W dzień osiemnastych urodzin Shangguana Jintonga Shangguan Pandi zabrała Lu Shengli. Jintong siedział na wale, spoglądając posępnie na fruwające nad wodą jaskółki. Z lasu wyłoniła się Sha Zaohua i przyniosła mu w prezencie maleńkie lusterko. Na klatce piersiowej ciemnoskórej dziewczynki już pojawiały się wypukłości. Jej odrobinę zezujące, czarne oczy, podobne do małych kamyczków na dnie rzeki, lśniły namiętnym blaskiem.
– Schowaj je lepiej i daj Simie Liangowi, kiedy wróci – rzekł Shangguan Jintong.
Sha Zaohua wyciągnęła zza pasa większe lustro.
– To jest dla niego – wyjaśniła.
– Skąd wzięłaś tyle lusterek? – zdziwił się Jintong.
– Ukradłam ze spółdzielczego sklepu – odparła szeptem. – Na targu w Wopu poznałam niesamowitego złodzieja, przyjął mnie na uczennicę. Kiedy skończę terminować, ukradnę dla ciebie, co tylko zechcesz. Mój nauczyciel zwinął radzieckiemu konsultantowi złoty ząb prosto z ust i zegarek prosto z ręki!
– Boże drogi! Przecież to przestępstwo!
– Mój nauczyciel mówił, że mała kradzież to przestępstwo, ale wielka kradzież – nie! – zaprotestowała Sha Zaohua. – Wujaszku, jak się nie dostaniesz do szkoły średniej, będziesz mógł się ode mnie uczyć złodziejstwa. – Złapała go za dłoń. – Masz takie delikatne, drobne paluszki, byłby z ciebie świetny złodziej!
– O nie, nie zamierzam się tego uczyć. Nie jestem dość odważny – odrzekł Jintong. – Ale Sima Liang jest i odważny i zręczny. Jego możesz uczyć, kiedy wróci.
Sha Zaohua schowała większe lusterko za pazuchę.
– Liang, Liangzi, braciszku, kiedy znowu cię zobaczę? – przemówiła tonem dojrzałej kobiety.
Sima Liang zniknął pięć lat wcześniej, wieczorem w dzień pogrzebu Simy Ku, następnego dnia po jego egzekucji. Lodowaty północno-wschodni wiatr gwizdał wśród wiszących na ścianie wyszczerbionych dzbanków. Siedzieliśmy przygnębieni wokół jedynej lampy oliwnej. Kiedy wiatr zdmuchnął płomień lampy, siedzieliśmy dalej po ciemku. Wszyscy milczeli, wspominając pogrzeb Simy Ku. Nie mieliśmy trumny, więc owinęliśmy go ciasno w trzcinową matę niczym cebulę w placek i obwiązaliśmy kilka razy sznurem. Kilkunastu ludzi zaniosło zwłoki na cmentarz komunalny, gdzie wykopano głęboki grób. Sima Liang ukląkł przed grobem i złożył pojedynczy czołobitny ukłon. Nie płakał. Na jego małej twarzyczce pojawiło się kilka drobnych zmarszczek. Bardzo chciałem jakoś pocieszyć swojego najlepszego przyjaciela, lecz nie mogłem znaleźć odpowiednich słów. W powrotnej drodze szepnął mi:
– Muszę stąd odejść, wujaszku.
– Dokąd? – spytałem.
– Jeszcze nie wiem.
W chwili gdy wiatr zdmuchnął lampę, wydało mi się, że jakiś czarny cień wymknął się na zewnątrz. Podejrzewałem, że to Sima Liang, ale nawet nie pisnąłem.
Sima Liang po prostu odszedł. Matka długim bambusowym kijem grzebała we wszystkich wyschniętych studniach i głębokich stawach w okolicy. Wiedziałem, że jej poszukiwania nie mają najmniejszego sensu, Sima Liang z pewnością nigdy nie odebrałby sobie życia. Matka prosiła wszystkich, by wypytywali o niego, gdzie się da. Uzyskiwała same sprzeczne informacje. Ktoś twierdził, że widział go w wędrownej trupie cyrkowej, kto inny, że odkrył nad jeziorem zwłoki chłopca z twarzą wydziobaną przez sępy, a przysłani z północnego wschodu rekruci mówili, że spotkali go gdzieś w okolicy mostu na rzece Yalu Jiang. Wrzała wtedy wojna koreańska, amerykańskie bombowce w dzień i w nocy bombardowały wszystkie mosty.
W lusterku, które dostałem od Sha Zaohua, po raz pierwszy przyjrzałem się dokładnie swojej twarzy. Osiemnastoletni Shangguan Jintong miał burzę złotych włosów, białe, grube małżowiny uszne, brwi koloru dojrzałej pszenicy i żółtawe rzęsy, odbijające się w intensywnie błękitnych oczach, wydatny nos, różowe wargi i porośniętą gęstym meszkiem skórę. Już wcześniej zdążyłem się co nieco dowiedzieć o swoim niezwykłym wyglądzie, patrząc na Ósmą Siostrę. Ze smutkiem stwierdziłem, że naszym ojcem żadną miarą nie mógł być Shangguan Shouxi. Musiał nim być ten, o którym ludzie wspominali szeptem za naszymi plecami. Byliśmy dziećmi z nieprawego łoża szwedzkiego pastora Malloya, co czyniło z nas dwójkę niewątpliwych bękartów. Straszliwe poczucie niższości wgryzało mi się w serce. Farbowałem włosy czarnym tuszem, smarowałem nim twarz. Nie znałem sposobu, by zmienić kolor oczu; najchętniej bym je sobie wyłupił. Słyszałem o metodzie popełniania samobójstwa poprzez połknięcie złota, wygrzebałem więc ze szkatułki Laidi złotą obrączkę, jeszcze z czasów Sha Yuelianga i połknąłem ją z wysiłkiem, wyciągając szyję. Następnie położyłem się na kangu i czekałem na śmierć. Ósma Siostra siedziała w rogu kangu i przędła. Kiedy matka wróciła z pracy w komunie, zdumiała się niezmiernie na mój widok. Przypuszczałem, że raczej się zawstydzi, lecz na jej twarzy nie dostrzegłem nawet śladu zażenowania – była wykrzywiona w przerażającym gniewie. Matka złapała mnie za włosy i podniosła do siadu, po czym spoliczkowała osiem razy. Biła tak mocno, że z dziąseł pociekła mi krew, w uszach dzwoniło, miałem gwiazdy w oczach.
– Tak, to prawda, Malloy był waszym ojcem, i co z tego? – piekliła się matka. – Masz mi się tu zaraz umyć do czysta, twarz i włosy, a potem wyjść na ulicę, wypiąć pierś i powiedzieć głośno: „Moim ojcem był szwedzki pastor Malloy, jestem szlachetnie urodzony i lepszy od was żółwie pomioty!"
Kiedy matka mnie biła, Ósma Siostra przędła dalej bez słowa, jakby to wszystko wcale jej nie dotyczyło.
Szlochając, klęczałem nad miednicą i myłem twarz; tusz błyskawicznie zabarwił wodę na czarno. Matka stała za mną i klęła pod nosem. Wiedziałem, że jej obelgi nie są już skierowane do mnie. Potem zaczęła polewać mi głowę czystą wodą z czerpaka. Woda spływała mi po nosie i brodzie i skapywała do miednicy, rozcieńczając intensywną czerń. Matka wytarła mi włosy.
– Synku – powiedziała – w tamtych czasach nie miałam innego wyjścia. Niebiosa stworzyły cię takim, jakim jesteś. Masz już osiemnaście lat, jesteś dorosły i musisz iść przez życie z podniesioną głową. Sima Ku miał mnóstwo wad, ale był prawdziwym mężczyzną, powinieneś brać z niego przykład!
Skinąłem głową twierdząco. Nagle przypomniałem sobie o połkniętej obrączce. Już miałem się do wszystkiego przyznać, gdy do domu wpadła zdyszana Shangguan Laidi. Była robotnicą w okręgowej fabryce zapałek; miała na sobie fartuch z napisem „Fabryka zapałek «Światło Gwiazd» w okręgu Dalan".
– Mamo! – rzekła z trwogą w głosie. – On wrócił!
– Kto wrócił? – spytała matka.
– Niemowa! – wyjaśniła Najstarsza Siostra.
Matka wytarła ręce ręcznikiem i spojrzała smutno w przywiędłą twarz Najstarszej Siostry.
– Widać taki twój los, córeczko – powiedziała.
Głuchoniemy Sun Niemowa wtoczył się dziwacznym krokiem na nasze podwórze. Bardzo się postarzał przez te wszystkie lata; spod jego równo nasadzonej wojskowej czapki wyglądały siwe włosy. Wyblakłe oczy miały jeszcze bardziej posępny wyraz, dolna szczęka przypominała zardzewiały pług. Był ubrany w nowiutki brązowy wojskowy mundur ze stójką, zapięty wysoko pod szyję, z lśniącymi medalami na piersi. Miał potężne, długie ramiona; dłonie w śnieżnobiałych bawełnianych rękawiczkach spoczywały na obitych skórą niskich, drewnianych stołeczkach. Siedział na czerwonej gumowej poduszce, która stanowiła jakby nieodłączną część jego pośladków. Dwie szerokie nogawki miał związane na brzuchu prostym węzłem. Wyglądał, jakby obcięto mu nogi u samej nasady. Tak właśnie prezentował się głuchoniemy, gdy zjawił się przed nami po latach. Sięgał daleko przed siebie długimi rękami, opartymi na stołeczkach, po czym przesuwał resztę ciała; poduszka pod jego pośladkami lśniła ciemnoczerwono. Przemieścił się w ten sposób pięciokrotnie, po czym usiadł stabilnie w odległości około trzech i pół metra od nas, tak by patrząc nam w oczy, nie zadzierać zbytnio głowy. Myłem włosy i twarz, chlapiąc brudną wodą, której strużka podpłynęła do głuchoniemego; cofnął się, podpierając się z tyłu rękami. Patrząc na niego, zrozumiałem, że ludzki wzrost zależy przede wszystkim od długości nóg. Górna połowa ciała Suna Niemowy, przy braku dolnej, sprawiała wrażenie szczególnie potężnej i groźnej. Mimo swojej połowiczności Sun miał w sobie jakąś zatrważającą moc. Patrzył nam prosto w oczy; na jego ciemnej twarzy malowały się skomplikowane emocje. Tak samo jak przed laty, z drgającą żuchwą, wyrzucał z siebie wypowiadane niskim głosem jednosylabowe słowo: „Zdjąć, zdjąć, zdjąć". Dwie strużki diamentowych łez popłynęły ze złotych oczu.
Zdjął dłonie ze stołków, uniósł ręce w górę i zaczął gestykulować, powtarzając wciąż swoje „zdjąć, zdjąć, zdjąć". Uświadomiłem sobie, że nie widzieliśmy go jeszcze ani razu od czasu naszej mozolnej wędrówki na północny wschód. Z pewnością pyta o swoich synów, Starszego i Młodszego Niemowę. Matka zakryła twarz ręcznikiem i wbiegła z płaczem do domu. Głuchoniemy zrozumiał – głowa zwisła mu ciężko na piersi.
Matka przyniosła dwie zakrwawione małe czapeczki i wręczyła mi, dając do zrozumienia, że mam je przekazać Niemowie. Zbliżyłem się do niego. Całkiem zapomniałem o złotej obrączce w brzuchu. Sun spojrzał w górę, na moją sylwetkę chudą jak bambusowy kij i pokręcił smutno głową. Schyliłem się, lecz wydało mi się to niewłaściwe, więc ukucnąłem, podałem mu czapeczki i pokazałem palcem w kierunku północno-wschodnim. Przypomniałem sobie, jak Niemowa dźwigał na plecach żołnierza z urwaną nogą. Upiorny widok zwłok dwóch głuchoniemych bliźniąt, leżących w wyrwie po bombie, stanął mi przed oczyma. Sun Niemowa wziął jedną czapeczkę, zbliżył do nosa i wciągnął powietrze niczym dobrze wytresowany pies myśliwski, wietrzący woń złoczyńcy lub zmarłego. Następnie umieścił ją między kikutami swoich nóg i wyjął mi z ręki drugą czapeczkę, którą obwąchał pobieżnie i schował w to samo miejsce. Nie czekając na zaproszenie, wtoczył się do domu i obejrzał każdy kąt. Zajrzał do głównego i do obu bocznych skrzydeł, do izby, w której mielono ziarno i do spiżarni. Zaglądnął nawet do wychodka w południowo-wschodnim rogu podwórka i wetknął głowę do kurnika. Szedłem cały czas za nim, podziwiając jego zręczny i zmyślny sposób poruszania się. W izbie, w której sypiała Najstarsza Siostra i Sha Zaohua, urządził mi prawdziwy pokaz wchodzenia na kang. Kiedy przycupnął pod kangiem, wpatrując się w jego krawędź, współczułem mu. Po chwili jednak dowiódł, że moja litość była zupełnie nie na miejscu. Chwycił dłońmi za brzeg kangu, po czym zaczął się podciągać na rękach z iście cyrkową siłą. Gdy jego głowa znalazła się powyżej krawędzi, potężne ramiona zatrzeszczały, przerzucając resztę ciała na kang. Wylądował nieco niezgrabnie, lecz błyskawicznie poprawił postawę.
Siedząc na kangu Najstarszej Siostry, wyglądał jak głowa rodziny, jak przywódca. Stojąc niżej, poczułem się intruzem. Najstarsza Siostra płakała w pokoju matki.
– Mamo, wypędź go stąd, nie chcę go! Nie chciałam go, kiedy miał nogi, a teraz, kiedy została go tylko połowa, tym bardziej nie chcę!
– Drogie dziecko, obawiam się, że łatwo jest zaprosić bóstwo do domu, trudniej się go pozbyć – rzekła matka.
– Czy ktoś go zapraszał?
– Przeznaczyłam cię dla niego szesnaście lat temu, to był mój błąd. Teraz musimy zbierać jego owoce.
Matka nalała gorącej wody do miseczki i podała głuchoniememu. Niemowa przyjął miseczkę, poruszając brwiami, jakby chciał okazać wzruszenie i wypił, przełykając głośno.
– Podejrzewałam, że zginąłeś – rzekła matka. – Nie miałam pojęcia, czy jeszcze żyjesz. Nie udało mi się ocalić twoich dwojga dzieci; moja rozpacz z tego powodu jest większa niż twoja. Wy byliście ich rodzicami, ale to ja je wychowywałam. Widzę, że jesteś bardzo zasłużonym człowiekiem, i mam nadzieję, że rząd zapewnił ci odpowiednie miejsce do życia. Szesnaście lat temu zaaranżowałam wasze narzeczeństwo wedle feudalnych zwyczajów. Teraz, w nowym społeczeństwie, małżeństwa są zawierane samodzielnie. Służysz naszemu rządowi, więc powinieneś być oświeconym człowiekiem. Pozwól żyć w spokoju tej rodzinie wdów i sierot. W końcu Laidi przecież nie wyszła za ciebie, zastąpiła ją moja trzecia córka. Prosimy cię, odejdź stąd i żyj jak najwygodniej, tam gdzie nasz rząd ci przeznaczył…
Nie zwracając uwagi na słowa matki, głuchoniemy wydłubał palcem otwór w papierowym pokryciu okna i wyjrzał na podwórze. Tymczasem Najstarsza Siostra wyciągnęła nie wiadomo skąd szczypce kowalskie, jeszcze z czasów Shangguan Lü i trzymając je w ręku, wpadła do izby.
– Ty głuchy bękarcie, ty beznogi demonie, won z naszego domu! – wrzasnęła, zamierzając się na niego żelaznym narzędziem.
Niemowa sięgnął i bez wysiłku przytrzymał szczypce w powietrzu. Laidi wytężała wszystkie siły, lecz nie była w stanie mu ich odebrać. W czasie tej beznadziejnie nierównej próby sił na twarz głuchoniemego wypełzł arogancki, pełen satysfakcji uśmieszek. Najstarsza Siostra puściła szczypce i płacząc, zakryła twarz rękami.
– Nawet o tym nie myśl, niemowo, prędzej poślubię wieprza, niż wyjdę za ciebie!
Z naszej uliczki dobiegł dźwięk gongów. Gwarny tłum wkroczył przez główną bramę na nasze podwórko. Grupie przewodził szef okręgu, za nim podążało kilkunastu urzędników i chmara dzieciaków z podstawówki z bukietami kwiatów. Szef okręgu wkroczył do domu zgięty w ukłonie.
– Gratulacje, najszczersze gratulacje! – zwrócił się do matki.
– Z jakiej okazji? – spytała chłodno matka.
– Niebiosa się do pani uśmiechnęły, cioteczko. Zaraz wszystko wytłumaczę.
Dzieci na podwórku wymachiwały bukietami, pokrzykując:
– Gratulacje! Szczere gratulacje i życzenia szczęścia! Gratulacje!
Szef okręgu wystawił w górę palec i rzekł:
– Cioteczko! Po powtórnym przeglądzie materiałów związanych z reformą rolną doszliśmy do wniosku, że wasza rodzina została błędnie zaklasyfikowana do klasy średniozamożnych chłopów. W wyniku różnych okoliczności wasza sytuacja się pogorszyła i staliście się biednymi chłopami. Anulowaliśmy zatem tę błędną klasyfikację i nadaliśmy wam status biednych chłopów. To pierwsza radosna wieść. Zbadaliśmy również dokumenty dotyczące japońskiej masakry z tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku i odkryliśmy, że pani teściowa i mąż brali udział w czynnym oporze przeciw najeźdźcy i powinni zostać uhonorowani jako męczennicy. Powinni otrzymać należne im miejsce w historii, a pani rodzina winna cieszyć się statusem bohaterów rewolucji. To druga radosna wieść. W związku z powyższymi zmianami i rehabilitacją nasza szkoła średnia zdecydowała się przyjąć Shangguana Jintonga. Aby mógł nadrobić stracony czas, szkoła wyznaczy mu indywidualnego nauczyciela. Oprócz tego pani wnuczka, Sha Zaohua, również zyska możliwość nauki. Powiatowa trupa teatralna właśnie przyjmuje uczniów – dołożymy wszelkich starań, by została do niej przyjęta. To trzecia radosna wieść. A czwarta, oczywiście, to powrót w glorii i chwale towarzysza Suna Niemowy, pani zięcia, który walcząc w armii ochotniczej, został bohaterem pierwszej klasy. Piąta radosna wieść to ta, że nasz szpital weteranów zdecydował się w wyjątkowym trybie przyjąć pani córkę, Shangguan Laidi, na stanowisko pielęgniarki pierwszej rangi. Będzie otrzymywała miesięczną pensję bez konieczności stawiania się w miejscu pracy. Szósta radosna wieść jest najszczęśliwsza ze wszystkich. Serdecznie gratulujemy długo wyczekiwanego spotkania naszego bohatera narodowego i jego żony, Shangguan Laidi! Organizacją ceremonii zajmą się władze okręgowe. Cioteczko, jako prawdziwej matce rewolucji przynosimy ci dzisiaj aż sześć radosnych wieści!
Matka stała nieruchomo jak rażona gromem, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami; miska wypadła jej z ręki na podłogę.
Szef okręgu skinął ręką na jednego z urzędników, który zostawiając w tyle rozwrzeszczaną chmarę dzieci, zbliżył się w towarzystwie młodej kobiety z naręczem kwiatów i wręczył szefowi okręgu białą kopertę.
– Oto zaświadczenie dla rodziny męczenników – rzekł półgłosem.
Szef okręgu przyjął kopertę i trzymając ją oburącz, zwrócił się do matki:
– Cioteczko, to zaświadczenie o męczeńskim pochodzeniu dla waszej rodziny.
Matka przyjęła kopertę drżącymi rękami. Zbliżyła się młoda kobieta i włożyła jej bukiet białych kwiatów w zgięcie łokcia. Następnie urzędnik podał szefowi okręgu czerwoną kopertę.
– Zaświadczenie o zatrudnieniu – poinformował.
Szef okręgu przyjął czerwoną kopertę i podał Najstarszej Siostrze ze słowami:
– Oto pani zaświadczenie o zatrudnieniu.
Najstarsza Siostra dalej trzymała z tyłu uwalane popiołem ręce, więc szef okręgu wyciągnął jej ramię zza pleców i umieścił czerwoną kopertę w dłoni, mówiąc:
– To się pani słusznie należy.
Młoda kobieta włożyła jej pod pachę bukiet purpurowych kwiatów. Następnie urzędnik podał szefowi okręgu żółtą kopertę.
– Zaświadczenie o przyjęciu do szkoły – oznajmił.
Szef okręgu przekazał mi ją i oznajmił:
– Mały braciszku, masz przed sobą wielką przyszłość, ucz się pilnie!
Młoda kobieta podała mi żółty bukiet, obdarzając mnie wyjątkowo czułym spojrzeniem pięknych oczu. Wdychając delikatny zapach złotych kwiatów, przypomniałem sobie o obrączce w moim żołądku. A niech to, gdybym wiedział o wszystkim wcześniej, na pewno bym jej nie łykał! Urzędnik podał szefowi okręgu czerwoną kopertę, mówiąc:
– To z trupy teatralnej.
Szef okręgu rozejrzał się za Sha Zaohua. Dziewczynka wyskoczyła zza drzwi i wzięła kopertę, wymienili uścisk dłoni, a szef okręgu powiedział:
– Panienko, ucz się pilnie, postaraj się zostać słynną aktorką!
Młoda kobieta podała jej bukiet purpurowych kwiatów. Gdy Zaohua sięgała po nie, na podłogę upadł lśniący złotem medal. Szef okręgu schylił się, podniósł go i przeczytał wygrawerowany napis, po czym oddał medal siedzącemu na kangu głuchoniememu. Niemowa przypiął sobie złocisty krążek do piersi, a ja pomyślałem uradowany: mamy w rodzinie doskonałego złodzieja! Wreszcie szef okręgu przyjął z ręki urzędnika ostatnią, niebieską kopertę i oświadczył:
– Towarzyszu Sunie Niemowo, oto akt małżeństwa z Shangguan Laidi. Władze okręgowe załatwiły za was wszystkie formalności rejestracyjne. Musicie tylko w najbliższym czasie umieścić na formularzu swoje odciski palców.
Młoda kobieta na wyciągniętych rękach podała Niemowie bukiet niebieskich kwiatów.
– Cioteczko, może chciałaby pani nam coś powiedzieć? Proszę się nie krępować, jesteśmy jedną wielką rodziną!
Matka spojrzała z troską na Najstarszą Siostrę. Laidi stała nieruchomo z bukietem w ręku; kącik jej ust, wykrzywiany skurczami, dosięgał niemal prawego ucha; kilka łez skapnęło na purpurowe kwiaty i zalśniło na płatkach jak rosa.
– W czasach nowego społeczeństwa powinniśmy słuchać, co mają do powiedzenia nasze dzieci – odparła matka wymijająco.
– Towarzyszko Shangguan Laidi – rzekł szef okręgu – a może pani chciałaby nam coś przekazać?
Laidi spojrzała na nas.
– Widać taki mój los – westchnęła.
– Wspaniale! – ucieszył się szef okręgu. – Przyślę kogoś do pomocy, żeby uporządkować dom, a jutro wieczorem urządzimy wesele!
W noc przed dniem zaślubin głuchoniemego i Shangguan Laidi wydaliłem złotą obrączkę.
Kilkunastu lekarzy szpitala powiatowego, tworzących grupę specjalną pod kierownictwem radzieckiego specjalisty, stosując teorię Pawłowa, wyleczyło mnie z uzależnienia od mleka i awersji do zwykłego jedzenia.
Uwolniwszy się od tej uciążliwej dolegliwości, wstąpiłem do szkoły średniej. Robiłem błyskawiczne postępy i wkrótce zostałem najlepszym uczniem pierwszej klasy szkoły średniej w Dalanie. Był to prawdziwy złoty wiek mojego życia: należałem do najbardziej rewolucyjnej rodziny, byłem najinteligentniejszy, miałem krzepkie ciało i ładną twarz, na której widok wszystkie koleżanki spuszczały nieśmiało wzrok, oraz ogromny apetyt. W szkolnej stołówce potrafiłem nabić na pałeczkę olbrzymi kawał kukurydzianej bułki, gotowanej na parze, chwycić w drugą rękę wielką dymkę i pochłonąć to wszystko w mig, jednocześnie żartując z kolegami. Po pół roku przeskoczyłem dwie klasy i w trzeciej byłem prymusem z rosyjskiego. Przyjęli mnie bez żadnych trudności do Ligi Młodzieżowej, gdzie wkrótce zostałem członkiem komitetu propagandowego, którego głównym celem było śpiewanie pieśni, zwłaszcza rosyjskich piosenek ludowych po rosyjsku. Miałem mocny głos, czysty jak mleko i mocny jak cebula, każde wyśpiewane przeze mnie zdanie wibrowało. Byłem najjaśniejszą gwiazdą szkoły średniej w Dalanie w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Pani Huo, nasza nauczycielka, która pracowała jako tłumaczka dla rosyjskich specjalistów, kobieta o regularnych rysach twarzy, szczególnie mnie sobie upodobała i często chwaliła na lekcjach, mówiąc, że mam talent do języków obcych. Bym mógł doskonalić swoją znajomość rosyjskiego, skontaktowała mnie z uczennicą dziewiątej klasy z miasta Czyta w Związku Radzieckim; mieliśmy pisać do siebie listy. Była córką radzieckiego specjalisty, który pracował w Chinach; na imię jej było Natasza. Wymieniliśmy zdjęcia. Patrzyła na mnie z czarno-białego portretu wielkimi, nieco zdziwionymi oczyma, okolonymi gęstymi, podkręconymi rzęsami.
Serce Shangguana Jintonga biło jak szalone; czuł, jak gorąca krew uderza mu do głowy. Dłoń, w której trzymał zdjęcie, drżała. Delikatnie rozchylone, pełne wargi Nataszy odsłaniały lśniące bielą zęby; ciepłe tchnienie, nasycone zapachem orchidei, wznosiło się ku oczom Jintonga, słodkie uczucie kręciło go w nosie. Przyglądał się lnianym długim włosom, opadającym na gładkie ramiona. Sukienka z dużym, okrągłym dekoltem, należąca zapewne do matki lub starszej siostry Nataszy, wisiała luźno na wdzięcznych, jędrnych piersiach. Smukła szyja i głęboka dolina pośrodku klatki piersiowej nie pozostawiały żadnych wątpliwości. W jego oczach niespodziewanie zalśniły łzy. Wzrok miał zamglony, lecz zarys jej piersi widział niezwykle wyraźnie. Słodki zapach mleka wypełniał jego duszę; wydało mu się, że słyszy odległe wołanie z północy, z nieskończonych stepów, a tam, w gęstym gaju melancholijnych brzóz, stoi maleńka drewniana chatka i świerki przysypane śniegiem… Piękne pejzaże przesuwały mu się przed oczami, jakby oglądał pokaz ruchomych obrazków. Pośrodku każdego obrazu stała Natasza z naręczem purpurowych kwiatów. Jintong zakrył oczy dłońmi i rozpłakał się ze szczęścia. Łzy przeciekały mu między palcami.
– Kolego Shangguan, co się stało? – spytała dziewczyna o spiczastym podbródku, szturchając go nieśmiało w ramię.
Jintong czym prędzej schował zdjęcie.
– Nic, nic – odrzekł.
Tę noc Shangguan Jintong przeżył na pograniczu snu i jawy. Natasza ciągle paradowała mu przed oczyma w swojej luźnej sukni, a on płynną ruszczyzną mówił jej mnóstwo słodkich słów; jej twarz wyrażała to zadowolenie, to gniew, strącała go ze szczytów podniecenia w otchłanie rozpaczy, by za chwilę jednym uwodzicielskim uśmiechem wyciągnąć go z powrotem na powierzchnię.
