino, kobiety, śpiew! Rozpusta!
– Starszy panie Ma, jesteśmy oddziałem partyzantki antyjapońskiej – odrzekł surowo oficer polityczny Jiang – i panuje u nas żelazna dyscyplina wojskowa. Może i istnieją jakieś rozpustne plutony, lecz nasz się do nich nie zalicza.
Staruszek z podniesioną głową obszedł dokoła oficera Jianga i komendanta Lu, zaśmiał się głośno i szyderczo, po czym oddalił się, a za nim podreptał ze spuszczonym łbem osiołek. Wóz z trumną cicho podążył za osłem. Pokrzykiwania woźnicy brzmiały jak zduszone ćwierkanie cykad.
Sprawa Ma Tonga niczym trzęsienie ziemi wstrząsnęła posadami Plutonu Wysadzania Mostów. Runęło nasze sztuczne poczucie bezpieczeństwa i dobrobytu. Strzał, który zabił Ma Tonga, powiedział nam, że w burzliwych czasach życie ludzkie jest warte tyle co życie mrówki.
Teoretycznie korzystne dla morale armii, bezwzględne, lecz sprawiedliwe ukaranie Ma Tonga mimo wszystko źle wpłynęło na nastroje w plutonie. W ciągu kolejnych paru dni miało miejsce kilkanaście przypadków pijaństwa i bójek, a żołnierze zakwaterowani w naszym domu zaczęli okazywać coraz większe niezadowolenie. Dowódca Wang powiedział otwarcie:
– Ma Tong był tylko kozłem ofiarnym! To jeszcze dzieciak. On miałby handlować amunicją? Jego dziadek jest byłym urzędnikiem, rodzina ma pod dostatkiem ziemi, liczne stada osłów i koni. Po co by mu było tych parę groszy? Według mnie, zginął przez ten tłum „przybranych mamuś". Nic dziwnego. Staruszek powiedział przecież: „Mieliście bić Japończyków, a tu wino, kobiety i śpiew".
Wang wygłosił swoje zastrzeżenia rankiem, a po południu w naszym domu zjawił się oficer Jiang w towarzystwie dwóch strażników.
– Wang Mugen – rzekł surowo – pójdziecie z nami do kwatery głównej.
Wang Mugen zmierzył wzrokiem swoich podkomendnych.
– Który ośli pomiot mnie sprzedał? – zapytał.
Żołnierze popatrzyli po sobie, ich twarze poszarzały. Tylko głuchoniemy Sun Niemowa zachichotał głupkowato, podszedł do oficera i na migi opowiedział Jiangowi całą historię o uprowadzeniu mu żony przez Sha Yuelianga.
– Sunie Niemowo, powierzam ci funkcję dowódcy tej drużyny – oznajmił oficer.
Sun Niemowa z przekrzywioną głową wpatrywał się w usta oficera. Jiang złapał go za rękę, wyciągnął z kieszeni długopis i napisał mu kilka ideogramów na dłoni. Sun zgiął rękę i przyglądał się jej długo, wielce zaaferowany. Wreszcie zamachał rękami i zatupał, w jego brązowych oczach zatańczyły różnobarwne błyski.
– Jak tak dalej pójdzie, nasz niemowa w końcu przemówi – zaśmiał się ironicznie Wang Mugen.
Oficer polityczny Jiang skinął ręką na strażników. Żołnierze energicznie wystąpili naprzód i stanęli po obu stronach Wanga.
– O tak, zabijcie osła i zjedzcie, gdy zmiele wam całe ziarno. Pewnie już zapomnieliście, jak wysadziłem pociąg pełen amunicji – powiedział Wang Mugen.
Oficer, nie zważając na protesty Wanga Mugena, poklepał głuchoniemego po ramieniu. Sun, zaskoczony tym niespodziewanym wyróżnieniem, wypiął pierś i zasalutował. Wołania Wanga odbijały się echem wśród uliczek:
– Kto doprowadza mnie do wściekłości, kładzie minę pod własnym kangiem!
Pierwszą rzeczą, którą uczynił głuchoniemy po objęciu nowej funkcji, było pójście do mojej matki, by zażądać żony. Matka właśnie pracowała przy kamieniu młyńskim, za którym kiedyś chował się ranny Sima Ku i mełła siarkę dla plutonu. Sto metrów dalej Shangguan Pandi instruowała kobiety, jak za pomocą małych młotków roztłukiwać odpady żelaza i miedzi. Sto metrów od Shangguan Pandi plutonowy inżynier wraz z uczniami dął w wielkie miechy, które wymagały czterech ludzi do obsługi, wdmuchując masy powietrza do pieca. Obok w piachu tkwiły formy do odlewania min lądowych. Matka z ustami zakrytymi chusteczką prowadziła osła, który obracał kamieniem młyńskim. Drażniąca woń siarki wyciskała jej łzy z oczu, a osioł co chwila kichał.
Ja razem z synkiem Simy Ku siedziałem w cieniu drzew, pod czujnym spojrzeniem Shangguan Niandi, która stosując się do kategorycznego polecenia matki pilnowała, byśmy nie zbliżali się do kamienia młyńskiego. Głuchoniemy z karabinem z Hanyangu na plecach, bawiąc się birmańskim mieczem, odziedziczonym po przodkach swojej rodziny, zbliżył się rozkołysanym krokiem do matki. Widzieliśmy, jak zaszedł drogę osłu, zamierzył się mieczem na matkę, a następnie zakręcił nim w powietrzu ze świstem. Matka stała za osłem i trzymając w ręku wyłysiałą miotłę, utkwiła w niemowie nieruchome spojrzenie. Ten pokazał matce wnętrze dłoni z wypisanymi ideogramami i zaśmiał się. Matka pokiwała głową, jakby mu gratulowała. Przez twarz niemowy przemknęła cała seria grymasów, lecz matka kręciła głową, jakby odmawiała jego prośbom. Głuchoniemy wyciągnął rękę i uderzył pięścią w ośli łeb; pod zwierzęciem ugięły się przednie nogi, aż uklękło na kamieniu.
– Bydlę! – krzyknęła matka. – Obyś zginął niedobrą śmiercią, bydlaku!
Głuchoniemy uśmiechnął się krzywo i odszedł takim samym jak poprzednio, kołyszącym się krokiem.
Drzwiczki pieca do wytapiania stali otwarto za pomocą długiego haka; rozżarzone do białości płynne żelazo wypłynęło z tygla, pryskając wokoło pięknymi iskrami. Matka pociągnęła osła za uszy, aż zwierzę stanęło z powrotem na nogi. Podeszła do kępy drzew, odsłoniła usta, chowając pożółkłą chusteczkę, rozpięła bluzkę i wetknęła mi okadzony siarkowym dymem sutek do ust. Właśnie rozważałem, czyby nie wypluć cuchnącej, ostrej w smaku brodawki, gdy matka gwałtownie mnie odepchnęła, niemal wyłamując mi dwa świeżo wyrżnięte przednie zęby. Pomyślałem, że brodawka pewnie ją mocno zabolała, lecz ona najwyraźniej nie miała czasu zaprzątać sobie tym głowy – ruszyła biegiem w stronę domu; trzymana w prawej dłoni chusteczka powiewała w rytm jej kroków. Wyobrażałem sobie, jak zanieczyszczone siarkową substancją sutki trą gwałtownie o szorstki materiał bluzki i jak wyciekająca z nich trująca ciecz moczy ubranie matki. Po całym jej ciele przebiegały elektryczne iskry; ogarniało ją dziwne uczucie – jeśli było to szczęście, to bardzo bolesny rodzaj szczęścia. Czemu mama pędziła do domu w takim pośpiechu? Wkrótce poznamy odpowiedź.
– Lingdi! Lingdi, gdzie jesteś? – wołała matka, wybiegając z głównej części domu i wbiegając do bocznego skrzydła.
Shangguan Lü wyczołgała się z głównej izby i leżała na ścieżce; z uniesioną głową wyglądała jak gigantyczna żaba. Należące wcześniej do niej zachodnie skrzydło zajmowali żołnierze: pięciu mężczyzn leżało na młyńskim kamieniu i studiowało zszytą na grzbiecie zniszczoną książkę. Podnosząc głowy, spojrzeli na matkę z zaskoczeniem. Na ścianie wisiały ich strzelby, z krokwi zwisały miny, okrągłe, czarne, oleiście lśniące, niczym jaja ogromnych jak wielbłądy pająków.
– Gdzie głuchoniemy? – spytała matka.
Żołnierze pokręcili głowami. Matka wpadła do wschodniej izby. Na rzuconej niedbale na stół o połamanych nogach podobiźnie Ptasiej Nieśmiertelnej leżał nadgryziony kawałek kukurydzianego chleba i szmaragdowozielona dymka. Obok stała wyszczerbiona misa pełna białych kostek, być może ptasich, a może należących do jakiegoś innego zwierzęcia. Strzelba głuchoniemego wisiała na ścianie, a granaty u powały.
Staliśmy na podwórzu, wznosząc daremne wołania; żołnierze wybiegli z domu i zaczęli się dopytywać, o co właściwie chodzi.
Z piwnicy pełnej rzepy wyłonił się głuchoniemy. Był od stóp do głów uwalany żółtą ziemią i białą pleśnią; na jego twarzy malowało się zadowolenie i znużenie.
– O ja głupia, ja głupia! – zawyła matka rozpaczliwie.
Na końcu tunelu wykopanego pod naszym domem, dokładnie pod stertą słomy, głuchoniemy zgwałcił moją Trzecią Siostrę, Shangguan Lingdi.
Wyciągnęliśmy ją z tunelu i położyliśmy na kangu. Matka zalewała się łzami. Zanurzając ubrudzoną siarką chusteczkę w misce z wodą, dokładnie obmyła całe jej ciało. Łzy matki kapały na skórę Lingdi, na jej noszące ślady ugryzień piersi; na twarzy siostry jednak rozkwitał wzruszający uśmiech, oczy lśniły cudownym, nieziemskim blaskiem.
Dowiedziawszy się o wszystkim, Piąta Siostra przybiegła co sił w nogach. Spojrzała na Trzecią Siostrę bez słowa, wypadła na podwórze i wyjęła zza pasa ręczny granat, wyciągnęła zawleczkę i wrzuciła pocisk do wschodniej izby. Granat nie wybuchł.
Egzekucja głuchoniemego miała się odbyć w tym samym miejscu, co rozstrzelanie Ma Tonga: na południu wioski, na porośniętym cuchnącym zielskiem bagnie, otoczonym stertami śmieci. Związanego Suna zaciągnięto na skraj bagna, gdzie ustawił się kilkunastoosobowy pluton egzekucyjny. Oficer Jiang wygłosił do zebranych gapiów płomienne przemówienie, po którym żołnierze naładowali i odbezpieczyli broń, a następnie wydał rozkaz do strzału. Lecz zanim kule opuściły lufy strzelb, tanecznym krokiem nadeszła odziana w biel Shangguan Lingdi. Poruszała się tak lekko, jakby płynęła w powietrzu – prawdziwa Nieśmiertelna.
– Ptasia Nieśmiertelna przybyła! – zawołał ktoś z tłumu.
Wszyscy przypomnieli sobie jej historię niczym z dawnej legendy i cuda, które czyniła, kompletnie zapominając o głuchoniemym. Ptasia Nieśmiertelna nigdy jeszcze nie była tak piękna, jak teraz, gdy tańczyła przed oczami zebranych, niczym żuraw na mokradłach; jej twarz jaśniała barwami białego i czerwonego lotosu, sylwetka była doskonale harmonijna, pełne wargi – kuszące. Tanecznym krokiem zbliżyła się do głuchoniemego, zatrzymała się nagle, przekrzywiła głowę i spojrzała mu w oczy, a on uśmiechnął się głupkowato. Wyciągnęła rękę, pogładziła go po skołtunionych włosach, złapała za nos podobny do główki czosnku. W końcu, ku zaskoczeniu obecnych, sięgnęła mu między nogi i chwyciła w dłoń tę część jego ciała, która spowodowała całe zamieszanie. Spojrzała w kierunku tłumu i zachichotała. Kobiety pośpiesznie odwróciły wzrok, mężczyźni gapili się tępo, uśmiechając się pod nosem. Oficer zakasłał i rozkazał sztywnym, nienaturalnym tonem:
– Odciągnąć ją i kontynuować egzekucję!
Głuchoniemy podniósł głowę i wydał kilka bełkotliwych okrzyków, zapewne wyrażających protest.
Ptasia Nieśmiertelna wciąż głaskała tę samą część ciała Niemowy, jej pełne wargi wyrażały zachłanne i gwałtowne, lecz w pełni zdrowe, naturalne pożądanie. Nikt nie miał ochoty podporządkować się rozkazowi oficera.
– Panienko – odezwał się Jiang – powiedz nam, czy on cię zgwałcił, czy też dałaś mu przyzwolenie?
Ptasia Nieśmiertelna milczała.
– Czy ten mężczyzna ci się podoba? – spytał oficer. Ptasia Nieśmiertelna milczała nadal. Jiang odnalazł wzrokiem w tłumie naszą matkę.
– Droga ciotko – zaczął zakłopotany – widzi pani… że może dobrze byłoby, gdyby zostali małżeństwem… postąpił źle, ale na pewno nie zasługuje na karę śmierci.
