Część trzecia. Poszukiwania

Przeszła połowa lata i przyroda zaczęła powoli przygotowywać się do nadejścia nieubłaganej jesieni. Nie kulał już tak, jak wcześniej i mógł pokonywać większe odległości, nie upadając ze zmęczenia.

W ciągu dnia słońce patrzyło zdumione na dziwnego człowieka, który z godnym podziwu uporem szedł nieskończonymi, piaszczystymi i porosłymi trawą drogami. Szedł bez celu i bez nadziei, byle do przodu. Nocami gwiazdy spoglądały obojętnie, jak szukał przytuliska i najczęściej go nie znajdując, zasypiał pod gołym niebem. Czasem słońce lub gwiazdy zakrywały chmury, nadciągały ulewy i burze, człowiek jednak wciąż szedł bez nadziei i celu. Nie miał najwidoczniej żadnego powodu, by gdziekolwiek zatrzymać się chociaż na jakiś czas.

Gęste lasy przeszły w rzadkie zarośla, potem w bezkresne stepy przypominające stół przykryty włochatą narzutą. Później w oddali zamajaczyły zarysy gór, lecz droga stała się kręta, masyw pozostał więc z boku, aby wkrótce zniknąć.

Mieszkający w pobliżu lasów ludzie byli wychudli i nieufni; mieszkańcy stepów chętniej przyjmowali podróżnika na noc, godzili się by odpracował posiłek, dawali też czasem kawałek chleba na drogę. Pił wodę z rzadko rozsianych przydrożnych studzien. Czasem studnia okazywała się wyschnięta, a wówczas cierpiał bardziej od pragnienia niż wewnętrznej męki. Step go przytłaczał, zdawało mu się, że jest żywą, bacznie go obserwującą istotą. Było to odczucie tak silne, że zasypiał z kurtką naciągniętą na głowę.

Kiedy znowu pojawiła się rzadka roślinność, podróżnik odetchnął swobodniej, lecz wkrótce pojawiło się uczucie nieokreślonego niepokoju.

Pewnego razu rozpalił ognisko pod jedynym drzewem w szczerym polu.

Trzeszczały płonące gałęzie. Nie uzbierał ich zbyt wiele, a nie miał sił oderwać od pnia wiszącej mu nad głową wielkiej, złamanej przez nawałnicę suchej gałęzi. Skutki pobicia dawały o sobie znać nadal bardzo często.

Patrzył w ogień, wspominając komin w małym domku, gdzie za stołem siedzi nieładna kobieta, bujająca kołyską i wpatrująca się w plamy krwi na obrusie. Jego dłoń bezwiednie sięgnęła za pazuchę po zawiniątko. Brudna szmatka upadła na ziemię.

Złota jaszczurka wpatrywała się szmaragdowymi ślepkami w jego podbite oczy. Odblaski ognia tańczyły na zgrabnie wygiętym grzbiecie.

Przegrałem, powiedział sobie Raul Ilmarranien. Ostatecznie i bezpowrotnie. Nigdy do ciebie nie wrócę i nie zdołam się zemścić na tych, którzy skazali mnie na taki los.

Wiatr zaszumiał w koronie drzewa, poruszył wyciągniętymi ku niebu gałęziami. Coś obcego pojawiło się w duszy Raula, jakby owładnął nią gęsty, głęboki mrok. Było w tym coś diabolicznego. Marranowi wydało się, że ktoś woła go po imieniu. Rozejrzał się, lecz nie zobaczył nikogo. Diabelstwo zniknęło.

Ognisko dogasało. Nie miał ochoty go podtrzymywać. Siedział i patrzył bezmyślnie, jak drewno obraca się w popiół. Jaszczurka także patrzyła.

Na jakiś czas zrobiło się tak ciemno, że Raul przestał widzieć jej ślepia. Potem znów zajaśniała zimnym światłem, kiedy wzeszedł księżyc.

Wystarczy, pomyślał. Postępowałem głupio od samego początku. Marran mag już jest martwy. Należy doprowadzić rzecz do końca, żeby w świecie znów zapanowała harmonia.

Podniósł się z trudem, czując bolesne rwanie w obitym boku. To nic, pomyślał z ulgą, już niedługo.

Gdzieś hen, za górami, za lasami, w środku nocy zbudziła się niewiasta, owładnięta gwałtownym, nieokreślonym lękiem. Zerwała się z łóżka, rzuciła ku dziecku, które spokojnie spało w kołysce z piąsteczką pod brodą. Lęk nie ustępował, przeciwnie, nasilił się jeszcze, dławił gardło, pełzł od ciemnych okien i zapartych drzwi, czarnymi, duszącymi kłębami. Kobieta stała nad kołyską i wsłuchiwała się w równy oddech dzieciątka, bezdźwięcznie poruszając ustami i powtarzając w myślach wciąż jedno słowo.

Pasek Raula był krótki, lecz mocny. Zdjął go i spojrzał na drzewo w księżycowych promieniach. Najniższa gałąź była ułamana, lecz druga, rosnąca nieco wyżej, byłaby w zasięgu ręki przy niewielkim wysiłku.

Czuł się zmęczony, lecz kusząca myśl, że nie będzie już musiał więcej do niczego się zmuszać, pobudziła go do działania. Stanął na palcach i przerzucił koniec paska przez gałąź. Potem doszedł do wniosku, że nie wypada pozostawiać złotej jaszczurki na pastwę losu i zawrócił w stronę gasnącego ognia. Szukając po omacku, znalazł szmatkę i owinął nią figurkę. Należało jeszcze teraz wygrzebać jamkę wśród korzeni i ukryć tam skarb przed rabusiami.

Obszedł drzewo dookoła, szukając odpowiedniego miejsca. Nagle od pnia oddzielił się jakiś cień.

Zaskoczony Marran omal nie upuścił zawiniątka. Trzy kroki od niego stał potężny wilk.

– Jeszcze nie – rzekł do niego Raul, kiedy odzyskał głos. – Przyszedłeś za wcześnie. Wróć za chwilę.

Wilk przebierał wielkimi łapami. Raul zerknął na całkiem wygasłe głownie.

– No cóż – zwrócił się znów do zwierza – chcę dokonać ważnego dzieła bez świadków. Marnie będzie, jeśli natychmiast nie odejdziesz.

Odpowiedzią było żałosne skomlenie. Raul spojrzał w oczy zwierzęcia i dojrzał w nich niemą prośbę o opiekę.

– Posłuchaj… – zaczął.

Wilczur zrobił parę niepewnych kroków w jego stronę. Raul machnął ręką, zwierz odskoczył, skowycząc.

– Ach, ty… – syknął mężczyzna.

Odwrócił się i poszedł w stronę zwisającego z gałęzi paska. Pies postał chwilę, po czym ruszył za nim.

Mężczyzna zawiązał węzeł na gałęzi i pociągnął. Powinna go utrzymać. Obejrzał się. Pies znowu stał trzy kroki od niego. Marran zacisnął zęby i zaczął tworzyć pętlę. Zerknął znowu za siebie. Pies nadal czekał.

– Nie patrz na mnie – zażądał Raul.

Pies znowu przebierał łapami. Raul znów się na niego zamachnął. Zwierz odskoczył, lecz nie zamierzał uciekać.

Raul odepchnął ze złością pętlę od siebie, która rozkołysała się jak wahadło. Mężczyzna splunął i wrócił do wygasłego ogniska.

Pies podszedł prędko do niego i przycisnął się do jego nóg ciepłym, włochatym bokiem.

Pogodnym rankiem w pobliżu stepowej osady rozłożył się bazar.

Stosy błyszczących owoców zwieszały się kolorowymi girlandami pod pstrokatymi daszkami, tak iż wydawało się, że za chwilę wywrócą drewniane kramy. Przekupnie pokrzykiwali zachęcająco, zachwalając towary i próbując chwytać przechodniów za poły. Pod nogami plątały się liczne dzieci, gotowe ściągnąć źle pilnowane łakocie. Zwracały uwagę wielkie, zielone arbuzy i złocistożółte dynie. W centrum rozpoczęły się tańce w skocznym rytmie wygrywanym na dudach i wielkim bębnie. W innym miejscu wybuchła kłótnia, pełna skomplikowanych, soczystych przekleństw. Leniwie snuli się żebracy w malowniczych łachmanach.

Raul brnął przez tłum, mijając połcie świńskiego mięsa na hakach, pęta kiełbas, góry smalcu białego jak cukier i beczułki świeżego miodu. W ślad za nim kroczył ogromny wilczur, z łbem spuszczonym ponuro, kładąc po sobie strzępiaste uszy. Człowiek i zwierzę byli straszliwie głodni.

Niewysoki chłopina przenosił, ciężko sapiąc, worki z mąką z wozu na stragan.

– Może pomóc – zwrócił się do niego Raul, z trudem poruszając spękanymi wargami.

Tamten zerknął nań, odchrząknął i skinął głową przyzwalająco.

Worki ciążyły ku ziemi, przygniatały plecy i wymykały się ze zdrętwiałych rąk. Raul przypomniał sobie ciężko pracujących młynarczyków u Hanta.

W końcu wóz opustoszał. Przygarbiony Raul stał przed chłopkiem. Tamten raz jeszcze chrząknął i wydobył z płóciennej torby kawałki chleba i sera.

– Masz…

Marran przyjął jedzenie.

Nieopodal, pod drugim pustym wozem siedziały na słomie i pogryzały obwarzanki dwie urodziwe, odświętnie odziane młódki. Raul zbliżył się do nich nieśmiało i poprosił o pozwolenie, by mógł usiąść i zjeść razem z nimi. Litościwie skinęły główkami.

Słoma była świeża, złotawa, pachnąca. Suchy chleb rozpływał się w ustach, a ser okazał się wspaniałym smakołykiem.

Pies zbliżył się i spojrzał na nowego pana smutnymi, rozumnymi oczami. Raul westchnął i dał mu kawałek.

– Nietutejszy? – spytała jedna z dziewcząt, smukła i opalona.

Marran kiwnął głową, żując chleb z namaszczeniem.

Obok przechodziły dziesiątki nóg, jedne w ubłoconych butach, inne w dziurawych trzewikach, były też bose, spalone słońcem. Dno wozu nad głową, mimo licznych szczelin, dobrze chroniło przed upalnym, sierpniowym słońcem. Pies dojadł do ostatniego okruszka swój kawałek i ułożył się przy kole.

– To twój pies? – zapytała druga z dziewcząt. Także była rumiana, lecz bardziej piegowata.

Raul pokręcił głową.

– Przybłąkał się.

Pierwsza młódka zjadła do końca swój obwarzanek i wydobyła nie wiedzieć skąd garść smażonych orzeszków. Chrupiąc je, spytała niewyraźnie:

– I co nowego?

– Gdzie? – nie zrozumiał Raul.

– W wielkim świecie… Jesteś przecież cudzoziemcem?

– Tak – potwierdził po namyśle.

– I co ostatnio widziałeś?

Raul długo jak na siebie zastanawiał się nad odpowiedzią, usiłując zebrać myśli. Wreszcie, trąc nasadę nosa, wyjąkał:

– Wszędzie żyją ludzie… Wszędzie to samo.

Dziewczęta przestały się nim zajmować.

Raul siedział nieruchomo, z wielkim trudem usiłując sobie przypomnieć chociaż jedną ze swych barwnych opowieści, którymi niegdyś czarował słuchaczy. Po drewnianym obwodzie koła pełzła powoli zielona poczwarka.

Ktoś wrzucił pustą beczkę na wóz stojący nad nimi. Posypały się kurz i źdźbła słomy, dziewczyny zaklęły jednym głosem, na co odpowiedział im głęboki, dobroduszny bas. Marran zrozumiał, że czas uciekać.

– Posłuchaj, cudzoziemcze – zaczepiła go znowu brunetka. – A wiesz coś może na temat odmieńca?

Raul zdziwił się.

– Odmieńca?

Czarniawa klasnęła w dłonie.

– Patrzcie państwo, wszyscy wokół o tym gadają, a ten oczy wytrzeszcza!

– No, taki odmieniec wilkołak – z wyższością wyjaśniła druga, rudawa. – Nie wiadomo: człek to, czy wilk. Ludzi pożera, dziesięciu już zagryzł.

W tym momencie właściciel głębokiego basu wrzucił na wóz kolejną beczkę, cięższą od poprzedniej.

Czarniawa wyszła spod wozu, klnąc pod nosem. Raul skłonił się piegowatej i także wyszedł. Warujący za kołem pies poderwał się i zamerdał ogonem.

– Ale się przyczepiłeś – rzekł do niego Marran.