O świcie kolega, który spał na niższej pryczy, ojciec dwojga dzieci, nazwiskiem Zhao Fengnian, poskarżył się:
– Shangguan Jintong, świetnie mówisz po rosyjsku, ale wolałbym, żebyś pozwolił mi się wyspać!
Shangguan Jintong, z okropnym bólem głowy, pozbywszy się już wizji Nataszy, przeprosił Zhao Fengniana zbolałym tonem. Zhao Fengnian spojrzał na jego poszarzałą twarz i spierzchnięte wargi i zapytał ze zdumieniem:
– Nie jesteś czasem chory, Shangguan?
Jintong pokręcił obolałą głową, czując, że bieg jego myśli przypomina wóz, który wspina się po śliskiej górskiej drodze, a następnie w niekontrolowany sposób zsuwa się ze zbocza, u którego stóp, po łące porośniętej purpurowym kwieciem, piękna Natasza biegnie ku niemu bez słowa, unosząc rąbek sukni.
Jintong uchwycił się filaru piętrowego łóżka i jął raz po raz uderzać weń głową.
Zhao Fengnian zawołał Xiao Jinganga, głównego pedagoga, dawnego członka wojskowej brygady produkcyjnej i działacza robotniczo-chłopskiego, który niegdyś poprzysiągł, że doprowadzi do rozstrzelania pani Huo za noszenie krótkich spódnic, twierdził bowiem, że noszenie spódnic jest objawem upadku moralnego. Spojrzenie ponurych, małych oczek, osadzonych w twardej jak stal twarzy, natychmiast ścięło lodem umysł Jintonga, w którym gotowało się niczym w garze. Jintong poczuł się, jakby wyciągnięto go z jakiejś przerażającej pułapki.
– Shangguan Jintong, co ty wyprawiasz?! – spytał surowo Xiao Jingang.
– Xiao Jingang, pilnuj swego nosa, plackowata gębo! – Chcąc przy pomocy surowości Xiao Jinganga uwolnić się od Nataszy, Shangguan Jintong starał się doprowadzić go do furii, nie zważając na konsekwencje.
Xiao huknął go pięścią w czaszkę.
– Ty dupku! Jak śmiesz się tak do mnie odzywać?! Nie puszczę ci tego płazem, pupilku pani Huo Lina!
Przy śniadaniu, patrząc na stojącą przed nim miskę gęstej zupy kukurydzianej, Shangguan Jintong poczuł nieznośne mdłości. Ze zgrozą zdał sobie sprawę, że wraca jego uzależnienie od mleka i wstręt do zwykłego pożywienia. Podniósł więc miskę do ust i z pomocą resztek świadomości, które ostały się w jego zmąconym umyśle, zmusił się do picia. Ledwie jego wzrok padł na zupę, wydało mu się, że widzi parę piersi wyłaniających się z wnętrza miski. Naczynie wypadło mu z rąk na podłogę i potłukło się na kawałki. Gorąca zupa opryskała Jintongowi stopy, lecz nic nie poczuł.
Wystraszeni koledzy zaprowadzili go do lecznicy, gdzie pielęgniarka umyła mu nogi i posmarowała maścią oparzenia. Patrzył tępo przed siebie, na wiszący na ścianie schemat anatomiczny. Kiedy pielęgniarka wetknęła mu termometr do ust, pocmokał wargami tak, jakby ssał pierś. Pielęgniarka dała mu zastrzyk uspokajający i poleciła kolegom zaprowadzić go do internatu.
Podarł na strzępy fotografię Nataszy i wrzucił ją do rzeki za szkołą. Skrawki Nataszy popłynęły z prądem i zakręciły się w niewielkim wirze. Jintong zauważył, że pokawałkowany wizerunek złożył się z powrotem w całość. Natasza niczym piękna syrena pluskała się nago; jej mokre włosy sięgały aż do bioder. Melancholijnie przekrzywiając głowę, ze strużką wody spływającą w dół szyi, podtrzymywała piersi dłońmi; jaskrawoczerwone sutki przypominały dojrzałe maliny. Tony znajomej, rzewnej ludowej pieśni popłynęły nad wodą. Natasza spojrzała na Jintonga z wyrzutem. Usłyszał wyraźnie jej słowa: „Jak możesz być taki okrutny?!" Jintong poczuł w sercu kłujący ból, jakby przebito je ostrzem. Zapach piersi ogarnął go niczym fala.
Koledzy, którzy poszli za nim, ujrzeli z daleka, jak z rozpostartymi ramionami rzuca się do rzeki, coś krzycząc. Niektórzy pobiegli za nim na brzeg, inni wrócili do szkoły po pomoc.
Shangguan Jintong zanurkował aż na dno. Dostrzegł Nataszę przemykającą się jak rybka wśród wodorostów, próbował ją zawołać, lecz Zakrztusił się wodą.
Gdy otworzył oczy, zorientował się, że leży na matczynym kangu. W głowie miał pustkę, w uszach dźwięczały mu odgłosy podobne do tych, jakie wydaje drut wysokiego napięcia na silnym zimowym wietrze. Próbował usiąść, lecz matka powstrzymała go. Nakarmiła go kozim mlekiem z butelki. Jakieś niejasne wspomnienia podpowiadały mu, że tamta górska koza już dawno zdechła – zatem skąd się wzięło mleko? Odrętwiały umysł nie chciał słuchać jego poleceń, zamknął więc oczy ze znużeniem. Półprzytomny, usłyszał, że matka i Najstarsza Siostra mówią coś o egzorcyzmach. Ich głosy dochodziły jak z wnętrza butelki – bardzo ciche, bardzo odległe.
– Coś go opętało – rzekła matka.
– Ale co? – spytała Najstarsza Siostra.
– Myślę, że lisi duch go dręczy.
– Może to ta wdowa? Za życia nawiedziła ją Lisia Nieśmiertelna.
– Masz rację. Ale żeby opętać naszego Jintonga? Ech, a już myślałam, że nastały dla nas dobre czasy…
– Dobre czasy? Te dobre czasy są dla mnie istną udręką – rzekła Najstarsza Siostra. – Ten półczłowiek niedługo rozgniecie mnie na śmierć. Przypomina psa… Jest do niczego! Mamo, nie miej mi za złe, jeśli zrobię coś strasznego…
– Tobie za złe? A to czemu?
Shangguan Jintong leżał dwa dni. Jego umysł powoli odzyskiwał równowagę, lecz wizja Nataszy od czasu do czasu stawała mu przed oczyma. Kiedy mył twarz w glinianej misie, widział ją płaczącą na dnie. Kiedy przeglądał się w lustrze, śmiała się do niego. Gdy tylko zamknął oczy, słyszał jej oddech, czuł nawet muśnięcia jej miękkich włosów na twarzy i dotyk ciepłych dłoni na całym ciele. Shangguan Lu, wystraszona dziwacznym zachowaniem syna, chodziła za nim krok w krok, gestykulując nerwowo i popłakując jak dziecko.
Odbicie własnej pożółkłej twarzy spojrzało na Jintonga z beczki pełnej wody.
– Ona tam jest! – oznajmił.
– Kto? – spytała matka. – Ona!
– Jaka ona?
– Natasza! Jest nieszczęśliwa!
Matka patrzyła na syna, który włożył rękę do beczki. Nie było tam nic oprócz wody, Jintong jednak, wielce poruszony, mamrotał coś w niezrozumiałym języku. Shangguan Lu odciągnęła go na bok, lecz gdy zakrywała beczkę drewnianą pokrywą, Jintong klęczał już przed miednicą i wypowiadał zaklęcia do mieszkającego tam wodnego ducha. Matka wylała wodę z miednicy – Shangguan Jintong po chwili stał z twarzą przyklejoną do szyby w oknie, przyciskając do niej wargi, jakby całował własne odbicie.
Matka objęła Jintonga, szlochając rozpaczliwie.
– Synku, synku, co się z tobą stało?! Matka tyle się natrudziła, żeby cię wychować, żyły sobie wypruwała… A tu coś takiego…
Na twarzy Shangguan Lu lśniły kryształowe łzy. Shangguan Jintong ujrzał tańczącą Nataszę, przeskakującą z jednej kropli w drugą.
– Tam jest! – powiedział nieprzytomnie, pokazując palcem twarz matki. – Natasza, nie uciekaj!
– Gdzie? – spytała matka.
– W twoich łzach – odrzekł Jintong. Matka czym prędzej otarła łzy.
– Teraz wskoczyła do twoich oczu! – krzyknął Jintong. Shangguan Lu nareszcie pojęła. Natasza zjawiała się we wszystkim, co odbijało światło. Zakryła więc wszystkie naczynia z wodą, zakopała lustra, zakleiła szybę w oknie czarnym papierem, byle tylko Jintong nie mógł nigdzie zobaczyć jej oczu.
Jintong jednak zaczął widzieć Nataszę nawet w ciemności. Z fazy unikania jej za wszelką cenę przeszedł do gorączkowych poszukiwań, Natasza natomiast przestała ukazywać mu się uporczywie co chwila – dla odmiany to kryła się, to wyskakiwała mu nagle przed oczami.
– Natasza, posłuchaj mnie! – krzyknął w stronę ciemnego kąta, po czym zderzył się ze ścianą.
Natasza schowała się w mysiej dziurze pod szafką, a on przyłożył do niej oko, wytężył siły, próbując wcisnąć się do środka i poczuł, że rzeczywiście udało mu się tam wśliznąć. Gonił Nataszę krętym korytarzem, wołając:
– Natasza, nie uciekaj, dlaczego uciekasz?
Natasza wybiegła przez inny otwór i zniknęła. Szukał jej wszędzie, aż znalazł ją rozpłaszczoną jak kartka papieru, przyklejoną do ściany. Przytulił się do niej, gładząc mur rękoma, jakby głaskał jej policzki. Natasza schyliła się i przeszła mu pod pachą. Wpełzła do komina; jej twarz od razu pokryła się sadzą. Jintong ukląkł przed piecem, wyciągnął rękę, chcąc wytrzeć policzki dziewczyny z sadzy, lecz bezskutecznie – za to jego twarz zrobiła się czarna.
Matka była bezsilna. Padła na kolana i złożyła czołobitny pokłon. Następnie poprosiła o pomoc mistrza Ma, wielkiego egzorcystę, który już od dawna nie praktykował swojej sztuki.
Mistrz Ma przyszedł odziany w czarną szatę, z potarganymi włosami, boso; stopy miał pomalowane na czerwono, w ręku trzymał miecz z brzoskwiniowego drewna i ciągle coś niezrozumiale mamrotał. Na widok egzorcysty Shangguan Jintong przypomniał sobie różne zasłyszane historie na jego temat i nagle poczuł się, jakby wypił łyk octu – jego świadomość doznała wstrząsu, w opętanym umyśle otworzyła się szczelina i obraz Nataszy go opuścił. Mistrz miał czerwoną twarz i wyłupiaste oczy; wyglądał złowrogo. Odkaszlnął i splunął flegmą podobną do rzadkiego kurzego stolca. Następnie, wymachując swoim drewnianym mieczem, odtańczył dziwaczny taniec. Kiedy się zmęczył, zbliżył się do miednicy, wyrecytował zaklęcie i splunął do środka, po czym chwycił miecz oburącz i jął mieszać wodę. Po pewnym czasie woda zabarwiła się czerwonawo. Mistrz odtańczył kolejny taniec. Zmęczywszy się, znowu zamieszał w miednicy, aż woda nabrała barwy świeżej krwi. Porzucił miecz i siadł na podłodze zdyszany. Następnie przyprowadził Jintonga i rzekł:
– Spójrz w tę misę i powiedz, co tam widzisz.
Jintong wyczuł aromat leczniczych ziół. Przyjrzał się uważnie spokojnej, czerwonej powierzchni wody. Zdumiał go widok twarzy, którą tam zobaczył. Jak to się stało, że pełen życia Shangguan Jintong zamienił się w tego zwiędłego, pomarszczonego brzydala? – pomyślał ze smutkiem.
– Widzisz coś? – dopytywał się mistrz.
Zakrwawiona twarz Nataszy powoli uniosła się z dna miednicy, zlewając się z odbiciem Jintonga. Natasza zdjęła suknię, pokazała krwawą ranę na piersi i oświadczyła niskim głosem:
– Shangguan Jintong, jesteś taki okrutny!
– Natasza! – krzyknął rozpaczliwie Jintong, zanurzając twarz w miednicy.
Usłyszał, jak mistrz zwraca się do matki i do Laidi:
– Gotowe, możecie go teraz zaprowadzić z powrotem do jego pokoju.
Jintong skoczył na równe nogi i rzucił się na egzorcystę. Po raz pierwszy w życiu kogoś zaatakował. Podniesienie ręki na osobę, która rozmawia z demonami, było aktem ogromnej odwagi – a wszystko to dla Nataszy. Lewą ręką chwycił siwą bródkę egzorcysty i z całej siły pociągnął w dół; usta mistrza zamieniły się w owalny czarny otwór, z którego pociekła Jintongowi na rękę cuchnąca ślina. Na języku mistrza siedziała Natasza, podtrzymując dłońmi piersi i spoglądała z podziwem na Jintonga. Ten po takiej zachęcie jeszcze mocniej pociągnął za bródkę, dołączając prawą rękę. Mistrz Ma zgiął się boleśnie wpół; wyglądał jak sfinks z obrazka w podręczniku geografii. Drewnianym mieczem niezgrabnie ugodził Jintonga w nogę. Ten jednak dzięki Nataszy nie poczuł żadnego bólu, a gdyby nawet poczuł i tak nie rozluźniłby chwytu – w ustach egzorcysty była przecież Natasza. Przeraziła go myśl, co by się stało, gdyby puścił – Natasza zostałaby przeżuta na papkę i zniknęłaby w brzuchu Mistrza Ma. Kiszki egzorcysty były takie brudne! Okazał się złym demonem, który poprzez swoje obrzydliwe magiczne sztuczki krzywdził i zabijał kobiety, diabłem, który zmuszał piękne, małe duszki, żeby kręciły jego młyńskim kołem! Umiał, co prawda, składać gołąbki z papieru, puszczać papierowe łódeczki w misce z wodą, płynąć nimi do Japonii i wracać następnego dnia ze skrzynką japońskich pomarańczy dla teścia – to wszystko było całkiem miłe – więc dlaczego, mistrzu sztuk magicznych, chcesz skrzywdzić moją Nataszę?
– Nataszo, szybko, uciekaj! – krzyczał nerwowo Jintong.
Lecz Natasza wciąż siedziała na języku egzorcysty, głucha na jego wołania. Bródka mistrza stawała się coraz bardziej śliska – spływała na nią krew ze zranionej piersi Nataszy. Jintong przytrzymywał tę brodę uparcie, to jedną ręką, to drugą; obie były czerwone od krwi. Egzorcysta wypuścił drewniany miecz, obiema rękami złapał Jintonga za uszy i pociągnął na boki z całej siły. Jintong mimowolnie otworzył usta; usłyszał okrzyki przestrachu matki i Najstarszej Siostry, jednak nic nie mogło zmusić go do puszczenia brody mistrza. Kręcili się w kółko po podwórku, a matka i Najstarsza Siostra razem z nimi. Nagle Jintong potknął się, co spowodowało, że za późno zmienił rękę – egzorcysta skorzystał z okazji i wgryzł się w wierzch dłoni. Jintong stracił przewagę. Mistrz zaraz poobrywa mu uszy! Dłoń miał już pogryzioną do kości. Jęknął z bólu; ból serca był jednak dużo silniejszy niż ból ciała. Widział jak przez mgłę; zdesperowany, pomyślał o Nataszy. Egzorcysta połknął ją, już pływała w jego sokach trawiennych, a kolczaste ścianki żołądka napierały na nią bezlitośnie. Zamglony świat przed oczyma Jintonga zalała ciemność, czarna niczym brzuch mątwy.
Na podwórze wkroczył Sun Niemowa, który poszedł po flaszkę i właśnie wrócił. Jedno spojrzenie przenikliwych oczu doświadczonego żołnierza wystarczyło, by zorientować się w sytuacji. Spokojnie postawił butelkę pod murem zachodniego skrzydła.
– Ratuj Jintonga! – zawołała matka.
Sun Niemowa błyskawicznie znalazł się za plecami egzorcysty, podniósł oba stołeczki i jednocześnie uderzył nimi w napięte z wysiłku łydki. Mistrz zwalił się na ziemię z łoskotem. Stołeczki zatańczyły w powietrzu i ugodziły go w ręce, uwalniając uszy Jintonga. Następnie, niczym dwie błyskawice, trafiły w ucho i twarz egzorcysty, który wypluł dłoń Jintonga i zwinął się z bólu, po czym chwycił drewniany miecz i zagryzł go w ustach. Sun Niemowa ryknął, egzorcysta zadygotał jak potrząsane sito. Shangguan Jintong, płacząc w głos, chciał znowu rzucić się na mistrza, rozpłatać mu brzuch i uratować Nataszę, lecz matka i Najstarsza Siostra objęły go z całej siły, nie pozwalając mu się ruszyć. Egzorcysta, omijając z daleka przyczajonego tygrysa – Suna Niemowę, uciekł jak niepyszny.
Władze umysłowe Jintongowi powoli wracały, lecz wciąż nie mógł jeść. Matka poszła do szefa okręgu, który natychmiast wysłał umyślnego po kozie mleko. Jintong ciągle leżał na kangu; wstawał jedynie od czasu do czasu na krótki spacer. Miał obojętne, zastygłe spojrzenie. Na samą myśl o Nataszy i jej zakrwawionej piersi strumienie łez tryskały mu z oczu jak strzały. Nie mówił, jedynie od czasu do czasu mamrotał coś do siebie, lecz na widok kogokolwiek milkł natychmiast.
Pewnego mglistego poranka Shangguan Jintong leżał na kangu i patrzył w sufit. Jeszcze przed chwilą wylewał łzy nad zranioną piersią Nataszy; miał zatkany nos i zamęt w głowie. Ogarnęła go gęsta, ciężka senność. Nagle usłyszał krzyk, od którego włosy jeżyły się na głowie. Krzyk dobiegał z pokoju Laidi i głuchoniemego. Senność opuściła go całkowicie; nadstawił ucha, lecz usłyszał tylko brzęczenie. Już miał z powrotem zamknąć oczy, gdy usłyszał kolejny przeraźliwy krzyk, jeszcze bardziej upiorny i przeciągły niż poprzedni. Serce waliło mu w piersi, skóra na głowie napięła się. Wiedziony ciekawością, zwlókł się z łóżka. Na palcach zbliżył się do drzwi wschodniej izby i zajrzał do środka przez szparę. Rozebrany do naga Sun Niemowa, przypominający wielkiego czarnego pająka, oplatał odnóżami miękką, smukłą talię Laidi. Jego usta, przypominające wlot otworu gębowego szarańczy, pokryte białą śliną, przysysały się to do jednego sutka Najstarszej Siostry, to do drugiego. Z długą szyją przerzuconą przez krawędź kangu, zwisająca głową w dół Laidi była blada jak liście białej kapusty. Jej obfite piersi, z którymi Shangguan Jintong zapoznał się niegdyś w oślim korycie, przypominały pożółkłe bułki, gotowane na parze i zwisały martwo z jej żeber. Z brodawek ciekła krew, ramiona i klatkę piersiową pokrywały ślady ugryzień. Sun Niemowa zamienił gładkie, śnieżnobiałe ciało Laidi w coś na kształt śniętej ryby, oskrobanej z łusek. Jej długie nogi leżały rozpostarte szeroko, jak zakute w dyby…
Shangguan Jintong zaszlochał. Słysząc to, Sun Niemowa sięgnął po flaszkę stojącą w głowach łóżka i cisnął ją w stronę drzwi. Jintong wybiegł co sił w nogach na podwórko, złapał kawałek cegły i wrzucił ją przez okno.
– Niemowo! Zginiesz straszną śmiercią! – wrzasnął dziko.
Wyrzuciwszy z siebie ten okrzyk, Shangguan Jintong poczuł straszliwe znużenie; wizja Nataszy przepłynęła mu przed oczyma i rozwiała się jak dym.
Żelazna pięść głuchoniemego roztrzaskała okno i wyskoczyła na zewnątrz. Shangguan Jintong cofnął się z przerażeniem aż pod sterkulię. Pięść zniknęła, a przez plastikową rurkę, zainstalowaną w ramie okiennej, trysnął żółty strumień moczu, kapiąc do stojącego nieopodal wiadra. Przygryzając wargi, Jintong ruszył w stronę bocznego skrzydła. Po drodze wpadł na jakieś dziwne indywiduum. Mężczyzna szedł zgarbiony, ciągnąc za sobą długie, obwisłe ręce. Miał ogoloną głowę, siwe brwi i wielkie czarne oczy, otoczone siecią drobnych zmarszczek. Ich spojrzenie miało w sobie coś, co zmuszało do spuszczenia wzroku. Jego twarz pokrywały różnych rozmiarów sinawe blizny, uszy nosiły ślady poparzeń i odmrożeń; obwisłe i zniszczone, przypominały uszy małpy. Był ubrany w źle dopasowaną szarą marynarkę w stylu Sun Yat-sena, która rozsiewała woń naftaliny. Przy udach zwisały mu duże, trzęsące się, kościste dłonie z połamanymi paznokciami.
– Pan do kogo? – spytał Jintong ze złością, sądząc, że ma przed sobą towarzysza broni Suna Niemowy.
Mężczyzna ukłonił się z szacunkiem i wybełkotał nieporadnie:
– Dom… Shangguan Lingdi… Ja jestem jej… Han… Ptaszek…
Pojawienie się Hana Ptaszka w naszym domu było dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Mgliście przypominałem sobie coś na temat Ptasiej Nieśmiertelnej, lecz miało to związek z jej romansem z głuchoniemym oraz skokiem w przepaść. Nie pamiętałem nic na temat jej przedziwnego narzeczonego. Odsunąłem się na bok, pozwalając mu wejść na podwórze. W tej samej chwili z domu wybiegła Laidi, naga od pasa w górę, z biodrami owiniętymi białą tkaniną. Głuchoniemy wybił pięścią wielką dziurę w papierowym pokryciu okna i wychylił się na zewnątrz. „Zdjąć! Zdjąć!" – pokrzykiwał. Shangguan Laidi potknęła się i upadła z płaczem; białe prześcieradło było splamione jej krwią. Taka właśnie, półnaga i zbolała, ukazała się Hanowi Ptaszkowi. Zauważywszy, że na podwórzu jest ktoś obcy, okryła się pośpiesznie; krew spływała jej po kostce i wsiąkała w ziemię.
Wróciła matka, poganiając kozę i prowadząc Ósmą Siostrę. Nie wyglądała na zbytnio zaskoczoną widokiem Najstarszej Siostry, lecz ujrzawszy Hana Ptaszka, osunęła się na ziemię.
Później powiedziała mi, że wtedy sądziła, że Han Ptaszek wrócił po swój dług i że trzeba będzie zapłacić mu z nawiązką za te wszystkie ptaki, które zjedliśmy piętnaście łat wcześniej. Przybycie Hana Ptaszka oznaczało koniec dobrobytu, którym cieszyła się rodzina Shangguan w zamian za poświęcenie jej najstarszej córki. Mimo to matka powitała go wspaniałym posiłkiem. Ten przedziwny ptak, który spadł nam z nieba, siedział na naszym podwórzu, obserwując matkę i Laidi, krzątające się przy kuchni. Poruszona opowieściami o jego niezwykłych przeżyciach, Laidi powoli zapomniała o cierpieniach, jakich doznawała od głuchoniemego. Niemowa wyszedł na podwórze i przyglądał się Hanowi Ptaszkowi prowokująco.
Przy stole Han Ptaszek trzymał pałeczki tak niezdarnie, że za nic w świecie nie mógł chwycić nimi kawałka kurzego mięsa, toteż matka zabrała mu je, dając do zrozumienia, że może jeść rękoma. Podniósł głowę.
– Ona… moja… żona? – spytał.
Matka rzuciła nienawistne spojrzenie głuchoniememu, który chciwie ogryzał kurzy łeb.
– Odeszła. Odeszła daleko – rzekła matka.
Matka w swojej dobroci nie potrafiła odmówić prośbie Hana Ptaszka o możliwość zamieszkania w naszym domu, zwłaszcza że szef okręgu oraz szef powiatowego wydziału biura politycznego też byli za tym.
– On nie ma dokąd wrócić… Trzeba się zaopiekować tym człowiekiem, który powrócił do nas z samego dna piekieł, a poza tym… – zaczął szef wydziału.
– Nie ma o czym mówić. Przyślijcie mi tylko do pomocy kogoś do sprzątania pokoi we wschodnim skrzydle – przerwała mu matka.
I tak właśnie nasz bohater Han Ptaszek wprowadził się do dwóch pokoi, które niegdyś zajmowała Ptasia Nieśmiertelna. Matka zdjęła z zakurzonej krokwi jej wyblakły, nadgryziony przez mole wizerunek i zawiesiła go na północnej ścianie. Na widok obrazu Han Ptaszek oznajmił:
– Wiem, kto skrzywdził moją żonę. Pewnego dnia zemszczę się za to.
Niezwykły romans Najstarszej Siostry i Hana Ptaszka przypominał rosnące na bagnach maki opiumowe – był trujący, szalony i piękny. Tamtego popołudnia Niemowa poszedł do spółdzielczego sklepu po wino. Najstarsza Siostra, kucnąwszy pod drzewem brzoskwiniowym, prała kalesony, matka siedziała na kangu i robiła miotełkę z kogucich piórek. Usłyszała skrzypienie furtki i po chwili zobaczyła Hana Ptaszka, który niedawno powrócił do swojego łowieckiego zajęcia. Wszedł sprężystym krokiem na podwórze z maleńkim, ślicznym ptaszkiem na palcu wskazującym i stanął pod drzewem brzoskwiniowym, patrząc na szyję Laidi. Ptaszek zakwilił wzruszająco, piórka na jego szyi i skrzydełkach zadrżały. Świergot ten poruszał najwrażliwsze struny kobiecych serc. Serce matki wypełniło głębokie poczucie winy – ptaszek był dla niej ucieleśnieniem cierpień Hana. Patrzyła, jak Laidi powoli unosi głowę i spogląda na pierś ptaszka porośniętą piórkami o pięknej krwistoczerwonej barwie, patrzy w jego maleńkie jak ziarnka sezamu czarne oczy, których spojrzenie mogłoby złamać serce. Obserwowała, jak twarz Laidi oblewa się rumieńcem, a oczy wilgotnieją; wiedziała, że namiętne trele ptaszka unoszą zasłonę kryjącą to, co budzi jej największą obawę. Powstrzymanie tego jednak nie leżało w jej mocy. Wiedziała, że gdy już obudzi się namiętność kobiety z rodziny Shangguan, nawet ośmioma końmi nie da się obrócić z powrotem koła zdarzeń. Zrezygnowana, zamknęła oczy.
Laidi poruszona do głębi, z namydlonymi dłońmi, wstała z wolna. Była zdumiona, że ptaszek nie większy od włoskiego orzecha potrafi wydawać z siebie tak namiętne, przeciągłe trele. Co ważniejsze, poczuła, że przekazuje jej jakąś tajną wiadomość, jakiś podniecający, lecz jednocześnie budzący lęk zew, przywodzący na myśl purpurową lilię wodną, unoszącą się na wodzie w blasku księżyca. Z całej siły starała się oprzeć pokusie. Wstała, zamierzając wrócić do domu, lecz jej stopy jakby wrosły w ziemię, a ręce same wyciągnęły się w stronę ptaszka. Han Ptaszek poruszył nadgarstkiem, stworzonko wzbiło się w powietrze i przycupnęło na głowie Laidi. Maleńkie pazurki głęboko wbiły się w owłosioną skórę, ćwierkanie wwiercało jej się w czaszkę. Spojrzała w dobre, troskliwe, ojcowskie, piękne oczy Hana Ptaszka i ogarnęło ją niezwykle silne poczucie krzywdy. Han Ptaszek skinął ku niej głową, odwrócił się i odszedł w stronę wschodniego skrzydła. Ptaszek sfrunął z głowy Najstarszej Siostry i poleciał za nim.