Matka, nie odezwawszy się ani słowem, wyszła z tłumu. Kroczyła bardzo powoli, z widocznym trudem, jakby dźwigała na plecach kamienną stelę. Ludzie patrzyli za nią, a gdy z jej ust nagle wydarł się jęk, odwrócili wzrok.
– Rozwiązać go! – rzucił oficer zrezygnowanym tonem i odszedł.
Był siódmy dzień siódmego miesiąca kalendarza księżycowego, dzień, w którym Wolarz i Prządka spotykali się na niebie. W domu było tak duszno, że fruwające w powietrzu komary wpadały na siebie nawzajem. Mama rozłożyła pod drzewem granatu matę z trawy. Z początku siedzieliśmy na niej, a potem leżeliśmy, słuchając, jak matka nieustannie mamrocze coś do siebie. O zmierzchu spadł drobny deszczyk; matka powiedziała, że to łzy Prządki. Powietrze było wilgotne, od czasu do czasu zawiewał nieco chłodniejszy podmuch. Liście granatowca lśniły. W zachodnim i wschodnim skrzydle domu żołnierze pozapalali własnej roboty białe świece. Komary gryzły nas jak szalone, a matka starała się odganiać je wachlarzem.
Wszystkie sroki świata postanowiły tego dnia ulecieć w błękitne niebo: całymi stadami, głowa przy głowie, ogon przy ogonie, utworzyły ptasi most przez burzliwy, srebrny nurt Drogi Mlecznej. Prządka i Wolarz podążyli im na spotkanie; deszcz i mżawka były ich łzami tęsknoty.
Słuchając szeptów matki ja, Shangguan Niandi i synek Simy Ku wpatrywaliśmy się w rozgwieżdżone niebo, usiłując odszukać te dwa gwiazdozbiory. Ósma Siostra, Shangguan Yunü, mimo ślepoty także zwracała twarzyczkę ku niebu; jej niewidzące oczy lśniły jaśniej od gwiazd. W naszym zaułku odbijały się echem ciężkie kroki żołnierzy wracających z patrolu; znad dalekich łąk napływały fale żabiego rechotu. Świerszcz siedzący na podpórce dla pędów fasoli śpiewał swoją piosenkę: i-ja, i-ja, i-ja-dululu. Od czasu do czasu w głębokiej ciemności mignął jakiś duży ptak; widzieliśmy ich białawe, niewyraźne sylwetki i słyszeliśmy szum pierzastych skrzydeł. Nietoperze popiskiwały nerwowo; ba-da, ba-da – kapały krople z liści drzew. Sha Zaohua leżała w objęciach matki, oddychając cicho i równo. We wschodniej izbie
Shangguan Lingdi wrzasnęła jak kotka; w świetle lampy zamajaczył wielki cień głuchoniemego. Byli już po ślubie, na którym świadkował oficer Jiang. Pokój odosobnienia Ptasiej Nieśmiertelnej zamienił się w jaskinię rozkoszy, w której Shangguan Lingdi i głuchoniemy oddawali się swoim namiętnościom. Ptasia Nieśmiertelna od czasu do czasu wybiegała na podwórze do połowy obnażona; pewien żołnierz, oczarowany jej nagimi piersiami, omal nie zginął z rąk jej męża, który chciał skręcić mu kark.
– Już późna noc, idźcie spać – rzekła matka.
– W domu gorąco, pełno komarów. Pozwól nam spać tutaj – prosiła Szósta Siostra.
– Nie, tu jest mokro, to wam może zaszkodzić. Poza tym, w niebie są tacy, co „zbierają kwiaty"… Chyba słyszałam ich rozmowę: „Patrz, jaki piękny kwiat – zerwijmy go". „Nie teraz, wrócimy tu później i wtedy go zerwiemy". To były pajęcze duchy, które gwałcą młode dziewczęta.
Leżeliśmy na kangu, nie mogąc zasnąć. Ku naszemu zdziwieniu Shangguan Yunü smacznie spała; strużka śliny wyciekała z kącika jej ust. Nasze nozdrza drażnił dym z kadzidełek odstraszających komary. Światło lampy z okna izby, w której mieszkali żołnierze, wpadało przez nasze okno do środka, dzięki czemu widzieliśmy wszystko wyraźnie. W powietrzu wisiał odór rozkładającej się w wychodku morskiej ryby, którą przysłała nam Shangguan Laidi. Laidi przysyłała nam wiele drogich rzeczy – jedwabie, meble, stare bibeloty, a wszystko konfiskował Pluton Wysadzania Mostów. Rygiel u drzwi załomotał.
– Kto tam? – zawołała matka i wyjęła tasak schowany w głowie łóżka.
Odpowiedziała jej cisza. Może nam się tylko wydawało? Matka odłożyła tasak na miejsce. Paląca się dla odstraszenia komarów linka moksy rzucała czerwone, krótkotrwałe błyski na podłodze przed kangiem.
Nagle szczupły czarny cień wyrósł obok łóżka. Matka krzyknęła z przestrachem, Szósta Siostra także; cień wspiął się na kang i zakrył matce usta dłonią. Matka wyrywała się, usiłując sięgnąć po tasak; już miała wymierzyć cios, gdy czarny cień przemówił:
– Mamo, to ja, Laidi… To ja, Laidi…
Tasak upadł na rozłożoną przy łóżku matę. Najstarsza Siostra wróciła! Laidi klęczała na kangu, łkając. Patrzyliśmy zdumieni na jej niewyraźną w ciemności twarz. Zauważyłem, że pokrywa ją mnóstwo małych, lśniących punkcików.
– Laidi… Córeczko… to naprawdę ty? Nie jesteś czasem duchem? A nawet jeśli jesteś, matka i tak się ciebie nie boi. Niech ci się przyjrzę… – Mama macała dokoła w poszukiwaniu zapałek.
Najstarsza Siostra złapała ją za rękę i wyszeptała:
– Mamo, proszę, nie zapalaj lampy…
– Laidi, jesteś bez serca. Gdzie się podziewałaś z tym swoim Sha przez te wszystkie lata? Przysporzyłaś matce tyle cierpienia!
– To długa historia, mamo. Dużo by opowiadać… Gdzie jest moja córka?
Matka podała Laidi śpiącą smacznie Sha Zaohua.
– Co z ciebie za matka? Umiesz tylko urodzić, ale wychowywać ci się już nie chce. Nawet dzikie zwierzęta tak nie postępują – rzekła matka. – Z jej powodu Czwarta Siostra i Siódma…
– Pewnego dnia, mamo, wynagrodzę ci to wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Czwartej i Siódmej Siostrze też się odwdzięczę.
– Najstarsza Siostra! – zawołała Szósta Siostra.
Laidi podniosła głowę znad Sha Zaohua i pogłaskała Szóstą Siostrę po głowie.
– Szósta Siostro! A Jintong, Yunü? Jintong, Yunü, pamiętacie waszą siostrę?
– Gdyby nie Pluton Wysadzania Mostów, wszyscy zginęlibyśmy z głodu – przypomniała matka.
– Jiang i Lu są nic niewarci, mamo.
– Ale traktują nas bardzo dobrze. Nie powinniśmy ich oczerniać.
– Mamo, oni mają plan. Wysłali do Sha Yuelianga list z żądaniem, żeby się poddał. Jeśli tego nie zrobi, zabiorą naszą córkę jako zakładnika.
– Coś podobnego! Przecież oni prowadzą wojnę, co ma z tym wspólnego maleńkie dziecko?
– Wróciłam tu po to, żeby uratować córkę. Mam ze sobą kilkunastu ludzi, musimy zaraz wyruszyć z powrotem. Jiang i Lu cieszą się na próżno. Mamo, nasz dług wdzięczności wobec ciebie jest większy niż góra, pozwól mi później ci się odwdzięczyć. Noc jest długa, a snów wiele. Czas już na mnie…
Zanim Najstarsza Siostra skończyła mówić, matka zabrała jej Sha Zaohua.
– Laidi, nie próbuj znowu zrobić ze mnie idiotki – rzuciła ze złością. – Przypomnij sobie, jak mi ją podrzuciłaś, jak jakiegoś szczeniaka. Robiłam wszystko, żeby ją wykarmić. A ty przychodzisz na gotowe i opowiadasz mi kłamstwa o komendancie Lu i oficerze Jiangu. Teraz nagle zachciało ci się być matką? Dość się nafiglowałaś z panem Sha Mnichem?
– Mamo, on teraz jest dowódcą brygady w armii cesarskiej. Ma pod sobą ponad tysiąc ludzi.
– Nie obchodzi mnie, ilu ma ludzi ani czego jest dowódcą – odparła matka. – Niech sam tu przyjdzie po swoją córkę, powiedz mu, że wciąż trzymam dla niego te króliki, które rozwiesił na moich drzewach!
– Mamo, to są sprawy tysięcy żołnierzy na koniach – rzekła Laidi. – Nie zepsuj wszystkiego.
– Psułam wszystko przez połowę życia. Nie obchodzą mnie tysiące żołnierzy ani miliony koni. To ja wychowuję Zaohua i nikomu jej nie oddam.
Najstarsza Siostra porwała dziecko, zeskoczyła z kangu i wybiegła.
– Ty żółwi pomiocie, niedoczekanie! – wrzasnęła matka.
Sha Zaohua zaczęła płakać.
Matka zeskoczyła z kangu i ruszyła za nimi.
Na podwórku rozległy się strzały. Od strony dachu dobiegały odgłosy jakiejś szamotaniny, ktoś sturlał się i z krzykiem spadł na ziemię.
Czyjaś stopa przebiła sufit naszej izby, do środka wpadło nieco grudek błota; światło gwiazd przeświecało przez otwór.
Na zewnątrz panował wielki zamęt, huczały wystrzały, szczękały bagnety, jakiś żołnierz krzyknął:
– Nie pozwólcie im uciec!
Kilkunastu żołnierzy z Plutonu Wysadzania Mostów nadbiegło z pochodniami umoczonymi w nafcie, na podwórzu zrobiło się jasno jak w dzień. Z naszego zaułka, zza domu, dobiegał zgiełk podniesionych głosów, ktoś zawołał:
– Związać go! No, wujaszku, ciekawe, jak daleko teraz uciekniesz!
Komendant Lu wkroczył na podwórze i zwrócił się do Laidi, która trzymając Zaohua w mocnym uścisku, kuliła się w załomie muru:
– Pani Sha, to chyba nie jest zbyt rozsądne.
Przywarliśmy do parapetu, wyglądając na zewnątrz.
Obok ścieżki leżał mężczyzna – jego ciało było pełne dziur, z których ciekło mnóstwo krwi; czerwona ciecz gromadziła się w kałuże i rozpływała na wszystkie strony strużkami podobnymi do węży. Silna woń gorącej krwi. Drażniący zapach nafty. Krew wraz z pęcherzykami powietrza cały czas wydobywała się z dziur w ciele. Mężczyzna nie był jeszcze martwy – jego noga wciąż dygotała; gryzł ziemię, prężąc wygiętą szyję. Nie widzieliśmy jego twarzy. Liście drzew lśniły jak płatki złotej i srebrnej folii. Głuchoniemy stał z mieczem w ręku przed komendantem Lu i coś krzyczał. Ptasia Nieśmiertelna wybiegła z domu ubrana w coś, co zapewne było wojskową koszulą męża, która, co prawda, sięgała jej do kolan, lecz piersi i brzuch pozostawały do połowy odsłonięte. Miała długie, szczupłe łydki, pokryte śnieżnobiałą skórą, muskularne, gładkie. Z półotwartymi ustami i wytrzeszczonymi bezmyślnie oczami wpatrywała się w pochodnie – to w jedną, to w drugą. Grupa żołnierzy przyprowadziła trzech mężczyzn, ubranych na zielono. Jeden z nich, o bladej twarzy, miał zranioną rękę, krwawił. Drugi powłóczył nogą. Trzeci miał powróz na szyi i usiłował podnieść głowę, lecz kilka mocnych rąk trzymających sznur mu to uniemożliwiało. Za nimi szedł oficer Jiang. Trzymał latarkę przykrytą skrawkiem szkarłatnego jedwabiu, który zmieniał kolor światła na czerwony. Pa-da pa-da – człapały bose stopy matki, udeptując kopczyki ziemi usypane przez dżdżownice. Bez cienia strachu stanęła twarzą w twarz z komendantem Lu i spytała:
– Co tu się dzieje?
– To nie dotyczy pani, droga ciotko.
Oficer Jiang poświecił czerwoną latarką w twarz Shangguan Laidi. Smukła Laidi stała wyprostowana niczym topola.
Matka podeszła do Najstarszej Siostry i wyrwała jej z rąk Sha Zaohua. Dziecko skuliło się w znajomych objęciach.
– Nie bój się, dziecinko, babcia jest z tobą – uspokajała ją mama.
Płacz Sha Zaohua cichł powoli, aż zamienił się w łkanie.
Ręce Laidi wciąż pozostawały w identycznej pozycji jak wtedy, gdy trzymała dziecko, jakby zesztywniały jej stawy. Dziwaczny widok. Była bardzo blada, patrzyła przed siebie zastygłym wzrokiem. Miała na sobie zielony mundur męskiego kroju; jej dojrzałe piersi uwypuklały się pod marynarką.