Bazar żył dalej swoim hałaśliwym, barwnym życiem. W zagrodach głośno beczały owce, chłopskie konie zanurzały pyski w workach z obrokiem, ryby błyskały śliskimi łuskami. Raul rozglądał się za kolejną pracą. Pies nie odstępował go ani na krok, dopóki tłum nie zaniósł ich w stronę kramów rzeźnickich.

Wtedy zdarzyło się coś niezbyt miłego. Spomiędzy straganów wypadła sfora wielkich, dobrze wykarmionych psów. Towarzysz Raula szczeknął jękliwie i przysiadł z wrażenia na ogonie, jakby ktoś podciął mu łapy. Sfora zaniosła się na to wściekłym, ogłuszającym ujadaniem i rzuciła się do ataku na obcego. Zaczęła się dzika pogoń.

Raul stał jak wryty, bezradnie spoglądając na to wszystko. Ujadanie prędko się oddaliło, potem znowu z lekka się przybliżyło, wreszcie utonęło w bazarowym rozgwarze.

Marran poczuł się okropnie samotny. Słuchał głuchych uderzeń rzeźnickich toporów.

– Nie stój w przejściu, gapo!

Ktoś go odepchnął na bok. Uderzył o czyjeś plecy, starając się utrzymać na nogach. Tamten potknął się, ale nie przewrócił. Raul uchwycił się żerdzi najbliższego straganu.

– Przepraszam – mruknął.

Człowiek, którego potrącił, był wychudły, a z odzieży bardziej przypominał mieszczanina niż wieśniaka. Twarz, skryta częściowo w cieniu straganiarskiego daszka, była pociągła i śniada. Błyszczały w niej ironicznie wąskie, zielonkawe oczy.

– Nic nie szkodzi – odparł cicho nieznajomy – każdemu się zdarza.

Zmieszany Marran spuścił oczy.

W tej chwili pojawił się sprzedawca, wołając:

– Hej, nie zasłaniajcie towaru!

Nieznajomy uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł na bok. Raul poszedł za nim, sam nie wiedząc czemu.

– Nietutejszy? – zapytał tamten.

– Właściwie… cudzoziemiec – oświadczył Marran.

Nieznajomy pokiwał głową.

– Pan także nie jest stąd – zauważył Raul po chwili milczenia.

– Jestem kupcem – ochoczo oznajmił rozmówca – podróżuję, pytam o ceny…

Spacerowali wolnym krokiem między kramami. Słońce stało w zenicie, a handlujących na bazarze ogarniała gorączka.

– Przesyt – stwierdził kupiec. – Brakuje jednak prawdziwej egzotyki, miłej sercu każdego arystokraty. Jak pan sądzi?

Raul wzruszył ramionami.

– Swen – przedstawił się handlowiec i podał rozmówcy wąską dłoń.

Marran uścisnął ją machinalnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że także wypadałoby się przedstawić.

– Raul.

– Jestem człowiekiem Północy, Raulu – cedził powoli Swen. – Ten step jest bogaty, lecz monotonny Nie ma pan ochoty przysiąść?

Przysiedli na jakichś workach w cieniu niewielkiej szopy, służącej za składzik. Wcześniej skryły się w tym samym cieniu dwie młodziutkie dziewuszki z kobiałkami, w kolorowych chustkach na głowach.

– Coś mi się zdaje, że pan także jest z Północy – zasugerował tamten, z ulgą wyciągając zmęczone nogi. – Dlatego się rozumiemy. Tęsknię do gęstych lasów, sękatych korzeni, zarośniętych wąwozów, leszczynowych zagajników, jezior wśród drzew… Tutaj jest sucho i pusto. Step ciągnie się równo jak po stole, wiatry wieją ze wszystkich stron…

– I nie ma się gdzie ukryć – zauważył Raul.

– Otóż to! – gorliwie przytaknął rozmówca. – Dokładnie tak!

Siedzące w pobliżu dziewczęta rozmawiały z ożywieniem. Do uszu Raula dotarło słowo „odmieniec”. Zaczął się przysłuchiwać.

– Dziesięciu ludzi już zagryzł.

– Nie wyjdę sama na pole, choćby mnie psami szczuli!

– Ja tak samo…

Swen zauważył, że Raul podsłuchuje rozmowę dziewczynek i uśmiechnął się.

– O czym one mówią?

– O odmieńcu – wyjaśnił Marran. – Zdaje się, że wszyscy się go tutaj boją.

Tamten wzruszył ramionami, wyrażając dezaprobatę i lekceważenie dla sprawy.

– Też mają się czego bać… Prażą się w bezlitosnym słońcu, wdychają kurz, mają jedno drzewko i jedną studnię na całą wioskę, często wyschniętą… A im w głowie odmieniec!

Wydobył zza pazuchy manierkę. Raul instynktownie przełknął ślinę.

– Napij się – zaproponował życzliwie.

Marran chciał odmówić przez grzeczność, lecz Swen wcisnął manierkę do uniesionej w przeczącym geście dłoni. Raul prędko przywarł ustami do otworu szyjki. Rozkoszny smak świeżej, zimnej wody na pewien czas osłabił jego wolę i zamącił w głowie. Szczęśliwy, że może ugasić pragnienie, wypił niemal wszystko do dna.

– Do licha – mruknął, oddając manierkę – chyba niewiele w niej zostało.

Swen nie okazał złości ani rozczarowania.

– Nie szkodzi… Dla mnie wystarczy.

Także przyłożył do ust manierkę.

Przeraźliwy kobiecy krzyk, dobiegający z drugiej strony szopy, sprawił, że się niemal zakrztusił. Dziewczynki podskoczyły, jak oparzone. Na chwilę przycichł hałas bazaru, aby po chwili wybuchnąć trwogą i niedowierzaniem.

– Tfu, do czorta! – powiedział ktoś zza pobliskiego wozu. – Kto tam tak wrzeszczy?

Pisk zamienił się w pełne lęku pokrzykiwania:

– W szopie, w szopie! Chciał na mnie się rzucić!

Ludzie wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć, niektórzy porzucali towar i zaintrygowani biegli na miejsce zdarzenia, mamrocząc po drodze:

– Tam do licha! Co za zaraza!

Swen wreszcie się wykaszlał.

– Pewnie ktoś jej ukradł sakiewkę – mruknął z niechęcią.

Z drugiej strony słychać było pytania tłumu.

– Co takiego? Kto?!

– Odmieniec!!! – zawyła kobieta, odzyskując siły.

Swen podskoczył, wydając nieartykułowany, zdławiony dźwięk. Dłoń, ściskająca manierkę, zadrżała. Raulowi przemknęło przez głowę, że kupiec jest tchórzliwy.

Siedzące obok dziewczynki zniknęły jak kamfora. Spod stojącego w pobliżu wozu wyskoczył rozczochrany chłopak, wpadając na cisnących się ciekawskich. Wokół szopy rozpętał się chaos, jedni się pchali jak najbliżej, inni uciekali. Raul i jego towarzysz znaleźli się niespodziewanie w oku cyklonu.

– Powariowali – stwierdził Swen z przekonaniem. – Pójdziemy zobaczyć, Raulu?

Owa propozycja nie świadczyła jednak o tchórzliwości. Poprzez krzyki niewiasty przebijały się teraz inne głosy.

– Kto go widział?

– W szopie…

– Nareszcie wpadł!

– Odejdźcie! Odsuńcie się wszyscy!

Potem ludzki gwar zagłuszyło ujadanie licznych psów, zapewne tych samych, które Marran spotkał przy kramach rzeźników.

– Chodź, Raulu! – Swen zdawał się przejęty i rozbawiony zarazem. – Chodźmy zobaczyć, jak tubylcy postępują z odmieńcami!

Marran nie odpowiedział, tylko przywarł do ściany szopy, zaglądając w dość sporą dziurę po sęku.

Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku, dostrzegł w kącie za stosem beczek i drewnianych skrzynek jakiś potężny, szarawy kształt. W wąskiej strudze światła zobaczył dokładnie tylko przednią łapę i naderwane ucho.

– Boże… – jęknął, odskakując od ściany. – To mój pies!

Tłum wokół szopy gęstniał. Ktoś po drugiej stronie głośno doradzał:

– Podpalić i spokój…

– Głupi! Chcesz to spalić?! Mam tam pełno towaru!

– Zapomnisz o towarze, kiedy ten potwór skoczy ci do gardła!

– Znieście tu słomę, ludzie!

– Przydałby się osinowy kołek…

– A kto tam wejdzie? Zbierajcie słomę!

– Sąsiednie szopy się zajmą! Spłonie wszystko do cna!

– Odsuńcie wozy! Zabierzcie dzieci!

Swen i Raul obeszli szopę dookoła i wmieszali się między debatujących. Kobieta, która krzyczała, opowiadała ciekawskim:

– Wilkołak, prawdziwy wilkołak! Sierść na nim zjeżona… Spojrzał jak człowiek, że prawie zemdlałam… Wtedy on – do szopy!

– Nie zmyślasz? – zapytał ktoś wątpiąco. – Może ci się coś zwidziało?

– Jak to, zwidziało! – żachnęła się niewiasta. – Widziałam jego pysk, całkiem jeszcze ludzki… Zmienił się w wilka i kły miał wielkie, do samej ziemi!

Ktoś wziął ją w obronę:

– Z takimi kłami to na pewno on!

Niedowiarek nie poddawał się.

– Trzeba tam zajrzeć i sprawdzić…

– Tylko spróbuj! Widzisz, że drzwi zawalili i słusznie zrobili. Jeszcze zmieni się znowu w człowieka i ucieknie.

Gapie pojękiwali strachliwie. W tym momencie przed zawalonym workami wejściem stanął potężnie zbudowany mężczyzna w płóciennym fartuchu.

– Rozłóżcie wokół słomę… Postawimy straże, żeby nam nie uciekł. To sprawa ważniejsza niż twój towar! – zwrócił się do podstarzałego właściciela magazynu, który załamywał ręce i niemal płakał.

– Wszystko spłonie wokół, ludzie, zrozumcie! Wszystko zniszczycie!

Swen pociągnął Raula za rękaw.

– Zdecydowany narodek… Jak myślisz, spalą go?

– Kogo? – zapytał głucho Marran.

Swen zamrugał powiekami.

– Odmieńca. A kogóż by?

Układano już słomę pod ścianami. „Wilkołak! Wilkołak!” – trajkotała niewiasta, która wszczęła popłoch. Lamentował właściciel szopy. Gapie szemrali.

Raul odwrócił się i zaczął przepychać przez tłum. Miał ochotę uciec stąd jak najdalej, dokąd oczy poniosą, byle tylko nie być naocznym świadkiem kolejnej publicznej kaźni.

Gwar za jego plecami nie ustawał. Ktoś odważył się zajrzeć do dziury w ścianie i odskoczył z krzykiem: „Wilk!”. Raul przyspieszył kroku.

Ze środka szopy rozległ się mrożący krew w żyłach skowyt. Tłum cofnął się. Ktoś zawołał radośnie:

– W ogniu dopiero zawyjesz!

Raul zatrzymał się. Nie, rozważał w myślach, lepiej się nie wtrącać. Dość już miałem kłopotów.

Wycie stało się jeszcze głośniejsze, rozpaczliwe, jakby przedśmiertne. Tłum zarechotał. Marran miotał się w rozterce, depcząc innym po nogach. W żadnym wypadku się nie wtrącać. Niech robią, co chcą.

Stosy złotej słomy nadały szopie odświętny wygląd. Ludzie przynosili kolejne naręcza. Wycie ustało.

Raul zrobił ostatni wysiłek i przecisnął się przez ciżbę. Znalazł się oko w oko z człowiekiem w płóciennym fartuchu. Tamten spojrzał nań ze zdziwieniem. Marran zwrócił się w stronę gawiedzi.

Mężczyźni, kobiety, wyrostki, wszyscy nastroszeni, wystraszeni, rozdrażnieni… Nic ich nie wzruszy. Nikomu nie uwierzą. Pobiją go, a magazyn i tak podpalą. Na Boga i po co mi to wszystko? Dawno mnie nie bili?…

– Wstrzymajcie się, głupcy – rzekł w końcu gromko i wyniośle. – Spalcie, jeśli chcecie, swój towar, swoje wozy i kramy. Myślicie, że odmieniec was opuści? Przyjdzie do was w nocy i rano znajdą was wszystkich zimnych, z ognistymi piętnami na ciele!

– Co ty bredzisz? – warknął wściekle ten w fartuchu.

– Bredzę? – zwrócił się do niego Raul. – Masz jakieś pojęcie o odmieńcach? Wiesz do czego jest zdolny, kiedy nie zdołasz zabić go jak należy?! Słyszałeś w życiu jakieś zaklęcie?