Stała jeszcze przez chwilę nieruchomo. Usłyszała wołania matki siedzącej na kangu. Nie odwróciła się, lecz wybuchnęła bezwstydnym płaczem, po czym ruszyła biegiem do wschodniej izby. Han Ptaszek już czekał na nią, rozpościerając na powitanie swoje silne ramiona. Zmoczyła łzami jego pierś. Tłukła rękami w jego tors, a on znosił ciosy cierpliwie, gładząc jej ramiona i przesuwając dłonią wzdłuż rowka jej kręgosłupa. Tymczasem ptaszek przysiadł na stoliku ofiarnym przed obrazem Ptasiej Nieśmiertelnej i ćwierkał z zapałem. Małe gwiazdki, podobne do kropelek krwi, zdawały się wyfruwać z jego dzióbka.
Laidi rozebrała się powoli, pokazując najróżniejsze ślady i blizny, które zafundował jej Niemowa. Żaliła się z płaczem:
– Hanie Ptaszku, popatrz tylko! Zadręczył moją siostrę na śmierć, a teraz dręczy mnie. W końcu nie wytrzymam. Zamęczy mnie tak, że kompletnie zabraknie mi sił.
Padła na jego posłanie, łkając.
Han Ptaszek po raz pierwszy miał okazję oglądać z tak bliska ciało kobiety. Z zaskoczeniem zauważył, że kobiety, te nadprzyrodzone istoty, którymi nie było mu dotąd dane się nacieszyć w ciągu pełnego złych doświadczeń życia, są piękniejsze od wszystkiego, co kiedykolwiek widział. Był wzruszony do łez widokiem jej długich, szczupłych nóg, krągłych bioder, rozpłaszczonych na posłaniu piersi, głębokiego wcięcia smukłej talii, białej, delikatniejszej niż karnacja twarzy, gładkiej mimo blizn skóry całego ciała, jaśniejącej wewnętrznym blaskiem niczym drogocenny jadeit. Jego młodzieńcze pożądanie, które pozostawało stłumione przez piętnaście lat pełnego trudów i cierpień życia, rozpalało się powoli. Na miękkich kolanach ukląkł przed Laidi i zaczął obsypywać gorącymi, drżącymi pocałunkami gładką skórę podeszew jej stóp.
Shangguan Laidi poczuła falę niebieskich iskier, które podskakując, zaczęły wędrować po jej ciele od stóp w górę, wkrótce ogarniając ją całą. Skóra Laidi napinała się coraz bardziej; w końcu nastąpiło rozluźnienie, jakby woda przerwała tamę. Przekręciła się na posłaniu, rozłożyła nogi, zgięła się wpół i objęła Hana Ptaszka za szyję. Doświadczonymi ustami przyciągnęła do siebie tego mężczyznę, który wciąż był prawiczkiem. W przerwie namiętnego pocałunku rzekła zdyszana:
– Niech zdechnie ten głuchoniemy bękart, ten cholerny kadłubek, ten demon, niech zgnije, niech ptaki wydziobią mu oczy!
Żeby zagłuszyć ich rytmiczne okrzyki namiętności, matka zamknęła drzwi i zaczęła na podwórku tłuc w stary zepsuty garnek. W zaułkach uwijały się dzieci ze szkoły podstawowej i średniej, zbierając od każdej rodziny metalowe przedmioty do przetopienia na stal: garnki, łopatki, noże, zasuwy, szpilki do włosów, a nawet naparstki i kółka z byczych nosów. Naszej rodzinie ze względu na obecność w niej bohatera wojennego Suna Niemowy i legendarnego weterana Hana Ptaszka pozwolono zachować wszystkie metalowe sprzęty. Matka niecierpliwie czekała na koniec miłosnego aktu między Hanem Ptaszkiem a Laidi. Z poczucia winy wobec Laidi, która doznawała tylu krzywd od głuchoniemego, ze współczucia dla ciężko doświadczonego Hana Ptaszka i z wdzięczności za smaczne ptasie mięso, jakiego dostarczał nam przed piętnastoma laty, a także z uwagi na pamięć Lingdi i szacunek do niej, matka nieświadomie podjęła się zadania ukrycia przed światem nielegalnego związku tych dwojga. Mimo iż przewidywała, że romans ten przyniesie nieodwracalne, fatalne skutki, robiła wszystko, by zachować ich tajemnicę i jak najdłużej odwlekać konsekwencje. Prawdą jest jednak, że mężczyzn takich jak Han Ptaszek, kiedy już doświadczą namiętności i uczucia kobiety, nie da się powstrzymać żadną siłą. Przeżył piętnaście lat w górskich ostępach jak dzikie zwierzę, na granicy życia i śmierci – w jego oczach półczłowiek w rodzaju Niemowy nie znaczył więcej niż słup drewna. Dla kobiety takiej jak Laidi, która doświadczyła życia z Sha Yueliangiem, Simą Ku i Sunem Niemową, trzema diametralnie różnymi mężczyznami, która poznała bitewny ogień, bogactwa i zaszczyty, doznała niewyobrażalnego szczęścia u boku Simy Ku i upokarzających męczarni z Sunem Niemową, Han Ptaszek był źródłem całkowitego zadowolenia. Jego pełen wdzięczności i czci dotyk pozwalał jej doświadczyć ojcowskiej czułości, jego ignorancja w sprawach seksu przynosiła jej satysfakcję miłosnej nauczycielki, jego łakomstwo w spożywaniu zakazanego owocu i szalona namiętność dawały jej przyjemne zaspokojenie oraz satysfakcję płynącą z zemsty na głuchoniemym. Każde ich miłosne spotkanie było pełne gorących łez i zdławionych szlochów, bez śladu lubieżności, miało w sobie patos ludzkiego losu, ludzkiej tragedii.
Głuchoniemy z butelką wina na szyi posuwał się sprawnie zatłoczoną główną ulicą. Tumany kurzu wisiały w powietrzu nad robotnikami, którzy szli na wschód, ciągnąc wózki pełne rudy żelaza; druga grupa z wózkami tego samego koloru posuwała się na zachód. Wmieszany w tłum głuchoniemy sadził swoje skoki: jeden skok, drugi skok, trzeci skok, prawdziwy „wielki skok". Robotnicy przyglądali się z szacunkiem złotemu medalowi, przypiętemu na jego piersi, i zatrzymywali się, by ustąpić mu z drogi. Był ogromnie zadowolony z siebie. Mimo że sięgał przeciętnemu człowiekowi do uda, wigorem przewyższał wszystkich. Od tej pory większość dnia spędzał na tej właśnie ulicy. Skokami pokonywał drogę z jej wschodniego krańca na zachodni, wypijał parę łyków wina i pokrzepiony wracał w podskokach z zachodniego krańca na wschodni. Podczas gdy Niemowa wykonywał swoje wielkie skoki w tę i z powrotem, Laidi i Han Ptaszek uprawiali własne wielkie skoki na kangu lub na podłodze. Głuchoniemy był zakurzony od stóp do głów; stołeczki w jego rękach starły się, tracąc jeden cal wysokości, a w przymocowanej do zadka poduszce zrobiła się pokaźna dziura. W wiosce wycięto wszystkie drzewa, pola zasnuwał gęsty dym. Shangguan Jintong przyłączył się do brygady eksterminacji wróbli, która uzbrojona w długie bambusowe kije, przewiązane na końcach czerwonymi wstążkami, bijąc w gongi, goniła te ptaki po całym Północno-Wschodnim Gaomi, z wioski do wioski, nie pozwalając im żerować ani odpoczywać, aż padały wycieńczone na drogi niczym kamienie. Miłosna choroba Shangguana Jintonga ustąpiła dzięki różnorodnym bodźcom, jakich doświadczał, przezwyciężył też stopniowo uzależnienie od mleka i wstręt do pożywienia. Jego pozycja jednak mocno podupadła. Huo Lina, nauczycielka rosyjskiego, z którą był blisko związany, została ogłoszona prawicowcem i zesłana do Rolniczego Obozu Reedukacji przez Pracę nad Rzeką Wodnego Smoka, odległego o pięć li od Dalanu. Pewnego razu Jintong zobaczył na ulicy głuchoniemego, a głuchoniemy zobaczył Jintonga; skinęli sobie nawzajem ręką i każdy z nich odszedł do swoich spraw.
Cały ten radosny, hałaśliwy karnawał w świetle płomieni nie trwał długo i w Północno-Wschodnim Gaomi nastały nowe, posępne czasy. Pewnego deszczowego jesiennego ranka wąską drogą z południowego wschodu wtoczył się do Dalanu oddział ciężkiej artylerii, wioząc w dwunastu ciężarówkach dwanaście pocisków artyleryjskich wielkiej mocy. Kiedy wjeżdżali do wioski, głuchoniemy samotnie skakał po mokrej ulicy. Ostatnimi czasy wielkie skoki bardzo go wyczerpały; był w wyraźnie gorszej formie. Jego oczy straciły blask, a nadmiar alkoholu sprawił, że kadłubowate ciało przybrało na wadze. Przybycie artylerii poprawiło mu nastrój. Wbrew swoim zwyczajom, z krawędzi ulicy przeniósł się na sam środek i zatarasował drogę kolumnie ciężarówek. Jeden po drugim wozy stanęły. Żołnierze mrugali oczami w jesiennym deszczu, spoglądając na dziwaka, który blokował ruch. Z szoferki wyskoczył nieduży oficer z pistoletem u pasa.
– Głupcze, życie ci niemiłe? – rzucił ze złością.
Droga była śliska, koła ciężarówki – wysokie, niski niemowa znalazł się więc niemal poza polem widzenia kierowcy, który dostrzegłszy jakiś brunatny cień, nacisnął stopą hamulec. Niestety, spory zderzak zdążył już ugodzić głuchoniemego w olbrzymią, kanciastą głowę. Nie było krwi, lecz na jego czole szybko wyrósł siny guz wielkości kurzego jaja. Oficer już miał rzucić kolejnych parę wyzwisk, jednak sokole spojrzenie głuchoniemego przyprawiło go o skurcz serca. Jego wzrok trafił na lśniący medal, przypięty do zniszczonego munduru. Natychmiast stanął na baczność, schylił się i zasalutował.
– Proszę o wybaczenie, panie oficerze, najmocniej przepraszam – oznajmił głośno.
Głuchoniemy był bardzo zadowolony z siebie. Odsunął się na pobocze, otwierając przejście. Kolumna załadowanych ciężarówek powoli pociągnęła dalej drogą. Żołnierze na ciężarówkach salutowali Niemowie, on także unosił dłoń, dotykając końcami palców daszka swojej miękkiej czapki. Ciężarówki pozostawiły za sobą straszliwie rozjeżdżoną drogę. Wiał północno-zachodni wiatr, deszcz zacinał, nad ulicą unosiła się lodowata mgła. Kilka ocalałych wróbli prześlizgiwało się pomiędzy strugami deszczu. Parę przemoczonych psów ze spuszczonymi ogonami stało pod propagandowym namiotem, obserwując z zainteresowaniem przemarsz głuchoniemego.
Przejazd artylerii był znakiem końca radosnych dni. Głuchoniemy wrócił do domu przygnębiony, ze spuszczoną głową. Jak zwykłe zastukał w drzwi jednym ze stołków, lecz te otworzyły się same. Niespodziewanie do jego uszu doszło skrzypienie zawiasów; słyszał je bardzo wyraźnie. Do tej pory żył w świecie niemal całkowitej ciszy, dzięki czemu Han Ptaszek i Laidi mogli bardzo długo ukrywać swoją zdradę. Przez ostatnich kilka miesięcy większość dnia spędzał na ulicy, w pobliżu pieców hutniczych, a po powrocie do domu rzucał się spać jak ledwo żywy ze zmęczenia pies, by o świcie znowu wyruszyć na ulicę. Niemal nie widywał Laidi, co było kolejnym powodem, dla którego jej romans tak długo nie został odkryty.
Odzyskanie słuchu przez głuchoniemego mogło być wynikiem uderzenia zderzakiem w głowę – być może wstrząs zniszczył owo tajemnicze coś, co zatykało mu uszy. Niemowa zląkł się skrzypu zawiasów, potem ze zdziwieniem przysłuchiwał się bębnieniu kropli deszczu o liście oraz chrapaniu Shangguan Lu śpiącej na kangu. Matka przed snem zapomniała zamknąć drzwi. Najbardziej jednak zdumiały go na wpół bolesne, na wpół rozkoszne jęki Laidi, dobiegające ze wschodniego skrzydła.
Pociągając nosem niczym pies myśliwski, poczuł przypominający woń małży zapach ciała Laidi. Popędził do wschodniego skrzydła. Lodowata woda z kałuż na podwórku przesiąkła przez jego gumową poduszkę i zmoczyła mu pośladki; czuł ukłucia bólu w okolicy odbytu.
Drzwi do wschodniego skrzydła lekkomyślnie pozostawiono otwarte. W pokoju paliła się świeca, oczy Ptasiej Nieśmiertelnej na obrazie lśniły chłodnym blaskiem. Głuchoniemy od razu dostrzegł długie, porośnięte czarnym włosem, silne, budzące jego zazdrość nogi Hana Ptaszka. Pośladki Ptaszka poruszały się rytmicznie; pod nimi znajdowały się wypięte w górę biodra Laidi. Jej obwisłe piersi podrygiwały, potargane włosy przesuwały się po poduszce; dłońmi ściskała kurczowo posłanie. Jęki, które tak silnie drażniły nerwy Niemowy, dochodziły spod burzy czarnych włosów. Zahuczało mu w uszach; w oczach rozbłysła szmaragdowa eksplozja. Ryknął jak ranne zwierzę i rzucił stołkiem, który odbił się od ramienia Hana Ptaszka, uderzył w ścianę i wylądował obok policzka Laidi. Cisnął drugim stołkiem; tym razem trafił Hana Ptaszka w zadek. Han odwrócił się i zmierzył nienawistnym spojrzeniem przemoczonego i trzęsącego się z zimna Niemowę. Uśmiechnął się z dumą. Ciało Shangguan Laidi w jednej chwili opadło płasko na posłanie. Leżąc twarzą w dół i dysząc, wyciągnęła rękę i okryła się kołdrą.
– Zobaczyłeś nas, no i co? Głuchoniemy bękarcie! – warknęła, podnosząc się.
Głuchoniemy podparł się rękami i niczym gigantyczna żaba przeskoczył przez próg; kolejny skok zaniósł go przed Hana Ptaszka. Rzucił się wielką głową naprzód, a Han Ptaszek, zakrywając rękami organ, którym przed chwilą tak sprawnie się posługiwał, z jękiem zgiął się wpół. Żółty pot w ciągu sekundy wystąpił mu na twarz. Głuchoniemy zaatakował jeszcze zajadlej. Jego długie, przypominające macki ośmiornicy, wyjątkowo rozrośnięte ramiona oplotły tors Ptaszka, a zrogowaciałe łapska, twarde jak ze stali, skupiające w sobie całą jego siłę, ścisnęły go za gardło. Ciało Hana Ptaszka sflaczało i osunęło się na ziemię; jego usta rozwarły się w budzącym lęk grymasie, oczy wywróciły się białkami do góry.
Laidi, ocknąwszy się z panicznego odrętwienia, chwyciła stołek leżący obok poduszki i naga, jak ją Pan Bóg stworzył, zeskoczyła z kangu.
Z początku okładała sztywne ramiona Niemowy, lecz równie dobrze mogłaby uderzać w pień sosny. Huknęła więc w głowę, która wydała głuchy odgłos niczym dojrzały arbuz. Wypuściła stołek i zdjęła z drzwi ciężką sztabę, zakręciła nią w powietrzu i spuściła na czaszkę Niemowy. Głuchoniemy jęknął, lecz nie stracił równowagi. Wymierzyła kolejny cios. Głuchoniemy puścił gardło Ptaszka, zachwiał się niby kopnięta beczka i padł jak długi. Bezwładne ciało Hana Ptaszka osunęło się na niego.
Huki w bocznym skrzydle obudziły matkę. W ledwie nasuniętych na stopy butach pokuśtykała do drzwi – hałas ustał z oczywistych przyczyn. Zatroskana ujrzała gołą Laidi, opierającą się bezwładnie o framugę. Laidi wypuściła z ręki zakrwawioną sztabę i w otępieniu wyszła na podwórze. Szarawe strugi deszczu smagały jej ciało i spływały po skórze jak strumienie łez. Brzydkie stopy Laidi człapały po błotnistych kałużach. Ukucnęła przed misą z wodą i umyła ręce.
Matka ściągnęła Hana Ptaszka z głuchoniemego, podpierając go ramieniem pod pachą, zaprowadziła mężczyznę na kang i przykryła ze wstrętem. Usłyszawszy jęk bólu, doszła do wniosku, że życiu naszego legendarnego bohatera nie zagraża niebezpieczeństwo. Następnie schyliła się i postawiła Niemowę do pionu, jakby był workiem ryżu. Zauważyła dwie strużki ciemnej cieczy, wyciekające mu z nozdrzy; na chwilę przystawiła mu palec do nosa. Trup Niemowy siedział stabilnie, wcale nie zamierzając się przewrócić.
Wytarłszy zakrwawiony palec o ścianę, matka wróciła nieprzytomnie na swój kang i rzuciła się nań w ubraniu. Obrazy z życia Niemowy jeden po drugim przesuwały jej się przed oczami. Przypominając sobie, jak mały Niemowa na czele swoich młodszych braci dosiadał muru niczym król, nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Na podwórku Laidi szorowała ręce mydłem, raz po raz; ziemia wokoło była zalana mydlinami. Po południu Han Ptaszek, trzymając się jedną ręką za gardło, a drugą za krocze, wyszedł z domu. Objął zziębniętą, lodowatą Laidi, która złapała go za szyję z kretyńskim chichotem.
Młody oficer o czerwonych wargach i białych zębach wszedł na nasze podwórze w towarzystwie sekretarza z okręgu, niosąc przykrytą czerwonym papierem misę. Zawołali kilka razy, lecz ponieważ nie było odpowiedzi, skierowali się do izby matki.
– Cioteczko – rzekł sekretarz – to jest komendant Song, dowódca kompanii ciężkiej artylerii. Chciałby złożyć kurtuazyjną wizytę towarzyszowi Sunowi Niemowie.
– Cioteczko, najmocniej przepraszam – rzekł zawstydzony komendant Sun. – Nasza ciężarówka uderzyła towarzysza Suna w głowę i nabiła mu guza…
Matka podniosła się nagle.
– Co pan mówi? – spytała.
– Nasza ciężarówka… Droga była taka śliska… nabiła wielkiego guza towarzyszowi Sunowi…
Matka wybuchnęła głośnym płaczem.
– Wrócił do domu… Tylko jęknął, a potem umarł… – łkała. Młody żołnierz zbladł ze strachu.
– Cioteczko… – powiedział, prawie płacząc. – My naciskaliśmy na hamulec, ale… droga była taka śliska…
Kiedy lekarz przyszedł zbadać ciało, Shangguan Laidi, schludnie ubrana, przyszła do matki z tobołkiem w ręku i powiedziała:
– Mamo, muszę iść. Co ma być, to będzie, nie mogę dopuścić do tego, żeby fałszywie oskarżono tych żołnierzy.
– Idź. Powiedz w sądzie, że od zawsze jest zasada: kobieta ciężarna musi urodzić, zanim…
– Rozumiem. Jeszcze nigdy w życiu nie rozumiałam niczego tak dobrze…
– Wychowam twoje dziecko jak najlepiej.
– O nic więcej się nie martwię, mamo.
Laidi wyszła na podwórze i zbliżyła się do wschodniego skrzydła.
– Nie macie co badać. To ja go zabiłam, najpierw uderzyłam go stołkiem, potem sztabą. Zrobiłam to w momencie, gdy dusił Hana Ptaszka.
Han Ptaszek wszedł na podwórze ze sznurkiem zabitych ptaków.
– O co chodzi? O jednego kadłubowatego śmiecia mniej na świecie. To ja go wykończyłem!
Milicjanci zakuli Laidi i Hana Ptaszka w kajdanki i zabrali ich.
Pięć miesięcy później milicjantka przyniosła męskie niemowlę, chude jak chory kociak. Oznajmiła matce, że Shangguan Laidi zostanie rozstrzelana następnego dnia. Rodzina może odebrać ciało, a jeśli nie zechce, zostanie ono przekazane do szpitala i poddane sekcji. Powiedziała też, że Han Ptaszek został skazany na dożywocie i będzie odbywał wyrok w Kotlinie Kaszgarskiej, dziesięć tysięcy li od Północno-Wschodniego Gaomi. Przedtem członkowie rodziny mogą go odwiedzić.
Shangguan Jintong został usunięty ze szkoły za niszczenie drzewek na szkolnym dziedzińcu. Sha Zaohua wyrzucono z trupy aktorskiej za kradzieże.
– Odbierzemy ciało – oznajmiła matka.
– Babciu, a po co nam to… – rzekła Zaohua. Matka pokręciła głową.
– Popełniła zbrodnię, za którą należy się strzał w tył głowy. Ale nie zasłużyła sobie na pocięcie w drobne kawałki.
Na egzekucję Shangguan Laidi przybyło ponad dziesięć tysięcy widzów. Skazaną zawieziono furgonetką w pobliże Mostu Pożegnania Dusz. Towarzyszył jej współwinny Han Ptaszek. Aby zapobiec nieuporządkowanym wypowiedziom, oboje zostali zakneblowani.
Niedługo potem rodzina Shangguan otrzymała zawiadomienie o śmierci Hana Ptaszka. W czasie podróży do miejsca zesłania skazaniec wyskoczył z wozu. Koła pociągu przecięły go na pół.
Aby zagospodarować dziesiątki tysięcy mu nieużytków Północno-Wschodniego Gaomi, wszyscy młodzi mężczyźni i kobiety zostali powołani do rolniczych brygad produkcyjnych w Państwowym Gospodarstwie Rzeki Wodnego Smoka. W dniu, w którym przydzielano zadania, szef biura gospodarstwa zapytał mnie:
– Jakie masz umiejętności?
Byłem tak głodny, że szumiało mi w uszach i nie dosłyszałem jego pytania. Rozchylił nieco wargi, odsłaniając ząb z nierdzewnej stali w samym środku szczęki. Podniesionym głosem spytał jeszcze raz:
– Co potrafisz?
Przypomniałem sobie moją nauczycielkę rosyjskiego, Huo Lina, którą widziałem przed chwilą na drodze, dźwigającą pakę z nawozem. Mawiała kiedyś, że mam talent do języków.
– Dobrze mówię po rosyjsku – powiedziałem.
– Po rosyjsku? – rzekł z szyderczym uśmiechem, błyskając swoim stalowym zębem. – Jak dobrze? Mógłbyś być tłumaczem Chruszczowa i Mikojana? Umiałbyś przetłumaczyć oficjalny komunikat po chińsko-radzieckich rozmowach na szczycie? Chłopcze, tutaj młodzi ludzie, którzy studiowali w Związku Radzieckim, rozrzucają gnój. Myślisz, że znasz rosyjski lepiej od nich?
Inni młodzi robotnicy, czekający na przydział zadań, wybuchnęli szyderczym śmiechem.
– Pytam, co robiłeś w domu. Co ci szło najlepiej?
– Pasałem kozy. W tym byłem najlepszy.
– W porządku. – Szef uśmiechał się pogardliwie. – To są właśnie umiejętności. Jakiś tam rosyjski, francuski, angielski, japoński, włoski, na co to komu?
Napisał coś szybko na skrawku papieru i wręczył mi go ze słowami:
– Zgłoś się do brygady hodowlanej, do pani komendant Ma, poproś ją o przydział pracy.
Po drodze jakiś stary robotnik powiedział mi, że komendant Ma, czyli Ma Ruilian, jest żoną dyrektora gospodarstwa, Li Du. Innymi słowy, jest tu „pierwszą damą". Kiedy przyszedłem się zameldować, z kartką w ręku i stertą pościeli na ramieniu, właśnie przeprowadzała eksperyment zapładniania krzyżowego. Na podwórzu uwiązano jajeczkującą krowę, oślicę, owcę, maciorę i królicę. Pięć osób z personelu: dwóch mężczyzn i trzy kobiety, w śnieżnobiałych fartuchach, szerokich maseczkach, zakrywających twarze i nosy i w gumowych rękawiczkach, trzymało w dłoniach przyrządy do inseminacji, niczym pięcioosobowa drużyna gotowa do ataku. Ma Ruilian miała krótkie, niemal po męsku ostrzyżone włosy, sztywne jak końska grzywa, okrągłą, rumianą twarz, długie, wąskie oczy, czerwony, duży nos, pełne wargi, krótką szyję, szeroką pierś i duże, ciężkie piersi, przypominające kopce grobowe. Niech to szlag, zaklął pod nosem Shangguan Jintong. Jaka znowu Ma Ruilian, przecież to Shangguan Pandi! Z powodu złej reputacji rodziny Shangguan zmieniła sobie nazwisko i imię. W takim razie Li Du musiał być Lu Lirenem, który niegdyś nazywał się Jiang Liren, a przedtem pewnie jeszcze inaczej: X Liren albo Y Liren. Jeśli ta para o zmiennej tożsamości została zesłana tu, w tak odległe rejony kraju, to znaczy, że stali się „śmierdzącymi jajkami", czyli popadli w niełaskę. Pani komendant była ubrana w płócienną koszulę z krótkimi rękawami rosyjskiego kroju i pogniecione czarne spodnie z tkaniny przypominającej suszone tofu, na nogach miała trampki z wysokimi cholewkami. W dłoni trzymała papierosa marki Wielki Skok; zielonkawy dym spowijał jej palce, podobne do marchewek. Zaciągnęła się dymem i zapytała:
– Czy jest tu reporter?
– Jestem – odrzekł mężczyzna w średnim wieku, o pożółkłej twarzy, w okularach do czytania, który wyłonił się schylony zza stojaka do przywiązywania koni. – Tu jestem.
Trzymał w ręku pióro ze zdjętą skuwką i otwarty notes; był gotów do pisania. Komendant Ma zaśmiała się głośno i poklepała go po ramieniu pulchną dłonią.
– Widzę, że mamy tu redaktora naczelnego we własnej osobie! – powiedziała.
– W gospodarstwie pani Ma zawsze znajdzie się coś na pierwszą stronę! Nie odważyłbym się przysyłać tu nikogo innego – odparł mężczyzna.
– Pan Yu, zawsze taki pełen entuzjazmu! – pochwaliła Ma Ruilian i znowu poklepała go po ramieniu.
Reporter zbladł i skurczył się, chowając szyję w ramiona, jakby zrobiło mu się zimno. Później dowiedziałem się, że ten dziennikarz w średnim wieku, nazwiskiem Yu, który redagował lokalną gazetkę, drukowaną na powielaczu, był niegdyś redaktorem naczelnym gazety prowincjonalnego komitetu partyjnego, zanim został uznany za prawicowca.