– Pani Sha, potraktowaliśmy was humanitarnie i sprawiedliwie. Nie akceptujecie naszej reorganizacji – nie będziemy was do tego zmuszać, lecz nie powinniście przechodzić na stronę Japończyków – oświadczył komendant Lu.
Najstarsza Siostra zaśmiała się ironicznie.
– To męska sprawa. Nie rozmawiajcie o tym ze mną, jestem tylko jego żoną.
– Doszły nas słuchy, że pani Sha jest szefową sztabu u pana komendanta Sha – rzekł Lu.
– Wiem tylko, że przyszłam tu po swoją córkę. Jeśli macie jaja, wyciągnijcie swoje miecze i strzelby i bijcie się z moim mężem. Porwać dziecko na zakładnika – czy to jest czyn godny mężczyzny?
– Myli się pani, pani Sha. Ta mała dziewczynka jest obiektem naszej troski – pani matka i młodsze siostry świadkami. Ziemia i Niebiosa także mogą zaświadczyć, że otaczamy ją opieką. Naszym zamiarem jest zapewnienie dziecku miłości, a wszystkie nasze działania służą jego interesom. Nie chcemy tylko, żeby ta śliczna mała dziewczynka miała za rodziców zdrajców!
– Nic nie rozumiem z tego, co mówicie – odparła Najstarsza Siostra. – Nie strzępcie sobie języka. Jestem już w waszych rękach, róbcie ze mną, co chcecie.
W tym momencie do akcji wkroczył głuchoniemy. W świetle kilkunastu pochodni wydawał się szczególnie wielki i potężny; jego naga, niemal czarna skóra lśniła jak wysmarowana borsuczym łojem. „A-ao! A-ao a-ao!" – oczy wilka, nos dzika, uszy małpy, paszcza tygrysa. Ryknął, uniósł muskularne ramiona, zacisnął pięści i wykonał obiema rękami okrężny gest, przyjmując bojową postawę. Kopnął ciało leżące obok ścieżki, po czym zbliżył się do trzech więźniów i wymierzył wszystkim po kolei cios pięścią, przy każdym uderzeniu wydając z siebie po jednym „A-ao!". Gdy skończył, powtórzył całą sekwencję: „A-ao! A-ao!! A-ao!!!" – każdy cios był silniejszy od poprzednich. Ostatni sprawił, że więzień z opuszczoną głową osunął się na ziemię. Oficer Jiang przywołał go do porządku:
– Sunie Niemowo, nie wolno bić więźniów!
Głuchoniemy rozciągnął usta w uśmiechu, pokazał palcem Shangguan Laidi, a następnie postukał nim we własną pierś. Podszedł do Najstarszej Siostry, złapał ją lewą ręką za ramię, a prawą gestykulował w stronę obecnych. Ptasia Nieśmiertelna wpatrywała się nieustannie w migocące płomienie pochodni. Laidi podniosła lewą rękę i wymierzyła głuchoniememu siarczysty policzek. Sun puścił jej ramię i macał się podejrzliwie po twarzy, jakby zastanawiając się, skąd przyszedł cios. Najstarsza Siostra podniosła prawą rękę i uderzyła go w drugi policzek, jeszcze mocniej i głośniej niż poprzednio. Głuchoniemy zachwiał się, a Najstarsza Siostra cofnęła się z powodu potężnej siły odrzutu. Marszcząc krucze brwi, z rozszerzonymi z wściekłości oczyma feniksa, wycedziła spomiędzy zaciśniętych zębów:
– Ty bydlaku! Zgwałciłeś moją młodszą siostrę!
– Zabierzcie ją! – polecił komendant Lu. – To zdrajczyni i awanturnica!
Kilku żołnierzy zbliżyło się i złapało Najstarszą Siostrę za ramiona.
– Matko! – krzyknęła Laidi. – Chyba do reszty straciłaś rozum! Trzecia Siostra jest feniksem, a ty ją oddałaś temu niemowie?!
Nadbiegł żołnierz.
– Panie komendancie, panie oficerze, oddziały Sha, kawaleria, są już w miasteczku Shalingzi! – oznajmił, dysząc ciężko.
– Proszę zachować spokój – polecił komendant. – Niech każdy dowódca drużyny zgodnie z ustalonym planem przystąpi do rozmieszczania min.
– A pani, droga ciotko – rzekł oficer Jiang – dla bezpieczeństwa własnego i dzieci pójdzie z nami do kwatery głównej.
Matka pokręciła głową.
– O nie. Jeśli mamy zginąć, to chcemy umrzeć tu, na własnym kangu.
Oficer Jiang skinął ręką; grupka żołnierzy stanęła przy matce, druga weszła do naszego domu.
– Panie, otwórz oczy i spójrz, co tu się wyprawia! – zawołała matka.
Cała nasza rodzina została zamknięta w bocznym skrzydle domostwa rodziny Sima; za drzwiami stali strażnicy. W sąsiedniej wielkiej sali zapalono lampy gazowe, słychać było czyjeś nawoływania. Huki wystrzałów niosły się z peryferii wioski; rozbrzmiewały całymi seriami, jak fajerwerki.
Oficer Jiang wkroczył bez pośpiechu do naszego pokoju, niosąc lampę ze szklanym kloszem, pokasłując i mrużąc oczy w czarnym dymie. Postawił lampę na palisandrowym stoliku, zmierzył nas wzrokiem i rzekł:
– Czemu stoicie? Siadajcie, proszę, siadajcie – zaproponował, pokazując nam ustawione pod ścianą palisandrowe krzesła. – Trzeba przyznać, że pani drugi zięć ma całkiem ładny dom – dodał, usiadłszy na jednym z nich, podparł brodę ręką i popatrzył na nas drwiąco.
Najstarsza Siostra usiadła przy stole naprzeciwko oficera i wydęła gniewnie wargi.
– Panie oficerze Jiang, zaprosić bóstwo do domu nie jest łatwo, ale wyprosić jeszcze trudniej!
– Skoro zaprosić trudno, kto by chciał wypraszać? – odparł Jiang ze śmiechem.
– Usiądź, mamo – poleciła Najstarsza Siostra. – Nie obawiaj się, oni nic ci nie zrobią.
– Nigdy nie mieliśmy wobec was złych zamiarów – rzekł oficer z uśmiechem. – Proszę usiąść, cioteczko.
Matka z Zaohua na ręku usiadła na krześle w kącie. Razem z Ósmą Siostrą stanęliśmy tuż obok, uczepieni matczynego ubrania. Mały Sima oparł główkę na ramieniu Szóstej Siostry; z kącika ust ciekła mu strużka śliny. Szóstą Siostrę sen morzył tak mocno, że się kołysała. Matka pociągnęła ją za rękę i kazała usiąść. Siostra otworzyła oczy tylko na moment i natychmiast zaczęła chrapać. Oficer Jiang wyjął papieros i postukał nim o paznokieć kciuka. Obmacał kieszenie, zapewne w poszukiwaniu zapałek, lecz bez powodzenia. Najstarsza Siostra uśmiechnęła się złośliwie. Jiang podszedł z papierosem w ustach do szklanej lampy, nachylił się nad płomieniem, zmrużył oczy. Ba-da ba-da – pyknął wargami, zaciągając się dymem. Płomień podskakiwał w szklanym kloszu, końcówka papierosa jarzyła się czerwono. Oficer wyprostował się, wyjął go z ust i zacisnął wargi; z jego nozdrzy wydobyły się dwie strużki gęstego dymu. Z daleka dobiegały wciąż huki eksplozji, łomotały drewniane ramy okien, na nocnym niebie migotała ognista poświata. Co chwila rozlegały się jakieś okrzyki i lamenty; niektóre były całkiem wyraźne. Oficer Jiang z uśmiechem patrzył na Laidi, tak jakby rzucał jej wyzwanie.
Laidi siedziała jak na szpilkach, kręcąc się na skrzypiącym i trzeszczącym krześle. Była blada, trzymała się poręczy drżącymi rękami.
– Kawaleria komendanta Sha weszła na nasze pole minowe – rzekł Jiang z żalem w głosie. – Co za szkoda, tyle pięknych koni…
– To jakieś brednie – odparła Najstarsza Siostra, podnosząc się z krzesła, lecz kolejna, jeszcze głośniejsza seria eksplozji usadziła ją z powrotem.
Oficer Jiang wstał i pukając od niechcenia w drewnianą kratę, oddzielającą salon od reszty domu, powiedział jakby do siebie:
– Sosna koreańska. Ciekawe, ile sosen wycięto, żeby zbudować ten dom. Jak pani myśli? – Spojrzał na Laidi. – Te wszystkie filary, krokwie, drzwi, podłogi, ściany, stoły, krzesła…
Najstarsza Siostra kręciła się na swoim miejscu.
– Zużyli pewnie cały las! – dokończył oficer z wielkim żalem w głosie, jakby właśnie spoglądał na porębę pełną rozrzuconych pni. – Trzeba kiedyś wyrównać rachunki – dodał zrezygnowanym tonem, zapominając o wyimaginowanym wyciętym lesie. Podszedł do Najstarszej Siostry, stanął sztywno w rozkroku i prawą ręką podparł się pod bok, zginając łokieć pod ostrym kątem. – Oczywiście – zaczął znowu – naszym zdaniem, Sha Yueliang w gruncie rzeczy różni się od zaprzysięgłych, zatwardziałych zdrajców, w końcu ma za sobą wspaniałą przeszłość w partyzantce antyjapońskiej. Jeśli wyrzeknie się swoich haniebnych postępków, chętnie przyjmiemy go z powrotem na naszego towarzysza. Pani Sha, pani mąż niedługo zostanie naszym więźniem – powinna go pani przekonać…
– Nie złapiecie go! – rzuciła ostro Najstarsza Siostra, rozsiadłszy się wygodnie na krześle. – Nawet o tym nie myślcie! Jego dżip jest szybszy od waszych koni.
– Cóż, miejmy nadzieję – rzekł oficer Jiang, opuścił rękę i stanął w zwykłej pozycji. Wyjął papierosa i podał Shangguan Laidi.
Laidi cofnęła się odruchowo, a on przysunął go jeszcze bliżej. Najstarsza Siostra, unosząc głowę, spojrzała w tajemniczo uśmiechniętą twarz oficera i sięgnęła po papierosa drżącą ręką, chwytając go między dwa pożółkłe od nikotyny palce. Oficer Jiang zbliżył swojego do połowy wypalonego papierosa do ust i zdmuchnął popiół, przez co koniuszek nieco mocniej się rozjarzył. Przysunął czerwono żarzący się koniec w kierunku twarzy Laidi. Najstarsza Siostra znów popatrzyła mu prosto w oczy; Jiang wciąż się uśmiechał. Laidi czym prędzej zacisnęła papierosa w ustach i pochyliła się do przodu; koniuszki obu papierosów zetknęły się ze sobą. Usłyszeliśmy cmoknięcie jej warg. Matka wpatrywała się w ścianę drewnianym wzrokiem, Szósta Siostra i mały Sima drzemali, Sha Zaohua milczała. Dym zasnuł twarz Najstarszej Siostry. Podniosła głowę i odchyliła się do tyłu; jej klatka piersiowa zrobiła się wklęsła. Laidi wyglądała na znużoną.
Palce, w których trzymała papierosa, były mokre jak świeżo wyłowione pijawki. Żarząca się końcówka szybko przesuwała się coraz bliżej jej ust. Laidi była potargana, wokół jej warg rysowało się kilka głębokich zmarszczek, miała sine obwódki wokół oczu. Uśmiech pomału znikał z twarzy Jianga, niczym kropla wody na powierzchni gorącego metalu, kurcząca się do rozmiarów czubka igły, świetlistego punktu, który w jednej chwili wyparowuje z cichym sykiem. Jiang wyrzucił papierosa, tak krótkiego, że niemal parzył go w palce, zmiażdżył go czubkiem buta i wielkimi krokami opuścił pokój.
Z sąsiedniego salonu dobiegły nas jego krzyki:
– Musimy koniecznie złapać Sha Yuelianga! Choćby się schował w szczurzej norze, trzeba go stamtąd wykopać!
Trzasnęła odkładana słuchawka telefonu.
Matka popatrzyła współczująco na Najstarszą Siostrę, która opadła bezwładnie na krzesło, jakby jej ciało nagle utraciło szkielet. Podeszła do Laidi, ujęła jej pożółkłą od tytoniu rękę, przyjrzała jej się dokładnie i pokręciła głową. Najstarsza Siostra osunęła się na podłogę, uklękła i objęła matkę za nogi. Podniosła głowę; jej wargi poruszały się jak u ssącego niemowlęcia; z ust wydobył się jakiś nieartykułowany dźwięk. Z początku miałem wrażenie, że się śmieje, lecz szybko zorientowałem się, że to płacz. Wytarła oczy i nos o matczyne nogi.
– Mamo, nawet na chwilę nie przestałam o tobie myśleć, tęskniłam za siostrami, za bratem…
– Żałujesz? – spytała matka.
Najstarsza Siostra wahała się przez chwilę, potem pokręciła głową przecząco.
– To dobrze – powiedziała matka. – Trzeba iść tą drogą, którą Bóg nam wyznaczy. Gdybyśmy potem żałowali, nie byłby z tego zadowolony.
Matka podała Najstarszej Siostrze małą Sha Zaohua.
– Popatrz na nią – poleciła.
