Część trzecia

19

Pewnego późnego popołudnia, kilkanaście dni po wypędzeniu Plutonu z wioski, moja Piąta Siostra, Pandi, przyniosła nam niemowlę owinięte w stary mundur.

– Weź je, mamo – powiedziała.

Była kompletnie przemoczona, cienkie ubranie oblepiało jej ciało, uwydatniając obfite piersi, które przykuwały mój wzrok. Jej włosy były przesiąknięte gorącą wonią fermentacji alkoholowej, podobne do daktyli brodawki trzęsły się pod bluzką. Pragnąłem nade wszystko rzucić się na nią, obgryzać i pieścić jej sutki, lecz brakowało mi odwagi. Shangguan Pandi była wybuchowa, z byle powodu można było dostać od niej w twarz. Nie miała w sobie łagodności Najstarszej Siostry. Mimo że groziło to policzkiem, miałem ogromną ochotę jej dotknąć. Schowałem się za gruszą i zagryzając wargi, zbierałem odwagę.

– Stój! – zawołała matka. – Wracaj tu, do mnie!

Shangguan Pandi spojrzała na matkę wytrzeszczonymi oczyma.

– Wszystkie jesteśmy twoimi córkami, mamo – rzuciła z pretensją. – Możesz chować ich dzieci, możesz chować i moje!

– A z jakiej racji? – oburzyła się matka. – Ledwie urodzicie, zaraz znosicie je do mnie – tak nie postępują nawet psy!

– Kiedy nam się wiodło, korzystałaś z tego tak samo jak my. Teraz, gdy szczęście się od nas odwróciło, bieda nie ominie też naszego dziecka, tak czy nie? Mówi się, mamo, że miskę wody trzeba trzymać prosto, żeby niczego nie uronić!

Z ciemności dobiegł śmiech Najstarszej Siostry, od którego ciarki chodziły po plecach.

– Piąta Siostrzyczko – rzekła lodowato – powiedz swojemu Jiangowi, że pewnego dnia w końcu go zamorduję.

– Najstarsza Siostrzyczko – odparła Shangguan Pandi – lepiej nie ciesz się przedwcześnie! Śmierć nie zmazała wszystkich win twojego męża zdrajcy Sha Yuelianga. Radzę ci, lepiej podkul ogon i powściągnij swoje zapędy, bo w razie czego nikt i nic cię już nie uratuje!

– Dosyć tych kłótni! – wrzasnęła matka i usiadła ciężko na ziemi.

Wielki, czerwonawy, wieczorny księżyc wspiął się na naszą kalenicę; jego promienie padły na twarze córek rodziny Shangguan, które wyglądały jak zalane krwią. Matka smutno pokręciła głową.

– Całe życie zmarnowałam – załkała – i wychowałam same niewdzięcznice. Idźcie precz, wynoście się jak najdalej, nie chcę was znać!

Laidi wymknęła się do zachodniego skrzydła niczym blade widmo, mamrocząc pod nosem bez przerwy, jakby rozmawiała z Sha Yueliangiem. Lingdi, która wróciła z bagien jak duch, ze sznurkiem kumkających żab w ręku, wskoczyła na podwórze przez mur od południowej strony.

– Patrzcie no tylko! Patrzcie! – pomstowała matka. – Jedna wariatka, druga zwykła idiotka! Co to za życie, czy to się nigdy nie skończy?!

Położyła dziecko Piątej Siostry na ziemi i z trudem wstała, podpierając się rękami. Odwróciła się i poszła w kierunku domu, nie oglądając się na płaczące na ziemi niemowlę. Po drodze kopnęła Simę Lianga, który stał w drzwiach i przyglądał się całemu zamieszaniu i zdzieliła Sha Zaohua w głowę otwartą dłonią.

– Niewdzięczne pasożyty, po co wy w ogóle żyjecie? Lepiej, żebyście pozdychali! – zwymyślała oboje, po czym weszła do środka, zatrzaskując za sobą drzwi.

Słyszeliśmy brzęk rzucanych przedmiotów. Ten ostatni, ciężki odgłos, jakby przewracającego się ogromnego worka z ziarnem, to musiała być nasza matka, Shangguan Lu, która, wyładowawszy cały gniew, wreszcie padła na wznak na łóżko. Nie widziałem jej, lecz potrafiłem sobie dokładnie wyobrazić, jak leży na kangu z rozpostartymi ramionami i spuchniętymi, spierzchniętymi dłońmi o wystających kostkach, lewą ręką dotykając dwojga dzieci Lingdi, zapewne głuchoniemych, a prawą – dwójki szalonych, ślicznych córek Shangguan Zhaodi. Światło księżyca padało na jej pobladłe wargi. Zmęczone piersi leżały rozlane płasko na żebrach. Moje miejsce na kangu, gdzieś między matką a córkami rodu Sima, było teraz zajęte przez jej rozpostarte ciało, ułożone w kształt ideogramu „duży".

Na podwórku, na ceglanym chodniku, tak wydeptanym, że zrobił się wklęsły, leżała zawinięta w szary, stary mundur dziewczynka, płacząc wniebogłosy. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Pandi, jej matka, kręciła się w pobliżu i wołała w stronę naszych okien:

– Zaopiekuj się nią dobrze! Ja i Lu Liren prędzej czy później wywalczymy sobie powrót!

– „Zaopiekuj się"? – wrzasnęła matka. – Wrzucę twojego dzieciaka do rzeki na pożarcie żółwiom albo do studni na pożarcie ropuchom, albo do wychodka, niech ją muchy zeżrą!

– Jak sobie chcesz! W końcu to moje dziecko, a ja jestem twoim dzieckiem! To twoja krew!

Kończąc zdanie, Pandi, drżąc na całym ciele, schyliła się i spojrzała na dziecko, po czym ruszyła chwiejnie w kierunku furtki. Kiedy mijała zachodnie skrzydło, potknęła się i upadła ciężko. Stękając, podniosła się i objęła dłońmi stłuczone piersi.

– Ty dziwko! – rzuciła w kierunku drzwi. – Czekaj no!

Siedząca w izbie Laidi roześmiała się szyderczo. Pandi splunęła i odeszła z podniesioną głową.

Następnego ranka odkryliśmy, że matka uczy naszą białą dojną kozę karmić córkę Pandi, leżącą w koszyku.

Mnóstwo się działo w domu Shangguan Lu w te wiosenne poranki roku tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego. Zanim słońce pokazało się zza gór, nasze podwórko wypełniała subtelna, przejrzysta poświata. Wioska o tej porze wciąż spała; jaskółki gaworzyły przez sen o gwiazdach, świerszcze grały w ciepłej ziemi za piecami, krowy przeżuwały przy swoich korytach.

Matka usiadła na kangu i stękając boleśnie, rozcierała zdrętwiałe palce, po czym zarzuciła na ramiona koszulę i z trudem poruszając zdrętwiałymi stawami, zapięła guziki pod pachą. Ziewnęła, potarła twarz dłońmi i otworzyła szeroko oczy, zbierając się do wstania. Poszukała stopami butów, podniosła się chwiejnie i schyliła się, by naciągnąć je na pięty. Przysiadła na ławce i przyjrzała się dzieciom leżącym na kangu jak w gnieździe. Wyszła na podwórze, gdzie nalała czerpakiem wody do misy. Jeden czerpak – chlup, drugi czerpak – chlup. Zawsze nalewała cztery razy, czasem pięć. Zaniosła misę do szopy, żeby napoić kozy.

Pięć mlecznych kóz, trzy czarne i dwie białe, o wąskich pyskach, sierpowatych rogach i długich kozich bródkach, łeb przy łbie, piło wodę z koryta. Matka zgarnęła kozie bobki w jedną stertę i wymiotła je na zewnątrz. Rozsypała po koziej zagrodzie świeżą ziemię, wyczesała zwierzęta zgrzebłem, potem przyniosła jeszcze wody, wymyła kozie wymiona i wytarła je białym ręcznikiem. Kozy pomekiwały z zadowoleniem. Słońce stało nad górami; czerwone i liliowe promienie zastąpiły bladą poświatę poranka. Matka wróciła do domu, wyczyściła wok i wlała doń trochę wody.

– Niandi! Niandi! Wstawaj! – zawołała.

Wrzuciła do woka trochę prosa i zielonej fasoli, a na koniec garść soi i przykryła pokrywką. Schyliła się i – szu-szu – dorzuciła słomy do pieca. Trzask – zapaliła zapałkę; rozeszła się woń siarki, a Shangguan Lü leżąca na kupie słomy przewróciła oczami.

– Jeszcze nie zdechłaś, stara wiedźmo? Po co ty w ogóle żyjesz? – westchnęła matka.

Fasola gotowała się z perkotem, rozsiewając mocny zapach. Puk! – pękło w ogniu jakieś zabłąkane ziarenko.

– Niandi! Wstajesz czy nie?

Sima Liang wyszedł zaspany ze wschodniej izby i udał się przez podwórko w kierunku wychodka. Siny dym unosił się z komina. Niandi była już przed domem z brzęczącymi wiadrami i wybierała się do rzeki po wodę. Meee! – meczały kozy. Uaaa! – płakała Lu Shengli [23]. Sima Feng i Sima Huang kwękały, marudziły bliźniaki Ptasiej Nieśmiertelnej. Ich matka powlokła się leniwie na podwórze, a Laidi stała w oknie i czesała swoje długie włosy. Z ulicy dobiegało rżenie koni – to kawaleria Simy Ku maszerowała do wodopoju. Mężczyzn minęło stado mułów – ośli oddział wracał już znad rzeki. Dzwoniły dzwonki – rowerzyści ćwiczyli jazdę.

– Chodź tu i pilnuj ognia – rozkazała matka Simie Liangowi. – Jintong, wstawaj! Idź nad rzekę i umyj buzię!

Matka ustawiła na podwórku pięć wiklinowych koszyków, w których ułożyła pięcioro niemowląt.

– Wypuść kozy! – poleciła Sha Zaohua.

Sha Zaohua na patykowatych nóżkach, potargana, z zaspanymi oczkami, weszła do koziej szopy; zwierzęta przyjaźnie potrząsały rogatymi łbami, wystawiały jęzory i oblizywały jej brudne kolana. Łaskotało. Dziewczynka biła je po głowach maleńkimi piąstkami i wyzywała dziecinnym głosikiem:

– Wy diabły krótkoogoniaste!

Zdjęła im postronki, po czym poklepała jedną po uchu.

– Idź, idź do Lu Shengli!

Koza radośnie machnęła ogonem i potupała pośpiesznie w kierunku koszyka, w którym leżała na wznak mała Lu Shengli, z rozpostartymi rączkami i nóżkami, popłakując niecierpliwie. Koza rozstawiła tylne nogi, cofnęła się kilka kroków i zwiesiła swoje rozkołysane wymię nad twarzyczką Lu Shengli. Jej brodawki szukały buzi dziecka, buzia czekała na kozią brodawkę. Obie miały już niezłą wprawę w tych wspólnych działaniach. Nareszcie Shengli, niczym drapieżna traszka pazurzasta, chwyciła długi sutek ustami i mocno ścisnęła. Kozy Starszego i Młodszego Niemowy oraz kozy Simy Feng i Simy Huang, jedna za drugą, podchodziły do swoich właścicieli i w identyczny sposób, z taką samą gorliwością i wprawą podstawiały im wymiona. Złote promienie słońca oświetlały tę wzruszającą scenę równoczesnego karmienia piersią. Kozy wyginały grzbiety, mrużyły ślepia, ich bródki lekko drgały.

– Woda się gotuje, babciu – oznajmił Sima Liang.

– Niech się jeszcze pogotuje – odrzekła matka, myjąc twarz. Ogień lizał dno woka stojącego na kuchence przebudowanej przez Starego Zhanga, kucharza z Plutonu Wysadzania Mostów. Sima Liang miał na sobie tylko spodnie. Był chudy, miał smutne oczy. Niandi wróciła z wodą, wiadra kołysały się na nosidle. Długi do pasa warkocz związała modną kokardą ze sztucznego tworzywa. Kozy szybko i sprawnie zmieniły sutki, a matka ogłosiła:

– Czas na śniadanie!

Sha Zaohua nakryła stół, Sima Liang rozstawił pałeczki i miski. Matka rozlewała gęstą zupę: jedna miska, druga miska, trzecia miska, czwarta miska, piąta miska, szósta miska, siódma miska. Sha Zaohua i Yunü ustawiły ławki, a Niandi zabrała się do karmienia Shangguan Lü. Siorb, siorb. Laidi i Lingdi zbliżyły się z miskami i nalały sobie zupy.

– Kiedy przychodzi pora śniadania, żadna nie wariuje – wymamrotała matka, udając, że ich nie widzi.

Obie siostry przeniosły się z jedzeniem na podwórze.

– Słyszałam, że niezależny oddział ma wrócić – powiedziała Niandi.

– Jedz – ucięła matka.

Klęczałem przed nią i ssałem pierś, a matka starała się jeść zupę, przechylając głowę w bok.

– Strasznie go rozpieściłaś, mamo, zamierzasz go karmić, dopóki się nie ożeni?

– Kto wie, tak też się zdarza – odparła matka. – Ojciec Bao Cai ze Wschodniej Uliczki też ssał pierś aż do ślubu.

Zmieniłem sutek.

– Jintong, zrobię wszystko, żeby cię karmić aż do dnia, kiedy będziesz miał dość – obiecała matka.

Mleko mamy wciąż było tak samo odżywcze, mimo wszystkich trudów, jakie musiała znosić.

– No rzeczywiście, koza by mu nie wystarczyła! – żachnęła się Niandi.

Nienawidzę cię, Niandi.

– Kiedy skończysz jeść – zwróciła się matka do siostry – wyprowadzisz kozy na pastwisko i nazbierasz trochę dzikiego czosnku na obiad.

Wraz z tym poleceniem mamy poranek został zakończony.

Lu Shengli dreptała po trawie, nóżka za nóżką; miękkie jak puch kłosy łaskotały ją w pośladki. Celem jej wędrówki była biała koza, która ogryzała wierzchołki traw, wybierając starannie tylko niektóre z nich. Wyraz jej mokrego od rosy, długiego pyska miał w sobie coś z dumnej miny arystokratki. Nawet w najbardziej burzliwych czasach pastwiska pozostają spokojne. Piękna łąka była wysadzana mnóstwem kwiatów we wszystkich kolorach tęczy, o upajających zapachach. Zmęczeni bieganiem leżeliśmy na trawie wokół Niandi. Sima Liang żuł źdźbło trawy; zielony sok zabarwił mu kącik ust. Miał brązowe oczy o czystej barwie, lecz ich blask był jakby zmącony, zmatowiały. Wyraz jego twarzy i sposób, w jaki żuł trawę, nadawał mu wygląd ogromnej szarańczy – szarańcze też gryzły trawę, a z kącików ich otworów gębowych kapał zielony sok. Sha Zaohua obserwowała dużą mrówkę, która siedziała na wierzchołku źdźbła i drapała się w łebek, nie widząc przed sobą dalszej drogi. Dotknąłem nosem kępki małych żółtych kwiatków; ich zapach zakręcił mnie w nosie i kichnąłem głośno, czym wystraszyłem leżącą wśród nas Szóstą Siostrę, Niandi. Otworzyła oczy i rzuciła mi pełne dezaprobaty spojrzenie, wydęła wargi, zmarszczyła nos i zamknęła oczy z powrotem. Wyglądała, jakby leżenie na słońcu sprawiało jej wielką przyjemność. Czoło Niandi było lekko wypukłe, lśniące, bez najmniejszej zmarszczki; miała gęste rzęsy i meszek nad górną wargą. Wysunięty podbródek nadawał jej twarzy energiczny wyraz. Ze wszystkich córek rodziny Shangguan tylko ona miała uszy, które przez swoje duże rozmiary nie traciły ani odrobiny wdzięku. Była ubrana w białą bluzkę z szantungu, o modnym kroju, z zapięciem pośrodku na tak zwane kaczki mandarynki. Pojedynczy warkocz, przypominający węgorza, leżał jej na piersi. Skoro mowa o piersiach – nie były duże, lecz bardzo jędrne, świeże i nieprzejrzałe, dzięki czemu ani trochę nie traciły kształtu, nawet wtedy gdy ich właścicielka leżała na wznak. Pomiędzy połami rozchylonej bluzki prześwitywała ich naga gładkość; miałem ochotę połaskotać je źdźbłem trawy, lecz nie wystarczało mi odwagi. Z Shangguan Niandi ciągle miałem na pieńku. Fakt, że nadal ssałem pierś, budził w niej obrzydzenie. Połaskotać Shangguan Niandi to tak jakby pogłaskać tygrysi zadek. Biłem się z myślami. Zjadacz trawy nadal gryzł trawę, badaczka mrówek wciąż obserwowała mrówkę, wędrowniczka wędrowała, biała koza stała z miną arystokratki, a czarna koza – z miną wdowy. Apetyty jakoś im nie dopisywały. Podobnie jak człowiek, gdy postawić przed nim zbyt wiele potraw, tak i koza może mieć prawdziwy kłopot, gdy wkoło rośnie za dużo trawy. A psik! A więc kozy też potrafią kichać i to całkiem głośno. Ich wymiona kołysały się ciężko. Dochodziło południe. Zerwałem źdźbło trawy zwanej „psie ogony" – zdecydowałem się jednak pogłaskać tygrysi zadek. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ukradkiem przysuwałem koniec źdźbła do szczeliny między rozchylonymi przez piersi Niandi połami bluzki, coraz bliżej i bliżej. W uszach mi szumiało, serce tłukło się w piersi jak skaczący królik. Koniuszek trawy dotknął białej skóry. Nie zareagowała. Czyżby spała?

Jeśli spała, to czemu nie słyszałem jej równego oddechu? Kręciłem źdźbłem, wprawiając jego drugi koniec w drgania. Wyciągnęła rękę i podrapała się w pierś, lecz nie otwarła oczu. Pewnie myśli, głupia, że to mrówka spaceruje jej po biuście. Wetknąłem trawkę głębiej pod bluzkę i zacząłem kręcić. Niandi klepnęła się dłonią w pierś, przygważdżając moją trawkę, wyciągnęła ją na zewnątrz, obejrzała, usiadła i z poczerwieniałą twarzą spojrzała na mnie.

– Ty mały draniu! Matka cię rozpuściła jak dziadowski bicz!

Przewróciła mnie na ziemię i wymierzyła mi dwa siarczyste klapsy w tyłek.

– Matka cię rozpieszcza, ale ja nie zamierzam! – Zmarszczyła brwi. – Kiedyś się na tym cycku powiesisz i zdechniesz!

Spłoszony Sima Liang wypluł pogryzione na miazgę źdźbło trawy. Sha Zaohua przerwała swoje obserwacje. Patrzyli na mnie zdumieni, po czym przenieśli wzrok na Shangguan Niandi. Zapłakałem raz czy dwa, dla formalności, ponieważ w gruncie rzeczy to ja zyskałem najwięcej. Niandi wstała i potrząsnęła dumnie głową, odrzucając warkocz na plecy. Lu Shengli wreszcie dotarła do swojej kozy, lecz zwierzę unikało jej. Dziewczynka już prawie złapała ją za wymię, gdy koza odsunęła się z niechęcią i potrąciła ją rogatym łbem. Shengli upadła, wydając z siebie kilka meczących odgłosów – może był to płacz, a może nie. Sima Liang skoczył na równe nogi z krzykiem i zerwał się do biegu, płosząc kilkanaście czerwonoskrzydłych szarańcz i kilka szarozielonych ptaszków. Sha Zaohua, przebierając chudymi nóżkami, ruszyła zbierać purpurowe, aksamitne w dotyku kwiaty wielkości pięści, które wyrastały wysoko ponad źdźbła traw. Zrywała je jeden po drugim. Wstałem, nieco zmieszany, zaszedłem Niandi od tyłu i zacząłem okładać jej pośladki pięściami, pokrzykując buńczucznie:

– Bijesz mnie! Jak śmiesz mnie bić?

Miała tak twarde pośladki, że wkrótce rozbolały mnie dłonie. W końcu straciła cierpliwość, odwróciła się, pochyliła w moją stronę, wyszczerzyła zęby i wytrzeszczyła oczy, wydając wycie podobne do wilczego. Byłem zdumiony, jak bardzo ludzka twarz może przypominać psią paszczękę. Przyłożyła mi dłoń do czoła i silnie mnie odepchnęła; wylądowałem na wznak na trawie.

Niandi złapała białą kozę za rogi; zwierzę nie opierało się zbytnio. Mała Lu Shengli podbiegła do kozy, wśliznęła się pod jej brzuch i z pewnym wysiłkiem wyciągnęła szyję, sięgając ustami sutka. Wystawiła nóżki w górę i raz po raz kopała w kozi brzuch. Shangguan Niandi głaskała uszy zwierzęcia, które łagodnie machało ogonem. Poczułem wielki głód, a moje serce wypełniło się żalem: wiedziałem już, że dni, w których mogę żywić się wyłącznie mlekiem matki, nieuchronnie dobiegają końca. Zanim to się stanie, muszę znaleźć sobie jakieś źródło pożywienia. Od razu przyszły mi do głowy wijące się, robakowate kluski; nieznośne uczucie wstrętu podeszło mi z żołądka do gardła. Dwukrotnie poczułem silny odruch wymiotny. Shangguan Niandi odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie badawczo.

– Co ci jest? – spytała niecierpliwym tonem.

Zamachałem ręką na znak, że nie jestem w stanie mówić. Znowu zacząłem się krztusić. Niandi puściła kozę.

– Jintong, co z ciebie wyrośnie?

Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi.

– Dobrze byłoby, gdybyś spróbował koziego mleka – powiedziała Niandi.

Widok Lu Shengli, chciwie ssącej kozie wymię, bardzo mnie poruszył.

– Chcesz wykończyć naszą mamę? – Niandi złapała mnie za ramiona i potrząsnęła. – Wiesz, skąd się bierze mleko? Mleko to krew, ssiesz matczyną krew! Posłuchaj starszej siostry, spróbuj koziego mleka.

Patrząc jej w oczy, pokiwałem niechętnie głową. Niandi złapała kozę należącą do Starszego Niemowy.

– Chodź tu – powiedziała. – No chodź, szybko! – Głaskała kozę uspokajająco po grzbiecie. – Chodź! – W jej oczach pojawiła się czułość. Zawahałem się i zrobiłem kilka kroków w tę stronę, i znowu kilka. – No chodź, właź pod brzuch, zobacz, jak to jest.

Położyłem się na trawie i dotykając stopami ziemi, podczołgałem się na plecach.

– Niemowo, niemowo, cofnij się trochę – prosiła Niandi, popychając czarną kozę do tyłu.

Patrzyłem w oślepiająco błękitne niebo Północno-Wschodniego Gaomi. Złotawe ptaszki szybowały w srebrzystym powietrzu z melodyjnym świergotem. Coś szybko zasłoniło mi ten piękny widok – było to różowe wymię czarnej kozy, które zawisło mi przed oczyma. Dwie brodawki, przypominające wielkie robaki, drżące, szukały moich ust. Gdy wreszcie dotknąłem ich wargami, drżenie wzmogło się, jakby chciały je rozchylić. Pocierały moje usta, wywołując drobne ukłucia, jakby ktoś drażnił mnie słabym prądem. Zanurzyłem się w szczęściu. Przedtem sądziłem, że kozie sutki są miękkie i niesprężyste jak bawełniana wata i że po włożeniu do ust robią się bezwładne. Okazały się jednak twarde, jędrne, mocne i doskonale sprężyste; w niczym nie ustępowały brodawkom matczynych piersi. Gdy ocierały mi się o wargi, nagle poczułem falę ciepłej substancji. Ciecz miała owczą woń, a jednocześnie przyjemny zapach; jej smak był mieszanką aromatu trawy zwanej maślaną i maleńkich żółtych kwiatków. Mój opór osłabł, zaciśnięte szczęki się rozwarły, rozchyliłem wargi i kozi sutek wtargnął mi wreszcie do ust. Dygotał radośnie, strzelając silnymi strumieniami mleka; niektóre trafiały w ścianki mojej jamy ustnej, inne prosto w głąb gardła. Nie mogłem złapać powietrza, więc wyplułem go, lecz na jego miejsce natychmiast wśliznął się inny, jeszcze bardziej ruchliwy sutek.

Koza machnęła ogonem i odeszła spokojnie. Oczy miałem pełne łez, a w ustach owczy posmak – chciało mi się wymiotować, lecz smak trawy i aromat dzikich kwiatów powstrzymały ten odruch. Szósta Siostra wzięła mnie na ręce i zakręciła się w kółko. Jej twarz z emocji pokryła się plamkami, oczy wyglądały jak czarne kamyki wydobyte z dna rzeki, lśniące i bez skazy.

– Mój głupiutki braciszku – rzekła ze wzruszeniem – jesteś uratowany… Mamo, mamo! – wołała z entuzjazmem. – Jintong umie pić kozie mleko! Jintong umie pić kozie mleko!

Z domu dobiegły oklaski.

Matka rzuciła lśniący od krwi wałek do ciasta obok woka. Otwartymi ustami chwytała powietrze, jej piersi gwałtownie wznosiły się i opadały.

Shangguan Lü leżała na kupie słomy w pobliżu pieca, na jej czaszce rysowała się szczelina, jak na rozłupanym orzechu.

Ósma Siostra, Yunü, siedziała skulona obok kuchni, jej ucho wyglądało na nadgryzione przez szczura – z nierównego, poszarpanego brzegu sączyły się kropelki krwi, które ściekały małej na szyję i policzek, zabarwiając je na czerwono. Płakała głośno, z jej pozbawionych blasku oczu tryskały strumienie łez.

– Mamo, zabiłaś babcię! – wrzasnęła z przerażeniem Szósta Siostra.

Matka sięgnęła i kilkoma palcami dotknęła rany na głowie Shangguan Lü, po czym, jak rażona prądem, cofnęła się i usiadła na podłodze.

20

Podążaliśmy trawiastym południowo-wschodnim stokiem w stronę szczytu Góry Leżącego Byka, skąd jako specjalni goście mieliśmy podziwiać pokaz lotniczy, zorganizowany przez komendanta Simę Ku i młodego Amerykanina Babbitta. Wiał południowo-wschodni wiatr i świeciło słońce. Jechałem na jednym ośle z Shangguan Laidi, drugiego wspólnie dosiadali Shangguan Zhaodi i Sima Liang. Siedziałem z przodu, a Laidi obejmowała mnie od tyłu na wysokości klatki piersiowej. Shangguan Zhaodi też siedziała z przodu, lecz mały Sima Liang mógł tylko uchwycić się jej ubrania pod pachami – nie był w stanie objąć mojej siostry w pasie, gdyż w jej sporym brzuchu rośli już kolejni potomkowie rodu Sima. Nasza wyprawa przewędrowała wzdłuż byczego ogona i wspinała się już z wolna na byczy grzbiet, porośnięty odmianą trawy o bardzo ostrych liściach i ziołami z mnóstwem żółtych kwiatków. Osły dźwigały nas na grzbietach bez większego wysiłku.

Sima Ku i Babbitt minęli nas konno z radosnymi minami. Sima Ku pomachał nam. Żółcąca się na szczycie grupka ludzi coś do nas wołała. Sima Ku zakręcił krótkim biczykiem i smagnął dwukrotnie zad swojego konia mieszanej rasy; nieduże zwierzę ruszyło w podskokach w stronę szczytu, a za nim podążył koń niosący Babbitta. Młody Amerykanin dosiadał go tak samo jak wcześniej wielbłąda – trwał wyprostowany, niezależnie od wstrząsów i przechyłów. Miał wyjątkowo długie nogi, strzemiona wisiały mu niemal do ziemi. Koń pod nim wzbudzał litość i śmiech zarazem, lecz biegł bardzo szybko.

– Przyśpieszmy trochę – powiedziała Druga Siostra, uderzając piętami w ośli brzuch.

To ona przewodziła naszej delegacji, a czcigodnej żonie komendanta nikt nie śmiał się sprzeciwić. Podążający za nami przedstawiciele ludu i lokalne osobistości, mimo iż z trudem łapali oddech, ani słowem nie okazali niezadowolenia. Osioł, którego dosiadałem razem z Laidi, kroczył tuż za wierzchowcem Zhaodi i Simy Lianga. Skryte pod czarną suknią sutki Laidi ocierały się o moje plecy, przywołując wspomnienie przygody w korycie; było to bardzo przyjemne.

Gdy znaleźliśmy się na szczycie, wiatr znacznie się wzmógł. Głośno łopotała biała chorągiew, służąca do sprawdzania wiatru, czerwone i zielone wstążki tańczyły w powietrzu jak długie pióra w bażancim ogonie. Kilkunastu żołnierzy rozładowało bagaże z grzbietów dwóch wielbłądów. Zwierzaki miały smutne miny; ich ogony i tylne nogi były uwalane odchodami. Bujne trawy pastwisk Północno-Wschodniego Gaomi świetnie służyły osłom i koniom rodziny Sima oraz krowom i kozom wieśniaków, lecz ich dobroczynny wpływ nie działał na tych paręnaście wielbłądów, które nie były w stanie przywyknąć do tutejszego klimatu.

Ich zady były kościste, jakby wyrzeźbione dłutem, nogi cienkie jak patyki; twarde, wyniosłe garby zaczęły przypominać skurczone puste worki – przekrzywione, wyglądały, jakby miały wkrótce odpaść.

Żołnierze rozpostarli na ziemi wielki dywan.

– Pomóżcie pani zsiąść – rozkazał Sima Ku.

Żołnierze podbiegli i zsadzili ciężarną Shangguan Zhaodi oraz młodego panicza Simę Lianga z osła. Pomogli też szwagierce komendanta, Shangguan Laidi, a potem szwagrowi, Shangguanowi Jintongowi i szwagierce, Shangguan Yunü. Jako honorowi goście zasiedliśmy na dywanie, a pozostali stanęli z tyłu, za nami. Ptasia Nieśmiertelna chowała się w tłumie, a gdy Druga Siostra przywołała ją gestem, skryła się za plecami Simy Tinga. Sima Ting, któremu dokuczał ból zęba, trzymał się dłonią za spuchnięty policzek.

Siedzieliśmy na byczym łbie, a przed nami wyciągał się byczy pysk, którego koniec sięgał daleko w przód przed byczą klatkę piersiową. Składał się z wiszącej nad przepaścią skały i sterczał na wysokości pięciuset metrów nad poziomem morza, owiewany wiatrem dmącym w kierunku wioski. Naszą wioskę spowijały chmury przypominające dym. Szukałem naszej zagrody, ale udało mi się dostrzec tylko regularny zarys zabudowań rezydencji Simy Ku, z jej siedmioma bramami i dziedzińcami. Kościelna dzwonnica i drewniana konstrukcja wieży obserwacyjnej wydawały się zupełnie malutkie. Równina, okolice rzeki i jeziora oraz pastwiska były wysadzane kilkudziesięcioma małymi okrągłymi stawkami. Widziałem stada koni wielkości kóz i osłów wielkości psów; oba należały do Simów. Było też sześć dojnych kóz rozmiaru królików – to stado było nasze. Największa, najbielsza koza należała do mnie – matka dostała ją od Drugiej Siostry, która wydała odpowiednie polecenia kwatermistrzowi swojego męża, a ten wysłał umyślnego do górskiego rejonu Yimeng z zadaniem zakupienia odpowiedniego zwierzęcia. Obok mojej kozy stała mała dziewczynka z główką jak piłeczka. Wiedziałem, że w rzeczywistości dziewczynka nie jest mała, lecz całkiem wyrośnięta, a głowę ma znacznie większą od piłki. Była to moja Szósta Siostra, Niandi. Dziś wyprowadziła kozy wyjątkowo daleko od domu, nie zrobiła tego jednak dla kóz, lecz po to, by móc także obejrzeć pokaz lotniczy.

Sima Ku i Babbitt zeskoczyli z końskich grzbietów; oba zwierzęta przechadzały się swobodnie po byczej głowie, szukając dzikiej lucerny o purpurowych kwiatach. Babbitt podszedł do brzegu przepaści, przechylił się i zajrzał, jakby oceniał odległość. Jego dziecinna twarz była bardzo poważna. Spojrzał w dół, po czym zadarł głowę i popatrzył w niebo. Błękitny przestwór na tysiąc mil – nic niepokojącego. Zmrużył oczy i podniósł rękę, jakby chciał sprawdzić siłę wiatru. Wydało mi się to całkiem zbyteczne – flaga łopotała jak szalona, wiatr wydymał nasze ubrania, a sokół zataczał się w powietrzu niby opadający listek – cóż tu jeszcze sprawdzać? Sima Ku naśladował skwapliwie ruchy Amerykanina; na jego obliczu malowała się identyczna powaga – czułem jednak, że to tylko na pokaz.

– W porządku – oznajmił Babbitt nienaturalnie. – Można zaczynać.

– W porządku – zawtórował mu równie sztywno Sima Ku. – Można zaczynać.

Żołnierze przynieśli dwie paki i otworzyli jedną z nich. Wyjęli nieskończenie wielką płachtę białego jedwabiu, do której były przyczepione białe linki. Babbitt przywołał ich gestem i polecił przymocować linki do bioder i klatki piersiowej Simy Ku. Gdy skończyli, zaczął pociągać za linki, jakby sprawdzając, czy zostały odpowiednio mocno przywiązane. Następnie potrząsnął jedwabną płachtą i kazał żołnierzom chwycić za rogi i rozciągnąć ją. Wiatr dmuchnął, prostokątna płachta załopotała, a gdy puszczono brzegi, wygięła się w łuk jak żagiel, napinając wszystkie linki i ciągnąc za sobą Simę Ku. Sima Ku próbował wstać, lecz bez powodzenia – turlał się po trawie niczym mały osiołek. Babbitt pobiegł za nim i chwycił za linkę, którą był obwiązany na wysokości pleców.

– Łap, łap linkę kontrolną! – krzyczał. Sima Ku jakby nagle oprzytomniał.

– Babbitt, psia twoja mać! – wrzasnął. – Chcesz mnie zabić?! Druga Siostra podniosła się z dywanu i rzuciła się w stronę męża.

Zanim przebiegła trzy kroki, Sima Ku stoczył się w przepaść; jego wrzaski natychmiast ucichły.

– Pociągnij za lewą linkę! Ciągnij, głupcze! – wołał Babbitt.

Wszyscy ruszyliśmy na skraj przepaści, nawet Ósma Siostra pokuśtykała niezgrabnie w tamtym kierunku, lecz Najstarsza Siostra złapała ją w porę. Płachta jedwabiu zamieniła się w białą chmurę i popłynęła w dal, krzywo unosząc się w powietrzu. Sima Ku wisiał pod nią, wijąc się i wiercąc niczym ryba na haczyku.

– Spokojnie, głupcze! Uważaj na lądowanie! – krzyczał Babbitt.

Biała chmura szybowała z wiatrem, powoli tracąc wysokość; wreszcie opadła gdzieś na odległą łąkę, przykrywając zieleń traw płatem oślepiającej bieli.

Staliśmy cały czas z otwartymi ustami, wstrzymując oddech i śledząc tę biel – gdy wylądowała, odetchnęliśmy z ulgą. Kolejną falę niepokoju wywołał płacz Drugiej Siostry. Czemu płakała? Nie był to płacz radości, lecz rozpaczy – pojąłem, że komendant musiał zginąć na skutek upadku. Spojrzenia zebranych pozostały utkwione w białej płachcie; czekaliśmy na cud. I doczekaliśmy się – płachta się poruszyła i zaczęła się unosić, spod bieli wypełzło coś czarnego i stanęło obok. Czarna postać zamachała do nas obiema rękami, entuzjastyczne okrzyki dochodziły aż na górę. Krzyczeliśmy z radości.

Twarz Babbitta oblała się rumieńcem, koniuszek jego nosa błyszczał jak posmarowany olejem. Obwiązał się linkami i przymocował sobie na plecach zwiniętą białą płachtę. Wstał, rozruszał ramiona i zaczął się pomału cofać. Przypatrywaliśmy mu się cały czas, lecz on, ze wzrokiem utkwionym daleko przed siebie, nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Cofnął się kilkanaście metrów i stanął. Zamknął oczy; jego wargi drżały. Czyżby wypowiadał jakieś zaklęcia? Gdy skończył, otworzył oczy i ruszył biegiem, wyciągając długie nogi. Przebiegł obok nas i skoczył w powietrze, wyprężony jak struna, po czym runął jak strzała w dół. Przez chwilę ulegałem złudzeniu, że to nie on spada, lecz nasza skała unosi się wraz z łąką. Nagle na zielonej murawie pod błękitnym niebem zakwitł gigantyczny biały kwiat, największy, jaki w życiu widziałem. Krzyczeliśmy z zachwytu. Kwiat szybował, a Babbitt zwisał pod nim niczym odważnik na wadze. Wkrótce odważnik zaczął się obniżać; po chwili znalazł się w samym środku naszego stada kóz, które rozpierzchły się w popłochu niczym króliki. Poszybował jeszcze krótki odcinek; wreszcie biały kwiat zapadł się jak przekłuty balonik, przykrywając odważnik wraz z pasącą kozy Shangguan Niandi.

Szósta Siostra wrzasnęła ze strachu, przed jej oczyma nagle zrobiło się biało. Kozy rozpierzchły się we wszystkie strony, a ona stała i patrzyła na rumianą, uśmiechniętą twarz Babbitta, zwisającego z białej chmury. Bóg zstąpił z Niebios, pomyślała. Z zadartą głową wpatrywała się w lecącego w dół mężczyznę, jej serce wypełniło się czcią i żarliwą miłością.

Wszyscy zebrani ze skraju przepaści obserwowali, co się dzieje w dole.

– Poszerzyły nam się horyzonty – orzekł Huang Tianfu, właściciel sklepiku z trumnami.

– Prawdziwy Bóg. Siedemdziesiąt lat żyję na tym świecie i pierwszy raz widzę, jak Bóg zstępuje na ziemię! – westchnął Qin Drugi, nauczyciel prywatnej szkoły elementarnej, gładząc swoją kozią bródkę. – Kiedy był moim uczniem, przeczuwałem, że jest stworzony do rzeczy wielkich.

Wokół panów Qina Drugiego i Huanga Tianfu zebrały się najznamienitsze osobistości w miasteczku – wszyscy na różne sposoby wychwalali Simę Ku i zachwycali się cudem, którego przed chwilą byli świadkami.

– Nie wyobrażają sobie państwo, jak bardzo wyróżniał się ponad przeciętność – oświadczył głośno Qin Drugi, skupiając na sobie uwagę rozmówców i podkreślając swój związek z „lotnikiem" Simą Ku.

– Pewnego razu wpuścił mi do nocnika dwie ropuchy! A jak on udatnie przekręcał słowa Mędrca! W Księdze stoi: „Gdy rodzą się ludzie, z natury są dobrzy. Z natury podobni, lecz stają się różni. Bez pilnej nauki – schodzą na złą drogę". I wiecie, co on z tego zrobił? „Gdy rodzą się ludzie, bez sensu gadają. Psy nie nauczają, koty nie czytają. Pan profesor jaja smażył, potem zjadł i się oparzył". Cha, cha, cha, cha! – śmiał się Qin Drugi, zerkając z dumą na twarze obecnych.

Nagle spoza tłumu dobiegł nas piskliwy dźwięk. Przypominał nieco skomlenie szczeniaka szukającego matczynego sutka, a jeszcze bardziej – krzyk mew, które przyleciały znad morza za łodziami, jak przed laty. Qin Drugi przestał się śmiać, z jego twarzy znikł wyraz dumnej satysfakcji. Nasze spojrzenia powędrowały w kierunku, z którego dochodził niepokojący odgłos. Okazało się, że pochodził on z ust Trzeciej Siostry, która w tym momencie już niemal nie przypominała samej siebie. Wydając ten dziwny okrzyk, od którego przeszedł nas lodowaty dreszcz, przybrała w pełni postać Ptasiej Nieśmiertelnej – jej nos skrzywił się, oczy stały się żółte, szyja się skurczyła między ramionami, włosy zamieniły się w pióra, a ręce w skrzydła. Zatrzepotała nimi i ruszyła biegiem w górę stromego zbocza, wrzeszcząc przeraźliwie i nie zważając na ludzi wokół, po czym rzuciła się w dół. Sima Ting wyciągnął rękę, próbując ją zatrzymać, lecz bez skutku – oderwał jej tylko skrawek ubrania. Zanim oprzytomnieliśmy, poszybowała w przepaść – wolę nazwać to szybowaniem niż spadaniem. Z trawiastych łąk w dole unosiła się rzadka zielonkawa mgiełka.

Druga Siostra rozpłakała się pierwsza. Jej płacz sprawiał, że czułem się bardzo nieswojo. Ptasia Nieśmiertelna poszybowała – cóż w tym dziwnego, gdzie tu powód do płaczu? Lecz po chwili Najstarsza Siostra, którą zawsze uważałem za nieszczerą i cyniczną, także zalała się łzami. Nieoczekiwanie Ósma Siostra, która nic przecież nie widziała, zawtórowała im swoim wrażliwym, chwytającym za serce głosikiem. Płacz Ósmej Siostry przypominał senne majaczenia, a jednocześnie miał w sobie jakąś żarliwość – Ósma Siostra wyrażała nim prośbę, by pozwolono jej dać wyraz rozpaczy. Po latach wyznała mi, że słyszała, jak Trzecia Siostra pada na ziemię i że odgłos ten przypominał brzęk tłuczonego szkła. Podniecony tłum oniemiał – twarze zastygły niby skute lodem, oczy wszystkich zasnuła mgła. Druga Siostra poleciła żołnierzom, by przyprowadzono jej muła, którego dosiadła bez niczyjej pomocy, łapiąc go za krótką szyję i wskakując odważnie na grzbiet. Wbiła mu pięty w brzuch, zwierzę ruszyło truchtem. Sima Liang chciał pobiec za nimi, lecz jakiś żołnierz zatrzymał go po paru krokach, chwycił pod ramiona i posadził na koniu, którego wcześniej dosiadał Sima Ku, jego ojciec.

Niczym pokonana armia poczłapaliśmy w dół po zboczu Leżącego Byka. Ciekawe, co też porabiali w tym czasie Babbitt i Shangguan Niandi, skryci pod białą chmurą. Jadąc na mule górską ścieżką, wytężałem umysł, usiłując wyobrazić sobie Szóstą Siostrę i Amerykanina pod spadochronem. Oczyma duszy ujrzałem następującą scenę: on klęczy obok niej, ze źdźbłem trawy zwanej „psie ogony" w dłoni, i puchatym kłosem łaskocze ją w piersi – niedawno ja sam robiłem identycznie – a Niandi leży na wznak z zamkniętymi oczami i pokwikuje z zadowoleniem, niczym pieszczony szczeniak. Patrzcie, jak wywraca się łapkami do góry, merda ogonkiem i wierci się w trawie! Aż tryska ochotą, by sprawić radość temu demonowi! Nie tak dawno zbiła mnie na kwaśne jabłko za to, że łaskotałem ją trawką! W moim sercu buchnął gniew, lecz nie było to jedyne uczucie, jakiego doznawałem – było tam także pożądanie, które parzyło mnie jak płomień.

– Suka! – zakląłem, zaciskając dłonie, jakbym właśnie chwytał ją za gardło.

Shangguan Laidi odwróciła się w moją stronę.

– Co się stało? – spytała.

Zanim pośpieszyliśmy z powrotem w dół, żołnierze posadzili mnie za nią na mule. Obejmując od tyłu jej lodowate ciało, przytulając policzek do wychudłych pleców siostry, wymamrotałem:

– Babbitt, Babbitt, ten amerykański diabeł pokrył Szóstą Siostrę.