– Dziś dostarczę panu materiału na pierwszą stronę – rzekła Ma Ruilian i posłała wytwornemu Yu Zhengowi przeciągłe spojrzenie, zaciągając się głęboko dymem z papierosa, którym niemal oparzyła sobie wargi. – Pfu! – wypluła go w taki sposób, że skrawki papieru i resztki tytoniu rozsypały się w powietrzu, co doprowadziłoby do pasji każdego, kto ma zwyczaj zbierać niedopałki. Wypuściła ostatni kłąb dymu i zwróciła się do inseminatorów: – Gotowi?
Inseminatorzy w odpowiedzi unieśli swoje narzędzia. Krew napłynęła jej do twarzy; zatarła ręce i parę razy klasnęła w dłonie nerwowo, po czym wyjęła chusteczkę i otarła je z potu.
– Końska sperma… Kto ma końską spermę? – spytała głośno.
Inseminator z końską spermą wystąpił z szeregu i odpowiedział głosem stłumionym przez maseczkę:
– Ja mam.
Ma Ruilian pokazała palcem krowę.
– Daj ją tej krowie. Zapłodnij ją końską spermą.
Inseminator zawahał się, spojrzał na Ma Ruilian, a potem na swoich czterech kolegów, jakby chciał coś powiedzieć.
– Na co czekasz? W tej robocie trzeba kuć żelazo, póki gorące, inaczej się nie uda!
– Tak jest, pani Ma! – rzekł inseminator ze złośliwym błyskiem w oku i zbliżył się błyskawicznie do krowiego zadu z pełnym końskiej spermy inseminatorskim aparatem w dłoni. Gdy wprowadzał narzędzie w krowi kanał rodny, usta Ma Ruilian rozchyliły się; oddychała ciężko, jakby to ją, nie krowę, zapładniano końską spermą. Po chwili wydała serię energicznych rozkazów: byczą spermą zapłodnić owcze jajeczko, a baranią – królicze. Pod jej nadzorem oślą spermę wstrzyknięto maciorze, a świńską wprowadzono do narządów rodnych oślicy.
Twarz redaktora gazetki poszarzała; otworzył usta, jakby miał za moment zapłakać w głos albo wybuchnąć niepowstrzymanym śmiechem. Jedna z inseminatorek, o podkręconych rzęsach i niewielkich, lecz bardzo lśniących czarnych oczach, niemal pozbawionych białek, ta, która trzymała aparat z baranią spermą, odmówiła wykonania polecenia. Cisnęła swój aparat na porcelanową tackę, ściągnęła rękawiczki i zdjęła maskę, odsłaniając górną wargę, obficie porośniętą meszkiem, biały nos i kształtny podbródek.
– To jakieś kpiny! – rzuciła gniewnie.
Miała dźwięczny głos i mówiła bardzo poprawnym językiem ogólnonarodowym.
– Jak śmiesz?! – Ma Ruilian klasnęła ostro w dłonie i zmierzyła jej twarz spojrzeniem surowym jak pustynia. – O ile się nie mylę, dostałaś czapkę – rzekła ponuro, czyniąc ręką gest zdejmowania czapki z głowy. – I nie jest to zwykła czapka – zostałaś uznana za prawicowca, i to trwale. Już nigdy nie pozbędziesz się wiecznej czapki prawicowca. Mam rację czy nie?
Szyja kobiety zgięła się jak oblodzone źdźbło trawy, głowa zwisła ciężko na piersi.
– To prawda, zawsze będę prawicowcem. Myślę jednak, że nauka i polityka to dwie różne rzeczy. Polityka jest zmienna jak pogoda: rano pada deszcz, wieczorem świeci słońce. W polityce białe może stać się czarnym, a czarne – białym. Nauka jest bezwzględna.
– Milczeć! – Ma Ruilian podskakiwała i dławiła się jak oszalały silnik parowy. – Nie pozwolę, żebyś sączyła swój jad na terenie mojego ośrodka! Masz czelność mówić o polityce? Wiesz, jak polityka ma na imię? Wiesz, czym się żywi? Polityka jest jądrem wszelkiej ludzkiej działalności! Nauka oderwana od polityki nie jest prawdziwą nauką! W słowniku proletariatu nie ma pojęcia nauki, która stawia się ponad polityką. Burżuazja ma swoją burżuazyjną naukę, a proletariat ma naukę proletariacką.
– Jeżeli proletariacka nauka polega na krzyżowaniu barana z królicą, żeby powstał nowy gatunek – przerwała jej kobieta, stawiając wszystko na jedną kartę – to ja uważam całą tę proletariacką naukę za kupę śmierdzącego psiego gówna!
– Jesteś arogancka, Qiao Qisha!- wycedziła Ma Ruilian, dzwoniąc zębami ze złości. – Rozejrzyj się wokół siebie: niebo jest wysokie, a ziemia rozległa! Masz odwagę nazywać naukę proletariacką kupą gówna? To czysty reakcjonizm! Za to jedno zdanie możesz wylądować w więzieniu, a nawet zostać rozstrzelana! Jesteś taka młoda i ładna – głos Shangguan Pandi, obecnie Ma Ruilian, nieco złagodniał – więc daruję ci tym razem, ale musisz wykonać zadanie. Inaczej nie będę zważać na to, czy jesteś kwiatem akademii medycznej, czy też trawą akademii rolniczej – potrafię poskromić tego konia o kopytach większych od ludzkiej głowy, więc nie myśl, że nie poradzę sobie i z tobą!
– Lepiej posłuchaj pani Ma, droga Qiao – poradził dziennikarz.
– W końcu to eksperyment naukowy. W okręgu Tianjin udało im się zaszczepić bawełnę na sterkulii i skrzyżować trzcinę z ryżem. Napisano o tym czarno na białym w „Dzienniku Ludowym"! Mamy teraz czas zrywania z przesądami, czas uwolnienia myśli, epokę cudów, które są dziełem człowieka. Jeśli ze skrzyżowania osła z koniem powstaje muł, to czemu ze skrzyżowania barana z królikiem nie mógłby powstać nowy gatunek? No, rób swoje.
Qiao Qisha, kwiat akademii medycznej i ultraprawicowiec, zarumieniła się po uszy; łzy zakręciły jej się w oczach.
– Nie, nie zrobię tego – powtórzyła uparcie. – To wbrew wszelkiemu rozsądkowi!
– To doprawdy niemądre, droga Qiao – rzekł redaktor.
– Nie byłaby prawicowcem, gdyby nie była niemądra! – rzuciła Ma Ruilian lodowato, wyraźnie niezadowolona z troskliwego tonu redaktora, który spuścił głowę w milczeniu.
Zbliżył się inny inseminator.
– Ja to zrobię, pani komendant – zaproponował. – Mogę wpuścić baranią spermę królicy, mogę nawet zapłodnić maciorę nasieniem dyrektora Li Du, nie widzę najmniejszego problemu.
Inseminatorzy zachichotali, a redaktor stłumił śmiech, udając kaszel. Ma Ruilian wpadła we wściekłość.
– Deng Jiarong, ty idioto! Posunąłeś się za daleko!
Deng Jiarong zdjął maskę, odsłaniając końską twarz o bezczelnym wyrazie.
– Pani komendant Ma, ja nie noszę żadnej czapki, zwykłej ani wiecznej – powiedział zimno. – Jestem trzecim pokoleniem górniczej rodziny, czerwonej od korzenia pod kłos. Nie zdoła mnie pani zastraszyć, tak jak tę małą Qiao.
To rzekłszy, Deng Jiarong odwrócił się i odszedł. Ma Ruilian wyładowała więc całą wściekłość na Qiao Qisha.
– Bierzesz się do roboty czy nie? Jeśli nie wykonasz polecenia, zabiorę ci wszystkie kartki na zboże na ten miesiąc!
Qiao Qisha powstrzymywała się, jak mogła, w końcu jednak zalała się łzami i wybuchła głośnym szlochem. Z aparatem inseminacyjnym w nagiej dłoni podeszła chwiejnie do królicy i przytrzymała wierzgające, czarne zwierzę z czerwonym sznurkiem na szyi.
W tym momencie Pandi, obecnie Ma Ruilian, zauważyła mnie w końcu.
– Co tu robisz? – spytała lodowato.
Wręczyłem jej kwit wypisany przez kierownika biura. Przeczytała go.
– Zgłoś się do kurzej fermy, brakuje tam jednego robotnika do ciężkich prac – rzekła i przestała zwracać na mnie uwagę. – Niech pan pisze, panie Yu – zwróciła się do dziennikarza – proszę opuścić wszystko, co zbędne.
– Przyniosę pani kopię do akceptacji – odparł Yu i skłonił się. Ma Ruilian znów zwróciła się do Qiao Qisha:
– Zgodnie z twoim życzeniem, Qiao Qisha, możesz opuścić ośrodek inseminacyjny. Spakuj się i zgłoś się do kurzej fermy. A ty co tu jeszcze robisz? – spytała mnie.
– Nie wiem, gdzie jest ta kurza ferma. Spojrzała na zegarek.
– Chodź ze mną, mam tam coś do załatwienia. Zaprowadzę cię.
Gdy zobaczyliśmy w oddali pobielone wapnem mury kurzej fermy, zatrzymała się. Staliśmy na błotnistej ścieżce, która prowadziła obok złomowiska pełnego starego sprzętu wojskowego i amunicji; w rowie obok drogi stała brudna, ciemnoczerwona woda. Ogrodzony drucianą siatką plac porastało zielsko, spomiędzy którego wyzierały gąsienice zrujnowanych czołgów. Zardzewiałe lufy sterczały w błękitne niebo. Delikatne zielone pędy powoju oplatały połowę pocisku artyleryjskiego dalekiego zasięgu. Motyl siedział na lufie karabinu przeciwlotniczego, szczury biegały po wieżyczce czołgu. Wróble zagnieździły się w lufie wielkiego działa i wychowywały tam swoje pisklęta – co chwila wlatywały do środka ze szmaragdowymi owadami w dziobach. Mała dziewczynka z czerwoną kokardą we włosach siedziała na skruszałej ze starości oponie wozu artyleryjskiego, przyglądając się tępo dwóm chłopcom, którzy kamieniami wielkości gęsich jaj uderzali w dźwignie do kierowania w jednym z czołgów. Ma Ruilian wpatrywała się w ponure cmentarzysko, po czym odwróciła się w moją stronę. Z jej twarzy zniknęła apodyktyczna mina kierowniczki ośrodka inseminacji.
– W domu wszystko dobrze? – spytała.
Odwróciłem się i spojrzałem na podobne do motyli kwiaty powoju, obrastające karabin przeciwczołgowy, czując wzbierający gniew. Zmieniła nazwisko i śmie jeszcze zadawać takie pytania!
– Miałeś przed sobą świetlaną przyszłość – powiedziała. – Byliśmy z ciebie dumni. Ale Laidi wszystko zepsuła. Oczywiście, nie można za wszystko winić tylko jej. Głupota matki…
– Jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia – odparłem – zgłoszę się do kurzej fermy.
– Oho, widzę, że zhardziałeś przez ostatnie lata! Cieszy mnie to. Shangguan Jintong ma już dwadzieścia lat, czas zaszyć na dobre dziurę na tyłku [26] i oduczyć się ssania.
Zarzuciłem sobie pościel na plecy i ruszyłem w kierunku fermy.
– Stój! Nie zrozum mnie źle. Ostatnio nie układało nam się najlepiej. Ciągle nas oskarżali o prawicowe odchylenia. Nie mieliśmy wyboru.
Wyjęła z kieszeni skrawek papieru, wyciągnęła długopis z małej torebki, którą miała na szyi i napisała na kartce parę słów.
– Idź, poszukaj kierowniczki Long i daj jej to – rzekła, wręczając mi kartkę.
– Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, mów teraz – rzuciłem, przyjmując papierek.
Zawahała się.
– Musisz wiedzieć, że wiele nas kosztowało, mnie i Lu, dorobienie się tej pozycji, którą mamy teraz. Prosimy cię, żebyś postarał się nie przysparzać nam kłopotów – powiedziała. – Prywatnie mogę ci pomagać, ale publicznie…
– Daj spokój. Zmieniłaś nazwisko, nie masz już nic wspólnego z rodziną Shangguan. Nie znam cię i nie potrzebuję twojej prywatnej pomocy.
– Świetnie! Przy okazji powiedz matce, że Lu Shengli ma się dobrze.
Nie zwracając dłużej uwagi na Ma Ruilian, poszedłem dalej wzdłuż zardzewiałego, dziurawego, symbolicznego parkanu, który nie stanowiłby przeszkody dla krowy chcącej paść się wśród wraków uzbrojenia i skierowałem się w stronę śnieżnobiałych zabudowań kurzej fermy. Byłem bardzo zadowolony ze swojego zachowania przed chwilą. Czułem się, jakbym odniósł piękne zwycięstwo. Do diabła z wami, Ma Ruilian i Li Du. Do diabła z wami, zardzewiałe lufy, sterczące niczym żółwie szyje, do diabła z podwoziami moździerzy, niech szlag trafi osłony ciężkich karabinów maszynowych i skrzydła bombowców. Skręciłem przy kępie zielsk wielkich jak drzewa i znalazłem się przed dwoma rzędami budynków krytych czerwoną dachówką. W przestrzeni między nimi rozpięto białą sieć, wewnątrz której przechadzały się leniwie tysiące białych kur. Na wysokiej grzędzie siedział olbrzymi kogut ze szkarłatnym grzebieniem, niczym król pilnujący wielkiego haremu i piał donośnie. Od gdakania kur można było dostać pomieszania zmysłów.
Podałem kartkę od Ma Ruilian jednorękiej kierowniczce Long. Po jej twarzy o chłodnym wyrazie widać było, że jest osobą niezwykłą.
– Przyszedłeś w samą porę, chłopcze – powiedziała, przeczytawszy kartkę. – Oto twoje codzienne obowiązki: rano sprzątasz kurze odchody i zanosisz do chlewni, potem z tamtejszej fabryki paszy przynosisz karmę dla kur. Po południu razem z Qiao Qisha, która zaraz się tu zjawi, zanosicie całodzienną produkcję jaj do administracji, a potem idziecie do spichlerza i przynosicie stamtąd paszę dla kur na następny dzień. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem – odpowiedziałem, wpatrując się w jej pusty rękaw.
– W pracy u nas obowiązują dwie zasady – rzekła surowo, zauważywszy moje spojrzenie. – Po pierwsze, żadnego bumelanctwa. Po drugie, żadnych kradzieży żywności.
Księżyc świecił pięknie tamtej nocy, gdy leżałem na starych kartonowych pudłach w ciasnym składziku obok sali sypialnej, należącej do kurzej fermy. Niemilknące ani na chwilę pogdakiwania kur nie pozwalały mi zasnąć. Obok mieściła się sypialnia robotnic pracujących przy hodowli kur; słyszałem ich chrapanie przez cienką ścianę. Z chrapaniem mieszał się głos jakiejś kobiety, mówiącej przez sen. Przez szklane okno i szpary w drzwiach sączyło się zimne światło księżyca, oświetlając ideogramy wydrukowane na pudłach: „Szczepionki dla kur", „Przechowywać w suchym, nienasłonecznionym miejscu", „Uwaga, szkło!", „Ostrożnie", „Nie ściskać", „Nie odwracać". Plamy księżycowego światła przesuwały się powoli. Z letnich pól dobiegał warkot traktorów marki Czerwony Wschód. Brygada traktorzystów dzień i noc orała dziewiczą ziemię.
Poprzedniego dnia matka odprowadziła mnie do wyjścia z wioski, trzymając na rękach dziecko Laidi i Hana Ptaszka.
– Jintong – powiedziała – jest takie stare porzekadło: im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. Pastor Malloy, który przeczytał całą Biblię od deski do deski, mówił, że do tego się wszystko sprowadza. Nie martw się o mnie, twoja matka jest jak dżdżownica – do przeżycia wystarczy jej ziemia.
– Będę oszczędzał ziarno mamo, i przynosił ci do jedzenia.
– Pod żadnym pozorem nie rób tego. Matce wystarczy, że wy macie pełne żołądki.
– Mamo, Zaohua nauczyła się tego… rzemiosła… – powiedziałem, kiedy doszliśmy nad Rzekę Wodnego Smoka.
– Czy przez ostatnie kilkadziesiąt lat którakolwiek kobieta z rodu Shangguan posłuchała czyjejś rady? – rzekła matka bezradnie.
Późną nocą w kurniku rozległ się wrzask całego stada ptaków. Wstałem czym prędzej i przykleiłem twarz do szyby; pod podartą siecią tłum białych kur kotłował się niczym spienione bałwany. W kryształowym jak woda blasku księżyca ogromny lis o zielonkawej sierści skakał pośród ptaków, przypominając łopoczącą wstęgę z zielonego jedwabiu. Kobiety pokrzykiwały nerwowo za ścianą i na wpół rozebrane wyskoczyły na zewnątrz. Na czele biegła jednoręka kierowniczka Long z czarnym pistoletem typu „kurza nóżka" w dłoni. Lis skradał się pod murem z wielką, tłustą kurą w pysku. Kurza noga ciągnęła się po ziemi. Kierowniczka Long oddała strzał; ogień błysnął w lufie. Lis stanął jak wryty, kura upadła na ziemię.
– Trafiony! – krzyknęła jedna z robotnic.
Lis spokojnie obrzucił wszystkie kobiety spojrzeniem kryształowych oczu; światło księżyca oświetliło bardzo dokładnie jego pysk – bez wątpienia malował się na nim kpiący uśmieszek. Robotnice były zdumione tym szyderczym grymasem. Kierowniczka Long bezsilnie opuściła rękę trzymającą pistolet, po chwili jednak zmobilizowała się i wystrzeliła znowu. Kule trafiły w ziemię, wzbijając tuman kurzu, bardzo daleko od lisa, a znacznie bliżej kobiet. Lis podniósł kurę i bez pośpiechu przeszedł między prętami stalowej furty.
Osłupiałe kobiety odprowadziły go wzrokiem. Lis zniknął na cmentarzysku wojennych wraków, rozpływając się w powietrzu niczym kłąb zielonego dymu, pośród bujnych traw i błyskających w świetle księżyca błędnych ogników – w prawdziwym lisim raju.
Następnego ranka z ciężkimi powiekami ciągnąłem do chlewni wózek pełen kurzych odchodów. Gdy skręciłem w wąską dróżkę przy cmentarzysku, usłyszałem czyjeś wołania. Odwróciłem się i zobaczyłem dziewczynę – prawicowca Qiao Qisha, biegnącą zwinnie w moją stronę.
– Kierowniczka mi kazała ci pomóc – rzekła obojętnie.
– No to pchaj z tyłu, a ja pociągnę.
Dróżka była wąska. Dwa koła wózka często utykały w miękkiej, błotnistej ziemi. Za każdym razem musiałem się odwracać i podnosić wózek, a następnie ciągnąć ciężki pojazd z całej siły, podczas gdy ona wciąż pchała go z wielkim mozołem. Gdy już udawało nam się ruszyć wózek z miejsca, zanim odwróciłem się z powrotem, spoglądała na mnie. Jej zdumiewające czarne oczy, długi, biały nos, meszek nad górną wargą i kształtny podbródek oraz zagadkowy wyraz twarzy przywodziły na myśl lisa, który zakradł się do kurnika wczorajszej nocy. Jej spojrzenie rozświetliło jakiś ciemny zakątek w moim umyśle. Z kurzej fermy do chlewni było ponad pięć li. Po drodze trzeba było minąć dół na kompost, używany przez brygadę uprawy warzyw. Moja była nauczycielka Huo Lina z ładunkiem gnoju przeszła obok nas. Jej szczupła talia, zgięta pod wielkim ciężarem, wyglądała, jakby miała złamać się w pół. Na fermie świń dostawę świeżych kurzych odchodów przyjęła od nas moja była nauczycielka muzyki, Ji Jadeitowa Gałązka. Wrzuciła maź o kwaśnym odorze do świńskiego koryta.
Wśród robotników w fabryce paszy był pewien sportowiec – skoczek, który potrafił przeskoczyć przez poprzeczkę zawieszoną na wysokości stu osiemdziesięciu centymetrów, posługując się najnowszą techniką przerzutu; rzecz jasna, był prawicowcem. Troszczył się szczególnie o Qiao Qisha, dla mnie też był bardzo życzliwy. Należał do radosnych prawicowców – stanowił zupełne przeciwieństwo tych, którzy narzekali i całymi dniami chodzili skrzywieni. Z szyją owiniętą białym ręcznikiem i w goglach, z radosnym zapałem obsługiwał pylący na wszystkie strony pulweryzator. Szef jego brygady to kolejny skarb – nazywał się Guo Wenhao [27] i nie znał ani jednego ideogramu, lecz nie przeszkadzało mu to w układaniu zgrabnych rymowanek. Jego przyśpiewki były popularne w całym Gospodarstwie Rzeki Wodnego Smoka. Tamtego dnia, gdy po raz pierwszy wieźliśmy ładunek paszy ze słodkich ziemniaków, wyrecytował nam, co następuje: „Pani komendant Ma Ruilian miała niesamowity plan. Eksperymenty z zapłodnieniem skończą się nowym połączeniem. Baran ojczulkiem, matką królica, lecz Qiao Qisha to nie zachwyca. Pani komendant pięścią buch! – i przyłożyła młodej w brzuch. Skoro koń z osłem dają muła, baran z królikiem – to formuła. Lecz inna krzyżówka jest jeszcze lepsza: panią Ma Ruilian wydać za wieprza! Ma z drżącym cyckiem, prawie bez tchu, doniosła wszystko panu Li Du. Dyrektor Li Du, co wielki ma łeb, powiedział: cóż ci on, prawicowy kiep! Qiao Qisha wróci do medycyny, Yu Zheng niech skrobie swe wypociny. Ma Ming u Amerykanów studiuje, Zhang Jie słowniki redaguje. A prawicowca Wanga Meizana, który ma we łbie kupę siana, cóż za kondycja niesłychana, oklaskujemy dziś od rana!"
– Hej ty, prawicowiec! – zawołał Guo Wenhao.
– Prawicowiec melduje się! – odparł Wang Meizan, stając na baczność.
– Załaduj no paszę tej małej Qiao.
– Spokojna głowa, panie kierowniku.
Wang Meizan załadował nam pełen wózek paszy, a Guo Wenhao, przekrzykując pulweryzator, spytał mnie:
– Ty jesteś od Shangguanów?
– Zgadza się. Jestem bękartem od Shangguanów.
– Z bękartów wyrastają prawdziwi mężczyźni. Niezwykli ludzie byli w waszej rodzinie. Sha Yueliang, Sima Ku, Han Ptaszek, Sun Niemowa, Babbitt. No, no, jest się czym chwalić…
Kiedy wracaliśmy do kurzej fermy z paszą, Qiao Qisha spytała mnie:
– Jak się nazywasz?
– Shangguan Jintong. Czemu pytasz?
– Tak sobie. Skoro pracujemy razem, musimy się jakoś zwracać do siebie. Ile masz sióstr?
– Osiem. Nie, siedem.
– A ta ósma?
– Zdradziła – odpowiedziałem ze złością. – Nie pytaj.
Ten sam lis co noc wdzierał się do kurnika, a w co drugą noc ostentacyjnie wynosił w pysku jedną kurę. W pozostałe noce nie kradł kur bynajmniej nie z braku możliwości, lecz dlatego, że zwyczajnie nie miał ochoty. Jego nocna działalność miała dwojaki cel: co drugą noc kradł, by zaspokoić głód, a w pozostałe – dręczył nas. Kobiety pracujące przy hodowli kur noc w noc nie mogły zaznać odpoczynku; były coraz bardziej rozkojarzone. Kierowniczka Long wystrzeliła do lisa już dwadzieścia kul, lecz zwierzak nie zgubił dotąd ani włoska.
– To na pewno lisi demon – orzekła jedna z robotnic. – Zaklęciami odpędza kule.
– Bzdety – sprzeciwiła się postawna dziewczyna, nazywana Dziką Mulicą. – Zwykły śmierdzący lis nie może się zamienić w lisiego demona.
– Jeśli to nie demon, to jakim cudem pani Long, która jest świetnym strzelcem i była w milicji, ciągle chybia? – zaoponowała druga robotnica.
– Mnie się zdaje, że pani Long zwyczajnie go żałuje. Ten lis to przecież samiec! – zaśmiała się frywolnie Dzika Mulica. – Może głęboką nocą, kiedy panuje cisza, przystojny zielony facet wślizguje jej się do łóżka?
Kierowniczka Long stała w poszarpanej kurzej wolierze, przysłuchując się po kryjomu rozmowom kobiet. Bawiła się starą „kurzą nóżką", pogrążona w rozmyślaniach. Frywolne śmiechy kobiet przebudziły ją z odrętwienia; pukając lufą pistoletu w daszek roboczej szarej czapki, wkroczyła do kurnika, okrążyła koszyki lęgowe i stanęła naprzeciwko Dzikiej Mulicy, która właśnie wybierała jaja.
– Co mówiłaś przed chwilą? – spytała, obrzucając ją groźnym spojrzeniem.
– Ja? Nic – odrzekła spokojnie Dzika Mulica, trzymając w dłoni spore jajko o brązowej skorupce.
– Przecież słyszałam! – wybuchnęła, postukując „kurzą nóżką" w druciane kosze.
– Co słyszałaś? – spytała Dzika Mulica prowokacyjnie. Twarz kierowniczki pociemniała i nabrała barwy skorupki jaja.
– Nie puszczę ci tego płazem! – parsknęła i odeszła, kipiąc ze złości. Dzika Mulica krzyknęła za nią:
– Jeśli twoje serce jest czyste, diabeł ci nie zagraża! Śmierdzący lisie, nie daj się nabrać na jej skromną minę. Chętna jest… Tamtej nocy… Myślisz, że nie widziałam?
– Pohamuj się trochę, Mulico – odezwała się bardziej doświadczona robotnica. – Skąd bierzesz tyle siły, z tych sześciu liangów klusek dziennie?
– Sześć liangów klusek, sześć liangów klusek! Niech szlag trafi sześć liangów klusek! – Dzika Mulica wyciągnęła szpilkę z włosów i przekłuła jajko na obu końcach, po czym przyłożyła je cieńszym końcem do ust i wyssała zawartość skorupki jednym haustem. Następnie odłożyła opróżnione jajko razem z innymi. – Kto chce na mnie donieść, proszę bardzo. Ojciec znalazł mi męża na północnym wschodzie, za miesiąc już mnie tu nie będzie. Ziemniaków jest tam na kopy. Chcesz na mnie donieść? – zwróciła się do Shangguana Jintonga, który właśnie ze zgiętym grzbietem wymiatał kurze łajno przez okno. – Pasujesz idealnie: pachnący młody kogucik, ulubiony typ naszej jednorękiej kierowniczki. Taka bezzębna krowa musi się paść na najmiększej trawie!
Jintong był kompletnie zaskoczony atakiem Dzikiej Mulicy. W głowie miał chaos.
– Chcesz trochę kurzego łajna? – spytał, unosząc łopatę.
Tamtego popołudnia, gdy z ładunkiem czterech skrzyń jaj mijali dół kompostowy gospodarstwa warzywnego, Qiao Qisha powiedziała:
– Jintong, zatrzymajmy się.
Shangguan Jintong stanął ostrożnie, postawił wózek, odwrócił się i spojrzał na nią.
– Widziałeś? – spytała. – One wszystkie wypijają jajka, nawet kierowniczka Long. Widziałeś Dziką Mulicę, jest w świetnej formie. Wszystkie te kobiety od kur mają więcej jedzenia, niż potrzebują.
– Ale nasze jajka są już zważone – zauważył Jintong.
– Mamy umrzeć z głodu, wożąc jajka? Niedługo się pochoruję z wycieńczenia – powiedziała Qiao Qisha, wzięła dwa jajka i przecisnęła się przez dziurę w siatce, znikając za dwoma czołgami. Po chwili wyłoniła się z powrotem, nadal trzymając w dłoni z pozoru nienaruszone jajka. Włożyła je do skrzynki.