– Jeśli mnie rozstrzelają, będziesz musiała ją wychować, mamo – rzekła Laidi, delikatnie głaszcząc ciemną twarzyczkę niemowlęcia.
– Jeśli cię nie rozstrzelają, także ja będę ją wychowywać – odparła matka.
Najstarsza Siostra chciała jej oddać dziecko.
– Nie, teraz ty ją potrzymaj – zaprotestowała matka. – Ja idę nakarmić Jintonga.
Podeszła do krzesła i zadarła bluzkę. Ukląkłem na krześle i zabrałem się do ssania. Trzymając ubranie, matka nachyliła się nade mną.
– Trzeba przyznać temu Sha, że jest kimś. Będę musiała go przyjąć na zięcia, skoro już rozwiesił mi tyle królików na drzewach… Ale ten człowiek nie zajdzie daleko. Te króliki mi to powiedziały. Oboje nie macie szans z Jiangiem. On jest jak igła schowana w kłębku bawełny. Ma zęby w brzuchu.
Króliki wiszące na drzewach niczym dojrzałe owoce doprowadziły kiedyś moją matkę do wściekłości. A teraz te same króliki wiszące na drzewach sprawiły, że matka przyjęła Sha Yuelianga na zięcia i te same króliki każą jej mieć pewność, że Sha Yueliang przegra z oficerem Jiangiem.
Tuż przed świtem, w mroku, stado srok zmęczonych wiszeniem na niebie w charakterze mostu obsiadło dach naszego pomieszczenia, poskrzekując cicho. Obudziłem się. Zobaczyłem matkę siedzącą na krześle z Sha Zaohua na ręku, sam siedziałem na zimnych kolanach Shangguan Laidi, która obejmowała mnie ciasno w pasie długimi, smukłymi rękami. Szósta Siostra i mały Sima wciąż spali, głowa przy głowie. Ósma Siostra opierała się o nogi matki. Oczy matki były pozbawione blasku, kąciki ust obwisły – wydawała się ogromnie zmęczona.
Wszedł oficer Jiang.
– Pani Sha, chce pani zobaczyć się z komendantem Sha Yueliangiem?
Najstarsza Siostra zepchnęła mnie z kolan i zerwała się na równe nogi.
– Kłamiesz! – krzyknęła ochryple.
– Ja kłamię? – Jiang zmarszczył brwi. – Po cóż miałbym kłamać?
Podszedł do stolika, schylił się i zdmuchnął lampę. Czerwony blask wschodzącego słońca natychmiast wpadł przez okno do środka. Oficer wyciągnął rękę i uprzejmie – choć jego ton nie musiał mieć nic wspólnego z prawdziwą uprzejmością – rzekł:
– Proszę przodem, pani Sha. Nie chcemy zamykać wszystkich dróg. Jeżeli pani mąż zrozumie swoje błędy, będzie mógł zostać zastępcą komendanta naszego Plutonu Wysadzania Mostów.
Najstarsza Siostra ruszyła jak automat w kierunku wyjścia; tuż przed drzwiami odwróciła się i spojrzała na matkę.
– Pani, cioteczko, może także pójść z nami. Siostrzyczki i braciszkowie też – dodał Jiang.
Minęliśmy liczne bramy domostwa rodu Sima i identyczne dziedzińce, jeden za drugim. Na piątym z kolei leżało kilkunastu rannych żołnierzy. Panna Tang bandażowała nogę jednego z nich. Moja Piąta Siostra, Shangguan Pandi, pełniła funkcję pomocnicy. Była tak skupiona, że nie zauważyła nawet naszego nadejścia.
– To twoja Piąta Siostra – szepnęła matka do Laidi. Laidi spojrzała na Piątą Siostrę.
– Zapłaciliśmy wysoką cenę – rzekł Jiang.
Na szóstym dziedzińcu leżało duże skrzydło bramy, a na nim kilka ciał o twarzach zakrytych białym płótnem.
– Nasz komendant Lu poniósł bohaterską śmierć. To niepowetowana strata. – Oficer schylił się i podniósł rąbek białej tkaniny; zobaczyliśmy pochlapaną krwią twarz, okoloną bokobrodami. – Nasi ludzie aż się rwali, żeby obedrzeć komendanta Sha ze skóry – ciągnął – lecz nasza polityka na to nie zezwala. Pani Sha, czystość naszych intencji poruszyłaby nawet duchy i demony, nieprawdaż?
Na siódmym dziedzińcu okrążyliśmy wysoką, półprzejrzystą ścianę, by znaleźć się z powrotem u szczytu stopni prowadzących do bramy Szczęśliwej Rezydencji.
Po ulicach tam i z powrotem biegali żołnierze Plutonu Wysadzania Mostów z zakurzonymi twarzami. Kilku prowadziło paręnaście koni główną ulicą w kierunku zachodnim, kilku innych dyrygowało paroma dziesiątkami cywilów, którzy ciągnęli na linie okazałego dżipa, podążając na wschód. Obie grupy spotkały się przed wielką bramą Szczęśliwej Rezydencji. Dwóch żołnierzy, wyglądających na młodszych oficerów, podbiegło, zasalutowało i zaczęło jednocześnie meldować się oficerowi Jiangowi tonem przypominającym gniewne połajania. Jeden oznajmił, że schwytano trzynaście koni, a drugi, że przechwycono jednego amerykańskiego dżipa, ale niestety, chłodnica wybuchła, więc byli zmuszeni go holować. Oficer Jiang pochwalił swoich żołnierzy; każdy z nich stał z wyprężoną piersią, z dumnym błyskiem w oku.
Oficer Jiang zaprowadził nas pod bramę kościoła; po jej obu stronach stało w sumie szesnastu uzbrojonych w strzelby i granaty strażników. Oficer podniósł rękę, a strażnicy klepnęli dłońmi w kolby swoich strzelb, strzelili obcasami i zaprezentowali broń. My, gromadka kobiet i dzieci, nagle staliśmy się generałami na przeglądzie wojsk.
Szesnastu jeńców w zielonych mundurach tłoczyło się w południowo-wschodnim narożniku sali; przegniły od przeciekającego deszczu sufit nad ich głowami porastał białawy grzyb. Przed nimi stało w szeregu czterech żołnierzy ze strzelbami. W lewej ręce każdy żołnierz trzymał zakręcony niczym bawoli róg magazynek z amunicją, a palcami prawej obejmował gładką jak udo młodej kobiety kolbę; ich palce wskazujące spoczywały na spustach w kształcie kaczych języków. Stali odwróceni do nas plecami. Za nimi leżała sterta skórzanych pasów, przypominających martwe węże. Jeńcy, gdyby chcieli się ruszyć, musieliby przytrzymywać spodnie rękami.
Kąciki ust oficera Jianga przelotnie uniosły się w ledwie zauważalnym uśmiechu; zakasłał cicho, być może w celu zwrócenia na siebie uwagi. Jeńcy z ociąganiem unieśli głowy i spojrzeli na nas. Ich oczy nagle rozbłysły po kilkakroć – niektórych dwa razy, innych trzy, jeszcze innych pięć do siedmiu, lecz przeważnie nie więcej niż dziesięciokrotnie. Błyski te, przypominające błędne ogniki, były zapewne spowodowane przybyciem Shangguan Laidi, skoro, jak twierdził Jiang, była prawą ręką komendanta Sha. Pod wpływem nieznanych, zapewne skomplikowanych uczuć oczy Laidi poczerwieniały, twarz pobladła, głowa zwisła na piersi.
Patrząc na jeńców, przypomniałem sobie mgliście czarne osły, należące do zbrojnej bandy. Zdaje się, że gdy spędzono je do kościoła, stłoczyły się w tym samym kącie. Dwadzieścia osiem osłów, czternaście par. Jeden skubał drugiego w okolice odbytu, drugi gryzł pierwszego w zadek. Wzajemna troska, wzajemna opieka i pomoc. Jak skończyła ta zżyta ośla grupa? Kto unicestwił oślą drużynę? Czy zwierzęta zginęły na górze Ma'er z rąk partyzantów Simy Ku, czy też w górach Gebo, wybite przez japońską tajną policję? Tamtego świętego dnia, gdy mnie ochrzczono, moja matka została zgwałcona. Gwałciciele, moi najgorsi wrogowie, byli zielono odzianymi partyzantami, zbrojnymi w muszkiety. Teraz Ojciec, Syn i Duch Święty was pokarze, amen!
Oficer Jiang odchrząknął i zapytał:
– Towarzysze z jednostki komendanta Sha, jesteście głodni?
Jeńcy znów podnieśli głowy; jedni nie mieli śmiałości, by odpowiedzieć, pozostali nie zamierzali tego zrobić.
– Co jest, wujaszkowie, straciliście głos? – spytał jeden ze strażników, stojący obok Jianga. – Nasz oficer polityczny zadał wam pytanie!
– Nie tak ostro – zganił go Jiang, a strażnik poczerwieniał i spuścił głowę. – Towarzysze, wiem doskonale, że jesteście głodni i spragnieni; niektórzy z was cierpią na ból brzucha, mają plamy przed oczami i oblewają się zimnym potem. Proszę o chwilę cierpliwości, jedzenie będzie wkrótce. Nie żyjemy tu w luksusie, więc nie będzie smakołyków. Najpierw podamy zupę z zielonej fasoli, żebyście mogli zaspokoić pragnienie i ugasić wewnętrzny ogień, a w południe białe bułeczki gotowane na parze i smażoną koninę z dymką.
Twarze kilku jeńców rozpromieniły się; niektórzy odważyli się na ciche rozmowy między sobą.
– Zginęło bardzo wiele koni – rzekł Jiang – same znakomite wierzchowce, wielka szkoda, że wasze konie weszły na nasze pole minowe. Może się zdarzyć, że jedząc koninę, traficie na mięso własnego zwierzęcia. Wprawdzie mówi się, że konie i muły są tak samo szlachetne jak ludzie, lecz jedzcie bez wahania – w końcu człowiek jest panem wszystkich stworzeń!
Gdy oficer mówił o koniach, dwóch starszych żołnierzy, dźwigających wielki kocioł, stękając, weszło przez wrota. Za nimi ostrożnie stąpało dwóch młodszych; każdy z nich niósł sięgającą od brzucha do brody stertę misek.
– Zupa! Zupa idzie! – wołał starszy żołnierz, ostrzegając, by nikt nie tarasował mu drogi.
Młodsi żołnierze starali się zza stert misek dojrzeć choć kawałek podłogi i wybrać odpowiednie miejsce na postawienie swojego brzemienia. Starsi przykucnęli jednocześnie, stawiając kocioł; w momencie gdy dotknął podłogi, żołnierze niemal usiedli. Młodzi starali się utrzymać górną połowę ciała w wyprostowanej pozycji, podczas gdy ich nogi uginały się stopniowo, aż obaj ukucnęli. Ostrożnie opuszczając ręce, postawili stosy misek na podłodze, po czym wysunęli spod nich dłonie. Obie kolumny zachwiały się nieznacznie. Uwolniwszy się od ciężaru, młodzi żołnierze wyprostowali się i otarli rękawami pot z twarzy.
Oficer polityczny Jiang ujął dużą drewnianą łyżkę i zamieszał w kotle.
– Dodaliście brązowego cukru? – zapytał starszego żołnierza.
– Melduję, panie oficerze, że nie udało nam się go zdobyć, ale znaleźliśmy słój białego cukru w domu rodziny Cao. Stara pani Cao nie chciała się z nim rozstać, trzymała go tak mocno…
– W porządku. Podajcie zupę towarzyszom! – polecił Jiang i odłożył łyżkę.
Nagle odwrócił się, jakby przypomniał sobie o naszej obecności.
– Macie ochotę na miskę zupy? – spytał serdecznym tonem.
– Panie oficerze, chyba nie zaprosił nas pan tu na zupę? – rzekła lodowato Shangguan Laidi.
– Czemu nie? – wtrąciła się matka. – Panie Zhang, proszę nam nalać parę miseczek.
– Mamo, uważaj, może być zatruta! – ostrzegła Laidi.
– Ma pani bogatą wyobraźnię, pani Sha. – Jiang zaśmiał się.
Wziął łyżkę, nabrał w nią trochę płynu, uniósł i powoli odwrócił, pozwalając zebranym podziwiać apetyczny wygląd i aromat zupy. Odłożył łyżkę.
– Wrzuciliśmy do tej zupy paczkę arszeniku i dwie paczki trutki na szczury. Wystarczy jeden łyk, by po pięciu minutach pękł żołądek. Po sześciu – pada się zemdlonym i krew sączy się ze wszystkich otworów ciała. Kto się odważy spróbować?
Matka zbliżyła się, wzięła miskę i wytarła ją rękawem z kurzu, sięgnęła po łyżkę, nalała do pełna i podała porcję zupy Najstarszej Siostrze. Laidi odmówiła.
– Wobec tego to będzie moja porcja – oznajmiła matka, podmuchała kilka razy na powierzchnię zupy i pociągnęła próbny łyk, a potem jeszcze parę. Następnie napełniła trzy miski i wręczyła je po kolei Szóstej, Ósmej Siostrze i małemu Simie.
– Nam też, proszę nam też podać! – odezwali się jeńcy. – Zatruta czy nie, zjemy po trzy miski!