Marran przemawiał stanowczo, groźnie i z naciskiem. Wzburzony tłum wokół zaszemrał:

– Mówi o zaklęciu.

– Zaklęcie na odmieńca.

– Chyba racja…

– Podpalaj, nie słuchaj go!

Właściciel magazynu podskoczył do Raula i chwycił go za rękaw.

– To samo im mówiłem, że nie trzeba podpalać… To samo mówiłem!

– Twój towar ocaleje – odparł nonszalancko Marran. – A was, głupcy, uratuję od strasznej zemsty potwora!

– Precz stąd, samozwańcu – warknął znowu człowiek w fartuchu, ale jakoś bez przekonania.

Raul wyciągnął ręce, chcąc zwrócić na siebie powszechną uwagę.

– Zaraz, tutaj, na waszych oczach, przegonię odmieńca tam, skąd przyszedł. Do otchłani! Zjawił się pod postacią psa. Sami zobaczycie!

– Brawo! – rozległo się w tłumie.

Obok Raula stanął wzruszony Swen.

– Słuchajcie go, ludzie! On wszystko może! Raz już przegnał odmieńca, wskrzeszał z martwych, rozmawiał z wiatrem i trawą! Słuchajcie czarodzieja!

Serce Raula drgnęło boleśnie, lecz nie dał tego po sobie poznać. Znów podniósł ręce.

– Cisza! Zamilczcie choć na chwilę!

Kiedy zrobiło się wystarczająco cicho, Marran odwrócił się w stronę szopy. Wydało mu się, że kiedyś robił już coś takiego. „Słuchajcie czarodzieja”… Poczuł lęk przed fałszywym krokiem. Zacisnął usta, próbując przegnać z pamięci twarz Barta, dworskiego parobka. Książę… Rozbójnicy… Dlaczego musi to wszystko robić, zamiast stać milcząco z boku jak większość? Znowu wdał się w głupią i w dodatku śmiertelnie niebezpieczną grę.

Za plecami miał kłębiący się tłum. Za późno było się cofać.

– Odejdź! – zawołał donośnie.

Zapadła kompletna cisza. Raul nabrał powietrza w płuca.

– Wyganiam ciebie… W bagno i mgłę, w otchłań bezdenną, w głęboką ciemność… Nie ruszysz człowieczego ciała ni kości, ni krwi, ni mięsa, serca, żył ani wątroby… Zaklinam cię, wyganiam, strącam w otchłań!

Głos mu się załamał. W tym momencie chóralnie zawyły wokół, siedzące dotąd cicho, psy i rzuciły się do ucieczki. Wśród gawiedzi wszczęła się panika, niektórzy próbowali uciekać, popychając innych. Co się dzieje?, myślał gorączkowo Raul. Nagle usłyszał Swena:

– Otwórzcie drzwi. Odwalcie worki, szybko!

Skoro nie było chętnych, sam się do tego zabrał.

Marran spoglądał beznamiętnie, jak tamten odciąga kolejne worki. W końcu odepchnął nogą ostatni leżący mu na drodze, otworzył niskie, skrzypiące drzwiczki i zniknął w ciemnościach.

Z kąta patrzyły na niego smętnie umęczone ślepia.

– Chodź tutaj – zachrypiał Raul.

Namacał w ciemności naderwane ucho, wilgotny nos, trzęsący się kark…

– Bieg – zaszeptał. – Uciekaj! Zaraz!

Pogłaskał psa po głowie, potem chwycił za kark i pociągnął do wyjścia, w stronę strugi światła padającej przez niedomknięte drzwi.

Tłum westchnął z podziwem.

– Zjawił się pod postacią psa – oznajmił Marran jak tylko zdołał najgłośniej i rozprostował palce.

Zwierzak przysiadł na chwilę, zaszczekał głośno, potem skoczył do przodu, prosto na uskakujących ludzi. Kobiety zapiszczały, gdzieś tam skowyczały psy rzeźnickie, a wielki, szary zwierz parł do przodu, ratując swe życie. Prędko zniknął wszystkim z oczu, poganiany wszechobecnym strachem i ujadaniem wrogów. Swen zbliżył się do Raula z promiennym uśmiechem, pokiwał głową i bez słowa uścisnął mu dłoń.

– Dziękuję, już się najadłem – mamrotał Raul, odsuwając półmisek z kotletami cielęcymi. – Naprawdę wystarczy…

Był już mocno ociężały od nadmiaru wspaniałego, pysznego jadła. Ugaszczał go właściciel magazynu w towarzystwie kilku czcicieli, jakich Marran zyskał w rezultacie incydentu z wilkołakiem. Obok niego siedział za stołem Swen. Mało jadł, za to gadał bez końca.

– Niesamowite! Zdumiewające! Uwolnić ludzi od morderczego odmieńca w ciągu dziesięciu minut! Moi drodzy, ten człowiek uratował nie tylko wasz towar, ale też wasze życie. Jak lekko mu to poszło, a jaki był przy tym dzielny! Wspaniale, mój drogi Raulu. Gospodarzu, podajcie jeszcze kawałek pieczeni.

Marran kręcił odmownie głową, Żłopał wielkimi łykami wino i uśmiechał się z wdzięcznością do Swena. Tamten co pewien czas szeptał, pochylając się mu nad uchem:

– Brawo, Raulu! Kiedy się połapałeś, że to zwykły pies?

Albo:

– Po naderwanym uchu? Istna komedia!

Raul niezmiennie wzruszał ramionami i odpowiadał nonszalancko:

– Nie rozśmieszaj mnie, Swenie… Od kiedy to odmieńcy hasają w biały dzień?

Tamten chichotał bezdźwięcznie, roniąc łzy rozbawienia.

Nadchodził wieczór po dusznym, upalnym dniu. Bazar cichł. Miejscowi kramarze ładowali towar na wozy i jechali do osady na nocleg. Goście z daleka rozpalali ogniska, gotowi nocować pod wozami. Na drzwiach nawiedzonej szopy zawisła ogromna kłódka. Właściciel długo i wylewnie dziękował Raulowi i ściskał mu rękę. Na ciemniejącym niebie zabłysły pierwsze gwiazdki.

– Dokąd teraz? – zapytał Swen, kiedy szli razem pustoszejącą powoli drogą. – Gdzie zanocujesz?

– Nigdzie – odpowiedział Raul w zadumie. – Pójdę dalej. Nocą nie ma upału.

– Nie traci się sił – stwierdził ze zrozumieniem tamten. – Ciągnie cię do przodu, nieważne dokąd, byle dalej, byle tylko iść, zdzierając podeszwy… Czy tak?

– Tak – odparł zdumiony Raul.

– Tak samo, jak mnie – oświadczył Swen.

Szli milcząc jakiś czas, minęli usypiającą osadę i wydostali się na szeroki, biegnący w dal gościniec. Ze stepu dobiegał chór cykad.

– Jesteśmy do siebie podobni – przerwał milczenie Swen. – Jesteśmy wyjątkowi, różnimy się od zwykłych zjadaczy chleba… Chyba zauważyłeś, że nie jestem taki, jak inni. Bo ja od razu to zauważyłem, jeśli chodzi o ciebie. Obaj robimy rzeczy niezrozumiałe na pierwszy rzut oka. Dlaczego uratowałeś tego psa?

Raul wzruszył ramionami.

– Nie lubię egzekucji… ani oprawców.

Znowu milczeli chwilę. Nocny wiatr przynosił zapach stepowych traw. Nad głowami wędrowców rozbłysła mglistą łuną Droga Mleczna.

– A dlaczego mi pomogłeś? – odparował Raul.

Swen zaśmiał się.

– Niewytłumaczalny impuls! Może z ciekawości. Nikogo jeszcze nie ratowałem.

Nad horyzontem wschodził rozżarzony do czerwoności księżyc. Swen zdawał się bardzo przejęty, śmiał się pod nosem, poklepywał przyjaźnie towarzysza po ramieniu albo nucił coś bez słów i wyraźnej melodii. Zielone oczy błyszczały gorączkowo.

Księżyc wznosił się coraz wyżej, żółknąc powoli. Nieregularne plamy na jego powierzchni nadawały mu wygląd obojętnie zastygłego oblicza. Swen lekko podrygiwał, idąc niemal tanecznym krokiem.

– Ach, drogi Raulu! Cóż może być lepszego, niż iść tak nocą pustym stepem, patrzeć na księżyc i rozmawiać z przyjacielem? Jesteś znakomitym towarzyszem podróży, ponieważ potrafisz słuchać… Nieczęsto się spotyka takiego arystokratę ducha, jak ty. Nadszedł jednak czas rozstania. Żegnaj na zawsze, Raulu.

Zatrzymał się pośrodku drogi. Marran rozejrzał się ze zdumieniem. Wokół nie było żadnego ogniska ani schronienia. Swen przyglądał się mu z uśmiechem.

– Miło było cię poznać, przyjacielu.

Otworzył usta, jakby chciał ziewnąć. Raul ujrzał błyskawicznie wydłużające się, nieczłowiecze, ostre jak u drapieżnika kły.

Marran jęknął i zamarł, stojąc nieruchomo, niezdolny ruszyć się ani głośno krzyknąć. Swen nadal się uśmiechał, jego zielone oczy błyszczały, kły zaś odbijały księżycową poświatę, jakby były z kości słoniowej. Kupiec nagle oderwał się od ziemi, padając do tyłu, zrobił salto w powietrzu i opadł na cztery łapy – straszne, ogromne narzędzia do zabijania.

Stali naprzeciw siebie: człowiek sparaliżowany strachem i przerażający odmieniec z żądzą mordu w oczach.

Cykady spokojnie szemrały.

Po minucie, która wydawała się Raulowi wiecznością, wilkołak rozciągnął powoli wąskie, brązowe wargi, spod który sterczały kły, uderzył się po boku potężnym ogonem i powoli się odwróciwszy, skoczył w ciemność.

Raul stał nadal bez ruchu.

Niefortunna przygoda z Mireną przyspieszyła nasz odjazd z miasteczka Karat. Znowu wdychaliśmy kurz przemierzanej drogi i znowu nocowaliśmy w kolejnych gospodach.

Moje położenie stawało się coraz bardziej niezręczne i niewygodne. Każdą rozmowę musiałem prowadzić pod okiem Larta, który srogo mi zakazał samodzielnych przechadzek i spotkań. Legiar zrobił się nerwowy, a swoje rozdrażnienie wyżywał na mnie. Pewnego razu, gdy wpadł w ciemnym korytarzu gospody na wielki i ciężki wieszak, w przypływie złości wyrzucił go za okno. Potem dwóch rosłych chłopów dźwigało go z powrotem i ledwie dało radę.

Zatrzymywaliśmy się na dzień, dwa w większych miejscowościach, a wówczas mój pan zamykał mnie w lichej karczemnej izbie. Dosłownie zamykał, nie dając możliwości wyjść ani wpuścić kolejnej Mireny ze złowieszczą przepowiednią na ustach. Tak jakbym to ja odpowiadał za szaleństwo Orwina i za wszystkie idiotyczne historie na temat mitycznej Trzeciej Siły. Tak czy inaczej, ta podróż stawała się coraz bardziej dla mnie dręcząca.

W końcu dotarliśmy do miasta Walet, o połowę większego niż Karat i w równym stopniu dla mnie odpychającego. Gapie wytrzeszczali oczy na naszą karetę, a słudzy w karczmie trącali się w bok i szeptali między sobą: „Czarownik! Mag!”. Ów fałszywy splendor przestał mnie cieszyć, tylko mnie męczył.

Pierwszego wieczoru zdarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego. W ogniu płonącym na kominku objawił się sam Baltazar Est.

Oczywiście nie we własnej osobie, gdyż ujrzeliśmy tylko jego rozpaloną złością twarz, jakby odbitą w niewidocznym zwierciadle. Wrzasnąłem na ten widok i odskoczyłem od kominka ze szczypcami w dłoni. Lart wywrócił fotel, na którym siedział.

– Jak mam to rozumieć, Legiarze? – zaczął bez ceregieli. – Powinieneś przyjąć na siebie odpowiedzialność za uwolnienie Marrana…

Lart wyrwał mi bez słowa ciężkie szczypce i poruszył nimi płonące polana. Zjawa Esta zakołysała się i rozwiała z cichym sykiem.

Mag udawał, że nic się właściwie nie stało, ale nie dał mi zasnąć, chodząc całą noc po pokoju.

Wszystko szło dalej, jak poprzednio.