– Qiao Qisha, postąpiłaś jak kot, co zakopuje swoje odchody – rzekł Jintong z obawą. – W administracji zważą to i wszystko wyjdzie na jaw.
– Myślisz, że jestem głupia? – Qiao Qisha roześmiała się i wzięła kolejne dwa jajka. – Chodź ze mną – skinęła ręką na Jintonga.
Shangguan Jintong przeszedł przez ogrodzenie razem z Qiao Qisha. Biały pyłek unosił się w powietrzu nad rozrośniętą bylicą, rozsiewając odurzającą woń. Qiao Qisha kucnęła obok czołgu i ze szczeliny między gąsienicą a kołem wyciągnęła paczuszkę zawiniętą w zatłuszczony papier. Zawierała ona cały zestaw narzędzi zbrodni: małe wiertło, sporą strzykawkę, pokryty klejem materiał ufarbowany na kolor skorupki jajka i małe nożyczki. Wiertłem wywierciła w jajku otworek, w który wetknęła igłę i powoli wyciągnęła strzykawką zawartość. Zdjęła igłę, poleciła Jintongowi: „Otwórz usta!" i wstrzyknęła mu całe płynne jajko do gardła. W ten sposób stał się jej wspólnikiem. Następnie nabrała pełną strzykawkę wody z przewróconego hełmu, który leżał na ziemi obok czołgu i wstrzyknęła ją do pustej skorupki. Odcięła nożyczkami skrawek tkaniny i przykleiła w miejscu otworu. Robiła to z wielką wprawą.
– Nauczyłaś się tego w akademii medycznej? – spytał Jintong.
– Tak jest – potwierdziła z uśmiechem. – Tam nauczyłam się kraść jajka!
Gdy zważono skrzynki, nie tylko nie odkryto żadnych braków – ładunek okazał się nawet cięższy o jednego lianga.
Uprawiali sztuczki z jajkami jeszcze przez dwa tygodnie, po których nastąpił nieubłagany koniec. Nadeszła połowa lata i rzęsiste deszcze – czas zmiany upierzenia kur i gwałtowny spadek produkcji jaj. Pewnego dnia, wioząc półtorej skrzynki jajek, oboje zatrzymali się w stałym miejscu i przeszli przez ociekający deszczem płot. Dojrzałe pędy bylicy były pełne nasion; nad wrakami unosiła się przypominająca dym wilgotna mgła. Rdza wydzielała intensywną woń, podobną do zapachu krwi. Na jednym z kół czołgu siedziała żaba; jej szmaragdowa, lepka skóra wydała się Jintongowi złowróżbna. Kiedy Qiao Qisha wstrzyknęła mu zawartość jajka do ust, poczuł mdłości.
– Te dzisiejsze jajka są jakieś nieświeże i zimne – rzekł, trzymając się ręką za gardło.
– Za parę dni tych nieświeżych i zimnych też nie będzie. Kurtyna opadnie, skończą się nasze występy…
– Zgadza się. Kury zmieniają pióra…
– Hm, głuptas z ciebie – rzekła Qisha. – Albo intuicja ci coś podpowiada. Na mój temat.
– Na twój temat? – Jintong pokręcił głową. – Cóż by mi miała podpowiadać intuicja na twój temat?
– Nieważne. W waszej rodzinie jest już wystarczająco dużo zamieszania, nie chcę się dokładać.
– Twoje słowa są jak chmury na górskim szczycie. Zgubiłem się – odparł Jintong.
– Czemu nigdy nie pytałeś o moje pochodzenie? – spytała.
– Nie zamierzam się z tobą żenić, dlaczego miałbym cię pytać o takie rzeczy?
Zaniemówiła na chwilę, po czym uśmiechnęła się.
– Jak to u potomka Shangguanów – zawsze coś się czai między wierszami! Czy musisz chcieć się ze mną żenić, żeby pytać o pochodzenie?
– Owszem, tak właśnie uważam. Moja nauczycielka, Huo Lina, mówiła, że niegrzecznie jest pytać dziewczynę o pochodzenie bez ważnej przyczyny – wyjaśnił Jintong.
– Masz na myśli tę, która nosi gnój?
– Świetnie zna rosyjski.
– Słyszałam, że byłeś u niej prymusem – rzekła Qiao Qisha, uśmiechając się ironicznie.
– Chyba tak – przyznał Jintong.
Qiao Qisha w odpowiedzi popisała się długim monologiem po rosyjsku, wypowiedzianym z najczystszym akcentem; Jintong wyraźnie nie nadążał.
– Zrozumiałeś wszystko? – spytała, wpatrując się w niego czarnymi oczami.
– Hmm… Zdaje się, że to była jakaś smutna legenda o małej dziewczynce…
– Prymus pani Huo Lina nie potrafi dać z siebie więcej? Trójnogi kot, szmaciany tygrys, papierowa lampa, haftowana poduszka!
Dziewczyna wzięła cztery napełnione wodą jajka i odeszła rozczarowana.
– Uczyłem się u niej tylko półtora roku – bronił się Jintong. – Za wiele ode mnie wymagasz!
– Ależ niczego od ciebie nie wymagam!
Wilgotne zarośla bylicy, przez które się przedzierała, zmoczyły jej ubranie. Pełne piersi, zaokrąglone dzięki zjedzonym ostatnio sześćdziesięciu ośmiu jajkom, stały się bardziej widoczne pod mokrą bluzką. Zupełnie nie pasowały do szczupłej, niemal kościstej sylwetki. Serce Jintonga napełniło się słodyczą i melancholią. Poczucie, że to się łączy z tą piękną prawicową dziewczyną, wpełzało mu do umysłu niczym długa kolumna maszerujących mrówek. Odruchowo wyciągnął ku niej rękę, lecz ona schyliła się zręcznie i wśliznęła do otworu w siatce. Jintong usłyszał ponury śmiech kierowniczki Long, dochodzący z przeciwnej strony parkanu.
Kierowniczka Long obracała w dłoni jedno z napełnionych wodą jajek, a Shangguan Jintong stał na drżących nogach i obserwował jej rękę. Qiao Qisha z hardą miną przyglądała się lufom dział i karabinów, krzyczącym bezgłośnie prosto w mroczne, zachmurzone niebo. Drobny deszczyk zbierał się na jej bladym czole w duże, przejrzyste krople, które spływały rowkami po obu stronach nosa. W oczach dziewczyny Jintong odkrył ten sam obojętny spokój, który pojawiał się u wszystkich kobiet z rodziny Shangguan, gdy znalazły się w trudnej sytuacji. Domyślał się już co nieco na temat jej pochodzenia, zrozumiał też, dlaczego w czasie tych wszystkich miesięcy wspólnej pracy tak często wypytywała go o jego rodzinę.
– Cóż za talent! – parsknęła szyderczo kierowniczka Long. – Wiadomo, wyższe wykształcenie!
Bez ostrzeżenia zamierzyła się swoją jedyną ręką i wycelowała jajkiem prosto w czoło Qiao Qisha. Skorupka pękła, głowa dziewczyny odskoczyła w tył; jej twarz zalała brudna woda.
– Idziemy do administracji. Zaraz otrzymacie należną wam karę.
– Shangguan Jintong nie ma z tym nic wspólnego – powiedziała Qiao Qisha. – Nic nie mógł zrobić – tyle że na mnie nie doniósł. Ja także nie donosiłam na tych wszystkich, którzy nie tylko wyjadają jajka, ale i kradną kury.
Po dwóch dniach Qiao Qisha odebrano kartki na połowę miesięcznego przydziału ziarna i wysłano do gospodarstwa warzywnego, do noszenia nawozu razem z Huo Lina. Obie kobiety, płynnie mówiące po rosyjsku, często bez powodu wygrażały sobie łopatami i obrzucały się rosyjskimi wyzwiskami. Shangguan Jintong został na kurzej fermie. Zginęła ponad połowa kur, a kilkanaście robotnic przeniesiono do pracy w polu na nocną zmianę. W całym kurniku, niegdyś tak pełnym wrzawy, pracował już tylko on i kierowniczka Long. Opiekowali się kilkoma setkami wyłysiałych ptaków z nagimi, sinymi kuprami. Lis kontynuował nocne napady; walka z nim stała się głównym obowiązkiem kierowniczki i Jintonga.
Pewnej letniej nocy, gdy czarne chmury połknęły księżyc, lis zjawił się po raz kolejny. Nonszalanckim krokiem, z wyłysiałą kurą w pysku, jak zwykle przeszedł między prętami furtki. Kierowniczka Long oddała swoje dwa strzały, które stały się już czymś w rodzaju pożegnalnego rytuału. Stali naprzeciw siebie, nieruchomo, wśród odurzającej woni prochu. Z odległych pól ryżowych wiatr przywiał kumkania żab i okrzyki nocnych ptaków. Przeświecający przez chmury blask księżyca zalał postacie obojga, jakby nasmarował je olejem. Jintong usłyszał warknięcie kierowniczki. Jej twarz wydłużyła się złowrogo, zęby zalśniły mrożącą krew w żyłach bielą, luźne spodnie wydęły się z tyłu jak balon – to musiał być puszysty lisi ogon – kierowniczka Long była lisem! Przerażająca iskra zrozumienia błysnęła w jego umyśle. Ona jest lisicą, a ten lis – jej wspólnikiem! To dlatego zawsze chybiała. Ten zielony gość, który, według Dzikiej Mulicy, nocami, w bladym świetle księżyca zakradał się do jej sypialni, był lisem w ludzkiej postaci. Poczuł intensywną, lisią woń. Patrzył, jak zbliża się do niego z dymiącym pistoletem w dłoni. Wypuścił kij, z krzykiem wbiegł do swojej sypialni i natychmiast oparł się plecami o drzwi. Usłyszał, jak wchodzi do pomieszczenia obok. Była sama w sali sypialnej dla kobiet. Światło księżyca padało na ścianę zbudowaną z desek ze starych skrzyń. Drapała w deski po drugiej stronie ostrymi pazurami, pomrukując cicho. Nagle kierowniczka Long wybiła w ścianie wielką wyrwę i weszła do jego pokoju, kompletnie naga, ponownie w ludzkiej postaci. Po jej utraconym ramieniu pozostała jedynie budząca grozę blizna, przypominająca ciasno związany otwór worka. Jej piersi sterczały twardo niczym stalowe odważniki. Drżąc, padła na kolana przed Jintongiem i objęła go za nogi. Z twarzą zalaną łzami, mamrotała niczym odrażająca starucha:
– Shangguan Jintong… Shangguan Jintong… Zlituj się… Zlituj się nad nieszczęśliwą kobietą…
Jintong próbował uwolnić się z jej objęć, lecz ona swoją jedyną, silną ręką złapała go za pasek tak mocno, że pękł od razu. Bezceremonialnie ściągnęła mu spodnie. Kiedy się schylił, by je podciągnąć, ona objęła go ramieniem za szyję, owijając mu nogi wokół pasa. Rozpoczęła się szamotanina i kotłowanina, podczas której kobiecie udało się zedrzeć z niego całe ubranie. Następnie puknęła go lekko pięścią w skroń, a Jintong zwalił się na podłogę jak długi, niczym ryba wyjęta na brzeg, wywracając oczy białkami do góry. Kierowniczka Long skubała wargami każdy centymetr kwadratowy ciała Jintonga, lecz nie potrafiła pokonać jego panicznego strachu. Rozzłoszczona wybiegła do pokoju obok, przyniosła swoją „kurzą nóżkę" i na jego oczach, trzymając pistolet między nogami, wrzuciła do komory dwa żółte naboje. Celując w jego krocze, oświadczyła:
– Masz przed sobą dwie drogi. Albo go postawisz, albo ci go odstrzelę!
Złowrogi blask w jej oczach świadczył o tym, że nie cofnie się przed niczym. Para twardych jak ze stali piersi podskakiwała gwałtownie na jej żebrach. Jintong znów zauważył, że twarz kierowniczki się wydłuża, a miotlasty ogon pomału rośnie nad pośladkami, rośnie, w końcu dotyka podłogi.
W tamten deszczowy czas kierowniczka Long, dniem i nocą, prośbą i groźbą, wszelkimi sposobami próbowała zrobić z Shangguana Jintonga mężczyznę. W końcu była wycieńczona do tego stopnia, że pluła krwią, lecz nie osiągnęła celu. Zanim się zastrzeliła, wytarła ręką krew z podbródka i rzekła z rozpaczą:
– Long Qingping, ech, Long Qingping… Masz trzydzieści dziewięć lat i wciąż jesteś dziewicą. Wszyscy znają twoje bohaterstwo, zapomnieli jednak o tym, że jesteś kobietą. Całe życie przeżyte na próżno…
Zakasłała, zgarbiła się, jej ciemna twarz zbladła; głośno wypluła sporą ilość krwi. Shangguan Jintong, z duszą na ramieniu, stał oparty plecami o drzwi. Dwie strugi łez popłynęły z oczu Long Qingping. Spojrzała na Jintonga nienawistnie i podpełzła do niego na gładkich kolanach. Przystawiła sobie lufę „kurzej nóżki" do skroni. W tym ostatnim momencie Shangguan Jintong nareszcie dostrzegł w kobiecym ciele kuszący pierwiastek. Podnosząc jedyny łokieć i odsłaniając delikatny meszek pod pachą, Long Qingping przysiadła na piętach swoimi świetlistymi niczym ogień eksplozji pośladkami. Kłąb złotego ognia wybuchł z hukiem przed oczyma Jintonga, jego zimne jak lód podbrzusze wypełniło się gorącą krwią. W tej właśnie chwili pozbawiona wszelkiej nadziei Long Qingping pociągnęła za spust – gdyby przedtem spojrzała we właściwym kierunku, zamiast tragedii nastąpiłoby szczęśliwe zakończenie. Jintong zobaczył brunatny dym, buchający spomiędzy jej włosów i jednocześnie usłyszał zduszony huk wystrzału. Zakołysała się i osunęła na podłogę. Shangguan Jintong rzucił się w jej stronę i odwrócił ciało; w skroni ział czarny otwór, otoczony niebieskawymi opiłkami żelaza; czarna krew ciekła z ucha, spływając mu na dłoń. Z szeroko otwartych oczu wyzierała rozpacz. Skóra klatki piersiowej wciąż drżała, rozchodziły się po niej drobne fale, podobne do zmarszczek na spokojnej tafli jeziora.
Shangguan Jintong, czując ogromne wyrzuty sumienia, objął mocno Long Qingping i zanim życie całkowicie opuściło jej ciało, spełnił jej pragnienie. Gdy już z niej zszedł, kompletnie wyczerpany, z jej oczu trysnęło kilka iskier i zgasło, a powieki opadły z wolna.
Patrząc na zwłoki Long Qingping, Shangguan Jintong poczuł w głowie szarą pustkę. Padał ulewny deszcz. Oślepiająco szare strugi wdzierały się falami do pokoju, zatapiając jej ciało i jego ciało.
Shangguana Jintonga zaprowadzono do biura na przesłuchanie. Stał z gołymi nogami w wodzie. Strugi deszczu lały się z okapów, zacinały na dziedzińcu, bębniły o dach. Od czasu jego zbliżenia z Long Qingping deszcz nie ustał ani na chwilę, jedynie od czasu do czasu słabł nieco, by po chwili zerwać się znowu z jeszcze większą siłą.
W pokoju poziom wody sięgał już pół metra. Szef wydziału bezpieczeństwa siedział w kucki na krześle w czarnej pelerynie. Po dwóch dniach i nocach przesłuchań śledztwo nie posunęło się ani o krok do przodu. Mężczyzna palił papierosy, jednego za drugim, na powierzchni wody unosiły się ławice napęczniałych niedopałków, powietrze wypełniała przypalona woń dymu. Przecierając przekrwione oczy, ziewnął ze znużeniem; na ten widok urzędnik pełniący funkcję protokolanta uczynił to samo. Szef wziął zawilgły notes z mokrego biurka i wpatrzył się w kilkadziesiąt zamazanych znaków. Podniósł się i złapał Shangguana Jintonga za ucho.
– Gadaj! – warknął dziko. – Najpierw ją zgwałciłeś, a potem zamordowałeś, co?
Shangguan Jintong, z twarzą wykrzywioną płaczem, wylawszy już wszystkie łzy, powtórzył po raz kolejny:
– Nie zabiłem jej ani jej nie zgwałciłem.
– Nie musisz się śpieszyć – rzekł szef bezpieczeństwa, który miał już tego wszystkiego dość. – Lada chwila będzie tu lekarz sądowy z powiatu i jego wściekłe psy. Jeśli powiesz nam wszystko teraz, uznamy to za dobrowolne przyznanie się do winy.
– Nie zabiłem jej ani jej nie zgwałciłem – powtórzył śmiertelnie zmęczony Jintong.
Szef wydziału wyjął paczkę papierosów, zgniótł i wyrzucił do wody. Przetarł oczy i zwrócił się do protokolanta:
– Sun, idź do dyrekcji i zatelefonuj do powiatowego biura bezpieczeństwa. Niech tu przyjeżdżają jak najszybciej. – Wciągnął nosem powietrze. – Zwłoki zaczynają cuchnąć, jeśli tamci nie przyjadą, niedługo nie będzie już co badać.
– Szefie, czy pan całkiem otępiał? Już przedwczoraj telefony nie łączyły, deszcz podmył i poprzewracał słupy telegraficzne.
– Cholera!
Szef wydziału zeskoczył z krzesła, włożył kapelusz przeciwdeszczowy, brodząc w wodzie, poczłapał do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. Spływający z dachu wodospad runął na jego lśniące plecy. Mężczyzna pobiegł na miejsce romantycznych spotkań Shangguana Jintonga i Long Qingping, pchnął drzwi i wszedł do pokoju.
Na dziedzińcu czysta woda mieszała się z brudną, na powierzchni unosiło się kilka zdechłych kur. Te, które przeżyły, przycupnęły pod murem na stercie cegieł; ze skulonymi szyjami, zakatarzone, kwiliły żałośnie. Shangguan Jintong cierpiał na ostry ból głowy, szczękał zębami. W jego umyśle panowała kompletna pustka, w której poruszało się nagie ciało Long Qingping. Wchodząc pod wpływem nagłego impulsu w nie do końca martwe ciało kobiety, miał ogromne poczucie winy, teraz jednak czuł wyłącznie niechęć i wstręt. Ze wszystkich sił próbował uwolnić się spod jej uroku, lecz ona, podobnie jak obraz Nataszy sprzed lat, tkwiła uparcie w jego myślach. Różnica polegała na tym, że wizja Nataszy miała postać pięknej młodej kobiety, a Long Qingping była paskudnym demonem. Gdy prowadzili go na przesłuchanie, postanowił, że nie będzie ujawniał tych ostatnich, niezbyt chwalebnych szczegółów z jej życia. Nie zabiłem jej, nie zgwałciłem jej, to ona rzuciła się na mnie, a gdy ją odtrąciłem, zastrzeliła się. I to było wszystko, co zdołali wydusić z niego podczas tego męczącego przesłuchania. Szef wydziału bezpieczeństwa wrócił i strząsnął wodę z szyi.
– Cholera jasna, cała spuchła, wygląda jak łysa świnia. Ohyda! – rzekł, chwytając się palcami za gardło.
W oddali runął wysoki, ceglany komin stołówki, z którego wciąż buchał czarny dym, a wraz z nim cały budynek: dach, zasłonięte żaluzjami okna. W powietrze wzbiła się srebrnoszara fontanna, rozległ się zduszony huk spadającej wody.
– Zawaliło się, rozpieprzyło w drobny mak, i cześć! – Szef bezpieczeństwa stanął jak wryty. – Pieprzyć śledztwo, co my teraz będziemy jedli?
Po zawaleniu się stołówki nic już nie zasłaniało widoku na pola po południowej stronie, na przeogromny, budzący grozę przestwór wody, który sięgał aż po horyzont. Wysokie, kręte wały przybrzeżne Rzeki Wodnego Smoka wystawały ponad powierzchnię; poziom wody pomiędzy nimi był nieco wyższy niż na otaczających terenach. Deszcz padał bardzo nierówno, jakby wylewany z gigantycznej konewki, przesuwającej się żwawo po niebie. Tuż pod konewką strugi deszczu cięły jak błyskawice, z rykiem i bulgotem, wypełniając powietrze gęstą, nieprzenikliwą mgłą. Poza jej zasięgiem blade promienie słońca oświetlały spokojny przestwór powodzi. Gospodarstwo Rzeki Wodnego Smoka było położone w najniższym rejonie podmokłych terenów Północno-Wschodniego Gaomi – cała deszczówka z trzech okolicznych powiatów zbierała się właśnie tutaj. Po zawaleniu się stołówki wszystkie pozostałe budynki o ścianach z ziemi i dachach krytych dachówką, należące do Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka, jeden po drugim osunęły się do wody. Jedynie spichlerz na ziarno, zaprojektowany i wybudowany przez prawicowca Liana Badonga, ostał się pośród ruin. Zniszczeniu opierało się jeszcze kilka zabudowań kurzej fermy, wzniesionych z cegieł przyniesionych z cmentarza, lecz poziom wody wewnątrz dochodził już do parapetów okien. Drewniane ławy unosiły się na powierzchni, która sięgała Jintongowi do pępka, gdy dryfował na swoim krześle. Z terenów mieszkalnych gospodarstwa dobiegał jeden wielki krzyk i płacz; ludzie walczyli z wodą. Ktoś wołał:
– Uciekajcie na wały! Wszyscy na wały!
Protokolant kopnięciem otworzył okno i wyskoczył. Szef wydziału bezpieczeństwa zaklął szpetnie i zwrócił się do Jintonga:
– Chodź ze mną.
Jintong podążył za szefem na dziedziniec. Niewysoki mężczyzna, rozgarniając wodę rękami, gramolił się pomału do przodu. Jintong spojrzał za siebie i zauważył stadko kur przycupniętych na kalenicy, a tuż obok nich – zbrodniczego lisa. Trup Long Qingping także wypłynął na dziedziniec i sunął z wolna za Jintongiem: gdy przyśpieszył kroku – zwłoki przyśpieszyły również, gdy skręcił – podążyły za nim. Jintong o mało się nie ufajdał ze strachu. Wreszcie potargane włosy martwej kobiety zaplątały się w druciany parkan wokół cmentarzyska broni – był nareszcie wolny. Lufy dział dalekiego zasięgu oraz wieżyczki i lufy czołgów wystawały ponad powierzchnię wody niczym gigantyczne żółwie, wyciągające w górę szyje. Ledwie obaj mężczyźni dotarli na teren brygady traktorzystów, zabudowania kurzej fermy zawaliły się ostatecznie.
W garażu mnóstwo ludzi tłoczyło się na dwóch czerwonych kombajnach, importowanych ze Związku Radzieckiego. Kilku ludzi wciąż próbowało się na nie wspiąć, w rezultacie kilku innych ześliznęło się z powrotem do wody.
Fala porwała szefa wydziału bezpieczeństwa. Shangguan Jintong dzięki powodzi odzyskał wolność. Grupka prawicowców, trzymając się za ręce, podążyła w kierunku Rzeki Wodnego Smoka. Prowadził mistrz skoku wzwyż Wang Meizan, a inżynier Liang Baodong zamykał tyły. W środku szły Huo Lina, Ji Jadeitowa Gałązka, Qiao Qisha i sporo innych, nieznanych Jintongowi osób. Jintong, wiosłując wszystkimi kończynami, zbliżył się do grupy; Qiao Qisha wyciągnęła do niego rękę. Mokre ubrania przylgnęły do skóry kobiet, tak że wyglądały prawie jak nagie. Siłą złego przyzwyczajenia Jintong zerkał na piersi Huo Lina, Ji Jadeitowej Gałązki i Qiao Qisha. Pełne trudów życie ich właścicielek sprawiło, że wszystkie trzy pary miały w sobie coś surowego, wręcz bezwzględnego, zachowały jednak swoją łagodną urodę, niewinną świeżość, swobodę i romantyzm. Nieokrzesane, twarde jak ze stali sutki Long Qingping należały do zupełnie innej kategorii. Jintong powrócił myślami do pełnej snów krainy dzieciństwa, a duch Long Qingping przestał go dręczyć. Poczuł się niby motyl, który wypełzł na świat z poczerniałych zwłok, wysuszył w słońcu skrzydła, a teraz tańczy w powietrzu ponad pagórkami piersi, rozsiewającymi niezwykły aromat.
Jintong pragnął, by ta mozolna przeprawa przez wodę trwała wiecznie, lecz widok wału nad Rzeką Wodnego Smoka zniweczył jego marzenia. Ludzie z gospodarstwa stali na wale ze skulonymi ramionami. Spokojne wody toczyły się z wolna, w powietrzu unosiła się mgła; nie było widać jaskółek ani mew. Na południowym zachodzie biała chmura deszczu spowijała Dalan. Ze wszystkich stron dobiegały zmieszane odgłosy płynącej, lejącej się, kapiącej wody.
Kiedy kryty czerwoną dachówką spichlerz w końcu się zawalił, całe Gospodarstwo Rzeki Wodnego Smoka zamieniło się w ogromne jezioro. Na wale rozległ się jeden wielki lament – płakali lewicowcy, szlochali prawicowcy. Rzadko widywany dyrektor Li Du potrząsał swoją siwą głową Lu Lirena i nawoływał ochryple:
– Towarzysze, nie płaczcie, musicie być silni! Jeśli zachowamy jedność, nie będzie dla nas trudności nie do przezwyciężenia…
Nagle przycisnął ręce do piersi i zaczął się osuwać na wał. Kierownik biura usiłował go podtrzymać, lecz dyrektor wylądował na błotnistej ziemi.
– Czy jest tu lekarz? Szybko, lekarza! – wołał kierownik. Podbiegła Qiao Qisha i jakiś inny prawicowiec. Sprawdzili mu puls, unieśli powieki, szczypali w punkty akupunkturowe między górną wargą pod nosem oraz między kciukiem a palcem wskazującym, lecz bez rezultatu.
– To już koniec. Atak serca – oświadczył obojętnie prawicowiec. Ma Ruilian otworzyła usta, z gardła Shangguan Pandi wydobył się jęk rozpaczy.
Gdy zapadła noc, ludzie na wale stłoczyli się blisko siebie. Na niebie pojawił się błyskający zielonymi światłami samolot, zapalając w ich sercach płomyczek nadziei, lecz przeleciał tylko nad ich głowami jak spadająca gwiazda, by już nigdy nie powrócić. W środku nocy deszcz nareszcie ustał; niezliczone żaby rozpoczęły ogłuszający koncert. Na niebie zamigotało kilka gwiazd, które drgały na nieboskłonie, jakby miały za chwilę runąć na ziemię. Gdy żaby nabierały oddechu, słychać był pogwizdywanie wiatru w gałęziach drzew unoszących się na wodzie. Ktoś wskoczył do rzeki i odwrócił się brzuchem do góry jak gigantyczna ryba. Nikt nie wołał o pomoc, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Po pewnym czasie skoczyła kolejna osoba, co także nie wywołało żadnej reakcji.
W świetle gwiazd do Jintonga podeszły Qiao Qisha i Huo Lina.
– Chciałabym ci opowiedzieć o moim pochodzeniu, ale w sposób pośredni – powiedziała Qiao Qisha, po czym zaczęła mówić po rosyjsku do Huo Lina.
Trwało to kilka minut. Huo Lina zaczęła beznamiętnie tłumaczyć jej słowa:
– Kiedy miałam cztery lata, sprzedano mnie pewnej Rosjance. Nikt nie wiedział, po co ta kobieta chciała kupić chińską dziewczynkę.