Dwóch starszych żołnierzy wzięło się do łyżek, a młodsi zaczęli rozdawać naczynia. Uzbrojeni żołnierze rozstąpili się na boki, ustawiając się do nas profilem; widzieliśmy ich spojrzenia, skupione wyłącznie na jeńcach. Wszyscy jeńcy ustawili się posłusznie w kolejce, każdy z nich jedną ręką przytrzymywał spodnie, a druga zwisała bezczynnie, w oczekiwaniu na miskę zupy z zielonej fasoli. Otrzymawszy swoje porcje, pochylali się ostrożnie nad miskami, uważając, by nie poparzyć palców gorącym płynem. Jeden po drugim, trzymając spodnie lewą ręką, z miską zupy z zielonej fasoli w prawej, pomału wracali w głąb kościoła, gdzie kucali, uwalniając obie ręce, by wygodnie chwycić miski i kolejno zabierali się do dmuchania i jedzenia. Dmuch-dmuch-dmuch, siorb-siorb-siorb – popijali z wielką wprawą, maleńkimi łyczkami, by nie poparzyć warg. Mały Sima nie posiadł jeszcze tej trudnej sztuki – pociągnął spory łyk, którego nie potrafił ani wypluć, ani połknąć. Poparzył się tak, że dziąsła zrobiły mu się białe. Jeden z jeńców, biorąc swoją porcję, szepnął do starszego żołnierza:
– Drugi Wuju…
Żołnierz podniósł głowę i wlepił spojrzenie w młodą twarz.
– Drugi Wuju, nie poznajesz mnie? To ja, Mały Chang…
– Jaki znowu Drugi Wuju? Pomyliłeś mnie z kimś. Nie mam siostrzeńca-zdrajcy w zielonym mundurze! – rzekł żołnierz i trzepnął go łyżką w wierzch dłoni.
– Auaaa! – krzyknął Mały Chang, miska wypadła mu z ręki, a jej zawartość wylała się, parząc mu stopę. – Auaaa! – krzyknął znowu, puszczając spodnie, by sięgnąć ręką do bolącej stopy. Spodnie opadły mu poniżej kolan, odsłaniając znoszone, brudne kalesony. Z kolejnym „Auaaa!" młodzieniec podciągnął spodnie. Gdy się wyprostował, oczy miał pełne łez.
– Stary Zhangu! Przestrzegaj dyscypliny! – zganił starego oficer Jiang. – Kto ci pozwolił bić jeńców? Zgłoś się do oficera dyscyplinarnego. Trzy dni kozy!
– Ale on mnie nazwał Drugim Wujem… – zaprotestował Stary Zhang.
– Bo pewnie jesteś jego Drugim Wujem. Po co się z tym kryjesz? Jeśli będzie robił, co mu każą, będzie mógł należeć do naszego plutonu. Jak tam oparzenie, chłopcze? Nasz sanitariusz posmaruje ci to maścią. Zupa się wylała, nalej mu drugą porcję, a dodaj więcej fasoli!
Nieszczęsny siostrzeniec z nową, gęściejszą niż inne porcją pokuśtykał na koniec pomieszczenia, a kolejni jeńcy wyciągali miski po swoje.
Wszyscy jeńcy już jedli, cały kościół rozbrzmiewał donośnym siorbaniem. Czwórka młodszych i starszych żołnierzy nie miała na razie nic do roboty. Jeden z młodych oblizywał wargi, a drugi przyglądał mi się badawczo. Starszy obojętnie skrobał łyżką dno kotła, drugi starszy wyciągnął z kieszeni woreczek z tytoniem i fajkę, którą zamierzał zapalić. Matka przystawiła mi miskę zupy do ust, lecz odepchnąłem z obrzydzeniem szorstką krawędź naczynia. Moje usta nie były przystosowane do niczego z wyjątkiem matczynych sutków.
Z nozdrzy Najstarszej Siostry wydobyło się pogardliwe prychnięcie. Oficer Jiang spojrzał na nią – cała jej twarz wyrażała pogardę.
– Ja też powinnam dostać porcję zupy fasolowej – rzekła.
– Oczywiście że tak. Inaczej wkrótce zamieni się pani w zeschły bakłażan. Stary Zhangu, żwawo, nalej pani Sha porcję zupy. Byle gęstej!
– Życzę sobie rzadkiej – oznajmiła Najstarsza Siostra.
– W takim razie niech będzie rzadka – polecił Jiang.
Najstarsza Siostra wzięła miskę, wypiła łyk.
– Jednak dodaliście cukru – zauważyła. – Oficerze Jiang, pan też powinien zjeść porcyjkę. Na pewno strasznie zaschło panu w gardle od tego gadania.
Jiang dotknął dłonią szyi.
– Rzeczywiście, jestem nieco spragniony – przyznał. – Stary Zhangu, nalej no mi miseczkę, rzadkiej poproszę.
Z miską w ręku oficer polityczny Jiang wdał się z Najstarszą Siostrą w rozważania na temat gatunków zielonej fasoli. Poinformował ją, że w jego rodzinnych stronach rośnie odmiana zwana piaskową, która mięknie natychmiast po zagotowaniu, w przeciwieństwie do tutejszej, która gotuje się co najmniej dwie godziny. Wyczerpawszy temat zielonej fasoli, przeszli do soi. Dyskutowali jak wytrawni specjaliści – kiedy już omówili wszystkie istniejące gatunki, a oficer Jiang zmienił temat na orzeszki ziemne, Najstarsza Siostra rzuciła miskę na podłogę.
– Jiang, co ty właściwie kombinujesz? – zapytała obcesowo.
– Pani Sha – rzekł Jiang z uśmiechem – jest pani cokolwiek przewrażliwiona. Chodźmy, komendant Sha na pewno nie może się już doczekać.
– A gdzie on jest? – spytała Najstarsza Siostra drwiąco.
– Oczywiście w miejscu, o którym na razie nie zdążyliście jeszcze zapomnieć – odparł oficer.
Przed wejściem do naszego domu stało na straży jeszcze więcej żołnierzy niż pod kościołem. Druga grupa przebywała przed wejściem do wschodniego skrzydła; przewodził jej Sun Niemowa, który siedział pod murem na leżącym pniu i bawił się swoim mieczem. Ptasia Nieśmiertelna siedziała, dyndając nogami, na brzoskwiniowym drzewie, trzymała w dłoni ogórka i skubała go po odrobinie przednimi zębami.
– Proszę wejść do środka – powiedział Jiang do Najstarszej Siostry. – Niech pani z nim porozmawia, wciąż mamy nadzieję, że porzuci ciemną stronę i wybierze właściwą drogę.
Najstarsza Siostra weszła do wschodniej izby i krzyknęła.
Wpadliśmy za nią do środka i zobaczyliśmy Sha Yuelianga, który zwisał z krokwi. Miał na sobie zielony wełniany mundur i błyszczące skórzane buty do kolan. Pamiętałem go jako mężczyznę słusznego wzrostu, lecz teraz, gdy wisiał, wydawał mi się niezwykle wysoki.
Zszedłem z kangu i zanim całkiem otworzyłem oczy, przytuliłem się do matki. Bezceremonialnie zadarłem jej bluzkę i rękami przytrzymując u nasady pierś podobną do wielkiej bułki, chwyciłem ustami brodawkę. Poczułem ostry, piekący smak; oczy mi łzawiły. Wyplułem sutek i spojrzałem w górę rozżalony i zdezorientowany. Matka pogłaskała mnie po głowie.
– Jintong – uśmiechnęła się przepraszająco – masz siedem lat, jesteś już dużym mężczyzną, najwyższy czas przestać ssać pierś!
Zanim skończyła mówić, usłyszałem dźwięczny jak dzwoneczek śmiech Ósmej Siostry, Shangguan Yunü.
Jintongowi pociemniało w oczach i upadł na wznak. Ogarnęła go desperacja – wydało mu się, że piersi z brodawkami wysmarowanymi ostrą przyprawą zrywają się do lotu jak dwa czerwonookie gołębie. Żeby odstawić go od piersi, matka smarowała już sutki sokiem z imbiru, sokiem z czosnku, rybą, a nawet ptasimi odchodami; tym razem spróbowała oleju z dodatkiem ostrej papryki. Wszystkie dotychczasowe eksperymenty matki kończyły się niepowodzeniem w momencie, gdy Jintong padał jak nieżywy na ziemię. Leżał tak, czekając aż matka, jak zawsze, umyje piersi do czysta. Przed oczyma stanęły mu sceny z koszmarnego snu: matka odcina sobie pierś, rzuca na podłogę i mówi: Ssij, ssij, mówię ci, ssij! Czarny kot łapie pierś zębami i ucieka…
Matka podniosła mnie z podłogi i usadowiła na krześle przy stole. Miała surową minę.
– Odstawię cię od piersi, czy ci się to podoba, czy nie! – oznajmiła zdecydowanie. – Chcesz mnie wyssać, aż zamienię się w kawałek suche go drewna? Co, Jintong?
Mały Sima, Sha Zaohua i Ósma Siostra, Yunü, siedzieli wokół stołu i jedli kluski, rzucając mi potępiające spojrzenia. Shangguan Lü uśmiechała się szyderczo, siedząc na kupie popiołu obok pieca; ciało miała wysuszone, łuszcząca się płatkami skóra przypominała podłej jakości papier. Mały Sima złapał pałeczkami długą, trzęsącą się nitkę makaronu, podniósł ją wysoko do góry i pokazał mi z dumą. Kluska wśliznęła mu się do ust, wijąc się niczym robak. Czułem wstręt.
Matka postawiła na stole miskę parującego makaronu i dała mi pałeczki.
– Jedz – powiedziała – spróbuj makaronu, który zrobiła twoja Szósta Siostra.
Szósta Siostra, która właśnie karmiła Shangguan Lü, siedząc w kucki przy piecu, odwróciła się i spojrzała na mnie z niechęcią.
– Taki duży chłop, a ciągle ssie cyca! Oferma!
Cisnąłem w nią miską pełną klusek.
Szósta Siostra skoczyła na równe nogi, obwieszona makaronem, jakby oblazły ją robaki.
– Mamo! – wrzasnęła z furią. – Rozpuściłaś go jak dziadowski bicz!
Matka uderzyła mnie dłonią w potylicę.
Rzuciłem się na Szóstą Siostrę, chwytając ją za piersi. Słyszałem, jak piszczą niczym kurczęta gryzione w skrzydełka przez szczury. Szósta Siostra wstała gwałtownie, zginając się wpół z bólu. Trzymałem ją z całej siły. Jej pociągła twarz zrobiła się żółta.
– Mamo, mamo! – krzyczała. – Patrz, co on wyrabia! Matka biła mnie po głowie i wyzywała.
– Ty zwierzaku! Ty małe paskudne bydlę! Padłem zemdlony.
Kiedy się obudziłem, okropnie bolała mnie głowa. Mały Sima obojętnie kontynuował swój popis jedzenia długich klusek. Sha Zaohua patrzyła na mnie nieśmiało znad brzegu miski, z buzią oblepioną makaronem; odniosłem wrażenie, że żywi dla mnie wielki szacunek i podziw. Szósta Siostra z bolącymi piersiami siedziała na progu i płakała. Shangguan Lü przyglądała mi się złośliwie, a jej córka, Shangguan Lu, ciągle wściekła, schylona przyglądała się rozrzuconym po podłodze kluskom.
– Ty nicponiu! Myślisz, że łatwo nam o taki makaron?! Chwyciła garść klusek – a raczej garść wijących się robali – i zatkała mi palcami nos, zmuszając do otwarcia ust, po czym wepchnęła robale do środka.
– Masz je zjeść, i to już! Wyssałeś matkę do szpiku kości, potworze!
Zwróciłem wszystko, krztusząc się, wyrwałem się matce i wybiegłem na podwórze.
Przed domem Shangguan Laidi w niezdejmowanym od czterech lat obwisłym czarnym płaszczu ostrzyła nóż, pochylona nad kamieniem. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, po czym jej wyraz twarzy gwałtownie się zmienił.
– Zamorduję go, tym razem już na pewno – wycedziła przez zęby. – Najwyższy czas. Nóż, który mam w ręku, jest ostrzejszy i bardziej lodowaty niż północny wiatr! O tak, mój nóż jest ostry i zimny jak północny wicher! Pokażę mu, że za zabójstwo płaci się głową!
Czułem się fatalnie i nie miałem ochoty zaprzątać sobie nią głowy. Wszyscy uważali, że oszalała po utracie męża. Wiedziałem doskonale, że tylko udaje obłęd, ale nie miałem pojęcia po co. W tamtych czasach mieszkała we wschodnim skrzydle, gdzie siadywała na wielkim młyńskim kamieniu – jej okryte czarnym płaszczem długie nogi dyndały w powietrzu – i opowiadała mi o swoim wędrownym życiu z Sha Yueliangiem, pełnym bogactw i luksusu, i o różnych cudach i dziwach, jakie zdarzyło jej się oglądać. Twierdziła, że miała pudełko, które śpiewało piosenki i szkło, które przybliżało odległe przedmioty, gdy się przez nie patrzyło. Z początku sądziłem, że wszystkie jej opowieści są zmyślone, lecz wkrótce zobaczyłem i usłyszałem śpiewające pudełko – przyniosła je Piąta Siostra, Shangguan Pandi. Nieźle sobie radziła w Plutonie Wysadzania Mostów – żyła wygodnie i przyjemnie; utyła tak, że zaczęła przypominać ciężarną klacz. Ostrożnie postawiła na kangu urządzenie wyposażone w blaszaną tubę w kształcie kielicha powoju i oznajmiła z zadowoleniem:
– Chodźcie tu wszyscy, poszerzycie sobie horyzonty!