Zatoczywszy pomału koło, znaleźliśmy się u stóp góry. Sima Ku i Babbitt uwolnili się już z plątaniny linek i stali ze spuszczonymi głowami wśród oszałamiająco bujnej trawy podgórskich łąk. W zielonym gąszczu tkwiło też ciało Szóstej Siostry. Leżała na wznak, z twarzą zwróconą ku niebu, cała wybrudzona ziemią; wokół walały się czarne grudy i wyrwane z korzeniami kępki murawy. Całkowicie utraciła ptasie cechy. Miała lekko otwarte oczy; poruszający, spokojny wyraz gościł na jej uśmiechniętej twarzy. Z jej oczu wystrzeliły dwa chłodne promienie, które wniknęły mi w pierś i ugodziły prosto w serce. Była bardzo blada, jej czoło i wargi wyglądały jak pokryte warstwą kredy. Cienkie niczym nitki strumyczki krwi sączyły się z nosa, uszu i kącików oczu; kilka czerwonych mrówek biegało jej niespokojnie po twarzy. Wędrowni pasterze rzadko docierali aż tutaj – bujna roślinność szalała, roiło się od motyli; powietrze, które wypełniało nasze płuca, miało słodkawą woń zgnilizny. Kilkanaście metrów przed nami wznosiło się strome urwisko czerwonawobrązowej barwy; w zagłębieniu u jego podnóża zbierała się woda, tworząc czarny stawek; strumyk z głośnym ciurkaniem spływał po skale.

Druga Siostra rzuciła się naprzód i padła na kolana przed ciałem Trzeciej Siostry.

– Trzecia Siostro, Trzecia Siostro, Trzecia Siostro! – wołała.

Wsunęła dłoń pod jej kark, jakby chciała pomóc się podnieść leżącej, lecz szyja Trzeciej Siostry, wiotka jak z gumy, tylko się rozciągnęła. Jej głowa spoczywała w zgięciu łokcia Drugiej Siostry niczym łeb martwej gęsi. Druga Siostra ułożyła ją z powrotem w poprzedniej pozycji i chwyciła za rękę, która okazała się tak samo gumowa. Druga Siostra wybuchnęła głośnym lamentem:

– Trzecia Siostro, Trzecia Siostro, czemu od nas odeszłaś?!

Najstarsza Siostra nie płakała ani nie lamentowała – klęczała w milczeniu obok ciała i patrzyła na zebranych. Jej wzrok był rozproszony, jakby nieobecny. Usłyszałem jej westchnienie, po czym dostrzegłem, jak sięga ręką za siebie i zrywa purpurowy kwiat w kształcie kuli, miękki jak puch i wielki jak kurze jajo. Tym puszystym kwiatem o poważnym wyglądzie wytarła krew spod nozdrzy Trzeciej Siostry, a potem z jej uszu i oczu. Osuszywszy dokładnie krwawiące miejsca, zbliżyła purpurowy kwiat do swojej twarzy, po czym obwąchała go bardzo dokładnie. Wąchała długo; na jej ustach rozkwitł dziwny, tajemniczy uśmiech, a oczy zaświeciły blaskiem oczu kogoś, kto na skutek silnego odurzenia przeniósł się gdzieś daleko, do innego świata. Doznałem niejasnego wrażenia, że dusza Ptasiej Nieśmiertelnej poprzez ten purpurowy, miękki kwiat przeniosła się do ciała Shangguan Laidi.

Szósta Siostra, która w tej chwili interesowała mnie najbardziej, przedarła się przez tłum gapiów i pomału zbliżyła się do ciała Trzeciej Siostry. Nie uklękła ani nie zapłakała, tylko w milczeniu zwiesiła głowę i bawiła się końcem warkocza, to rumieniąc się, to blednąc, jak mała dziewczynka, która coś zbroiła. Była jednak dojrzałą dziewczyną o bujnych kształtach, czarnych, lśniących włosach i pośladkach tak wypukłych, jakby pod ubraniem krył się dorodny, puszysty rudy ogon. Miała na sobie białą jedwabną suknię tradycyjnego kroju, prezent od Drugiej Siostry; głębokie rozcięcia po bokach odsłaniały długie, szczupłe nogi. Była boso; na jej kostkach widniały różowe zadrapania od ostrych źdźbeł; z tyłu suknia była upstrzona plamami z trawy i płatków łąkowych kwiatów – czerwone smugi i kropki, zielone ślady i otarcia… Moje myśli podskoczyły i wśliznęły się pod białą, miękką chmurę, otulającą Szóstą Siostrę i Babbitta. „Psie ogony"… Puszysty ogon… Moje oczy niby spragnione pijawki wgryzły się w jej piersi. Obfite piersi Niandi, brodawki czerwone jak wiśnie, uwypuklone bielą cienkiego jedwabiu… Moje usta wypełniła kwaśna ślina. Od tej chwili wystarczyło, bym spojrzał na ładne piersi, a pełno śliny napływało mi do ust. Pragnąłem ich dotykać, ssać; chciałem paść na kolana przed wszystkimi pięknymi piersiami tego świata i stać się ich najbardziej oddanym synem… W miejscach gdzie odznaczały się pod białą tkaniną, widniały plamy, jakby oblizał je pies. Poczułem w sercu ból, jakby ktoś ugodził mnie nożem; wydawało mi się, że patrzę na niezwykle realistyczny obraz, przestawiający Amerykanina Babbitta wgryzającego się w sutki Szóstej Siostry. Ten psi syn wlepiał swoje niebieskie ślepia w podbródek Szóstej Siostry, która obiema rękami głaskała go po żółtej czuprynie porastającej wielki łeb – tymi samymi rękami, które kiedyś tak bezlitośnie zbiły mnie w pośladki, a ja przecież tylko ją lekko połaskotałem, podczas gdy jemu wolno było gryźć jej sutki! Ten straszliwy ból sprawił, że śmierć Trzeciej Siostry była mi niemal obojętna. Płacz Drugiej smucił mnie i irytował. Szloch Ósmej Siostry natomiast był dźwiękiem zgoła niebiańskim; przywoływał wspomnienia o wielkiej urodzie zmarłej i o wszystkich jej niezwykłych, nadprzyrodzonych, nadludzkich i wstrząsających uczynkach. Babbitt zrobił parę kroków w przód; widziałem z bliska jego szkarłatne, miękkie wargi, które napawały mnie wstrętem i jego czerwoną, porośniętą białawym meszkiem gębę. Białe rzęsy, wielki nos, długa szyja – wszystko to budziło moją najgłębszą odrazę. Rozłożył ręce, jakby chciał nam coś podarować.

– Co za szkoda – oznajmił – co za strata, któż mógł przewidzieć… – Dalej mówił dziwacznie brzmiącym, niezrozumiałym językiem, po czym nieporadnie wygłosił parę słów po chińsku: – Ona miała przywidzenia. Wydawało jej się, że jest ptakiem, ale nie była ptakiem…

Zebrani zaczęli rozmawiać między sobą. Przypuszczałem, że głównym tematem dyskusji jest Ptasia Nieśmiertelna i jej związek z Hanem Ptaszkiem, być może wspomniano też o głuchoniemym Sunie Niemowie albo o ich dwójce dzieci – nie miałem ochoty się temu przysłuchiwać, poza tym wszystko i tak zagłuszało brzęczenie kilku wielkich pszczół, które zleciały się z ogromnego gniazda na zboczu i krążyły wokół mnie. W pobliżu gniazda dziki kot czaił się na świstaka – pękate, tłuste zwierzątko o maleńkich, blisko osadzonych ślepkach. Guo Fuzi, nasz wioskowy czarownik, który potrafił wywoływać dusze zmarłych i łapać demony, miał taką samą parę ruchliwych oczek, osadzonych ciasno po obu stronach nosa, przez co zyskał przezwisko Świstak. Guo Fuzi wyszedł właśnie przed tłum i oznajmił:

– Drogi wuju, ona jest martwa, żadne płacze ni lamenty nie przywrócą jej życia. Dzień mamy gorący, zabierzmy ją do wsi, złóżmy do trumny i pochowajmy, niech spoczywa w pokoju!

Jakież to tajemne powiązania skłoniły Guo Fuzi do nazwania Simy Ku „drogim wujem", nie mam pojęcia i nie wiem, czy ktoś byłby w stanie to wyjaśnić. Sima Ku pokiwał głową i zatarł ręce.

– Niech to szlag, ale pech – oznajmił.

Świstak stanął za plecami Drugiej Siostry, przewracając oczkami.

– Droga ciotko – odezwał się tonem pełnym żalu – ona już nie żyje, a dla nas ważniejsze są sprawy żywych. Zwłaszcza teraz, będąc w ciąży, nie powinnaś tyle płakać, bo możesz zaszkodzić sobie i dziecku. Poza tym pomyśl – czy nasza siostra była w ogóle człowiekiem? W gruncie rzeczy – nie! Była Ptasią Nieśmiertelną, zesłaną przez Królową Matkę Zachodu do krainy śmiertelników za dziobanie brzoskwiń nieśmiertelności. Jej czas się skończył – wróciła do krainy Nieśmiertelnych. Wszyscy na własne oczy widzieliśmy, jak spadała w przepaść – niby w transie, zawieszona między Niebem i Ziemią, tak lekko płynęła w powietrzu – gdyby była zwykłym człowiekiem z krwi i kości, czy spadałaby tak swobodnie, z takim wdziękiem?

W czasie swoich opowieści o Niebie i Ziemi Świstak starał się podnieść Drugą Siostrę z kolan.

– Trzecia Siostro! – lamentowała nieustannie. – Tak tragicznie zginęłaś…

– No już dobrze, dobrze – uspokajał ją Sima Ku, machając niecierpliwie ręką. – Nie płaczże już, życie było dla niej tylko udręką, śmierć dała jej nieśmiertelność.

– To wszystko twoja wina – odparła Druga Siostra – i tych twoich lotniczych eksperymentów!

– Sam też latałem, nie? – obruszył się. – Wy, kobiety, nie rozumiecie wielkich spraw… Oficerze sztabowy Ma, weźcie paru ludzi i zanieście nieboszczkę do domu, kupcie trumnę i zajmijcie się złożeniem ciała… Adiutancie Liu, zabierzcie te spadochrony z powrotem na górę, z naszym panem konsultantem Ba mamy zamiar jeszcze sobie polatać.

Świstak pomógł Drugiej Siostrze wstać i zwrócił się stanowczo do tłumu:

– Pomóżcie wszyscy!

Najstarsza Siostra wciąż klęczała, wąchając kwiat nasączony krwią Trzeciej Siostry.

– Droga ciotko – zwrócił się do niej Świstak – nie rozpaczaj już. Trzecia Ciotka wróciła tam, skąd przybyła, powinniśmy się z tego cieszyć.

Ledwie Świstak skończył mówić, Najstarsza Siostra podniosła głowę i spojrzała na niego, uśmiechając się tajemniczo. Świstak wymamrotał parę słów i nie mając śmiałości powiedzieć nic więcej, pośpiesznie wmieszał się z powrotem w tłum.

Shangguan Laidi, trzymając swój czerwony kulisty kwiat, podniosła się z uśmiechem. Przestąpiła zwłoki Ptasiej Nieśmiertelnej, patrząc na Babbitta i zaczęła potrząsać całym ciałem pod luźną czarną suknią. Wierciła się nerwowo, jakby czuła potrzebę oddania moczu. Podrygując, przeszła parę kroków, wypuściła kwiat i rzuciła się na Amerykanina. Objęła go za szyję i przywarła do niego.

– Umieram… – wymamrotała jak w gorączce. – Cierpię, umieram…

Babbitt z trudem uwolnił się z jej objęć; twarz miał mokrą od potu.

– Nie… nie rób tego… Nie jesteś tą, którą kocham… – wykrztusił w swojej mieszaninie języków.

Najstarsza Siostra, podobna do wściekłego psa o przekrwionych oczach, mieląc w ustach najpaskudniejsze przekleństwa, z wypiętą piersią ponownie rzuciła się na Babbitta. Amerykanin wymykał się jej niezręcznie – zrobił jeden unik, potem drugi, wreszcie schował się za plecami Szóstej Siostry, która stała się jego tarczą ochronną. Szóstej Siostrze wcale się to nie podobało – jak szczeniak, któremu dzieciaki przywiązały dzwoneczek do ogona, zaczęła się kręcić w miejscu. Najstarsza Siostra obracała się razem z nią. Babbitt, schylony, trzymał się tuż za pośladkami Szóstej Siostry. Kręcili się bez ustanku – widok ten przyprawił mnie o zawrót głowy. Przed oczyma wirowały mi wypięte pośladki, szarżujące piersi, gładkie potylice, spocone twarze, niezdarne nogi… Widziałem jak przez mgłę, w sercu czułem zamęt, coś jak kłąb poplątanego sznurka. Krzyki Najstarszej Siostry, wrzaski Szóstej, dyszenie Babbitta, dwuznaczne spojrzenia tłumu… Na twarze żołnierzy wypełzły śliskie uśmieszki, mieli rozchylone usta, drgające podbródki. Stado kóz, pod przewodnictwem mojej, podążało leniwie gęsiego w stronę domu; każda z nich dźwigała pełne wymiona. Lśniące grzbiety koni i mułów. Wystraszone krzyki ptaków, które krążyły nam nad głowami – pewnie miały swoje gniazda i pisklęta ukryte w kępach traw. Nieszczęsna trawa. Złamane karki podeptanych kwiatów. Czas chaosu. Druga Siostra w końcu złapała Najstarszą za suknię. Najstarsza Siostra rzuciła się rozpaczliwie naprzód, wyciągając ramiona do Babbitta. Z jej ust popłynęła tak rynsztokowa mowa, że twarze słuchaczy jeszcze bardziej poczerwieniały. Czarna suknia nadpruła się, odsłaniając ramię i część pleców. Druga Siostra skoczyła i wymierzyła Najstarszej cios w ucho. Najstarsza Siostra przestała się szamotać, w kącikach jej ust zebrała się piana, oczy znieruchomiały. Druga Siostra nie przestawała jej okładać – policzek za policzkiem, coraz mocniej. Z nosa Najstarszej Siostry popłynęła ciemna krew, głowa zwisła jej na piersi niczym dojrzały słonecznik; po chwili padła na ziemię twarzą w dół.

Wyczerpana Druga Siostra usiadła na trawie, dysząc ciężko; jej oddech w końcu zamienił się w łkanie. Tłukła się pięściami w kolana, jakby wybijając rytm swojego płaczu.

Sima Ku nie potrafił ukryć wyrazu podniecenia na twarzy. Ze wzrokiem utkwionym w obnażonych plecach Najstarszej Siostry oddychał chrapliwie, wycierając nieustannie dłonie w spodnie, jakby były splamione czymś, czego nigdy nie zdoła zmyć.

21

O zmroku w świeżo pobielonym kościele rozpoczęło się przyjęcie weselne. Z krokwi zwisało kilkanaście świecących żarówek; w sali było jasno jak w dzień. Na dziedzińcu przed kościołem terkotała maszyna, z której tajemniczy prąd elektryczny płynął drutami do żarówek i zamieniał się w blask rozpraszający nocną ciemność i przyciągający ćmy. Ćmy wpadały na żarówki, ginęły od poparzeń i lądowały na głowach oficerów Simy Ku oraz innych ważnych osobistości wioski Dalan. Sima Ku miał na sobie wojskowy mundur; jego twarz jaśniała. Wstał zza stołu, gdzie zajmował honorowe miejsce, odchrząknął i oznajmił:

– Drodzy bracia żołnierze, szlachetni panowie! Dzisiejsze wielkie przyjęcie ma uczcić zaślubiny naszego drogiego przyjaciela Babbitta i mojej młodej szwagierki Shangguan Niandi. To wspaniałe, radosne wydarzenie zasługuje na wasze oklaski!

Rozległ się gorący aplauz. Obok Simy Ku siedział młody Amerykanin Babbitt, wystrojony w biały mundur, z czerwonym kwiatem w klapie, cały w uśmiechach. Jego blond czuprynę pokrywała warstwa oleju arachidowego. Głowa mu lśniła, jak wylizana na gładko przez psy. Obok małżonka siedziała Shangguan Niandi w białej sukni z dekoltem, który obnażał górną część jej biustu. Śliniłem się, lecz wargi Ósmej Siostry pozostawały suche jak łuski cebuli. W czasie ceremonii ślubnej, jeszcze za dnia, razem z Simą Liangiem nieśliśmy długi tren sukni Szóstej Siostry, przypominający bażanci ogon. We włosach Niandi tkwiły dwie ciężkie róże; gruba warstwa pudru nie maskowała wielkiego zadowolenia, którym promieniała jej twarz. Szczęśliwa Shangguan Niandi, jakże jesteś bezwstydna! Trup Ptasiej Nieśmiertelnej jeszcze nie ostygł, a ty już wyprawiasz sobie ślub z Amerykaninem!

Byłem przygnębiony, mimo że Babbitt podarował mi ostry nóż z plastikową rączką – nic mnie nie cieszyło. Elektryczne światło to taka zdradliwa rzecz – przenika przez białą sukienkę, wystawiając czerwone brodawki na widok publiczny. Wiedziałem, że przyglądają im się wszyscy mężczyźni, nawet Sima Ku co chwila zerkał w ich stronę, a one nic sobie z tego nie robiły, tylko wierciły się i wymachiwały ogonkami. Chciałem kogoś zelżyć, lecz kogo? Skląć tego drania Babbitta – dzisiejszej nocy to on nimi zawładnie! Moja spocona dłoń zacisnęła się na rękojeści noża w kieszeni. Gdybym tak rzucił się na nią, rozciął jej sukienkę, a potem zręcznie poobcinał je u nasady? Co by się wydarzyło? Czy Sima Ku dokończyłby swoją przemowę? Czy Babbitt dalej byłby tak podekscytowany, a Shangguan Niandi taka szczęśliwa? No i musiałbym gdzieś je ukryć. Gdzie? W stogu siana? Pożarłaby je łasica. W dziurze w ścianie? Porwą je myszy. Na drzewie? Tam padłyby łupem sowy… Ktoś szturchnął mnie lekko w bok. Był to Sima Liang. Miał na sobie odświętne białe ubranie, na szyi czarną muchę. Wyglądaliśmy identycznie.

– Usiądź, wujaszku – powiedział – nikt już nie stoi oprócz ciebie.

Opadłem ciężko na ławę, usiłując sobie przypomnieć, kiedy i dlaczego wstałem. Sha Zaohua także była bardzo ładnie ubrana. W trakcie ceremonii trzymała bukiet polnych kwiatów, potem wręczyła go Shangguan Niandi. Teraz, gdy wszystkie uszy łowiły słowa Simy Ku, oczy wpatrywały się w piersi Shangguan Niandi, nosy upajały się aromatami wina i mięsa, a myśli krążyły swobodnie, Zaohua wyciągnęła swoją małą łapkę i niczym kociak kradnący jedzenie sięgnęła pazurkiem do talerza, ściągnęła kawałek mięsa, po czym udając, że wyciera nos, wepchnęła go sobie do pyszczka.

Sima Ku kontynuował przemowę. Trzymał w dłoni kieliszek wina kupionego specjalnie na tę okazję pod Wilgotną Górą. Płyn w szkle jarzył się czerwono. Ręka wcale mu się nie męczyła, choć trzymał ją w tej samej pozycji już dość długo.

– Pan Babbitt – ciągnął – przybył do nas prosto z nieba. To Niebiosa zesłały nam naszego Babbitta. Wszyscy na własne oczy widzieli jego pokaz latania. To on zapalił elektryczne lampy, tam, nad naszymi głowami… – Pokazał w stronę żarówek wiszących na krokwi, a oczy zebranych na moment oderwały się od miękkich, czarujących, specyficznie inspirujących piersi Shangguan Niandi i podążyły za jego palcem w stronę oślepiających świateł. – To jest właśnie elektryczność, energia ukradziona Bogu Pioruna. Można powiedzieć, że nasza partyzancka jednostka, odkąd pojawił się pan Babbitt, złapała wiatr w żagle. Babbitt jest naszym Szczęśliwym Generałem. Ma głowę pełną talentów – zobaczycie, za chwilę jeszcze bardziej poszerzy nam horyzonty.

Sima Ku odwrócił się i pokazał ręką ścianę za podwyższeniem, z którego niegdyś wygłaszał kazania pastor Malloy, a potem panna Tang z Plutonu Wysadzania Mostów nawoływała do walki z Japończykami. Na ścianie wisiała płachta śnieżnobiałej tkaniny. Pociemniało mi w oczach, oślepionych ostrym światłem żarówek; spuściłem wzrok.

– Takiego geniusza – ciągnął Sima Ku – nie wypuścimy z rąk, to pewne. Gdy wygraliśmy wojnę, pan Babbitt chciał wracać do kraju, lecz my nie możemy do tego dopuścić, musimy przekonać go, by został z nami, okazując mu nasze najcieplejsze uczucia. Właśnie dlatego oddaję mu za żonę moją młodszą szwagierkę, piękniejszą od Nieśmiertelnych w Niebiosach. A teraz proponuję, byśmy wszyscy wznieśli toast za szczęście naszego pana Babbitta i panny Shangguan Niandi. Zdrowie młodej pary! Do… – goście wstali z rumorem, wznieśli kieliszki, brzęknęli, przechylili -…dna! – Wypili.

Shangguan Niandi trzymała kieliszek w dłoni zdobnej złotą obrączką. Stuknęła nim najpierw o kieliszek Babbitta, potem Simy Ku, potem Shangguan Zhaodi. Druga Siostra niedawno rodziła i jeszcze nie wróciła do formy – na jej bladej twarzy wystąpiły niezdrowe rumieńce.

– Teraz czas, by pan młody i panna młoda wypili razem toast miłości.

Wedle wskazówek Simy Ku, Babbitt i Niandi spletli ręce, w których trzymali kieliszki, i w tej niewygodnej pozycji wypili swój toast. Przez tłum gości przetoczyła się fala entuzjazmu. Wśród okrzyków i wiwatów goście również wznosili toasty, po czym poszły w ruch pałeczki. Kilkadziesiąt ust mlaskało jednocześnie, co brzmiało niezbyt elegancko; wargi i policzki zalśniły od tłuszczu i potu.

Przy naszym stole oprócz mnie, Simy Lianga, Sha Zaohua i Ósmej Siostry posadzono jeszcze kilku nieznanych nam malców. Z wyjątkiem mnie jednego wszyscy jedli – ja tylko obserwowałem. Sha Zaohua pierwsza rzuciła pałeczki i zabrała się do jedzenia gołymi rękami. Trzymając w lewej ręce kurze udko, a w prawej świńskie kopyto, ogryzała oba przysmaki na zmianę. Zauważyłem, że dla oszczędzania sił wszystkie dzieci w czasie żucia zamykały oczy, jakby brały przykład z Ósmej Siostry. Ósma Siostra, o płonących policzkach i wargach jak różane chmury, była jeszcze piękniejsza od panny młodej. Sięgając do talerzy po jedzenie, dzieci znowu wytrzeszczały oczy. Gdy patrzyłem, jak rozszarpują zwierzęce zwłoki, zrobiło mi się ich żal.

Mama sprzeciwiała się małżeństwu Szóstej Siostry z Babbittem.

– Mamo, zachowałam w tajemnicy to, że zabiłaś babcię – powiedziała Szósta Siostra.

Matka spotulniała i nic już nie mówiła, a wyraz jej twarzy przywodził na myśl zwiędłe jesienne liście. Zaczęła ignorować ślubne plany Szóstej Siostry, co mimo wszystko niepokoiło Niandi przez dłuższy czas. Przyjęcie toczyło się normalnym trybem; wkrótce goście siedzący przy różnych stołach przestali rozmawiać między sobą, zajęli się grą w zgadywanki i piciem z najbliżej siedzącymi. Wino lało się strumieniami, wciąż wnoszono coraz to nowe dania, biało odziani kelnerzy, obładowani półmiskami, biegali truchcikiem tam i z powrotem, ogłaszając głośno nazwy potraw: „Zapraszamy, oto «lwie łebki» duszone w sosie sojowym – oto przepiórki z rusztu – zapraszamy – kurczak duszony w grzybach…"

Przy naszym stole siedzieli sami „generałowie pustych talerzy". „Prosimy, oto glazurowana gicz" – ledwie lśniąca wieprzowa nóżka wylądowała pośrodku stołu, już wyciągało się po nią kilka błyszczących od tłuszczu rączek. „Gorące!" – dzieci syknęły niczym jadowite węże, lecz nie rezygnowały, sięgnęły po raz drugi i zabrały się do odrywania kawałków mięsa. To, co upadło na stół, podnosiły i wpychały sobie do buzi. Ani chwili odpoczynku. Połykały, gulgocząc, wyciągając szyje i marszcząc brwi, z półotwartymi ustami. Wysiłek wyciskał im z wytrzeszczonych oczu maleńkie krople łez. Mięso i skóry w mgnieniu oka znikały z talerzy, na których pozostawało jedynie nieco srebrzystobiałych kości. Chwytano więc za kości, by ogryźć je pracowicie z wszelkich jadalnych tkanek. Ci, dla których już nie wystarczało, oblizywali palce, a ich oczy świeciły zielonkawym blaskiem. Brzuchy puchły do rozmiarów skórzanych piłek, chude nogi zwisały żałośnie z ław. Z przewodów pokarmowych ulatniały się zielonkawe pęcherzyki gazu, wydając dźwięk podobny do chrapania panter. „Prosimy – «wiewiórcza ryba» na słodko-kwaśno" – tęgi kelner na krótkich nóżkach, o nalanej twarzy, wystrojony w biały frak, wniósł drewnianą tacę z ogromnym białym półmiskiem, zawierającym przyrumienioną na żółto rybę. Za nim wkroczyło kilkunastu innych, jeden wyższy od drugiego, wszyscy w identycznych białych frakach; wszyscy nieśli identyczne białe półmiski z wielkimi żółtymi rybami. Ostatni w kolejce przypominał słup wysokiego napięcia. Postawił półmisek z rybą na naszym stole i zrobił do mnie minę. Wydał mi się znajomy. Krzywe usta, jedno oko przymknięte, drugie wytrzeszczone, pomarszczony nos – gdzie ja widziałem tę twarz? Może na weselu Shangguan Pandi i Lu Lirena?

Ciało „wiewiórczej ryby" było ponacinane wzdłuż i w poprzek; nacięcia tworzyły długą, złocistą ranę, pokrytą warstwą czerwonawego kwaśno-słodkiego syropu. Pod szmaragdowozielonym szczypiorkiem kryło się białoszare oko; trójkątny ogon sterczał żałośnie poza półmisek i wciąż jakby nieznacznie się poruszał. Lśniące od tłuszczu małe szpony znów wyciągnęły się w stronę półmiska. Nie miałem ochoty znosić widoku rozszarpywanej „wiewiórczej ryby", więc odwróciłem twarz. Babbitt i Shangguan Niandi wstali od głównego stołu z długonogimi kieliszkami, pełnymi czerwonego wina, w dłoniach. Trzymając się pod rękę, zbliżyli się do naszego stołu dystyngowanym, pełnym wdzięku krokiem. Spojrzenia wszystkich kierowały się ku „wiewiórczej rybie" na słodko-kwaśno – biedna ryba była już pozbawiona wierzchniej połowy ciała; pośrodku widniał sinawy kręgosłup. Jedna ze szponiastych łapek złapała go i potrząsnęła, jednym ruchem odrywając ości od dolnej części ryby. Przed każdym dzieckiem piętrzyła się bezkształtna sterta parującego rybiego mięsa. Dzieciaki przypominały drapieżne zwierzęta, które większość swojej zdobyczy zanoszą do jaskiń, by tam posilić się w spokoju. Na półmisku został już tylko ogromny rybi łeb i zgrabny delikatny ogon, połączone kręgosłupem. Śnieżnobiały obrus był cały brudny, tylko miejsce przede mną zachowało dziewiczą czystość, a pośrodku tej białej strefy stał kieliszek czerwonego wina.

– Kochani mali przyjaciele, wypijmy razem! – rzekł Babbitt serdecznie, unosząc kieliszek w naszą stronę, a jego żona uczyniła to samo.

Niektóre palce trzymała zgięte, inne wyprostowane; dłoń mojej siostry przypominała orchideę, w której środku połyskiwała złota obrączka. Wnętrze jej dekoltu jaśniało białym, porcelanowym, chłodnym blaskiem. Serce waliło mi jak szalone.

Mali goście z buziami pełnymi rybiego mięsa pośpiesznie podnieśli się zza stołu; ich policzki, nosy, a nawet czoła lśniły od tłustego oleju. Sima Liang, który siedział obok mnie, czym prędzej połknął wszystko, co miał w ustach, po czym zamaszyście wytarł twarz i ręce zwisającym rąbkiem obrusa. Moje ręce były nieskazitelnie czyste i delikatne, nawet najmniejsza plamka nie szpeciła ubrania, włosy lśniły świeżością. Mój przewód pokarmowy nigdy nie miał okazji trawić zwierzęcych zwłok, a moje szczęki nigdy nie żuły roślinnych włókien. Rząd lśniących od tłuszczu dziecięcych łapek uniósł niezgrabnie kieliszki, które brzęknęły w zderzeniu z kieliszkami młodej pary. Tylko ja jeden stałem oszołomiony, wpatrując się w piersi Shangguan Niandi. Trzymałem się oburącz krawędzi stołu, z wysiłkiem opanowując chęć rzucenia się na moją Szóstą Siostrę i ssania jej piersi.

Babbitt popatrzył na mnie ze zdumieniem.

– A ty czemu nie jesz ani nie pijesz? – spytał. – Nic nie jadłeś? Ani odrobinki?

Shangguan Niandi na chwilę zstąpiła ze swoich wyżyn i odzyskała cechy mojej Szóstej Siostry. Wolną ręką pogłaskała mnie po szyi i zwróciła się do świeżo poślubionego małżonka:

– Mój braciszek jest na wpół Nieśmiertelnym. Nie jada ludzkiego pokarmu.

Intensywny aromat wydzielany przez ciało Szóstej Siostry doprowadzał mnie do szaleństwa. Moje ręce same wyciągnęły się do niej i całkowicie wbrew mojej woli złapały ją za piersi. Jej jedwabna suknia była tak gładka i śliska… Szósta Siostra wydała przestraszony okrzyk i chlusnęła zawartością kieliszka w moją twarz. Zarumieniona po uszy, poprawiła przekręcony gorset.

– Drań! Bezwstydny łobuz! – wyklinała mnie pod nosem.

Czerwone wino spłynęło mi po twarzy; rubinowa, półprzezroczysta kotara przesłoniła oczy. Piersi Shangguan Niandi niczym czerwone, mocno nadmuchane balony zderzały się głośno ze sobą – nie przed moimi oczyma, lecz w myślach.

Babbitt poklepał mnie po głowie swoją wielką dłonią.

– Młody człowieku – mrugnął do mnie – piersi twojej matki należą do ciebie, ale piersi twojej starszej siostry to już moja własność. Mam nadzieję, że zostaniemy dobrymi kumplami.

Cofnąłem się przed jego ręką, wpatrując się nienawistnie w tę komiczną, paskudną facjatę. Bezmiar mojego cierpienia był nie do opisania. Piersi Szóstej Siostry, tak gładkie, tak miękkie, tak jędrne i kształtne, jakby wyrzeźbiono je z jadeitu, te niezrównane skarby, dzisiejszej nocy wpadną w ręce Amerykanina o rumianej, włochatej gębie. Będzie mógł je łapać, głaskać, ugniatać do woli. Białe niczym kule z mleka w proszku, te wypełnione miodem, cudowne naczynia, przysmaki niemające sobie równych w całym wszechświecie, tej nocy staną się własnością ust Amerykanina o śnieżnobiałych zębach, by mógł je gryźć, szczypać lub zgoła wyssać z nich całą wilgoć, aż pozostanie tylko blada skóra. O największą rozpacz zaś przyprawiał mnie fakt, że wszystko to stanie się z własnej, nieprzymuszonej woli mojej Szóstej Siostry. O, Shangguan Niandi, ja tylko łaskotałem cię źdźbłem trawy, a ty wymierzyłaś mi dwa bezwzględne ciosy. Dotknąłem cię, a ty chlusnęłaś mi winem w twarz. Babbitt dotyka cię i gryzie, a ty przyjmujesz to z radością! To ma być sprawiedliwość? Wy nędzne dziwki, dlaczego nie rozumiecie mojego bólu? Na całym świecie nie ma nikogo, kto tak dobrze zna, tak bardzo kocha i tak troskliwie chroni piersi kobiety jak ja. Ale dla was moje serce znaczy tyle co ośle flaki! Rozpłakałem się z rozpaczy.

Babbitt wzruszył ramionami, wykrzywił się do mnie, objął Shangguan Niandi i odszedł z nią do innego stołu, wznosić kolejne toasty. Kelnerzy wnieśli wazę pełną zupy, w której pływały rozbełtane pasma żółtka i coś, co przypominało włosy trupa. Mali biesiadnicy, naśladując dorosłych sąsiadów przy stole obok, nabierali zupę białymi porcelanowymi łyżkami, starając się, by była jak najgęstsza i mieszali zamaszyście, chlapiąc na wszystkie strony. Potem dmuchali na łyżki i pili po odrobinie. Sima Liang szturchnął mnie.

– Wujaszku, spróbuj trochę. To naprawdę dobre, nie gorsze od koziego mleka – powiedział.

– Nie, nie będę tego jadł – odparłem.

– No to chociaż usiądź, wszyscy się na ciebie gapią.

Potoczyłem dokoła wyzywającym spojrzeniem. Nikt na mnie nie patrzył, Sima Liang minął się z prawdą. Ze środka każdego stołu buchała para, unosząc się aż pod elektryczne lampy, gdzie od gorąca zamieniała się w jeszcze drobniejszą mgiełkę i rozpływała w powietrzu. Na wszystkich blatach panował straszliwy bałagan, talerze i kieliszki walały się, gdzie popadnie; rysy twarzy gości zacierały się i rozmywały, woń alkoholu działała oszołamiająco. Małżeństwo Babbittów zajęło już z powrotem swoje miejsca przy stole. Zauważyłem, że Niandi pochyla się ku Zhaodi i szepcze jej coś do ucha. O czym mówi? Czy ma to jakiś związek ze mną? Zhaodi pokiwała głową, Niandi odsunęła się i na powrót przybrała swoją dystyngowaną postawę. Nabrała łyżką zupy, zwilżyła usta i wypiła elegancko. Znała Babbitta ledwie od miesiąca, a już stała się kimś zupełnie innym. Przyznaj się, wielka damo, czyż miesiąc temu nie siorbałaś kleiku jak wszyscy? Czy nie smarkałaś głośno i nie plułaś na ziemię? Niandi budziła we mnie odrazę, ale jednocześnie podziwiałem ją – tak szybko zmienić swoje zachowanie, jak tego dokonała? Nie mogłem się nadziwić. Kelnerzy wnieśli główne dania: pierożki i makaron, taki jak ten, który przyprawił mnie niegdyś o utratę apetytu, a do tego jakieś kolorowe ciastka. Zdecydowanie nie mam ochoty opisywać, w jaki sposób jedzono to wszystko. Byłem udręczony i głodny. Matka i moja koza na pewno już niecierpliwie czekały. Czemu więc jeszcze nie poszedłem do domu? Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że po przemówieniu Simy Ku i po przyjęciu Babbitt zamierzał urządzić kolejny pokaz techniki i kultury Zachodu. Wiedziałem, że pokaże nam film, czyli powstające z udziałem elektryczności ruchome obrazy ludzi, które wyglądają jak żywe. Tak przynajmniej mówiła Druga Siostra, gdy zapraszała naszą matkę na przyjęcie weselne. Matka opowiadała, że dwadzieścia lat wcześniej coś podobnego pokazywali Niemcy, którzy reklamowali jakieś nawozy swojej produkcji. Twierdzili, że gdy posypać ziemię tym białym proszkiem, wzrosną plony, ale nikt im nie wierzył. W naszej wsi zawsze nawożono obornikiem, a darmowe próbki nawozu od Niemców ludzie powrzucali do stawu. Gdy nadeszło lato, lotosy w stawie rozrosły się jak szalone – miały długie łodygi i liście jak kamienie młyńskie, grube i mięsiste, lecz kwiatów było jak na lekarstwo. Ludzie byli uradowani, że nie dali się nabrać – widać Niemcy chcieli nam tylko zaszkodzić, bo co to za nawóz, który daje wielkie liście, ale nie daje kwiatów i owoców? Trucizna i tyle.

Przyjęcie wreszcie dobiegło końca. Wbiegli kelnerzy z ogromnymi koszami i uwijając się jak w ukropie, zbierali kieliszki i talerze, ładując je z brzękiem do koszy, gdzie zamieniały się w potłuczone skorupy. Specjalna grupa żołnierzy przybiegła im na pomoc – każdy z nich zwijał ze stołu jeden obrus i wybiegał z nim jak z workiem. I znów kolej na kelnerów – błyskawicznie porozkładali świeże obrusy, po czym wnieśli owoce: winogrona i ogórki, arbuzy i soczyste gruszki. Podano też coś, co nazywano brazylijską kawą – płyn koloru oleju ze słodkich ziemniaków, o dziwnym zapachu. Pito wielkie ilości, dzbanek za dzbankiem, kubek za kubkiem. Goście, dręczeni czkawką, siedząc spokojnie, ze ściągniętymi w ryjek wargami sączyli powoli kawę, w skupieniu i ostrożnie, jakby popijali chińskie lekarstwo.

Żołnierze wnieśli kwadratowy stół, na którym ustawili jakąś maszynę, przykrytą czerwoną płachtą. Sima Ku klasnął w dłonie i oznajmił:

– Uwaga, zaraz zacznie się film! Drodzy przyjaciele, powitajmy najpierw serdecznie pana Babbitta, który za chwilę pokaże nam kolejny cud techniki!

Zerwał się huragan oklasków. Babbitt wstał i ukłonił się zebranym, następnie podszedł do kwadratowego stołu i ściągnął czerwoną płachtę. Oczom wszystkich ukazała się owa zdumiewająca, cudowna maszyna w całej swojej groźnej krasie.

Palce Babbitta dłuższą chwilę poruszały się żwawo wśród mnóstwa lśniących kółek, małych i dużych, aż z trzewi maszyny wydobyło się głośne buczenie. Nagle promień białego światła przeciął powietrze jak nóż i padł na zachodnią ścianę kościoła. Wybuchły radosne okrzyki, rozległ się rumor przesuwanych krzeseł. Wszyscy zwrócili się w stronę białego światła, które padło na twarz Jezusa z daktylowego drewna, dopiero co odkopanego i przybitego na nowo do krzyża. Święty wizerunek był już całkowicie zatarty, górną część rzeźby zarastał żółtawy grzyb, zwany „zielem nieśmiertelności". Babbitt jako żarliwy chrześcijanin nalegał na ślub w kościele. W dzień zarośnięte grzybem oczy Jezusa czuwały nad jego ceremonią ślubną, a wieczorem, gdy skierował na nie snop elektrycznego światła, znad warstwy porostu uniosła się biała mgiełka. Promień powędrował niżej, schodząc z twarzy Jezusa na jego tors, z torsu na brzuch, z brzucha na zakryte przez chińskiego rzeźbiarza liściem lotosu intymne partie ciała, a stamtąd na stopy. W końcu trafił w rozwieszony na szarej ścianie prostokąt z białego płótna, obramowany szeroką czarną obwódką. Drgając, promień skurczył się tak, by zmieścić się wewnątrz obwódki. Drżał jeszcze przez chwilę, wyskakując poza biały prostokąt, wreszcie stanął w miejscu. W tym momencie maszyna wydała dźwięk podobny do bębnienia kropli deszczu, spływających obficie z dachu na ziemię.

– Zgasić lampy! – krzyknął Babbitt.

Wiszące na krokwi żarówki zgasły z głośnym pyknięciem. Nagle pogrążyliśmy się w ciemności, a biały promień z diabelskiej maszyny Babbitta zajaśniał jeszcze mocniej. Stada maleńkich muszek tańczyły, a biała ćma trzepotała zawzięcie skrzydłami, kręcąc się wewnątrz mlecznej smugi; na płóciennym prostokącie natychmiast pojawił się jej wielokrotnie powiększony cień o wyraźnych konturach. W mroku rozległy się okrzyki entuzjazmu; ja także odruchowo wydałem zdumione „Oooo!".

Nareszcie zobaczyłem „ruchomy obraz"! Nagle na drodze białego promienia pojawiła się czyjaś głowa. Była to głowa Simy Ku – światło przeświecało mu przez małżowiny uszne, widać było krążącą w żyłkach krew. Głowa obróciła się twarzą w stronę źródła promienia; oblicze Simy było płaskie i białe, jak zrobione z przezroczystego papieru. Na prostokątnej płachcie ukazał się wielki, podłużny kształt. W ciemności znowu rozległy się okrzyki zachwytu, do których ja także się dołączyłem.

– Proszę siadać! Proszę siadać! – pokrzykiwał zniecierpliwiony Babbitt.

W snopie światła mignęła czyjaś biała, chuda ręka; głowa Simy Ku znikła. Ściana wydała serię trzasków i huków, a na mlecznym prostokącie zatańczyły czarne plamy i rysy, jakby ktoś strzelał do niego z pistoletu. Z wiszącej na ścianie obok czarnej skrzynki popłynęła muzyka – brzmienie przypominało trochę dwustrunowy huqin, a trochę róg suona. Dźwięk był płaski jak wyciskane przez sito spłaszczone, nieskończenie długie wstążki fasolowego makaronu.

Na płóciennym prostokącie ukazały się nagle pokrętne znaki, które – rząd za rzędem – przesuwały się z dołu ku górze. Krzyknęliśmy ze zdumienia. Podobno woda zawsze płynie w dół, obcojęzyczne napisy miały jednak przeciwną naturę – unosiły się w kierunku sufitu i wypłynąwszy ponad górną krawędź białej płaszczyzny, znikały na czarnej ścianie. Ciekawe, czy gdyby następnego dnia podłubać w murze, obce słowa nadal by tam były? Kiedy tak rozmyślałem bez ładu i składu, na białym prostokącie pojawiła się rzeka. Woda szumiała, na brzegach rosły drzewa, ptaki podskakiwały ze świergotem na gałęziach. Otworzyliśmy usta ze zdumienia, zapominając o wydaniu okrzyku. Następnie naszym oczom ukazał się mężczyzna ze strzelbą na plecach, o szerokim, owłosionym torsie. Z wargi zwisał mu zapalony papieros; nozdrzami wypuszczał dym. Dobry Boże, toż to zdumiewające! Spomiędzy drzew wychynął niedźwiedź i ruszył w jego stronę. W kościele rozległy się piski kobiet oraz odgłos odbezpieczanej broni. Ktoś znowu skoczył w sam środek wiązki promieni świetlnych – był to Sima Ku z rewolwerem w ręku. Celował w niedźwiedzia, lecz ten rozwiał się gdzieś za jego plecami.

– Siadać, siadać! – krzyczał Babbitt. – To jest film, idioto!

Gdy Sima Ku usiadł, niedźwiedź w białym prostokącie był już martwy – z jego klatki piersiowej sączyła się zielonkawa krew, a myśliwy siedział obok zwłok i ładował broń.

– A niech go! Wykurwiście strzela! – zakrzyknął Sima Ku.

Myśliwy podniósł głowę, wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem, po czym zaśmiał się drwiąco. Zarzucił strzelbę z powrotem na plecy, wetknął do ust dwa palce i gwizdnął przeraźliwie – gwizd odbijał się echem w całym kościele. Brzegiem rzeki nadjechał wóz zaprzężony w konia. Koń miał postawę dumną i arogancką, lecz sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego. Uprząż wyglądała znajomo, jakbym już gdzieś widział podobną. W wozie stała kobieta z długimi, rozwianymi włosami niewiadomego koloru. Miała dużą twarz, wypukłe czoło, bardzo piękne oczy i podwinięte rzęsy, czarne i sztywne jak kocie wąsy. Jej usta były ogromne, wargi ciemne i lśniące. Wydawała mi się wyzywająca. Jej piersi podskakiwały jak szalone, niczym białe króliczki trzymane za ogonki. Były ogromne, dużo większe od piersi kobiet w rodzinie Shangguan. Prowadziła wóz, który pędził w naszą stronę. W moim sercu wrzało, w wargach czułem mrowienie, spociły mi się dłonie. Wstałem, a czyjaś silna ręka natychmiast przydusiła mi głowę, sadzając mnie z powrotem na ławie. Odwróciłem się, lecz nie rozpoznałem twarzy mężczyzny siedzącego za mną z otwartymi ustami. Z tyłu stał zbity tłum ludzi, szczelnie zasłaniający drzwi; zdaje się, że ktoś nawet wisiał na framudze. Z zewnątrz dobiegał gwar; zapewne jeszcze wielu chciało się dostać do środka.