Qiao Qisha znów powiedziała coś po rosyjsku, a Huo Lina przetłumaczyła:
– W końcu Rosjanka umarła z powodu zatrucia alkoholem, a ja wylądowałam na ulicy. Przyjął mnie pewien kierownik stacji kolejowej. Rodzina ta była dla mnie bardzo dobra, traktowali mnie jak własne dziecko. Dobrze im się powodziło, więc posłali mnie do szkoły.
Qiao Qisha znów zaczęła mówić, a gdy skończyła, Huo Lina wyrecytowała:
– Po wyzwoleniu wstąpiłam na akademię medyczną. W czasie kampanii otwartości powiedziałam, że wśród biednych ludzi zdarzają się źli, a bogaci też czasem bywają dobrzy, za co obwołano mnie prawicowcem. Prawdopodobnie jestem twoją Siódmą Siostrą.
Qiao Qisha w podziękowaniu uścisnęła dłoń Huo Lina. Następnie wzięła Jintonga za rękę i pociągnęła na bok.
– Słyszałam o tobie – powiedziała półgłosem. – Studiowałam medycynę. Powiedz mi szczerze: czy miałeś stosunek z tą kobietą, zanim popełniła samobójstwo?
– Potem – wyjąkał Jintong. – Kiedy już się zabiła…
– Jesteś bezwstydny. Szef bezpieczeństwa był głupcem. Ta powódź uratowała ci życie, zdajesz sobie z tego sprawę?
Shangguan Jintong tępo pokiwał głową.
– Jej zwłoki odpłynęły, widziałam je. Dowód przeciwko tobie zniknął. Trzymaj język za zębami, nie przyznawaj się, że miałeś z nią stosunek. O ile nie zginiemy w tej powodzi – rzekła beznamiętnym tonem kobieta, która twierdziła, że jest moją Siódmą Siostrą.
Qiao Qisha miała rację – powódź istotnie go uratowała. Zanim główny śledczy z powiatowego biura bezpieczeństwa i lekarz sądowy przypłynęli gumowym pontonem Rzeką Wodnego Smoka, połowa rozbitków leżała nieprzytomna z głodu na wale, a reszta, kucnąwszy nad wodą, niczym stado koni pożywiała się niesioną z prądem pożółkłą, gnijącą trawą. Gdy ponton dobił do brzegu, wokół głównego śledczego i lekarza sądowego zaroiło się od ludzi, którzy chcieli dostać coś do jedzenia, lecz obaj mężczyźni tylko błysnęli im przed oczyma odznakami i pistoletami, oznajmiając, że przybyli przeprowadzić śledztwo w sprawie gwałtu i zabójstwa pewnej kobiety bohaterki. Rozległy się paskudne wyzwiska. Śledczy, tocząc wokoło groźnym spojrzeniem, szukał przywódcy. Pokazano mu zwłoki Lu Lirena, leżące na wznak, ubrane w szary mundur, od którego poodskakiwały już wszystkie guziki. „To jest nasz przywódca". Śledczy zatkał nos, okrążył rozkładającego się, przyciągającego stada much trupa i udał się na poszukiwanie szefa biura bezpieczeństwa, który przez telefon złożył zawiadomienie o przestępstwie. Powiedziano mu, że szef przed trzema dniami popłynął na desce w dół rzeki. Śledczy zatrzymał się przed Ji Jadeitową Gałązką; ich lodowate spojrzenia niosły ładunek skomplikowanych uczuć rozwiedzionych małżonków.
– Śmierć człowieka w tych czasach nie znaczy więcej niż śmierć psa, czyż nie? – powiedziała Ji Jadeitowa Gałązka. – Więc po co to całe śledztwo?
Śledczy spojrzał na unoszące się w mętnej wodzie zwłoki ludzkie i zwierzęce.
– To dwie zupełnie różne sprawy – oświadczył.
Obaj mężczyźni odszukali Jintonga i urządzili przesłuchanie na wale, stosując różne chwyty psychologiczne. Shangguan Jintong jednak twardo dochował tajemnicy.
Po kilku dniach brodzenia w błocie po kolana skrupulatny śledczy i lekarz sądowy znaleźli przewieszone przez parkan zwłoki Long Qingping. Gdy lekarz sądowy fotografował je, trup eksplodował niczym bomba zegarowa. Ciało w postaci lepkiej mazi rozprysło się wokoło, zanieczyszczając pół mu powierzchni wody. Na płocie pozostał tylko szkielet, który wyglądał jak starannie obrany nożem z mięsa. Lekarz sądowy ostrożnie oderwał przedziurawioną kulą czaszkę i obejrzał ją ze wszystkich stron. Doszedł do dwóch wniosków: po pierwsze, otwór pochodzi od kuli wystrzelonej z bliska w skroń; po drugie, mogło to być samobójstwo, ale morderstwa też nie można wykluczyć.
Kiedy chcieli zabrać ze sobą Jintonga, otoczyli ich prawicowcy. Ji Jadeitowa Gałązka, korzystając ze szczególnych stosunków, jakie łączyły ją ze śledczym, powiedziała:
– Otwórz szeroko oczy i przyjrzyj się temu dzieciakowi. Czy on wygląda na mordercę i gwałciciela? Ta kobieta była straszliwym demonem, a ten chłopak – moim uczniem.
Śledczy, który sam miał ochotę się utopić, doprowadzony do ostateczności przez dotkliwy głód i potworny fetor rozkładu, oznajmił ze zniecierpliwieniem:
– Sprawę uważam za zamkniętą. Long Qingping z własnej woli odebrała sobie życie, nikt jej nie zabił.
Razem z lekarzem sądowym wsiadł na gumowy ponton, zamierzając udać się z powrotem, lecz łódź obróciła się i w szybkim tempie podryfowała w dół rzeki.
Wiosną tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, gdy pola były zasłane zwłokami ofiar klęski głodu, brygada prawicowców z Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka zamieniła się w stado roślinożernych zwierząt przeżuwaczy. Każdemu przysługiwał jeden liang ziarna dziennie, z czego kierownik magazynu, kierownik stołówki i inne osoby z personelu ujmowali co nieco dla siebie. To, co zostawało dla prawicowca, wystarczało na miskę kleiku tak rzadkiego, że mógł zobaczyć w nim swoje odbicie. W dodatku prawicowcy musieli własnymi rękami odbudowywać gospodarstwo i z pomocą żołnierzy z lokalnej jednostki artylerii obsiewać zamulone jesienią pola wiosennym prosem. Aby zapobiec kradzieżom, do ziarna przeznaczonego na zasiewy domieszano silnej trucizny. Była rzeczywiście zabójcza – wkrótce po posianiu zboża ziemia pokryła się warstwą zdechłych świerszczy, dżdżownic i innych owadów, których nazw nie znał nawet prawicowiec Fang Huawen, specjalista zoolog. Ptaki padały nieżywe po spożyciu martwych owadów, a zwierzęta padlinożerne, żerujące na ich ciałach, wywijały salto w powietrzu i ginęły natychmiast.
Gdy proso sięgało już do kolan, wyrosły także dzikie warzywa i trawy. Prawicowcy, pieląc pola, zbierali najróżniejsze zioła i napychali sobie nimi żołądki. Odpoczywając w rowach, zwracali to, czego się nałykali i przeżuwali starannie. Z ust ciekł im zielony sok; twarze napuchły tak, że stały się niemal przezroczyste.
Tylko dziesięć osób w gospodarstwie nie cierpiało na puchlinę głodową. Jednym z nich był Mały Stary Du, nowy dyrektor gospodarstwa, i Guo Zilian, magazynier ze spichlerza – obaj z całą pewnością kradli paszę dla koni. Wei Guoying, agent specjalny służby bezpieczeństwa, także nie miał puchliny – jego drapieżny pies zapewniał mu odpowiednie racje mięsa. Był jeszcze niejaki Zhou Tianbao – w dzieciństwie stracił trzy palce, które urwała mu bomba własnej roboty, a rok temu postrzelił się swoją strzelbą w oko. Powierzono mu dbanie o bezpieczeństwo w gospodarstwie, toteż w dzień spał, a w nocy, z czeską strzelbą na plecach, snuł się jak duch po całym terenie, zaglądając we wszystkie kąty. Mieszkał w małej chatce z blachy na skraju cmentarzyska broni. Często w środku nocy rozchodził się stamtąd zapach gotowanego mięsa, który sprawiał, że wszyscy przewracali się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Pewnego razu Guo Wenhao pod osłoną ciemności zakradł się do chatki i już miał zajrzeć do środka, gdy poczuł szturchnięcie kolbą. Jedyne oko Zhou Tianbao świeciło w mroku jak żarówka.
– Niech to szlag, kontrrewolucjonista! Czego się tu skradasz? – warknął, poszturchując Guo Wenhao lufą.
– Co tam gotujesz, Zhou Tianbao? – spytał ze złośliwym uśmieszkiem Guo Wenhao. – Dasz mi spróbować?
– A odważysz się? – mruknął Zhou Tianbao.
– Jadam wszystko, co ma cztery nogi, z wyjątkiem stołów, a z tych stworzeń, co mają dwie, odmawiam tylko zjadania ludzi – odrzekł Guo Wenhao.
– A widzisz, ja właśnie gotuję ludzkie mięso! – roześmiał się Zhou Tianbao.
Guo Wenhao odwrócił się i uciekł.
Wieść o tym, że Zhou Tianbao żywi się ludzkim mięsem, szybko obiegła całe gospodarstwo i spowodowała prawdziwy popłoch. Ludzie drzemali w nocy na jedno oko, przerażeni, że Zhou Tianbao może ich zamordować i zjeść. W związku z tym Mały Stary Du zwołał specjalne zebranie, na którym oświadczył, że na podstawie szczegółowego śledztwa stwierdzono, iż Zhou Tianbao gotuje szczury schwytane w starych czołgach. Mały Stary Du pouczył wszystkich, zwracając się zwłaszcza do prawicowców, by porzucili śmierdzące przesądy intelektualistów i naśladując Zhou Tianbao, szukali nowych źródeł pożywienia, by w latach klęsk móc oszczędzać ziarno i wspomagać tych, którzy w innych rejonach świata cierpią jeszcze większą biedę. Propozycja Wanga Siyuana, prawicowego studenta akademii rolniczej, by rozpocząć hodowlę grzybów na próchniejącym drewnie, zyskała uznanie dyrektora. Dwa tygodnie później grzybki te spowodowały masowe zatrucia – ponad setka ludzi miała torsje i biegunkę, z czego osiemdziesięciu dostało pomieszania zmysłów i gadało od rzeczy. Służba bezpieczeństwa podejrzewała otrucie, lecz wydział zdrowia zdecydowanie opowiedział się za zatruciem pokarmowym. W rezultacie Mały Stary Du został przeniesiony, a Wanga Siyuana z prawicowca przeklasyfikowano na ultraprawicowca. Dzięki szybkiej akcji ratunkowej większość pacjentów wyleczono, z wyjątkiem Huo Lina, która zatruła się tak silnie, że zmarła. Po śmierci kobiety rozeszła się plotka o jej romansie z niejakim Zhangiem Ospowatym, który nakładał jedzenie w stołówce, dzięki czemu zawsze dostawała większe porcje. Ktoś opowiadał, że pewnego niedzielnego wieczoru, w czasie filmu, kiedy światła były pogaszone, Huo Lina i Zhang Ospowaty wymknęli się i znikli gdzieś w wysokiej trawie.
Śmierć Huo Lina była dla Shangguana Jintonga ciosem prosto w serce. Nie mógł uwierzyć, że pochodząca z tradycyjnej rodziny, studiująca w Rosji Huo Lina mogłaby za łyżkę zupy jarzynowej oddać się komuś tak ohydnemu, jak Zhang Ospowaty. Lecz to, co stało się później z Qiao Qisha, sprawiło, że plotki o Huo Lina nabrały cech prawdopodobieństwa. Kiedy kobieta jest tak wygłodzona, że jej piersi zaczynają przylegać do żeber i traci miesiączkę, szacunek do samej siebie i przyzwoitość przestają istnieć. Shangguan Jintong miał nieszczęście obserwować ten proces od początku do końca.
Wiosną do gospodarstwa dostarczono z południowego zachodu trochę bydła przeznaczonego do orania pól. Ponieważ nie było wystarczająco dużo krów do rozpłodu, zdecydowano, że cztery byki zostaną wykastrowane i utuczone na mięso. Ma Ruilian wciąż kierowała ośrodkiem hodowlanym, lecz z powodu śmierci Li Du jej wpływy znacznie się zmniejszyły. Gdy Deng Jiarong zabierał ze sobą osiem wielkich byczych jąder, mogła tylko patrzeć za nim w milczeniu. Kiedy zapach tego smażonego przysmaku rozszedł się z dziedzińca stacji inseminacyjnej, Ma Ruilian, z ustami pełnymi śliny, poleciła Chenowi Trzeciemu, by poprosił o trochę mięsa. Deng Jiarong zażądał na wymianę końskiej paszy. Ma Ruilian, nie mając wyboru, posłała Chena Trzeciego z funtem suszonych placków fasolowych i otrzymała w zamian jedno jądro. Jintongowi powierzono obowiązek pasania wołów w nocy – by nie kładły się na ziemi i nie otwierały sobie ran, należało zmuszać je do spacerów. Po kolacji, o zmierzchu, Shangguan Jintong zaprowadził woły w okolice wschodniego rowu irygacyjnego i tam, w zagajniku, uwiązał je do wierzb. Prowadzał je przez pięć nocy z rzędu, ze zmęczenia nogi miał ciężkie jak z ołowiu. Siedział oparty plecami o pień wierzby, powieki mu opadały, niemal zapadł w sen. Nagle poczuł słodki, delikatny, przenikający duszę na wskroś aromat świeżo przyrządzonych, gorących bułeczek, gotowanych na parze. Natychmiast szeroko otworzył oczy. Zobaczył kucharza, Zhanga Ospowatego, który kręcił się wśród wierzb z nadzianą na rożen bułeczką w ręku. Zhang cofał się, machając rożnem jak przynętą. W odległości trzech kroków od niego Jintong ujrzał kwiat akademii medycznej, Qiao Qisha, ze wzrokiem chciwie utkwionym w bułce. Jej opuchnięta twarz czerwieniła się w blasku zachodzącego słońca jak posmarowana psią krwią. Qiao Qisha szła z trudem, ledwie łapiąc oddech. Palce jej wyciągniętej dłoni wielokrotnie już niemal dotykały bułki, lecz Zhang Ospowaty za każdym razem cofał rękę, sprawiając, że Qisha chwytała dłonią powietrze. Zhang rechotał obleśnie, a ona skomlała jak skrzywdzone szczenię. Kilka razy wydawało się, że za chwilę zrezygnuje i odejdzie, lecz bułka kusiła ją tak nieodparcie, że zwracała się z powrotem ku niej niby odurzona. Qiao Qisha, która w czasach, gdy przysługiwało jej sześć liangów zboża dziennie, potrafiła stanowczo odmówić zapłodnienia królicy baranim nasieniem, teraz, gdy racje zredukowano do jednego lianga, nie wierzyła już ani w politykę, ani w naukę. Zwierzęcy instynkt kazał jej podążać za bułką, bez względu na to, w czyim ręku się znajdowała. Za bułką dotarła aż tu, do wierzbowego zagajnika. Rankiem, zamiast odpoczywać, Shangguan Jintong zgłosił się sam do pomocy Chenowi Trzeciemu przy koszeniu trawy, za co dostał od niego w nagrodę trzy liangi suszonych placków fasolowych. Dzięki temu miał wystarczająco dużo samokontroli, by nie przyłączyć się do pościgu za bułką. W czasach, gdy kobiety straciły miesiączkę, a ich piersi zwisały płasko na żebrach, jądra mężczyzn w gospodarstwie stały się twarde jak kamyki. Wiszące w niemal przezroczystych workach ze skóry, straciły zdolność kurczenia się. Narządy kucharza Zhanga Ospowatego zachowały jednak wszystkie swoje funkcje.
Późniejsze dochodzenie ujawniło, że w czasie klęski głodu w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym Zhang Ospowaty w zamian za jedzenie uprawiał seks przynajmniej raz ze wszystkimi kobietami prawicowcami w gospodarstwie. Qiao Qisha była ostatnią twierdzą, którą udało mu się zdobyć. Najmłodsza, najładniejsza, najbardziej uparta kobieta wśród prawicowców, okazała się tak samo łatwa do obłaskawienia jak wszystkie pozostałe. W krwawoczerwonym blasku zachodzącego słońca Shangguan Jintong patrzył na gwałt na swojej Siódmej Siostrze.
Rok klęski powodzi spowodowanej przez katastrofalne deszcze był czasem wielkiego rozkwitu wierzb płaczących. Z czarnych pni wyrastało całe mnóstwo czerwonych korzeni powietrznych, podobnych do czułków jakiegoś morskiego zwierzęcia, z których po ułamaniu mogłaby polać się krew. Wielkie korony drzew przypominały głowy rozzłoszczonych wariatek z burzą potarganych włosów. Delikatne, sprężyste witki wierzb były porośnięte młodymi mięsistymi listkami, zwykle żółtymi jak małe gąski, a teraz głównie różowymi. Jintongowi wcześniej przyszła do głowy myśl, że młode gałązki i listki wierzb z pewnością mają świeży, wyborny smak, toteż w czasie gdy rozgrywały się przed nim wiadome sceny, usta miał akurat pełne wierzbowych pędów. W końcu Zhang Ospowaty cisnął bułkę na ziemię. Qiao Qisha rzuciła się na nią i natychmiast wepchnęła ją sobie do ust, nie zdążywszy się nawet wyprostować. Zhang Ospowaty zaszedł ją od tyłu, zadarł jej spódnicę, ściągnął brudne, różowe majtki aż do kostek i z wielką wprawą uniósł jedną nogę Qisha, jakby odgarniał na bok nieistniejący ogon. Następnie wyjął swój organ, któremu klęska głodu w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym najwidoczniej ani trochę nie zaszkodziła, i wetknął go do środka. Nie zważając na ten zaciekły, bolesny atak z tyłu, Qiao Qisha, niczym wykradający jedzenie pies, połykała bułkę łapczywie; nie przestała przełykać nawet wtedy, gdy już cała bułka zniknęła w jej żołądku. Być może ból, jaki odczuwała, był niczym w porównaniu z rozkoszą, której doznawała, jedząc. Zhang Ospowaty bombardował jej pośladki jak szalony, szarpiąc całym ciałem, a ona pochłaniała bulkę z niezmienną żarłocznością. Jej oczy wypełniły się łzami – fizjologiczna reakcja, spowodowana krztuszeniem się, bez żadnej emocjonalnej przyczyny. Gdy skończyła jeść, ból tylnej części ciała zapewne dotarł do jej świadomości; wyprostowała się i odwróciła głowę. Kawałek bułki stanął jej w gardle, więc wyciągnęła szyję do przodu jak kaczka. Zhang Ospowaty wcale nie zamierzał jej puścić – objął ją ramieniem w pasie, a drugą ręką wyciągnął z kieszeni spodni jeszcze jedną bułkę i rzucił na ziemię przed Qiao Qisha. Dziewczyna schyliła się po nią, a on stanął wyprostowany za jej plecami. Gdy podnosiła bułkę, jedną ręką przyciągnął do siebie jej biodro, a drugą przytrzymał nisko ramię. I tym razem, póki usta były zajęte jedzeniem, reszta ciała Qiao Qisha pozwoliła Zhengowi Ospowatemu używać sobie do woli.
Jintong żuł zapamiętale wierzbowe liście i gałązki, dochodząc do wniosku, że są one niesłusznie zapomnianym przez ludzkość przysmakiem. Z początku czuł słodki smak, później jednak dotarła do niego cierpka gorycz, która sprawiła, że nie był w stanie niczego przełknąć. Więc jednak istniała przyczyna, dla której ludzie nie jadali wierzbowych gałązek i liści. Póki były słodkie, żuł je tak wytrwale, że jego oczy wypełniły się łzami. Jak przez mgłę obserwował rozgrywające się przed nim końcowe sceny. Wreszcie Zhang Ospowaty poszedł sobie, a Qiao Qisha rozejrzała się wokół nieprzytomnie, po czym, zahaczając co chwila o długie gałęzie wierzb, odeszła również.
Obejmując pień drzewa, Shangguan Jintong oparł skołataną głowę o szorstką korę.
Długa wiosna wreszcie miała się ku końcowi. Proso dojrzewało; gospodarstwo przeżywało ostatnie dni głodu. Żeby wzmocnić siły robotników, potrzebne do sprawnego przeprowadzenia żniw, władze przysłały partię placków fasolowych, po cztery liangi na głowę. Podobnie jak Huo Lina, która zmarła, zjadłszy zbyt dużo grzybów, Qiao Qisha pożegnała się z tym światem na skutek przejedzenia plackami – jej brzuch po śmierci był napęczniały i wielki jak beczka.
Ludzie ustawili się w długiej kolejce. Wydzielaniem racji zajmował się Zhang Ospowaty i kucharz. Qiao Qisha stała przed Jintongiem z pojemniczkiem na ryż w dłoni. Jintong zauważył, że Zhang mrugnął do niej, nakładając porcję, lecz zapach jedzenia odurzył go tak mocno, że nie przyjrzał się uważnie. Niczym głodne wilki robotnicy awanturowali się z kucharzem o równą wielkość racji, a Shangguan Jintong odniósł niejasne wrażenie, że Zhang Ospowaty okazał Qiao Qisha specjalne względy. Posmutniał. Według poleceń kierownictwa cztery liangi miały wystarczyć robotnikom na dwa dni, lecz oni do wieczora zjedli wszystko do ostatniego okruszka. Przez całą noc biegali do studni i pili zimną wodę. Suche fasolowe placki pęczniały w żołądkach; Shangguan Jintong doświadczył dawno zapomnianego uczucia sytości. Nieustannie bekał i puszczał wiatry, gazy opuszczające jego ciało z obu końców miały woń fasoli. Następnego ranka ustawiła się kolejka do toalety. U wygłodniałych ludzi suszone placki fasolowe spowodowały przeciążenie układu pokarmowego.
Nikt nie wiedział, ile placków zjadła Qiao Qisha, oprócz Zhanga Ospowatego, który oczywiście nic nie mówił. Shangguan Jintong też nie chciał psuć reputacji swojej nieszczęśliwie zmarłej Siódmej Siostry. Doszedł do wniosku, że prędzej czy później wszyscy i tak umrą z przejedzenia albo z głodu, więc nie ma się nad czym zastanawiać.
Ponieważ przyczyna śmierci była oczywista, nie wszczęto żadnego śledztwa. Przy upalnej pogodzie zwłoki nie mogły długo czekać, więc wydano polecenie szybkiego urządzenia pogrzebu. Nie było ani trumny, ani konduktu pogrzebowego. Kobiety prawicowcy wyszukały kilka nieco ładniejszych ubrań zmarłej, chcąc ją przebrać, lecz na widok jej napęczniałego brzucha i paskudnie cuchnącej piany na ustach wycofały się. Mężczyźni prawicowcy zawinęli ciało w płachtę brezentu, znalezioną w brygadzie traktorzystów, związali brezent drutem z obu końców, załadowali zwłoki na wózek i zaciągnęli na zarośnięty wysoką trawą spłachetek ziemi na wschodnim skraju cmentarzyska broni. Tam wykopali dół, włożyli do niego ciało i usypali kopiec. Qiao Qisha spoczęła tuż obok Huo Lina. Za ich grobami wcześniej pogrzebano szkielet Long Qingping – z wyjątkiem czaszki zabranej przez lekarza sądowego.
O zmierzchu Shangguan Jintong przekroczył próg domostwa, w którym nie był już od roku. W kołysce podwieszonej pod sterkulią, osłoniętej przed słońcem i deszczem daszkiem z impregnowanej tkaniny i zniszczonej plastikowej folii, zobaczył syna Shangguan Laidi i Hana Ptaszka. Chłopczyk stał wyprostowany, trzymając się brzegu kołyski. Był ciemnoskóry i chudy, lecz w tamtych czasach uchodził za bardzo krzepkie i zdrowe dziecko.
– Kto ty jesteś? – spytał Shangguan Jintong, odkładając na ziemię rulon pościeli.
Chłopczyk mrugnął czarnymi oczkami, podobnymi do ziarenek fasoli i przyglądał mu się zdumiony.
– Nie znasz mnie? – spytał Jintong. – Jestem twoim wujaszkiem.
– Baba… jaojao… – gaworzył malec niewyraźnie; po spiczastym podbródku ciekła mu ślina.
Jintong usiadł w progu i czekał na powrót matki. Była to jego pierwsza wizyta w rodzinnym domu, odkąd wysłano go do gospodarstwa. Nie musiał tam wracać. Na samą myśl o tysiącach mu prosa ogarniała go złość. Tuż przed zbiorami, po których robotnicy mogliby wreszcie najeść się do syta, zredukowano go razem z kilkunastoma innymi młodymi ludźmi. Po paru dniach jego rozżalenie straciło sens – zanim prawicowcy z brygady traktorzystów zdążyli wyjechać na pole czerwonymi kombajnami, burza gradowa bezlitośnie wbiła całe dojrzałe proso w błoto.
Chłopczyk szybko przestał zwracać uwagę na siedzącego w progu Jintonga. Kilka szmaragdowych papużek sfrunęło z drzewa i otoczyło kołyskę. Malec wodził za nimi spojrzeniem roziskrzonych oczu. Nie był ani trochę wystraszony, gdy kilka ptaszków przycupnęło na brzegu kołyski; parę nawet przysiadło mu na ramionach i zakrzywionymi dziobkami skubało go w uszy. Skrzeczały ochryple, a chłopczyk próbował naśladować ich głosy.
Shangguan Jintong popadł w odrętwienie, oczy same mu się zamykały. Wspominał niedawną przeprawę łodzią przez rzekę i zdumione spojrzenie przewoźnika Huanga Laowana. Ponieważ kamienny most na Rzece Wodnego Smoka porwała zeszłoroczna powódź, komuna ludowa zorganizowała przewozy promowe. Razem z Jintongiem na łódź wsiadł młody żołnierz. Był ogromnie gadatliwy i mówił z południowym akcentem. Machał Huangowi przed nosem jakimś papierem i ponaglał go:
– Dziadku, niechże pan wreszcie rusza, w tym telegramie jest mój rozkaz, w południe mam być z powrotem w jednostce! W dzisiejszych czasach rozkazy obalają góry!
W zetknięciu z rozgorączkowanym żołnierzem Huang Laowan zachowywał kamienny spokój. Wzruszył ramionami i niczym kormoran przysiadł na dziobie łodzi, patrząc na fale. Po chwili nadeszło dwóch urzędników komunalnych, wracających ze spotkania w mieście. Wskoczyli na prom i usiedli naprzeciwko siebie, po dwu stronach łodzi.
– Stary Huangu, ruszaj już – ponaglił jeden z nich. – Musimy jak najszybciej przekazać we wsi klimat naszego zebrania!
– Zaraz, zaraz. Czekam jeszcze na kogoś – wymamrotał Huang. Wskoczyła na łódź, trzymając w objęciach lutnię pipa i usiadła na przeciwko Jintonga.
Puder i róż na twarzy kobiety nie zdołały ukryć przywiędłej, żółtawej cery. Urzędnicy przyglądali jej się bezceremonialnie.
– Z której wioski pani jest? – spytał jeden z nich protekcjonalnym tonem.