Wciąż zamknięty, zacząłem przywykać do samotności i układać pasjanse. To zajęcie było od dawna mą ulubioną rozrywką. Długo używane karty były mocno wystrzępione, do tego stopnia, że czasem trudno było odróżnić damę od króla. Układałem je na rozmaite sposoby i zastanawiałem się, za co mnie to wszystko spotkało, a także, czego chce mój pan. Myślałem o ucieczce, gdy usłyszałem chrobot klucza przekręcanego w zamku i w drzwiach stanął Lart. Od dawna nie widziałem go tak ożywionego.

– Nareszcie coś konkretnego! – zawołał niemal wesoło. – Zbieraj się, panie czarowniku, mamy przed sobą ważną wizytę!

Jednym ruchem zmiótł moje karty ze stołu, nie bacząc, że pasjans właśnie zaczął mi wychodzić, co zdarzało się nader rzadko!

Przeczuwając kolejną aferę, oczyściłem mój czarny, szamerowany srebrem kaftan. Nić tu i ówdzie zaczęła się już strzępić. Wyczyściłem także buty i szpadę w ozdobnej pochwie. Przebierałem się z niechęcią, podczas gdy Lart przechadzał się po izbie, strzelał palcami i mówił bez przerwy:

– Jest kupcową i właścicielką paru manufaktur, miejscowa starszyzna wielce ją poważa i uprasza o datki, sam burmistrz jest u niej zadłużony, a połowa towarów na rynku należy do niej. Ale co najciekawsze owa dama słynie z tego, że jest czarownicą. Warzy zioła, ma czarnego kota i magiczną księgę…

Usiadł na stole, trącając świecznik chudym zadkiem. Wciągałem buty, spozierając na niego spode łba.

– Księgę! – powtórzył pożądliwie. – Można sądzić po pewnych oznakach, wyobraź sobie, że to jeden z wczesnych odpisów Testamentu Pierwszego Wieszczbiarza!

Wielkie nieba, znowu!

– Mówił pan, że chyba w ogóle go nie było – przypomniałem.

Poderwał się gwałtownie.

– Należy to wyjaśnić… Po pierwsze, autentyczność dzieła – wyliczał, zaginając kolejno, długie palce – po drugie odczytać fragment o pojawieniu się Trzeciej Siły, a to jest najważniejsze… Twoim zadaniem jest oczarować staruszkę swymi magicznymi zdolnościami i wyłudzić od niej księgę chociaż na pół godziny. Bardzo jej strzeże i nie sprzeda za żadne pieniądze. Pokaże ci ją jednak, jako koledze magowi. Będę udawał kogoś w rodzaju twojego ucznia, dopuszczonego do najważniejszych tajemnic. Czy to jasne?

Śmiał się, zacierając dłonie, ja zaś wieszałem szpadę u paska, krzywiąc się, kiedy nie patrzył.

Kupcowa okazała się wcale nie taka stara. Wydawała się także całkiem niegłupia. Na jej wypielęgnowanej, białej twarzy malowało się pragnienie nieograniczonej władzy Sala, w której dostąpiliśmy zaszczytu audiencji, ustrojona była w stylu czarnoksięskiej pracowni: na ścianach wisiały pęki suszonych ziół, spod sufitu zwieszało się truchło ogromnej żaby, w ptasich klatkach syczały żmije, a kłęby dymu buchające z komina świadczyły, że były tam sporządzane jakieś wywary.

Pani domu zasiadała w rzeźbionym krześle z wysokim oparciem, odziana w coś na kształt jedwabnej opończy. Pochyliłem się nad jej mocną, wyperfumowaną dłonią, otrzymując w zamian życzliwe skinienie okrytej kapturem głowy. Wskazała mi kryty aksamitem taboret i rozpoczęła się grzeczna konwersacja.

Musiałem wysłuchać długiego wykładu o właściwościach eteru, metamorfozach ziół, tworzeniu czegoś z niczego, proroczych snach, znaczeniu liczby piętnaście i pół oraz o technologii wypychania jeży. Co pewien czas pytała mnie o zdanie na dany temat. Wówczas stojący za mną Lart trącał mnie w plecy, ja zaś podskakiwałem na taborecie i wypowiadałem wyuczoną kwestię.

– Pani wiedza, milady, godna jest najwyższego uznania dla swojej głębi i szerokich horyzontów, trudno osiągalnych nawet dla najwybitniejszych mistrzów sztuki magicznej.

Kupcowa uśmiechała się z zadowoleniem i kontynuowała swój wykład z jeszcze większym zapałem.

Niespodziewanie ktoś zastukał do drzwi i pojawił się w nich szczupły, podstarzały osobnik. Domyśliłem się, że był do tego uprawniony, gdyż pochylił się i zaszeptał do ucha gospodyni, sprawiając, że zbladła ze złości.

– Bałwan! – wrzasnęła jak przekupka. – Tak trudno pojąć, że po pięćdziesiąt?! A jeśli te osły chcą zniżki, niech idą do diabła!

Rządca dalej coś szeptał, na co magiczka nadęła się jak ropucha i podsunęła mu pod nos piąstkę zwiniętą w figę.

– Tyle im damy!

Tamten oddalił się w ukłonach, a kupcowa czarodziejka uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i rzekła:

– Ach, mój panie, interesy, wciąż interesy…

I dalej ciągnęła sztywną konwersację, jakby się nic nie stało.

Lart zaczął objawiać zniecierpliwienie. Kłuł mnie w plecy kościstym palcem i szeptał prawie niedosłyszalnie:

– Księga… Księga!

Wyczekałem na moment, kiedy gospodyni nabrała powietrza w płuca, aby wygłosić kolejną tyradę i szybko wtrąciłem:

– Ach, milady, nie tylko pani ogromna wiedza, ale także niektóre cenne rzeczy, jakie pani posiada, są szeroko znane za granicą…

Znowu się uśmiechnęła z najwyższą satysfakcją.

– Naturalnie, najwyższy czas pokazać panu to i owo…

Wyciągając szyję, zakrzyknęła po trzykroć melodyjnie:

– Koszmar! Koszmar! Koszmar!

Zanim zdążyłem się zorientować, co ją tak przeraziło, drzwi się znowu rozwarły, chociaż w pierwszej chwili miałem wrażenie, że pozostały puste. Tylko chwilę, gdyż zjawił się w nich czarny kocur niesamowitej wielkości, ze złotym łańcuszkiem na szyi.

– Koszmarze, mój przyjacielu, podejdź tutaj i poznaj naszego gościa, maga Damira! – powiedziała słodko do zwierzęcia.

Kot spojrzał na mnie krągłymi, złotymi oczami. Lart znowu dźgnął mnie w plecy, aż podskoczyłem.

– E… Bardzo mi miło, właśnie miałem zamiar…

– Koszmar zna największe tajemnice bytu – podjęła kupcowa, nie zwracając uwagi na moje jąkania – i posiada dar odgadywania przyszłości…

Kocur otarł się o moje łydki, potem o nogi Larta. Słysząc, jak mag zgrzyta zębami, przerwałem jej pospiesznie:

– Jednakże, milady, chociaż sława pani kota rozeszła się daleko…

Lart jęknął głucho. Obejrzałem się lękliwie i zobaczyłem, że Koszmar wskoczył mu na ramię, wczepiając się w nie wszystkimi pazurkami. Legiar potrząsnął ręką. Zwierzak zeskoczył na podłogę, spoglądając na człowieka z pogardą.

Oblicze kupcowej zastygło.

– Pański służący jest niedostatecznie wyszkolony – oznajmiła lodowato. – Ma szczęście, że Koszmar jest mądry i łagodny…

Potwierdzając swą mądrość i łagodność, kocur zadarł tylną łapę i zaczął się wylizywać pod ogonem.

– Ten lokaj służy u mnie od niedawna – powiedziałem, pragnąc załagodzić niezręczną sytuację.

Kupcowa kiwnęła na niego palcem.

– Chodź no tutaj, spryciarzu…

Legiarowi nie pozostawało nic innego, jak tylko zbliżyć się do niej. Długo mu się przyglądała, potem zapytała mnie z wyrzutem:

– Nie mógł pan znaleźć lepszego lokaja? Ma paskudną gębę i na pewno podkrada drobniaki.

Lart stał do mnie plecami, toteż nie mogłem, niestety, zobaczyć wyrazu jego twarzy.

W końcu dama zakończyła oględziny mego sługi i machnęła ręką, wskazując w głąb pokoju.

– Czego stoisz jak słup, przynieś pled. Tam leży, na fotelu…

Legiar zerknął na mnie z ukosa i poszedł po pled. Nigdy nie widziałem go w roli służącego i widok ten sprawił mi nieoczekiwaną przyjemność.

– Bezczynność rozleniwia służących – oświadczyła stanowczo kupcowa.

Koszmar wskoczył jej na kolana i głośno zamruczał. Lart wyciągnął rękę z pledem w stronę gospodyni, ona jednak zmarszczyła brwi i nie odebrała go.

– Jak podajesz, bałwanie? Co tak łazisz, jak na spacerze? Odnieś z powrotem i podaj jak należy!

Nastąpiła chwila milczenia. Zamarłem, oczekując na reakcję Legiara. Tamten sekundę stał nieruchomo, potem zawrócił i odszedł na poprzednie miejsce.

W tym momencie odczułem korzystną stronę zajmowanej pozycji. Przypomniałem sobie wszystkie spotykające mnie wcześniej niemiłe zdarzenia, raut na ratuszu, małą Mirenę i pasjans rozsypany po podłodze. Miałem nieodparte pragnienie być chociaż na krótki czas panem Larta. Chociaż na sekundę!

Legiar zatoczył tym razem wielki krąg i ze złością podsunął pled pod sam nos kupcowej. Tamta ponownie zmarszczyła brwi z jeszcze większym niezadowoleniem.

– Kto cię uczył, niedołęgo? Podsuwasz mi go, zamiast podać z ukłonem?! Jeszcze raz!

Lart spojrzał na mnie. Unikałem jego wzroku, jakby wszystko to mnie nie dotyczyło. Mag znowu zawrócił, mnie natomiast podkusił jakiś chochlik, żeby powiedzieć niedbale:

– Wielkie dzięki, milady, że pomagasz mi wytresować mego sługę.

Lart wydał dziwny, skrzypiący dźwięk, chyba zgrzytnął zębami. Kupcowa skinęła mi łaskawie, natomiast Legiar podał jej wreszcie przeklęty pled z odpowiednio głębokim ukłonem.

– Zaraz inaczej – stwierdziła z satysfakcją gospodyni.

W tej chwili się wystraszyłem. Zbyt dobrze znałem dumę Larta i jego pamiętliwość, aby nie obawiać się, że nie wybaczy mi mojej chwilki słabości, gdy tylko spełni się jego życzenie!

Póki co mag zajął znów swoje miejsce za mymi plecami. Jego spokój wydawał mi się złowrogi. Wolałbym już, żeby znowu kolnął mnie boleśnie.

Trzeba było jak najszybciej zrehabilitować się w jego oczach. Następne pięć niemiłych sekund zastanawiałem się, jak to zrobić.

– Księga! – krzyknąłem w końcu, podskakując na siedzeniu. – To jest, chciałem rzec, że byłoby dla mnie wielkim zaszczytem ujrzeć tę słynną księgę, największą ozdobę pani magicznej biblioteki, której sława rozeszła się również daleko…

Kupcowa uśmiechnęła się zagadkowo, pieszcząc kota za uchem.

– Och, wszyscy chcą ją zobaczyć… Wszyscy o niej słyszeli i domagają się jej widoku, lecz nie wszyscy są powołani…

– Kontynuując podróż – wtrąciłem szybko – mógłbym roznosić sławę jej tak daleko, na ile tylko pozwoliłyby koła mej karety.

Gospodyni zmrużyła powieki, mlasnęła językiem, spojrzała na mnie badawczo, potem pociągnęła sznurek dzwonka. Weszła pokojówka.

– Zawołaj Rubiego – rozkazała jej pani.

Po minucie zjawił się szpetny typek w strojnej liberii.

– Wezwij Kuniego – zażądała dama.

Po chwili wszedł siwiuteńki staruszek w czarnym chałacie.

– Przynieś JĄ – poleciła.

Staruszek skłonił się, skrzyżował ręce na piersi i wyszedł chwiejnie. Czekaliśmy z zapartym tchem. Wreszcie Kuni powrócił, niosąc przed sobą z wielką pompą coś wielkiego, owiniętego w czarny aksamit. Położył to na stół, gospodyni zaś odprowadziła starca wzrokiem i rzekła do Larta:

– A ty, kochaneczku, odejdź stąd i stań tam, pod ścianą. Nie masz tu niczego do oglądania…

– Widzi pani – wtrąciłem prędko – uczę go niektórych prostych rzeczy i przydałoby mu się nieco rzucić okiem.