Kobieta zatrzymała wóz i zeskoczyła na ziemię. Uniosła spódnicę, odsłaniając śnieżnobiałe łydki i zawołała, zapewne zwracając się do mężczyzny. Dalej nawołując, zerwała się do biegu. Mężczyzna zapomniał o martwym niedźwiedziu, rzucił strzelbę i ruszył w jej stronę. Jej twarz, oczy, usta, białe zęby, falujące piersi. Jego twarz, gęste brwi, sokole oczy, lśniąca broda, połyskująca blizna między brwią a skronią. I znów twarz kobiety i jeszcze raz mężczyzna. Kobieta pada mężczyźnie w objęcia. Jej piersi robią się płaskie, usta obsypują jego twarz pocałunkami. Wargi mężczyzny obejmują wargi kobiety. Raz to jego usta znajdują się na zewnątrz, to znowu jej usta obejmują jego usta. Wpijają się w siebie nawzajem. Jęki i westchnienia kobiety. Ręce obejmują za szyję, ściskają w pasie, dotykają, głaszczą. W końcu oboje padają w miękką trawę i turlają się, raz mężczyzna znajduje się na górze, raz kobieta. Obrót za obrotem, potoczyli się całkiem daleko; wreszcie zatrzymali się. Owłosiona dłoń mężczyzny wśliznęła się pod suknię i chwyciła pierś kobiety. Moje serce cierpiało nieznośny ból, gorące łzy pociekły z kącików oczu.

Snop białego światła znikł. Obok diabelskiej maszyny pyknęła włączana lampa elektryczna. Ludzie wzdychali chrapliwie. Kościół był pełen, nawet na stole przede mną siedziały gołe dziecięce pupy. W świetle lampy płonącej obok maszyny Babbitt wyglądał jak istny Nieśmiertelny. Kółka maszyny obracały się i obracały. Wreszcie – pa-da! – coś stuknęło w środku i maszyna stanęła. Sima Ku podskoczył i zakrzyknął radośnie:

– Na cycki mojej babki! Jeszcze, jeszcze! Puść pan to jeszcze raz!

22

Czwartego z kolei wieczoru pokazy filmowe przeniosły się na rozległe klepisko w pobliżu domu rodziny Sima. Wszyscy żołnierze i oficerowie oraz ich rodziny zasiedli na „złotych", honorowych miejscach, wioskowi notable zajęli „srebrne" rzędy za nimi, a zwykli obywatele stali z tyłu, zajmując „żelazne" oraz „miedziane" miejsca stojące. Za wysoko zawieszoną płachtą białej tkaniny znajdował się stawek pełen lotosów i rzęsy wodnej, a nad nim stali bądź siedzieli starcy i kaleki, którzy mieli widok na film od tyłu i przy okazji mogli obserwować pozostałych widzów.

Dzień ten został opisany w Kronice Północno-Wschodniego Gaomi. Wspominając go, dochodzę do wniosku, że nic tego dnia nie działo się zwyczajnie. W południe było gorąco i duszno, słońce miało kolor czarny, ryby w rzece pływały brzuchami do góry, a ptaki spadały z nieba. Młody, energiczny żołnierz, który wkopywał w ziemię pale do zawieszenia ekranu, nagle dostał skrętu kiszek; wił się na ziemi z bólu, a z ust sączyła mu się zielonkawa ciecz – to z pewnością nie było normalne. Dziesiątki purpurowych węży w żółte wzory sunęły jeden za drugim główną ulicą – to też nie było normalne. Białe żurawie z bagien całymi stadami obsiadły drzewa mydlane przed wejściem do wioski, gałęzie pękały pod ich ciężarem, wszędzie wirowało pełno białego pierza, trzepocących skrzydeł, szyj długich jak węże, sztywnych i prostych nóg – to wszystko nie było normalne. Zhuang Zuch, najsilniejszy chłop w całej wiosce, wrzucił do stawu dziesięć kamiennych wałków do łuskania ryżu – to też nie było normalne. Wczesnym popołudniem pokazali się jacyś zmęczeni podróżą przybysze z obcych stron, usiedli nad Rzeką Wodnego Smoka i jedli placki cienkie jak z papieru, zagryzając marchewkami. Zagadnięci, skąd pochodzą, odpowiedzieli, że z Anyangu, a zapytani o cel podróży – że chcą obejrzeć film. Na pytanie, skąd wiedzą, że u nas się pokazuje filmy, odrzekli, że dobre wieści rozchodzą się szybciej, niż wieje wiatr – to też nie było całkiem normalne. Matka opowiedziała nam dowcip o głupim zięciu, czego nigdy przedtem nie robiła i to też nie było normalne. O zachodzie słońca niebo stało się pełne ognistych chmur, które nieustannie zmieniały barwy, co nie było normalne. Woda w Rzece Wodnego Smoka czerwieniła się jak krew, co też nie było normalne. O zmierzchu komary zbiły się w wielkie stado i niczym czarna chmura unosiły się nad klepiskiem – i to też nie było normalne. Białe, późno kwitnące lotosy na powierzchni stawu w czerwonym blasku zachodzącego słońca przypominały niebiańskie duchy, co też nie było normalne. W mleku mojej kozy wyczułem posmak krwi i to było najbardziej nienormalne ze wszystkiego!

Po wieczornej porcji mleka pobiegliśmy jak wicher z Simą Liangiem na wielkie klepisko – przyciągał nas film. Biegliśmy na spotkanie zachodzącego słońca, twarzami ku wieczornej zorzy. Szukaliśmy wzrokiem kobiet niosących na ramionach ławki i prowadzących dzieci oraz starców o laskach – między nich najłatwiej się wepchnąć. Ślepiec Xu Xian'er o ochrypłym, charyzmatycznym głosie, który żył ze śpiewu i żebractwa, kuśtykał przed nami zgarbiony, macając drogę długą bambusową laską. Właścicielka straganu z olejem, Stara Jin o jednej piersi, spytała go:

– Hej, ślepcze, pędzisz jak wicher, dokąd się tak śpieszysz?

– Jeśli ja jestem ślepy, to ty też! – odparował.

Blady Du, stary rybak w słomianym kapeluszu, w którym chodził przez okrągły rok, niosący wyplatany z trzciny stołek, włączył się do rozmowy:

– Jak ty będziesz oglądał film, ślepcze?

– Ty Blady Zadku – zirytował się ślepiec – jak śmiesz pleść androny, żem ślepy? Moimi zamkniętymi oczyma widzę wszystko na wylot!

Wymachując gwałtownie bambusową laską, która świszczała w powietrzu, omal nie trafił w chude jak u czapli nogi Bladego Du. Du ruszył na niego, zamierzając się swoim trzcinowym stołkiem, ale w porę rozdzielił ich Fang Półkula, któremu niedźwiedź odgryzł pół twarzy, kiedy zbierał żeńszeń na górze Changbai.

– Stary Du, chcesz się bić ze ślepcem? Czy to nie wstyd? Dajże spokój, wszyscy jesteśmy z jednej wsi, raz moje na wierzchu, raz twoje; jeśli uderzysz miską o talerz, albo jedno się wyszczerbi, albo drugie – tak to już jest. Tam, na Changbai, ciężko spotkać człowieka z tej samej wsi. Wpadniesz na kogoś z naszego powiatu, a już czujesz się, jakby to był twój krewny!

Na klepisku Simów zbierał się różnorodny tłum, a my byliśmy pewni, że przedtem całe rodziny omawiały przy stołach jadalnych niezwykłe osiągnięcia Simy Ku, kobiety zaś z rodziny Shangguan stały się głównym tematem babskich plotek. Czuliśmy się, jakby wyrosły nam skrzydła, przepełniała nas radość. Chcieliśmy, by pokazywano filmy bez końca!

Zajęliśmy z Simą Liangiem miejsca tuż przed maszyną Babbitta. Wkrótce po tym, jak usiedliśmy, ognie zachodniego nieba niemal wygasły, a mroczny powiew wieczoru przyniósł słonawą, przykrą woń. Kawałek ziemi przed nami obrysowano wapienną linią, a Głuchy Hanguo, pachołek, wymachiwał gałęzią sterkulii i odpędzał wszystkich, którzy ośmielili się tę linię przekroczyć. Z jego ust czuć było alkohol, do zębów przywarły mu skrawki szczypiorku; wytrzeszczając oczy podobne do ślepiów modliszki, bezpardonowym machnięciem kija strącił czerwony jedwabny kwiat z głowy Zezowatej Hua, młodszej siostry Zhanga Dzięcioła. Zezowata Hua była w zażyłych stosunkach ze wszystkimi kwatermistrzami wszystkich oddziałów, jakie stacjonowały w wiosce. Jedwabna bielizna, którą miała dziś na sobie, była podarunkiem od Wanga Buhe, kwatermistrza jednostki Simy Ku; z ust Hua unosiła się woń papierosów, które także dostała od kwatermistrza Wanga. Z głośnym przekleństwem schyliła się po kwiat, nabierając przy okazji garść piachu, którym sypnęła w modliszkowate oczy Głuchego Hanguo. Piach oślepił Hanguo, który wypuścił kij, „tfu!" – splunął śliną zmieszaną z kurzem i trąc oczy rękoma, jął obrzucać Zezowatą Hua obelgami:

– Hua, ty zezowata sprzedajna dziwko w dziurawych butach, jebać córkę twojej matki, pieprzona siostrzenico Czarnego Pierdoły!

Zhao Szósty, gadatliwy handlarz opałem, odezwał się półgłosem:

– Głuchy Hanguo, po co się tak kręcisz w kółko i owijasz w bawełnę? Powiedz jej wprost, za kogo ją uważasz!

Zanim dokończył, stołeczek z cyprysowego drewna wylądował mu z hukiem na plecach.

– Ajajaj! – wrzasnął Zhao i odwrócił się gwałtownie.

Napastnikiem okazał się starszy brat Zezowatej Hua, Zhang Dzięcioł, chuderlawy mężczyzna o żółtej twarzy, uczesany z przedziałkiem w długich włosach, wiszących po bokach głowy; prosta linia przedziałka przypominała długą bliznę od cięcia nożem. Był ubrany w jedwabną koszulę barwy popiołu i trząsł się ze złości. Miał tłuste włosy i nerwowo mrugał oczami. Sima Liang szepnął mi, że ten gość kręci z własną młodszą siostrą, czyli z Zezowatą Hua. Ciekawe, skąd Sima Liang znał takie tajemnice?

– Wujaszku, mój ojciec mówi, że jutro rozstrzelają kwatermistrza Wanga – szepnął mi Sima Liang.

– A Zhang Dzięcioł? Jego też rozstrzelają? – zapytałem cichutko.

Zhang Dzięcioł kiedyś wyzywał mnie od bękartów, miałem z nim na pieńku.

– Pójdę i pogadam z tatą, niech rozstrzelają i ten kazirodczy pomiot – oznajmił Sima Liang.

– Pewnie! Niech rozstrzelają ten kazirodczy pomiot! – zawtórowałem mu, wyładowując swoją złość.

Głuchy Hanguo, który ledwie widział załzawionymi oczyma, machał rękoma bezładnie. Zanim Zhang Dzięcioł zdążył zadać kolejny cios, Zhao Szósty wyrwał mu stołek i rzucił w powietrze.

– Pierdolić twoją siostrę! – wypalił.

Zakrzywione jak orle szpony paluchy Zhanga Dzięcioła chwyciły Zhao Szóstego za gardło. Zhao Szósty złapał Zhanga Dzięcioła za włosy. Ciągnąc jeden drugiego, w nierozerwalnym uścisku zawędrowali do strefy zarezerwowanej dla podkomendnych Simy Ku. Zezowata Hua skoczyła za nimi, chcąc wspomóc brata, lecz wiele ciosów jej pięści przez pomyłkę trafiało w plecy Zhanga Dzięcioła. W końcu udało się Hua uzyskać sposobność i wśliznąć się niczym nietoperz za plecy Zhao Szóstego, a potem między jego nogi i złapać go za jądra. Guan Meteor, mistrz sztuk walki, dopingował:

– Nieźle, nieźle! Klasyczne „zerwanie brzoskwini spod liścia"!

Zhao Szósty zawył boleśnie, rozluźnił uścisk i zgiął się wpół jak gotowana krewetka, skurczył się w sobie; jego twarz w blasku zachodzącego słońca stopniowo nabierała barwy złota. Zezowata Hua ścisnęła go jeszcze mocniej.

– Mówiłeś coś o pierdoleniu, nie? – syknęła. – Więc proszę, czekam na ciebie!

Zhao Szósty leżał kompletnie sparaliżowany na ziemi, niczym kawał drgającego mięsa. Zalany łzami Głuchy Hanguo wymacał na ziemi swój kij i niczym postać ducha na czele orszaku pogrzebowego jął wymachiwać nim na wszystkie strony, nie zważając, czy bije w ziarno, czy w plewy, w arystokrację czy w plebs. Kogo dorwał, ten oberwał, kogo dostał, tego wychłostał. Kij tańczył i fruwał, kobiety krzyczały, dzieci płakały. Ci, którzy stali daleko, przeciskali się bliżej, chcąc sprawdzić, co się dzieje, a znajdujący się w centrum wydarzeń usiłowali uciec gdzieś na bok. Zgiełk rozchodził się falami, zbici w kupę ludzie deptali się i przygniatali nawzajem. Moją uwagę zwróciła Zezowata Hua, która na skutek ciosu kijem w pośladki runęła nagle w tłum, gdzie wszyscy ci, którzy czekali na okazję do zemsty albo zwyczajnie nie mieli ochoty trzymać rąk przy sobie, zaczęli ją szturchać i macać do woli, wywołując głośne okrzyki protestu.

Paf! Huknął wystrzał. Strzelcem był Sima Ku, który w czarnej pelerynie, w towarzystwie straży przybocznej oraz Babbitta, Shangguan Zhaodi i Shangguan Niandi, ruszył zdecydowanym, gniewnym krokiem w stronę bijatyki.

– Spokój ma być! – krzyknął jeden z jego żołnierzy. – Jak nie przestaniecie robić zamieszania, nie będzie żadnego pokazu!

Ludzie uspokajali się pomału. Sima Ku oraz towarzyszące mu osoby zajęły swoje miejsca. Niebo nabrało barwy purpury; za chwilę miał zapaść zmrok. Chudy sierp księżyca jarzył się zaczarowanym blaskiem na południowo-zachodnim niebie, w jego objęciach jaśniała samotna gwiazda.

Pluton konny i pluton mułów oraz jednostka w cywilnych ubraniach zjawiły się w komplecie; ustawieni w dwuszereg, z bronią na ramionach bądź zarzuconą na plecy, żołnierze oglądali się za kobietami. Stado zdziczałych psów rozbiegło się po placu. Czarne chmury połknęły księżyc, na świecie zaległa ciemność. Owady na drzewach rozpoczęły smutną pieśń, szumiała rzeka.

– Włączyć prąd! – polecił Sima Ku, który siedział przede mną, gdzieś z lewej. Zapalił papierosa zapalniczką i zamaszystym gestem zgasił płomień.

Prądnicę zainstalowano w ruinach domu muzułmanki. Przed nami zatańczyło kilka czarnych cieni, błysnęło światło latarki. Wreszcie maszyna ruszyła. Z początku wydawała dźwięki o różnej wysokości, w końcu zaterkotała równym tonem. Za naszymi głowami zapaliła się lampa elektryczna. „Oooo!" – rozlegały się podniecone okrzyki widzów. Siedzący przede mną poodwracali głowy i patrzyli w stronę źródła światła; rząd oczu lśnił zielonkawo.

Podobnie jak za pierwszym razem, snop białego światła szukał białego prostokąta. Ćmy i pasikoniki fruwały na jego drodze, rzucając ogromne cienie na ekran, żołnierze i cywile wydawali zdumione okrzyki. Lecz na tym kończyły się podobieństwa – różnic było znacznie więcej. Sima Ku nie skoczył na równe nogi i promień nie prześwietlił jego ucha, ciemność wokoło była tym razem dużo gęstsza, a snop światła mocniejszy. Wiatr przywiewał wilgotne powietrze prosto z pól i szumiał wśród drzew, niebo wypełniały krzyki nocnych ptaków, znad rzeki niosło się pluskanie skaczących ryb, słychać było także parskanie osłów, na których przybyli mieszkańcy odległych wiosek; z głębi wsi dobiegało szczekanie psów. Szmaragdowa błyskawica rozcięła kurtynę niebios na południowym zachodzie; z miejsca, gdzie zgasła, dobiegł niski odgłos grzmotu. Pociąg naładowany po brzegi amunicją popędził linią Jiaoji; stukot ogromnych żelaznych kół na stalowych szynach zgrywał się idealnie z jednostajnym jak szum wody terkotem projektora. Największa różnica jednak polegała na tym, że dziś byłem znacznie mniej zainteresowany ruchomymi obrazami na ekranie. Tego popołudnia Sima Liang powiedział mi w sekrecie:

– Wujaszku, mój ojciec zamówił na wyspie Qingdao nowy film, w którym są same nagie kobiety.

– Oszukujesz – odparłem.

– Nie, to szczera prawda! Mały Du powiedział, że dowódca oddziału w cywilnych ubraniach pojechał po niego na motocyklu, zaraz powinien być z powrotem!

Oczywiście pokazano nam znowu ten sam stary film. Sima Liang mnie okłamał. Uszczypnąłem go w nogę.

– Wcale nie oszukuję – oburzył się Liang. – Może najpierw pokażą ten stary, a potem nowy. Zaczekajmy.

Scenę po zastrzeleniu niedźwiedzia, tę, w której mężczyzna i kobieta turlali się po trawie, znałem już na pamięć. Gdybym zamknął oczy, obrazy same przesuwałyby się w moim umyśle. Zacząłem się więc rozglądać w otaczającej mnie ciemności; przypatrywałem się ludziom przede mną i wszystkiemu, co się wokół działo. Shangguan Zhaodi, wciąż osłabiona po porodzie, okryta zieloną wełnianą pelerynką, siedziała w specjalnie dla niej przeznaczonym fotelu w kolorze bordo. Po jej lewej stronie spoczywał komendant Sima, także w fotelu, a peleryna zwisała mu z tyłu, za oparciem. Po jego lewicy siedziała Shangguan Niandi na prostym wiklinowym krześle. Miała na sobie białą suknię, lecz nie tamtą z długim trenem – ta dzisiejsza miała wysoki kołnierz i opinała jej ciało jak druga skóra. Z początku wszyscy siedzieli prosto, z wyciągniętymi szyjami, tylko Sima Ku od czasu do czasu pochylał się w prawo, szepcząc coś do Shangguan Zhaodi. Kiedy myśliwy na ekranie zapalił papierosa, Zhaodi rozbolał kark, a potem kręgosłup – całym ciałem zsunęła się w dół, jej głowa zaś spoczęła na oparciu. Dostrzegłem przytłumiony blask bijący od perłowych i jadeitowych ozdób, wpiętych we włosy Zhaodi, doszła do mnie ledwie wyczuwalna woń kamfory, którą wydzielało jej ubranie, doskonale słyszałem też nierówny oddech. Gdy kobieta o dużych piersiach zeskoczyła z wozu i ruszyła biegiem, Sima Ku przekręcił się w fotelu, a Zhaodi niemal zapadła w sen. Shangguan Niandi siedziała wciąż tak samo wyprostowana. Lewa ręka Simy Ku zaczęła się przesuwać, bardzo powoli; ciemny kształt przypominał psi ogon. Zauważyłem, że jego dłoń spoczęła potajemnie na kolanie Niandi, lecz siostra wciąż siedziała prosto, tak jakby to kolano nie należało do niej. Byłem niezadowolony – nie wściekły, nie wystraszony – po prostu mi się to nie podobało. Zaschło mi w gardle, miałem ochotę zakasłać. Zielonkawa błyskawica, przypominająca powykrzywianą gałąź, rozerwała wiszącą nad mokradłami szarą chmurę, podobną do kłębu waty. Ręka Simy Ku błyskawicznie skoczyła dalej, po czym cofnęła się, a jej właściciel zakasłał jak koza. Zakołysał się na boki i odwrócił się twarzą do projektora, a ja uczyniłem to samo. Ten idiota Babbitt cały czas siedział i gapił się w mały otworek w maszynie, z którego wystrzeliwał snop światła.

Westchnąłem, patrząc znowu w stronę ekranu, lecz obraz do mnie nie docierał. Dłonie miałem mokre od potu. Czy powinienem powiedzieć matce o tym, co widziałem w ciemności? Nie, raczej nie. Nie mówiłem nic o wczorajszych wydarzeniach, a ona i tak wszystkiego się domyśliła.

Szmaragdowe błyskawice, jarzące się jak roztopione żelazo, rozświetlały co chwila piaszczyste wzniesienia, gdzie mieszkali ludzie Hana Ptaszka, tamtejsze drzewa, mury i strzechy lepianek. W migoczącym blasku czarne gałęzie drzew i brunatne domy wyglądały, jakby spływały po nich strugi wody. Grzmoty przypominały odgłosy potrząsanych ogromnych blach. Kobieta i mężczyzna tarzali się po trawie, a ja przypomniałem sobie, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru.

Wczoraj Sima Ku namówił naszą matkę i Drugą Siostrę, żeby poszły do kościoła na film. Dokładnie w czasie sceny turlania Sima Ku potajemnie wyszedł, a ja niepostrzeżenie podążyłem za nim. Przemykał się pod ścianami wcale nie jak komendant wojsk, raczej jak złodziej – na pewno kiedyś zdarzyło mu się być złodziejem. Wskoczył na nasze podwórko, przesadzając niski mur od południowej strony, tą samą drogą, z której korzystał Sun Niemowa, mąż Trzeciej Siostry, dobrze znaną także samej Ptasiej Nieśmiertelnej. Ja nie musiałem skakać przez mur – miałem własne tajne przejście. Mama zamykała furtkę na kłódkę, a klucz wciskała w szparę między cegłami – potrafiłem go wymacać z zamkniętymi oczami, lecz nie musiałem. W dolnej części furtki był otwór zrobiony specjalnie dla psów jeszcze w czasach, gdy żyła Shangguan Lü. Psów już nie było, a otwór pozostał. Mogłem się tamtędy z łatwością przecisnąć, podobnie Sima Liang i Sha Zaohua. Raz-dwa – i już byłem w środku, w przejściu prowadzącym do zachodniego skrzydła domu. Jeszcze dwa kroki, i stanąłem przed bocznym wejściem. Wszystko było po staremu – kamień młyński, ośle koryto, mata z trawy – posłanie Laidi. To tutaj moja siostra postradała zmysły i została wariatką. Żeby zapobiec jej awanturom na ślubie Babbitta, Sima Ku przywiązał ją za rękę do ramy okiennej i tak zostawił na trzy dni. Pomyślałem, że oto mąż mojej Drugiej Siostry chce uwolnić Najstarszą Siostrę, żeby też mogła poszerzyć sobie horyzonty na pokazie filmowym. A co się wydarzyło naprawdę?

Sylwetka Simy Ku w mglistym świetle gwiazd wydawała się jeszcze potężniejsza. Wszedł prawie po omacku, nie zauważając mnie – siedziałem w kącie za drzwiami. Gdy znalazł się w izbie, usłyszałem łoskot – potknął się o blaszane wiadro, służące Shangguan Laidi za nocnik. W ciemności rozległ się jej chichot. Zapłonął malutki płomyk, niespodziewany blask oświetlił leżącą na macie Shangguan Laidi: z rozrzuconymi włosami, lśniącymi, śnieżnobiałymi zębami, w czarnej sukni, częściowo odsłaniającej ciało, wyglądała jak prawdziwy, groźny demon. Sima Ku pogłaskał ją dłonią po twarzy – nie okazała ani odrobiny lęku. Zapalniczka zgasła. Kozy zatupotały w zagródce. Sima Ku zaśmiał się.

– Szwagier i szwagierka, cóż w tym złego – powiedział. – Słyszałem, że cierpisz z nadmiaru ochoty. No więc jestem…

Laidi wrzasnęła wariacko, jej krzyk przedarł się przez dach.

– Dokładnie tak, jak powiedziałaś wtedy na łące – cierpię, cierpię, umieram z pożądania… – ciągnął Sima Ku. – Szwagierko, jesteś wzburzoną falą, a ja łodzią, ty jesteś suszą, a ja deszczem. Jestem twoim wybawcą, twoją szczęśliwą gwiazdą.

Oboje wiercili się w miejscu, jak zanurzeni w wodzie, jakby grzebali w dołku pełnym węgorzy.

Krzyki Shangguan Laidi brzmiały jeszcze bardziej przeraźliwie niż niegdysiejsze wrzaski Ptasiej Nieśmiertelnej. Bezszelestnie przekradłem się przez psie drzwiczki i uciekłem na ulicę, zlany zimnym potem.

Gdy pokaz filmowy w kościele dobiegał końca, Sima Ku potajemnie wrócił na swoje miejsce. Ludzie schodzili mu z drogi, rozpoznając dowódcę. Przechodząc obok mnie, pogłaskał mnie po głowie; wyczułem na jego dłoni zapach piersi Shangguan Laidi. Kiedy usiadł w swoim fotelu, wyszeptał coś do ucha Drugiej Siostry, która chyba się zaśmiała. Zapłonęły lampy. Ludzie byli zdezorientowani, niektórzy jakby z trudem przypominali sobie, gdzie się znajdują. Sima Ku ogłosił:

– Jutro wieczorem będzie pokaz na wielkim klepisku. Jako komendant chcę przydać splendoru tamtemu miejscu, wprowadzając i tam osiągnięcia zachodniej cywilizacji.

Ludzie oprzytomnieli, gwar zagłuszył terkot projektora. Potem, gdy już wszyscy goście odeszli, Sima Ku zwrócił się do naszej matki:

– Droga pani, jak się podobało? Warto było przyjść? W następnej kolejności zamierzam wybudować kino dla całego Północno-Wschodniego Gaomi. Ten spryciarz Babbitt potrafi wszystko i to dzięki mnie ma go pani za zięcia!

– Dosyć już, zaprowadzę mamę do domu – wtrąciła się Druga Siostra.

– Przestań lepiej merdać ogonem, drogi zięciu – rzekła matka. – Poważni ludzie zachowują się powściągliwie, tylko psy rzucają się na kupy w trawie.

W jaki sposób matka się domyśliła, co działo się wieczorem z Laidi, nie miałem pojęcia. Następnego ranka Sima Ku i Druga Siostra przynieśli nam ziarno. Postawiwszy worek, chcieli już sobie pójść, lecz matka powiedziała:

– Czekaj no, mężu Drugiej Siostry, mam ci parę słów do powiedzenia.

– A cóż to za słowa, których ja nie mogę usłyszeć? – zapytała Druga Siostra.

– Ty możesz już iść – ucięła matka i zaprowadziła Simę Ku do izby.

– Jakie masz zamiary wobec niej? – spytała.

– Wobec kogo? – zdziwił się Sima Ku.

– Nie udawaj głupiego!

– Niczego nie udaję.

– Masz dwie możliwości. Wybieraj.

– Jakie możliwości?

– Pierwsza: weźmiesz ją za żonę, główną albo drugą, albo obie będą miały równy status – uzgodnicie to z moją drugą córką. Druga: zabijesz ją!

Sima Ku tarł dłońmi o spodnie, lecz teraz był w zupełnie innym nastroju niż poprzednim razem, gdy to robił.

– Daję ci trzy dni – dodała matka. – W tym czasie musisz wybrać: jedno z dwojga. A teraz idź już sobie.

Szósta Siostra siedziała pewnie i nieruchomo, jakby nic się nie wydarzyło. Znowu usłyszałem „kozi" kaszel Simy Ku; byłem podekscytowany i przygnębiony jednocześnie. Na białym prostokącie przed nami kobieta i mężczyzna leżeli objęci pod drzewem, głowa kobiety spoczywała na męskim torsie. Kobieta przyglądała się wiszącym na drzewie owocom; mężczyzna pogrążony w rozmyślaniach gryzł źdźbło trawy. Kobieta podparła się rękami i usiadła, odwracając się twarzą w stronę mężczyzny; dekolt sukni odsłaniał górną część jej piersi – głęboki rowek między nimi miał kolor czerwony i przypominał węgorzowe dołki na płyciznach. Widziałem to gniazdko już po raz czwarty i wciąż marzyłem o tym, by wśliznąć się do środka. Kobieta zmieniła pozycję, rowek zniknął. Szturchnęła mężczyznę i powiedziała coś podniesionym głosem, lecz jej towarzysz dalej żuł źdźbło trawy, nie otwierając oczu. Kobieta spoliczkowała go, po czym wybuchnęła głośnym płaczem. Jej szloch brzmiał całkiem podobnie do płaczu chińskich kobiet. Mężczyzna otworzył oczy i splunął pogryzionym źdźbłem prosto w twarz kobiety. Wiatr targał gałęziami drzewa na ekranie, owoce zderzały się. Szum drzew dobiegał znad brzegu rzeki. Nie byłem pewien, czy to wiatr z ekranu porusza drzewami nad rzeką, czy też wiatr znad rzeki porusza drzewem na ekranie. Kolejna błyskawica rozbłysła zielonkawo, po chwili zagrzmiało. Wzmógł się szum wiatru, wśród widzów zapanowało zamieszanie. W białej smudze światła zalśniły małe kropelki. „Pada deszcz!" – krzyknął ktoś. Mężczyzna właśnie szedł w stronę wozu, niosąc na rękach kobietę – bosą, w przekrzywionej sukni. Następna błyskawica rozdarła niebo – świeciła tak długo i mocno, że przyćmiła nawet białe światło z maszyny. Z nieba spadło kilkanaście lśniących, czarnych przedmiotów, jakby piorun nagle obsypał nas bobkami. Gdzieś w tłumie żołnierzy Simy Ku rozległ się potężny huk eksplozji, któremu towarzyszyły zielone i żółte błyskawice, rozeszła się drażniąca woń prochu. Nie wiem, kiedy usiadłem na czyimś brzuchu; na głowie miałem coś mokrego i gorącego. Dotknąłem twarzy – była lepka, poczułem intensywną woń krwi. Słyszałem krzyki i jęki oszalałych ze strachu lub oślepionych ludzi. W snopie światła z projektora widać było masę drgających pleców, zakrwawionych głów, przerażonych twarzy. Pluszcząca się w amerykańskiej rzece para została rozdarta na strzępy. Błyskawica. Piorun. Zielona krew. Fruwające w powietrzu kawałki ciał. Amerykański film. Granat ręczny. Złote węże ognia wypełzają z luf. Bracia, zachowajcie spokój! Eksplozja. Mamo! Synu! Żywa odcięta ręka. Wnętrzności oplatane wokół nogi. Krople deszczu większe od srebrnych monet. Oślepiający blask. Noc tajemnic. Rodacy, na ziemię! Nie ruszać się! – Oficerowie jednostki dowodzonej przez rodzinę Sima, nie ruszać się! Rzućcie broń, a zostawimy was przy życiu! Rzućcie broń! – krzyczał ktoś coraz bliżej i bliżej…

23

Zanim przeszła cała fala uderzeniowa, ruszyła na nas chmara pochodni. Żołnierze niezależnego Siedemnastego Batalionu w ciemnych trzcinowych pelerynach, z karabinami o postawionych bagnetach maszerowali nieubłaganie naprzód, wznosząc chóralne okrzyki. Pochodnie nieśli ludzie wyglądający na cywilów, o głowach obwiązanych białymi chustkami, w większości ostrzyżone na pazia kobiety; trzymali je wysoko, oświetlając maszerujących żołnierzy. Zrobione ze starej watoliny i szmat zamoczonych w nafcie pochodnie paliły się wielkimi, mocnymi płomieniami. Od strony wojsk Simów rozległy się strzały; kilkunastu żołnierzy Siedemnastego Batalionu padło na ziemię jak ziarna prosa, lecz po chwili jeszcze większa liczba zajęła ich miejsce. Nadleciało kolejnych kilkadziesiąt granatów; wstrząsy eksplozji były tak silne, jakby niebo spadło nam na głowy, a ziemia się rozstąpiła.

– Poddajcie się, bracia! – zawołał Sima Ku. Rzucana bezładnie na ziemię broń lśniła w świetle pochodni.

Sima Ku zakrwawionymi rękami obejmował Shangguan Zhaodi, lamentując w głos:

– Zhaodi! Zhaodi! Żono ukochana, obudź się…

Czyjaś drżąca ręka złapała mnie za ramię. Podniosłem głowę. W świetle pochodni rozpoznałem bladą twarz Niandi, która leżała na ziemi, przygnieciona przez kilka nie całkiem kompletnych trupów.

– Jintong… Jintong… – wykrztusiła z trudem. – Ty żyjesz? Wyciągnęła do mnie ręce.

– Młodszy braciszku – prosiła – pomóż, weź mnie za rękę…

Ręce miałem całe zielone i śliskie, ona także. Chwyciłem za nie – mimo mocnego uchwytu wyśliznęły mi się, jakbym usiłował złapać pijawki. Wszyscy już leżeli na ziemi, nikt nie odważył się ruszyć; biała smuga wciąż oświetlała ekran, na którym trudny związek dwojga Amerykanów wkraczał w najbardziej burzliwą fazę: kobieta stała z uniesionym nożem nad chrapiącym mężczyzną. Młody Amerykanin Babbitt wołał spod projektora:

– Niandi! Niandi, gdzie jesteś?

– Tu jestem, Babbitt, pomocy! – Szósta Siostra wyciągnęła ku niemu rękę.

Miała zachrypnięty głos, twarz zalaną łzami i zasmarkaną. Wysoki i szczupły Babbitt, chwiejąc się, usiłował dokuśtykać do żony. Poruszał się z trudem, jak koń, który utknął w błocie.

– Stać! – krzyknął ktoś, strzelając w powietrze. – Nie ruszać się!

Babbitt zgiął się wpół jak przecięty nożem i padł na ziemię.

Nie wiadomo skąd wyczołgał się Sima Liang. Miał naderwane ucho, strużka krwi moczyła mu włosy, ściekała na policzek i szyję. Postawił mnie na nogi i twardymi palcami wprawnie obmacał mi wszystkie kończyny.

– Wszystko z tobą w porządku, wujaszku, ręce masz całe, nogi też – oznajmił.

Schylił się, odsunął zwłoki przygniatające Szóstą Siostrę i pomógł jej wstać. Suknia Niandi z wysokim kołnierzem była upstrzona plamami krwi.

Smagani ulewą przypominającą deszcz strzał zostaliśmy zagnani do wnętrza wielkiego wiatraka, który był najwyższym budynkiem w wiosce, a obecnie służył za więzienie. Wspominając to wszystko, dochodzę do wniosku, że mieliśmy mnóstwo sposobności do ucieczki. Ulewny deszcz zgasił pochodnie niesione przez cywilnych członków Siedemnastego Batalionu, a żołnierze szli, zataczając się, z trudem znosząc uderzenia lodowatych kropel, które zalewały im oczy. Drogę z przodu oświetlały jedynie dwie latarki. Mimo to nikt nie próbował uciekać; jeńcy i strażnicy cierpieli wspólnie. Gdy zbliżyliśmy się wreszcie do zrujnowanych wrót, żołnierze jeszcze chętniej niż my ruszyli do środka.

Młyn dygotał pod ciosami nawałnicy; w niebieskawym świetle błyskawic dostrzegłem, że przez szczeliny w blaszanym dachu płyną istne wodospady. Z wystających blaszanych kalenic ściekały lśniące strumienie, szarobiałe masy wody z rowu w pobliżu bramy wylewały się wprost na ulicę. W czasie tej trudnej wędrówki z klepiska do młyna ja, Szósta Siostra i Sima Liang zostaliśmy rozdzieleni. Przede mną szedł żołnierz w czarnej pelerynie. Miał zbyt krótkie wargi, które nie zakrywały żółtych zębów i sinych dziąseł, oraz szare, zamglone oczy. Gdy błyskawica zgasła, kichnął siarczyście w ciemnościach; fala zmieszanych woni papierosów i rzodkwi uderzyła mnie w twarz i zakręciła w nosie. W mroku zewsząd rozlegały się kichnięcia. Chciałem odszukać Szóstą Siostrę i Simę Lianga, ale bałem się krzyknąć – mogłem tylko czekać na następną błyskawicę i wśród porażającego huku, w pachnącym paloną siarką gromowym powietrzu rozejrzeć się za nimi, starając się wykorzystać krótką chwilę jasności. Za niską postacią żołnierza dojrzałem żółtawą, chudą twarz Zhanga Dzięcioła. Wyglądał bardzo malowniczo – jak duch, który powstał z grobu. Żółta twarz posiniała, włosy przypominały dwa płaty filcu, jedwabna koszula oblepiała ciało; szyja wydłużyła się jeszcze bardziej, grdyka miała wielkość kurzego jaja, a na piersi można mu było policzyć wszystkie żebra. Oczy Dzięcioła przypominały błędne ogniki cmentarne.

Przed świtem deszcz osłabł. Zamiast ogłuszającego łomotu blachy słyszeliśmy tylko delikatne postukiwania kropli o dach. Uderzające z rzadka błyskawice pozbyły się złowrogich odcieni zieleni i błękitu na rzecz łagodnej żółci i bieli. Grzmoty się oddalały, wiał północno-wschodni wiatr, grzechocząc blaszanym pokryciem dachu; zbierająca się na nim woda spływała szczelinami do środka. Zimny wiatr przenikał do szpiku kości; cali zesztywnieliśmy. Zbiliśmy się w ciasną kupę, nie zważając, kto wróg, a kto przyjaciel. Kobiety i dzieci płakały w ciemności. Czułem, jak dwa kurze jajka między moimi nogami kurczą się, wywołując ostre bóle w dole brzucha. Skurcze dosięgały żołądka; wnętrzności chyba mi zamarzły, zamieniły się w bryłę lodu. Gdyby ktokolwiek chciał teraz opuścić młyn, nikt nie próbowałby go zatrzymać, lecz nie było chętnych.

Wreszcie jacyś ludzie stanęli w drzwiach. Kompletnie zdrętwiały, opierałem się na czyichś plecach, a ów ktoś opierał się na moich. Usłyszeliśmy chlupot kroków na zalanej wodą ziemi i zobaczyliśmy dwa chwiejne snopy żółtego światła. We wrotach stało kilku mężczyzn, zakutanych w peleryny; widać było tylko ich twarze. Któryś z nich zawołał:

– Żołnierze Siedemnastego Batalionu, wracać do kwatery głównej!

Wołanie zabrzmiało ochryple, lecz z pewnością nie była to naturalna cecha głosu mężczyzny – w rzeczywistości jego głos był czysty, donośny i pełen autorytetu. Rzut oka i rozpoznałem go – między peleryną a czapką znajdowała się twarz komendanta i oficera politycznego Plutonu Wysadzania Mostów, Lu Lirena. Wieść o tym, że jego jednostka weszła w skład sił samodzielnych, doszła do moich uszu tej wiosny i oto stanął przed nami we własnej osobie.

– Pośpieszcie się – rzekł. – Wszyscy już zakwaterowani, towarzysze, teraz czas na was. Wymoczcie nogi i napijcie się naparu z imbiru!

Żołnierze czym prędzej wybiegli z młyna i ustawili się w kilku szeregach na wymytej deszczem ulicy; paru wyglądających na wyższych rangą zapaliło latarnie sztormowe i zaczęło wydawać rozkazy: „Kompania trzecia, za mną!", „Kompania siódma, za mną!"

Żołnierze pomaszerowali za latarniami. Kilkunastu uzbrojonych w pistolety maszynowe, w wielkich trzcinowych pelerynach, wysunęło się na czoło.

– Panie komendancie, nasza straż uda się na tyły, pilnować więźniów – zameldował ich dowódca i zasalutował, a Lu Liren odwzajemnił salut.

– Pilnujcie ich dobrze, nie pozwólcie, żeby choć jeden się wymknął! Rankiem policzcie ich dokładnie. O ile się nie mylę – odwrócił się z uśmiechem w kierunku pogrążonego w ciemnościach młyna – mój przyjaciel Sima Ku też tu jest.

– Jebać twoich przodków! – bluznął Sima Ku zza wielkiego kamienia młyńskiego. – Jiangu Lirenie, ty nędzny, obrzydliwy człowieczku, tutaj jestem!

– Zobaczymy się, jak tylko się rozwidni! – odparł ze śmiechem Lu Liren i oddalił się energicznym krokiem.

Wysoki dowódca straży stał w świetle latarni.

– Dobrze wiem, że niektórzy z was mają przy sobie broń – powiedział. – Stoję pod latarnią, a wy chowacie się w ciemnościach, toteż moglibyście zastrzelić mnie z łatwością. Mimo to nie radzę wam próbować. Możecie dostać mnie jednego, ale – tu szerokim gestem wskazał stojących za nim, trzymających pistolety maszynowe żołnierzy – gdy oni wszyscy wkroczą do akcji, zginie was znacznie więcej. Z zasady dobrze traktujemy naszych więźniów. Gdy się rozwidni, przeprowadzimy przegląd. Tych, którzy zechcą przyłączyć się do nas, przyjmiemy z otwartymi ramionami, a kto nie zechce, dostanie pieniądze na drogę i niech wraca do domu.

We młynie nikt nie odezwał się ani słowem, słychać było tylko plusk wody. Dowódca kompanii kazał żołnierzom zamknąć wielkie, spróchniałe, krzywe wrota. Żółte światło latarni sztormowej przeświecało przez szpary w drzwiach, padając na kilka opuchniętych twarzy.

Gdy odeszli żołnierze Siedemnastego Batalionu, we młynie zrobiło się nieco przestronniej. Chciałem dopchać się tam, skąd dobiegał głos Simy Ku. Potknąłem się o kilka par dygocących, gorących nóg, przy akompaniamencie modulowanych jęków ich właścicieli. Wielki młyn był dziełem Simy Ku i jego starszego brata Simy Tinga. Nie zmielono w nim nigdy ani jednego worka ziarna – już pierwszej nocy po ukończeniu budowy wichura połamała skrzydła wiatraka, a resztki długich desek łomotały na wietrze przez cały rok. Wnętrze było tak ogromne, że dałoby się tu urządzić pokaz cyrkowy. Dwanaście kamieni młyńskich wielkich jak pagóry stało nieporuszenie na wyłożonej cegłą podłodze.

Dwa dni wcześniej rozglądałem się tu z Simą Liangiem, który mówił, że chce namówić ojca, żeby we wnętrzu wiatraka urządził kino. Dreszcz przeszedł mnie, ledwie postawiłem stopę w środku. Z głębi ogromnego pomieszczenia ruszyło na nas stado wściekłych szczurów, piszcząc przeraźliwie i zatrzymało się dwa kroki przed nami. Na czoło stada wysunął się ogromny, biały, czerwonooki zwierzak, przykucnął i wystawił przednie łapy, zaopatrzone w pięknie odrobione, jakby wyrzeźbione z jadeitu pazurki i pogładził śnieżnobiałe wąsiki. Małe ślepka lśniły jak gwiazdy. Za nim kilkadziesiąt czarnych szczurów ustawiło się w półkole – wpatrując się w nas zawzięcie, formowały szyki i planowały atak. Cofnąłem się bojaźliwie, skóra na głowie kurczyła mi się coraz bardziej, lodowate dreszcze przebiegały po plecach. Sima Liang osłonił mnie, mimo że sięgał mi jedynie do podbródka, schylił się, kucnął i wpił spojrzenie w białego szczura. Zwierzak nie okazał nawet odrobiny lęku – opuścił łapki i usiadł tak, jak czynią to zwierzęta z rodziny psów; jego pyszczek i wąsy drżały nieznacznie. Widać było, że ani szczur, ani Sima Liang nie zamierzają ustąpić. Ciekawe, co też te szczury sobie myślały, zwłaszcza ten jeden?