Podniosła głowę i spojrzała na pytającego. Jej ponure czarne oczy, które do tej pory spoglądały w dół, zalśniły dzikim, nienawistnym blaskiem, aż Jintonga przeszły ciarki. Poczuł w jej zmęczonym spojrzeniu siłę, która pozwala jej zdobyć każdego mężczyznę, lecz nie pozwala stać się niczyją zdobyczą. Miała obwisłą twarz i bardzo pomarszczoną szyję. Shangguan Jintong zauważył jednak jej szczupłe palce i lśniące wypolerowane paznokcie, świadczące o tym, że w rzeczywistości jest młodsza, niż można by sądzić po twarzy i szyi. Spoglądając na urzędnika, tuliła instrument do piersi, jakby to było niemowlę.
Huang Laowan stanął na rufie i długim bambusowym drągiem odepchnął się od dna, spychając łódź z płycizny. Pracując dalej drągiem, skierował prom na rzekę, wzbudzając pieniste fale. Prom sunął po wodzie niczym ogromna ryba. Jaskółki podfruwały tuż nad falami, wokół rozchodziła się zimna woń wodorostów. Pasażerowie siedzieli w milczeniu. W końcu urzędnik, który wcześniej tyle mówił, nie wytrzymał i zapytał Jintonga:
– To ty jesteś ten… od Shangguanów? – zapytał.
Shangguan Jintong spojrzał na niego z zimną obojętnością, domyślając się, jak brzmi przemilczane przez urzędnika słowo.
– Tak, jestem Shangguan Jintong, bękart – odrzekł tonem zdradzającym, że przywykł do odpowiadania na to pytanie.
Ta bezpośrednia i skromna odpowiedź stanęła w jaskrawej opozycji do pełnej wyższości postawy, charakterystycznej dla wszystkich, którzy żyli z państwowej pensji. Urzędnik zaniepokoił się, dostrzegając w niej wyraźny podtekst walki klas.
Umyślnie unikał spojrzeń Shangguana Jintonga. Wpatrując się w bambusowy drąg w rękach przewoźnika, powiedział:
– Podobno ci tajni amerykańscy i czangkajszekowscy agenci przeważnie są z Północno-Wschodniego Gaomi – to ci, którzy trzymali z Simą Ku. Cała ta banda o rękach splamionych krwią ludu tu właśnie była szkolona przez amerykańskiego konsultanta. Huang Laowan, zgadniesz, kto był tym konsultantem? Nie zgadniesz, co? Na pewno go spotkałeś. To ten, co pomagał Simie Ku terroryzować całe Północno-Wschodnie Gaomi. Ten co puszczał filmy, Babbitt! Słyszałem, że jego pieprzona żonka, Shangguan Niandi, urządzała dla tych najeźdźców agentów całe przyjęcia, każdy dostał od niej parę haftowanych wkładek do butów…
Kobieta z lutnią zerknęła po kryjomu na Jintonga. Czuł na sobie jej badawcze spojrzenie i zauważył, że palce trzymające opływowe pudło rezonansowe drżą.
Urzędnik z komuny trajkotał dalej:
– Drogi chłopcze – zwrócił się do młodzieńca w mundurze – wy, żołnierze, macie teraz okazję, by się wykazać. Jeśli uda ci się złapać takiego agenta, od razu staniesz się kimś!
Żołnierz zamachał telegramem i rzekł:
– Wiedziałem, że coś się szykuje. Dlatego odłożyłem ślub i wracam natychmiast do jednostki.
Kiedy łódka dobijała do brzegu, pierwszy wyskoczył żołnierz. Kobieta z lutnią pipa rozglądała się z wahaniem, jakby chciała szepnąć coś Jintongowi.
– Pani pójdzie z nami do komuny – zwrócił się do niej urzędnik surowym tonem.
– Po co? Po co mam tam iść? – spytała nerwowo.
Urzędnik wyrwał jej instrument z rąk, potrząsnął. Coś grzechotało w środku. Jego mała twarz poczerwieniała; krzywy nos zaczął się wiercić jak robak.
– Nadajnik! – wykrzyknął drżącym z emocji głosem. – A jak nie nadajnik, to pistolet!
Kobieta rzuciła się na niego, żeby zabrać mu lutnię, lecz on zrobił zręczny unik; jej ręce chwyciły powietrze.
– Oddaj! – zażądała.
– Oddaj? – Uśmiechnął się chytrze. – A co jest w tam środku?
– Kobiecy drobiazg – odpowiedziała wymijająco.
– Kobiecy drobiazg? A po cóż to chować kobiece drobiazgi w takim miejscu? Proszę ze mną do komuny, obywatelko.
Na zwiędłej twarzy kobiety pojawiła się wściekłość.
– Oddaj mi to, synku, grzecznie proszę. Zastraszanie biednych ludzi, wyłudzenia, nieraz już widziałam takie sztuczki!
– Czym się pani zajmuje? – zapytał urzędnik nieco zbity z tropu.
– Nie twoja sprawa, czym się zajmuję. Oddaj instrument!
– Nie mogę tego zrobić. Bardzo proszę udać się z nami do komuny.
– W biały dzień napadać człowieka! Nawet japońskie diabły były lepsze od was!
Urzędnik zerwał się i popędził w stronę dyrekcji komuny, która mieściła się w starym domu rodziny Sima.
– Złodziej! Łobuz! Pluskwa! – krzyczała kobieta i nie mając innego wyjścia, pobiegła za nim.
Jintong poczuł, że kobieta z lutnią musi mieć jakiś związek z rodziną Shangguan. Zrobił w myślach szybki przegląd wszystkich swoich sióstr. Shangguan Laidi nie żyła. Shangguan Zhaodi zginęła. Shangguan Lingdi rozstała się z tym światem. Shangguan Qiudi umarła. Shangguan Niandi także z pewnością zginęła, mimo że nie znaleziono jej ciała. Shangguan Pandi zamieniła się w Ma Ruilian, więc można było ją uznać za martwą. Zostały mu tylko Shangguan Xiangdi i Shangguan Yunü. Kobieta miała żółte zęby, dużą głowę, a gdy krzyczała, jej usta wykrzywiały się złowrogo, kącikami w dół. Oczy lśniły zielonym blaskiem jak u kocicy broniącej młodych. To musiała być Shangguan Xiangdi, ta, która sprzedała swoje ciało, Czwarta Siostra, co poświęciła tak wiele dla rodziny Shangguan. Ciekawe, co kryło się wewnątrz lutni?
To pytanie nie dawało mu spokoju. Nagle na podwórze wbiegła matka. Była wychudzona, została z niej tylko skóra i kości. Jintong usłyszał, jak rygluje główną bramę, po czym zobaczył ją wchodzącą przez boczne skrzydło, poruszającą się sztywno jak figurka z tektury. Zawołał ją, łzy pociekły mu po policzkach. Matka była wyraźnie zaskoczona, lecz milczała. Zakryła usta ręką i popędziła na podwórze. Podbiegła do drewnianej balii, pełnej czystej wody, stojącej pod brzoskwiniowym drzewem, uklękła, przytrzymując się rękami krawędzi, wyciągnęła szyję, otwarła usta i zaczęła wymiotować. Garść suchych ziaren grochu z pluskiem wpadła do wody, chlapiąc wokoło. Matka przez kilka minut chwytała powietrze, po czym podniosła głowę i spojrzała na syna załzawionymi oczyma. Wypowiedziawszy kilka niezrozumiałych słów, schyliła się i zwymiotowała jeszcze raz. Kolejne porcje grochu zmieszanego z gęstą treścią żołądkową powpadały do wody w misie. Wreszcie matka przestała wymiotować i sięgnęła ręką do misy. Wyławiała z wody ziarna grochu, oglądając je uważnie, z zadowolonym wyrazem twarzy. Wreszcie podeszła do swojego wysokiego, lecz cherlawego syna i chwyciła go w objęcia.
– Synku, czemu nie odwiedzałeś mnie tyle czasu? To tylko dziesięć li drogi! – rzekła z wyrzutem. – Wkrótce po twoim odejściu – ciągnęła, nie czekając na jego odpowiedź – matka znalazła sobie pracę. Pracuję we młynie, tym wiatraku u Simów. Skrzydła się połamały, więc miele się ręcznie, Du Wendou załatwił mi tę robotę. Za jeden dzień dostaję pół funta suszonych słodkich ziemniaków. Gdyby nie ta praca, już by nie było ani mnie, ani Papużki.
Shangguan Jintong już wiedział, że syn Hana Ptaszka ma na imię Papuga. Papużka gaworzył i marudził w swojej kołysce.
– Idź i przynieś go tu, matka zrobi wam coś do zjedzenia.
Matka wypłukała wyłowiony z misy groch kilka razy czystą wodą i wrzuciła do miseczki. Miska była prawie pełna. Czując na sobie jego zdumione spojrzenie, powiedziała:
– Synu, matka robi to, bo musi. Nie gardź mną… Popełniłam w swoim życiu mnóstwo głupstw, ale kraść zaczęłam dopiero teraz…
Jintong oparł swoją porośniętą miękkimi włosami głowę na matczynym ramieniu.
– Nie mów tak, mamo – rzekł z bólem. – To nie jest kradzież. A nawet jeśli to kradzież, to na świecie jest mnóstwo rzeczy godnych sto razy większej pogardy.
Matka wyciągnęła spod pieca moździerz do rozgniatania czosnku i roztłukła groch, po czym dodała zimnej wody i rozmieszała na pastę.
– Jedz, dziecko – powiedziała, podając mu miskę. – Nie rozpalam w piecu, bo zaraz by się tu zlecieli urzędnicy. Nie mogę na to pozwolić.
Jintong wziął miskę z rąk matki; miał gulę w gardle. Matka karmiła Hana Papużkę poobgryzaną drewnianą łyżeczką; malec siedział grzeczniutko na ławie i jadł ze smakiem.
– Brzydzisz się – rzekła matka przepraszającym tonem, patrząc na syna.
– Nie, mamo, wcale nie – zaprzeczył Jintong; łzy kapały mu prosto do miski.
Siorbiąc, pochłonął grochowy kleik w ciągu paru sekund. Poczuł w ustach krwisty posmak – domyślał się, że to krew z żołądka i przełyku jego matki.
– Jak wpadłaś na ten pomysł, mamo? – zapytał Jintong smutno, patrząc na jej siwą, lekko trzęsącą się głowę.
– Najpierw chowałam wszystko w skarpetce, ale przyłapali mnie i upokorzyli jak psa. A potem zaczęli jeść. Raz zwymiotowałam na podwórku, padał straszny deszcz, więc zostawiłam wszystko na ziemi. Rano zobaczyłam, że Han Papużka zbiera to i zjada. Sama zjadłam parę ziaren i tak wpadłam na ten pomysł. Pierwszy raz musiałam wsadzić sobie pałeczkę do gardła. Ten smak… Ale przyzwyczaiłam się. Teraz wystarczy, że się schylę. Mój żołądek jest workiem na ziarno…
Matka zaczęła wypytywać Jintonga o życie w gospodarstwie przez ostatni rok, a on opowiedział jej wszystko ze szczegółami, w tym o zbliżeniu z Long Qingping, śmierci Shangguan Qiudi, śmierci Lu Lirena i zmianie nazwiska przez Shangguan Pandi.
Matka długo milczała, aż księżyc wspiął się na nieboskłon od wschodu; jego blask oświetlił podwórze i wpadł przez okno do izby.
– Nie zrobiłeś nic złego, synu – powiedziała wreszcie. – Dusza tej panny Long odnalazła spokój. Przyjmiemy ją do rodziny Shangguan. Kiedy nadejdą lepsze czasy, przeniesiemy tutaj jej szczątki, razem ze szczątkami twojej Siódmej Siostry.
Matka zaniosła na kang kiwającego się z senności Hana Papużkę.
– Kiedyś w rodzinie Shangguan było nas tyle, co owiec w zagrodzie – powiedziała. – Już tylko parę zostało…
– A Ósma Siostra, mamo? – wyjąkał Jintong.
Matka westchnęła i popatrzyła na niego wstydliwie, jakby prosząc o wybaczenie.
Dwudziestoletnia Shangguan Yunü wciąż miała naturę dziewczynki, nieśmiałej, wystraszonej małej dziewczynki. Od urodzenia żyła jak poczwarka w kokonie, wiecznie obawiając się, że sprawia kłopot rodzinie.
Pewnego wieczoru, w czasie pochmurnego, deszczowego lata, Yunü ze smutkiem nasłuchiwała krztuszenia się wymiotującej matki. Grzmot przetaczał się gdzieś w oddali, wiatr szumiał wśród liści, drażniąca, przypalona woń błyskawic unosiła się w powietrzu. Żaden dźwięk nie był w stanie zagłuszyć odgłosów torsji, żadna woń nie mogła zamaskować odoru wymiocin. Chlupot ziarenek grochu wpadających do wody ranił Yunü prosto w serce. Marzyła, by odgłosy te wreszcie zamilkły, a zarazem pragnęła, by rozbrzmiewały wiecznie. Brzydziła się woni soków żołądkowych, zmieszanych z krwią, lecz jednocześnie była za nią wdzięczna. Gdy matka rozcierała groch w moździerzu do czosnku, „ping-ping, pa-pa", Yunü czuła się tak, jakby rozgniatano na miazgę jej serce. Kiedy matka wręczyła jej miskę roztartego na pastę grochu o surowej, zimnej woni, ślepe oczy Ósmej Siostry wypełniły się łzami. Piękne usta drżały z każdym kęsem; z każdym kęsem płynął nowy strumień łez. Dziesięć tysięcy słów nie starczyłoby na opisanie jej wdzięczności, lecz nie była w stanie wypowiedzieć ani jednego.
W zeszłym roku, rankiem siódmego dnia siódmego miesiąca, gdy matka wybierała się do młyna, Shangguan Yunü nagle spytała:
– Mamo, jak wyglądasz?
Wyciągając ku niej swoje białe jak cebula ręce, poprosiła:
– Pozwól mi dotknąć swojej twarzy, mamo…
– Moja głupiutka dziewczynko… – westchnęła matka. – Biedactwo, skąd takie pomysły?
Matka zbliżyła twarz do Ósmej Siostry i pozwoliła jej badać ją miękkimi, jakby bezkostnymi palcami. Poczuła wilgotną, zimną woń.
– Idź umyć ręce, Yunü. W beczce jest woda.
Kiedy matka wyszła, Ósma Siostra zeszła z kangu. Usłyszała, jak Han Papużka podśpiewuje coś wesoło w swojej kołysce na drzewie, słyszała też ćwierkanie ptaków, odgłosy ślimaków sunących po pniach i plujących śluzem, jaskółek budujących gniazda pod okapem. Czując świeży zapach wody, podążyła w kierunku beczki. Schyliła się; w wodzie ukazało się odbicie jej pięknej twarzy – w tym samym miejscu Jintong widywał kiedyś obraz Nataszy, lecz Ósma Siostra nie mogła zobaczyć własnego odbicia. Niewielu dane było oglądać twarz tej córki rodziny Shangguan. Miała długi nos, jasną skórę, miękkie złote włosy, smukłą łabędzią szyję. Czując dotyk chłodnej wody na czubku nosa, a potem na wargach, zanurzyła w beczce całą głowę. Gdy chłodna woda wdarła się do jej nozdrzy, oprzytomniała nagle i wyprostowała się. W uszach jej dzwoniło, kręciło ją w nosie. Usłyszała dwa głośne pyknięcia – to odblokowały się zalane uszy, dotarł do nich świergot papużek i gaworzenie Hana Papużki, który nawoływał swoją Ósmą Ciotkę. Zbliżyła się do drzewa, pogłaskała Papużkę po zasmarkanej buzi i w milczeniu skierowała się w stronę bramy.
Matka otarła łzy wierzchem dłoni i powiedziała cicho:
– Twoja Ósma Siostra odeszła, ponieważ nie chciała być dla mnie ciężarem… Król Smoków zesłał naszej rodzinie swoją własną córkę. Kiedy jej czas się wypełnił, powróciła do Wschodniego Oceanu, gdzie żyje teraz jako Córka Smoka…
Shangguan Jintong chciał jakoś pocieszyć matkę, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów. Zakasłał głośno, by zagłuszyć rozpacz wzbierającą w sercu.
Rozległo się pukanie do drzwi. Matka drgnęła i czym prędzej schowała moździerz z grochem.
– Jintong, idź otworzyć. Zobacz, kto to.
Jintong otworzył główną bramę. Stanęła przed nim spotkana na promie kobieta z lutnią.
– Nazywasz się Jintong? – spytała cienkim głosem, podobnym do brzęczenia komara.
Shangguan Xiangdi wróciła.
Po pięciu latach, pewnego zimowego poranka, Xiangdi wstała z kangu we wschodniej izbie, gdzie czekała na śmierć. Nawrót ciężkiej choroby spowodował, że z jej przegniłego nosa pozostały tylko dwa czarne otwory; choroba zaatakowała także obie gałki oczne. Jej gęste czarne włosy wypadły niemal do końca; zwiędłą, łysą czaszkę porastały gdzieniegdzie potargane, rdzawe kępki. Po omacku zbliżyła się do szafy, wspięła się na stołek i zdjęła z góry pipę z dziurawym pudłem rezonansowym, po czym wyszła z nią na podwórze. Ciepłe promienie oświetliły jej gnijące ciało. Zwróciła oczy ku słońcu; z obu otworów wyciekło nieco przypominającego brudną wodę płynu. Matka, która wyplatała maty dla brygady produkcyjnej, podniosła się i spytała z troską:
– Xiangdi, moje biedne dziecko, co ty tutaj robisz?
Xiangdi usiadła skulona pod murem, wyciągając przed siebie pokryte łuskowatą skórą nogi; miała odsłonięte podbrzusze, lecz nie odczuwała już ani wstydu, ani chłodu. Matka popędziła do domu i przyniosła koc, którym przykryła nogi córki.
– Moja córeczka… Przez całe życie tylko…
Matka otarła wszystkie łzy i zabrała się z powrotem do wyplatania mat.
Z daleka dobiegało skandowanie uczniów z podstawówki:
– Zwalczymy, zwalczymy, zwalczymy wrogów klasowych! Przeprowadzimy do końca Wielką Proletariacką Rewolucję Kulturalną!
Ochrypłe slogany rozbrzmiewały echem po ulicach i zaułkach, dziecinne rysunki kolorową kredą i błędnie napisane, lecz płomienne hasła widniały na murach wszystkich domostw.
Xiangdi zachichotała.
– Mamo, spałam z dziesięcioma tysiącami mężczyzn – powiedziała zduszonym głosem. – Zarobiłam mnóstwo pieniędzy, które wymieniałam na złoto i drogie kamienie. Wystarczyłoby wam na godziwe życie. – Potarła dłonią zaokrąglone pudło rezonansowe i pokazała otwór wybity przez urzędnika. – Wszystko było tu, w środku. Spójrz, mamo, na tę wielką perłę, świecącą w nocy. Dostałam ją od japońskiego kupca. Jeśli przyczepisz ją sobie do czapki i wyjdziesz wieczorem, latarnia nie będzie ci potrzebna… Za to tygrysie oko dałam dziesięć pierścionków i mały rubin… Tę parę złotych bransolet dostałam od starego pana Xionga, z którym straciłam dziewictwo… – Xiangdi wyciągała z głębin pamięci wszystkie swoje skarby, jeden po drugim, nie przestając opowiadać. – Nie masz się o co martwić, mamo, z tym wszystkim… Za ten szmaragd możesz kupić co najmniej tysiąc funtów mąki, a ten naszyjnik jest wart przynajmniej tyle, co osioł… Tamtego dnia, mamo, kiedy zeszłam do piekieł, złożyłam sobie przysięgę… To przecież bez znaczenia, czy sprzedam się raz, czy dziesięć tysięcy razy, ważne, żeby moje siostry miały dobre życie. Dlatego poświęciłam swoje ciało, swoją skórę i kości… Gdziekolwiek szłam, zawsze zabierałam tę lutnię ze sobą. Ten amulet na szyję kazałam zrobić specjalnie dla Jintonga. Pilnuj, żeby go nosił, przyniesie mu długowieczność… Mamo… Schowaj dobrze te kosztowności, ukryj przed złodziejami i żeby ci ze Związku Biednych Chłopów ich nie zabrali… To wszystko pot i krew twojej córki… Schowasz je dobrze, mamo?
Twarz matki była mokra od łez. Nie zważając na zgniłe ciało Xiangdi, wzięła ją w ramiona.
– Córeczko ukochana – rzekła łamiącym się głosem – Moje serce właśnie rozpadło się na kawałki. Tyle wycierpieliśmy… Ale najwięcej cierpiałaś ty, moja Xiangdi…
Kiedy Jintong zamiatał ulicę, jakiś czerwonogwardzista uderzył go w głowę. Z twarzą lepką od krwi stał teraz pod sterkulią i słuchał opowieści Czwartej Siostry. Ból ściskał mu serce. Na bramie domostwa czerwonogwardziści przybili cały rząd tabliczek z napisami: „Rodzina zdrajców", „Gniazdo obszarników", „Dom dziwki", i tak dalej. Teraz, słysząc ostatnią opowieść Xiangdi, zapragnął przeprawić „dziwkę" na „oddaną córkę" albo „męczennicę". Do tej pory raczej unikał Czwartej Siostry ze względu na jej chorobę, teraz bardzo tego pożałował. Podszedł do niej, ujął jej lodowatą rękę i powiedział:
– Czwarta Siostro… Dziękuję ci za amulet… Mam go teraz na szyi…
W ślepych oczach Czwartej Siostry błysnęło szczęście.
– Masz go? Nie brzydzisz się? Tylko nie mów swojej żonie, że ja…
Pokaż, zobaczę, czy pasuje…
W tych ostatnich chwilach stada pcheł opuściły ciało Xiangdi. Zastygłej krwi nie dało się już ssać.
Czwarta Siostra uśmiechnęła się; był to bardzo brzydki uśmiech. Słabnącym z sekundy na sekundę głosem wyjąkała:
– Moja pipa… Dajcie, zagram… Zagram coś dla was…
Jej dłoń poruszyła się bezładnie na lutni i opadła; głowa zwisła na bok.
Matka zaszlochała kilka razy, otarła łzy i wstała.
– Kochana córko… Twoje cierpienia dobiegły końca.
Dwa dni po pogrzebie Shangguan Xiangdi, gdy już nieco odetchnęliśmy, przed naszą bramą stanęła ośmioosobowa grupa prawicowców z Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. Nieśli trupa Shangguan Pandi na drewnianym skrzydle drzwi. Człowiek z czerwoną opaską na ramieniu, który stał na czele brygady, zastukał w bramę i zawołał:
– Rodzino Shangguan, odbierzcie swoje zwłoki!
– Ona nie była moją córką! – rzekła matka.
Człowiek z opaską, który należał do brygady traktorzystów i znał Jintonga, wręczył mu kartkę.
– Ten list zostawiła twoja starsza siostra. Przynieśliśmy ją tutaj, zgodnie z duchem rewolucyjnego humanizmu. Nie masz pojęcia, jaka ona ciężka, ci prawicowcy są zupełnie wykończeni.
Shangguan Jintong przepraszająco skinął głową prawicowcom, rozwinął list i przeczytał: „Nazywam się Shangguan Pandi, nie Ma Ruilian. Przeszło dwadzieścia lat pracowałam na rzecz rewolucji. Moja działalność już się zakończyła. Proszę, by po mojej śmierci masy rewolucyjne dostarczyły zwłoki do Dalanu, i oddały je mojej matce Shangguan Lu".
Jintong podszedł do drzwi, na których leżały zwłoki, schylił się i zdjął biały papier, którym zasłonięto twarz zmarłej. Shangguan Pandi miała wysadzone gałki oczne, język do połowy wystawał na zewnątrz. Jintong czym prędzej przykrył ją z powrotem i padł na kolana przed ośmioma prawicowcami.
– Błagam was, zanieście ją na cmentarz. U nas nie ma już nikogo, kto mógłby się tym zająć.
Matka wybuchnęła głośnym lamentem.
Gdy Shangguan Jintong, pogrzebawszy zwłoki siostry, wyszedł na ulicę, ciągnąc za sobą łopatę, drogę zastąpił mu oddział czerwonogwardzistów. Wsadzili mu na głowę spiczastą papierową czapkę. Jintong potrząsnął głową i czapka spadła na ziemię; widniało na niej jego nazwisko, przekreślone na krzyż czerwonym tuszem. Czerwony tusz, zmieszany z czarnym, wyglądał jak krew. Obok napisano: „Morderca i nekrofil". Czerwonogwardzista uderzył go kijem w pośladki; dzięki grubym pikowanym spodniom nie poczuł bólu, mimo to wrzasnął boleśnie. Napastnicy podnieśli czapkę, kazali Jintongowi ukucnąć, tak jak to robi bohater operowy Wu Dalang na scenie, wepchnęli mu czapkę z powrotem na głowę i uklepali. Jeden z nich, ze srogą miną, zagroził:
– Trzymaj ją dobrze, bo jak spadnie, kulasy ci poprzetrącamy!
Przytrzymując oburącz czapkę na głowie, Jintong chwiejnie ruszył przed siebie. Przed główną bramą komuny ludowej zobaczył grupę ludzi w identycznych czapkach. Był wśród nich Sima Ting z napuchniętym brzuchem, o niemal przejrzystej skórze, dyrektor szkoły podstawowej, instruktor polityczny ze szkoły średniej, pięciu albo sześciu aroganckich urzędników komunalnych i ci, których Lu Liren zmusił kiedyś do klęczenia na podium. Wszyscy mieli na głowach papierowe czapki. Jintong dostrzegł matkę. Był z nią mały Han Papużka; obok malca stała Stara Jin o jednej piersi. Na czapce matki widniały słowa: „Shangguan Lu, stara skorpionica". Han Papużka miał gołą głowę. Starą Jin także ubrano w czapkę, a na szyi kobiety zawieszono stary zniszczony but. Czerwonogwardziści, bijąc w gongi i bębny, prowadzili ulicą tę procesję „byczych diabłów i wężowych demonów". Był ostatni dzień targowy przed Świętem Wiosny, w wiosce roiło się od ludzi. Handlarze siedzieli w kucki po obu stronach ulicy, ze stertami plecionych z trawy sandałów, białej kapusty, liści słodkich ziemniaków i innych „ubocznych produktów rolnych, dozwolonych do sprzedaży". Wszyscy mieli na sobie czarne pikowane kurtki, noszone przez całą zimę, wyświecone od zasmarkania i tłustego dymu. Starsi mężczyźni byli przeważnie przepasani konopnymi sznurami. Wyglądali niemal tak samo, jak podczas śnieżnego targu piętnaście lat wcześniej. Ponad połowa jego uczestników zginęła w czasie trzyletniej klęski głodu, a ci, którzy przeżyli, byli już starymi ludźmi. Tylko nieliczni spośród nich pamiętali urodę i wdzięk śnieżnego księcia – Shangguana Jintonga. Któż by przypuszczał, że śnieżny książę pewnego dnia stanie się „mordercą i nekrofilem"?
„Bycze diabły i wężowe demony" wlokły się obojętnie, poganiane przez czerwonogwardzistów lekkimi, raczej symbolicznymi uderzeniami kijów w pośladki. Gongi i bębny huczały wniebogłosy, uszy puchły od wywrzaskiwanych sloganów. Gapie pokazywali palcami i dyskutowali podniesionymi głosami. Shangguan Jintong poczuł, że ktoś nadepnął mu na prawą stopę. Nie zwrócił na to uwagi, lecz gdy zdarzyło się to po raz drugi, rozejrzał się i napotkał spojrzenie Starej Jin o jednej piersi. Szła ze spuszczoną głową; spomiędzy potarganych, pożółkłych włosów wystawały jej zaczerwienione uszy.
– Pieprzony śnieżny książę – odezwała się półgłosem. – Tyle żywych kobiet czekało na ciebie, a ty zabawiłeś się z trupem!