Kupcowa skrzywiła się sceptycznie. Lart zrobił krok do przodu nie spuszczając oka z zawiniątka. Dama ceremonialnie rozwinęła aksamit. Pod jej dłońmi błysnął złoty napis na okładce.

– Niech pan zwróci uwagę – rzekła z dumą – to prawdziwe złoto!

– Mogę się przyjrzeć? – spytałem drżącym głosem.

Księga pachniała pleśnią, niektóre stronice się pozlepiały, inne były zetlałe. Przewracałem karty trzęsącymi się dłońmi, Lart zaś świszczał nad moim uchem:

– Dalej… dalej! Teraz cofnij…

Tekst napisany został niezrozumiałymi dla mnie runami. Tu i ówdzie zdarzały się obrazki, trzeba powiedzieć, że dosyć makabryczne! Precyzyjnie narysowane przekroje jakichś okropnych stworzeń. Jakieś rysunki techniczne, pełne krzyżujących się linii, znowu znaki, symbole, obrazki…

– Dalej – dyszał mi Lart do ucha.

W tej chwili kupcowa pochyliła się i chwyciła księgę, przesuwając ją do siebie.

– Chcę panu zwrócić uwagę, panie Damirze, na jeden bardzo zabawny fragment.

Odepchnęła moje dłonie i pośliniwszy palec, zaczęła przewracać strony z powrotem.

– Tutaj… Proszę zobaczyć!

Wskazana przez nią stronica na szczęście nie zapisana została runami lecz zwyczajnymi, starannie wykaligrafowanymi literami. Wodząc po nich palcem, kupcowa zaczęła sylabizować powoli:

– I wtedy nadejdzie, a wówczas nastaną czasy… Nie można odczytać, jakie… Wejdzie przez wrota otwarte… Nie wiedzieć kto… I Odwiert… Ach, nie, Odźwierny!

Ucieszyła się, odcyfrowawszy trudne słowo.

– I Odźwierny je odemknie… Woda zgęstnieje jak krew… Coś tam spłynie kroplami… Pogasną ognie… Coś tam pęknie w niebiosach. Ona zawładnie Ziemią, a Odźwierny będzie jej sługą i namiestnikiem.

Lart słuchał pilnie, pochylony do przodu. Oblizałem spierzchnięte wargi. Kupcowa upajała się czytaniem.

– Mieszkańcy… Podróżny wędruje zieloną równią… Nie…równiną! Lecz magowie… do licha, znowu zamazane… chyba zakrzykną jednym głosem. Ich los będzie straszniejszy niż… nie da się odczytać. Zakipi nad głowami… znowu nie można odczytać. I powstanie z czeluści…

– Ogniu, oświeć me oczy – powiedziałem nieoczekiwanie dla siebie.

Oboje spojrzeli na mnie.

– Coś takiego – powiedziała po chwili kupcowa. – Coś podobnego… Zabawne, prawda?

W tym momencie Lart wyrwał jej księgę gwałtownie i wpił się w nią oczyma. Sprzyjało mu zaskoczenie gospodyni, która chwilowo straciła orientację, co się dzieje. Legiar czytał chciwie, podczas gdy tamta milczkiem usiłowała wyrwać mu swój skarb. Koszmar zeskoczył na podłogę. Lart był od niej silniejszy. W tym pojedynku moc była po jego stronie.

Kupcowa przeobraziła się podczas owej szarpaniny: zamiast dumnej czarodziejki pojawiła się rozwrzeszczana przekupka.

– Oddawaj, łajdaku! – wrzasnęła, odzyskując zdolność mówienia. – Ty chamska, lokajska mordo! Hej!

Sięgnęła po sznur dzwonka, lecz tymczasem Lart odłożył księgę i jak gdyby nigdy nic stanął za mymi plecami.

Kupcowa nadęła się niczym chmura gradowa i wycedziła tonem nie wróżącym niczego dobrego:

– Albo zaraz wychłoszcze pan tego nędznika, albo…

Syczała przy tym jak rozpalony, grożący wybuchem kocioł.

– Wychłoszcze! – zapewniłem zdławionym głosem. – Przysięgam, wychłoszcze! Jak tylko wrócimy do mej rodowej siedziby…

Dama nadal nie mogła się uspokoić. Wtedy przyszła mi do głowy zbawienna myśl.

– A może go wręcz powieszę? – zapytałem ochoczo.

Zapewne Lart odpowiednio zareagował na ową wspaniałą propozycję, gdyż kupcowa bystro nań popatrzyła i zaraz się udobruchała.

– No nie – powiedziała pojednawczo – wystarczy porządna chłosta.

Oczywiście Lart odetchnął z ulgą.

Kupcowa nareszcie odzyskała duchową równowagę i ponownie sięgnęła po księgę.

– Proszę zwrócić uwagę, jakie piękne litery… i dobry atrament!

Zaczęła, jak dobra uczennica, składać litery w trudno zrozumiałe słowa.

Lart znowu dźgnął mnie boleśnie w ramię, odsunął na bok i położył dłoń na karcie. Kupcowa wytrzeszczyła oczy.

– Tego nie wolno czytać na głos – oznajmił spokojnie. – W ogóle nie wolno tego czytać!

– Wychłoszcze! – ryknąłem, uprzedzając reakcję gospodyni. – Zachłoszczę!

– To bardzo niebezpieczne – podjął Lart, podnosząc głos. – Wyrzeknij się księgi, jeśli ci życie miłe!

Zatrzasnął wolumin i ruszył ku drzwiom, trzymając dzieło pod pachą. Powtarzał przy tym monotonnie:

– Wyrzeknij się… Wyrzeknij…

– Zachłoszczę na śmierć! – wrzeszczałem dalej.

Tym razem kupcowa wpadła w rodzaj transu, jak zaczarowana. Oczy jej się zamgliły i zmętniały.

– Wyrzeknij… – powtarzał ciągle Lart. Potem zwrócił się ku mnie i syknął przez zęby: – Zamknij się wreszcie! – I zaczął znowu: – Wyrzeknij się…

– Wyrzekam – szepnęła nieprzytomnie kupcowa.

Nagle stało się coś niezrozumiałego. Lart krzyknął z bólu i rzucił księgę. Żmije w klatkach głośno zasyczały, żabie truchło zakołysało się pod sufitem. Kupcowa zamrugała półprzytomnie powiekami. Mój pan przyskoczył do mnie i chwyciwszy mnie mocno za łokieć, zawołał:

– Uciekajmy stąd! Szybko!

Księga zadymiła!

Spod pożółkłych stronic wyskakiwały języki płomieni. Kartki zaczęły zwijać się w poczerniałe trąbki, a ku sufitowi zaczął unosić się cuchnący, żółty dym. Koszmar uciekł, miaucząc przeraźliwie. Kupcowa wrzasnęła.

– Precz! – krzyknął Lart i powlókł mnie do drzwi.

Ciągnął mnie dalej w dół po wielkich schodach, mijając spłoszonych lokajów, pokojówkę i małego gońca i docierając wreszcie do głównego wejścia. Rozwarłszy drzwi, wypadł wraz ze mną na ulicę. Dom za nami stanął w płomieniach.

Zmieszawszy się z tłumem gapiów, obserwowaliśmy, jak Koszmar wyskoczył przez lufcik, jak wybiegli na zewnątrz, przeklinając, Rubi i Kuni, jak lokaje biegają z wiadrami wody, a pokojówka załamuje ręce.

– Omen – mamrotał Legiar. – Nie chciała mi dać księgi do rąk… Cóż to za dzieło!… Omen!

Zdaje się, że na szczęście, póki co, całkiem o mnie zapomniał.

Wioska była niewielka, dostatnia, schludna, z niewysokimi, wiklinowymi opłotkami. Na długich żerdziach suszyły się gliniane garnki różnych rozmiarów, przyozdobione malunkami kwiatków i pszczółek. Starożytne rzemiosło było dumą miejscowych, a ich znakiem charakterystycznym były takie właśnie ozdoby.

Samotna wdowa, która przyjęła na noc Marrana, sama wyglądała jak pszczoła: miodowozłota, krągła, zabiegana. Ze wszystkich sił starała się dogodzić swemu przypadkowemu gościowi. Raul nocował w szopie na sianie, gdzie położyła dlań czystą pościel. Przez szpary w dachu zaglądały gwiazdy. Mężczyzna gładził złotą jaszczurkę, spoczywającą na jego piersi.

Następnego dnia wdowa wstała skoro świt, napiekła pierogów i usadziła gościa za stołem. Nalała mu szczodrze gorącego mleka i miodu z własnego ula, potem zaś usiadła naprzeciwko i oparłszy brodę na piąstkach, zaglądała w jego źrenice swymi ciemnymi oczyma.

– Mógłbyś się tak nie spieszyć – powiedziała, gdy Raul był już jedną nogą za drzwiami.

Uśmiechnął się pełen winy.

– Nie mogę… Muszę iść dalej.

Wdowa pokręciła smutno głową i patrzyła za nim, jak zmierzał do bramy. Tak właśnie ją zapamiętał: jako smutną, samotną pszczołę. Spoglądała za nim, osłaniając dłonią oczy od słońca.

Gdzieś daleko inna kobieta także wciąż spoglądała na drogę. Tak samo świeciło słońce, a wiatr unosił tumany kurzu. Droga była jednak pusta, a oczekiwanie daremne. Dzieciak nie chciał się uciszyć. Kobieta bujała kołyską, szepcząc pod nosem jakieś dziwne, niezrozumiałe słowa. Uspokoiwszy na chwilę niemowlę, ponownie spoglądała przez okno.

Droga była jednak pusta, a oczekiwanie daremne.

Raul szedł wiejskim gościńcem. Wokół igrały rozmaitymi barwami garnki suszące się na płotach. Zjawiły się nie wiadomo skąd dwie długonogie dziewczyny. Pozdrowiły wędrowca, potem się zawstydziły i gdzieś znikły. Tu i ówdzie w przydrożnych ogródkach można było dojrzeć pochylone plecy. W jednym miejscu stawiali dach i widać było półnagich pracowników, wymachujących raźno młotkami. Idąca z naprzeciwka starucha zerknęła nań nieprzychylnie, umorusany malec, ciągnący za sobą pieska na smyczy, wytrzeszczył zdumione oczy na przechodzącego obcego. Z bramy wychynęła ryża psia morda. Zwierzak zaszczekał bez przekonania, potem się skrył. Raul uśmiechnął się.

Przemierzał okolicę, idąc przez łąki z kopcami siana, pola, gdzie pracowali żniwiarze, brzegiem spokojnej rzeczki, gdzie małe dzieci wyławiały karasie z płynącej leniwie, krystalicznie czystej wody. W samo południe pożywił się w gronie małych rybaków, częstując ich w zamian pierożkami, wciśniętymi mu przez wdowę. Dostał za to kawałek świeżego sera, cudnie pachnącego chleba i gęsty miód. Żując trawę, spoglądał spod przymrużonych powiek na słoneczne odbłyski na powierzchni wody, ważki zdające się zawisać nieruchomo w powietrzu, jak kręciły się w wodzie kolorowe spławiki. Chętnie siedziałby tu do wieczora, gdyby nie nęciła go i nie nagliła zakurzona droga.

Po południu pogoda się zepsuła. Pojawiły się gęste, sinawe chmury i nastała złowieszcza cisza, typowa cisza przed burzą. Raul przyspieszył kroku, widząc przed sobą pierwsze domy kolejnej wioski. W tym momencie cisza pękła niczym zerwana struna.

Zerwał się wiatr, miotający przydrożnymi drzewami, jakby w konwulsjach. Pola złotej pszenicy ogarnął nieprzenikniony mrok. Niebo rozbłysło setką błyskawic i w tej samej niemal chwili dał się słyszeć potężny grom. Raul zaczął biec, ścigany gęstą ulewą. Grube krople siekły go po plecach, mocząc odzież do ostatniej suchej nitki, dopóki nie dotarł zadyszany do przykrytego daszkiem stogu siana i nie wwiercił się niczym kret do jego wonnego wnętrza.

Pioruny waliły jeden za drugim, a strugi deszczu lały się nieprzerwanie z ciemnych chmur nierównymi, zacinającymi pasmami. W głębi stogu było sucho, a przez pozostawioną dziurę widział skrawek drogi i pola pszenicy, teraz już nie złotego tylko szarego.

Niebo pociemniało jeszcze bardziej, mrok zgęstniał, jakby w środku dnia nastała noc. Nowa chmura, nadciągająca znad rzeki, zaczęła sypać gęstym gradem.