Zdjęła pokrowiec z czarnej tkaniny, odsłaniając wszystkie sekrety tajemniczego pudełka. Chwyciła korbkę i zakręciła nią, po czym uśmiechnęła się zagadkowo.
– Posłuchajcie, tak brzmi śmiech cudzoziemca – obwieściła.
Dźwięk, który nagle wydobył się z aparatu, okropnie nas wystraszył.
Śmiech cudzoziemca przypominał jęki demonów z niesamowitych opowieści.
– Idź, zabierz to stąd, szybko! – krzyczała matka. – Zabierz to pudło, pełne demonów!
– Mamo, ależ ty jesteś zacofana – rzekła Pandi. – To jest gramofon, nie żadne pudło z demonami.
– Igła się zużyła. Trzeba wymienić na nową! – dobiegł zza okna szyderczy głos Laidi.
– Niech się pani nie wymądrza, pani Sha! – odparła Pandi równie szyderczo.
– Tyle czasu używałam tej zabawki, że już mi się znudziła – ciągnęła Najstarsza Siostra. – Raz nawet nasikałam do tej blaszanej tuby. Nie chcesz wierzyć, to wsadź tam głowę i powąchaj!
Piąta Siostra wetknęła nos do środka blaszanego kielicha, zmarszczyła brwi i wciągnęła powietrze. Nie powiedziała nam, jaki zapach wyczuła. Czym prędzej sam wetknąłem nos do tuby – cuchnęła czymś podobnym do solonej ryby. Siostra odepchnęła mnie.
– Ty zdradliwa lisico! – krzyknęła Piąta Siostra nienawistnie. – Powinni byli cię rozstrzelać, a ja cię uratowałam!
– Mogłam go zabić, gdybyś mi nie przeszkodziła! – odkrzyknęła Najstarsza Siostra. – Patrzcie tylko na nią, wygląda wam na niewinną dziewicę? A te jej wielkie cycki! Jiang tyle czasu je miętosił, że wyglądają jak zeschłe rzepy!
– Przeklęta zdradliwa suka! Zdrajczyni! – Piąta Siostra odruchowo skuliła ramiona, chowając obwisłe piersi. – Śmierdząca suka, żona zdradliwego psa!
– Wynoście się stąd obie! – wybuchnęła matka. – Precz z moich oczu, niech was szlag trafi, bylebym nie musiała was więcej oglądać!
Poczułem szacunek i podziw dla Shangguan Laidi. Rzeczywiście nasikała do tuby tego drogocennego aparatu! Jej historie o szkiełku przybliżającym odległe przedmioty także musiały być prawdziwe. „To się nazywa lornetka i wisi na szyi każdego dowódcy". Shangguan Laidi rozparła się wygodnie w pełnym siana oślim korycie.
– Ty mały głuptasku! – zwróciła się do mnie przyjaźnie.
– Nie jestem żadnym głuptaskiem! Wcale nie jestem głupi! – broniłem się.
– A ja myślę, że jesteś jeszcze bardzo głupiutki. Nagle rozchyliła czarną suknię i uniosła wysoko nogi.
– Patrz! – rzekła zduszonym głosem.
Promień słońca padł na jej uda, brzuch i piersi podobne do sutków maciory.
– Właź! – zarządziła.
Spojrzałem na jej uśmiechniętą twarz na drugim końcu koryta.
– Chodź tu i napij się mojego mleka. Matka pozwoliła mojej córce ssać jej pierś, a teraz ja dam ci trochę mojego mleka. W ten sposób będziemy kwita.
Podszedłem na drżących nogach do koryta. Jej ciało wygięło się niczym prężąca się do skoku ryba. Złapała mnie oburącz za ramiona i zarzuciła mi czarny płaszcz na głowę. Zapadła ciemność. Badałem ją, ciekawski i pełen niepokoju, onieśmielony i zaintrygowany. Poczułem zapach identyczny z tym, który odkryłem w blaszanej tubie.
– Tutaj, tutaj! – dobiegł mnie z bardzo daleka głos siostry. – Głuptasku… – Wepchnęła mi brodawkę do ust. – Ssij, mały szczeniaku. Nie jesteś z rodziny Shangguan, jesteś bękartem!
Gorzki kurz, pokrywający jej brodawkę, rozpuścił mi się w ustach. Spod pachy wydobywała się dławiąca, wstrętna woń. Poczułem, że zaraz się uduszę, lecz ona trzymała mnie mocno za głowę obiema rękami i napierała całym ciałem, jakby chciała wepchnąć mi swoją dużą, twardą pierś w całości do ust. Nie mogłem już wytrzymać i ugryzłem ją w sutek. Podniosła się gwałtownie. Wyślizgnąłem się spod płaszcza i skuliłem u jej stóp, czekając na kopnięcie albo dwa. Łzy płynęły po pociągłej, ciemnej twarzy Laidi. Jej piersi falowały, skryte za czarną zasłoną i rozkwitały mnóstwem przecudnych piór, niczym dwie ptasie samice w czasie godów.
Bardzo żałowałem tego, co się stało. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem nieśmiało grzbietu jej dłoni. Pogłaskała mnie po policzku.
– Braciszku – szepnęła – nie mów nikomu…
Pokiwałem głową na znak szczerej obietnicy.
– Powiem ci coś w tajemnicy – rzekła. – Mąż twojej Najstarszej Siostry powiedział mi we śnie, że wcale nie umarł, a jego dusza wcieliła się w białoskórego mężczyznę o blond włosach.
Wyszedłem na ulicę. Myśli o sekretnym spotkaniu z Laidi kłębiły się w mojej głowie jak szalone. Pięcioosobowa grupa żołnierzy przebiegła obok mnie w zawrotnym tempie, ich twarze promieniały dziką radością. Jeden z nich, tęgawy, szturchnął mnie, krzycząc:
– Hej, mały! Japońskie diabły się poddały! Wracaj szybko do domu i powiedz matce! Japonia skapitulowała, wygraliśmy wojnę!
Po ulicach skakały tłumy żołnierzy, krzycząc z radości, a wśród nich paru oszołomionych cywilów. Japońskie diabły skapitulowały, a Jintongowi nie pozwalają już ssać piersi. Shangguan Laidi chciała użyczyć mi swoich, lecz nie było w nich mleka, a brodawki pokrywał zimny nalot o przykrym zapachu. Na myśl o tym wpadłem w beznadziejną rozpacz. Głuchoniemy, mąż Trzeciej Siostry, wybiegł wielkimi krokami na ulicę od północnej strony, niosąc Ptasią Nieśmiertelną. Matka wyrzuciła go razem z jego podkomendnymi po śmierci Sha Yuelianga, toteż wszyscy osiedlili się w jego rodzinnym domu, a Ptasia Nieśmiertelna przeprowadziła się razem z nim. Nie mieszkali już z nami, lecz bezwstydne wrzaski Ptasiej Nieśmiertelnej nieraz dobiegały nocami od strony domu Sunów i wwiercały się w moje uszy. Teraz mąż niósł ją w naszą stronę. Siedziała w jego objęciach, z ogromnym brzuchem, ubrana w biały strój, który wyglądał jak uszyty przez tego samego krawca i według tej samej miary, co czarna szata Shangguan Laidi; różniły się jedynie barwą. Na widok stroju Ptasiej Nieśmiertelnej pomyślałem o stroju Laidi, który przypomniał mi o jej piersiach, a te z kolei przywiodły mi na myśl piersi Ptasiej Nieśmiertelnej. Piersi Ptasiej Nieśmiertelnej miały niewątpliwie najwyższą lokatę wśród piersi wszystkich kobiet z rodu Shangguan. Delikatne, pełne życia i urocze; ich leciutko uniesione brodawki były ruchliwe jak pyszczki jeża. Skoro piersi Ptasiej Nieśmiertelnej zajmowały pierwsze miejsce – czy znaczy to, że piersi Laidi znajdowały się na dalszym? Na to pytanie mogę dać jedynie niejasną odpowiedź, ponieważ gdy tylko zyskałem świadomość tego, co dzieje się wokół mnie, odkryłem, że uroda piersi jest pojęciem niezwykle szerokim: o ile nigdy nie należy pochopnie stwierdzać, że czyjeś piersi są brzydkie, o tyle zawsze można bezpiecznie powiedzieć, że są piękne. Jeże też bywają piękne, podobnie prosięta.
Głuchoniemy postawił Ptasią Nieśmiertelną naprzeciwko mnie. „A-ao! A-ao!" – I zamachał mi przyjaźnie przed nosem wielką pięścią rozmiarów końskiego kopyta. Domyśliłem się, że jego „A-ao! A-ao!" oznacza tyle, co: „Japońskie diabły skapitulowały". Pogalopował ulicą niczym dziki bawół.
Ptasia Nieśmiertelna przekrzywiła głowę i spojrzała na mnie. Jej brzuch był przerażająco wielki, jak u gigantycznego grubego pająka.
– Jesteś turkawką czy dziką gąską? – odezwała się świergotliwie.
Nie byłem pewien, czy to pytanie było skierowane do mnie.
– Mój ptak odleciał, odleciał mój ptak, odleciał! – Jej twarz wyrażała dezorientację i popłoch.
Pokazałem w stronę głównej ulicy. Rozpostarła ramiona, zatupała bosymi stopami, udeptując uliczny kurz, zaskrzeczała i puściła się biegiem. Biegła niezwykle szybko. Jak to się działo, że balast w postaci ogromnego brzucha nie przeszkadzał jej w biegu? Gdyby nie to brzemię, być może wzięłaby rozbieg i wzbiłaby się w powietrze. Wpływ ciąży na tempo biegu jest kwestią względną. W biegnącym stadzie wilków ciężarne samice wcale niekoniecznie pozostają w tyle, w stadzie przelatujących ptaków z pewnością znajdują się też takie, które wkrótce zniosą jajo. Ptasia Nieśmiertelna rzuciła się w uliczny tłum niczym rozpędzony struś.
Piąta Siostra wbiegła do domu. Ona także miała wielki brzuch; jej spocone piersi moczyły od wewnątrz szary wojskowy mundur. W porównaniu z Ptasią Nieśmiertelną biegła bardzo ociężale. Ptasia Nieśmiertelna trzepotała rękami, a Piąta Siostra oburącz trzymała się za brzuch. Piąta Siostra dyszała jak kobyła ciągnąca wóz na wzgórze. Pandi była najpulchniejszą i najwyższą spośród sióstr Shangguan. Jej piersi były srogie i władcze; uderzone wydawały odgłos „peng, peng" niczym wypełnione gazem piłki.
Twarz odzianej w czarny płaszcz Najstarszej Siostry kryła się za czarną zasłoną. W najczarniejszą noc, gdy nie dało się dostrzec palców własnej dłoni, Laidi wychynęła z rowu i zakradła się na dziedziniec domostwa rodziny Sima. Kierując się kwaśnym odorem potu, zbliżyła się do okien rzęsiście oświetlonego pokoju. Szare kamienie, którymi wybrukowano dziedziniec, były śliskie i omszałe. Serce podeszło jej do gardła, jakby chciało wyskoczyć na zewnątrz. Poczuła skurcz ręki, w której trzymała nóż; w ustach miała nieprzyjemny posmak. Przez kratę ażurowych drzwi ujrzała coś, co sprawiło, że zadrżała jej dusza, a serce zabiło jak szalone. W pokoju jasno płonęła duża świeca, ociekająca obficie białym woskiem; cienie tańczące na ścianach wydawały się niemal cielesne. Na szarej kamiennej podłodze leżały bezładnie rozrzucone szare mundury Shangguan Pandi i oficera politycznego Jianga. Szorstka wełniana skarpeta spoczywała obok morelowego nocnika. Shangguan Pandi, naga jak ją Pan Bóg stworzył, leżała na chudym Jiangu Lirenie. Najstarsza Siostra otworzyła drzwi i wpadła do środka. Zawahała się na widok wypiętych pośladków młodszej siostry i kropli potu lśniących w rowku wzdłuż jej kręgosłupa; Jiang Liren, jej największy wróg, którego miała zamiar zlikwidować, był bezpiecznie ukryty. Podniosła nóż wysoko do góry.
– Zamorduję was! – wrzasnęła. – Pozabijam oboje!
Shangguan Pandi odwróciła się i sturlała z łóżka. Jiang Liren z kołdrą w ręku ruszył na Najstarszą Siostrę i przewrócił ją na ziemię. Zdarł jej woal z twarzy.
– Wiedziałem, że to ty – zaśmiał się.
Piąta Siostra stanęła w drzwiach i krzyknęła:
– Japończycy skapitulowali!
Wybiegając z powrotem na ulicę, wzięła mnie ze sobą. Jej ręka była mokra od potu i miała kwaśną woń, w której wyczułem papierosy. Woń ta pochodziła od męża Piątej Siostry, Lu Lirena. By upamiętnić komendanta Lu, który bohatersko oddał życie w zwycięskiej bitwie, zakończonej likwidacją bandy Sha Yuelianga, Jiang Liren przybrał nazwisko Lu. Woń Lu Lirena za pośrednictwem potu Piątej Siostry rozprzestrzeniała się po naszej wiosce.