Jintong, udając, że nie dosłyszał, szedł ze wzrokiem utkwionym w ziemię i pięty tych, którzy szli przed nim.
– Przyjdź do mnie, kiedy się skończy ta parada – rzekła Stara Jin.
W głowie miał zamęt; niestosowne zaloty Starej Jin wzbudziły w nim odrazę.
Sima Ting, który posuwał się naprzód z trudem, potknął się o cegłę i upadł. Czerwonogwardziści kopali go w pośladki, lecz prawie nie reagował. Jeden z nich, niedużego wzrostu, wlazł mu na plecy i zaczął podskakiwać. Usłyszeliśmy zduszony odgłos, jakby pękającego balonu. Z jego ust wypłynęło nieco żółtawej cieczy. Matka uklękła i odwróciła jego twarz na bok.
– Wuju, co z tobą? – spytała.
Sima Ting uniósł odrobinę powiekę i białoszarym okiem spojrzał na matkę, po czym zamknął je na zawsze. Czerwonogwardziści wrzucili jego zwłoki do rowu. Procesja maszerowała dalej.
Jintong zauważył w tłumie znajomą, zgrabną sylwetkę. Kobieta miała na sobie czarny sztruksowy płaszcz i ciemnobrązowy szalik; jej twarz zakrywała śnieżnobiała, niemal niebieskawa maska, spod której było wydać jedynie błyszczące, czarne oczy, okolone długimi rzęsami. Sha Zaohua! Prawie ją zawołał. Po rozstrzelaniu Najstarszej Siostry Zaohua uciekła. W ciągu siedmiu lat od jej zniknięcia usłyszał pewnego razu historię o słynnej złodziejce, która ukradła kolczyk księżnej Sihanouk – był pewien, że ową złodziejką była Sha Zaohua. Przez te wszystkie lata, sądząc po figurze, zdążyła stać się dojrzałą kobietą. Zmieszani z tłumem czarno odzianych wieśniaków ludzie w maskach i szalikach należeli do pierwszej grupy młodych intelektualistów, wysłanych do pracy na wsi. Zaohua wyglądała najbardziej nowocześnie z nich wszystkich. Stała w drzwiach spółdzielczej restauracji i spoglądała w kierunku Jintonga, z twarzą zwróconą ku słońcu. Jintong widział jej oczy, lśniące szklistym blaskiem. Trzymała ręce w kieszeniach sztruksowego płaszcza, spod którego wyglądały niebieskie sztruksowe bermudy najmodniejszego kroju, zwanego „kurzą nóżką" – Jintong zauważył je, gdy przechodziła w stronę wejścia do sklepu wielobranżowego. Z restauracji wybiegł nagi od pasa w górę starszy mężczyzna i wmieszał się w tłum „byczych diabłów i wężowych demonów". Goniło go dwóch mężczyzn, którzy wyglądali na obcych. Ciało staruszka było posiniałe z zimna, prawie czarne; grube białe spodnie miał podciągnięte niemal na wysokość klatki piersiowej. Przemykając się wśród tłumu ludzi w spiczastych czapkach, wpychał sobie do ust placek, którym o mało się nie udławił. Gdy obcym udało się go schwytać, wybuchnął żałosnym płaczem, zalewając łzami i śliną trzymaną w ręku resztkę placka.
– Byłem głodny! Byłem głodny! – szlochał.
Placek upadł mu na ziemię, dwaj mężczyźni zmarszczyli brwi ze wstrętem. Jeden z nich wziął mokrą resztkę w dwa palce i przyjrzał jej się z wyrazem obrzydzenia i żalu zarazem. Ktoś z tłumu przyglądających się zajściu zasugerował:
– Nie jedz tego, młody człowieku. Zlituj się nad biedakiem!
Młody rzucił placek pod stopy staruszka.
– Pieprzyć twoją matkę, stary łobuzie, żryj, udław się na śmierć jak pies! – wrzasnął, wyciągnął pogniecioną chustkę, wytarł dłoń i odszedł wraz ze swoim towarzyszem.
Staruszek ukucnął pod murem i jął ogryzać obśliniony placek, po kawałeczku, z wolna, delektując się jego wybornym smakiem.
Sylwetka Sha Zaohua to pojawiała się, to znikała w tłumie. W naszą stronę przedzierał się śmiało mężczyzna ubrany w grubo pikowany strój robotnika naftowego, w czapce z psiej skóry na głowie. Miał blizny na obu powiekach, z dolnej wargi zwisał mu papieros. Szedł bokiem jak krab. Wszyscy przyglądali mu się z zazdrością. Promieniował samozadowoleniem, oczy mu lśniły. Jintong wreszcie go rozpoznał. Siodło czyni wierzchowca, a ubiór – człowieka, westchnął w myślach. Watowany uniform, czapka z psiej skóry – to wszystko zmieniło wioskowego łobuza Fanga Shixiana w całkiem nową osobę. Mało kto widział kiedykolwiek wcześniej ubiór robotnika naftowego, uszyty z mocnej granatowej tkaniny, tak gruby, że watolina wystawała ze szwów, wręcz promieniujący ciepłem. Niewysoki młodzieniec, przypominający czarną małpę, w podartych pikowanych portkach z watoliną wyłażącą w kroku niczym barani ogon i w pozbawionej guzików kurtce, odsłaniającej brązowawy brzuch, z fryzurą przypominająca wronie gniazdo, deptał Fangowi Shixianowi po piętach. Ludzie tłoczyli się, popychali i ocierali o siebie, usiłując w ten sposób choć trochę się rozgrzać. Pokurcz podskoczył wysoko, ściągnął Fangowi Shixianowi czapkę, wsadził ją na własną głowę, po czym zanurkował w tłumie i zaczął przemykać się między ludźmi jak chytry pies. Rozległy się okrzyki protestu popychanych i deptanych. Fang Shixian złapał się za głowę, zdębiał na chwilę, po czym wrzasnął i rzucił się w pościg za młodzieńcem. Młodziak nie biegł zbyt szybko, jakby celowo się ociągając. Fang, plując obelgami, pędził za nim, nie patrząc pod nogi, lecz na lśniącą w słońcu psią sierść na czapce. Wpadał na ludzi, którzy odpychali go z powrotem, zmieniając kierunek jego biegu. Wszyscy przyglądali się temu przedstawieniu, nawet młodzi generałowie Czerwonej Gwardii zapomnieli na chwilę o walce klas, przestali zwracać uwagę na stado odzianych w czapki „byczych demonów i wężowych duchów" i zbliżyli się do centrum wydarzeń. Młodzieniec dotarł pod bramę komunalnej walcowni stali, gdzie siedziały w kucki dziewczęta sprzedające pieczone orzeszki ziemne, co było surowo zakazane. Zachowując najwyższą czujność, były gotowe do ucieczki w każdej chwili. W pobliżu walcowni znajdował się spory staw, z którego gorąca para buchała nawet w środku zimy; płynęły do niego ciemnoczerwone ścieki. Młodzieniec zdjął czapkę i rzucił na sam środek stawu. Ludzie oniemieli, lecz po chwili rozległy się wesołe okrzyki. Czapka unosiła się na powierzchni, długo nie tonąc. Fang Shixian biegał dokoła stawu i wykrzykiwał:
– Ty przeklęty suczy synu, niech no cię tylko dostanę, a obedrę ze skóry!
Przeklęty suczy syn już dawno zniknął bez śladu. Fang Shixian wpatrywał się w swoją ukochaną czapkę, mrugając pobliźnionymi powiekami, spod których pociekły dwie strugi łez, i chodził dokoła stawu. Ktoś doradzał:
– Chłopcze, idź do domu po długi kij bambusowy, wyciągniesz ją.
– Zanim przyniesie kij, czapka już dawno będzie pod wodą – zaprotestował kto inny. – Już zaczęła tonąć.
– Niech się rozbierze i pójdzie po nią. Kto wyłowi czapkę, dla tego czapka!
Fang Shixian zląkł się. Czym prędzej ściągnął swój nowiutki uniform, rozbierając się aż do majtek. Ostrożnie wszedł do stawu. Było głęboko; szybko zanurzył się aż po ramiona. W końcu udało mu się wyłowić czapkę. W czasie gdy spojrzenia wszystkich kierowały się w stronę środka jeziora, Shangguan Jintong dostrzegł młodego pokurcza, który wyskoczył nie wiadomo skąd niczym błyskawica, złapał roboczy strój Fanga i zniknął z nim w jakiejś bocznej uliczce. Jego chuda sylwetka tylko mignęła w oddali. Kiedy Fang Shixian wyszedł na brzeg z ociekającą wodą czapką w dłoni, czekała na niego tylko para podartych butów i dziurawych skarpetek. Rozejrzał się wokoło.
– A moje ubranie? Gdzie moje ubranie?! – krzyczał, a krzyki szybko zamieniły się w głośny płacz. Gdy zrozumiał, że jego ubranie zostało ukradzione, a posłanie czapki z psiej skóry na środek jeziora było częścią planu sprytnego złodziejaszka, zakrzyknął: – O Niebiosa! Po co dalej żyć? – i z czapką w dłoniach rzucił się do wody.
Ktoś krzyczał, żeby go ratować, lecz nikt nie miał ochoty na golasa skakać do stawu. Mroźny wiatr przewiewał do szpiku kości, najmniejsza kropla wody zmieniała się w lód. Mimo że woda w stawie była ciepła, wyjść z niej przyszłoby dużo trudniej niż wejść, toteż w czasie gdy Fang Shixian walczył o życie, ludzie zajęli się wychwalaniem sprytnego planu złodziejaszka: „Genialne! Po prostu genialne!"
Matka w jednej chwili zapomniała o tym, że właśnie prowadzą ją na publiczną paradę. Ta kobieta, która wychowała całe stado córek, teściowa wielu słynnych zięciów, strąciła z głowy spiczastą czapkę i kuśtykając na maleńkich stopach, popędziła w stronę stawu.
– Ludzie! Jak możecie tak stać i patrzeć, jak człowiek ginie? – rzuciła potępiająco w stronę gapiów.
Ściągnęła bambusową miotłę z czyjegoś straganu i stanęła na śliskim brzegu stawu.
– Hej, Fang! Fang, siostrzeńcze! – wołała. – Postradałeś zmysły? Łap szybko tę miotłę, wyciągnę cię na brzeg!
Słona woda zapewne nie przypadła do gustu Fangowi Shixianowi, bo stracił ochotę na topienie się. Złapał koniec miotły i wypełzł na brzeg jak oskubany kurczak. Wargi miał sine, z trudem obracał gałkami ocznymi, nie mógł mówić. Matka zdjęła własną kurtkę i zarzuciła mu na ramiona. W matczynym ubraniu wyglądał tak komicznie, że ludzie nie wiedzieli, czy się śmiać, czy płakać.
– Siostrzeńcze, wkładaj buty i biegnij szybko do domu. Leć tak szybko, żeby się spocić, bo inaczej zamarzniesz na śmierć – nakazała matka.
Fang miał palce tak zesztywniałe z zimna, że nie był w stanie wzuć butów. Kilku ludzi, zarażonych matczyną dobrocią, rzuciło się do pomocy i poniosło go biegiem do domu; jego sztywne jak patyki nogi ciągnęły się po ziemi.
Odziana jedynie w białą koszulę z cienkiego płótna, matka stała, obejmując się ramionami i odprowadzała wzrokiem ciągniętego Fanga Shixiana. Wiele pełnych podziwu spojrzeń skierowało się w jej stronę. Shangguan Jintong miał zupełnie inne odczucia co do postępku matki. Pamiętał doskonale, że był to ten sam Fang Shixian, który rok wcześniej kierował wioskową strażą ochrony zbiorów. Codziennie, gdy kończył się dzień pracy, stał przy wejściu do wioski i przeszukiwał koszyki i kieszenie wszystkich członków komuny. Pewnego dnia matka, wracając z pola, podniosła z drogi jeden słodki ziemniak i włożyła do swojego koszyka. Fang Shixian znalazł go i oskarżył ją o kradzież. Matka wyparła się, a ten drań spoliczkował ją dwa razy tak mocno, że pociekła jej krew z nosa. Krew lała się na białą koszulę, tę samą, którą miała na sobie w tej chwili. Komu by przeszkadzała śmierć tego próżniaka, który zadzierał nosa tylko dlatego, że zakwalifikowano go jako biednego chłopa? Uczucie, jakiego Jintong doznał w stosunku do matki, graniczyło z nienawiścią.
Przy wejściu do komunalnej rzeźni Jintong zobaczył Sha Zaohua, stojącą przed czerwoną tablicą z wypisanym żółtymi znakami sloganem. Był pewien, że miała coś wspólnego z nieszczęśliwym wypadkiem Fanga, a młody złodziejaszek musiał być jej uczniem. Skoro potrafiła ukraść diamentowy pierścionek prosto z palca księżniczki Moniki w pilnie strzeżonej restauracji „Morze Żółte", z pewnością nie interesowały jej robocze ubrania. To musiała być zemsta na niegodziwym człowieku, który pobił jej babcię. Shangguan Jintong natychmiast zmienił zdanie o Sha Zaohua. Zawsze uważał, że kradzież jest rzeczą naganną i była nią od zawsze. Teraz jednak doszedł do wniosku, że Sha Zaohua postąpiła słusznie. Oczywiście bycie złodziejem kur i psów nie jest niczym chwalebnym, ale ktoś taki jak Sha Zaohua, słynny na cały świat, zasługuje na podziw. Pomyślał z zadowoleniem, że rodzina Shangguan zyskała kolejną chorągiew, łopoczącą dumnie na wietrze.
Młody przywódca czerwonogwardzistów, bardzo niezadowolony z postępku matki, wziął do ręki megafon na baterię, rzecz już rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach, lecz świetnie nadającą się do zastosowań rewolucyjnych i takim samym tonem, jak czynił to kilkadziesiąt lat wcześniej ważny ekspert do spraw reformy rolnej w Północno-Wschodnim Gaomi, oznajmił drżącym, to wznoszącym się, to opadającym głosem:
– Towarzysze… rewolucjoniści… czerwonogwardziści… towarzysze broni… biedni chłopi i średniozamożni chłopi… nie wolno wam… dać się omamić… fałszywej dobroci… reakcyjnej kontrrewolucjonistki… Shangguan Lu… która próbuje… nadać zły kierunek… naszej walce…
Młody przywódca czerwonogwardzistów, Guo Pingen, był maltretowanym synem dziwaka Guo Jingchenga, tego, który złamał nogę własnej żonie i nie pozwolił jej nawet zapłakać. Przechodząc obok ich domu, nieraz słyszało się odgłos uderzeń kijem i zduszone jęki kobiety. Raz pewien dobry człowiek nazwiskiem Li Wannian próbował tam wejść i uspokoić awanturnika, lecz ledwie zapukał do bramy, z podwórza nadleciał kamień i ugodził go skutecznie. Guo Pingen odziedziczył po ojcu okrucieństwo i niegodziwość. Odkąd zaczęła się „rewolucja kulturalna", zdążył już uszkodzić nerkę nauczycielowi Zhu Wenowi. Skończywszy swoją tyradę, zawiesił megafon na plecach, podszedł do Shangguan Lu i wymierzył jej kopniaka prosto w kolano.
– Na kolana! – zażądał.
Shangguan Lu krzyknęła boleśnie i uklękła, a Guo Pingen złapał ją za ucho.
– Wstawaj!
Ledwie się podniosła, kopnął ją znowu i przydusił stopą do ziemi. Wszystkie jego czynności były dokładną ilustracją popularnego sloganu: „Bij wrogów klasowych, aż padną na ziemię, a potem ich depcz".
Na widok bitej matki w sercu Shangguana Jintonga buchnęły płomienie gniewu. Zacisnął pięści i rzucił się na Guo Pingena, lecz ledwie podniósł na niego rękę, ten przygwoździł go swoim okrutnym spojrzeniem. Dwie głębokie bruzdy, zaczynające się w kącikach ust, przecinały brodę tego w rzeczywistości bardzo młodego chłopaka, upodabniając go do jakiegoś prehistorycznego gada. Jintong nieświadomie rozluźnił zaciśnięte pięści. Poczuł w sercu lodowaty dreszcz. Już chciał się odezwać, lecz Guo Pingen zamierzył się na niego, a czekające na wypowiedzenie słowa zmieniły się w żałosny jęk:
– Mamo!
Shangguan Jintong padł na kolana obok matki. Matka z trudem podniosła głowę i gniewnie spojrzała na syna.
– Wstawaj, niewydarzony niedołęgo!
Shangguan Jintong wstał. Guo Pingen polecił czerwonogwardzistom z kijami, gongami i bębnami zająć się znów eskortowaniem parady „byczych demonów i wężowych duchów" przez rynek. Za pomocą swojego elektrycznego megafonu próbował zachęcić wieśniaków do skandowania haseł razem z nim, lecz jego zniekształcony i wzmocniony głos podziałał na ludzi jak trucizna – znosili go z trudem, marszcząc brwi; nikt ani myślał się przyłączyć.
Shangguan Jintong wyobraził sobie, że jest piękny, słoneczny dzień, a on, dzierżąc w dłoni legendarny miecz Smoczych Źródeł, każe spędzić na wysokie podwyższenie Guo Pingena, Zhanga Pingtuana, Fanga Szczura, Liu Psa, Wu Deszczową Chmurę, Wei Yangjiao i Guo Qiushenga, a następnie rozkazuje im paść na kolana i szturcha ich końcem lśniącego błękitnym blaskiem ostrza…
– Wracaj! – wrzasnął jeden z dowódców czerwonogwardzistów, wymierzając mu cios pięścią w brzuch. – Chciałeś się wymknąć, co, sukinsynu?
Piękna wizja poruszyła Jintonga do łez, lecz uderzenie pięścią odegnało marzenia, przywracając go do bolesnej rzeczywistości. Jego przyszłe losy kryły się we mgle.
W tym momencie wybuchł konflikt między drużyną czerwonogwardzistów pod przywództwem Guo Pingena a Buntowniczą Drużyną Złotych Małp, kierowaną przez Wu Deszczową Chmurę. Obaj przywódcy początkowo poprzestawali na pojedynku słownym, lecz rosnąca temperatura sporu wkrótce doprowadziła do szarpaniny i bójki, która zamieniła się w regularną wojnę.
Wu Deszczowa Chmura kopnął Guo Pingena, a ten uderzył go pięścią. Sczepili się. Guo Pingen zerwał Wu Deszczowej Chmurze czapkę, jego największy skarb i podrapał jego zagrzybioną głowę, tak że zaczęła przypominać nadgniły ziemniak. Wu wsadził paluchy w gębę Guo i rozciągał ją z całej siły tak długo, aż rozdarł mu kącik ust. Członkowie obu formacji na widok walczących przywódców przystąpili do grupowej naparzanki. Po chwili kije śmigały w powietrzu, fruwały cegły, a z głów popłynęła krew – czerwonogwardziści byli gotowi walczyć na śmierć i życie. Wei Yangjiao, podkomendny Wu Deszczowej Chmury, przedziurawił dwóm przeciwnikom brzuchy stalowym ostrzem włóczni ozdobionej czerwonymi frędzlami; z ran popłynęła krew i jakaś gęsta substancja. Guo Pingen i Wu Deszczowa Chmura wycofali się na drugą linię, by kierować walczącymi oddziałami. W tym momencie Jintong dostrzegł zawoalowaną młodą kobietę, w której rozpoznał Sha Zaohua. Przeszła obok Guo Pingena, muskając dłonią jego twarz. Po chwili Guo Pingen podniósł okropny wrzask – na jego policzku ukazała się długa cięta rana, jakby wyrosły mu drugie usta. Z otworu buchała krew; widok był naprawdę przerażający. Guo Pingen natychmiast stracił zainteresowanie otoczeniem, złapał się dłonią za policzek i pognał do komunalnej przychodni lekarskiej. Wieśniacy, widząc, że szykuje się rozlew krwi, w obawie, że będą w to zamieszani, poskładali swoje stragany i wymknęli się z rynku wąskimi uliczkami.
Drużyna Złotych Małp pod przywództwem Wu Deszczowej Chmury odniosła wspaniałe zwycięstwo nad formacją Wicher i Piorun Guo Pingena i zdobyła jeńców wojennych w postaci „byczych diabłów i wężowych demonów". Megafon Guo Pingena zawisł na plecach Wu Deszczowej Chmury. Jeden z członków drużyny Wicher i Piorun, ranionych w brzuch przez Wei Yangjiao, zmarł w drodze do lekarza, a drugiego odratowano, przetaczając mu dwa tysiące centymetrów sześciennych krwi, która pochodziła z żył „byczych diabłów i wężowych demonów". Gdy pacjent wyszedł ze szpitala, czerwonogwardziści nie chcieli mieć z nim do czynienia, ponieważ w jego żyłach nie płynęła już czysta krew biednych chłopów. W przetoczonych mu dwóch tysiącach centymetrów sześciennych znajdowała się wszak krew obszarników, bogatych chłopów i kontrrewolucjonistów, czyli wrogów klasowych. Wu Deszczowa Chmura twierdził, że ów człowiek, Wang Jinzhi, podobnie jak szczepione drzewka owocowe, stał się nosicielem Pięciu Trucizn, czyli prawdziwym wrogiem klasowym. Wang Jinzhi, który w drużynie Wicher i Piorun był specjalistą od propagandy, po tak bezwzględnym potraktowaniu, nie mogąc znieść odrzucenia przez grupę, założył drużynę o nazwie Jednorożec, z własną pieczęcią, flagą i opaskami. Udało mu się nawet uzyskać trochę czasu antenowego w komunalnej rozgłośni, który wykorzystywał na emisję własnego programu o tej samej nazwie. Sam pisał wszystkie teksty, które dotyczyły najróżniejszych spraw, od najnowszych wydarzeń w Jednorożcu po anegdotki z historii Dalanu, najświeższe wiadomości, skandale i ciekawostki. Program nadawano trzy razy dziennie – rano, w południe i wieczorem. Zanim rozpoczęto nadawanie, przedstawiciele wszystkich drużyn siadali na długiej ławce w rozgłośni, czekając na swoją kolej. Program Jednorożec Wanga Jinzhi był ostatni – po nim nadawano Międzynarodówkę i rozgłośnia kończyła pracę.
W czasach, gdy nie nadawano muzyki ani słuchowisk, pięciominutowy Jednorożec służył mieszkańcom Północno-Wschodniego Gaomi za jedyną rozrywkę. Karmiąc świnie, siedząc przy stole czy leżąc na kangu, wieśniacy pilnie nadstawiali ucha w oczekiwaniu na kolejny program. Pewnego wieczoru „Jednorożec" oznajmił:
– Biedni i średniozamożni chłopi, bojownicy rewolucji! Dobrze poinformowane czynniki donoszą, że sprawcą zranienia w policzek przywódcy drużyny Wicher i Piorun, Guo Pingena, była słynna złodziejka Sha Zaohua. Sha Zaohua jest córką zdrajcy Sha Yuelianga, który panoszył się przed laty w Północno-Wschodnim Gaomi i zabójczyni bohatera pierwszej klasy, skazanej na karę śmierci Shangguan Laidi. Złodziejka Sha w dzieciństwie pod górą Lao na południowym wschodzie napotkała pewne tajemnicze indywiduum, od którego nauczyła się sztuk walki, latania w powietrzu ponad dachami, chodzenia po ścianach i atakowania z ukrycia. Do perfekcji opanowała też sztukę kradzieży kieszonkowej. Moi informatorzy twierdzą, że złodziejka Sha Zaohua powróciła trzy miesiące temu do Północno-Wschodniego Gaomi. W każdej wiosce i każdym przysiółku ma już swoich tajnych łączników. Posługując się wymuszeniami i obietnicami korzyści, stworzyła całą sieć współpracowników i szpiegów, którzy informują ją o wszystkim, co się tutaj dzieje. Chłopak, który w dzień targowy we wsi Dalan ukradł biednemu chłopu Fangowi Shixianowi czapkę i strój roboczy, jest jednym z jej podkomendnych. Złodziejka Sha uprawiała swój haniebny proceder w wielu dużych miastach, gdzie była sprawczynią najróżniejszych występków. Jest znana pod mnóstwem pseudonimów, z których najpopularniejszym jest Sha Jaskółka. Głównym celem jej przybycia do Północno-Wschodniego Gaomi jest pomszczenie śmierci ojca i matki. Zranienie Guo Pingena w policzek to pierwszy krok na drodze jej klasowego odwetu, a wkrótce zapewne będziemy świadkami jeszcze bardziej brutalnych i szokujących czynów. Zgodnie z doniesieniami, jednym z ulubionych narzędzi zbrodni Sha jest moneta z brązu, przejechana przez pociąg, cieńsza od papieru i niezwykle ostra; przecina w okamgnieniu włos zdmuchnięty w jej stronę. Gdy skaleczy ludzkie ciało, krew zaczyna płynąć z rany po dziesięciu minutach, a dopiero po dwudziestu ofiara zaczyna odczuwać ból. Złodziejka Sha ukrywa swoje narzędzie między palcami. Jednym muśnięciem potrafi przeciąć główną tętnicę i pozbawić człowieka życia. Jej umiejętności są doprawdy niezrównane. Kiedy trenowała u swojego mistrza, wrzucała do wrzącego oleju dziesięć monet, po czym wyciągała je po kolei co do jednej, nie parząc skóry. Działa niezwykle szybko i precyzyjnie; jej ruchy są niemal niedostrzegalne. Bojownicy rewolucji, biedni i średniozamożni chłopi! Pokonaliśmy wrogów zbrojnych w karabiny, lecz ci z monetami ukrytymi w dłoniach nadal nam zagrażają. Potrafią atakować dziesięć razy bardziej podstępnie, walczyć sto razy zajadlej.
– Kończyć, kończyć! – rozległo się nagle w głośnikach całego Północno-Wschodniego Gaomi.
– Już prawie koniec, jeszcze chwila.
– Wystarczy. „Jednorożec" nie może zajmować czasu przeznaczonego na Międzynarodówkę!
– Czy nie możemy skończyć trochę później?
Dźwięki Międzynarodówki popłynęły z głośników.
Następnego ranka rozgłośnia nadała długie oświadczenie Buntowniczej Drużyny Złotych Małp, w którym ostro skrytykowano opowiadane w „Jednorożcu" bajki na temat złodziejki Sha Zaohua oraz przypisano „Jednorożcowi" wszystkie jej występki. Wszystkie organizacje masowe wydały wspólne oświadczenie o odebraniu „Jednorożcowi" czasu antenowego; nakazano też w ciągu czterdziestu godzin rozwiązać drużynę, zniszczyć pieczęć i materiały propagandowe.
Buntownicza Drużyna Złotych Małp nie przyjmowała, co prawda, do wiadomości istnienia złodziejki Sha Zaohua, lecz mimo to zatrudniła całe stado tajnych agentów do obserwacji rodziny Shangguan. Dopiero następnej wiosny, w czasie Święta Zmarłych, gdy po Shangguana Jintonga przyjechała furgonetka służby bezpieczeństwa, Wu Deszczowa Chmura, przewodniczący Komitetu Rewolucyjnego Dalanu, zwolnił z tego obowiązku tłum tajniaków poprzebieranych za wędrownych naprawiaczy garnków, ostrzycieli noży i szewców.
Przy porządkowaniu dokumentów Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka odnaleziono pamiętnik Qiao Qisha, a w nim – szczegółowy opis romansu Shangguana Jintonga i Long Qingping. W konsekwencji powiatowy oddział służby bezpieczeństwa aresztował Jintonga pod zarzutem morderstwa i nekrofilii i skazał go bez dochodzenia na piętnaście lat pobytu w obozie reedukacji przez pracę nad brzegiem Morza Żółtego.