Skulony Raul obserwował z lekiem lodowe kule spadające na rozmokłą drogę, przygniatające pszeniczne łany i sprawiające, że przydrożne łopiany pękały z trzaskiem. Wiatr przegnał w końcu chmurę, grad przestał sypać i znowu powrócił deszcz, który po chwili także zaczął zamierać. Nagle zajaśniało słońce, ujawniając niszczycielskie skutki gradu.

Raul wydostał się ze swego schronienia. Pod stopami trzeszczały szybko topniejące grudki lodu. Wokół jawiła się jego oczom żałosna ruina.

Stąpając jak po tłuczonym szkle udał się w stronę pola pszenicy. Tuż nad jego głową przeleciała ogromna wrona, przysiadła na pochylonej gałęzi olchy i zakrakała ochryple.

Kłosy zboża były zniszczone, łodygi połamane, a całe ziarno leżało na ziemi.

– Nasłali na nas grad! Magowie, czarnoksiężnicy! Spytajcie, czemu ich pola ocalały, a nasze są całkiem zniszczone!

– Spytajcie… – ryknęła chórem gromada.

– Czemu chmura przeszła obok ich ziemi? Dlaczego mamy teraz umierać z głodu?!

– Czarownicy! Czarownicy! – wrzeszczeli rozwścieczeni, nieprzytomni z nienawiści ludzie.

Plac pośrodku wsi otaczały spłowiałe, krzywe parkany, pod którymi bujnie rozrastały się pokrzywy na wysokość dorosłego człowieka. Mówca stał na wielkiej beczce pośrodku. Potężne brzuszysko ściskał rzemienny pas, dlatego też sam przypominał beczkę z jedną obręczą. Jego ziomkowie, którzy ponieśli tego dnia wielkie straty, kłębili się wokół, depcząc sobie wzajemnie po nogach i gardłując:

– Czarownicy pszczelarze! Czarodzieje!

Człowiek na beczce machał rękami.

– Czy nie zdarzało się tak już dawniej? Czyż nie pławili się w dobrobycie, podczas gdy my tonęliśmy w nędzy? A synek węglarza, którego ich pszczoły pożądliły na śmierć?!

– Prawda! – pisnęła cienko kobieta. – Teściowa kupiła u nich kolorowy garnek, zjadła coś z niego i zaraz się zatruła!

– Nie trzeba było kupować – odparła druga. – Wszyscy wiedzą, że ich garnki są zatrute!

– Czarownicy! – wyli oszalali ludzie.

Raul stał w tłumie, rozglądając się bezradnie, nie mogąc pojąć, co się dzieje. Tupotały znoszone trzewiki, a z długich, obszytych strzępiastą wełną rękawów wynurzały się groźnie zaciśnięte pięści. Najwyraźniej mieszkańcy tej biednej wioski od dawna hodowali w sobie nienawiść do bogatszych sąsiadów. Burza, która wyrządziła tyle szkód, była najwyraźniej ostatnią kroplą od dawna zbierającego się kielicha goryczy.

Wzburzenie narastało.

– Moja ciotka oślepła od ich miodu! – dowodził tykowaty wyrostek, powarkując jak wilczek.

Raul nie wytrzymał.

– Przestań, człowieku! Dzisiaj jadłem ich miód i całkiem dobrze widzę twoją paskudną gębę! 'j Wszyscy odwrócili się w jego stronę.

– Od pszczelarzy jesteś?

Ciężkie kułaki podniosły się do góry.

– Jestem podróżnikiem – wyjaśnił pojednawczo, cofając się.

Zostawili go w spokoju.

Grubas, przepasany rzemieniem, zszedł z beczki, a jego miejsce zajęła zapłakana kobieta w niegdyś strojnym, lecz obecnie mocno sfatygowanym fartuszku.

– Mam małe dzieci…

Po czym zapłakała tak gorzko, że zeszła na ziemię, nie czując się na siłach mówić dalej. Serce Raula drgnęło boleśnie. Płaczącą zmieniła młodsza z wielobarwnymi koralami na szyi.

– Słuchajcie, sąsiedzi! W moim ogrodzie nawet jeden listek nie ocalał! Co to ma być? Ich ziemi burza nie tknęła, tylko lekko deszcz pokropił! Mamy jeszcze czekać, aż wredni czarownicy ześlą na nas pożar albo jakąś zarazę? Trzeba ich pobić!

– Bić! Bić! – zawołała gawiedź, zachwycona tym wspaniałym pomysłem.

– Pobić – podjęła kobieta – i zabrać im chleb, żeby było sprawiedliwie!

Raul spoglądał po otaczających go twarzach. Wszyscy byli poszkodowani, pomstowali więc, żądni zemsty. Pomyślał o gościnnej wdowie, długonogich dziewczętach i małych rybakach.

Na beczkę wskoczył tymczasem mocno zbudowany, posępny osobnik, którego powitano okrzykami:

– Powiedz swoje, kowalu!

Kowal ogarnął całą gromadę ciężkim spojrzeniem spod gęstych, krzaczastych brwi.

– Dobrze… powiem – rzekł niespodziewanie wysokim głosem. – Kazałem swoim chłopakom piec rozpalić. Do wieczora wykujemy tyle żelaznych pik, ile damy radę. Z czarownikiem niewiele zdziałasz gołymi rękami… Przynieście do kuźni połamane kosy, to zrobię z nich miecze. Nie jesteśmy stadem baranów! Nie damy się dłużej dręczyć!

Ciżba zawyła:

– Słusznie! Dosyć udręki!

– Jak nie starczy pik, z toporami pójdziemy!

– Huzia na pszczelarzy!

Ktoś mocno pchnął w plecy Marrana i skłębiony ludzki potok wyniósł go tak blisko beczki, że zobaczył przed samym nosem ciężkie buciory kowala.

– Bić ich! – kontynuował tamten. – Jutro rano zbierzemy się wszyscy pod kuźnią, weźmiemy broń i naprzód! Dość próżnej gadaniny, gadaniem czarownika nie pokonasz… Do rana piki i miecze będą gotowe!

Gromada zgodnie pokiwała głowami. Sąsiedzi klepali się wzajemnie po ramionach, szykując się do jutrzejszego boju. Beczka znów była pusta. Raul widział z bliska jej zadeptane wieko, ciemne klepki i zardzewiałe obręcze. Gdyby zechciał, mógłby jej dotknąć.

– Mój zięć jest stamtąd – powiedział ktoś cicho za jego plecami. – Żadni z nich czarownicy. Też mają dzieci…

Ktoś inny przerwał:

– A co mnie ich dzieci obchodzą? Swoich pięć gąb muszę nakarmić!

– Bić! Zabić! – krzyczała większość.

Marran patrzył na ziemię pod stopami. Wieczna wojna wszystkich ze wszystkimi, pomyślał. Ja także walczyłem i nieźle się ze mną rozprawili.

Przypomniał sobie kolorowe gliniane garnki, ozdobione wizerunkami kwiatów i pszczół. Równe rzędy uli…

Oprzytomniał dopiero, kiedy stanął na beczce. Zwróciły się ku niemu chyba ze dwie setki głów z nieprzyjaźnie zmarszczonymi brwiami i pogardliwie skrzywionymi ustami.

– Opamiętajcie się – powiedział Raul. – Co z nich za czarownicy?! Jestem tu obcy, ale byłem u nich i wszystko widziałem. Dobrze wiecie, że nie są niczemu winni!

– Wynoś się! – krzyknął ktoś i zaraz dziesiątki głosów podchwyciło: – Wynoś się, przybłędo!

– Przestańcie! – krzyczał Marran.

Kilka osób chwyciło go za nogi. Beczka zakolebała się.

– Przestań… – wołał dalej Raul, widząc oczyma duszy jak do domku wdowy wdzierają się pogromcy z żelaznymi pikami, a oczy im błyszczą nienawistnie. Widział porozwalane ule i skorupy rozbitych garnków…

– Ludzie! – zawołał, olśniony nagłą myślą. – Bójcie się złego znaku! Jestem wróżem i jasnowidzem. Bójcie się złego znaku!

Ściągnęli go z beczki i cisnęli na ziemię.

– Widzę! – krzyczał ze wszystkich sił. – Widzę jasno! Zły znak zapowiada wam śmierć!

Skopali go, skrępowali czyimś paskiem i zamknęli w stodole, „żeby nie ostrzegł pszczelarzy”.

Cały wieczór w kuźni wrzała wytężona praca. Tymczasem Marran próbował się uwolnić.

Zapadła ciemność. Szykujący się do jutrzejszej walki wojacy poszli do karczmy. Do Raula docierały ich pijackie śpiewy.

Noc była ciemna, bezksiężycowa, po nieboskłonie przewalały się gęste chmury, tylko czasem odsłaniając nieliczne gwiazdki. Wrzaski w karczmie ucichły, zanim Raul zdołał rozplatać więzy na nadgarstkach. Na jego szczęście wrota stodoły niedokładnie przylegały do framugi, a obejma, o którą zaczepiony był żelazny hak, chwiała się jak zgniły ząb. Mając oswobodzone ręce, Marran wyrwał ją bez trudu ze ściany i opuścił tymczasowy areszt.

Z gospody dało się słyszeć chóralne chrapanie. Ani jedno światełko nie błyskało w okienkach chat ciężko osiadłych w ziemi. Raulowi pozostawało już tylko odnaleźć kuźnię.

Zauważył ją, kiedy wkraczał do wioski i pamiętał, że stoi na uboczu, ale kilkakrotnie pobłądził na krętych dróżkach. Los ulitował się nad nim w ostatniej chwili, wyminął dwie zasłaniające widok chaty i ujrzał niewysoki wzgórek, w jego wgłębieniu zaś na przedzie ciemny budynek. U podnóża górki znajdowało się wysypisko. Na stercie śmieci bielał koński czerep i świeciły w ciemności powyginane żebra. Raul wzdrygnął się.

Kuźnia specjalnie była postawiona za wsią, żeby dochodzące z niej hałasy nie niepokoiły sąsiadów. Raulowi było to bardzo na rękę.

Przed budynkiem było pusto. Wojowniczy wieśniacy, a także kowal i jego czeladnicy spali głęboko, marząc w pijanym widzie o jutrzejszym zwycięstwie. Raul nasłuchiwał chwilę na wszelki wypadek, zapukał cichutko, potem wszedł do środka. Szukając po omacku, natrafił dłońmi na pokrytą sadzami pajęczynę, w końcu znalazł jednak lampkę i krzesiwo. Kiedy rozgorzał płomyk, oświetlił stos oręża pod ścianą.

Podczas licznych wędrówek nieraz zdarzało się Marranowi pomagać kowalom. Wiedział, jak rozpalić palenisko, ale musiał się spieszyć.

Czarne chmury płynęły po niebie. Przez nieregularne wyrwy między nimi obojętnie patrzyły gwiazdy. Twarz Marrana spływała potem.

Wieś spała. Spały nieurodziwe, udręczone biedą i użeraniem się z mężami niewiasty. Spały blade, wiecznie wystraszone dzieci. Chrapali ich ojcowie, witający w karczmie bitewny poranek…

Kiedy na niebie pojawiły się pierwsze oznaki wschodu słońca, Raul znowu leżał w stodole, starając się wyrównać oddech po straceńczym biegu. Miał nadzieję, że nikt go nie zauważył.

Udało mu się zaplątać pasek na nadgarstkach. Żelazny hak na drzwiach wrócił na miejsce w rozchybotanej obejmie. Raul leżał z zaciśniętymi ustami i czekał, nasłuchując.

Słyszał jak przebudzili się pijacy. Ich zapał nieco ostygł w ciągu nocy, teraz więc podbechtywali się nawzajem, przeklinając pszczelarzy. Usłyszał także dogadywania kobiet. Potem wszyscy poszli po broń do kuźni. Jakiś czas było cicho, potem rozległ się odgłos wielu kroków i oddechy biegnących ludzi. Hak szczęknął, wrota się otwarły.

– Hej, ty, jasnowidzu! Chodź no tutaj, ludzie chcą cię zobaczyć!

Na progu stali dwaj ludzie: młody pomocnik kowala i tykowaty wyrostek, którego Raul widział wczoraj w tłumie. Obaj wydawali się zmieszani i wystraszeni.

– Co jest? – spytał Marran, udając, że budzi się ze snu.

Podnieśli go za ramiona i rozwiązali ręce.

– Mówiłeś wczoraj coś o znaku, tak?

Mężczyzna spojrzał na nich ponuro.

– Co się stało?

Tykowaty pokazał głową w stronę kuźni.

– Chodź, zobacz.

Ludzie otaczali kuźnię ciasnym kręgiem, lecz bali się podejść bliżej. Porozumiewali się drżącym szeptem, rozglądając niespokojnie.