Co myślał Sima Liang, mały chłopak, który niegdyś budził we mnie tak wielką niechęć, a teraz stawał mi się coraz bliższy? Czy pojedynkowali się ze szczurem na spojrzenia? Czy była to próba siły woli, próba sprawdzenia, co ostrzejsze – igła czy wąs pszenicznego kłosa? Kto był kłosem? Kto igłą? Wydało mi się, że słyszę głos szczura:

– To nasza ziemia, nie wolno wam naruszać naszego terytorium!

Na to Sima Liang:

– Ten młyn należy do rodu Sima, zbudowali go mój wuj i mój ojciec, więc mogę tu wchodzić tak jak do własnego domu. To ja jestem tu gospodarzem.

I odpowiedź białego szczura:

– To silniejszy jest królem, a słabszy – złodziejem!

– Nawet tysiąc funtów szczurów nie może mierzyć się z ośmiofuntowym kocurem – zrewanżował się Sima Liang.

– Jesteś człowiekiem, nie kocurem – zauważył szczur.

– W poprzednim życiu byłem ogromnym kocurem i ważyłem dokładnie osiem funtów – rzekł Sima Liang.

– I ja mam w to uwierzyć?

Sima Liang położył dłonie na podłodze, zmrużył oczy, wyszczerzył zęby. Mrrauuu, Mrrauuu! – ostrzegawczy wrzask kocura rozbrzmiewał echem we wnętrzu młyna. Mraaa, miauuu, miaaa! – zdezorientowany, zalękniony szczur opadł na cztery łapy i szykował się do ucieczki, lecz Sima Liang skoczył na niego z kocią zwinnością i złapał w garść. Udusił zwierzaka, zanim ten zdążył go ugryźć. Inne szczury rozbiegły się na wszystkie strony. Naśladując Simę Lianga, rzuciłem się za nimi, miaucząc, lecz w mgnieniu oka zniknęły bez śladu. Sima Liang z uśmiechem spojrzał na mnie. Wielkie nieba! Chłopak miał kocie oczy, świecące w ciemności zielonym, złowrogim blaskiem. Wrzucił szczurze truchło w otwór w jednym z ogromnych młyńskich kamieni. Każdy z nas złapał za drewniany trzonek i pchnęliśmy, wytężając się jak niemowlęta przy piersi, lecz kamienie ani drgnęły, toteż zrezygnowaliśmy z prób. Zrobiliśmy przegląd całego młyna, jeden kamień po drugim – każdym z osobna dało się obracać. Doskonałe kamienie.

– Wujaszku – rzekł Sima Liang – może razem otworzymy młyn?

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Oprócz piersi i mleka niczego innego nie potrzebowałem. To było cudowne popołudnie – słońce przeświecało przez szczeliny w blaszanym dachu i ażurowe okiennice, padając na szarą ceglaną podłogę, po której walały się szczurze bobki. Wśród szczurzych bobków zapewne znajdowały się także nietoperzowe – rzędy tych stworzeń o czerwonawych skrzydełkach wisiały u krokwi; pomiędzy nimi fruwał jeden, wielki jak spiczasty bambusowy kapelusz. Jego wrzaski odpowiadały rozmiarom – przeraźliwe i przeciągle, przyprawiały mnie o dreszcze. Pośrodku każdego kamienia młyńskiego wywiercono okrągły otwór, a w otworach osadzono idealnie proste świerkowe pręty o średnicy małych miseczek. Długie pręty przechodziły przez blaszany dach, a do ich końców były przymocowane wielkie skrzydła wiatraka. Zgodnie z projektem Simy Ku i Simy Tinga, gdy tylko zawieje wiatr, skrzydła powinny się kręcić i obracać prętami, które z kolei powinny wprawiać w ruch kamienie młyńskie. Niestety, rzeczywistość obróciła wniwecz cały ten misterny, genialny plan.

Kręcąc się między kamieniami w poszukiwaniu Simy Lianga, dostrzegłem szczury, które wspinały się i schodziły po świerkowych balach z wielką szybkością: Na jednym z kamieni siedział w kucki jakiś człowiek o jarzących się oczach – wiedziałem, że był to Sima Liang. Złapał mnie za rękę lodowatą, szponiastą łapką. Z jego pomocą wszedłem na drewniany uchwyt z boku kamienia i wspiąłem się na samą górę. Było tu mokro, w dziurach zebrała się szarawa woda.

– Wujaszku, pamiętasz tego białego szczura? – spytał tajemniczo.

Skinąłem głową w ciemności.

– On tu jest – szepnął. – Zamierzam obedrzeć go ze skóry i zrobić z niego nauszniki dla babci.

Rachityczna błyskawica zamrugała gdzieś daleko na południowym niebie, wypełniając wnętrze młyna bladym światłem. Zauważyłem, że Sima Liang trzyma w dłoni martwego szczura. Trup zwierzaka był przemoczony, jego cienki, długi, wstrętny ogon zwisał bezwładnie.

– Wyrzuć go – powiedziałem z obrzydzeniem w głosie.

– Bo co? – oburzył się.

– Bo to paskudztwo. Nie brzydzisz się?

Sima Liang milczał. Usłyszałem, jak zdechły szczur wpada z powrotem do otworu w kamieniu młyńskim.

– Wujaszku, jak myślisz, co oni z nami zrobią? – spytał zatroskany Sima Liang.

No właśnie, co z nami będzie? Z ulicy dobiegał chlupot kroków, właśnie zmieniała się warta u wrót. Nowi wartownicy parskali jak konie.

– Ależ ziąb i to ma być sierpień? Może chwyci mróz? – odezwał się jeden z nich.

– Bzdury gadasz – odparł drugi. Sima Liang spytał:

– Tęsknisz za domem, wujaszku?

Znów to nieznośne kręcenie w nosie… Ciepły przytulny kang, ręce matki, nocne wędrówki głuchoniemych bliźniąt, świerszcze grające na piecu, słodkie kozie mleko, strzelanie matczynych stawów i jej głęboki kaszel, chichot Najstarszej Siostry z podwórka, miękkie pióra sów, domowe węże, łapiące myszy w spiżarni… Dom… Jak mógłbym za nim nie tęsknić? Z wysiłkiem wciągnąłem powietrze przez zatkany nos.

– Ucieknijmy stąd, wujaszku – zaproponował Sima Liang.

– Za drzwiami są żołnierze. Jak to sobie wyobrażasz? – spytałem szeptem.

– Popatrz na ten świerkowy bal – rzekł Sima, chwytając mnie za rękę, po czym dotknął moją dłonią drąga, który sięgał aż do samego dachu. Drewno było mokre.

– Możemy się po nim wspiąć aż na dach, zrobić dziurę w blasze i wymknąć się na zewnątrz – wyjaśnił.

– Wspiąć się? – spytałem z niedowierzaniem. – I co dalej?

– Zeskoczyć! A potem wrócić do domu!

Wyobraziłem sobie, jak stoimy na zardzewiałym, łomoczącym i skrzypiącym blaszanym dachu. Zatrzęsły mi się kolana.

– Tam jest wysoko… – wymamrotałem. – Połamiemy sobie nogi w czasie skoku.

– Nie martw się, wujaszku, już moja w tym głowa. Wiosną sam skakałem z tego dachu, na dole rosną bzy, mają gałęzie jak sprężyny – przekonywał Sima Liang.

Spojrzałem w stronę miejsca, gdzie świerkowy pręt spotykał się z blaszanym dachem; przeświecało tamtędy szarawe światło, lśniła spływająca po drewnie woda.

– Zaraz się rozwidni, wujaszku. Chodźmy – ponaglał nerwowo Sima Liang.

Skinąłem głową – cóż było robić?

– Ja pójdę pierwszy i zrobię przejście. – Sima Liang poklepał mnie po ramieniu, sprawiając wrażenie doświadczonego i panującego w pełni nad sytuacją. – Podsadź mnie – poprosił.

Oburącz chwycił śliski pień, podskoczył i wylądował stopami na moich ramionach.

– Teraz wstań! No, wstawaj!

Trzymając się obiema rękami bala, podniosłem się chwiejnie. Kilka szczurów, które przywarły do drzewa, z piskiem zeskoczyło na ziemię. Poczułem, jak Liang napina mięśnie nóg, starając się całym ciałem przywrzeć do świerkowego bala. W bladym świetle obserwowałem, jak wdrapuje się na drzewo, ześlizgując się raz po raz, lecz mimo to posuwając się wciąż w górę. W końcu znalazł się pod samym dachem.

Uderzył pięścią w blachę, która zadzwoniła głośno, wpuszczając do środka sporą porcję wody. Deszczówka pociekła mi na twarz i wlała się do ust; miała słonawy, rdzawy posmak i zawierała okruchy metalu. Sima Liang dyszał ciężko w ciemności i stękał z wysiłku. Blacha zaskrzypiała, w dół runął prawdziwy wodospad. Trzymałem się kurczowo bala, żeby nie upaść na kamień. Sima Liang popychał blachę głową, starając się poszerzyć otwór. Blacha wyginała się, aż wreszcie ustąpiła. Nieregularny trójkąt nieba pojawił się nad nami, do środka wdarło się blade światło. Na szarym niebie wisiało kilka niemal pozbawionych blasku gwiazd.

– Wujaszku – dobiegł mnie od strony krokwi głos Simy Lianga – pójdę się rozejrzeć, a potem wrócę po ciebie.

Rzucił się w górę całym ciałem i wystawił głowę przez trójkątne okienko.

– Ktoś jest na dachu! – zawołał jeden ze strażników. Kilka ognistych języków rozświetliło ciemności, kule zadzwoniły o metal. Sima Liang, obejmując pręt, ześlizgnął się w dół, niemal rozbijając mi głowę. Wytarł twarz z wody, splunął okruchami żelaza i oznajmił, szczękając zębami:

– Zimno tam jak piorun!

Minął czas najgłębszej ciemności tuż przed świtem; we młynie powoli robiło się coraz jaśniej. Tuliliśmy się do siebie, czułem uderzenia serca Simy Lianga na moich żebrach – łomotało tak szybko, jak u rozgorączkowanego wróbla. Rozpłakałem się, straciwszy wszelką nadzieję. Dotykając okrągłą, gładką głową mojej brody, Liang pocieszał mnie:

– Nie płacz, wujaszku, nikt nie śmie cię skrzywdzić. Mąż twojej Piątej Siostry jest ich dowódcą.

Dopiero teraz można było porządnie rozejrzeć się dokoła. Dwanaście ogromnych kamieni młyńskich lśniło surowym, sinawym blaskiem. Wspólnie z Simą Liangiem zajmowaliśmy jeden z nich, przy innym siedział jego wuj, Sima Ting. Mrugnął do nas. Woda kapała z czubka jego ostrego nosa. Na innych kamieniach siedziały przemoczone szczury. Tłoczyły się blisko siebie, błyskając czarnymi ślepkami; ich ogony przypominały dżdżownice. Budziły lęk i litość zarazem. Woda lała się z dachu i zbierała się w kałużach na ziemi. Żołnierze oddziału Simów przeważnie stali, opierając się o siebie nawzajem, ich ciała oblepiały pierwotnie zielone, a teraz czarne mundury. Z wyrazów twarzy i spojrzeń byli zatrważająco podobni do szczurów siedzących na kamieniach. Cywile tłoczyli się razem; tylko nieliczni znaleźli się w tłumie żołnierzy niczym źdźbła pszenicy na kukurydzianym polu. Byli wśród nich i mężczyźni i kobiety. Kobiety były mniej liczne; kilka z nich tuliło dzieci, które kwiliły jak chore kocięta. Kobiety siedziały na ziemi, mężczyźni ukucnęli albo stali oparci o ściany pokryte wapnem, które z powodu wilgoci osadzało się na ubraniach i zmieniało ich barwy. Wypatrzyłem w tłumie Zezowatą Hua. Siedziała w błocie z wyciągniętymi nogami, opierając się o plecy innej kobiety. Głowa zwisała jej krzywo, jakby miała złamany kark. Stara Jin bez jednej piersi siedziała na pośladkach jakiegoś mężczyzny. Kim był? Leżał na brzuchu, z twarzą w wodzie, jego siwa broda unosiła się na powierzchni, a wokół niej krwawe skrzepy drgały w kałuży jak małe kijanki. Starej Jin wyrosła tylko jedna, prawa pierś – po lewej jej klatka piersiowa była płaska jak osełka, przez co ta jedyna wyglądała na wyjątkowo wydatną, niczym samotne wzgórze na równinie. Zarys dużej, twardej brodawki był dobrze widoczny pod cienką bluzką. Na Starą Jin wołali „dzbanek oleju" – podobno gdy jej brodawka była odpowiednio pobudzona, można było na niej zawiesić dzbanek oleju. Dopiero kilkadziesiąt lat później, leżąc na jej nagim ciele, odkryłem jedyną oznakę istnienia niedorozwiniętej lewej piersi – brodawkę wielkości ziarenka soi, przypominającą wypukłe znamię. Jin siedziała na plecach nieboszczyka i na przemian to tarła nerwowo twarz obiema dłońmi, jakby postradała zmysły, to znów wycierała je o kolana, jakby przed chwilą wyczołgała się z pajęczej nory, oblepiona przezroczystymi nićmi. Inni zachowywali się bardzo różnie: niektórzy płakali, inni śmiali się, jeszcze inni mamrotali do siebie z zamkniętymi oczami. Niektórzy bezustannie kiwali i potrząsali głowami jak wodne węże albo żurawie. Żona Ge Dale, handlarza pastą krewetkową, dość zgrabna kobieta, której rodzina pochodziła z Beihai, miała długą szyję i nieproporcjonalnie małą głowę. Mówili o niej, że jest wężem zamienionym w człowieka – wygląd jej szyi i głowy bardzo za tym przemawiał. Szyja kobiety z Beihai wyróżniała się na tle innych – wszystkie opadały wraz z głowami na piersi, a ta jedna sterczała w górę. W bladym świetle, ledwie rozpraszającym wilgotną ciemność, kołysząco-drgające ruchy tej szyi świadczyły niezbicie, że żona Ge Dale jest wężem, który właśnie przybiera na powrót swoją prawdziwą postać. Bałem się spojrzeć na resztę ciała kobiety, odwracałem wzrok z lękiem, lecz jej obraz uporczywie trwał w moim umyśle.

Spory, cytrynowy wąż posuwał się w dół po jednym ze świerkowych bali. Miał płaską głowę, przypominającą łopatkę do nakładania ryżu i purpurowy, ruchliwy język, który raz po raz wystawiał na zewnątrz. Ilekroć dosięgał głową granicy kamienia, zginał się pod kątem prostym i płynnie zakręcał, kierując się w stronę szczurów pośrodku. Zwierzaki wystawiały pazury, piszcząc przeraźliwie. Gdy głowa węża posuwała się naprzód w linii prostej, owinięte wokół pręta grube ciało sunęło po spirali, jakby to nie wąż, lecz pręt wykonywał ruch obrotowy. W pobliżu środka kamienia głowa węża uniosła się gwałtownie, co najmniej na stopę w górę; zwierzę wygięło się niczym unoszona dłoń, jego szyja skróciła się, rozpłaszczyła i rozszerzyła, ukazując gęsty, siateczkowaty wzór. Wąż wystawiał i chował język coraz szybciej, co wyglądało naprawdę złowrogo, z jego pyska wydobył się mrożący krew w żyłach syk. Szczury skuliły się, popiskując i poskrzekując; skurczyły się co najmniej o połowę. Jeden z nich stanął słupka i wystawił przednie łapy, uzbrojone w pazury, tak jakby trzymał w nich książkę; sprężył się i wyskoczył w górę, prosto w szeroko rozwartą paszczę w kształcie rombu. Wąż zamknął pysk – połowa szczura pozostała na zewnątrz, komicznie machając długim sztywnym ogonem.

Sima Ku siedział na porzuconym na ziemi świerkowym balu, niemiłosiernie potargany, z głową zwieszoną na piersi. Trzymał na kolanach Drugą Siostrę; przewieszona przez jego łokieć szyja żony była mocno naciągnięta; otwarte szeroko usta tworzyły czarną czeluść na tle bladej twarzy. Druga Siostra była martwa. Babbitt siedział tuż obok; jego młodzieńcze oblicze miało wyraz twarzy starca. Szósta Siostra opierała się górną połową ciała na jego kolanach, dygocząc, a Babbitt gładził jej ramiona opuchniętymi od wilgoci dłońmi. Przy spróchniałych drzwiach jakiś chudy człowiek usiłował popełnić samobójstwo. Spodnie zsunęły mu się na uda; szarawe slipy miał uwalane błotem. Próbował przymocować bawełniany pasek do framugi nad wrotami, ale nie mógł jej dosięgnąć – podskakiwał raz po raz, lecz nie wystarczało mu sił. Żałosny widok. Rozpoznałem go po wydatnej potylicy – był to wuj Simy Lianga, Sima Ting. W końcu zmęczył się, podciągnął spodnie i przepasał się z powrotem, odwrócił się do ludzi z zawstydzonym uśmiechem, usiadł w błocie i rozpłakał się.

Od strony pól zawiał poranny wiatr, rozbijając się bezczelnie po blaszanym dachu, niczym zmokły kocur z lśniącym karpiem w pysku. Krwistoczerwone słońce wypełzło z zalanych wodą dolin, mokre i wyczerpane. Rzeka Wodnego Smoka groziła wylaniem; pędzące fale grzmiały ogłuszająco w porannej ciszy. Siedzieliśmy na kamieniu, nasze spojrzenia krzyżowały się z czerwonymi, mglistymi promieniami. Na wymytych całonocnym deszczem szybach okien nie było ani jednej plamki; dach ani drzewa nie zasłaniały nam widoku na sierpniowe pola. Strumienie deszczu zmyły kurz z ulicy przed młynem, odsłaniając twardą warstwę orzechowobrunatnej ziemi, która lśniła jak pociągnięta lakierem. Dwa na wpół martwe, duże srebrne karpie leżały porzucone na ulicy, niczym statki, które osiadły na mieliźnie, trzepocząc ogonami. Dwóch mężczyzn w szarych mundurach, wysoki chudzielec i niski grubas, wlokło się ulicą, niosąc bambusowy kosz z kilkunastoma wielkimi rybami – były wśród nich karpie, karpie trawiaste, a nawet srebrnoszary węgorz. Zauważywszy leżące na ulicy ryby, popędzili z entuzjazmem w ich stronę, nie wypuszczając kosza – poruszali się bardzo niezdarnie, jak żuraw i kaczka związane sznurkiem.

– Wielki karp! – oznajmił mały grubas.

– Dwa karpie! – dodał wysoki chudzielec.

Gdy schylali się po ryby, niemal rozpoznałem ich twarze – prawdopodobnie byli to kelnerzy, którzy usługiwali na przyjęciu weselnym Szóstej Siostry i Babbitta. Szpiedzy Niezależnego Batalionu… Przypatrywali im się strażnicy stojący u wrót młyna. Dowódca straży ziewnął i zbliżył się do nich.

– Hej, Gruby Liu i Chudy Hou! Jest takie powiedzonko: „Znaleźć jaja w jego spodniach to tak, jakby łowić ryby na suchej ziemi" – zaśmiał się dowódca.

– Panie komendancie Ma – rzekł Chudy Hou – pewnie jesteście nieźle zmordowani…

– Zmordowani jak zmordowani, ale głodni jak psy…

– Proszę wpaść na zupę rybną – zaproponował Gruby Liu – po tak wielkim zwycięstwie armię należy nakarmić i napoić.

– Tych parę rybek… Na armię nie wystarczy, ale dla was, chłopaki, będzie w sam raz – odrzekł komendant Ma.

– Panie komendancie, jest pan oficerem, wyższej czy niższej rangi, wszystko jedno. Oficer powinien umieć poprzeć dowodami wszystko, co mówi, a krytykując – zważać na względy polityczne. Nie powinien pozwalać sobie na nieodpowiedzialne wypowiedzi – oznajmił Chudy Hou.

– Żartowałem tylko. Nie bierzcie tego tak serio! – odparł Ma. – Nie widziałem cię parę miesięcy, zrobiłeś się bardzo wymowny!

Gdy tak się przekomarzali, na tle czerwonej zorzy poranka zobaczyłem matkę. Szła ulicą bardzo powoli i ciężko, lecz zdecydowanie.

– Mamo! – zaszlochałem, zeskakując z kamienia. Chciałem pofrunąć jej na spotkanie, lecz upadłem ciężko w błoto.

Kiedy oprzytomniałem, zobaczyłem zaniepokojoną twarz Szóstej Siostry. Sima Ku, Sima Ting, Babbitt, Sima Liang – wszyscy stali wokół mnie.

– Mama przyszła – powiedziałem do Szóstej Siostry. – Na własne oczy widziałem, mama tu była!

Wyrwałem się z objęć siostry i ruszyłem biegiem w stronę wrót, wpadając po drodze głową na czyjąś rękę. Zachwiałem się, lecz pobiegłem dalej, przedzierając się z wysiłkiem przez tłum. W końcu wyrosły przede mną spróchniałe wrota. Waląc pięściami w drewno, krzyczałem:

– Mamo! Mamo!

Jakiś żołnierz wetknął czarną lufę pistoletu maszynowego w dziurę w desce.

– Spokój tam, po śniadaniu was wypuścimy! – usłyszeliśmy surowy głos.

Matka także usłyszała moje wołania i przyśpieszyła kroku. Przebrnęła przez rów na poboczu drogi i skierowała się prosto do wrót młyna.

– Wstęp wzbroniony, cioteczko! – próbował ją zatrzymać dowódca straży.

Matka wyciągnęła ręce przed siebie, odepchnęła go bez słowa i poszła dalej. Jej twarz lśniła czerwoną poświatą, jakby była zalana krwią; usta wykrzywiał gniewny grymas.

Strażnicy pośpiesznie zwarli szyki, ustawiając się w kordon przypominający czarny mur.

– Stać! Proszę się zatrzymać, proszę pani! – Dowódca straży złapał matkę za ramię, zatrzymując ją w miejscu.

Matka próbowała strząsnąć z ramienia jego dłoń.

– Kim pani jest? Co pani tu robi? – spytał stanowczo, po czym mocno ją odepchnął, aż cofnęła się o parę kroków, omal się nie przewracając.

– Mamo! – płakałem za drzwiami.

Oczy matki miotały niebieskie błyskawice, jej wykrzywione usta nagle się otworzyły, z gardła wydobył się charkot. Ruszyła w stronę wrót, nie zważając na otoczenie.

Dowódca straży Ma pchnął matkę z całej siły. Wylądowała w rowie, chlapiąc wokoło, przeturlała się w wodzie i natychmiast stanęła na nogi. Woda sięgała jej aż po pępek. Wygramoliła się z rowu, kompletnie przemoczona; do jej włosów przylgnęła brudna piana. Zgubiła jeden but, lecz pokuśtykała z powrotem w stronę bramy, kroczek za kroczkiem, na swoich maleńkich, okaleczonych krępowaniem stopach.

– Stać! – Dowódca straży Ma odbezpieczył pistolet i wycelował w pierś matki. – Czego pani tu szuka, przyszła pani odbić więźniów? – zezłościł się.

– Z drogi! – wrzasnęła matka, wpijając w niego nienawistne spojrzenie.

– Co pani tu robi?

– Przyszłam po mojego syna!

Rozpłakałem się na cały głos. Obok mnie Sima Liang wołał: „Babciu!", a Szósta Siostra: „Mamo!"

Poruszone moim szlochem, wszystkie kobiety we młynie uderzyły w lament. Łkania kobiet zmieszały się z odgłosem pociągania nosami przez mężczyzn i pokrzykiwaniami straży. Strażnicy zrobili pośpieszne „w tył zwrot" i wycelowali broń w spróchniałe wrota.

– Dość tego hałasu! – wrzasnął Ma. – Czekajcie, niedługo zostaniecie wypuszczeni! Cioteczko – zwrócił się do matki pojednawczym tonem – niechże pani wraca do domu, jeśli tylko pani syn nie zrobił nic złego, na pewno go uwolnimy.

– Moje dziecko! – jęknęła matka. Ominęła dowódcę i ruszyła znowu do wrót.

Dowódca znowu skoczył i zastąpił jej drogę.

– Ciotko – rzekł surowo – ostrzegam, jeśli pani zrobi choć krok dalej, skończą się uprzejmości!

Matka spojrzała na niego kamiennym wzrokiem.

– Masz matkę? Jesteś człowiekiem? – spytała półgłosem, po czym uderzyła go w twarz i ruszyła chwiejnie swoją drogą.

Strażnicy rozstąpili się, przepuszczając ją.

– Zatrzymać ją! – rozkazał dowódca, trzymając się ręką za policzek.

Strażnicy stali nieruchomo, jakby nie dosłyszeli. Matka stanęła pod drzwiami. Wystawiłem rękę przez otwór, machałem i wołałem ją. Matka pociągnęła za zardzewiałą zasuwę; słyszałem jej ciężki oddech.

Zasuwa szczęknęła. Kula z pistoletu przebiła deski. Rozległ się przeraźliwy huk, spróchniałe drzazgi posypały się na nasze głowy.

– Nie ruszać się! Jeśli pani się ruszy, będę musiał panią zastrzelić! – wrzasnął komendant Ma i wypalił w powietrze.

Matka odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi. Rzuciłem się do przodu i wtuliłem się w jej piersi. Sima Liang i Szósta Siostra ruszyli za mną. Ktoś we młynie zawołał:

– Bracia, uciekajmy stąd, teraz! Nie będzie drugiej okazji! Żołnierze oddziału Simów ruszyli falą na zewnątrz, spychając nas na boki swoimi twardymi ciałami. Upadłem na ziemię, a na mnie runęła matka.

We młynie panowało totalne zamieszanie. Płacze, krzyki, wołania zlewały się w jeden wielki zgiełk. Żołnierze Siedemnastego Batalionu kręcili się i wywracali. Armia Simów chwyciła za broń. Zabrzęczały tłuczone kulami szyby. Komendant Ma wpadł do rowu, przeturlał się, a następnie powalił kilkunastu żołnierzy jednostki Simów, którzy poprzewracali się jak ołowiane żołnierzyki pod ostrzałem z jego pistoletu maszynowego. Inni rzucili się na niego, wepchnęli go z powrotem do rowu i jęli kopać zajadle, chlapiąc naokoło.

Żołnierze Siedemnastego Batalionu nadbiegli ulicą, strzelając i wrzeszcząc. Członkowie oddziału Simów rozproszyli się, ścigani bezlitośnie przez kule.

W całym tym zamieszaniu przywarliśmy plecami do ściany młyna, starając się odpychać każdego, kto się zbytnio zbliżył.

Stary żołnierz Siedemnastego Batalionu ukląkł na jednej nodze pod topolą, trzymając oburącz strzelbę. Zmrużył oczy i wycelował. Strzelba szarpnęła się, żołnierz Simów padł. Zewsząd rozlegały się huki, gorące łuski sypały się do wody, puszczając strumienie bąbelków. Weteran wycelował znowu, tym razem w ogorzałego, rosłego żołnierza, który zdołał już oddalić się kilkaset metrów na południe. Biegł przez zagony fasoli, podskakując jak kangur, w stronę sąsiedniego pola pszenicy. Stary żołnierz niespiesznie, lekką ręką wycelował znowu – huknęło, biegnący człowiek padł na ziemię głową naprzód. Stary żołnierz pociągnął zamek, łuska przekoziołkowała w powietrzu.

Wśród tego chaosu udało mi się dostrzec Babbitta. Przypominał ogłupiałego muła w stadzie owiec. Owce beczały, a on przepychał się między nimi. Z wytrzeszczonymi oczyma kroczył na swoich długich nogach, grzęznąc ciężkimi kopytami w błocie. Rozjuszony głuchoniemy Sun Niemowa przypominał czarnego tygrysa. Wymachiwał ze świstem swoim wielkim mieczem, prowadząc kilkunastu nieustraszonych, także zbrojnych w miecze wojowników, wznoszących bojowe okrzyki. Szli prosto na owce. Nie miały żadnych szans – już po chwili spadło kilka głów, przeraźliwe wrzaski niosły się wśród pól. Owce kompletnie straciły orientację, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Babbitt stanął, ogłupiały, rozglądając się wokoło. Oprzytomniał dopiero w momencie, gdy Niemowa ruszył w jego kierunku, i popędził galopem w naszą stronę, spieniony, dysząc ciężko. Stary żołnierz wycelował.

– Stary Cao! Nie strzelaj! – przedarł się przez tłum rozkaz Lu Lirena. – Towarzysze! Nie strzelajcie do Amerykanina!

Żołnierze Siedemnastego Batalionu zagęszczali szyki w taki sposób, jakby ciągnęli sieci. Więźniowie, którzy wciąż próbowali uciec z potrzasku, przypominali trzepoczące się w sieci ryby. Stopniowo spędzono ich na ciasny odcinek ulicy przed młynem.

Głuchoniemy wbił się w tłum więźniów i huknął Babbitta pięścią w ramię tak mocno, że Amerykanin obrócił się wokół własnej osi i zaczął wywrzaskiwać w swoim dziwacznym języku coś, co mogło być przekleństwami bądź tylko zwyczajnym protestem. Głuchoniemy uniósł miecz; ostrze zalśniło w słońcu. Babbitt podniósł ramiona, jakby chciał się zasłonić przed tym deszczem iskier.

– Babbitt! – Szósta Siostra, która stała obok matki, ruszyła niezdarnie w jego stronę, lecz upadła już po paru krokach i legła krzywo w błocie, z lewą stopą sterczącą spod prawej.

– Powstrzymajcie Suna Niemowę! – rozkazał Lu Liren.

Nieustraszeni wojownicy złapali go za ręce. Niemowa, warcząc złowrogo, dosłownie wymachiwał tamtymi w powietrzu, jakby to były szmaciane lalki. Lu Liren przesadził rów, stanął przy drodze, podniósł wysoko rękę i zawołał:

– Sunie Niemowo, pamiętaj o zasadach postępowania z więźniami!

Dostrzegłszy Lu Lirena, Sun Niemowa przestał się miotać, a nieustraszeni wojownicy puścili go. Sun wetknął miecz za pas i rękami niczym żelazne szczypce złapał Babbitta za ubranie, wyciągnął go z tłumu i postawił przed Lu Lirenem. Amerykanin powiedział coś po swojemu, a Lu Liren odpowiedział mu w tym samym języku; krótkim zdaniom towarzyszyły tnące gesty dłonią. Babbitt uspokoił się. Szósta Siostra błagalnie wyciągnęła ku niemu rękę.

– Babbitt! – jęknęła.

Babbitt przesadził rów i pomógł Szóstej Siostrze wstać. Jej lewa noga wisiała bezwładnie, jak martwa. Babbitt z wysiłkiem podtrzymywał żonę, obejmując ją w pasie. Okropnie brudna sukienka, przypominająca pomarszczoną łupinę cebuli, uniosła się w górę; wyjrzały spod niej bladosine pośladki, podobne do rybich brzuchów. Szósta Siostra uwiesiła się na szyi Babbitta, a ten podtrzymywał ją pod pachami. W końcu małżeńskiej parze udało się stanąć na wszystkich czterech nogach. Gdy tylko jego błękitne, smutne oczy dostrzegły naszą matkę, Babbitt wziął Szóstą Siostrę na ręce razem z jej zranioną nogą i z wysiłkiem powlókł się w naszą stronę.

– Mama… – powiedział po chińsku. Wargi mu drżały, kilka ogromnych łez spłynęło na policzki.

Woda w rowie zafalowała. Komendant Ma strząsnął z siebie zwłoki żołnierza wrogiej armii i pomału wygramolił się na drogę; wyglądał jak gigantyczna ropucha. Jego płaszcz pokrywały plamy wody, krwi i błota, przypominające ropusze brodawki. Stanął na trzęsących się, ugiętych nogach – widok straszny i żałosny zarazem. Na pierwszy rzut oka przypominał nieco niedźwiedzia, a po bliższym przyjrzeniu się – bohatera.

Miał wyłupione jedno oko – zwisało mu w okolicy nosa jak lśniący szklany koralik, stracił dwa przednie zęby, z podbródka kapała mu krew.

Jakaś żołnierka ruszyła w jego stronę z walizeczką pierwszej pomocy i podtrzymała chwiejącego się dowódcę.

– Pani komendantko Shangguan, mamy ciężko rannego! – zawołała.

Jej wątła postać ugięła się pod ciężarem mężczyzny niczym młoda wierzba.

Nadbiegła komendantka Shangguan Pandi, a za nią dwójka sanitariuszy z noszami. Na głowie mojej siostry siedziała maleńka wojskowa czapka, twarz pod daszkiem była nalana i szeroka, jedynie uszy wystające spod krótkich włosów nie utraciły jeszcze wdzięku, właściwego kobietom z rodziny Shangguan.

Bez wahania oberwała wiszącą gałkę oczną i wyrzuciła. Kulka potoczyła się po błotnistej ziemi; po chwili zatrzymała się, patrząc na nas nienawistnie.

– Komendantko Shangguan, proszę powiedzieć Lu Lirenowi… – zaczął Ma, podnosząc się na noszach i pokazując naszą matkę – że to ta kobieta otworzyła drzwi…

Shangguan Pandi szczelnie owijała gazą głowę Ma; w końcu nie mógł już otworzyć ust.

Wreszcie stanęła przed nami.

– Mamo – odezwała się niepewnie.

– Nie jestem twoją matką – powiedziała matka.

– Mówiłam ci kiedyś – rzekła Pandi – że rzeka dziesięć lat płynie na wschód, a dziesięć na zachód. Wychodząc z wody, obejrzyj muł na swoich stopach.

– Już oglądałam. Wszystko już oglądałam.

– Wiem o tym, co się wydarzyło w naszej rodzinie. Zaopiekowałaś się moją córką, więc wszystko ci wybaczę.

– Nie potrzebuję twojego przebaczenia. Wystarczająco długo żyję na tym świecie…

– Odzyskaliśmy całą naszą ziemię – oznajmiła Pandi. Matka spojrzała w niebo, na pędzące chmury.

– Panie, błagam, otwórz oczy i popatrz na ten świat… – szepnęła. Shangguan Pandi zbliżyła się i obojętnie pogłaskała mnie po głowie.

Wyczułem nieprzyjemną woń lekarstw na jej palcach. Nie pogłaskała Simy Lianga – zresztą Sima Liang, jak przypuszczam, nigdy by jej na to nie pozwolił. Zgrzytał ząbkami jak małe zwierzątko – gdyby odważyła się go dotknąć, z pewnością odgryzłby jej palec. Pandi uśmiechała się kpiąco.

– Nieźle, nieźle – zwróciła się do Szóstej Siostry. – Amerykańscy imperialiści dostarczają naszym wrogom samolotów i dział, pomagają im mordować ludzi na wyzwalanych ziemiach!

– Piąta Siostro – rzekła Szósta Siostra, obejmując Babbitta – zostaw nas w spokoju. Zamordowaliście Drugą Siostrę, jeszcze wam mało?

W tym momencie z młyna wyłonił się Sima Ku, śmiejąc się histerycznie, z trupem Zhaodi na rękach. Wcześniej, gdy jego żołnierze wyroili się na zewnątrz jak pszczoły, sam pozostał na miejscu. Zawsze elegancki, o wypolerowanych do połysku guzikach, w ciągu nocy zmienił się nie do poznania. Jego twarz, spuchnięta od deszczu, a potem wysuszona, pokryta bladymi zmarszczkami, przypominała ziarnko wymoczonej fasoli; oczy miał wyblakłe i pozbawione blasku, włosy na szerokiej głowie przyprószyła siwizna. Z bezkrwistym ciałem Drugiej Siostry w ramionach padł na kolana przed naszą matką.

Twarz matki wykrzywiła się jeszcze bardziej. Jej kości policzkowe drgały spazmatycznie; nie była w stanie wydusić słowa. Łzy zalały jej oczy. Wyciągnęła rękę i pogłaskała głowę Drugiej Siostry. Chwyciła się dłonią za podbródek i wyjąkała z trudem:

– Zhaodi, moje dziecko… Wszystkie moje córki same wybrały sobie mężów, każda poszła swoją drogą. Nie chciałam wami rządzić i nie zdołałam was uratować. Wszystkie… powierzyłyście swój los Niebiosom…

Sima Ku zostawił ciało Drugiej Siostry i wyszedł na spotkanie Lu Lirena, który w towarzystwie kilkunastu strażników podążał w stronę młyna. Zatrzymali się w odległości dwóch kroków od siebie. Dwie pary oczu wpiły się w siebie nawzajem niczym wojownicy w morderczym zwarciu. Krzyżujące się miecze spojrzeń, sypiące się wokoło iskry. Po kilku rundach ciągle nie było ani zwycięzcy, ani przegranego. Lu Liren roześmiał się oschle: „Cha, cha, cha! Cha cha! Cha cha cha!" Sima Ku zaśmiał się lodowato: „He he he! He he! He he he!"

– Bracie Sima, nieźle ci się wiodło od naszego ostatniego spotkania!

Minął rok, odkąd wygnałeś nas z tej ziemi. Któż by przypuszczał, że ciebie spotka ten sam los?

– Sześciomiesięczny kredyt łatwo spłacić. Lecz brat Lu żąda zbyt dużych odsetek.

– Jestem głęboko zasmucony tragiczną śmiercią twojej szanownej żony – rzekł Lu Liren – lecz nic nie można na to poradzić. Rewolucja przypomina wycięcie guza nowotworowego. Zawsze trzeba przy tym uszkodzić kawałek zdrowego ciała, nie można jednak z tego powodu rezygnować z operacji. Mam nadzieje, że potrafisz to zrozumieć.

– Nie zapluwaj się po próżnicy, lepiej od razu mnie wykończ! – parsknął Sima Ku.

– Nie mamy zamiaru postąpić z tobą w tak prostacki sposób – odparł Lu Liren.

– W takim razie oszczędź sobie fatygi, sam to załatwię.

Wyciągnął z kieszeni pistolecik, odbezpieczył i zwrócił się do naszej matki:

– Teściowo, czynię to, by cię pomścić – oznajmił, po czym przystawił sobie lufę do skroni.

– A więc jednak jesteś tchórzem! – rzucił ze śmiechem Lu Liren.

– No dalej, zastrzel się, żałosny robaku!

Ręka Simy Ku zadrżała.

– Tato! – krzyknął Sima Liang.

Sima Ku odwrócił głowę i spojrzał na syna. Powoli opuścił rękę. Zaśmiał się sarkastycznie i rzucił pistolet Lu Lirenowi.

– Weź go sobie – rzekł.

– To damska zabawka – oświadczył Lu Liren, podrzucając broń na dłoni, po czym wzgardliwym gestem rzucił pistolecik stojącym z tyłu żołnierzom. Zatupał mokrymi, ubłoconymi butami. – Prawda jest taka – ciągnął – że odkąd oddałeś mi broń, nie mam już żadnego wpływu na twój los. To moi zwierzchnicy zadecydują, co się z tobą stanie – czy skończysz w niebie, czy też w piekle.

Sima Ku pokręcił głową.

– Mylisz się całkowicie, komendancie Lu. Nie ma dla mnie miejsca ani w niebie, ani w piekle. Moje miejsce jest gdzieś pomiędzy jednym a drugim. A ty pewnego dnia znajdziesz się w tym samym punkcie co ja.

– Zabierzcie ich – polecił Lu Liren stojącym obok żołnierzom.

– Dalej! Ruszać się! – pokrzykiwali strażnicy, poszturchując lufami Simę Ku miesięcy Babbitta.

– Chodź – zachęcał Babbitta Sima Ku. – Mnie sto razy zastrzelą, ale tobie włosek z głowy nie spadnie!

Babbitt, wciąż podtrzymując Szóstą Siostrę, zbliżył się do Simy Ku.

– Pani Babbitt może zostać – oznajmił Lu Liren.

– Komendancie Lu, ocal nasze małżeństwo… w zamian za to, że pomogłam mojej matce opiekować się Lu Shengli – poprosiła Szósta Siostra.

Lu Liren, poprawiając pęknięte okulary, rzekł do matki:

– Proszę ją jakoś przekonać.

Matka zdecydowanie pokręciła głową, po czym ukucnęła.

– Dzieci – zwróciła się do mnie i Simy Lianga – pomóżcie mi.

Razem z Simą Liangiem podnieśliśmy trupa Shangguan Zhaodi i zarzuciliśmy matce na plecy.

Matka z martwą Drugą Siostrą na grzbiecie pokuśtykała błotnistą drogą do domu. Szliśmy z Simą Liangiem po obu stronach, podtrzymując z wysiłkiem sztywne nogi Zhaodi, by nieco ulżyć matce. Maleńkie, okaleczone krępowaniem stopy matki zostawiały na drodze głębokie ślady, które pozostały widoczne jeszcze przez kilka miesięcy.

24

Woda w Rzece Wodnego Smoka gwałtownie wezbrała. Siedząc na kangu, obserwowałem przez okno toczące się mętne, żółtawe fale, sięgające niemal poziomu wałów. Na nasypie stała grupka żołnierzy z Niezależnego Batalionu. Patrzyli na wodę i głośno o czymś dyskutowali.

Matka na podwórzu smażyła placki na patelni, Sha Zaohua dokładała do ognia. Opał był mokry, płomień miał ciemnożółty kolor i buchał gęstym czarnym dymem. Słońce świeciło blado.

Sima Liang wszedł do izby, wnosząc na sobie gorzki zapach sofory.

– Chcą zabrać mojego tatę, Szóstą Ciotkę i wuja do głównej kwatery – powiedział do mnie półgłosem. – Mąż Trzeciej Ciotki i inni budują tratwę, którą zamierzają popłynąć w dół rzeki.

– Liang! – zawołała matka z podwórza. – Weź małego wujka i ciocię i idźcie nad rzekę. Zatrzymajcie ich i powiedzcie, że chcę się z nimi pożegnać.

Rzeka była mętna i wzburzona, na powierzchni unosiły się źdźbła zboża, pędy słodkich ziemniaków, trupy zwierząt; środkiem nurtu płynęły nawet całe pnie drzew. Most, którego trzy filary swego czasu spalił Sima Ku, znalazł się całkowicie pod wodą; o jego istnieniu świadczyły jedynie potężne wiry i huk fal. Gąszcz krzaków nad rzeką również został zatopiony, tu i ówdzie ponad powierzchnię wystawała jakaś gałąź pokryta zielonymi liśćmi. Wody rozlewały się szeroko, szarobłękitne mewy polatywały nad falami, od czasu do czasu wyławiając jakąś małą rybkę. Przeciwległy brzeg był widoczny w postaci niewyraźnej czarnej linii, wyłaniającej się od czasu do czasu w oddali zza lśniących grzbietów fal. Tylko kilka cali dzieliło powierzchnię wody od szczytu nasypu; w niektórych miejscach żółte języki fal dotykały go prowokacyjnie i bulgoczącymi strumykami przelewały się na zewnątrz.

Gdy dotarliśmy nad rzekę, głuchoniemy Sun Niemowa właśnie trzymał swój dorodny organ i sikał; strumień piwnożółtej cieczy z dźwięcznym chlupotem uderzał o powierzchnię wody. Na nasz widok uśmiechnął się przyjaźnie, wyciągnął z kieszeni gwizdek zrobiony z łuski naboju i zaczął gwizdać, imitując głosy ptaków: gardłowy śpiew drozda, płytkie pojękiwania wilgi, melancholijny świergot skowronka. Ptasie głosy były naprawdę fascynujące; pobliźniona twarz głuchoniemego nabrała łagodnej miękkości. Zakończywszy swój popis, wytrząsnął ślinę z gwizdka i podał mi go, mówiąc: „A-ao!", z czego jasno wynikało, że chce mi go podarować. Cofnąłem się o krok i patrzyłem na niego z obawą. Sunie Niemowo, ty morderczy demonie, nigdy nie zapomnę widoku twojej twarzy, gdy ścinałeś ludzi swoim mieczem! Sun znowu wyciągnął ku mnie rękę, powtarzając nerwowo swoje: „A-ao, a-ao!" z zaniepokojoną miną. Cofnąłem się, a on znowu się zbliżył.

– Wujaszku, nie bierz tego – szepnął mi do ucha Sima Liang, który stał za mną. – „Gdy niemowa w gwizdek dmucha, wzywa upiora albo ducha". On chodzi z tym na cmentarz i przywołuje duchy!