Żołnierze Plutonu Wysadzania Mostów krzyczeli i skakali z radości, wielu płakało. Ludzie umyślnie poszturchiwali się i klepali nawzajem. Ktoś wspiął się na chybotliwą dzwonnicę i uderzył w stary dzwon. Na ulicę wylęgało coraz więcej ludzi, niektórzy mieli gongi, inni prowadzili dojne kozy, nieśli podskakujące skrawki mięsa na liściach lotosu. Moją szczególną uwagę zwróciła kobieta z dzwoneczkami przyczepionymi do piersi. Tańczyła jakiś przedziwny taniec, kołysząc piersiami, a dzwoneczki dźwięcznie pobrzękiwały. Stopy ludzi wzniecały tumany kurzu, głosy chrypły coraz bardziej. Ptasia Nieśmiertelna rozglądała się w tłumie we wszystkie strony; głuchoniemy rąbał pięścią każdego, kto się nawinął. Z rezydencji rodu Sima wyłoniła się grupa żołnierzy niosących na ramionach Lu Lirena niby drewnianą belkę. Podrzucili go w powietrze, wysoko, aż po czubki drzew, złapali i rzucili znowu. Hai-ja! Hai-ja! Hai-ja! Piąta Siostra, trzymając się za brzuch, zalana łzami, krzyczała: „Liren! Liren!" Próbowała się przebić przez tłum, lecz za każdym razem odbijała się od czyjegoś twardego zadka.
Słońce, wystraszone całym tym karnawałem, przyśpieszyło wędrówkę po niebie. Przysiadłszy wreszcie na ziemi, oparło się o drzewa porastające piaszczysty wał i odpoczywało. Jego krwistoczerwone ciało pokrywały pęcherze i pot; parowało i dyszało niczym zmęczony staruszek, obserwując z daleka tłumy na ulicach.
Ktoś upadł w kurz, a za nim kilku innych. Chmura pyłu opadała powoli na twarze, ręce, przepocone mundury. W krwistoczerwonym blasku słońca na ulicy leżało już całkiem sporo mężczyzn nieruchomych jak trupy. Zapadał zmrok; znad bagien i mokradeł wiało chłodem; z daleka dobiegł gwizd pociągu jadącego przez most. Wszyscy nadstawili ucha, a może tylko ja to uczyniłem? Wygraliśmy wojnę z Japończykami, lecz Shangguan Jintong został bezlitośnie porzucony przez swoje piersi, które tak bardzo kochał. Chciałem umrzeć. Chciałem skoczyć do studni albo utopić się w rzece.
Jakiś człowiek ubrany w brązową, długą szatę powoli podniósł się z ziemi. Była to kobieta. Uklękła, wygrzebując z kurzu przed sobą jakieś przedmioty tej samej barwy co jej strój i pokrywający wszystko kurz. Wygrzebała jeden, potem drugi. Obydwa wydawały dźwięk przypominający skrzek salamandry. W czasie gdy wszyscy świętowali zwycięstwo, moja Trzecia Siostra, Ptasia Nieśmiertelna, powiła dwóch maleńkich chłopców.
Ptasia Nieśmiertelna i jej dzieci sprawiły, że od razu zapomniałem o swoich kłopotach. Nieśmiało ruszyłem w ich stronę, zamierzając przyjrzeć się swoim małym siostrzeńcom. Przekroczywszy po drodze wiele nóg i głów leżących mężczyzn, nareszcie mogłem obejrzeć dokładnie brązowe od kurzu ciałka dwóch maluchów – ich łyse główki przypominały dojrzałe, błyszczące tykwy. Płakały z otwartymi szeroko buziami, co stanowiło raczej przerażający widok. Nie wiadomo skąd przyszła mi do głowy myśl, że niemowlęta za chwilę porosną łuskami wielkimi jak u karpia. Cofnąłem się powoli, nadeptując niechcący na dłoń jednego z mężczyzn. Jęknął, lecz nie uderzył mnie ani nie zwymyślał. Podniósł się z wolna do siadu, a następnie pomału wstał. Gdy otarł pył z twarzy, rozpoznałem go – był to mąż Piątej Siostry, Lu Liren. Czego tu szukał? Oczywiście, Piątej Siostry. Piąta Siostra z trudem podniosła się i usiadła w kępie trawy pod murem, po czym rzuciła się w ramiona Lu Lirena, objęła głowę męża rękami i głaskała go chaotycznie.
– Zwycięstwo, zwycięstwo, w końcu wygraliśmy! Mamrotali do siebie przytuleni, pieszcząc się nawzajem.
– Nazwijmy nasze dziecko „Zwycięski" – rzekła Piąta Siostra. Dziadek Słońce był już tak znużony, że miał ochotę udać się na spoczynek. Księżyc tryskał czystym blaskiem; przypominał piękną, anemiczną wdowę. Gdy Lu Liren, obejmując Piątą Siostrę, zabierał się do odejścia, do wioski wkroczył Sima Ku, mąż Drugiej Siostry, na czele swojej partyzanckiej jednostki specjalnej.
Kompania Simy Ku dzieliła się na trzy plutony. Do plutonu kawalerii należało sześćdziesiąt sześć koni, krzyżówek rasy mongolskiej i xinjiańskiej, oraz tyluż kawalerzystów uzbrojonych w amerykańskie karabiny maszynowe – broń o pięknej linii, z której można prowadzić ogień ciągły. Drugi pluton był rowerowy – sześćdziesięciu sześciu rowerów marki Camel dosiadali żołnierze uzbrojeni w dwudziestostrzałowe karabiny niemieckie. Trzeci pluton, pluton mułów, składał się z sześćdziesięciu sześciu silnych zwierząt, potrafiących biec jak wicher, których dosiadali żołnierze uzbrojeni w japońskie karabiny, kalibru trzydzieści osiem. Była też i mała jednostka specjalna – trzynaście wielbłądów, dźwigających części zamienne do rowerów i narzędzia do ich naprawy, części zamienne i narzędzia do naprawy broni oraz amunicję. Niosły one także Simę Ku i Shangguan Zhaodi oraz ich dwie córki: Simę Feng i Simę Huang. Jednego z wielbłądów dosiadał Amerykanin, niejaki Babbitt. Na ostatnim wielbłądzie siedział podobny do czarnej małpy Sima Ting, ubrany w wojskowe spodnie i liliową jedwabną koszulę, z bolesnym grymasem na twarzy, jakby spotkała go jakaś krzywda.
Babbitt miał łagodne niebieskie oczy, miękkie blond włosy i jaskrawoczerwone usta. Był odziany w czerwoną skórzaną kurtkę i drelichowe spodnie z mnóstwem większych i mniejszych kieszeni, nosił buty z miękkiej skóry jelenia.
Pluton kawalerii Simy Ku wpadł do wioski błyskawicznie niczym tornado. Sześciu koni w pierwszym szeregu dosiadali przystojni młodzi żołnierze ubrani w wełniane mundury w kolorze pomarańczowobrązowym; na ich piersiach lśniły wypolerowane blaszane guziki. Błyszczały ich skórzane oficerki, amerykańskie karabiny, hełmy na głowach oraz skóra wierzchowców. Zbliżywszy się do leżących pokotem na ziemi ludzi, konie zwolniły ostrożnie, podniosły wysoko głowy i zaczęły dreptać maleńkimi, wdzięcznymi kroczkami, podczas gdy sześciu kawalerzystów wycelowało broń w górę i wypaliło w mroczne nocne powietrze. Lśniące łuski pryskały na wszystkie strony, huk ogłuszał, z drzew opadł deszcz liści. Lu Liren i Shangguan Pandi odskoczyli od siebie zdumieni.
– Z jakiej jednostki jesteście? – spytał Lu Liren podniesionym głosem.
– Z jednostki twojego dziadunia! – wypalił jeden z kawalerzystów.
Ledwie zabrzmiały te słowa, seria kul o mało nie drasnęła Lu Lirena w głowę. Padł niezdarnie na ziemię, po czym skoczył na równe nogi i krzyknął:
– Jestem komendantem i oficerem politycznym Plutonu Wysadzania Mostów. Chcę się widzieć z waszym dowódcą! – Jego wypowiedź zagłuszyła kolejna seria strzałów w powietrze.
Żołnierze plutonu gramolili się bezładnie z ziemi, wpadając na siebie nawzajem. Kawalerzyści puścili wodze i rozproszyli szyki z powodu panującego na ulicy zamieszania. Wierzchowce mieszanej rasy były niskie, ruchliwe i zwinne. Skacząc pomiędzy tymi, którzy nie zdążyli jeszcze się podnieść i tymi, co już wstali i przewrócili się znowu, przypominały stado sprytnych dzikich kocurów. Za pierwszym szeregiem posuwał się kolejny; ludzie na ulicy kręcili się bezładnie i wpadali na siebie, wydając przestraszone okrzyki, po czym, zrezygnowani, upodabniali się do roślin zakorzenionych w ziemi i niezdolnych do żadnego sensownego ruchu. Wszystkie konie przeszły ulicą, a ludzie wciąż nie rozumieli, co właściwie się wydarzyło. Nadszedł pluton mułów. Lśniące zwierzęta maszerowały w karnych szeregach, niosąc żołnierzy równie dumnych jak one same, z karabinami w dłoniach. Na przeciwległym końcu ulicy kawaleria zwarła szyki i ruszyła stępa z powrotem; otoczeni z dwóch stron ludzie skupili się pośrodku. Niektórzy próbowali się wymknąć zaułkami w bok, lecz zostali odcięci przez członków plutonu rowerowego, odzianych w czerwone cywilne ubrania, dosiadających maszyn marki Camel. Strzelali oni sprytnym uciekinierom pod nogi, wzbijając tumany kurzu, i gnali ich z powrotem w stronę głównej ulicy. W końcu wszyscy żołnierze Plutonu Wysadzania Mostów zostali spędzeni na krótki odcinek ulicy przed bramą Szczęśliwej Rezydencji. Dlaczego nie wpadli do środka i nie zorganizowali oporu, czyniąc z niej swoją twierdzę? Ponieważ szpiedzy Simy Ku już dawno wkradli się między żołnierzy i korzystając z zamieszania, zamknęli główną bramę, a przed nią i za nią zainstalowali miny.
Żołnierze na mułach na komendę pozsiadali ze swych wierzchowców i usunęli się na bok, robiąc przejście dla dowódców. Żołnierze Plutonu Wysadzania Mostów oraz stłoczeni wśród nich nieszczęśni cywile patrzyli w stronę szpaleru. Przeczuwałem, że ci, na których przybycie czekaliśmy, mają coś wspólnego z rodziną Shangguan.
Słońce już prawie zaszło za piaszczysty wał; widać było jedynie melancholijną różaną poświatę, otaczającą czubki drzew. Czerwono-złote wrony przelatywały nad strzechami lepianek ludzi spoza wioski. Kilka nietoperzy beztrosko popisywało się akrobacjami lotniczymi w wieczornym powietrzu. Zapadła cisza; ważne osobistości miały się pojawić już za chwilę.
„Zwycięstwo! Zwycięstwo!" – dwa potężne okrzyki wydarły się z ust kawalerzystów na koniach i mułach. W końcu nadjechali przywódcy. Przybyli z zachodu, dosiadając wielbłądów ozdobionych czerwonym jedwabiem.
Sima Ku miał na sobie oliwkowozielony mundur z wełny w najlepszym gatunku, na głowie przekrzywioną łódkowatą czapkę, zwaną przez nas „oślą czapką". Dwa medale wielkości końskich kopyt dźwięczały na jego piersi; był przepasany pasem pełnym srebrzyście lśniącej amunicji, u prawego biodra zwisał mu rewolwer. Wielbłąd wyciągnął długą szyję, wywinął lubieżne wargi, zastrzygł ostro zakończonymi psimi uszami i zamrugał oczyma; jego powieki porastały długie, gęste rzęsy. Postukując wielkimi, podkutymi, parzystymi kopytami, machając długim, cienkim ogonem, z napiętymi pośladkami maszerował szpalerem utworzonym przez pluton mułów, niczym okręt, którego dumnym kapitanem był Sima Ku. Sztywno wyprostowane nogi dowódcy w butach z najwyższej jakości cielęcej skóry wyglądały jak dwa kilofy. Sima Ku wypiął pierś, pochylił się nieznacznie do tyłu i podniósł dłoń w białej rękawiczce, by poprawić swoją „oślą czapkę". Jego miedzianej barwy pociągła twarz wyglądała na niezwykle twardą; czerwone znamiona na policzkach przypominały przemarznięte liście klonu. Oblicze to było jakby wyciosane z purpurowego drewna sandałowego, a następnie pokryte trzema warstwami oleju tungowego, chroniącego przed wilgocią i rozkładem. Kawalerzyści na koniach i mułach klepnęli dłońmi w kolby swoich karabinów i wznieśli chóralny okrzyk.