– Rozstąpcie się! – zawołał Raul.

Cofnęli się bojaźliwie.

Mężczyzna zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się.

Na dziedzińcu przed kuźnią stał niewielki, połamany wózek o trzech kołach. Nie mógł ruszyć z miejsca, ponieważ zaprzężony był do niego biały koński szkielet o wygiętym grzbiecie i wbitych w ziemię żebrach. Puste oczodoły straszyły w wielkim czerepie. Hołoble i uprząż poruszały się z wiatrem. Z wozu sterczała gęstwa wbitych w drewniane dno połamanych lub powyginanych mieczy i pik.

Raul padł na kolana, unosząc dłonie ku niebu.

– To znak! Straszny znak! – wybełkotał z rozpaczą.

Tłum ogarnęła panika. Kobiety histerycznie piszczały, mężowie próbowali uspokoić je krzykiem. Do Raula zbliżył się pobladły kowal. Groźnie nachmurzony, podniósł obcego za kołnierz. W głosie brzmiał jednak popłoch.

– Ty to wykrakałeś… Co to ma być?

Raul przesunął spojrzeniem po wylęknionych twarzach. Nie było w nich nawet odrobiny wczorajszej odwagi i gotowości, pozostały tylko strach i nienawiść. Marran pokręcił głową ze smutkiem, obszedł dookoła niesamowity zaprzęg, długo kontemplował, w jakim kierunku został ustawiony, wyszeptał drżąco: „Na zachód!”, po czym chwycił się za głowę.

– Ludzie, to jest omen… Rozgniewaliście niebiosa, stąd wziął się grad. Nie zrozumieliście tego i macie teraz kolejne ostrzeżenie. To symbol śmierci! Najgorszy z możliwych. Powinniście porzucić okrutne zamiary i pojednać się z sąsiadami.

Uspokójcie się i pomyślcie o swoich winach. Odrzućcie nienawiść, bo inaczej spadną na was głód, pomór i szaleństwo!

Spoglądali po sobie, wzruszali ramionami, szeptali, oskarżali jeden drugiego, patrzyli spode łba na obcego, spluwali, wymyślali sobie nawzajem, popadali w głęboką zadumę, załamywali ręce, spoglądali na bezchmurne niebo, aby w końcu rozejść się chyłkiem. Rozchodzili się ze spuszczonymi oczami, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wzgórek opustoszał, pozostali tylko przestępujący z nogi na nogę kowal i jego wystraszeni pomocnicy.

– A co z tym? – zapytał, wskazując niepewnie wózek z bronią.

– Spalić – oświadczył twardo Raul. – I nigdy więcej nie próbuj wykuwać czegoś podobnego!

Tamten marszczył twarz, a grdyka chodziła mu żywo, kiedy głośno przełknął ślinę.

Kości trzeszczały na wietrze, jakby koński szkielet usiłował ruszyć z miejsca.

Odchodził jako zwycięzca, chociaż nie otrzymał wieńca i nikt nie obrzucił go kwiatami. Nie dali mu nawet niczego na drogę, ale i tak czuł się zwycięzcą. Wdowa ze wsi pszczelarzy nigdy się o tym nie dowie, mali rybacy prędko zapomną o wędrowcu, a długonogie dziewczęta pewnie wkrótce wyjdą za mąż. Nie szkodzi. I tak był szczęśliwy.

W kuźni rozgorzał wielki ogień. Kiedy mężczyzna odchodził, przez szczeliny w parkanach śledziły go nieżyczliwe oczy. Kiedy wyszedł na pole, odwrócił głowę i roześmiał się w głos.

Trawa schła w słonecznych promieniach.

Od dawna nie było mu tak lekko na duszy. Nawet się nie zdziwił, kiedy usłyszał wyraźny okrzyk: „Marranie!”

Rozejrzał się, lecz nie zobaczył nikogo. Wokół rozciągały się pola, w oddali majaczyły zagajniki, kołysały się niezżęte kłosy Ktoś obcy w jego głowie zaśmiał się i zaszeptał: „Świetnie, świetnie, Marranie!”.

Pozłocista kareta turkotała na kocich łbach, a szóstka karych koni raźno bieżała, nie objawiając żadnego zmęczenia długą jazdą. Pędziły jak zaczarowane, dzięki zaklęciom Larta wolne od zmęczenia i bólu. Podobnie było z karetą, całkiem niewrażliwą na złe drogi i nierówne bruki.

Ja jednak nie byłem zaczarowany ani z żelaza. Podróżowałem ostatkiem sił, a przygody z kuszącymi dzieweczkami i samozapalającymi się księgami raczej nie poprawiały mi nastroju.

Lart był przygnębiony porażką i nie mógł mi wybaczyć upokorzeń ze strony kupcowej. Nasze stosunki bardzo się pogorszyły i nie wiedziałem, jak mam odpokutować swą winę.

Tak minął tydzień. Dotarliśmy w końcu na zamek barona Himeneza. Arystokrata przyjął nas z chłodną grzecznością. W głębi duszy uważał wszystkich magów za darmozjadów, równie bezużytecznych jak wstążka na kapeluszu. Nie dawał jednak tego do końca po sobie poznać.

– Szanowny panie… Dajnirze, czy byłby pan tak uprzejmy wyjaśnić mnie i moim domownikom na czym polega, że tak powiem, istota tak zwanego magicznego daru? – zapytał przy obiedzie, przy stole jadalnianym, za którym zasiadali: sam gospodarz, a także jego delikatna małżonka, ognistorudy syn, dwie małe córeczki, staruszka rezydentka i ja, obsługiwany przez stojącego za plecami Legiara.

Baron nie zdążył dokończyć swej ironicznej tyrady, gdy skrzydełko indycze sfrunęło z mego talerza i zakrążyło nad stołem, skapując sos na rezydentkę, potem zaś wpadło prosto do mych otwartych szeroko ust. Lart najwidoczniej postanowił bronić po swojemu reputacji czarodziejów.

– Ach! – zawołały jednym głosem małe baronówny.

Syn chrząknął, żona westchnęła, a stara rezydentka wydobyła chusteczkę i zaczęła nią czyścić poplamioną suknię.

– No, no – mruknął rozbawiony baron. – Za pozwoleniem, widziałem nieraz już takie sztuczki w jarmarcznych budach. Obserwowałem, jak kuglarz wyciągał królika z pustego kapelusza, lecz nikt nie przyznałby chyba, że tak powiem, owemu sztukmistrzowi podobnej pozycji, jaką cieszą się magowie…

Jedwabna kokarda pod jego szyją zadrgała i zamieniła się w zieloną, długoogoniastą papugę, która opuściła koszulę barona i przysiadła na kandelabrze pośrodku stołu, wyśpiewując przepiękną serenadę. Baronówny znowu jęknęły w zachwycie, baronowa westchnęła, panicz zachichotał, a rezydentka się zakrztusiła.

– Ależ, panie Downirze – powiedział stropiony baron – znałem pewnego ptasznika, który uczył ładnych piosenek zamknięte w klatkach drozdy i sikorki, żeby je potem sprzedać na targu…

Panicz rzucił kością w papugę. Ptak rozsypał się w stado kolorowych motyli, które momentalnie wyleciały przez otwarte okno. Baron patrzył na to zmartwiony.

– Mimo wszystko, nadal nie rozumiem, panie Dranirze…

– Nazywam się Damir – sprostowałem ponuro.

Kiedy po obiedzie zostałem sam na sam z Lartem, wpadłem w prawdziwą histerię. Powiedziałem, że nie widzę sensu w kontynuowaniu naszej maskarady, że mam dość groteskowych, niezręcznych sytuacji, że mam nocne lęki i w ogóle dosyć wszystkiego. W porywie szału odrzuciłem szpadę i zacząłem ściągać z siebie strój czarodzieja. Lart przyglądał mi się zimnymi, lekko zwężonymi oczyma.

– Czy to bunt?

To pytanie nieco mnie otrzeźwiło. Rozdziewałem się coraz wolniej, wreszcie zastygłem pochylony, mnąc w dłoniach koronkowy żabot. Mag siedział w kącie i patrzył na mnie bez przerwy badawczo.

– Mój panie – powiedziałem grobowym głosem – wybacz mi… Proszę mi pozwolić służyć jak poprzednio, zamiast grać komedię. Nie chcę już udawać maga. Wiem, że to mi nie wychodzi. Wolę już ciągnąć karetę zamiast koni, ale błagam pana, proszę mnie więcej nie zmuszać, żebym pana udawał! Błagam!

Wyciągnął w moją stronę chudą, żylastą dłoń i zacisnął dłoń w kułak. Chociaż stałem w drugim końcu przestronnej komnaty, poczułem jak coś chwyta mnie za kark. Chociaż dzieliło nas co najmniej dziesięć szerokich kroków, błyskawicznie przyciągnął mnie przed swoje beznamiętne oblicze i lodowate źrenice.

– To dla mnie konieczne, żebyś udawał czarodzieja i żeby nikt się w tym nie połapał. I, jak pragnę fruwać, zagrasz swoją rolę do końca. Cokolwiek by się stało! Spróbuj tylko stchórzyć…

Rozwarł palce i poleciałem na ścianę. Po podłodze rozsypały się kościane guziki mej batystowej koszuli.

Następnego ranka wybraliśmy się na polowanie razem z baronem, chmarą łowczych i naganiaczy. Dzień był pogodny, ale nie upalny, konie były wyborne, tak więc nawet ja, zazwyczaj wsiadający na konia z obawą, czułem się całkiem znośnie. Zapewne czułbym się jeszcze lepiej, gdyby nie fakt, że Lart nie spuszczał ze mnie ani przez chwilę kontrolnego spojrzenia. Jego wczorajsza groźba spowijała mnie mrocznym cieniem. „Spróbuj tylko stchórzyć!”.

Jechałem po lewicy barona, uzbrojonego w długą, ostrą pikę, po prawicy jechał najstarszy łowczy. Jak mi wyjaśniono wcześniej, lasy barona były pełne wszelakiego zwierza i wyśmienicie nadawały się do polowań.

Sam magnat był w znakomitym nastroju i opowiadał głośno o myśliwskich zwyczajach, o koniach, psach sztuce kulinarnej, pogodzie, a nawet, jakby mimochodem, o nieprzydatności magii w poważnych sprawach.

– Pozwolę sobie zauważyć, że pan czarownik potrafi pokazywać rozmaite sztuczki… Motyle, papugi i tak dalej. A gdyby tak, na przykład, szanowny mag wziąłby się za męską robotę, jak polowanie lub wojna? Co by pan zrobił, gdyby wyskoczył na pana z ostępów rozjuszony dzik albo wrogi oddział? Pokonałby ich stadem papug? Zanim czarodziej zdąży wypowiedzieć zaklęcie, rozpędzony dzik go dopadnie i, że tak powiem, raz-dwa…

Baron przeszył piką wyimaginowanego czarownika i roześmiał na całe gardło, zadowolony z żartu.

Czekałem z lękiem, co uczyni Lart w obronie naszej godności, ale nic się nie stało. Obejrzałem się przez ramię. Mag gdzieś przepadł.

Nie mogę rzec, abym się tym szczerze zmartwił. Od samego rana dręczyła mnie jego obecność, nareszcie więc mogłem swobodniej odetchnąć, czując, że mroczna chmura wisząca nad moją głową trochę się oddaliła.

Jechaliśmy obrzeżem lasu. Po naszej prawej stronie ciągnęły się dzikie łąki, zarosłe bujną, wysoką trawą, po lewej mieliśmy wiekowe, ogromne dęby. W ich koronach szczebiotały ptasie chóry. Łowczy spuścili ze smyczy chwytające trop ogary.

Baron był także podniecony. Unosił się w siodle, mrugał do mnie znacząco, zacierał ręce, przeczuwając najwidoczniej przyszłą satysfakcję.

Gdzieś przed nami psy zaczęły ujadać. Baron spiął konia ostrogami i z radosnym okrzykiem ruszył do przodu, nie trzymając się drogi. Pozostałem w tyle. Ledwie widziałem plecy łowców, klepnąłem więc rumaka po zadzie, obawiając się zabłądzić.

Z jakiegoś powodu psie ujadanie zamieniło się w wycia i skomlenia. Łowczy ściągnęli wodze, ja zaś, nie będąc w stanie zatrzymać konia, przejechałem obok nich i znowu znalazłem się na czele z baronem. Psy ze zjeżoną sierścią na grzbietach kuliły się u nóg jego wierzchowca. Baron trzymał pikę w pogotowiu. Podążyłem wzrokiem w stronę, gdzie spoglądał i zamarłem.