„A-ao!" – pokrzykiwał gniewnie Sun Niemowa, wreszcie wcisnął mi miedziany gwizdek siłą do ręki i odszedł w stronę ludzi budujących tratwy, przestając zwracać na nas uwagę. Sima Liang wyjął mi z dłoni gwizdek, obejrzał go dokładnie pod słońce, jakby doszukiwał się w nim jakiejś tajemnicy, i powiedział:

– Urodziłem się pod znakiem Kota, który nie należy do dwunastu zodiakalnych zwierząt, dlatego żaden duch mi nie podskoczy. Przechowam ten gwizdek dla ciebie.

Schował zabawkę do kieszeni. Miał na sobie tylko zielone spodnie do kolan, do których sam za pomocą grubej igły przyszył całe mnóstwo kieszeni, widocznych i ukrytych, zrobionych z różnokolorowych tkanin. Trzymał w nich masę dziwnych przedmiotów: kamyk, który zmieniał kolor w świetle księżyca, małą piłkę do cięcia dachówek, różnokształtne pestki moreli, parę wróblich szponów i dwie żabie czaszki. Były tam też zęby – jego własne zgubione mleczaki, a także zęby mleczne Ósmej Siostry i moje. Matka wyrzucała je na podwórze za domem, a Sima wszystkie znajdował, co nie było łatwym zadaniem, biorąc pod uwagę gęste zarośla i walające się wszędzie psie kupy. Sima Liang mawiał: „Jeśli z całego serca pragniesz znaleźć jakąś rzecz, sama wyskoczy z ukrycia". Teraz do jego kolekcji dołączył demoniczny gwizdek, znikając bez śladu w skarbcu przepastnych kieszeni.

Kilkunastu żołnierzy Siedemnastego Batalionu maszerowało uliczką w stronę rzeki, niosąc ciężkie sosnowe bale. Na głównej ulicy panowało zamieszanie: wieża obserwacyjna Simy Tinga znajdowała się w stanie oblężenia. Sun Niemowa dowodził oddziałem atakujących. Kazał im przewracać sosnowe bale na ziemię i wiązać je ze sobą grubymi drutami. Stary Zunlong, najzdolniejszy cieśla w miasteczku, kierował techniczną stroną przedsięwzięcia. Głuchoniemy sztorcował go, wydając ryki wściekłego goryla; jego ślina tryskała na wszystkie strony. Stary Zunlong stał na baczność z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, trzymając żelazne szczypce w prawej, a toporek w lewej dłoni. Jego pobliźnione kolana stykały się ze sobą, żylaste łydki były proste jak pałki, na stopach miał drewniaki.

Uliczką nadjechał strażnik na rowerze, ze strzelbą na plecach. Odstawił rower i zgarbiony wdrapał się na nasyp. W połowie drogi stopa ugrzęzła mu w szczurzej norze; gdy ją wyciągnął, z dziury trysnęła woda.

– Patrz – rzekł Sima Liang – zaraz przerwie wał. Żołnierz krzyknął:

– Uwaga! Tu jest dziura!

Wśród żołnierzy Siedemnastego Batalionu zapanował popłoch, porzucili pracę i wpatrywali się z lękiem w cieknący otwór. Na twarzy głuchoniemego pojawił się rzadki u niego skurcz przerażenia. Patrzył na rzekę i szalejące fale, które przewyższały największe budynki w wiosce. Wyjął zza pasa miecz i rzucił go na szczyt wału, pośpiesznie ściągnął koszulę i spodnie, pozostając w szortach, które wyglądały jak zrobione z twardej blachy. Zabełkotał coś głośno do żołnierzy, stojących bezradnie jak stadko bekasów i wlepiających w niego ogłupiałe spojrzenia. Jeden z nich, o gęstych brwiach, zapytał bardzo donośnie:

– Co mamy robić? Skakać do rzeki?

Głuchoniemy podbiegł do niego, złapał go za kołnierz munduru i pociągnął tak mocno, że kilka czarnych plastikowych guzików spadło na ziemię. Niemowie udało się w ogromnym podnieceniu wydusić z siebie jedno jedyne zrozumiałe słowo:

– Zdjąć!

Stary Zunlong spojrzał najpierw na dziurę w wale, potem na bulgoczące wiry.

– Panowie żołnierze – rzekł – to jest nora ziemnego szczura, tam głębiej musi być całe mnóstwo korytarzy. Wasz dowódca chce, żebyście wszyscy zdjęli ubrania, zeszli tam i pozatykali nimi dziury. Rozbierajcie się, żołnierze, za chwilę może już być za późno!

Zunlong zdjął swoją połataną kurtkę i rzucił głuchoniememu pod stopy. Żołnierze rozbierali się pośpiesznie. Pewien młodzieniec zdjął kurtkę, ale został w spodniach. Rozgniewany Niemowa zaczął znów wykrzykiwać swoje nowe słowo. Zapędzone w ślepy zaułek psy skaczą na mury, koty wspinają się na drzewa, zające gryzą, a niemowy zaczynają mówić.

– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć! – pokrzykiwał bez przerwy Sun, jakby zagrzewał drużynę do ataku.

Młody żołnierzyk wyjąkał zestrachany:

– Panie dowódco, nie mam pod spodem bielizny…

Głuchoniemy wyciągnął miecz, przyłożył młodzieńcowi do szyi i poszturchiwał go tępą stroną ostrza. Twarz młodego przybrała barwę kurzu.

– Panie Niemowo, już się rozbieram – wyjąkał płaczliwie. – Czy tak wystarczy? – Schylił się, pośpiesznie rozwiązał onuce i zdjął spodnie, odsłaniając blade pośladki i porośniętego delikatnym puchem ptaszka, którego od razu zakrył wstydliwie rękami.

Głuchoniemy już miał zmusić strażnika do rozebrania się, lecz ten zbiegł z wału, wskoczył na rower, zachwiał się kilka razy na boki i ruszył naprzód jak strzała, wołając:

– Wały puszczają! Wały puszczają!

Sun Niemowa złożył ubrania w kostkę i obwiązał onucami. Stary Zunlong przewrócił rozstawiony u stóp wału stelaż, opleciony pędami fasoli, zwinął pnącza i listewki w wielki kłąb i z pomocą kilku żołnierzy wtoczył na wał. Niemowa podniósł zwinięte ubrania i już miał wskoczyć do rzeki, lecz Zunlong wskazał ręką szalejące wiry, wyciągnął ze skrzynki z narzędziami płaską butelkę z zielonego szkła i wyciągnął korek. Rozeszła się mocna woń alkoholu. Niemowa wziął butelkę i odchylając głowę do tyłu, pociągnął spory łyk. Wystawił kciuk w geście aprobaty.

– Zdjąć! – powiedział głośno do Zunlonga.

Tym razem miało to oznaczać „dobre", co wszyscy wokół doskonale pojęli. Z zawiniątkiem w ręku głuchoniemy zanurkował w rzece. Rozkołysane fale przelewały się poza wał, strumień tryskający ze szczurzej nory osiągnął już grubość końskiej szyi i pędził w dół uliczkami, zamieniając się poniżej w niedużą mętną rzeczkę, która podpływała pod bramę naszego domostwa. W porównaniu z rozszalałym smokiem rzeki, domy w wiosce były niepozorne jak babki z piasku. Głuchoniemy zniknął bez śladu pod wodą. W miejscu gdzie zanurkował, unosiły się bąbelki powietrza i źdźbła traw. Mewy polatywały zwinnie tuż nad powierzchnią wody; ich ślepia wielkości ziarenek czarnej fasoli wpatrywały się w tamto miejsce uważnie, jakby wyczekująco. Wyraźnie widziałem ich jaskrawoczerwone dzioby i czarne szpony, złożone pod białymi brzuchami. Wszyscy nerwowo spoglądaliśmy na wodę. Czarny, lśniący melon przekoziołkował po powierzchni i zniknął w głębinie, by po chwili wynurzyć się z powrotem o kilka metrów w dół rzeki. Chuda czarna żaba, płynąc swoim klasycznym stylem, wydostała się ze środkowego, mętnego nurtu i przedarła się w naszą stronę, na przybrzeżną płyciznę, gdzie dało się zaobserwować piękne wzory fal wzbudzanych przez zgrabne ruchy jej nóg. Żołnierze Siedemnastego Batalionu z niepokojem na zastygłych twarzach wyciągali szyje, wypatrując głuchoniemego. Z gołymi plecami i karkami przypominali skazańców czekających na ścięcie. Mieli na sobie identyczne szorty, które wyglądały jak wykrojone z blachy. Młody żołnierzyk, który został zmuszony do rozebrania się do naga, także wpatrywał się intensywnie w wodę, zasłaniając swoje klejnoty dłońmi. Stary Zunlong spoglądał w stronę dziury w wale. Sima Liang, korzystając z okazji, podniósł miecz głuchoniemego – broń, którą ścinano ludzkie głowy tak, jakby krojono melony i kciukiem ostrożnie popróbował ostrza.

– Udało się! Dziura zatkana! – zawołał Zunlong.

Groźny jak stado wilków i tygrysów strumień znacznie stracił na sile, ilość wody wyraźnie się zmniejszyła, szum zamienił się w ciurkanie. Niemowa wyłonił się z rzeki niczym wielka czarna ryba, fruwające mu nad głową mewy z wrzaskiem wzleciały w niebo. Wycierając twarz z wody wielką dłonią, wypluł sporą ilość błota. Stary Zunlong kazał żołnierzom rzucić kłąb pnączy do rzeki. Głuchoniemy oburącz złapał kłąb i mocno pchnął w dół, zanurzając go w wodzie, a następnie wgramolił się na niego nogami. Znowu zanurkował, lecz na krótko; wychylił się i nabrał powietrza. Stary Zunlong podał mu długą gałąź, chcąc pomóc Sunowi wydostać się na brzeg, lecz ten tylko zamachał ręką i zanurzył się z powrotem.

W wiosce rozbrzmiewał alarmujący dźwięk gongu, potem sygnały grane na trąbce. Grupy uzbrojonych żołnierzy kierowały się w stronę rzeki wszystkimi uliczkami. Lu Liren wraz z oddziałem straży przybocznej wypadł z naszej uliczki i krzycząc: „Gdzie niebezpieczeństwo?", ruszył w kierunku brzegu.

Głowa głuchoniemego wyłoniła się z wody i za moment zniknęła znowu; wyglądało na to, że już opadł z sił. Stary Zunlong ponownie wystawił swoją gałąź i przyciągnął Suna w stronę lądu, gdzie tłum ludzi pomógł mu wdrapać się na brzeg. Niemowie drżały kolana; usiadł.

– Komendancie – rzekł Stary Zunlong do Lu Lirena – gdyby nie towarzysz Sun, wieśniacy staliby się karmą dla żółwi.

– A my skończylibyśmy w żółwich paszczach razem z nimi – dodał Lu Liren, podszedł do głuchoniemego i wystawił kciuk w pochwalnym geście.

Sun, o ciele pokrytym gęsią skórką, z twarzą umazaną mułem, uśmiechnął się do Lu Lirena.

Lu Liren wydał rozkaz, by rozpoczęto wzmacnianie wałów. Prace przy budowie tratew kontynuowano, gdyż w południe więźniowie mieli zostać przetransportowani na drugi brzeg rzeki, gdzie powinna na nich czekać eskorta z dowództwa. Żołnierze bez ubrań mieli odpoczywać, lecz w miarę otrzymywanych pochwal ich zapał rósł i w końcu także zgłosili się do pracy. Lu Liren posłał więc kogoś na kwaterę po spodnie dla młodego żołnierza z gołą pupą.

– Nie ma się co wstydzić takiego nieopierzonego ptaszka – rzekł z uśmiechem do młodzika.

W przerwie między jednym wykrzyczanym rozkazem a drugim Lu Liren zwrócił się do mnie:

– Jak się czuje twoja matka? Lu Shengli pewnie rozrabia?

Sima Liang szturchnął mnie w ramię, ale nie zrozumiałem, o co mu chodzi, więc sam odpowiedział Lu Lirenowi:

– Babcia chce się pożegnać z moim ojcem. Prosi, żeby na nią zaczekać.

Stary Zunlong rzucił się w wir pracy i już po półgodzinie miał gotową kilkumetrową tratwę. Ponieważ nie było wioseł, poradził Lu Lirenowi, by użyć żelaznych albo jeszcze lepiej – drewnianych łopat. Lu Liren wydał odpowiednie rozkazy.

– Idź i powiedz babci – rzekł poważnie do Simy Lianga – że spełnię jej prośbę. Obaj możecie już iść – dodał, spoglądając na zegarek.

Nie ruszyliśmy się jednak z miejsca, ponieważ zauważyliśmy matkę, która wychodziła z domu z bambusowym koszykiem, przykrytym białą tkaniną, w jednej ręce i dzbankiem z czerwonawej gliny, pełnym herbaty, w drugiej. Za nią szła Sha Zaohua, trzymając oburącz pęk szmaragdowozielonej dymki. Za Zaohua podążały dwie bliźniacze córki Simy Ku, Sima Geng i Sima Huang, a za Simą Huang – bliźniaczy synowie głuchoniemego i Trzeciej Siostry, Starszy i Młodszy Niemowa. Za Niemowami kuśtykała Lu Shengli, która dopiero co nauczyła się chodzić; za nią szła mocno upudrowana Shangguan Laidi. Kolumna posuwała się z wolna; oczy bliźniaczek, utkwione w zaroślach fasoli, poprzerastanych powojem, wypatrywały motyli, ważek i przezroczystych wylinek, pozostawionych przez cykady. Dwaj bliźniacy spoglądali na pnie drzew rosnących po obu stronach uliczki – sofor, wierzb oraz żółtych morw – ulubionych przez ślimaki, które stanowiły ich przysmak. Lu Shengli była zajęta kałużami – taplała się w nich, chlapiąc wodą na wszystkie strony i napełniając uliczkę niewinnym śmiechem. Elegancki chód Shangguan Laidi pozwalał domyślać się poważnego wyrazu jej twarzy – odległość i gruba warstwa pudru sprawiały, że nie mogłem dojrzeć jej rysów.

Lu Liren zdjął lornetkę z szyi jednego ze strażników, zbliżył do oczu i spojrzał na drugi brzeg rzeki. Stojący u jego boku młody oficer spytał niecierpliwie:

– Już są?

– Jeszcze nie – odrzekł Lu Liren, wciąż patrząc przez lornetkę. – Nie widać żywego ducha, tylko wrony grzebiące w łajnie.

– Czy mogło im się coś stać? – zaniepokoił się oficer.

– Niemożliwe. Wszyscy w eskorcie doskonale strzelają, nikt nie odważyłby się wejść im w drogę.

– Co racja, to racja – potwierdził młody oficer. – Kiedy byłem na ćwiczeniach na poligonie, oddział eskorty urządził nam prawdziwy popis. Najbardziej zdumiała nas siła ich palców. Proszę sobie wyobrazić: twarda cegła, a on potrafił jednym palcem wywiercić w niej dziurę. Stalowym wiertłem nie zrobiłby tego szybciej! Do zabijania ludzi nie potrzebują żadnych narzędzi, samymi palcami potrafią zrobić dziurę w człowieku. Panie dowódco, słyszałem, że oficerowie mają utworzyć rząd powiatowy…

– Już są – przerwał mu Lu Liren. – Powiedz sygnałowemu, niech im pokaże, gdzie jesteśmy.

Młody żołnierz średniego wzrostu uniósł dziwny, krótki, gruby pistolet i strzelił w powietrze, celując w stronę przeciwległego brzegu. Kula żółtego płomienia wystrzeliła wysoko w niebo, zawisła na moment, po czym spadła z sykiem w sam środek rzeki, pozostawiając w powietrzu łukowatą smugę białego dymu. Gdy spadała, kilka mew popędziło w jej stronę, lecz przyjrzawszy się z bliska, uciekło w popłochu, z wrzaskiem.

Na przeciwległym wale stała grupka ogorzałych mężczyzn; migotliwe odblaski na falach sprawiały, że wydawało się, iż stoją na powierzchni wody, nie na brzegu.

– Dajcie im jeszcze jeden sygnał – polecił Lu Liren.

Niski żołnierz wyjął czerwoną flagę, przywiązał ją do długiej gałęzi, pozostawionej przez Starego Zunlonga i zamachał nią. Z przeciwległego brzegu rozległy się okrzyki.

– No dobra! – rzucił Lu Liren i zawiesił sobie lornetkę na szyi. – Oficerze sztabowy Qian – zwrócił się do młodego oficera, z którym rozmawiał wcześniej – idźcie i powiedzcie sztabowemu Du, niech czym prędzej przyprowadzi więźniów.

Oficer sztabowy Qian popędził w dół nasypu.

Lu Liren wskoczył na tratwę i zatupał, testując jej wytrzymałość.

– Mam nadzieję, że nie rozpadnie się na samym środku rzeki – rzekł do Starego Zunlonga.

– Nie ma strachu, panie dowódco. Jesienią dziesiątego roku republiki wieśniacy przeprawiali senatora Zhao przez rzekę. To ja zbudowałem im tratwę.

– Mamy tu naprawdę ważnych więźniów, nie możemy sobie pozwolić na najmniejszy błąd – zastrzegł Lu Liren.

– Nie ma powodów do obaw – uspokajał go Zunlong. – Jeśli coś się stanie, możecie mi obciąć dziewięć z moich dziesięciu palców!

– A co by nam z tego przyszło? Nawet moje dziesięć palców na nic się nie przyda, jeśli stanie się nieszczęście.

Matka na czele swojej drużyny wspinała się na wał. Lu Liren wyszedł jej na spotkanie.

– Szanowna ciotko – rzekł uprzejmie – prosimy o chwilę cierpliwości. Niedługo ich przyprowadzą.

Schylił się, zbliżając twarz do małej Lu Shengli, która wybuchnęła płaczem. Zmieszany poprawił okulary, przywiązane do uszu konopnymi sznurkami.

– Mała nawet nie zna własnego ojca…

– Mężu mojej piątej córki – westchnęła matka – ciągle walczycie ze sobą i walczycie. Kiedy to się wreszcie skończy?

– Nie martwcie się. – Lu Liren miał już w głowie gotową odpowiedź.

– Za dwa, a najdalej za trzy lata będziecie mogli wieść spokojne życie.

– Jestem tylko kobietą i nie powinnam ci niczego sugerować, ale czy nie mógłbyś ich uwolnić? W końcu to także twoja rodzina. Szwagierka, jej mąż…

– Droga teściowo – wyjaśnił z uśmiechem Lu Liren – to nie zależy ode mnie. Jak to się dzieje, że ciągle trafiają ci się tacy kłopotliwi zięciowie? – Roześmiał się. Jego śmiech nieco rozładował ponurą atmosferę na nasypie.

– Więc porozmawiaj ze swoim dowództwem, niech ich ułaskawią! – poprosiła matka.

– Kto sieje melony, ten zbiera melony. Kto sieje fasolę, temu wyrośnie fasola… Gdy się sadzi cierniste krzaki, nie można bać się kolców. Teściowo, lepiej nie zaprzątaj sobie głowy takimi sprawami…

Uliczką nadszedł oddział strażników eskortujących Simę Ku, Babbitta i Shangguan Niandi. Sima Ku miał ręce związane sznurem na plecach; ręce Babbitta, skrępowane miękkimi onucami, zwisały z przodu, Niandi nie była związana wcale. Gdy mijali nasz dom, Sima Ku podszedł do bramy, a jeden ze strażników zastąpił mu drogę. Sima Ku splunął.

– Z drogi! – krzyknął. – Chcę się pożegnać z moją rodziną!

Lu Liren złożył dłonie w trąbkę i zawołał w stronę naszej uliczki:

– Komendancie Sima! Proszę zawrócić, wszyscy są tutaj!

Sima Ku, jakby niczego nie słyszał, zgarbił się i uparcie ruszył do środka, a za nim Babbitt i Niandi. Wszyscy troje kręcili się po naszym podwórku mnóstwo czasu, a Lu Liren nieustannie spoglądał na zegarek. Na przeciwległym brzegu żołnierze eskorty wciąż machali ku nam czerwoną flagą, a nasz oficer sygnałowy czynił to samo w odpowiedzi. Co chwila zmieniał układ ruchów, jakby coś ćwiczył.

Sima Ku i jego towarzysze w końcu opuścili podwórze i zaczęli się wspinać na wał.

– Opuścić tratwę! – rozkazał Lu Liren.

Kilkunastu żołnierzy pchnęło ciężką tratwę na wodę. Fale były bardzo silne. Tratwa zanurzyła się w wodzie i pomału wypłynęła z powrotem na powierzchnię; przybrzeżny nurt ustawił ją wzdłuż wału. Kilku żołnierzy mocno trzymało za liny, by prąd nie porwał jej w dół rzeki.

– Komendancie Sima, panie Babbitt – oznajmił Lu Liren – nasza armia jest humanitarna i kieruje się poszanowaniem godności ludzkiej. Dlatego zezwoliliśmy wam pożegnać się z rodziną. Prosimy jednak o pośpiech.

Sima Ku, Babbitt i Shangguan Niandi zbliżyli się do nas. Sima Ku promieniał uśmiechem, Babbitt był wyraźnie przygnębiony. Shangguan Niandi także miała smutną minę, lecz jej oblicze przypominało twarz nieustraszonego bohatera, idącego na śmierć.

– Szósta Siostro, ty możesz tu zostać – przypomniał szeptem Lu Liren.

Shangguan Niandi pokręciła głową na znak, że jej decyzja o towarzyszeniu mężowi jest nieodwołalna.

Matka zdjęła serwetkę z bambusowego koszyka. Sha Zaohua podała jej obraną dymkę, którą matka owinęła w biały placek. Następnie wyjęła z koszyka dzbanek pasty sojowej i wręczyła Simie Liangowi.

– Trzymaj, Liang – powiedziała.

Sima Liang wziął dzbanek, wlepiając w matkę zdumione spojrzenie.

– Nie gap się na mnie, patrz na ojca!

Sima Liang przesunął wzrok na Simę Ku. Sima Ku opuścił głowę i spojrzał na syna, krzepkiego, o skórze ciemnej jak czarna makrela; jego twarz zasnuła chmura smutku – uczucia, które chyba nigdy dotąd nie gościło na tym pociągłym, śniadym obliczu. Jego obwisłe ramiona zadrżały. Czy pochyli się, by dotknąć własnego syna?

– Tato… – powiedział półgłosem Sima Liang.

Sima Ku przewracał brązowymi oczyma, łykając łzy. Podniósł stopę i szturchnął malca w pośladek, mówiąc:

– Synku, pamiętaj, żaden mężczyzna z rodu Sima nie umarł na kangu. Ty też musisz być taki!

– Tato, czy oni cię zastrzelą? – spytał Sima Liang.

– Twój ojciec przegrał, ponieważ miał za miękkie serce – rzekł Sima Ku, patrząc na mętne fale. – Zapamiętaj sobie, synku, jeśli masz być człowiekiem złym, musisz mieć serce z kamienia, musisz zabijać bez mrugnięcia okiem. Jeśli chcesz być człowiekiem dobrym, musisz iść przez życie z opuszczoną głową i uważać, by nie zdeptać nawet najdrobniejszej mrówki. To, czego ci nie wolno, to żyć jak nietoperz – ni to ptak, ni to ssak. Zapamiętałeś wszystko dokładnie?

Sima Liang zagryzł wargi i poważnie skinął głową. Matka podała Shangguan Laidi placek z zawiniętą w środku dymką. Laidi z plackiem w ręku spojrzała na matkę bezmyślnie.

– Daj mu to! – poleciła matka.

Shangguan Laidi wyglądała na zawstydzoną. Z całą pewnością nie zapomniała namiętnego spotkania sprzed trzech dni. Jej nieśmiałe, zachwycone spojrzenie było tego niezbitym dowodem. Matka zerkała to na Shangguan Laidi, to na Simę Ku. Jej wzrok był jak złota nić, która łączyła spojrzenia obojga. Ich oczy rozmawiały ze sobą bez słów. Shangguan Laidi zrzuciła czarny płaszcz – pod spodem miała pikowane purpurowoczerwone wdzianko, purpurowe spodnie obszyte lamówką, a na nogach haftowane pantofelki tego samego koloru. Wdzięczna sylwetka, promienna twarz. Sima Ku poskromił jej szalejącą namiętność, lecz wywołał tęsknotę. Wciąż była piękną kobietą, uwodzicielską i pełną uroku młodą wdową.

– Szwagierko, uważaj na siebie – rzekł Sima Ku, wpatrując się w Laidi.

– Ty jesteś diamentowym wiertłem, a on – spróchniałym pniakiem – odparła tajemniczo Laidi.

Podeszła do niego, umoczyła zwinięty placek w brązowej paście z naczynia, trzymanego wysoko przez Simę Lianga i obróciła go zręcznie kilka razy, by sos nie wyciekł na ziemię, po czym podsunęła placek Simie Ku. Sima Ku wykonał koński ruch głową do tyłu, a potem do przodu i otwierając szeroko usta, odgryzł łapczywie kawałek placka. Żuł z trudem, głośno chrupiąc; jego policzki urosły i stały się bardzo okrągłe. Z oczu pociekły mu dwie wielkie łzy. Wyciągnął szyję, przełknął, pociągnął nosem i rzekł:

– Porządnie ostra ta dymka!

Matka podała kolejne zwinięte placki mnie i Ósmej Siostrze.

– Jintong, podaj to mężowi Szóstej Siostry. Yunü, podaj to Szóstej Siostrze – poleciła.

Naśladując Shangguan Laidi, zanurzyłem placek w trzymanej przez Simę Lianga paście sojowej i podsunąłem go Babbittowi. Jego usta rozchyliły się nieładnie; odgryzł odrobinę przednimi zębami. Z błękitnych oczu Amerykanina popłynęły strumienie łez. Schylił się, dotknął uwalanymi sosem wargami mojego czoła i cmoknął głośno. Następnie znowu podszedł do matki – przypuszczam, że chciał ją objąć, lecz nie mógł tego uczynić z powodu związanych rąk, toteż schylił się tylko i niczym koza skubiąca listki musnął wargami jej czoło.

– Nigdy cię nie zapomnę, mamo – powiedział.

Ósma Siostra wymacała sobie drogę do Simy Lianga, który pomógł jej zanurzyć placek w paście. Trzymając go oburącz, podniosła głowę. Jej czoło wyglądało jak skorupka kraba, oczy jak głębokie studnie; nos miała prosty, usta szerokie, wargi delikatne jak płatki róży. Ósma Siostra, którą zawsze pomiatałem, była naprawdę biednym małym jagniątkiem.

– Szósta Siostro, Szósta Siostro, jedz… – poprosiła cieniutkim głosikiem.

Oczy Szóstej Siostry wypełniły się łzami. Chwyciła Ósmą Siostrę w objęcia.

– Moja biedna siostrzyczko… – załkała.

Sima Ku zjadł cały placek.

Lu Liren, który cały czas spoglądał na przeciwległy brzeg rzeki, odwrócił się i powiedział:

– No dobra, wsiadajcie na tratwę.

– O nie, jeszcze nie skończyłem jeść – zaprotestował Sima Ku. – W dawnych czasach na dworze, przed wykonaniem wyroku, skazaniec zawsze mógł wcześniej najeść się do syta. Wasz Siedemnasty Batalion jest humanitarną jednostką, więc czy nie moglibyście chociaż dać mi się nasycić tymi plackami z cebulą? Zwłaszcza że robiła je nasza wspólna teściowa…

– Niech będzie – rzekł Lu Liren, zerknąwszy na zegarek. – Niech towarzysz napełnia swój żołądek, a my tymczasem przeprawimy pana Babbitta na drugi brzeg.

Głuchoniemy i sześciu żołnierzy z drzewcami w rękach ostrożnie weszli na tratwę, która zachwiała się i zanurzyła z jednej strony; woda zaczęła powoli wlewać się na pokład. Dwóch żołnierzy na brzegu, trzymających liny, odchyliło się mocno do tyłu, by poskromić przekorną łódź.

– Staruszku, czy może wsiąść jeszcze dwóch? – zwrócił się do Zunlonga zaniepokojony Lu Liren.

– Trudno powiedzieć. Lepiej niech tych dwóch z wiosłami zejdzie na ląd – rzekł Stary Zunlong.

– Han Ertu, Pan Yongwang, zejdźcie na ląd – rozkazał Lu Liren.

Han i Pan z wiosłami w dłoniach zeskoczyli z tratwy, która zakołysała się tak mocno, że kilku żołnierzy o mało nie wpadło do wody. Głuchoniemy, który wciąż paradował w samej bieliźnie, zakrzyknął gniewnie:

– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć! – Od tej pory już na dobre przestał mówić „A-ao!

– Może być? – spytał Starego Zunlonga Lu Liren.

– W porządku – odrzekł Stary Zunlong i przyjął łopatę z rąk jednego z żołnierzy. – Szczerze podziwiam i szanuję pańską humanitarną jednostkę. W dziesiątym roku republiki przeprawiałem się przez tę rzekę razem z senatorem. Jeśli pan dowódca pozwoli, ja, stary, chciałbym i tym razem wykonać tę robotę zwierzęcia pociągowego…

– Drogi staruszku – odezwał się Lu Liren, wyraźnie wzruszony – o to samo chciałem pana poprosić, lecz nie miałem śmiałości. Jeśli to pan stanie u steru, będę całkowicie spokojny. Ma ktoś wódkę?

Nadbiegł ordynans i podał Lu Lirenowi poobijaną manierkę. Lu odkręcił ją, zbliżył wylot do nosa, wciągnął powietrze i powiedział:

– Prawdziwa wódka z sorga. Zapraszam pana na drinka w imieniu moich zwierzchników!

Oburącz podał manierkę Staremu Zunlongowi, który, także wzruszony, otrzepał dłonie z kurzu i przyjął naczynie. Pociągnął parę gulgoczących łyków i oddał manierkę Lu Lirenowi. Gdy wycierał usta wierzchem dłoni, rumieniec z jego twarzy rozlał się na szyję, a stamtąd rozprzestrzenił się na klatkę piersiową.

– Panie dowódco Lu, piłem z pańskiego dzbana, nasze serca od tej chwili są złączone – oznajmił.

– Czemu tylko serca? Nasze wątroby, płuca i wnętrzności także się połączyły – oznajmił ze śmiechem Lu Liren.

Z oczu Starego Zunlonga trysnęły łzy wzruszenia. Sprężył się, skoczył na tratwę i wylądował stabilnie na rufie. Tratwa zakołysała się lekko. Lu Liren z zadowoleniem pokiwał głową.

Podszedł do Babbitta, spojrzał na jego związane ręce i uśmiechnął się przepraszająco.

– Panie Babbitt, wiem, że to kłopotliwe dla pana. Komendant Yu i dyrektor Song wymienili pana z nazwiska, więc przypuszczam, że będzie pan traktowany ze specjalnymi względami.

– To mają być te specjalne względy? – spytał Babbitt, podnosząc spętane ręce.

– W pewnym sensie – odparł Lu Liren spokojnie. – Mam nadzieję, że nie weźmie pan sobie tego zbytnio do serca. Proszę już iść, panie Ba.

Babbitt ogarnął nas pożegnalnym spojrzeniem, zrobił potężny krok i znalazł się na tratwie, która tym razem zachwiała się wyjątkowo mocno, a pasażer razem z nią. Stary Zunlong podparł Babbitta wiosłem od tylu, pomagając mu utrzymać równowagę.

Shangguan Niandi, niezdarnie naśladując Babbitta, pocałowała w czoło mnie, a potem Ósmą Siostrę. Cienkimi jak źdźbła szczypioru palcami przeczesała jej miękkie, lniane włosy.

– Siostrzyczko kochana, niech Pan Niebios da ci dobre życie! – westchnęła, skinęła głową matce i stłoczonym wokół niej pozostałym dzieciom i odwróciła się w stronę tratwy.

– Nie musisz z nim iść, Szósta Siostro – po raz kolejny przypomniał jej Lu Liren.

– Piąty Szwagrze – powiedziała spokojnie – mówi się, że tak jak odważnik nigdy nie zjedzie z ramienia wagi, tak żona nie powinna opuszczać męża. Czy wy z Piątą Siostrą nie byliście tak samo nierozłączni?

– Z całego serca dobrze ci życzę – zapewnił Lu Liren – ale nie będę ci stał na przeszkodzie. Możesz płynąć.

Dwóch strażników podniosło Shangguan Niandi pod ramiona i wsadziło na tratwę. Babbitt wyciągnął ku niej związane ręce, by dać jej oparcie. Tratwa zanurzyła się głęboko i krzywo – niektóre miejsca znalazły się całkowicie pod wodą, inne wystawały o cal ponad powierzchnię.

– Komendancie Lu – rzekł Stary Zunlong – najlepiej byłoby, gdyby pasażerowie usiedli, towarzysze przy wiosłach też.

– Proszę siadać, proszę siadać – polecił Lu Liren. – Panie Babbitt, dla pana własnego bezpieczeństwa proszę, by pan usiadł.

Babbitt usiadł na tratwie, co praktycznie oznaczało siedzenie w wodzie. Naprzeciwko niego Shangguan Niandi była w podobnej sytuacji. Głuchoniemy i jego pięciu żołnierzy rozsiadło się po obu stronach tratwy, tylko Zunlong pozostał na stojąco, zakorzeniwszy się stabilnie na rufie.

Na przeciwległym brzegu wciąż wymachiwano czerwoną flagą.

– Daj sygnał – polecił Lu Liren sygnałowemu – niech będą gotowi na ich przyjęcie.

Oficer sygnałowy wyciągnął swój gruby pistolet, wycelował wysoko w powietrze nad wodą i wystrzelił trzy flary. Czerwona flaga naprzeciwko przestała się poruszać; grupka czarnych ludzików szybko rozbiegła się wzdłuż srebrzystej linii wody.

Lu Liren spojrzał na zegarek i zarządził:

– Wypływać!

Dwaj żołnierze na brzegu poluzowali liny. Stary Zunlong pchnął drzewcem, a dwie grupki wioślarzy po obu stronach niezręcznie zamieszały w wodzie wiosłami. Tratwa pomału oddalała się od brzegu i dryfowała z prądem, przekręcając się na bok. Dwaj żołnierze na brzegu popuszczali długą linę, zrobioną z kilkudziesięciu powiązanych ze sobą onuc, jakby puszczali latawiec.

Ludzie z przeciwległego brzegu obserwowali tratwę niespokojnie. Lu Liren zdjął okulary i przetarł je pośpiesznie rękawem. Jego spojrzenie w okularach wydawało się oszołomione i nadawało całej twarzy wyraz ogłupiałego odrętwienia. Jego oczy otaczały jasne kręgi, jak u pewnego gatunku bagiennych ptaków, żywiących się pijawkami. Zaczepił z powrotem o uszy konopne linki, których używał zamiast zauszników; skórę za uszami miał otartą niemal do krwi. Tratwa ustawiła się bokiem, a niedoświadczeni w żegludze żołnierze bezładnie cięli wiosłami powierzchnię wody. Mętna ciecz zalewała tratwę i moczyła ubrania pasażerów. Babbitt, który miał wciąż skrępowane ręce, krzyczał w popłochu, Szósta Siostra kurczowo trzymała go za ramię. Stary Zunlong chwiał się na rufie.

– Towarzysze! – nawoływał. – Spokojnie, nie róbcie zamieszania! Musimy się zgrać, współpraca najważniejsza!

Lu Liren wyjął pistolet i huknął dwa razy w powietrze, żołnierze na tratwie natychmiast zadarli głowy.

– Słuchać Starego Zunlonga! Żadnego zamieszania! – krzyknął Lu Liren.

– Towarzysze! Na mój sygnał: i raz, i dwa, i raz, i dwa, raz, dwa, spokojnie, wiosłujemy, raz, dwa… – dyrygował Stary Zunlong.

Tratwa wypłynęła na środek nurtu i ruszyła pędem w dół rzeki. Babbitt i Szósta Siostra leżeli na brzuchach, fale przelewały im się przez plecy. Dwaj żołnierze trzymający liny wołali:

– Komendancie, lina nam się kończy!

Tratwa odpłynęła już około stu metrów w dół, liny były napięte jak druty; owinięte wokół ramion żołnierzy, wpijały im się głęboko w ciało. Przechylali się do tyłu tak mocno, że niemal kładli się na ziemi, ich pięty ślizgały się w błocie, w każdej chwili mogli ześliznąć się do wody. Tratwa coraz bardziej się przechylała, jej pasażerowie wrzeszczeli w popłochu.

– Szybko, do biegu! Biegiem, głupcy! – wykrzykiwał Lu Liren do żołnierzy z linami, którzy ruszyli niezgrabnie w dół rzeki.

Stojący na wale pośpiesznie cofali się, robiąc im przejście. Wiążące tratwę liny rozluźniły się nieco; łajba dryfowała w szalonym tempie, niesiona rwącym prądem. Stary Zunlong wykrzykiwał wciąż swoje komendy, wioślarze zginali grzbiety i pracowali rytmicznie, a tratwa, płynąc w dół, jednocześnie pomału zbliżała się do przeciwległego brzegu.

Kilka chwil wcześniej, gdy tratwa była w największym niebezpieczeństwie, a wszystkie spojrzenia kierowały się na wodę, Sima Liang odstawił pastę sojową i szepnął:

– Tato, odwróć się!

Sima Ku, wciąż żując swój placek, odwrócił się twarzą w stronę rzeki. Sima Liang stanął za nim, wyjął malutki nożyk o kościanej rękojeści, mój prezent od Babbitta i zabrał się do przecinania sznura, którym skrępowano ręce ojca. Ciął od wewnętrznej strony, uważając, by nie przerwać więzów całkowicie. Kiedy pracował, matka modliła się głośno:

– O Panie, bądź miłosierny, spraw, by moja córka i zięć bezpiecznie przeprawili się przez rzekę, o wielki, miłosierny Boże…

– Tato, gdy tylko pociągniesz, sznur się zerwie – usłyszałem szept Simy Lianga, który po chwili odwrócił się, błyskawicznie schował nożyk do kieszeni spodni i już z powrotem trzymał swój dzbanek z pastą sojową.

Shangguan Laidi dalej karmiła Simę Ku plackami. Tymczasem tratwa, która oddaliła się o dobre kilkaset metrów w dół rzeki, zbliżyła się do przeciwległego brzegu.

Lu Liren podszedł do Simy Ku i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.

– Towarzysz Sima ma niezły apetyt, jak widzę! – rzucił.

– Teściowa przyrządziła je własnoręcznie – wymamrotał Sima Ku, żując placek – a szwagierka osobiście mnie karmi, więc jak mógłbym nie jeść z apetytem? Taki posiłek, tak pięknie podany… Może już nigdy nie będę miał drugiej takiej okazji. Szwagierko, dodaj jeszcze trochę pasty.

Laidi ścisnęła placek, wypychając na zewnątrz końce szczypioru, zanurzyła je w trzymanym przez Simę Lianga dzbanku z brązową pastą i podsunęła Simie Ku, który ugryzł przesadnie wielki kęs i jął chrupać ze smakiem.

Lu Liren pokręcił głową z dezaprobatą i podszedł do naszej grupki, jakby czegoś szukał. Matka podniosła Lu Shengli i podała ojcu – mała wyrywała się z płaczem, Lu Liren cofnął się zmieszany.

– Towarzyszu Sima – rzekł – w gruncie rzeczy panu zazdroszczę. Nie potrafię być taki jak pan.

Sima Ku ugryzł kawałek placka i oznajmił:

– Obraża mnie pan, komendancie Lu. Nieważne, jakimi środkami, ale odniósł pan zwycięstwo i to pan jest królem. Ja przegrałem, więc jestem tylko pokonanym wrogiem. Pan jest tasakiem, a ja połciem mięsa. Może pan mnie posiekać albo pociąć na plasterki, a pan jeszcze ze mnie kpi!

– Nie kpię z pana – odparł Lu Liren. – Nie zrozumiał pan, co miałem na myśli. A zresztą to nieważne. Prawda jest taka, że gdy się pan spotka z moimi przełożonymi, dostanie pan szansę, by odpokutować za swoje złe uczynki. Jeśli zaś będzie pan trwał w uporze, rezultat nie będzie dla pana miły.

– Miałem dobre życie, pod dostatkiem jedzenia i dobrej zabawy. Śmierć mi tego wszystkiego nie zabierze. Jednak los mojego syna i córek muszę pozostawić w pańskich rękach.

– Proszę być o to spokojnym. Gdyby nie wojna, bylibyśmy dobrą rodziną!

– Jest pan prawdziwym intelektualistą, komendancie Lu. Pańskie słowa o rodzinie brzmią prawie jak święte mądrości, lecz w gruncie rzeczy nasze powiązania rodzinne opierają się na jednym: ktoś z kimś poszedł do łóżka…

Sima Ku roześmiał się głośno. Zauważyłem, że gdy się śmieje, nie porusza wcale ramionami.

Żołnierze, którzy trzymali liny, wrócili biegiem. Na przeciwległym brzegu wioślarze i ludzie z eskorty wspólnie holowali tratwę w górę rzeki. Oddaliwszy się na sporą odległość, popłynęli z powrotem w naszą stronę. Tym razem mieli dużo lepsze tempo – wioślarze wiosłowali w coraz bardziej skoordynowany sposób, a dwójka z linami na lądzie zgodnie z nimi współpracowała. Tratwa sunęła środkiem rzeki jak strzała, jednocześnie zbliżając się z przyzwoitą prędkością do brzegu.

– Czas kończyć posiłek, towarzyszu Sima – rzekł Lu Liren.

– Już się najadłem. – Sima Ku beknął. – Dziękuję ci, teściowo! Szwagierko, młodsza szwagierko Yunü, dziękuję wam! Synu, tyle czasu trzymałeś ten sos – dziękuję ci. Huang, Feng, słuchajcie babci i cioci. W razie kłopotów idźcie do Piątej Ciotki, bo dla niej teraz nastały dobre czasy, podczas gdy wasz ojciec wpadł w tarapaty. Mały wujaszku, rośnij duży. Twoja Druga Siostra, zanim sama urodziła dziecko, ciebie lubiła najbardziej. Często powtarzała, że Jintong ma wielką przyszłość. Nie zawiedź jej nadziei!

Na dźwięk tych słów poczułem bolesne kręcenie w nosie.

Tratwa dobiła do brzegu. Pośrodku siedział szef eskorty, promieniujący siłą i kompetencją. Lekko zeskoczył na brzeg i zasalutował Lu Lirenowi na powitanie. Lu Liren uprzejmie odwzajemnił pozdrowienie, po czym dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie tak serdecznie, jakby byli starymi przyjaciółmi.

– Pięknie walczyliście, panie Lu. Komendant Yu jest bardzo z was zadowolony, komisarz polityczny Song także wie o wszystkim – oznajmił szef eskorty, po czym ze skórzanej sakwy u pasa wyjął list i wręczył Lu Lirenowi.

Lu Liren wziął list, a do sakwy żołnierza wrzucił mały srebrny pistolecik.

– Oto drobny łup wojenny, proszę go przekazać pannie Lan ode mnie – rzekł.

– Dziękuję panu w jej imieniu – odparł mężczyzna.

– A teraz proszę mi to dać – zażądał Lu Liren, wyciągając rękę.

– O co chodzi? – zdumiał się przybysz.

– Zabieracie naszych jeńców, więc powinienem otrzymać pokwitowanie.

Szef eskorty sięgnął do sakwy, wyjął papier i pióro, pośpiesznie wypisał pokwitowanie i wręczył Lu Lirenowi.

– Jesteście bardzo skrupulatni, towarzyszu – rzekł.

– Małpa Sun Wukong jest sprytna, ale nie przechytrzy samego Buddy! – zaśmiał się Lu Liren.

– Czy to ja jestem Sun Wukong?

– Ależ nie, nie, to ja – odrzekł Lu Liren.

Mężczyźni przybili piątkę, wybuchając zgodnym śmiechem.

– Drogi Lu – powiedział półgłosem szef eskorty – podobno udało ci się zdobyć projektor filmowy? W sztabie już o tym słyszeli.

– Macie długie uszy – zauważył Lu Liren. – Powiedz w sztabie, że kiedy opadną wody, przyślemy im go razem z człowiekiem do obsługi.