Zaraz za wielbłądem Simy Ku kroczyło zwierzę dźwigające jego żonę, Shangguan Zhaodi. Jej twarz ani trochę się nie zmieniła w ciągu tych kilku lat – była wciąż tak samo świeża i łagodna. Zhaodi miała na sobie białą pelerynę z lśniącego jedwabiu, pod spodem kurtkę z żółtą lamówką i luźne jedwabne czerwone spodnie, a na stopach delikatne brązowe pantofelki ze skóry. Na obu nadgarstkach lśniły szmaragdowozielone jadeitowe bransolety, a na wszystkich palcach z wyjątkiem kciuków – złote pierścionki. Z uszu zwieszały się dwie kiście zielonych winogron; później dowiedziałem się, że też były zrobione z jadeitu.
Nie powinienem zapominać o moich dwóch czcigodnych siostrzenicach. Ich wielbłąd stąpał tuż za wierzchowcem Zhaodi; dwa kosze uplecione z nawoskowanych gałęzi były połączone grubymi linami, przechodzącymi pomiędzy garbami zwierzęcia. Siedząca w lewym koszu dziewczynka ze świeżymi kwiatami we włosach miała na imię Sima Feng; w prawym koszu, również z kwiatami we włosach, siedziała Sima Huang [21].
Kolejną osobą, która pojawiła się w zasięgu mojego wzroku, był Amerykanin Babbitt. Nie potrafiłem stwierdzić, ile ma lat, podobnie, jak nie umiem ocenić wieku jaskółki, lecz sądząc po zielonkawych, żywych błyskach w jego kocich oczach był jeszcze młodzieńcem; przypominał kogucika, który dopiero co nauczył się wdrapywać na kurze grzbiety. Złote piórka na jego głowie wspaniale lśniły, a ciało kołysało się w rytm kroków wielbłąda, lecz bez względu na wychylenie pozostawało w identycznej wyprostowanej pozycji, niczym drewniana figurka przymocowana do pływaka i puszczona na rzekę. Ta niezwykła umiejętność zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Gdy dowiedziałem się później, że Babbitt był pilotem Amerykańskich Sił Powietrznych, domyśliłem się, że siedział na wielbłądzie tak samo jak w kokpicie samolotu. Babbitt nie przyjechał na wielbłądzie, lecz wylądował bombowcem typu Camel o zmierzchu na głównej ulicy wioski w Północno-Wschodnim Gaomi.
Sima Ting zamykał pochód. Mimo że należał do zwycięskiego rodu, zwieszał smętnie głowę, a jego zakurzony wierzchowiec kulał.
Lu Liren odzyskał wigor. Podszedł do wielbłąda Simy Ku i zasalutował dowódcy arogancko, wzbijając w powietrze tuman kurzu.
– Komendancie Sima – rzekł podniesionym głosem – witamy oddział szanownych gości w naszej kwaterze głównej, w tym szczególnie radosnym dla całego kraju dniu!
Sima Ku ze śmiechu zakołysał się w przód i w tył, o mało nie spadając z wielbłąda. Klepnął w porośnięty futrem garb i zwrócił się do żołnierzy na osłach oraz do otaczającego go tłumu:
– Słyszeliście te bzdety? Kwatera główna! Goście! Ty wsiowy wielbłądzie, to jest mój dom, własność mojej rodziny! Kiedy moja matka mnie rodziła, jej krew lała się na tę ulicę! Wy pluskwy, dosyć się opiliście krwi Północno-Wschodniego Gaomi, nadszedł czas, żebyście poszli sobie stąd w diabły! Spieprzajcie do swoich zajęczych nor i oddajcie mi mój dom!
Było to gorące przemówienie, pełne wyrazistych sformułowań, o dźwięcznej formie, a każdemu zdaniu towarzyszyło emfatyczne klepnięcie w wielbłądzi garb. Za każdym uderzeniem wielbłąd potrząsał łbem, żołnierze wznosili okrzyk, a twarz Lu Lirena przybierała jeszcze bledszy odcień. W końcu wielbłąd, zirytowany ostatecznie, poruszył się, wyszczerzył zęby i wystrzelił nozdrzami nieco paskudnej, cuchnącej lepkiej substancji prosto w poszarzałą twarz Lu Lirena.
– Protestuję! – wrzasnął z furią Lu Liren, ocierając twarz ze śluzu.
– Stanowczo protestuję, złożę na was skargę u najwyższych władz!
– Tutaj ja jestem najwyższą władzą – rzekł Sima Ku. – Oświadczam, że macie pół godziny na opuszczenie Dalanu, po tym terminie otwieramy do was ogień!
– Pewnego dnia będziesz musiał wypić piwo, którego nawarzyłeś – wycedził Lu Liren.
Ignorując go całkowicie, Sima Ku głośno wydał rozkaz:
– Eskortować naszych towarzyszy, którzy opuszczają teren!
Plutony koński i ośli zwarły szyki i ruszyły jednocześnie naprzód, od wschodu i od zachodu. Żołnierze z Plutonu Wysadzania Mostów zostali zagnani w uliczkę wiodącą obok naszego domu. Po obu jej stronach co parę metrów stał żołnierz w cywilnym ubraniu, uzbrojony w mauzera; kilku usadowiło się także na dachach.
Po półgodzinie większość żołnierzy Plutonu Wysadzania Mostów gramoliło się na drugi brzeg Rzeki Wodnego Smoka, ociekając wodą. Ich twarze lśniły w zimnym blasku księżyca. Inni, korzystając z zamieszania, ukryli się w gąszczu krzaków na brzegu lub dali się ponieść nurtowi, by przeprawić się na drugą stronę w innym miejscu, a następnie, niezauważeni przez nikogo, wyżąć ubranie i pod osłoną nocy ruszyć w drogę do domu.
Prawie stu żołnierzy stało już po drugiej stronie rzeki jak kury wetknięte do garnka na rosół. Przyglądali się sobie nawzajem; niektórzy zalewali się łzami, inni byli skrycie zadowoleni. Lu Liren na widok własnych rozbrojonych oddziałów czym prędzej odwrócił się i pobiegł z powrotem do rzeki, zamierzając się utopić, lecz żołnierze powstrzymali go w porę. Stał nad wodą i rozmyślał dłuższą chwilę, w końcu podniósł głowę i krzyknął w kierunku tłumu mieszkańców Dalanu na przeciwległym brzegu:
– Sima Ku, czekaj no tylko! Prędzej czy później nadejdzie dzień, gdy wrócimy po waszą krew! Północno-Wschodnie Gaomi jest nasze, nie wasze! Posiedzicie tu sobie jakiś czas, ale ostatecznie ta ziemia i tak należy do nas"!
Niechby Lu Liren wreszcie zabrał swoje wojska i poszedł lizać rany – ja miałem własne problemy do rozwiązania. Co do kwestii, czy topić się w rzece, czy też w studni, zdecydowałem się na rzekę, ponieważ słyszałem, że płynąc w dół rzeki, można dotrzeć do morza. W roku, w którym Ptasia Nieśmiertelna objawiła swoje nadprzyrodzone zdolności, rzeką przypłynęło znad morza kilkanaście dwumasztowych statków.
Obserwowałem, jak żołnierze plutonu z trudem przeprawiają się przez Rzekę Wodnego Smoka, migoczącą w zimnym blasku księżyca. Chlapiąc i wywracając się, mącili wodę i wzbudzali mnóstwo drobnych fal. Żołnierze Simy Ku nie oszczędzali amunicji – strzelali ze swoich karabinów i mauzerów do rzeki, topiąc dziesiątki kul i zamieniając wodę w bulgoczący wrzątek. Gdyby chcieli, mogliby z łatwością wybić wszystkich do nogi, zamierzali jednak tylko ich wystraszyć. Po całej akcji zabitych i rannych było ledwie kilkunastu. Po kilku latach, gdy pluton powrócił jako niezależna jednostka, siejąc śmierć, rozstrzeliwani żołnierze i oficerowie z oddziałów Simy Ku odczuli wielką niesprawiedliwość dziejów.
Posuwałem się z wolna w kierunku największej głębiny. Rzeka odzyskała już swój pierwotny spokój; na powierzchni wody tańczyły niezliczone błyski. Wodorosty owijały mi się wokół nóg, małe rybki skubały kolana ciepłymi pyszczkami. Zrobiłem kolejnych parę kroków w stronę głębiny; woda sięgnęła mi powyżej pępka. Poczułem skurcz żołądka – to nieznośny głód trzymał go w swoim uścisku. Ukochane, uwielbiane, najpiękniejsze piersi matki wypełniły całkowicie moje myśli. Matka posmarowała brodawki olejem z ostrą papryką i przypomniała mi: „Masz już siedem lat, czas skończyć ze ssaniem". Po co w ogóle dożyłem tego strasznego wieku? Czemu nie umarłem, zanim skończyłem siedem lat? Poczułem słony smak łez. W takim razie umrę teraz – nigdy nie zgodzę się na to, by wszystkie te nieczyste pokarmy brukały moje usta i przewód pokarmowy. Przeszedłem odważnie kolejnych kilka kroków. Woda nagle zatopiła mi ramiona; całym ciałem odczuwałem już siłę ciemnego nurtu w głębinie. Zakotwiczyłem stopy w dnie, walcząc z prądem. Przede mną kręcił się wir, który zaczął mnie wciągać – byłem przerażony. Czułem, jak nurt przy samym dnie stopniowo wymywa muł wokół moich stóp; zapadałem się powoli, pchany w kierunku strasznego wiru. Z całych sił próbowałem się cofnąć. Zacząłem krzyczeć.
Usłyszałem rozpaczliwe wołanie Shangguan Lu:
– Jintong! Jintong! Kochanie, gdzie jesteś?…
Następnie dobiegły mnie głosy Szóstej Siostry – Shangguan Niandi, Najstarszej Siostry – Shangguan Laidi oraz jakiś przenikliwy, znajomy i jednocześnie obcy głos; zgadłem, że należy do mojej Drugiej Siostry o upierścienionych palcach, Shangguan Zhaodi.
Wrzasnąłem i runąłem naprzód, a wir pochłonął mnie natychmiast.
Gdy oprzytomniałem, zobaczyłem przed sobą cudowną pierś matki; brodawka obserwowała mnie łagodnie niczym troskliwe, kochające oko. Druga tkwiła w moich ustach, drażniąc pracowicie wargi i pocierając dziąsła; słodkie mleko płynęło z niej małym strumyczkiem. Matczyne piersi pachniały pięknie i mocno. Potem dowiedziałem się, że matka zmyła z nich paprykowy olej mydłem, które dostała od Drugiej Siostry, Zhaodi, w dowód szacunku, a rowek między nimi skropiła francuskimi perfumami prosto z Paryża.
Pokój był rzęsiście oświetlony; w wysoko umieszczonych srebrnych świecznikach tkwiło kilkanaście czerwonych świec. Wokół siedziało i stało mnóstwo ludzi. Sima Ku, mąż Drugiej Siostry, popisywał się właśnie przed naszą matką swoim skarbem – zapalniczką, z której po jednym naciśnięciu buchał płomień. Młody panicz Sima obserwował ojca z daleka, obojętnie, bez śladu rodzinnych uczuć.
– Powinnam go wam oddać. Biedne dziecko, do dziś nie ma imienia – rzekła matka.
– Skoro mamy spichlerze [22], musi być i ziarno. Dajmy mu na imię Ziarno – Sima Liang – zaproponował Ku.
– Słyszałeś, mały? Nazywasz się Sima Liang – powiedziała matka. Sima Liang spojrzał obojętnie na Simę Ku.
– Dobry chłopak – pochwalił go Sima Ku. – Taki sam jak ja, kiedy byłem mały. Dziękuję ci, droga teściowo, że chroniłaś potomka mojej rodziny. Od dziś twoje życie zmieni się na lepsze – Północno-Wschodnie Gaomi to teraz nasza domena.
Matka pokręciła głową i zwróciła się do Drugiej Siostry:
– Jeśli chcesz być dobrą córką, to przydałoby mi się trochę ziarna. Boję się głodu…
Następnego wieczoru Sima Ku urządził wielką uroczystość, by uczcić swoje bojowe zwycięstwo i powrót na rodzinną ziemię. Na ośmiu wielkich soforach rozwieszono fajerwerki nawleczone na sznury. Rozbito dwadzieścia stalowych kotłów, wydobyto materiały wybuchowe, zakopane przez Pluton Wysadzania Mostów i zbudowano z tego wszystkiego coś w rodzaju wielkiego fajerwerku. Fajerwerki na drzewach strzelały późno w noc i pozbawiły biedne rośliny wszystkich liści i drobnych gałązek. Fontanna świecących stalowych odłamków oświetliła pół nieboskłonu. Zarżnięto kilkadziesiąt świń i kilkanaście wołów, wykopano tuzin kadzi z winem. Gotowane mięso ułożono na wielkich półmiskach, które rozstawiono na stołach na środku ulicy. Z każdego połcia mięsa sterczał bagnet, by każdy mógł kroić i nakładać sobie do woli; gdyby ktoś zechciał oderżnąć świńskie ucho i rzucić kręcącym się pod stołem psom, nikt nie miałby nic przeciwko temu. Obok stołów stały kadzie z winem, z ich krawędzi zwisały stalowe chochelki. Każdy mógł pić, ile miał ochotę, kąpiel w winie też nie byłaby źle widziana. Było to prawdziwe święto dla wszystkich łakomczuchów. Najstarszy syn rodziny Zhangów, Zhang Pieniążek, zjadł i wypił tyle, że padł trupem na miejscu, a gdy wynoszono jego zwłoki, wino i mięso buchały z jego nozdrzy i ust.