– Cholera – wymamrotał do siebie Sima Ku – tygrys zabija ofiarę, by oddać ją niedźwiedziowi…

– Co pan powiedział? – spytał z dezaprobatą szef eskorty.

– Nic – odparł Sima Ku.

– Jeśli się nie mylę – rzekł szef – to pan jest ten słynny Sima Ku.

– Zgadza się – potwierdził Sima Ku.

– Zaopiekujemy się panem dobrze po drodze, komendancie Sima. Żywimy jednak nadzieję na współpracę z pańskiej strony. Nie mamy ochoty wracać do sztabu z trupem…

– O nie, nie odważę się wam w niczym przeszkadzać. – Sima Ku roześmiał się. – Wy w eskorcie trafiacie w dziesiątkę ze stu kroków. Nie mam najmniejszej ochoty bawić się w ruchomy cel.

– Szczery z pana chłop! No dobrze, komendancie Lu, możemy się już pożegnać. Komendancie Sima, zapraszam na łódź.

Sima Ku ostrożnie wkroczył na tratwę i równie ostrożnie ulokował się pośrodku. Szef eskorty, uścisnąwszy dłoń Lu Lirena, poszedł w ślady Simy Ku i usadowił się na rufie naprzeciwko niego, z rękami na wiszącej u pasa broni.

– Nie musi pan być aż tak ostrożny – rzekł Sima Ku. – Ręce mam związane z tyłu; gdybym skoczył do wody, niechybnie bym utonął. Niech pan lepiej usiądzie obok; kiedy tratwa się przechyli, będzie pan mógł mnie przytrzymać.

– Wiosłujcie, byle szybko – rozkazał cicho szef żołnierzom przy wiosłach, nie zwracając na niego uwagi.

Całą rodziną staliśmy stłoczeni na brzegu, hołubiąc w myślach nasz sekret i czekając niecierpliwie na rozwój wydarzeń.

Tratwa odbiła od brzegu i sunęła po wodzie. Dwóch żołnierzy ruszyło galopem w dół rzeki, stopniowo odwijając z ramion liny zrobione z onuc.

Gdy tratwa znalazła się pośrodku rzeki, znowu ruszyła z prędkością strzały, wzbijając fale, które uderzały o brzeg. Stary Zunlong zachrypniętym głosem wykrzykiwał swoje komendy, wioślarze pracowali ze zgiętymi grzbietami, nad ich głowami polatywały mewy. W najbardziej rwącym miejscu tratwa zaczęła się gwałtownie kołysać. Stary Zunlong zachwiał się w tył i runął do rzeki, szef eskorty wstał zaalarmowany i już miał wyciągnąć broń, gdy więzy pękły, a Sima Ku, już z wolnymi rękami, rzucił się na niego tygrysim skokiem, przewrócił go i obaj runęli prosto w rwący nurt. Głuchoniemy i wioślarze wpadli w popłoch; po chwili jeden po drugim powpadali do wody. Żołnierze na brzegu puścili liny; tratwa niczym wielka czarna ryba pognała swobodnie na grzbietach fal.

Wszystko to wydarzyło się niemal równocześnie. Zanim Lu Liren i pozostali żołnierze na brzegu zdążyli zareagować, na tratwie nie było już nikogo.

– Zastrzelić go! – rozkazał Lu Liren zdecydowanym tonem.

Na powierzchni mętnej wody od czasu do czasu pojawiały się czyjeś głowy, lecz żołnierze nie potrafili stwierdzić, która z nich należy do Simy Ku i nie odważyli się oddać strzału. Do wody wpadło w sumie dziewięciu ludzi, więc gdy wyłaniała się głowa, prawdopodobieństwo, że jest to głowa Simy Ku, wynosiło jeden do dziewięciu. Ponieważ fale pędziły jak dzikie konie, szansa trafienia w wynurzającą się na moment głowę była wyjątkowo niska.

Sima Ku uciekł z całą pewnością. Wychował się nad Rzeką Wodnego Smoka, był znakomitym pływakiem i potrafił wytrzymać pięć minut pod wodą bez wynurzania się. Co więcej, napchawszy brzuch taką ilością placków z dymką i pastą sojową, miał w ciele porządny zapas energii.

Lu Liren był bladosiny. Obrzucił nas spojrzeniem czarnych oczu, miotających zimne błyskawice. Sima Liang z dzbankiem pasty sojowej w rękach nieśmiało tulił się do nóg matki.

Matka bez słowa, jak gdyby nigdy nic, ruszyła w dół wału, trzymając Lu Shengli w ramionach, a my podążyliśmy grzecznie za nią.

Po paru dniach doszły nas słuchy, że spośród tych, którzy wpadli do rzeki, tylko głuchoniememu i Zunlongowi udało się wydostać na brzeg. Pozostali zniknęli bez śladu, nie znaleziono też ich ciał. Wszyscy jednak byli przekonani, że Simie Ku udało się uciec – to przecież niemożliwe, by utonął. Pozostałych spotkała pewna śmierć, włączając w to dumnego szefa eskorty.

W gruncie rzeczy dużo bardziej niepokoiły nas losy Szóstej Siostry, Shangguan Niandi i jej amerykańskiego męża Babbitta. W tamtych dniach, gdy szumiały fale wezbranej rzeki, matka co noc spacerowała tam i z powrotem po podwórzu, nieustannie wzdychając. Jej przeciągłe westchnienia niemal zagłuszały huk wody. Nasza matka urodziła osiem córek: Laidi oszalała, Zhaodi i Lingdi zginęły, Xiangdi sprzedała się i znalazła w piekle dla żywych, co praktycznie równało się śmierci, Pandi u boku Lu Lirena pędziła życie pod gradem kul, więc jej śmierć była jedynie kwestią czasu, a Qiudi została kupiona przez białą Rosjankę, co też nie różniło się zbytnio od śmierci. Jedynie Yunü została przy jej boku, lecz ta z kolei była niewidoma – być może tylko dzięki temu wciąż była przy niej. Jeśli coś złego przytrafi się Shangguan Niandi, prawie wszystkie Osiem Nieśmiertelnych Piękności z rodu Shangguan stanie się wspomnieniem. W przerwach między przeciągłymi westchnieniami matka modliła się głośno:

– Stary Panie w Niebiosach, Wielki Boże, Maryjo, Matko Boża, bodhisattwo Guanyin z Południowego Morza, ochrońcie moją małą Niandi, czuwajcie nad moimi dziećmi, a wszystkie nieszczęścia i choroby niechaj spadną na moją głowę, oby tylko moje dzieci były bezpieczne i spokojne…

Minął miesiąc. Z przeciwległego brzegu Rzeki Wodnego Smoka dobiegły nas wieści o Babbitcie i Szóstej Siostrze. W pewnej ukrytej jaskini w górach Daze doszło do potężnej eksplozji. Gdy opadł kurz, ludzie weszli do środka i znaleźli dwa splecione ze sobą ciała: kobiety i mężczyzny. Mężczyzna był złotowłosym młodym cudzoziemcem. Nikt nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, czy była z nim nasza Szósta Siostra, lecz matka, gdy tylko usłyszała tę wieść, rzekła z gorzkim uśmiechem: „To wszystko moja wina…", po czym wybuchnęła głośnym płaczem.

25

Późną jesienią, która jest najpiękniejszą porą roku w Północno-Wschodnim Gaomi, grożąca powodzią rzeka wreszcie się uspokoiła. Pola sorga nabrały intensywnej, ciemnoczerwonej, niemal czarnej barwy, trzciny na bagnach były tak białe, że wydawały się żółte. Poranne słońce oświetlało rozległe pola i łąki, pokryte cienką warstewką białego szronu. Żołnierze Siedemnastego Batalionu opuścili wioskę w ciszy. Zabrali ze sobą stada osłów i mułów, które z tupotem przemaszerowały przez zrujnowany most i zniknęły za północnym wałem na zawsze.

Gdy konie i ludzie odeszli, ich dowódca Lu Liren został oddelegowany na cywilne, nowo utworzone stanowisko naczelnika powiatu Północno-Wschodniego Gaomi oraz mianowany szefem powiatowej milicji. Shangguan Pandi powierzono stanowisko szefa Okręgu Wojskowego Dalan, a głuchoniememu – dowódcy wojsk okręgowych. Niemowie i jego podkomendnym polecono zabrać z rezydencji rodu Sima wszystkie stoły, krzesła, ławy, gliniane dzbany, kadzie i inne przedmioty i rozdać je mieszkańcom wioski, lecz rzeczy rozdane w dzień, w nocy wracały pod bramę domostwa Simów. Głuchoniemy przyprowadził na nasze podwórko ludzi niosących ogromne rzeźbione łoże.

– Nie potrzebuję tego. Zabierzcie to łóżko! – zaprotestowała matka.

– Zdjąć! Zdjąć! – wybełkotał Sun w odpowiedzi.

– Pandi, powiedz mu, żeby zabrał stąd to łóżko – rzekła matka do szefowej okręgu Dalan, która właśnie cerowała skarpetki.

– Takie są teraz trendy, mamo. Nie trzeba się sprzeciwiać! – zaoponowała szefowa okręgu.

– Sima Ku jest twoim szwagrem, Pandi. Mam pod opieką jego syna i córkę. Co sobie pomyśli, gdy wróci?

Shangguan Pandi zamyśliła się. Odłożyła skarpetki, zarzuciła broń na plecy i pośpiesznie wybiegła z domu. Sima Liang odprowadził ją, a gdy wrócił, oznajmił:

– Piąta Ciotka pobiegła do urzędu powiatowego.

Potem mówił jeszcze, że jakaś ważna osobistość przybyła w lektyce niesionej przez dwóch ludzi, a razem z nią osiemnastu strażników z bronią krótką i długą. Naczelnik Lu powitał tego pana z takim szacunkiem, jak uczeń swego nauczyciela. Podobno ten człowiek jest słynnym specjalistą od reformy rolnej, który w okręgu Beiwei ogłosił hasło: „Zabić bogatego chłopa to jeszcze lepiej, niż zadusić dzikiego królika".

Głuchoniemy kazał swoim ludziom zabrać łóżko. Matka odetchnęła.

– Babciu, uciekajmy lepiej – rzekł Sima Liang. – Czuję, że coś złego się wydarzy.

– Co ma być, to będzie. Jak będzie źle i tak nic nie poradzimy. Nie martw się, Liang, nawet gdyby Pan Niebios zesłał tu całą swoją armię, cóż złego może stać się nam, wdowom i sierotom?

Ważna osobistość jeszcze ani razu nie pokazała się publicznie. W bramie rezydencji rodu Sima stało dwóch uzbrojonych strażników, a urzędnicy powiatowi z bronią na plecach nieustannie wchodzili nią i wychodzili. Tego dnia, zaprowadziwszy kozy na pastwisko, po drodze do domu natknęliśmy się na oddział głuchoniemego oraz paru powiatowych i okręgowych oficjeli, którzy prowadzili ulicą Huanga Tianfu, właściciela sklepu z trumnami, Zhao Szóstego, sprzedawcę bułek gotowanych na parze, Xu Bao, właściciela tłoczni oleju, Starą Jin o jednej piersi, handlarkę olejem i Qina Drugiego, prywatnego nauczyciela. Aresztowani szli zgarbieni, na ich twarzach malował się lęk. Zhao Szósty zapytał, podnosząc głowę:

– Towarzysze, po co to? Zapomnę, ile jesteście mi winni za bulki, zgoda?

Jeden z urzędników, z ustami pełnymi metalowych koronek, mówiący akcentem z gór Wulian, uderzył Zhao otwartą dłonią i wrzasnął:

– Ty matkojebco! Kto ci jest winien za bułki? Skąd bierzesz pieniądze?

Nikt z aresztantów nie śmiał się odezwać. Wszyscy zwiesili głowy z rezygnacją.

W nocy spadł marznący deszcz. Jakiś cień przeskoczył przez mur naszego podwórka.

– Kto to? – spytała matka szeptem.

Postać przeszła parę kroków i uklękła na ścieżce.

– Szwagierko, ratuj! – rzekł człowiek.

– To pan, panie starosto?

– To ja, szwagierko – potwierdził Sima Ting. – Proszę cię, pomóż! Jutro zrobią zebranie, a potem mnie rozstrzelają! Tyle lat mieszkaliśmy razem w jednej wsi. Błagam, pomóż mi ratować moje nędzne życie…

Matka westchnęła ciężko i otworzyła drzwi. Sima Ting wśliznął się do środka. W ciemności było widać, jak drży.

– Szwagierko, daj mi coś do jedzenia, umieram z głodu!

Matka dała mu placek, Sima Ting chwycił go i pożarł łapczywie. Matka westchnęła.

– Ech, to wszystko przez mojego młodszego – rzekł Sima Ting. – On i Lu Liren nienawidzą się wzajemnie. A przecież jesteśmy bliską rodziną.

– Dosyć, proszę już nic więcej nie mówić. Możesz się tu schować, ale pamiętaj, że jestem jego teściową!

Tajemnicza osobistość w końcu wyszła z ukrycia. Przybysz siedział pośrodku namiotu, w lewej dłoni trzymając czerwoną sztabkę tuszu, w prawej pędzelek. Przed nim na stoliku leżał duży kamień do rozcierania tuszu, rzeźbiony w smoki i feniksy. Mężczyzna miał spiczasty podbródek, szczupły nos, a na nim okulary w ciemnych oprawkach, za którymi kryła się para małych, czarnych, błyszczących oczek. Palce, w których trzymał pędzelek i sztabkę, były długie, cienkie i blade niczym macki ośmiornicy.

Przedstawiciele najbiedniejszych chłopów z osiemnastu wiosek Północno-Wschodniego Gaomi stali głowa przy głowie na ogromnym klepisku rodziny Sima. Otaczali ich rozstawieni co cztery, pięć kroków strażnicy, członkowie powiatowej brygady produkcyjnej i oddziału wojsk okręgowych. Osiemnastu ochroniarzy ważnej osobistości stało na podwyższeniu; mieli stalowe twarze o morderczym wyrazie, jak u mitycznych Osiemnastu Luohanów. Pod podwyższeniem panowała absolutna cisza, starsze dzieci nie śmiały nawet pisnąć, a tym zbyt małym, by zrozumieć powagę wydarzenia, matki zatykały buzie sutkami, gdy tylko miały ochotę zapłakać. Obsiedliśmy naszą matkę dokoła. W porównaniu z otaczającymi nas nerwowymi wieśniakami matka promieniała zdumiewającym spokojem. Była całkowicie pochłonięta skręcaniem konopnych sznurków, służących do wyplatania podeszew butów. Białe włókna zwijały się i obracały po jednej stronie jej obnażonej łydki, a po drugiej, na skutek trących ruchów dłoni, powstawał równo skręcony sznurek. Wiał mroźny, północno-wschodni wiatr, nawiewając lodowate powietrze znad Rzeki Wodnego Smoka; wargi siniały ludziom z zimna.

Zanim rozpoczął się wiec, na skraju klepiska powstało jakieś zamieszanie. Głuchoniemy i kilku członków oddziału okręgowego przyprowadzili Shanga Tianfu, Zhao Szóstego i pozostałych kilkunastu aresztowanych. Wszyscy byli związani, na szyjach zawieszono im tekturowe tabliczki, na których widniały czarne ideogramy, przekreślone na czerwono. Na ten widok wieśniacy czym prędzej pospuszczali głowy, nikt nie odezwał się ani słowem.

Ważna osobistość siedziała spokojnie; czarne oczka badawczo obserwowały zgromadzony pod podium tłum. Ludzie wtykali głowy między nogi, nie chcąc pokazywać twarzy. Surowe spojrzenie ważnej figury nie przeszkodziło jednak naszej matce w pilnym skręcaniu konopnych sznurków; ani na chwilę nie podniosła wzroku. Odniosłem wrażenie, że spojrzenie to zatrzymało się na jej twarzy i nie opuszczało jej przez dłuższą chwilę.

Lu Liren z czerwoną opaską na czole wygłosił przemówienie, plując naokoło. Cierpiał z powodu migreny, na którą nie pomagały żadne lekarstwa, tylko ta opaska przynosiła mu lekką ulgę. Gdy skończył, podszedł do ważnej persony. Ważniak wstał z wolna.

– Witamy towarzysza Zhanga Shenga i prosimy go o cenne wskazówki – oznajmił Lu Liren i zaczął klaskać; ludzie wpatrywali się w podium nierozumiejącym wzrokiem, nie mając pojęcia, o co chodzi.

Mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić bez pośpiechu, przeciągając każde słowo. Jego mowa była jak długi pasek papieru, tańczący na północno-wschodnim wietrze. Przez kolejne kilkadziesiąt lat na widok białych karteczek zapisanych zaklęciami odpędzającymi złe duchy, używanych na pogrzebach, zawsze przypominało mi się to przemówienie.

Gdy ważniak skończył mówić, Lu Liren wydał rozkaz, by głuchoniemy i jego ludzie oraz paru oficerów z pistoletami maszynowymi u pasa zaprowadzili kilkunastu związanych jak balerony więźniów na podwyższenie. Więźniowie wypełnili całe podium, zasłaniając widok na ważną osobistość.

– Na kolana! – rozkazał Lu Liren.

Bystrzejsi spośród więźniów uklękli sami, mniej bystrych podcięto.

Wieśniacy pod podium siedzieli z pospuszczanymi głowami, zerkając kątem oka na boki; niektórzy od czasu do czasu spoglądali przed siebie na podwyższenie, lecz widok klęczących ludzi o nosach kapiących śluzem sprawiał, że ich głowy wędrowały z powrotem w dół.

Jakiś chudy mężczyzna z tłumu wstał niepewnie i oznajmił zachrypniętym, drżącym głosem:

– Pani szefowo okręgu! Ja… zostałem pokrzywdzony.

– Świetnie! – zawołała Pandi z entuzjazmem. – Pokrzywdzeni nie muszą się niczego bać! Zapraszam na podium, chcemy pana wysłuchać!

Oczy tłumu zwróciły się w kierunku chudzielca. Był to Zhang Dzięcioł we własnej osobie. Jego szary jedwabny strój był podarty – jeden rękaw prawie odpadł, odsłaniając ciemne ramię; włosy, zawsze starannie ułożone i uczesane z przedziałkiem, przypominały wronie gniazdo. Trząsł się na zimnym wietrze, rozglądając się lękliwie szarymi oczami.

– Proszę wejść i mówić, co ma pan do powiedzenia! – rzekł Lu Liren.

– To nic wielkiego… – wybełkotał Dzięcioł. – Mogę mówić tu, gdzie stoję…

– Nie, proszę podejść tutaj – namawiała Shangguan Pandi. – Nazywa się pan Zhang Decheng, prawda? Pamiętam, jak pańska matka chodziła po wsi z koszykiem i żebrała o jedzenie. Pańskie cierpienia musiały być wielkie, a nienawiść głęboka. Proszę podejść i opowiedzieć nam o wszystkim.

Dzięcioł na swoich łukowato krzywych nogach przecisnął się przez tłum i chciał się wspiąć na podwyższenie. Usypane z ziemi, miało około metra wysokości. Dzięcioł podskoczył, lecz tylko pobrudził się brunatną ziemią, toteż jeden z żołnierzy stojących na górze schylił się, chwycił go za ramiona i podniósł. Dzięcioł głośno protestował, wymachując w powietrzu krzywymi nogami. Wylądowawszy wreszcie na podwyższeniu, stanął chybotliwie, jakby miał pod stopami sprężyny i kołysał się w przód i w tył przez dobrą chwilę. Gdy już odzyskał równowagę, podniósł głowę i popatrzył w dół – jego wzrok napotkał niezliczone spojrzenia, kryjące w sobie najrozmaitsze emocje. Stojąc na trzęsących się nogach, wybełkotał coś, co nie dało się poskładać w ani jedno sensowne zdanie, po czym pokuśtykał w stronę zejścia. Shangguan Pandi, postawna i silniejsza od niejednego mężczyzny, złapała Dzięcioła za ramię i pociągnęła z powrotem, niemal go przewracając. Wykrzywiając usta w żałosnym grymasie, wyjąkał:

– Pani dowódco okręgu, proszę mnie zostawić, jestem tylko nic nie wartym człowiekiem, proszę dać mi spokój…

– Czego się pan boi, Zhang Decheng? – spytała Pandi napastliwie.

– Jestem samotny jak patyk, leżę jak gałąź, stoję jak pniak. Nie mam się czego bać na tym świecie.

– Skoro się pan nie boi, to czemu nie chce pan mówić?

– Bo to nic wielkiego. Nieważne.

– Myślisz pan, że to jakaś zabawa?

– No dobrze. Proszę się nie gniewać, pani dowódco, już powiem… Niech będzie moja krzywda…

Dzięcioł podszedł do Qina Drugiego.

– Panie Qin, jest pan wykształconym człowiekiem. Pewnego razu na lekcji u pana zapadłem w sen i głowa opadła mi na ławkę. Pamięta pan? Bił mnie pan linijką po ręku tak długo, aż moja dłoń zaczęła wyglądać jak ropucha, a potem wymyślił mi pan przezwisko. Pamięta pan?

– Odpowiedz na pytanie! – poleciła Shangguan Pandi podniesionym głosem.

Qin Drugi podniósł głowę; jego kozia bródka sterczała do przodu.

– To było bardzo dawno – wymamrotał – nie pamiętam…

– Pan może nie pamięta, ale ja pamiętam bardzo dobrze! – Dzięcioł mówił z coraz większą pasją i szło mu coraz składniej. – Panie nauczycielu, powiedział pan: „Nazywasz się Zhang Decheng, ale moim zdaniem, Zhang Dzięcioł bardziej do ciebie pasuje". To jedno zdanie sprawiło, że na zawsze pozostałem Zhangiem Dzięciołem. Staruszkowie nazywają mnie Dzięciołem, kobiety mówią do mnie Dzięcioł, nawet zasmarkane dzieciaki wołają za mną Dzięcioł. Przez to okropne przezwisko ja, mężczyzna w wieku lat trzydziestu ośmiu, do tej pory nie mogę znaleźć żony! Niech pan pomyśli, czyja córka chciałaby wyjść za jakiegoś Dzięcioła? Oto moja tragedia, to przezwisko zrujnowało mi życie…

Dzięcioł wzruszył się tak bardzo, że z oczu i nosa polały mu się strumienie łez. Urzędnik powiatowy o metalowych zębach złapał Qina Drugiego za siwe włosy i uniósł jego twarz do góry.

– Mów! – zagrzmiał. – Czy zarzut Zhanga Dechenga jest prawdziwy?

– Tak, to prawda. – Siwa bródka Qina Drugiego drżała niczym kozi ogon.

Urzędnik pchnął go z tyłu w głowę tak mocno, że Qin Drugi upadł na twarz.

– Kontynuować oskarżenia! – polecił.

Zhang Dzięcioł wytarł oczy wierzchem dłoni, kciukiem i palcem wskazującym wycisnął z nosa grudę śluzu, przypominającą ptasią kupę i strząsnął; gruda wylądowała na namiocie. Ważny gość zmarszczył brwi z obrzydzeniem i śnieżnobiałą chusteczką przetarł okulary. Był nieporuszony jak czarny głaz.

– Jesteś zwyczajnym snobem, Qinie Drugi! – zaczął znowu Zhang Decheng. – Sima Ku, w czasach, gdy pobierał u ciebie nauki, wrzucił ci ropuchę do nocnika, wlazł na dach i recytował obraźliwe rymowanki na twój temat. Czy choć raz go uderzyłeś? Nakrzyczałeś na niego? Wymyśliłeś mu przezwisko? Nie, nie i jeszcze raz nie!

– Znakomicie! – wykrzyknęła Pandi z entuzjazmem. – Zhang Decheng poruszył poważną kwestię. Dlaczego Qin Drugi nie odważył się ukarać Simy Ku? Dlatego, że Sima Ku był z bogatej rodziny. Skąd rodzina Simy Ku miała pieniądze? Nie uprawiali pszenicy, lecz jedli pszenne bułeczki. Nie hodowali jedwabników, a chodzili w jedwabiach. Nie robili wina, ale dzień w dzień się upijali. Drodzy mieszkańcy wioski, to na naszej krwi i naszym pocie bogacili się ci obszarnicy! Dzieląc między nas ich ziemię, ich dobra, w rzeczywistości odbieramy to, co należy do nas!

Ważniak klasnął parę razy w dłonie, wyrażając aprobatę dla płomiennej przemowy Shangguan Pandi. Urzędnicy powiatowi i okręgowi oraz uzbrojeni żołnierze zebrani na podium podjęli oklaski.

Zhang Decheng mówił dalej:

– Słyszałem, że Sima Ku sam jeden miał cztery żony. A ja nie mam ani jednej. Czy to jest sprawiedliwe?

Ważna osobistość zmarszczyła brwi.

– Proszę już o tym nie mówić, panie Zhang – przerwał mu Lu Liren.

– O nie – sprzeciwił się Zhang Dzięcioł – to właśnie jest główna przyczyna moich cierpień. Ja, Zhang Dzięcioł, też jestem mężczyzną, prawda? I też mam swoje co nieco między nogami…

Lu Liren stanął przed Dzięciołem, chcąc zakończyć jego występ. Wysokim, donośnym głosem, starając się zagłuszyć jego gniewną tyradę, oświadczył:

– Drodzy mieszkańcy wioski. Słowa Zhanga Dechenga brzmią może nieco nieokrzesanie, lecz mają głęboki sens. Dlaczego niektórzy ludzie mogą mieć cztery, pięć, albo nawet więcej żon, a tacy jak Zhang Decheng nie mogą znaleźć ani jednej?

Na podium zawrzała dyskusja; wiele spojrzeń skierowało się w stronę naszej matki. Jej twarz pociemniała, lecz w oczach nie było ani śladu gniewu czy nienawiści – były spokojne jak jesienne jeziora.

– Możesz już odejść – rzekła Shangguan Pandi, szturchając Dzięcioła.

Zhang Dzięcioł przeszedł parę kroków i właśnie miał zejść z podwyższenia, lecz najwyraźniej coś sobie przypomniał i zawrócił. Podszedł do Zhao Szóstego, złapał go za ucho i przyłożył mu w twarz.

– Dziś jest także twój dzień, ty psie! – oświadczył. – Pewnie już zapomniałeś, jak terroryzowałeś mnie, korzystając z władzy, jaką dał ci Sima Ku!

Zhao Szósty schylił głowę i ugodził go bykiem w żołądek. Dzięcioł jęknął, upadł i sturlał się z podwyższenia.

Głuchoniemy ruszył na Zhao Szóstego, kopnął go i przewrócił, po czym przygwoździł mu szyję do ziemi swoją wielką stopą. Twarz Zhao wykrzywiła się przerażająco. Z trudem chwytał powietrze i wykrzykiwał głosem szaleńca:

– Nie przyznam się! Nie przyznam się do niczego! Nie macie ani krzty sumienia, za grosz moralności!

Lu Liren skłonił się ważniakowi, dając do zrozumienia, że czeka na radę, a ten uderzył w stół czerwoną sztabka tuszu. Lu Liren wyciągnął kartkę i zaczął czytać:

– Bogaty chłop Zhao Szósty żył z wyzysku innych ludzi. W czasie japońskiego najazdu dostarczał żywność kolaborantom. Gdy Sima Ku przejął władzę, wielokrotnie przekazywał żywność bandyckim oddziałom. Odkąd nastała reforma rolna, rozprzestrzenia oszczercze plotki, otwarcie przeciwstawiając się rządowi ludowemu. Jeśli nie zlikwidujemy tego zatwardziałego elementu, nigdy nie uspokoimy gniewu ludu. W imieniu administracji powiatu Północno-Wschodniego Gaomi skazuję Zhao Szóstego na karę śmierci, która zostanie wykonana natychmiast!

Dwóch żołnierzy podniosło Zhao Szóstego i powlokło go niczym martwego psa na zarośnięty trzciną brzeg stawu. Odsunęli się na bok, a głuchoniemy strzelił mu w potylicę. Zhao Szósty błyskawicznie zanurkował w stawie, głuchoniemy zaś z dymiącą bronią w dłoni wrócił na podium.

Klęczący na podwyższeniu ludzie walili głowami w ziemię, jakby rozgniatali czosnek; wszyscy ze strachu zmoczyli spodnie.

– Oszczędźcie mnie! – Stara Jin o jednej piersi, właścicielka sklepiku z olejem, złapała Lu Lirena oburącz za nogi i błagała z płaczem. – Panie naczelniku Lu, darujcie mi życie, oddam wszystko, olej, sezam, wszystkie domowe sprzęty, nawet koryto dla kur, wszystko oddam innym wieśniakom, tylko daruj mi moje nędzne życie, już nigdy nie wrócę do handlu…

Lu Liren usiłował wyrwać się z uścisku, lecz ona trzymała go z całej siły, w końcu jakiś urzędnik powiatowy podszedł i rozwarł jej palce. Kobieta poczołgała się w kierunku ważnej osobistości.

– Uciszcie ją – polecił Lu Liren.

Głuchoniemy podniósł pistolet i puknął kobietę w skroń. Stara Jin przewróciła oczami i runęła na podium; jej samotna, wydatna pierś sterczała prosto w ponure niebo.

– Ktoś jeszcze chce nam opowiedzieć o swoich krzywdach? – wykrzyczała Shangguan Pandi w stronę tłumów.

Pod podwyższeniem ktoś głośno zapłakał. Był to Xu Xuan'er, ślepiec, podpierający się żółtą bambusową laską.

– Zaprowadźcie go na podium! – rozkazała Shangguan Pandi.

Nikt tego nie uczynił. Płaczący ślepiec, macając drogę laską, sam przecisnął się w stronę podwyższenia. Machał bambusem na wszystkie strony, a ludzie odsuwali się, robiąc mu przejście. Dwóch urzędników zeskoczyło z podium i podsadziło go w górę.

Xu Xuan'er, ująwszy oburącz swój bambusowy kij, z furią wybijał nim dołek w miękkiej ziemi podwyższenia.

– Niech pan mówi, Xu Xuan'er – zachęcała Pandi.

– Pani dowódco, czy naprawdę możecie pomścić moje krzywdy?

– Oczywiście, może pan być spokojny. Przecież właśnie zrobiliśmy to dla Zhanga Dechenga.

– A więc powiem, wszystko powiem. Sima Ku, ten psi syn, doprowadził do śmierci moją żonę, a moja matka przez to umarła ze zgryzoty. Jest mi winien dwa życia…

Łzy pociekły mu po policzkach.

– Mówcie spokojnie, dziadku – zachęcał Lu Liren.

– W piętnastym roku republiki moja matka za dwadzieścia srebrnych dolarów sprowadziła mi żonę, która była córką żebraczki z Zachodniej Wioski. Matka sprzedała krowę, świnię i dwa dany [24] pszenicy. Wszyscy mówili, że moja żona jest ładna, i ta jej uroda sprowadziła na nas nieszczęście. Sima Ku miał wtedy szesnaście czy siedemnaście lat i już wówczas był niezłym łobuzem. Korzystając z tego, że pochodził z bogatej, wpływowej rodziny, pod byle pretekstem albo i całkiem bez powodu przyłaził pod nasz dom, śpiewał i grał na huqinie. Raz zabrał moją żonę na przedstawienie, a kiedy wrócili, wziął ją… Moja żona zażyła truciznę, a moja matka tak się załamała, że się powiesiła. Sima Ku, jesteś mi winien dwa życia! Proszę więc rząd, by ujął się za mną…

Ślepiec padł na kolana.

Jeden z urzędników okręgowych chciał go podnieść, lecz staruszek oznajmił:

– Nie wstanę, póki nie pomścicie moich krzywd…

– Dziadku – rzekł Lu Liren – Sima Ku nie wymknie się z sieci wymiaru sprawiedliwości. Gdy tylko go schwytamy, poniesie zasłużoną karę.

– Sima Ku jest jak krogulec, król nieba – odparł ślepiec. – Nigdy go nie złapiecie. Proszę więc, by rząd wziął życie za życie. Rozstrzelajcie jego syna i córkę. Panie naczelniku, wiem, że jest pan spowinowacony z Simą Ku, lecz jeśli zamierza pan być sprawiedliwym władcą, powinien pan spełnić moje żądanie. Jeśli górę wezmą pana osobiste sentymenty, ja, ślepiec, wrócę do domu i powieszę się, by Sima Ku nie skrzywdził mnie znowu, gdy wróci.

Lu Liren zaniemówił.

– Dziadku, każdy żal ma swoją przyczynę – odezwał się w końcu, starając się ratować sytuację – każdy dług ma swego dłużnika, a każdy czyn – swojego sprawcę. Sima Ku doprowadził człowieka do śmierci i tylko Sima Ku może za to odpowiadać. Dzieci są niewinne.

Xu znowu huknął laską w ziemię.

– Drodzy wieśniacy – przemówił – słyszeliście to? Nie dajmy się ogłupić! Sima Ku uciekł, jego brat Sima Ting się ukrywa, a syn i córka lada moment dorosną. Naczelnik Lu jest ich powinowatym, miejcie to na uwadze. Rodacy, ja, ślepy Xu, póki żyję, mam tylko tę laskę. Kiedy umrę, stanę się nędzną kupą psiego żarcia. Jestem nikim, rodacy, ale wy, wy nie możecie dać im się omamić!

– Niech pan już da spokój z tymi bezsensownymi żądaniami, ślepcze! – zirytowała się Shangguan Pandi.

– Panno Pandi – odrzekł ślepiec – niezła ta wasza rodzinka Shangguanów, nie ma co! W czasach Japońców wasz najstarszy zięć Sha Yueliang trzymał tu władzę. Kiedy nastał Kuomintang, panoszył się tutaj wasz drugi zięć, Sima Ku. Teraz ty jesteś na świeczniku razem z tym Lu Lirenem. Wy, Shangguanowie, jesteście jak maszty, których nie da się obalić, jak łódki, których nie można wywrócić. Kiedyś, gdy Amerykanie podbiją Chiny, będziecie mieć swojego amerykańskiego zięcia…

Mała twarzyczka Simy Lianga pobladła, chłopak kurczowo trzymał matkę za rękę. Sima Feng i Sima Huang wtuliły główki pod matczyne pachy. Sha Zaohua płakała. Lu Shengli płakała. Ósma Siostra rozpłakała się na samym końcu. Płacz dzieci przyciągał spojrzenia wszystkich, tych na podium i tych na dole. Ponura ważna osobistość też zwróciła na nas uwagę.

Xu Xuan'er mimo ślepoty bez wahania odnalazł ważnego gościa i ukląkł przed nim.

– Panie urzędniku – rzucił z płaczem – błagam, naprawcie tę niesprawiedliwość!

Lamentując, uderzał głową o ziemię, aż jego czoło pokrył żółtawy kurz.

Lu Liren popatrzył błagalnie na dostojnika, lecz ten rzucił mu okrutne, lodowate spojrzenie, ostre jak nóż. Na twarz Lu Lirena wystąpiły kropelki potu, mocząc czerwoną opaskę na jego czole, która wyglądała jak rana. Stracił całą klasę i zimną krew – to spuszczał głowę i wpatrywał się we własne stopy, to spoglądał na tłum zebrany pod podium. Nie miał odwagi patrzeć w oczy ważnej osobistości.

Cały autorytet szefowej okręgu wojskowego opuścił Shangguan Pandi. Jej twarz zrobiła się purpurowa, wargi drgały jak w febrze.

– Ślepy Xu! – krzyknęła tonem rozsierdzonej wieśniaczki. – Przestań robić zamieszanie, co ci zawiniła moja rodzina? To twoja żonka uwiodła Simę Ku i zaciągnęła go na pole, a kiedy ich złapali, nie umiała spojrzeć ludziom w oczy i dlatego otruła się opium. Podobno całymi nocami gryzłeś ją jak pies, wszyscy widzieli jej pogryzione piersi, nie wiedziałeś? To ty doprowadziłeś swoją żonę do śmierci. Sima Ku miał swój udział, ale prawdziwym winowajcą jesteś ty! Jeśli ktoś tu ma być rozstrzelany, ty powinieneś być pierwszy!

– Słyszał pan, panie naczelniku? – rzekł ślepiec. – Ledwie się skosi zboże, od razu widać wilka!

Lu Liren pośpieszył na pomoc żonie. Złapał Xu Xuan'era i próbował go odciągnąć, lecz ten ciągle wracał na swoje miejsce, sprężysty jak słodka galaretka w cukrze.

– Dziadku – rzeki Lu Liren – słusznie domagasz się rozstrzelania Simy Ku, ale zabicie jego dzieci nie byłoby właściwe. Dzieci przecież nie zrobiły nic złego.

– A Zhao Szósty? Co on zrobił? – odparował ślepiec. – Zhao Szósty tylko sprzedawał bułki! I pokłócił się z Zhangiem Dechengiem! Ale wy powiedzieliście: rozstrzelać i rozstrzelaliście go! Szanowny panie naczelniku, ja nie ustąpię, dopóki nie zlikwidujecie wszystkich potomków Simy Ku!

– Ciotka Zhao Szóstego była matką Xu Xuan'era, byli kuzynami! – zauważył ktoś w tłumie.

Sztuczny uśmieszek pojawił się na twarzy Lu Lirena. Kurcząc się w sobie, podszedł do ważnego gościa i wymamrotał coś z zawstydzeniem. Ważniak głaskał swój kamień do tuszu; jego chuda twarz nabrała morderczej zaciętości. Patrząc na Lu Lirena z dezaprobatą, rzekł lodowato:

– Nie żąda pan chyba, żebym za pana rozwiązywał takie banalne problemy?

Lu Liren wyjął chusteczkę, wytarł pot z czoła i zawiązał mocniej opaskę z tyłu głowy. Jego twarz miała barwę wosku. Zbliżył się do skraju podium i oznajmił gromkim głosem:

– Nasz rząd jest rządem mas ludowych i wykonawcą woli ludu. Proszę wszystkich, którzy są za rozstrzelaniem syna i córki Simy Ku, o podniesienie ręki!

– Oszalałeś? – wybuchła Pandi.

Ludzie zwiesili nisko głowy, nikt nie podniósł ręki, nikt nie odezwał się ani słowem.

Lu Liren popatrzył pytająco na ważną osobę.

– Niech pan spyta, kto jest za utrzymaniem ich przy życiu – poradził specjalista z zimnym uśmieszkiem.

– Kto jest za tym, by nie rozstrzeliwać syna córki i Simy Ku, proszę podnieść rękę! – polecił Lu Liren.

Wieśniacy wciąż siedzieli ze spuszczonymi głowami, nieruchomo i bez słowa.

Matka podniosła się powoli i oświadczyła:

– Xu Xuan'er, jeśli chcesz czyjejś śmierci, to niech rozstrzelają mnie. Twoja matka wcale się nie powiesiła. Miała wylew krwi do mózgu, a jej choroba zaczęła się wcześniej, jeszcze w czasach Sha Yuelianga. Wiem, bo moja teściowa pomagała wam w przygotowaniach do pogrzebu.

Ważny gość wstał i zszedł z podium od zaplecza, a Lu Liren pośpieszył za nim. Tam, na otwartej przestrzeni, specjalista tłumaczył mu coś szeptem; jego miękka, biała dłoń to podnosiła się, to opadała, przecinając powietrze niczym lśniący nóż, tnący jakąś niewidzialną rzecz.

Ważna osobistość w asyście osobistej ochrony dumnie opuściła zgromadzenie.

Lu Liren wciąż stał w tym samym miejscu, ze spuszczoną głową, nieruchomo jak pień drzewa. Po dłuższej chwili ocknął się i powłócząc ciężko nogami, przygnębiony, wrócił na swoje miejsce naczelnika powiatu. Spojrzał na nas nieprzytomnie; jego gałki oczne na długo zastygły w bezruchu. Wyglądał żałośnie. Wreszcie otworzył usta; jego spojrzenie zalśniło blaskiem oczu hazardzisty, zamierzającego postawić wysoką stawkę.

– Ogłaszam, że syn Simy Ku, Sima Liang, zostaje skazany na śmierć. Wyrok zostanie wykonany natychmiast. Córki Simy Ku, Sima Feng i Sima Huang, także otrzymują wyrok śmierci. Będzie on wykonany natychmiast.

Matka zachwiała się, lecz natychmiast odzyskała równowagę.

– Ciekawe, kto się ośmieli! – rzekła, biorąc dziewczynki w ramiona.

Sima Liang czujnie przypadł do ziemi i zaczął się ostrożnie wymykać. Ludzie z pozoru nieumyślnie zasłaniali czołgającego się chłopaka własnymi ciałami.

– Sunie Niemowo! – zawołał Lu Liren. – Czemu nie wykonujesz mojego rozkazu?!

– Chyba straciłeś rozum! – krzyknęła Shangguan Pandi. – Co to za rozkaz?!

– Jestem doskonale przytomny i w pełni sił umysłowych – rzekł Lu Liren i uderzył się pięścią w czoło.

Głuchoniemy, ociągając się, zszedł z podium, a za nim dwóch żołnierzy jednostki okręgowej.

Sima Liang wypełzł z tłumu i ruszył biegiem, minął dwóch strażników i co sił w nogach zaczął się wspinać na nasyp.

– Ucieka! Ucieka! – krzyknął jakiś żołnierz, stojący na podwyższeniu.

Jeden ze strażników zdjął z ramienia broń, odciągnął zamek, wpuszczając nabój do komory i strzelił kilka razy w powietrze. Sima Liang zdążył już skryć się w gęstych krzakach, porastających brzeg rzeki.

Głuchoniemy i jego podkomendni zbliżyli się do nas, mijając po drodze tłum zgiętych ludzkich grzbietów. Starszy Niemowa i Młodszy Niemowa spoglądali na ojca zuchwałymi oczyma, z których wyzierała samotność. Kiedy Sun wyciągnął swoje żelazne łapsko w kierunku dziewczynek, matka splunęła mu w twarz. Głuchoniemy zabrał rękę, wytarł się ze śliny i sięgnął ponownie. Matka znów splunęła, lecz z mniejszą siłą; ślina wylądowała na jego klatce piersiowej. Odwrócił głowę i spojrzał w stronę podium.

Lu Liren z rękami założonymi do tyłu spacerował tam i z powrotem. Shangguan Pandi siedziała w kucki z twarzą ukrytą w dłoniach. Oblicza urzędników powiatowych i wojskowych wyglądały jak wyrzeźbione w glinie; przypominali świątynne posążki. Twarda szczęka głuchoniemego zadygotała, jak zwykle, gdy chciał coś powiedzieć; z ust wydobyły się znane słowa:

– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć!

Matka wypięła pierś i krzyknęła ochryple:

– Ty bydlaku! Mnie najpierw zabij!

Rzuciła się na niego, wbijając mu paznokcie w twarz.

Głuchoniemy obmacał się, podniósł dłoń do oczu i oglądał przez dłuższą chwilę, jakby sprawdzając, czy nic do niej nie przylgnęło. Następnie podstawił ją pod nos i wciągnął powietrze, jakby szukając obcego zapachu. Wreszcie wystawił gruby język i polizał palce, sprawdzając ich smak. W końcu wybełkotał coś i popchnął matkę, która lekko opadła na ziemię przed nami. Przytuliliśmy się do niej z płaczem.

Głuchoniemy podnosił nas po kolei do góry i rzucał na boki. Wylądowałem na plecach jakiejś kobiety, a Sha Zaohua na moim brzuchu. Lu Shengli spadła na plecy jakiegoś dziadka, Ósma Siostra znalazła się na ramieniu starszej pani. Starszy Niemowa uczepił się ręki ojca, w żaden sposób nie dając się strząsnąć i wbił mu zęby w przegub. Młodszy Niemowa obejmował jego nogę i wgryzał się w twarde kolano. Gdy głuchoniemy wierzgnął, Młodszy przekoziołkował w powietrzu i wylądował na głowie mężczyzny w średnim wieku, a gdy machnął ręką, Starszy pofrunął w objęcia jakiejś staruszki, z kęsem ojcowskiego ciała w zębach.

Niemowa lewą ręką podniósł małą Sima Feng, a prawą – Sima Huang, po czym ruszył wielkimi krokami, podnosząc wysoko nogi, jakby szedł przez bagno. Zbliżywszy się do podium, zamachnął się i wrzucił na górę obie dziewczynki, jedną po drugiej. Sima Feng zeskoczyła natychmiast na dół, wołając babcię, a za nią Sima Huang. Obie zostały od razu przechwycone przez głuchoniemego i wrzucone z powrotem na podium. Matka podniosła się i ruszyła chwiejnym krokiem w ich stronę, lecz po chwili potknęła się i upadła.

Lu Liren przestał się przechadzać i odezwał się przygnębionym tonem:

– Przyjaciele, powiedzcie mi, czy ja, Lu Liren, jestem jeszcze godzien miana człowieka? Czy wiecie, jak się czuję, skazując na rozstrzelanie tych dwoje dzieci? Czynię to z ogromnym bólem serca. W końcu to tylko dzieci, w dodatku połączone ze mną więzami powinowactwa. I właśnie dlatego, że jestem ich powinowatym, muszę ze łzami w oczach skazać je na śmierć. Przyjaciele, obudźcie się z tego odrętwienia! Jeśli zastrzelimy dzieci Simy Ku, z tej drogi nie będzie już odwrotu. Będziemy strzelać do małych dzieci w imieniu walki z reakcyjnym, przestarzałym ustrojem społecznym. Za chwilę rozstrzelamy dwa jego symbole! Przyjaciele, powstańcie! Kto nie jest za rewolucją, ten jest przeciwko rewolucji. Nie ma pośrednich dróg!

Od głośnego przemawiania chwycił go gwałtowny atak kaszlu. Zbladł, jego oczy wypełniły się łzami. Jeden z urzędników powiatowych zaczął go klepać po plecach, lecz Lu odegnał go machnięciem ręką. Gdy wreszcie złapał oddech, zgiął się i wypluł nieco białej flegmy. Dysząc jak gruźlik, wykrztusił:

– Wykonać!

Głuchoniemy wskoczył na podium, złapał obie dziewczynki i wielkimi krokami pomaszerował nad staw. Postawił je na ziemi, cofnął się kilkanaście kroków. Dziewczynki obejmowały się wzajemnie; ich pociągłe twarzyczki wyglądały jak przyprószone złotym pudrem. Czworo małych oczek z przerażeniem obserwowało głuchoniemego, który wyjął pistolet i zaczął go z trudem unosić. Przegub mu krwawił, ręka drżała, jakby broń ważyła co najmniej dwadzieścia funtów i trzymanie jej stanowiło nie lada wysiłek. W końcu wycelował i wystrzelił: Paf! Ręka odskoczyła, z lufy uniosła się smużka niebieskawego dymu, ramię opadło bezwładnie. Pocisk przeleciał nad głowami dziewczynek i wbił się w grunt tuż nad stawem, wzbijając fontannę błota.

Jakaś kobieta sunęła ku nam wzdłuż nasypu, ścieżką wśród zarośli, niczym żaglówka na fali. Wydawała gdaczące okrzyki jak kwoka zaganiająca kurczęta. Po chwili rozpoznałem Najstarszą Siostrę. Ponieważ była chora psychicznie, pozwolono jej nie uczestniczyć w wiecu. Jako wdowa po zdrajcy Sha Yuełiangu była także kandydatką do rozstrzelania, a gdyby rozeszła się wieść o jej jednodniowym romansie z Simą Ku, znalazłby się kolejny powód. Bałem się o nią, widząc, że sama rzuca się w sieć. Popędziła biegiem w kierunku stawu, wreszcie stanęła przed dziewczynkami.

– Zabijcie mnie! Mnie zabijcie! – wrzasnęła jak opętana. – Spałam z Simą Ku, to ja jestem ich matką!

Podbródek głuchoniemego znowu zadrżał, co zapewne oznaczało, że w jego sercu toczą się wzburzone fale uczuć. Uniósł broń i rzekł ponuro:

– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć!

Najstarsza Siostra bez wahania rozpięła bluzkę, odsłaniając piękne, kształtne piersi. Głuchoniemy patrzył prosto przed siebie. Broda trzęsła mu się tak gwałtownie, jakby miała za chwilę odpaść i roztrzaskać się na kawałki niczym gliniana dachówka. Niemowa bez brody, taki to dopiero miałby kłopot z mówieniem… Podtrzymując podbródek dłonią, wyjąkał swoje „Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć!" takim tonem, jakby miał na myśli coś zupełnie innego. Najstarsza Siostra posłusznie zdjęła bluzkę, obnażając się od pasa w górę. Miała ciemną twarz, lecz jej ciało było białe, tak białe, że aż lśniło.

Tamtego ponurego popołudnia Najstarsza Siostra, półnaga, wyzwała głuchoniemego na pojedynek, a on pomaszerował w jej stronę na ugiętych nogach. Stanąwszy przed moją siostrą, ten mocny mężczyzna o ciele twardym jak ze stali zaczął przypominać topniejącego w słońcu bałwana – rozpadł się na kawałki, oddzielnie ręce, oddzielnie nogi; jego wnętrzności wiły się po ziemi niczym otyłe węże, purpurowe serce biło na rozpostartych dłoniach. Wszystkie te części z wielkim trudem połączyły się z powrotem w człowieka, który ukląkł przed Najstarszą Siostrą, objął ją na wysokości bioder i oparł wielką głowę na jej łonie.

Przyglądając się tej nagłej przemianie, Lu Liren i pozostali stali z wytrzeszczonymi oczyma i rozchylonymi szeroko wargami, jakby mieli w ustach pełno gorącej słodkiej masy, a w dłoniach trzymali jeże. Obserwujący wydarzenia nad stawem wieśniacy nie potrafili odgadnąć, co też dzieje się w ich głowach.

– Sunie Niemowo! – zawołał Lu Liren słabym głosem, lecz potężny głuchoniemy nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Shangguan Pandi zeskoczyła z podium i podbiegła do stawu, podniosła z ziemi bluzkę Najstarszej Siostry i zarzuciła jej na ramiona. Próbowała ją odciągnąć, lecz dolna połowa ciała Laidi była już trwale złączona z głuchoniemym – Pandi nie była w stanie ich rozdzielić. Podniosła więc pistolet Niemowy i uderzyła go kolbą w ramię. Głuchoniemy odwrócił się w jej stronę; jego oczy były pełne łez.

To, co wydarzyło się później, było całkowitą zagadką. Można ją wyjaśnić na kilkanaście sposobów, lecz nie sposób ocenić, który z nich jest właściwy. W chwili gdy Pandi patrzyła w załzawione, nieobecne oczy głuchoniemego, gdy Sima Feng i Sima Huang stały, trzymając się za rączki i rozglądały się z przerażeniem w poszukiwaniu babci, gdy nasza matka obudziła się z omdlenia i z krzykiem popędziła w stronę stawu, a ślepiec Xu Xuan'er, odkrywszy w sobie resztki sumienia, powiedział: „Panie naczelniku, nie zabijajcie ich, moja matka wcale się nie powiesiła, a żona nie umarła przez Simę Ku"; gdy dwa dzikie psy pogryzły się w ruinach domu muzułmanki, a ja z rozrzewnieniem wspominałem nieprzystojne zabawy z Shangguan Laidi w oślim korycie i smak jej zakurzonych, jędrnych sutków; gdy niektórzy zastanawiali się, skąd pochodzi i dokąd się udał ów ważny specjalista – w tej właśnie chwili z południowego wschodu nadjechało pędem dwóch jeźdźców na koniach. Jeździec na białym koniu miał czarne ubranie i twarz zakrytą do połowy czarną zasłoną oraz czarną czapkę na głowie. Jeździec na karym koniu był ubrany na biało, miał na twarzy białą zasłonę, a na głowie białą czapkę. Obydwaj trzymali w obu rękach pistolety. Byli znakomitymi jeźdźcami; pochyleni lekko do przodu, nogi trzymali wyprostowane i skierowane w dół. Zbliżając się do stawu, każdy z nich oddał strzał w powietrze, a przerażeni urzędnicy powiatowi i okręgowi oraz uzbrojeni strażnicy padli zgodnie na ziemię. Jeźdźcy okrążyli staw, popędzając konie, które galopując, wyginały grzbiety w piękne łuki. Podczas owego widowiskowego galopu obaj znów oddali po strzale i ponownie popędzili wierzchowce. Końskie ogony załopotały w powietrzu. Jeźdźcy rozwiali się jak dym – zniknęli w okamgnieniu, tak jak nadchodzi wiosenny wiatr, a odchodzi jesienny. Byli niczym ze snu – czy istnieli naprawdę, czy byli tylko złudzeniem? Dopiero po ich zniknięciu ludzie zaczęli pomału dochodzić do siebie. Na samym brzegu stawu leżały Sima Feng i Sima Huang, każda z otworem po kuli w główce. Pociski trafiły jedną i drugą dokładnie w środek czoła i wyszły z tyłu głowy w identycznych miejscach. Wieśniacy nie posiadali się ze zdumienia.

26

W dniu ewakuacji mieszkańcy osiemnastu wiosek należących do Północno-Wschodniego Gaomi, podtrzymując starców, z dziećmi na rękach, razem ze swoimi mułami, kurami i resztą inwentarza, zbierali się wśród gwaru i pokrzykiwań na nieużytkach na północnym brzegu Rzeki Wodnego Smoka. Ziemię jak okiem sięgnąć pokrywała warstwa białego alkalicznego osadu, podobna do śniegu, który nie stopniał od ubiegłej zimy. Trzciny i czerwona trawa, którym osad nie zdołał zaszkodzić, były całkiem pożółkłe; ich miękkie, puszyste kłosy kołysały się i drżały w podmuchach zimnego wiatru. Wrony, zaintrygowane hałasem i zamieszaniem, fruwały ponad głowami tłumu, wydając co chwila okrzyki zachwyconego poety: „A! A!" Lu Liren, zdegradowany do zastępcy naczelnika powiatu, stał przed kamiennym stołem ofiarnym przy wielkim grobowcu jakiegoś uczonego sprzed epoki Qing i ochrypłym głosem wygłaszał mowę, która miała zmobilizować wieśniaków do ewakuacji. Jej myśl przewodnia brzmiała: teraz, w początkach surowej zimy, Północno-Wschodnie Gaomi wkrótce zamieni się w pole bitwy, tak więc pozostać tu oznacza: zginąć. Wrony obsiadły gałęzie czarnych sosen oraz posągi ludzi i koni, strzegące grobowca. Ich przeraźliwe „A! A!" nadawało posępnego wydźwięku przemowie Lu Lirena, wzbudzając w słuchaczach jeszcze większy strach i wzmacniając postanowienie o ucieczce, do której namawiali powiatowi i okręgowi urzędnicy.

Zagrzmiał huk wystrzału – ewakuacja rozpoczęta. Czarny tłum w jednej chwili hałaśliwie ruszył naprzód. Osły porykiwały, krowy muczały, kury podfruwały, psy podskakiwały, staruszki łkały i dzieci wrzeszczały. Młody, energiczny oficer na niedużym białym koniu trzymał wysoko w górze czerwoną, zwisającą smętnie chorągiew i jeździł tam i z powrotem po wyboistej, pokrytej alkalicznym osadem drodze, wiodącej prosto na północny wschód. Od czasu do czasu wymachiwał chorągwią, wskazując kierunek pochodu. Pierwsze szły muły objuczone powiatowymi dokumentami – kilkadziesiąt zwierząt, popędzanych przez młodych żołnierzy, kroczyło posępnie naprzód. Za oddziałem mułów maszerował wielbłąd, który pozostał w Dalanie jeszcze z czasów Simy Ku. Zwierzak o brudnej, jasnobrunatnej, długiej sierści niósł na grzbiecie dwa metalowe pudełka. Spędził już tyle czasu w Północno-Wschodnim Gaomi, że bardziej przypominał wołu niż wielbłąda. Zaraz za nim ciągnęło kilkudziesięciu tragarzy, niosących powiatową maszynę drukarską i tokarkę z warsztatu powiatowej brygady produkcyjnej. Ogorzali, byli odziani w cienkie koszule z wszytymi na ramionach poduszkami w kształcie liści lotosu. Ich chwiejny krok, otwarte usta i zmarszczone brwi świadczyły o wielkim wysiłku. Za tragarzami dreptał wymieszany tłum wieśniaków.

Lu Liren, Shangguan Pandi oraz urzędnicy powiatowi i okręgowi, siedzący na grzbietach koni i mułów, kręcili się tam i z powrotem po alkalicznej ziemi z obu stron drogi, starając się utrzymać jakiś porządek, lecz stłoczeni do niemożliwości na wąskim pasie wieśniacy coraz częściej schodzili na boki, gdzie szło się w miarę wygodnie i szerokim, hałaśliwym pochodem podążali na północny wschód, depcząc gołą ziemię. Ewakuacja zamieniała się w chaotyczną ucieczkę.

Nasza rodzina ciągnęła naprzód, niesiona falą tłumu; wkrótce straciliśmy rozeznanie, czy idziemy drogą, czy obok. Matka z konopnym pasem na szyi pchała drewniany wózek o dwóch dyszlach, umieszczonych tak daleko od siebie, że musiała iść z szeroko rozpostartymi ramionami. Po obu stronach wózka wisiały dwa wielkie prostokątne kosze, w lewym leżała Lu Shengli oraz nasza pościel i ubrania, w prawym – Starszy i Młodszy Niemowa. Sha Zaohua i ja maszerowaliśmy po bokach, każde z małym koszykiem w ręku. Ślepa Ósma Siostra, trzymając się poły matczynego płaszcza, dreptała na samym końcu. Shangguan Laidi, raz mniej, raz bardziej przytomna, szła zgarbiona z przodu, ze sznurem zarzuconym na ramię, i ciągnęła wózek niczym posłuszny wół. Koła trzeszczały przeraźliwie. Troje dzieci na wózku rozglądało się ciekawie wokoło. Słyszałem chrzęst alkalicznej ziemi pod stopami, czułem jej zasadową woń. Z początku nawet mi się to podobało, lecz po kilku milach rozbolały mnie stopy, a głowa stała się ciężka; byłem słaby i ociężały; pot lał mi się spod pach. Moja silna jak muł biała koza dreptała za mną z szacunkiem; świetnie rozumiała nasze intencje, toteż nie trzeba było prowadzić jej na sznurku.

Tego dnia wiał silny, porywisty północny wiatr; ostre, krótkie podmuchy wdzierały nam się do uszu i raz po raz wzbijały nad rozległą równiną białe tumany pyłu będącego mieszaniną alkaliów, soli i saletry, która powodowała łzawienie, boleśnie drażniła skórę, wywoływała niesmak w ustach. Ludzie parli naprzód ze zmrużonymi oczami, walcząc z wiatrem. Przepocone ubrania niosących maszyny tragarzy pokrywał pył, przez co nabrały białej barwy. Matka też zamieniła się w białą kobietę o białych brwiach i białych włosach. Odkąd wkroczyliśmy na wilgotną nizinę, kółka wózka obracały się z coraz większym trudem; Najstarsza Siostra na przedzie walczyła dzielnie, sznur coraz mocniej wpijał jej się w ramię. Jej chrapliwy oddech przypominał dyszenie ciężko chorego, umierającego człowieka. A matka? Szła drogą, pchając wózek, czy też może: niosła swój krzyż… Z jej smutnych oczu sączyły się nieustannie strużki łez, które mieszając się z potem, ryły w białej twarzy czerwonawe korytarzyki. Ósma Siostra szła uczepiona matki z tyłu, obijając się jak ciężki tobołek. Za nami ciągnęły się głębokie koleiny, które szybko ginęły, zatarte przez inne ślady kół, zadeptane przez kopyta zwierząt i ludzkie stopy. Zewsząd otaczali nas uciekinierzy; ich twarze, niektóre znajome, inne obce, zlewały się w jedną wielką masę. Wszyscy – ludzie, konie, muły – posuwali się naprzód z ogromnym wysiłkiem; podróż była wygodna tylko dla kur usadowionych w ramionach staruszek i dla mojej mlecznej kozy, która podskakiwała rączo, skubiąc od czasu do czasu zwiędłą trawę.

Słońce odbijało się od alkalicznej gleby gorzkim, bolesnym blaskiem, tak ostrym, że baliśmy się otwierać oczy; światło rozlewało się po rozległej równinie jak rtęć. Ziemia wokół nas przypominała legendarne Północne Morze.

Nastało południe. Wieśniacy, jakby nagle powaleni zakaźną chorobą, w jednej chwili siedli grupkami na ziemi, choć nikt nie wydał takiego polecenia. Pozbawieni wody, gardła mieli pełne pyłu, a ich języki, słone i pomarszczone, jakby ugotowane, stwardniały tak, że nie byli w stanie nimi poruszać. Gorące powietrze buchało im z nozdrzy, lecz plecy i brzuchy mieli zziębnięte; północny wiatr smagał przepocone ubrania, zmieniając tkaninę w twardą blachę. Matka usiadła na dyszlu i wyjęła z kosza kilka przewianych wiatrem bułeczek, gotowanych na parze, rozerwała je na kawałki i rozdzieliła pomiędzy nas. Gdy Najstarsza Siostra odgryzła kęs, z krwawego pęknięcia w jej wyschniętej wardze wysączyło się kilka czerwonych kropli i wsiąkło w bułkę. Troje maluchów na wózku, o szarych buziach i brudnych rączkach, w siedmiu dziesiątych przypominało świątynne demony, a jedynie w trzech dziesiątych – ludzkie dzieci. Wszystkie zwieszały główki, nie chciały jeść. Tylko Ósma Siostra skubała maleńkimi ząbkami szarą, suchą bułkę.

– Tak kończą się wspaniałe pomysły waszych tatusiów i mamuś – westchnęła matka.

– Babciu, wracajmy do domu… – marudziła Sha Zaohua.

Matka podniosła głowę, popatrzyła na tłum ludzi na wzgórzu i westchnęła w milczeniu.

– Jintong – powiedziała, spoglądając na mnie – od dzisiaj musisz zmienić sposób jedzenia.

Wyjęła z tobołka emaliowany kubek z czerwoną pięcioramienną gwiazdą, podeszła do kozy, uklękła i ręką wytarła z kurzu jeden sutek. Koza nie chciała stać spokojnie, więc matka kazała mi ją przytrzymać. Obejmując jej zimną głowę, przyglądałem się matce, która ściskała kozią brodawkę, aż krople wodnistego mleka zaczęły kapać do kubka. Kozie to wyraźnie nie odpowiadało – do tej pory zawsze kładłem się pod jej brzuchem i ssałem prosto z wymienia. Szarpała głową w moich objęciach, wyginała grzbiet na wszystkie strony wężowym ruchem. Matka po raz nie wiem który powtórzyła przerażające zdanie:

– Jintong, kiedy wreszcie nauczysz się jeść to, co inni?

Przez ostatnie lata próbowałem jeść różne rzeczy, lecz nawet najsmaczniejsze potrawy przyprawiały mnie o nieznośny ból brzucha, po którym dostawałem torsji i wymiotowałem tak długo, aż w żołądku pozostał mi tylko żółty sok trawienny. Spojrzałem na matkę ze wstydem i poddałem sam siebie surowej samokrytyce, ponieważ swoim zachowaniem przysparzałem zarówno jej, jak i sobie niekończących się kłopotów. Sima Liang obiecał kiedyś, że znajdzie sposób, by wyleczyć mnie z tej dziwnej przypadłości, lecz odkąd uciekł tamtego strasznego dnia, nie pokazał się już więcej. Jego bystra, urocza twarzyczka stanęła mi przed oczami. Dwie ołowianoniebieskie dziury po kulach w głowach małych Simy Feng i Simy Huang jarzyły się przerażającym blaskiem. Wyobraziłem sobie, jak dziewczynki leżą obok siebie w małych wierzbowych trumienkach, a matka skrawkami czerwonego papieru zakleja otwory w ich czołach, zamieniając je w ozdobne znamiona. Teraz napełniła kubek do połowy, podniosła się, odszukała butelkę, którą dostała kiedyś od żołnierki Tang dla Sha Zaohua, odkręciła zakrętkę i wlała do środka mleko z kubka. Wręczyła mi butelkę, wpatrując się we mnie intensywnie, przepraszającym wzrokiem. Z wahaniem przyjąłem butelkę i po pierwsze, nie chcąc zawieść matczynych nadziei, a po drugie – dla własnej wolności i szczęścia, wziąłem do ust gumową brodawkę barwy żółtka. Ten pozbawiony życia przedmiot oczywiście nie mógł się równać z brodawkami mojej matki, które były czystą miłością, poezją, były nieskończonym przestworem Niebios i rozległą, żyzną i bogatą Ziemią falującą łanami złotej pszenicy. Nie wytrzymywał także porównania z wielkimi, rozdętymi, piegowatymi sutkami mojej mlecznej kozy, które były kipiącym życiem, bulgoczącą namiętnością. Była to nędzna, martwa rzecz, śliska, lecz ani trochę nie wilgotna, a najbardziej przerażające było w niej to, że nie miała smaku. Błony śluzowe w mojej jamie ustnej poczuły dotyk czegoś zimnego i tłustego. W końcu, dla matki i dla samego siebie, przezwyciężyłem uczucie obrzydzenia i nagryzłem ów przedmiot, który wydał cichy odgłos i gwałtownie trysnął nierównym strumieniem mleka o alkalicznym posmaku, zalewając mi język i wnętrze policzków. Wyssałem kolejny łyk, powtarzając sobie w myślach: to za moją mamę i drugi łyk: za Shangguana Jintonga. Ssałem dalej i przełykałem łyk za łykiem: za Shangguan Laidi, za Shangguan Zhaodi, za Shangguan Niandi, za Shangguan Lingdi, za Shangguan Xiangdi, za wszystkich członków rodziny Shangguan, którzy kochali mnie, rozpieszczali, pomagali mi i za tego małego bystrego diabełka Simę Lianga, który nie miał w żyłach ani kropli krwi rodu Shangguan. Wstrzymując oddech, za pośrednictwem tego dziwnego narzędzia przyjmowałem w swoje ciało życiodajny płyn. Gdy oddałem butelkę mamie, jej twarz była mokra od łez, Shangguan Laidi śmiała się radośnie.

– Wujaszek dorósł! – powiedziała Sha Zaohua.

Powstrzymując spazmatyczne skurcze gardła i znosząc bez słowa skargi cichy ból brzucha, udając świetne samopoczucie, przeszedłem parę kroków – dziarski, dumny mężczyzna – i wysikałem się na wietrze, starając się sięgnąć strumieniem złotej cieczy jak najdalej i jak najwyżej. Dojrzałem brzeg Rzeki Wodnego Smoka, całkiem niedaleko, a także, jak przez mgłę, spiczastą wieżę naszego kościoła i ogromną topolę rosnącą w zagrodzie Fana Czwartego. Nie do wiary, że trudziliśmy się przez całe przedpołudnie, by przejść tak żałośnie krótki odcinek drogi.

Shangguan Pandi, która po zdegradowaniu objęła stanowisko przewodniczącej Okręgowego Stowarzyszenia Wyzwolenia Kobiet, nadjechała od zachodu na grzbiecie konia ze znamieniem w postaci kilku cyfr arabskich, wypalonym na prawym boku. Ślepe na lewe oko zwierzę miało dziwacznie wygiętą szyję i dreptało niezdarnie na swoich starych zniszczonych kopytach, uderzających głucho o ziemię. Czarnej maści, był niegdyś dorodnym ogierem, lecz po kastracji zamienił się w końskiego eunucha o cienkim głosiku. Jego nogi i brzuch pokrywała warstwa białego alkalicznego osadu; przesiąknięte potem skórzane siodło wydzielało kwaśny odór. Koń zazwyczaj zachowywał się łagodnie, tolerował nawet psotne dzieciaki, które ciągnęły go za długi ogon, lecz gdy się naprawdę zirytował, potrafił wyprawiać straszne rzeczy. Poprzedniego lata, jeszcze w czasach Simy Ku, ugryzł w głowę córkę handlarza końmi Fenga Gui, niejaką Feng Lanzhi – dziewczynka z trudem przeżyła, a na jej czole i skroni pozostało kilka okropnych blizn. Taki koń powinien był zostać zabity, tego jednak ułaskawiono ze względu na zasługi w czasie wojen. Stał przed naszym wózkiem i jedynym okiem obserwował moją kozę, która unikała go trwożliwie – wycofała się w miejsce, gdzie pokrywa solna była szczególnie gruba i jęła zlizywać biały osad. Pandi całkiem zręcznie zeskoczyła z konia mimo wielkiego brzucha, który ostatnio jeszcze bardziej się powiększył. Wpatrywałem się w ten brzuch, usiłując dojrzeć dziecko w środku, lecz mój wzrok nie był dość przenikliwy – dostrzegłem tylko ciemnoczerwone plamy na szarej wełnie munduru.

– Mamo, nie możemy się tu zatrzymywać. Przed nami jest wioska, gdzie już czeka na nas świeży wrzątek, tam zjemy obiad – rzekła Shangguan Pandi.

– Coś ci powiem, Pandi. My wracamy, nie będziemy się ewakuować razem z wami – rzekła matka.

– Nie wolno ci tego zrobić, mamo – zaprotestowała Pandi – tym razem, gdy wróg wróci, będzie znacznie gorzej niż przedtem… W okręgu Bohai w ciągu jednego dnia zabito trzy tysiące ludzi, te dzikusy pod komendą obszarników zabijają nawet własne matki.

– Nie wierzę, że ktokolwiek mógłby zabić własną matkę.

– Bez względu na to, w co wierzysz, mamo, nie pozwolę ci tam wrócić i wpaść prosto w sieci. Poszłabyś na pewną śmierć. Jeśli nie zależy ci na samej sobie, pomyśl chociaż o dzieciach – przekonywała Pandi.

Wyjęła z sakwy małą buteleczkę, odkręciła, wytrząsnęła kilka białych pigułek i wręczyła je matce, mówiąc:

– To są witaminy. Jedna pigułka to tyle, co główka kapusty i dwa jajka. Gdy będziesz bardzo zmęczona, połknij jedną i daj po jednej dzieciom. Za tymi nieużytkami jest już lepsza droga, a ludzie znad Północnego Morza przyjmą nas bardzo serdecznie. Idźcie szybko, mamo, nie siedźcie tu dłużej.

Pandi złapała konia za grzywę, włożyła stopę w strzemię i wskoczyła na siodło, po czym pokłusowała naprzód, nawołując:

– Rodacy, wstawajcie i ruszajcie w drogę, przed nami wioska Wzgórze Wang, gorąca woda i olej, kiszona rzodkiew i czosnek, wszystko już przygotowane!

Zachęceni jej obietnicami ludzie podnieśli się z ziemi i ruszyli naprzód.

Matka zawinęła pigułki od Piątej Siostry w chusteczkę i schowała do kieszeni za pazuchą, założyła na szyję pas od wózka i chwyciła za dyszle.

– Chodźmy, dzieci – powiedziała.

Pochód ewakuacyjny coraz bardziej się wydłużał, nie widzieliśmy już ani jego początku, ani końca. Wreszcie dotarliśmy do Wzgórza Wang. Nie czekała na nas ani gorąca woda, ani olej, nie mówiąc o kiszonej rzodkwi i czosnku. Pluton mułów był tu przed nami; wszędzie walało się siano oraz ośle i końskie łajno. Ludzie rozpalili ogniska, by ugotować prowiant, który przynieśli ze sobą. Kilku chłopaków wykopywało patykami dziki czosnek. Gdy opuszczaliśmy Wzgórze Wang, głuchoniemy i jego kilkunastu podkomendnych nadjechało z naprzeciwka, kierując się z powrotem do wioski. Sun Niemowa, nie zsiadając z konia, wyciągnął zza pazuchy dwa na wpół ugotowane ziemniaki i jedną czerwoną rzodkiew i rzucił je na nasz wózek. Rzodkiew o mało nie rozbiła głowy Młodszego Niemowy, a jego ojciec obdarzył Najstarszą Siostrę uśmiechem, który zrobił na mnie duże wrażenie; był to dziki grymas, przywodzący na myśl pysk wilka, szakala albo tygrysa. Podobno Laidi była kiedyś jego narzeczoną – nikt nie mógł zapomnieć zdumiewającej sceny, której byliśmy świadkami wtedy nad stawem, gdzie rozstrzeliwano ludzi. Wszyscy żołnierze oddziału okręgowego byli uzbrojeni w długie strzelby, głuchoniemy miał za pasem krótki pistolet, u szyi dyndały mu dwie czarne miny lądowe.

Gdy słońce zaszło za góry, ciągnąc za sobą długie cienie, wkroczyliśmy do maleńkiej wioski. Panował tam gwar; gęsty biały dym strzelał w górę z każdego komina. Zmordowani drogą wieśniacy pokładli się pokotem na ziemi i leżeli niczym bezładnie rozrzucone kłody. Kilku co bardziej energicznych oficerów w szarych mundurach skakało to tu, to tam. Wokół studni tłoczyła się grupka ludzi – zapach świeżej wody pobudzał zmysły; moja koza także głośno pociągała nosem. Shangguan Laidi z dużą miską w ręku – cennym zabytkiem sztuki ceramicznej – również ruszyła w tamtą stronę. Kilka razy prawie udało jej się dopchać do wody, lecz w końcu zawsze ktoś ją odpychał. Stary kucharz z urzędu powiatowego rozpoznał nas i przyniósł nam wiaderko wody. Sha Zaohua i Shangguan Laidi pierwsze rzuciły się do picia – uklękły obok wiadra i jednocześnie wyciągnęły szyje, zderzając się głowami. Matka zganiła Laidi:

– Daj dziecku się napić!

Najstarsza Siostra odsunęła się, pozwalając Sha Zaohua zanurzyć buzię w wodzie. Mała chłeptała zupełnie jak cielak, z tą różnicą, że brudnymi rączkami przytrzymywała sobie wiadro.

– Dosyć, dziecko, bo cię brzuch rozboli od tego picia – rzekła matka, łapiąc Zaohua za ramiona i odciągając od naczynia.

Dziewczynka oblizała wargi, by nie uronić ani kropli; studzienna woda już bulgotała jej w żołądku. Najstarsza Siostra, napiwszy się do woli, wyprostowała się; brzuch jej odstawał. Matka nabrała miską wody dla Starszego i Młodszego Niemowy. Ósma Siostra pociągnęła nosem i kierując się zapachem, trafiła do wiadra, uklękła i wetknęła główkę do środka.

– Jintong, nie napijesz się trochę? – spytała matka.

Pokręciłem głową przecząco. Matka nabrała jeszcze trochę wody. Puściłem kozę, która już dawno popędziłaby pić, gdybym nie trzymał jej za szyję. Chłeptała z wiadra najnaturalniej z nas wszystkich, z wielkim smakiem – przez cały dzień zdążyła zjeść mnóstwo soli, więc doskwierało jej pragnienie. Ani na chwilę nie podniosła głowy znad naczynia; woda w szybkim tempie znikała w jej gardle, a brzuch nadymał się coraz bardziej. Stary kucharz był poruszony, lecz tylko westchnął w milczeniu. Matka podziękowała mu wylewnie, a on odpowiedział jeszcze głębszym westchnieniem.

– Czemu tak późno, mamo? – zganiła naszą matkę Pandi, lecz nie doczekała się reakcji.

Matka bez słowa pchała wózek, a my wraz z kozą szliśmy za nią, popychając i wymijając gęsto stłoczonych ludzi, wśród niezliczonych utyskiwań i protestów, aż wreszcie dotarliśmy na niewielki dziedziniec otoczony ziemnym murem. Pandi pomogła matce zsadzić dzieci z wózka – chciała, żebyśmy zostawili go, razem z kozą, za murami. Do drzew na dziedzińcu przywiązano kilkanaście koni i mułów; nie było dla nich worków z obrokiem ani siana, więc zwierzęta skubały korę. Pozostawiliśmy wózek na uliczce, lecz koza weszła za mną na dziedziniec. Pandi spojrzała na nas bez słowa – wiedziała, że ta koza utrzymuje mnie przy życiu.

Wnętrze domu było rzęsiście oświetlone; jakaś postać rzucała czarny, chybotliwy cień. Urzędnik powiatowy wykrzykiwał coś nerwowym tonem; z wnętrza dobiegał też ochrypły głos Lu Lirena. Na podwórzu pozostało kilku żołnierzy z karabinami; ani jeden z nich nie stał na baczność – za bardzo bolały ich nogi. Rozgwieżdżone niebo nabierało coraz głębszej czarnej barwy. Pandi zaprowadziła nas do jednego z bocznych pomieszczeń, gdzie na ścianie wisiała ledwie jarząca się lampka; jej nikłe światło napełniało pokój mnóstwem niesamowitych cieni. Stara kobieta w stroju pogrzebowym spoczywała w otwartej trumnie. Na nasz widok otworzyła oczy i rzekła:

– Dobrzy ludzie, pomóżcie mi zamknąć tę trumnę, już czas, żebym w niej zamieszkała…

– Ależ babciu, po co? – spytała matka.

– Dziś jest mój szczęśliwy dzień na śmierć. Dobrzy ludzie, bardzo was proszę, pomóżcie mi nałożyć to wieko…

– Zostańcie tu, mamo, to lepsze niż spać na ulicy – rzekła Pandi.

Spaliśmy bardzo niespokojnie. Przez pół nocy z głównej izby dobiegały odgłosy kłótni, a gdy ucichły, na ulicy zagrzmiał huk wystrzału. Ledwie skończyła się strzelanina, w samym środku wioski wybuchł pożar. Blask płomieni przypominających łopoczące na wietrze skrawki czerwonego jedwabiu migotał na naszych twarzach i na sylwetce leżącej w trumnie staruszki. O świcie już się nie poruszała. Matka mówiła do niej, lecz kobieta nawet nie otworzyła oczu; sprawdziła więc puls – była martwa.

– Ona jest pół-nieśmiertelną! – rzekła matka i razem z Najstarszą Siostrą położyły wieko na trumnie.

Kolejne dni były jeszcze cięższe. Zanim dotarliśmy do podnóża góry Daze, stopy matki i Najstarszej Siostry były otarte do żywego mięsa. Starszy Niemowa i Młodszy Niemowa dostali kaszlu, Lu Shengli miała gorączkę i biegunkę – matka przypomniała sobie o lekarstwach od Piątej Siostry i wetknęła małej pigułkę do buzi. Tylko biedna Ósma Siostra pozostała zdrowa. Już od dwóch dni nie widzieliśmy ani Shangguan Pandi, ani innych urzędników powiatowych czy okręgowych. Raz spotkaliśmy głuchoniemego, który biegł z rannym żołnierzem z oddziału okręgowego na plecach. Człowiek ów stracił nogę w jakimś wybuchu; krew kapała z pustej nogawki.

– Komendancie, błagam, niech mnie pan dobije, zdycham z bólu, o mamo… – płakał ranny na grzbiecie głuchoniemego.

Chyba piątego dnia naszej ucieczki zobaczyliśmy na północy białą górę, porośniętą drzewami; na szczycie majaczyła malutka świątynia. Znad brzegu Rzeki Wodnego Smoka, płynącej nieopodal naszego domu, w pogodne dni można było dojrzeć tę górę, lecz zawsze miała kolor ciemnoszmaragdowy. Widząc ją z tak bliska i dokładnie, czując jej rześką woń, zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo oddaliliśmy się od domu. Na szerokiej żwirowej drodze natknęliśmy się na oddział kawalerii. Żołnierze na koniach przypominali tych z Siedemnastego Batalionu. Minęli nas, kierując się tam, skąd my przyszliśmy, co uświadomiło nam, że nasza rodzinna ziemia naprawdę zamieniła się w pole bitwy. Po nich przeszła piechota, a za nią muły, ciągnące działa z lufami zatkanymi bukietami kwiatów; siedzący na nich artylerzyści prezentowali się nad wyraz dumnie. Za artylerią podążali noszowi, za noszowymi oddział z wózkami załadowanymi workami z mąką, prosem i sianem. Uciekinierzy z Północno-Wschodniego Gaomi trzymali się pobocza, ustępując z drogi wojsku.

Kilku piechurów, uzbrojonych w mauzery, wystąpiło z szeregu i zaczęło wypytywać ludzi przy drodze. Dla Wanga Chao, golarza, który ewakuował się z nowoczesnym wozem o gumowych oponach, bardzo elegancko prezentującym się na drodze, był to początek kłopotów. W jednym z wózków aprowizacyjnych o drewnianych kołach złamała się oś; ciągnący go mężczyzna przechylił pojazd na bok, zdjął zepsutą oś i przyglądał się jej, obracając w dłoniach, które natychmiast zrobiły się czarne od smaru. Wóz ciągnął może piętnastoletni dzieciak z bliznami na głowie i owrzodzeniami w kącikach ust, ubrany w koszulę bez guzików, przepasaną konopnym sznurem.

– Co się stało, tato? – spytał.

– Oś złamana, synu – odrzekł ojciec z zatroskaną miną.

Obaj wspólnym wysiłkiem zdjęli ciężkie, obite żelazną blachą koło.

– I co teraz zrobimy, tato? – spytał chłopak.

Ojciec zszedł na pobocze i wytarł smar z dłoni o szorstką korę przydrożnej topoli.

– Nic się nie da zrobić – odpowiedział.

W tym momencie spomiędzy wózków wyskoczył jednoręki oficer w szarym mundurze i czapce z psiej skóry, z mauzerem na plecach.

– Wang Jin! Wang Jin! – pokrzykiwał ze zniecierpliwieniem. – Czemu wyszedłeś z szeregu, co? Chcesz skompromitować Przedsiębiorstwo Żelaza i Stali?

– Oś nam się złamała, panie oficerze… – tłumaczył się zatroskany Wang Jin.

– Nie mogła się złamać wcześniej ani później, tylko teraz, kiedy idziemy się bić? Przed wyjazdem kazałem zrobić przegląd wozu, tak czy nie? – srożył się coraz bardziej oficer polityczny, aż uniósł swoje jedyne, wyjątkowo muskularne ramię i wymierzył Wangowi Jinowi cios w twarz.

– Auaa! – krzyknął Wang Jin i spuścił głowę; z nosa ciekła mu krew.

– Czemu pan bije mojego ojca? – spytał zuchwale młodzieniec.

Oficer zastygł na moment.

– Zrobiłem to niechcący. Mój błąd – przyznał. – Ale jeśli aprowizacja się opóźni, każę was obu rozstrzelać!

– Czy my złamaliśmy tę oś umyślnie? – oburzył się młodzieniec.

– Jesteśmy biedni, ten wóz musieliśmy pożyczyć od ciotki.

Wang Jin wyskubał z rękawa trochę bawełnianej watoliny i zatkał krwawiący nos, po czym wymamrotał:

– Panie oficerze, trzeba być rozsądnym…

– Rozsądnym? – Twarz oficera politycznego pociemniała z gniewu.

– Dostarczyć prowiant na czas na linię frontu, to jest rozsądne. Nie zrobić tego, to się dopiero nazywa brak rozsądku! Dosyć już tego gadania! Dziś macie na własnych plecach zanieść te dwieście czterdzieści funtów prosa do powiatu Taoguan!

– Panie oficerze polityczny, codziennie pan mówi, że do wszystkiego trzeba podchodzić realistycznie. Dwieście czterdzieści funtów… Mój syn jest jeszcze mały… Błagam pana…

Oficer zadarł głowę i spojrzał na słońce, rzucił okiem na zegarek, a następnie rozejrzał się dookoła. Najpierw zauważył nasz wózek, potem jego wzrok spoczął na pojeździe o gumowych kołach, należącym do Wanga Chao.

Wang Chao, wprawny golarz, zarabiał nieźle i był kawalerem – pieniądze wydawał głównie na swój ulubiony przysmak, czyli świńskie łby. Dobrze odżywiony, miał kwadratową głowę, duże uszy, jędrną, zdrową cerę; nie wyglądał na chłopa. Jego wózek o gumowych kołach zajmowała skrzynka z narzędziami oraz gruba haftowana kołdra zawinięta w psią skórę. Wózek był zrobiony z drewna sofory, pokrytego warstwą oleju tungowego i świecił złotawym blaskiem – był nie tylko ładny, ale i przyjemnie pachniał. Przed wyruszeniem w drogę Wang Chao napompował koła, dzięki czemu pojazd podskakiwał lekko na żwirowej drodze. Ładunek nie był ciężki, a właściciel miał dużo energii – nie rozstawał się z flaszką wódki, z której co parę mil pociągał kilka łyków i dziarsko, z fantazją i z pieśnią na ustach maszerował dalej. Był prawdziwym hrabią wśród uciekinierów.

Oficer, przewracając czarnymi oczami, z uśmiechem zszedł na pobocze.

– Skąd idziecie? – spytał serdecznym tonem.

Nie doczekał się odpowiedzi. Jego wzrok padł na pień topoli, pokryty czarnymi śladami smaru. Srebrne drzewa rosły jedno przy drugim; długie gałęzie strzelały prosto w górę, prawie sięgając chmur. Spojrzenie oficera w końcu spoczęło na szerokim obliczu Wanga Chao i serdeczny uśmiech zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca minie surowej jak góry i posępnej jak klasztor.

– Z czego żyjesz? – zainteresował się nagle, wpatrując się intensywnie w tłusto lśniącą twarz Wanga.

Wang Chao odwrócił się z głupią miną i patrzył, jakby zapomniał języka w gębie.

– Wyglądasz mi co najmniej na właściciela sklepu albo bogatego chłopa, jeśli nie na obszarnika – drążył oficer. – Z całą pewnością nie żyjesz z pracy własnych rąk, lecz jesteś pasożytem, który żywi się owocami cudzego trudu!

– Panie dowódco, niesłusznie mnie pan ocenia – odparł Wang Chao. – Jestem golarzem, zarabiam na życie fizyczną pracą. Mieszkam w dwóch rozpadających się izbach, nie mam żadnej ziemi, nie mam też żony ani dzieci – kiedy sam się najem, cała rodzina nakarmiona. Zjem dziś, to dobrze, a czy zjem jutro, to się dopiero okaże. Sprawdzili już moją przynależność klasową – jestem drobnym rzemieślnikiem, to tyle co średni chłop – podstawowa siła robocza!

– Bzdury! – orzekł jednoręki. – Widzę, żeś mocny w gębie, ale nawet najbardziej wygadana papuga nie wygada sobie przejścia przez przełęcz Tong! Konfiskuję ten wózek! – oznajmił oficer, po czym odwrócił się i zawołał Wanga Jina i jego syna.

– Migiem zdejmijcie to proso i ładujcie na ten wózek!

– Panie dowódco – protestował Wang Chao – ten wózek kupiłem sobie za pieniądze, które oszczędzałem przez pół życia. Nie wolno zabierać biednym ludziom ich własności!

– Dla zwycięstwa oddałem własną rękę! Ile jest wart ten twój pojazd? Żołnierze na froncie czekają na prowiant, a ty śmiesz jeszcze stawiać opór?

– Panie dowódco, pan chyba nie jest ani z mojego okręgu, ani z mojego powiatu, na jakiej podstawie konfiskuje pan mój wózek?

– Powiat taki, okręg siaki – to nie ma żadnego znaczenia, wszyscy muszą wspierać działania na froncie.

– Nie zgadzam się – upierał się Wang Chao.

Jednoręki ukląkł na jedno kolano, wyjął pióro, zdjął skuwkę zębami, wyciągnął czystą kartkę, położył na kolanie i nabazgrał kilka ideogramów.

– Jak się nazywasz? Jaki powiat, okręg?

Wang Chao odpowiedział.

– Wasz naczelnik Lu Liren to mój stary towarzysz broni – rzekł jednoręki. – Kiedy ta bitwa się skończy, dasz mu ten papierek, a on załatwi ci nowy wózek.

Wang Chao wskazał naszą rodzinę.

– Panie dowódco, to jest teściowa Lu Lirena we własnej osobie!

– W takim razie jest pani świadkiem – zwrócił się jednoręki do matki. – Powie pani, że sytuacja była trudna i że ja, Guo Mofu, oficer polityczny ósmej kompanii milicji ludowej okręgu Bohai, pożyczyłem mały wózek od Wanga Chao z waszej wioski i proszę, żeby pan naczelnik się tym zajął. No dobra – odwrócił się do Wanga Chao i wetknął mu do ręki kartkę. – A ty na co czekasz? – wrzasnął na Wanga Jina. – Jak nie dostarczymy na czas prowiantu, obaj zasmakujecie bata, a ja, Guo Mofu, połknę kulkę! A ty zabieraj swoje graty i to już! – pokazał palcem na Wanga Chao.

– Panie dowódco, co ja mam teraz zrobić? – spytał Wang Chao.

– Jeśli się martwisz o swój wózek, możesz iść z nami, w naszym oddziale tragarzy znajdzie się wikt dla jeszcze jednej osoby. Po bitwie od razu odbierzesz swój pojazd.

– Ależ panie dowódco… – rzekł Wang Chao z płaczem -…dopiero co stamtąd uciekłem…

– Chcesz, żebym wyjął pistolet i palnął cię od razu? – rozgniewał się oficer. – Za rewolucję oddajemy własną krew, a ty marudzisz o jakiś wózek!

– Będziesz moim świadkiem, ciotko – jęknął żałośnie Wang Chao, zwracając się do naszej matki, która pokiwała głową twierdząco.

Wang Jin i jego syn, pchając wózek na gumowych kołach, pomaszerowali dalej w radosnych nastrojach. Jednoręki oficer skinął uprzejmie głową matce i sadząc wielkie kroki, dogonił oddział.

Wang Chao usiadł na swojej kołdrze ze zrozpaczoną miną, mamrocząc do siebie:

– Dlaczego mam takiego pecha? Czy to musiało się zdarzyć właśnie mnie? Co ja komu złego zrobiłem? – Strużki łez popłynęły po jego pulchnych policzkach.

Kiedy wreszcie dotarliśmy do podnóża góry, szeroka żwirowa droga rozgałęziła się na kilkanaście wąskich ścieżynek, które wijąc się, prowadziły aż na szczyt. Wieczorem uciekinierzy zbierali się w grupki mówiące najróżniejszymi dialektami i w chłodnym powietrzu zmierzchu przekazywali sobie nawzajem sprzeczne wieści. Nocą wszyscy cierpieli zimno, kuląc się w gęstwinie krzaków u stóp góry.

Od północy i od południa dobiegały nas podobne do grzmotów huki eksplozji; pociski artyleryjskie rozcinały czarne niebo świetlistymi łukami. Powietrze głęboką nocą stało się wilgotne i zimne; z górskich szczelin wypełzały jak węże lodowate podmuchy, strząsały resztki listków z gałęzi krzewów i szeleściły wśród opadłych liści drzew. Lisy lamentowały w swoich norach, wilki wyły w dolinach. Chore dzieci płakały jak koty, staruszkowie kasłali, jakby ktoś bił w gongi. To była naprawdę straszna noc. O świcie w rowach i rozpadlinach leżało kilkadziesiąt trupów: dzieci, staruszków, a nawet ludzi w sile wieku. Cała nasza rodzina przeżyła tylko dlatego, że schroniliśmy się pod niezwykłymi złotolistnymi krzewami – oprócz nich wszystkie inne tej nocy straciły swoje liście – pod nimi zaś znajdowała się gruba warstwa suchej trawy. Tuliliśmy się do siebie, nakrywając głowy jedyną kołdrą. Koza leżała przytulona do moich pleców, osłaniając mnie przed wiatrem. Najgorsza była druga połowa nocy. Odległy huk artylerii, dochodzący od południa, czynił tylko panującą w naszym gąszczu ciszę jeszcze głębszą; pojedyncze ludzkie jęki przeszywały nasze serca i wywoływały dreszcze. Wreszcie lamenty ułożyły się w melodię podobną do słynnego „wspaniałego śpiewu" – okazało się, że był to płacz jakiejś kobiety. Wśród wszechogarniającej ciszy wszystkie dźwięki wsiąkały w góry, zimne i wilgotne; nad naszą zlodowaciałą kołdrą zawisła ciemna chmura. Spadł marznący deszcz. Krople kapały na nasze przykrycie, na szeleszczące złote liście naszych krzewów, na zbocza góry, na głowy uciekinierów, na grubą sierść wyjących górskich wilków; jeszcze w powietrzu zamieniały się w lodowate okruchy, które stapiały się potem w twardą pokrywę.

Przypomniałem sobie tę noc, kiedy Trzeci Dziadek Fan za pomocą swojego ognia wyrwał nas ze śmiertelnego letargu. Niósł pochodnię wysoko nad głową; czerwony jak ogon kasztanowego źrebaka płomień tańczył w czarnym nocnym powietrzu. Tamtej nocy zanurzyłem się w ciepłym oceanie mleka; obejmując wielką pierś, poczułem się, jakbym wzlatywał w niebiosa. Tym razem miałem dręczące wizje. Złoty promień przeszył mrok niczym snop światła z projektora Babbitta, tańczyło w nim mnóstwo lodowych ziarenek, podobnych do żuków. Zobaczyłem kobietę o długich, falujących włosach, w szacie czerwonej jak poranek, wysadzanej tysiącami pereł, migoczących to krótszymi, to dłuższymi błyskami. Z początku miała twarz Laidi, potem Ptasiej Nieśmiertelnej, to znowu Starej Jin o jednej piersi, w końcu zmieniła się w Amerykankę z filmu…

– Jintong! Jintong! – wołała matka.

Jej głos odegnał halucynacje. Razem z Najstarszą Siostrą w ciemności tak długo masowały mi ręce i nogi, aż wyrwały mnie ze stanu zawieszenia między życiem a śmiercią.

Bladym świtem w krzakach rozległy się płacze. Ludzie głośno rozpaczali nad martwymi, sztywnymi ciałami członków swoich rodzin. Dzięki złotym liściom i podartej kołdrze nasze siedem serc wciąż jeszcze biło. Mama rozdała nam tabletki, które dostała od Pandi. Nie chciałem swojej, więc mama wrzuciła ją do gardła mojej kozie, która w chwilę potem zabrała się do skubania złotych liści. Zarówno liście, jak i gałęzie pokrywała przejrzysta warstewka lodu. Sople zwisały ze skał wystających ze zbocza. Nie było wiatru, lecz nadal padał marznący deszcz, poruszając gałęziami; górska ścieżka lśniła jak lustro.

Jeden z uchodźców, prowadząc osła z zarzuconym na grzbiet ciałem kobiety, ruszył ścieżką w górę. Ośle kopyta ślizgały się na lodzie; zwierzę potykało się co chwila, ledwie wstało – padało z powrotem. Mężczyzna usiłował mu pomagać i przewracał się razem z nim. Trup kobiety w końcu zsunął się z oślego grzbietu i spadł w jakąś rozpadlinę. Spośród skał wyłoniła się złota pantera z małym dzieckiem w pysku i przeskakiwała z głazu na głaz, z trudem utrzymując równowagę; jakaś potargana kobieta goniła ją z krzykiem. Wspinała się bohatersko po oblodzonych skałach, upadając co chwila i podnosząc się znowu; w rezultacie poraniła sobie brodę, wybiła przednie zęby, rozcięła do krwi głowę z tyłu, połamała paznokcie, skręciła kostkę, wybiła rękę ze stawu, a wszystkie jej organy wewnętrzne ucierpiały na skutek wstrząsów. Nie zaprzestała jednak pościgu i w końcu udało jej się złapać panterę za ogon.

Wieśniacy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Idąc, ryzykowali upadek, bezruch zaś groził zamarznięciem. Nikt nie miał ochoty zamarzać, toteż ruszali i padali, tracąc pomału poczucie celu swojej wędrówki. Mała świątynia na szczycie góry bielała i lśniła zimnym blaskiem, podobnie jak drzewa porastające zbocze. Na tej wysokości marznący deszcz zamieniał się w śnieg. Nie mając odwagi wspinać się wyżej, ludzie krążyli wciąż u podnóża góry. Na drzewie kauczukowym dostrzegliśmy trupa golarza Wanga Chao – powiesił się na pasku od spodni na jednym z niższych konarów, który ugiął się łukowato pod jego ciężarem, grożąc pęknięciem w każdej chwili. Stopy Wanga już dotykały ziemi, spodnie zsunęły się do kolan; w pasie miał zawiązaną pikowaną kurtkę – najwyraźniej nawet po śmierci chciał wyglądać przyzwoicie. Zerknąłem tylko jednym okiem na jego siną, szeroką twarz i wywalony na wierzch język, przypominający podartą szmatę i czym prędzej odwróciłem wzrok, lecz mimo to obraz ten często i długo nawiedzał mnie w snach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, jedynie kilku ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali na poczciwych, pobiło się o jego kołdrę i psią skórę. Szarpali się wzajemnie, w końcu zaczęli się gryźć. Jeden z nich, wysoki, wrzasnął nagle boleśnie – pokurcz o szczurzej twarzy odgryzł mu kawałek okazałego ucha. Mały wypluł odgryziony skrawek na środek dłoni, obejrzał dokładnie, po czym zwrócił właścicielowi. Następnie zręcznie, maleńkimi kroczkami, uważając, by się nie poślizgnąć, oddalił się wraz z ciężką kołdrą i psią skórą. Wpadł na jakiegoś staruszka, który przyłożył mu w głowę rozwidlonym kijem, używanym do blokowania kół wózka i upadł ciężko na ziemię jak worek ziarna. Staruszek oparł się plecami o drzewo i z kijem w ręku bronił swojej nowej kołdry. Kilku nieustraszonych młodych nicponi miało ochotę przejąć jego zdobycz, lecz wystarczyło lekkie uderzenie kijem, by także znaleźli się na ziemi. Staruszek był odziany w długą szatę, związaną w talii pasem z grubej tkaniny, do którego przytroczył fajkę i sakiewkę z tytoniem. Miał siwą brodę, w której tkwiły okruchy lodu.

– No, chodźcie tu, jeśli śmierć wam niestraszna! – pokrzykiwał przenikliwym głosem; jego twarz wydłużyła się, oczy pozieleniały.

Napastnicy uciekli w popłochu.

Matka podjęła decyzję: idziemy z powrotem na południowy wschód!

Chwyciła dyszle i poczłapała niepewnie; mokra od deszczu oś przeraźliwie skrzypiała: „cy cy-jao, cy cy-jao!" Staliśmy się przykładem dla innych, którzy tłumnie, w milczeniu podążyli za nami w drogę powrotną do rodzinnego domu; niektórzy wkrótce nas wyprzedzili.

Krucha warstwa lodu pękała i eksplodowała pod naciskiem drewnianych kółek, lecz marznący deszcz wkrótce ją odnawiał. Oprócz lodowatych kropli w powietrzu pojawiły się kawałki lodu wielkości śrutu, które biły nas w uszy i raniły twarze. Rozległa równina wypełniła się ludzkim zgiełkiem. Parliśmy z trudem w kierunku, z którego nadeszliśmy; matka pchała wózek, Najstarsza Siostra ciągnęła. Buty Laidi popękały z tyłu, odsłaniając jej zmarznięte, zniszczone pięty, dreptała więc na palcach, jakby tańczyła taniec yangko. Gdy wózek się przewracał, padała razem z nim; nieraz nakryła się nogami, pociągnięta przez napiętą linę. Idąc, Najstarsza Siostra płakała. Płakałem i ja, a ze mną Sha Zaohua. Matka szła w milczeniu, jej oczy lśniły błękitnym blaskiem, zaciskała zęby, przygryzając wargi w niemej determinacji. Kroczyła ostrożnie, lecz odważnie; jej maleńkie stopy niczym dwie łopaty zagłębiały się w ziemi. Ósma Siostra podążała w ciszy za matką, trzymając się jej ubrania swoją małą rączką, podobną do namokniętego, nadgniłego bakłażana.

Moja koza to naprawdę dobre zwierzę – cały czas nie odstępowała mnie nawet na krok. Też zdarzało jej się potknąć, lecz natychmiast się podnosiła i człapała dalej za mną. Matka wymyśliła sposób, by ochronić nagie kozie wymiona – owinęła je białą tkaniną swojego tobołka i zawiązała płachtę w dwa węzły na grzbiecie kozy, dla ocieplenia wkładając w nią jeszcze dwie królicze skórki. Królicze futerko przypomniało mi szalone, pełne emocji czasy Sha Yuelianga. Oczy kozy wypełniły się łzami wdzięczności. Pociągnęła kilka razy nosem, co pełniło u niej funkcję mowy. Miała odmrożone uszy, czerwone od mrozu nogi, wyglądała jak rzeźba z lodu, lecz odkąd jej wymiona uzyskały ciepłą ochronę, stała się naprawdę szczęśliwym zwierzęciem. Oprócz ocieplenia tobołek i królicze skórki pełniły też funkcję podtrzymującą. Był to prawdziwy wynalazek – po latach, jako specjalista od damskiej bielizny, zaprojektowałem specjalny biustonosz z króliczego futra dla kobiet z zimnych rejonów, zainspirowany pomysłem mojej matki.

Śpieszyliśmy się do domu. Już po południu udało nam się dotrzeć do szerokiej, żwirowej drogi obsadzonej topolami. Mimo że słońce nie wychodziło zza chmur, ziemia i niebo były jasne, żwirowa droga wyglądała jak pokryta szkliwem. Gradowe kulki ustąpiły miejsca wielkim płatkom śniegu. Droga, drzewa i równina naokoło szybko pokryły się warstwą bieli. Często natykaliśmy się na trupy leżące na poboczu drogi – zarówno zwłoki ludzi, jak i zwierząt domowych, od czasu do czasu trafiał się zdechły wróbel, sroka czy dzika kura, lecz nie spotkaliśmy ani jednej martwej wrony. Ich czarne, mocno lśniące pióra na tle śniegu nabierały granatowego odcienia. Ptaszyska pożywiały się padliną, wrzeszcząc przy tym przeraźliwie, jakby bolały je dzioby.

W końcu nam się poszczęściło. Najpierw obok zdechłego konia znaleźliśmy pół worka słomianej sieczki, do której domieszano bobu i otrębów. Moja koza najadła się do syta, a pozostałą słomą matka przykryła nóżki Starszego i Młodszego Niemowy, by ochronić je przed wiatrem i śniegiem. Koza zajęła się lizaniem śniegu. Pokiwała głową w moją stronę – zrozumiałem ją natychmiast. Poszliśmy dalej naprzód; w pewnej chwili Sha Zaohua powiedziała, że czuje zapach pieczonej pszenicy. Matka poprosiła ją, by nas poprowadziła w jego kierunku. Nieopodal drogi, w małej chatce koło cmentarza, odkryliśmy ciało żołnierza, a obok niego dwa woreczki na suchy prowiant, pełne suchego smażonego makaronu. Widzieliśmy już tylu umarłych, że widok ten przestał napawać nas lękiem. Tę noc spędziliśmy w chatce koło cmentarza.

Matka razem z Najstarszą Siostrą wyciągnęły ciało młodego żołnierza na zewnątrz. Zginął śmiercią samobójczą. Trzymał w ramionach strzelbę, której koniec lufy tkwił w jego ustach; spust nacisnął dużym palcem u nogi, wystającym z dziurawej skarpetki. Pocisk odstrzelił mu czubek głowy, szczury ogryzły uszy i nos, a teraz oskubywały do kości jego palce, aż te zaczęły przypominać wierzbowe gałązki. Gdy matka i siostra wyciągały żołnierza z chatki, stada tych zwierząt o czerwonych oczkach popędziły za nimi. Chcąc podziękować żołnierzowi za makaron, matka uklękła i bagnetem, który wyciągnęła żołnierzowi zza pasa, wykopała w zamarzniętej ziemi płytki dołek i pochowała w nim głowę zmarłego. Dla doświadczonych w kopaniu nor szczurów nie stanowiło to najmniejszej przeszkody, lecz matka poczuła się lepiej.

Maleńka chatka z trudem pomieściła naszą rodzinę i kozę. Drzwi zablokowaliśmy wózkiem. Matka siedziała najbliżej wejścia, trzymając strzelbę pochlapaną mózgiem młodego żołnierza. Gdy zbliżała się noc, od czasu do czasu jacyś ludzie próbowali się wedrzeć do naszej chatki – nie brakowało wśród nich złodziei i bandytów, lecz matka odstraszała wszystkich swoją strzelbą. Jakiś mężczyzna o dużych ustach i złych oczach drażnił matkę: „Co, umiesz strzelać?" i próbował wedrzeć się do środka. Matka tylko szturchnęła go lufą. Shangguan Laidi zabrała jej broń, pociągnęła zamek, wyrzucając zużyty magazynek, a następnie popchnęła go, wprowadzając pocisk do komory. Wycelowała w punkt nad głową mężczyzny i pociągnęła za spust. Smuga dymu poszła pod sam sufit. Wprawa siostry w obchodzeniu się z bronią przypomniała mi o jej walecznej przeszłości z Sha Yueliangiem, z którym wędrowała od bitwy do bitwy. Mężczyzna o wielkich ustach uciekł jak zbity pies. Matka spojrzała na Laidi z wdzięcznością, po czym cofnęła się do wnętrza chatki, ustępując jej miejsca na straży.

Tej nocy spałem smacznie. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy czerwone promienie słońca padły na zaśnieżony biały świat. Chciałem paść na kolana i błagać matkę, byśmy nie opuszczali tej zamieszkanej przez duchy chatynki i zostali tu, na cmentarzu, wśród sosen w śniegowych czapkach. Nie odchodźmy donikąd, nie opuszczajmy tej radosnej, szczęśliwej ziemi… Lecz matka, chwyciwszy za dyszle, kazała nam wrócić na drogę. Lśniąca niebieskawo strzelba leżała obok Lu Shengli, osłonięta naszą starą kołdrą.

Drogę przykrywał śnieg głęboki na pół stopy, który skrzypiał pod kołami wózka i pod podeszwami naszych stóp. Teraz potykaliśmy się znacznie rzadziej; tempo naszego marszu wyraźnie wzrosło. Odbite od śniegu promienie słońca oślepiały nas; nasze sylwetki wydawały się jednolicie czarne, niezależnie od koloru ubrań. Być może ze względu na obecność strzelby w koszyku oraz strzeleckie umiejętności Laidi matka zrobiła się odważniejsza – tego dnia zamieniła się w prawdziwego hegemona. Późnym rankiem od południa nadszedł jakiś żołnierz, uciekinier i chciał przeszukać nasz wózek. Miał rękę na fałszywym temblaku, udając, że jest ranny. Matka przyłożyła mu w ucho tak mocno, że aż spadła mu czapka – rzucił się do ucieczki, rozstając się z nią bez żalu. Matka podniosła tę prawie nową, szarą część wojskowej garderoby i wsadziła ją na łeb naszej kozie. Na widok mojej kozy, kroczącej dziarsko z czapką na głowie, wlokący się nieopodal zziębnięci, głodni uchodźcy otwierali poczerniałe usta i ostatkiem sił wyduszali z siebie śmiech, który brzmiał jeszcze straszniej niż płacz.

Następnego ranka, opiwszy się do syta koziego mleka, poczułem nagły przypływ duchowej energii; mój umysł ożywił się, zmysły się wyostrzyły. Na poboczu drogi odkryłem porzuconą powiatową maszynę drukarską i blaszaną kasetę z dokumentami. Gdzie się podziali tragarze? Nikt nie wiedział. Co się stało z plutonem mułów? Ani śladu.

Na drodze zapanował wielki ruch. Od południa zdążali noszowi, drużyna za drużyną, niosąc jęczących z bólu rannych żołnierzy. Noszowi mieli zalane potem twarze, dyszeli jak woły; krocząc nierówno, rozkopywali śnieg na wszystkie strony. Kobiety w białych strojach i czapkach biegły obok truchcikiem. Pewien młodzieniec upadł na pośladki, niesiony przez niego ranny runął na ziemię z jękiem – głowę miał szczelnie owiniętą bandażem, z wyjątkiem dwóch czarnych otworów na nozdrza i trzeciego, w którym znajdowały się sine usta. Natychmiast podbiegła do niego żołnierka ze skórzaną walizeczką, o szczupłej twarzy; rozpoznałem ją od razu – była to panna Tang, towarzyszka broni naszej Pandi. Niewybrednymi słowami zganiła noszowego i zaczęła łagodnie pocieszać rannego żołnierza. W kącikach jej oczu i na czole zgromadziły się już głębokie zmarszczki – ta młoda, energiczna żołnierka zamieniła się w nieco przywiędłą matronę. Nie obdarzyła nas ani jednym spojrzeniem, nasza matka też chyba jej nie rozpoznała.

Pochód noszowych ciągnął się w nieskończoność; odsunęliśmy się na pobocze, nie chcąc zakłócać ich marszu. Wreszcie przeszli już wszyscy. Pokryta marznącym śniegiem alabastrowobiała droga została całkiem zadeptana; puszysta warstwa stopniała, zamieniając się w brudną wodę i błoto. Tam gdzie śnieg się utrzymał, był pochlapany świeżą krwią, co nadawało mu makabryczny wygląd poparzonej lub owrzodzonej skóry. Moje serce się skurczyło, nozdrza miałem pełne woni topniejącego śniegu i świeżej krwi oraz kwaśnego odoru potu. Z ociąganiem wróciliśmy na drogę; nawet moja koza, która wcześniej maszerowała z podniesionym łbem, ustrojonym w czapkę, dygotała niczym wystraszony rekrut. Uchodźcy dreptali po drodze tam i z powrotem, wahając się, czy iść dalej, czy może zawrócić. Nie było wątpliwości, że droga na południowy zachód prowadzi na wielkie pole bitwy, prosto w las karabinów, pod grad kul. Kule nie mają oczu, pociski artyleryjskie nie znają dobrych manier, żołnierze zaś przypominają tygrysy, co właśnie zeszły z gór i nie zadowalają się pokarmem roślinnym. Ludzie wymieniali pytające spojrzenia, lecz nikt nie potrafił dać żadnej odpowiedzi. Matka, nie rozglądając się, parła naprzód, pchając wózek. Odwróciłem się i zauważyłem, że niektórzy uciekinierzy zawrócili na północny wschód, inni zaś poszli dalej, w ślad za nami.

27

Noc, w którą rozegrała się bitwa, spędziliśmy w tym samym miejscu, gdzie mieszkaliśmy pierwszej nocy naszej ewakuacji. Trafiliśmy na ten sam niewielki dziedziniec, do tego samego bocznego pokoju, z trumną zawierającą zwłoki starszej pani. Różnica była taka, że prawie wszystkie domy w wiosce zostały zburzone. Nawet trzypokojowy pawilon, w którym nocował Lu Liren i urzędnicy powiatowi, zamienił się w kupę cegieł. Dotarliśmy do wioski wieczorem, gdy zachodzące słońce miało kolor krwi; po ulicach walały się bezładnie rozrzucone, niekompletne zwłoki. Dwadzieścia parę niemal nienaruszonych ciał leżało w stercie na pustym placyku, ułożone bardzo starannie i równo, wyglądały, jakby łączyły je ze sobą jakieś nici. Powietrze było gorące i suche; kilka drzew miało całkowicie zwęglone gałęzie, jak gdyby trafił je piorun. Brzdęk! Najstarsza Siostra nadepnęła na czyjś dziurawy hełm. Potykałem się na miedzianych łuskach od pocisków, jeszcze gorących. W powietrzu unosiła się intensywna woń palonej gumy, zmieszana z drażniącym zapachem prochu. Czarna lufa działa sterczała z kupy cegieł, celując prosto w zimne, wieczorne niebo, pełne migoczących gwiazd. W wiosce panowała śmiertelna cisza. Czuliśmy się, jakbyśmy właśnie przekroczyli bramy piekieł. Liczba powracających wraz z nami uciekinierów stopniowo się zmniejszała; w końcu zostaliśmy tylko my. Matka wytrwale prowadziła nas dalej. Jutro pokonamy alkaliczną równinę nad Rzeką Wodnego Smoka, potem przekroczymy rzekę i znajdziemy się w miejscu, które nazywamy domem. Domem.

W opustoszałych ruinach ta jedyna dwuizbowa chatka ostała się w całości, jakby specjalnie dla nas. Odsunęliśmy blokujące wejście połamane krokwie i belki, otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do środka. Na widok trumny zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że nasza kilkunastodniowa wędrówka doprowadziła nas z powrotem tam, gdzie byliśmy pierwszego dnia.

– Wola niebios! – skwitowała tę sytuację matka.

Gdy się rozwidniło, pośpiesznie załadowała dzieci i bagaże na wózek, nie zapominając oczywiście o strzelbie.

Na drodze roiło się od ludzi, przeważnie umundurowanych żołnierzy; ci, co nie mieli mundurów, przepasani byli wojskowymi pasami z cielęcej skóry, z których z tyłu zwisały granaty z drewnianymi rączkami. Wzdłuż drogi walały się łuski o zielonkawych zadkach, w rowie leżały martwe konie o rozszarpanych brzuchach i osłony pocisków artyleryjskich. Matka nagle złapała strzelbę i rzuciła ją do rowu, prosto do wody pokrywającej się białą warstewką lodu. Jakiś mężczyzna z dwiema ciężkimi drewnianymi skrzynkami na nosidle spojrzał na nas ze zdumieniem, postawił na ziemi swój ładunek i zszedł do rowu po broń.

Gdy zbliżaliśmy się do Wzgórza Wang, uderzyła nas fala gorącego powietrza, jakby wioska zamieniła się w wielki piec do wytopu stali. Unosiła się nad nią mgła i gęsty dym, drzewa u wejścia do wsi pokrywała warstwa sadzy. Z wioski wylatywały chmary much, które natychmiast obsiadały końskie wnętrzności, a następnie twarze ludzkich zwłok.

Żeby uniknąć kłopotów, matka poprowadziła nas ścieżką, która omijała wioskę. Była rozjeżdżona przez liczne koła, przez co nasz wózek posuwał się z dużym trudem. Matka zatrzymała się, zdjęła z dyszla naczynie z olejem, zmoczyła w nim piórko i posmarowała osie i piasty. Jej spuchnięte dłonie przypominały placki z sorga.

– Odpoczniemy w tamtym zagajniku – powiedziała, gdy skończyła oliwić wózek.

Trójka pasażerów: Lu Shengli, Starszy Niemowa i Młodszy Niemowa w czasie wielodniowej podróży przywykli do tego, że z matką nie ma dyskusji. Wiedzieli, że jazda na wózku jest niezasłużonym przywilejem, jako że nie wymaga od nich żadnego wysiłku, toteż nie śmieli protestować. Koła obracały się gładko na naoliwionych osiach. Minęliśmy spłachetek wyschniętego, połamanego sorga; poczerniałe kłosy z kiełkującym ziarnem sterczały dumnie w górę bądź zwieszały się, dotykając ziemi.

Gdy znaleźliśmy się wśród drzew, okazało się, że kryje się tam cały oddział artylerii. Kilkadziesiąt okazałych luf przypominało sterczące szyje żółwi. Działa zamaskowano gałęziami, ich wielkie koła zapadły się głęboko w ziemię. Za działami ustawiono drewniane skrzynki; w tych, które były otwarte, dało się zauważyć ciasno upakowane, miedzianej barwy pociski, sprawiające wrażenie starannie wypielęgnowanych. Artylerzyści w nakryciach głowy zamaskowanych sosnowymi gałązkami siedzieli w kucki pod drzewami, popijając wodę z blaszanych emaliowanych kubków, kilku z nich piło na stojąco. Za nimi znajdowało się usypane z ziemi palenisko, a na nim stojak z wielkim kotłem o stalowych uchwytach, w którym gotowała się konina. Skąd wiedzieliśmy, że to konina? Z kotła wystawała przekrzywiona końska noga, zakończona kopytem, celującym prosto w niebo; jego nasadę porastała długa, podobna do koziej bródki sierść, podkowa w kształcie półksiężyca lśniła w słońcu. Kucharz właśnie dokładał do ognia sosnową gałąź, dym strzelił wysoko w górę, ponad czubki drzew. Woda w kotle buzowała; biedna końska noga dygotała bez przerwy.

Podbiegł do nas żołnierz, wyglądający na wyższego rangą i poradził uprzejmie, żebyśmy zawrócili. Matka sprzeciwiła mu się z zimną stanowczością.

– Panie dowódco, jeśli pan nie pozwoli nam przejść, to pójdziemy naokoło i będziemy musieli nadłożyć drogi.

– Nie boicie się zginąć? – zdumiał się żołnierz. – Nie boicie się, że artyleria zetrze was na proch? W ogniu naszych dział walą się największe sosny!

– Doszliśmy aż tutaj nie dlatego, że boimy się śmierci, lecz dlatego, że to śmierć boi się nas!

– A, w takim razie niepotrzebnie wam przeszkadzam. Idźcie, dokąd chcecie – rzekł żołnierz i odsunął się na bok.

W końcu dotarliśmy na skraj alkalicznej równiny. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy iść naprzód, za naszą matką, a właściwie – za Shangguan Laidi. W trakcie tej ciężkiej, przygnębiającej wędrówki Shangguan Laidi ciągnęła wózek niczym niezmordowany osioł, ponadto strzelała w naszej obronie podczas nocnych postojów. Budziła mój wielki podziw i szacunek.

Wchodziliśmy coraz dalej w nieużytki. Droga była tak rozdeptana i błotnista, że szło się nią gorzej niż po alkalicznym bezdrożu, więc ją opuściliśmy. Spłachetki topniejącego śniegu upodabniały ziemię do skóry głowy człowieka cierpiącego na grzybicę; rzadkie skupiska zwiędłych traw przypominały kępki włosów. Mimo że niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, skowronki ćwierkały jak zawsze na bezchmurnym niebie. Dzikie króliki o futerku barwy zwiędłej trawy zwarły szyki przeciwko białemu lisowi i okrążyły go, pohukując „Ua! Ua!". Wycierpiawszy wiele, króliki czuły do lisów nienawiść tak głęboką, że zdecydowały się na prawdziwie brawurowy atak. Stadko dzikich kóz o delikatnych rysach pyszczków dreptało i podskakiwało gdzieś za nimi – być może chciały stanąć po stronie królików, a może tylko się poprzyglądać.

Coś zalśniło w trawie. Sha Zaohua natychmiast podbiegła, podniosła przedmiot i wręczyła mi go, sięgając ponad wózkiem. Była to metalowa menażka, a w niej kilka usmażonych na złoto rybek. Oddałem ją z powrotem Zaohua, która wyjęła jedną rybkę i podała matce.

– Ja nie, ty zjedz – powiedziała matka.

Zaohua zjadła rybkę, wyciągając usta w dzióbek; przypominała przy tym kota. Starszy Niemowa, który siedział w koszyku, wyciągnął brudną rączkę w kierunku ryby. „Ao!" – zwrócił się do Zaohua, a jego brat uczynił to samo. Obaj mieli identyczne, kwadratowe głowy, podobne do tykw; ich oczy były wysoko osadzone, przez co czoła wydawały się bardzo niskie. Mieli płaskie nosy i szerokie usta o krótkich, wywiniętych górnych wargach, które odsłaniały żółte siekacze. Sha Zaohua najpierw spojrzała na matkę, jakby chciała zapytać ją o zdanie, lecz jej wzrok był utkwiony gdzieś daleko. Zaohua wzięła więc dwie rybki i wręczyła Niemowom po jednej. W menażce zostały tylko drobne resztki i kilka kropel złotego oleju. Dziewczynka wylizała go do czysta długim językiem.

– Odpocznijmy chwilę – powiedziała matka – jeszcze trochę, i zobaczymy nasz kościół.

Położyłem się na wznak na alkalicznej ziemi. Matka i Najstarsza Siostra zdjęły buty i tłukły nimi w dyszle i ramy wózka, by wytrzepać pokrywający je z zewnątrz i od wewnątrz osad. Ich pięty przypominały nadgniłe słodkie ziemniaki. Stado spłoszonych ptaków nagle zniżyło lot – czyżby uciekały przed sokołem? Okazało się, że przyczyną były dwa aeroplany o podwójnych czarnych skrzydłach, które nadleciały z warkotem z południowego wschodu. Dźwięk, który wydawały, przypominał turkot tysiąca kołowrotków. Z początku posuwały się bardzo wolno, lecąc na dużej wysokości, lecz gdy znalazły się nad naszymi głowami, gwałtownie przyśpieszyły i zniżyły się. Poruszały się niezgrabnie i ciężko jak cielęta, którym doczepiono skrzydła. Zanurkowały z maksymalną prędkością, z warkotem śmigieł, niczym gzy bzyczące wokół krowiego łba. W momencie gdy ich wielkie brzuchy niemal otarły się o nasz wózek, mężczyzna w goglach siedzący za szybą uśmiechnął się do nas, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Jego twarz wydała mi się doskonale znajoma, lecz nie zdążyłem przyjrzeć mu się dokładnie – przemknął obok nas z prędkością błyskawicy, razem ze swoim uśmiechem. Gwałtowny podmuch, niosący tuman białego pyłu, sypnął w nas źdźbłami traw, piachem i króliczymi bobkami, jakby ostrzeliwał nas gradem pocisków. Menażka wyrwała się z rączek Sha Zaohua i odfrunęła. Wyplułem piach i zaalarmowany skoczyłem na równe nogi. Następny powietrzny statek jeszcze agresywniej runął w naszą stronę po śladach poprzedniego; spod brzucha buchały mu dwa jęzory ognia. Pociski z głuchymi tąpnięciami biły dokoła nas, wzbijając fontanny błota. Ciągnąc za sobą trzy smugi czarnego dymu, z wibrującymi skrzydłami, samoloty wzniosły się wyżej ponad piaszczystym nasypem. Ogniste jęzory buchały im spod skrzydeł, wydając przerywany odgłos, podobny do szczekania psa; w powietrzu nad nasypem zebrało się mnóstwo żółtego dymu. Naśladując akrobacje jaskółek polatujących tuż nad powierzchnią wody, samoloty to nurkowały gwałtownie w dół, to znów wzlatywały w górę; szyby migotały w słońcu, skrzydła lśniły stalowobłękitnym blaskiem. Na nasypie zapanował popłoch – żołnierze w mundurach w kolorze khaki biegali bezładnie w kłębach dymu. Żółte płomienie buchały w powietrze wypełnione hukiem wystrzałów jak wyciem wichru. Dwa samoloty niczym dwa ogromne, spłoszone ptaki ruszyły w niebo, przechylone, wydając dźwięk podobny do śpiewu wariata. Jeden z nich nagle przestał kręcić śmigłami, z brzucha buchnął mu kłąb czarnego, gęstego dymu. Zatoczył się, Zakrztusił, zatrząsł, zakręcił wokół własnej osi i runął. Jego dziób rył ziemię jak pług, skrzydła dygotały. Po chwili z brzucha samolotu wybuchł płomień i zmienił się w ognistą kulę, jednocześnie rozległ się ogłuszający grzmot, który poprzewracał wszystkie dzikie króliki w okolicy. Drugi aeroplan zatoczył koło wysoko w powietrzu, zaskrzeczał i odleciał.

Dopiero w tym momencie zauważyliśmy, że Starszy Niemowa nie ma już połowy głowy, a w brzuchu Młodszego zieje dziura wielkości pięści. Jeszcze żył, spoglądając na nas jedynie białkami oczu. Matka złapała garść alkalicznej ziemi i wcisnęła do otworu, lecz nie zdołała zatamować sączącej się z niego zielonej cieczy i białoszarych wnętrzności, które niczym pijawki z sykiem wypełzały na zewnątrz. Wpychając ziemię do dziury, garść za garścią, bezskutecznie próbowała je zatrzymać. W końcu wnętrzności Młodszego Niemowy wypełniły pół koszyka. Moja koza uklękła na przednich nogach i zameczała, jej brzuch gwałtownie się skurczył, grzbiet wygiął się w łuk; zwierzę zwymiotowało mieszaniną pogryzionej trawy. Wraz ze Starszą Siostrą uczyniliśmy to samo, zginając się wpół. Matka stała, zwiesiwszy bezradnie powalane krwią ręce i patrzyła tępo na kłąb jelit; z jej drżących ust wypłynęło nieco krwistoczerwonej cieczy. Wybuchnęła głośnym płaczem.

Od strony stanowiska artylerii w zagajniku wystrzeliły w powietrze stada czarnych jak wrony pocisków, kierując się w stronę naszej wioski. Niebieskawe rozbłyski zabarwiły niebo nad zagajnikiem na kolor kwiatów bzu, słońce pociemniało i poszarzało. Po pierwszej salwie najpierw rozległ się grzmot, potem gwizd pocisków, a następnie huki eksplozji niczym bicie w bębny; w niebo uniosły się kolumny białego dymu. Po kilku salwach z przeciwległego brzegu Rzeki Wodnego Smoka odpowiedziano podobnym hukiem; jeszcze większe pociski spadły na zagajnik i na ziemię dookoła. I tak po wielekroć – pociski latały tam i z powrotem, niczym krewni składający sobie w nieskończoność wizyty i rewizyty. Fale gorącego powietrza rozchodziły się nad nieużytkami. Po godzinie w zagajniku wybuchł pożar; grzmoty ucichły. Od strony naszej wioski wciąż nadlatywały pociski, lecz lądowały coraz dalej. Nagle nad piaszczystym grzbietem niebo znów poniebieszczało – stada wielkich pocisków z gwizdem ruszyły na naszą wioskę. Były znacznie liczniejsze niż te, które nadlatywały wcześniej od strony zagajnika, powodowały też większe zniszczenia. Czyż nie wspominałem, że salwy z zagajnika przypominały stada wron? Te zza piaszczystego grzbietu były podobne do czarnych świń, które z kwikiem goniły się nawzajem, przebierając krótkimi nóżkami i wymachując ogonami. Gdy spadały na ziemię, przestawały przypominać świnie i zamieniały się w czarne pantery, czarne tygrysy, czarne dziki, które wgryzały się piłowatymi zębiskami we wszystko, co stanęło im na drodze. Trwała wymiana ognia; znów nadleciały samoloty. Tym razem było ich aż dwanaście; podążały dwójkami, skrzydło w skrzydło. Leciały bardzo wysoko i znosiły jajka, które wybijały mnóstwo wielkich dziur w ziemi. Co dalej? Z naszej wioski wypełzła grupa czołgów. Nie wiedziałem wtedy, jak się nazywają te niezgrabne machiny o długich szyjach. Posuwały się kolumną, lecz na nieużytkach się rozproszyły. Za czołgami podążali truchcikiem przygarbieni żołnierze w hełmach, bezustannie strzelając w powietrze. Pa pa pa. Pa pa pa. Pa pa pa pa pa pa pa. Schowaliśmy się w jednym z rowów artyleryjskich, gdzie siedzieliśmy bądź leżeliśmy na ziemi. Nasze twarze były spokojne, jakbyśmy w ogóle nie odczuwali strachu.

Żelazne koła pod brzuchami czołgów obracały się żwawo, przesuwały się ogniwa gąsienic; pojazdy, warcząc, posuwały się naprzód. Rowy i wądoły nie robiły na nich najmniejszego wrażenia; wyciągając długie szyje, parły wytrwale do przodu. Pędziły jak szalone, kaszląc, chrapiąc i plując; wataha okrutnych tyranów. Wypluwszy już dość flegmy, zaczęły strzelać kulami ognia, cofając szyje po każdym strzale. Kręcąc się w miejscu, zrównywały z ziemią nawet głębokie rowy, grzebiąc przy okazji małych ludzików w zielonych mundurach. Miejsca, po których przejeżdżały, zamieniały się w zaorane pola. Wreszcie dotoczyły się pod piaszczysty wał, znad którego posypały się w ich stronę kule. Pa pa pa. Kule karabinów nie imały się czołgów, lecz żołnierze biegnący za nimi padali na ziemię. Zza piaszczystego grzbietu wyłoniła się grupka ludzi z zapalonymi wiązkami sorga i rzucała je prosto na czołgi, które podskakiwały miotane wybuchami; z niektórych wytaczali się żołnierze. Kilka czołgów zginęło, kilka odniosło rany. Żołnierze z piaszczystego nasypu toczyli się w dół jak piłki całymi grupami i rzucali się do walki z żołnierzami w hełmach. Wrzeszcząc, rycząc i wyjąc, walili pięściami i kopali, dusili za gardła, ściskali jądra, gryźli palce, ciągnęli za uszy, wyłupiali oczy. Srebrne ostrza zagłębiały się w ciała, czerwone je opuszczały. Walczono na wszelkie możliwe sposoby. Mniejszy żołnierz, który przegrywał z większym, podniósł z ziemi garść piasku i rzekł:

– Starszy bracie, tak się składa, że jesteśmy spowinowaceni. Żona mojego kuzyna ze strony ojca jest twoją młodszą siostrą, więc może nie okładaj mnie tym karabinem, dobrze?

– Niech ci będzie, oszczędzę cię, kiedyś piłem wino w twoim domu – odrzekł większy żołnierz. – Macie pięknie zdobioną karafkę na wino, w stylu „kaczka mandarynka".

Mniejszy żołnierz nagle poderwał rękę i sypnął większemu piaskiem w twarz, oślepiając go, po czym pośpiesznie zaszedł go od tyłu i rozpłatał mu głowę granatem ręcznym.

Tamtego dnia działo się tak wiele, że i dziesięć par oczu nie zdołałoby wszystkiego ogarnąć, a dziesięcioro ust nie nadążyłoby z opowiadaniem. Żołnierze w stalowych hełmach ruszali do boju oddział za oddziałem; ciała poległych tworzyły coraz wyższy mur, lecz napastnicy wciąż nie mogli się przebić. W ruch poszły miotacze ognia, które topiły piasek, zamieniając go w szkło. Znowu nadleciały samoloty, zrzucające wielkie placki, gigantyczne nadziewane bułki i roje kolorowych banknotów. Zmierzchało; żołnierze obu stron, zmęczeni walką, usiedli, by odpocząć. Wkrótce jednak znów ruszyli do boju. Niebo i ziemia poczerwieniały, zmarznięta gleba zmiękła, a dzikie króliki całymi stadami marły ze strachu.

Przez całą noc ze wszystkich stron grzmiały strzały z karabinów i salwy artyleryjskie, w niebo wzlatywały roje flar tak oślepiających, że nie dało się otworzyć oczu.

Wreszcie zaświtało. Żołnierze w hełmach, oddział za oddziałem, podnosili ręce w geście poddania.

Pierwszego poranka roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego pięciu członków naszej rodziny plus koza ostrożnie przekroczyło zamarzniętą Rzekę Wodnego Smoka i wspięło się na wysoki brzeg. We dwójkę z Sha Zaohua pomogliśmy Najstarszej Siostrze wciągnąć wózek na wał. Stojąc na górze, spoglądaliśmy na porozbijaną przez pociski lodową skorupę i na wodę tryskającą z przerębla, wsłuchując się w trzask pękającego lodu – całe szczęście, że żadne z nas nie wpadło do rzeki. Słońce oświetlało wielkie pole bitwy na północnym brzegu; prochowy dym wciąż wisiał w powietrzu; nawoływania, okrzyki radości i sporadyczne wystrzały mąciły spokój równiny. Tu i ówdzie na ziemi leżały hełmy podobne do trujących grzybów. Przypomniałem sobie o Starszym i Młodszym Niemowie – matka włożyła martwe bliźnięta do wyrwy po bombie, nawet nie przysypując ich ziemią. Spojrzałem w stronę naszej wioski – prawdziwy cud, wcale nie była zrujnowana. Kościół wciąż stał, podobnie jak stary młyn, lecz połowa krytych dachówką zabudowań rezydencji Simy Ku została zrównana z ziemią. Najważniejsze, że nasz dom był cały, z wyjątkiem dziury wybitej w dachu głównej izby przez jakiś pieprzony pocisk. Weszliśmy na nasze podwórko, popatrzyliśmy po sobie ze zdumieniem, jakbyśmy byli obcymi ludźmi, po czym rzuciliśmy się sobie nawzajem w objęcia i wybuchnęliśmy płaczem, z matką na czele.

Nagle usłyszeliśmy drogocenny płacz Simy Lianga. Nasze szlochy natychmiast ucichły. Siedział na drzewie moreli jak dzikie zwierzątko, zakutany w psią skórę. Matka wyciągnęła ku niemu ręce, a on zeskoczył z drzewa i niczym kłąb czarnego dymu rzucił jej się w ramiona.

Загрузка...