Pod gęstym krzewem malin spoczywał zwinięty w kłębek łuskowaty ogon ogromnego stwora z kościanym grzebieniem na grzbiecie i ostrymi jak igły pazurami. Obracał czerwonym, rozdwojonym językiem wewnątrz półotwartej, pełnej kłów paszczy. Jego okrągłe, żółte ślepia, wielkie jak cynowe misy, spoglądały beznamiętnie na kawalkadę jeźdźców.

Dzielne psy myśliwskie kuliły się z podwiniętymi ogonami. Łowczy cofali się. Baron wrzasnął ochryple:

– Masz tobie! Kto by się spodziewał!

Odwrócił się do mnie. W jego spojrzeniu nie było już poprzedniej pewności siebie.

– No proszę, panie Danirze, czy jak tam… Do tej pory niczego takiego w tych stronach nie bywało, ale tylko się pan pojawił i… proszę bardzo! Nie wiem, czy pan go przywołał, czy też sam tutaj przylazł, ale… Pan pozwoli!

Próbował wcisnąć pikę do mojej dłoni.

– Co? – zapytałem ze szczerym zdumieniem.

– Jak to co?! – syknął, podskakując w siodle. – Zabij pan te paskudę! Nie będzie wyjadała moich malin!

Stwór rzeczywiście skubał w tym momencie maliny, zgarniając całe grona długim językiem.

– To roślinożerca – stwierdziłem z przekonaniem. – Zapewniam, panie baronie, że jest niegroźny.

Jakby na potwierdzenie moich słów potwór uderzył o ziemię ogonem. Zatrzeszczały złamane gałązki, w ziemi zaś pozostało spore wgniecenie. Ogary rzuciły się do ucieczki, w ślad za nimi najbardziej tchórzliwi łowcy. Baron poczerwieniał na twarzy jak burak.

– Nie ma się co wykręcać, czarodzieju! Albo go pan przegoni, albo zaraz pana na miejscu przedziurawię tą piką!

Oparł grot o moją pierś. Stwór znowu uderzył ogonem, robiąc kolejne wgniecenie.

– Oczywiście, oczywiście – odparłem uspokajająco, odsuwając od siebie ostry czubek i rozglądając się dookoła w poszukiwaniu Larta. Mego pana oczywiście nie było, kiedy był naprawdę potrzebny.

Baron znowu podsunął mi drzewce piki. Nie miałem wyjścia, musiałem ją tym razem przyjąć. Stwór ożywił się wyraźnie: wyciągnął szyję, podniósł na sztorc kościany grzebień i nieprzyjemnie zasyczał, wywijając czerwonym jęzorem. Nieco się wystraszyłem.

– Niech pan się oddali – poprosiłem barona – w bezpieczniejsze miejsce. Jeśli go tylko zranię, będzie rozdrażniony…

– Nawet nie myśl o ucieczce! – warknął magnat.

Wielkie nieba, czytał w moich myślach!

Potwór zostawił w spokoju maliny i niecierpliwie przenosił wzrok to na mnie, to na barona. Usiłowałem przeciągnąć sprawę.

– Jednakowoż, panie baronie, uwzględniając niepewną sytuację…

Długo jeszcze tak moglibyśmy się spierać, lecz stwór zdecydował za nas. Pozornie ociężałym, lecz zarazem pełnym wdzięku ruchem podniósł się, stanął na pazurzastych łapach i powoli rozłożył skrzydła. Tak jest, w dodatku miał skrzydła!

Ruszył wprost na mnie. Odskoczyłem wraz z koniem.

Nawet dziesięciu baronów nie powstrzymałoby mnie od natychmiastowej ucieczki, gdybym w tym samym momencie nie usłyszał w mej głowie echa słów Larta: „Zagrasz swoją rolę do końca. Spróbuj tylko stchórzyć!”. Dłonie, ściskające pikę barona, zrobiły się całkiem mokre. Nie było dokąd uciec.

Potwór zbliżał się do mnie. Mój koń trząsł się pode mną jak osika, stał jednak w miejscu zadziwiająco stabilnie. Podniosłem pikę, obawiając się, że spudłuję.

Potwór wywalił jęzor z zębiastej paszczy i zamachał nim w powietrzu, jakby chcąc mnie rozdrażnić. Uznałem, że to najlepszy cel.

Smok był tuż przede mną. Natychmiast dźgnąłem piką, starając się trafić w język.

Oczekiwałem, że ów atak zakończy się moją niechybną śmiercią, lecz poczwara, ku memu zdumieniu, cofnęła się, jakby wystraszona. Zachęcony powodzeniem, pogoniłem konia i ponownie zaatakowałem, biorąc tym razem za cel okrągłe oko gadziny.

Potwór mrugnął powieką, uderzył o ziemię łuskowatym ogonem i znowu się cofnął. Usłyszałem wiwaty za plecami.

Gadzina cofała się, ja zaś ciągle atakowałem, wymachując orężem, pokrzykując ochoczo i groźnie. Bycie bohaterem okazało się proste jak budowa cepa.

Triumfalne okrzyki oddaliły się. Zajęty przeganianiem strasznego tylko z wyglądu przeciwnika, zastanawiałem się nad ostatecznym pchnięciem.

W tym momencie smok podfrunął. Usłyszałem z oddali okrzyki przestrachu swoich towarzyszy.

Potwór miał niewielkie, błoniaste skrzydła, na których wzniósł się do góry ociężale, lecz pewnie. Chwilę potem rozdwojony język chlasnął mnie po policzku, ostry jak brzytwa. Chwyciłem się za twarz, upuszczając broń. Koń stanął dęba i zrzucił mnie z siodła.

Leżałem w wysokiej trawie cały drżący, podczas gdy nade mną zawisło ogromne, pokryte łuskami brzuszysko. Po chwili cofnęło się i na jego miejscu pojawił się pysk z zębiastą paszczą i żółtymi ślepiami. Jęknąłem i zasłoniłem oczy dłońmi.

Straszliwa, pazurzasta łapa oderwała od mej twarzy kolejno obie dłonie. Oczy jak misy wwierciły się we mnie przenikliwie, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi na dopiero co zadane pytanie. W ślepiach błyskała jakby znajoma irytacja. Zauważyłem, że jedna łuskowata brew uniosła się ponad drugą i znacząco wygięła. Uniósłszy się i wsparty na łokciach, wypatrywałem teraz kolejnych, niezauważonych wcześniej szczegółów, czyniących pysk potwora podobnym do znanego mi do bólu oblicza. W końcu rzuciłem się z jękiem na trawę.

– Panie…

Wraz z ulgą pojawił się żal, że zostałem narażony na lęk przed śmiercią. Leżałem w trawie zapłakany.

Potwór wzleciał do góry i zatoczył nade mną krąg. Potem znów sfrunął niżej i znaczącym spojrzeniem wskazał leżącą w pobliżu pikę.

Wstałem, pochlipując i podniosłem broń. Stwór zatrzepotał skrzydłami i rzucił się na mnie z ogłuszającym rykiem. Ze łzami w oczach odruchowo nadstawiłem grot piki. O włos unikając ostrza, smok wydał imitację bolesnego wycia, odskoczył do tyłu, drżąc od łba do ogona. Zaczął miotać się w udawanej agonii, wreszcie odleciał z przedśmiertnym, znikającym wyciem.

Obserwatorzy, śledzący rozwój wydarzeń z bezpiecznej odległości, zareagowali na to wrzaskami triumfu.

Odebrawszy wyrazy hołdu i pochwały dla mego magicznego mistrzostwa, wysłuchawszy publicznego przyznania barona, że jednak magia jest największym skarbem ludzkości, zostałem wreszcie sam na sam ze swoim panem.

Patrzyłem w ogień płonący na kominku, Lart zaś przechadzał się po komnacie za moimi plecami. Wsłuchany w jego kroki, wodziłem bezmyślnie palcami po długim, piekącym zadrapaniu na policzku, w miejscu, gdzie dotknął skóry smoczy rozdwojony język.

– To było konieczne – oznajmił Lart w ciemnościach.

Milczałem.

– Dobrze się sprawiłeś – podniósł nieco głos.

Ciągle patrzyłem w ogień. Podszedł i usiadł obok mnie na podłodze.

– Posłuchaj – powiedział z naciskiem. – To bardzo ważne. Nad światem zawisła klęska… Jestem już prawie pewny. Pamiętasz Orwina? „Ogniu, oświeć me oczy”? On pierwszy pojął, co się dzieje, kiedy zardzewiał złoty amulet. Zbyt długo mu nie wierzyłem… Trzecia Siła rzeczywiście czyha za progiem. Szuka Odźwiernego. Wiesz, kto ma nim być? Mag, który nie jest magiem. Czyli kto?

Ściszył głos. Na razie nie rozumiałem, ku czemu zmierza.

– Zastanawiałem się, co to znaczy: mag, który nie jest magiem? I w końcu…

Poderwał się i zaczął mamrotać z niepokojem, nerwowo pocierając dłonie. Docierały do mnie tylko strzępy zdań.

– Czy to aby nie… Pasowałby do tego, oczywiście… Ale jednak nie. Przecież wypadł z gry… Odszedł jak niepyszny, więc nie powinniśmy go brać pod uwagę. Tak!

Potrząsnął głową, jakby odpędzając natrętną myśl. Potem znowu usiadł obok mnie.

– Mag, który nie jest magiem… Możliwe, że chodzi o ciebie.

Wytrzeszczyłem na niego zdumione oczy.

– Możliwe, powiedziałem… Całkiem prawdopodobne… Skąd mogę wiedzieć, jak Ona wyznaczy swego Odźwiernego? Może interesują ją wszyscy, którzy udają magów? Przygotowałem zasadzkę… jak umiałem. Niech się tobą zainteresuje i objawi się wreszcie. Cóż nam innego pozostaje, jak złowić Trzecią Siłę na żywą przynętę?

Wstrzymał oddech, wpatrując się uważnie w moją twarz. Potem odetchnął głęboko i podjął łagodniejszym tonem:

– Chyba nie sądzisz, że jakikolwiek demon mógłby skrzywdzić kogoś, znajdującego się pod moją opieką? Wszystko jedno, Trzecia, czy nawet i Czwarta Siła… Dosłownie obrażasz mnie swoim strachem! Musisz dalej grać tę rolę. Zrozumiałeś teraz, jak bardzo jest to ważne?

W tym momencie rozległo się głośne kołatanie do drzwi.

– Panie czarodzieju! Jaśnie pan prosi!…

Baron, odziany w wygnieciony szlafrok, oczekiwał w jadalni otoczony domownikami. Zmierzył nas wystraszonym spojrzeniem.

– Panie czarodzieju… Co to takiego?

Na stole leżał stos rodowych złotych naczyń, pokrytych plamami rdzy.

Cały dwór był wystraszony. Zardzewiały także: obrączka baronowej, dzwonek przy wejściu, biżuteria w szkatułkach i dukaty w sakwach. Wspaniałe, wyszywane złotą nicią gobeliny osypywały się na podłogę drobnymi czerwonymi płatkami.

– To znak – szeptał Legiar pobladłymi wargami. – Omen…

Męczyło go, kiedy zdarzało mu się spędzić dwie noce pod tym samym dachem. Droga stała się jego prawdziwym domem, paliła mu stopy, nawet gdy z niego kpiła, nieoczekiwanie plącząc się i zakręcając, wciąż kusiła go i pociągała. Przygodnie spotkani wędrowcy dzielili się z nim chlebem, on także dzielił się z nimi wszystkim, co zdobył dorywczą pracą we wsiach i miasteczkach. Jeśli miał w zawiniątku zapas jedzenia, nie szukał noclegu, lecz szedł całą noc bez przerwy, niczego się nie obawiając. Droga mu sprzyjała.

Zdarzyło się jednak i tak, że o zachodzie słońca w węzełku nie została ani okruszyna, przed nim zaś, na poboczu drogi pojawiło się kolejne ludzkie osiedle. Raul przemyślał sprawę i skręcił w jego stronę.

Po pustych uliczkach dreptały grzebiące w ziemi kury, rozbiegające się z przeraźliwym gdakaniem spod nóg przybysza. Okiennice sporych drewnianych domów były szczelnie zamknięte. Nikt nie siedział na ławeczkach przy furtach, pusto było także przy studni, chociaż łańcuch kołowrotu był wciąż wilgotny, obok zaś widniał na trawie wyraźny odcisk od postawionego tam niedawno wiadra. Raul obejrzał się, słysząc stuknięcie okiennicy.

Zaniepokoił się, odczuwając niezrozumiały ciężar na sercu. Po chwili zrozumiał, że przygniatała go cisza. Niezwykła o tej porze na wsi.

Psy nie obszczekiwały obcego, nie słychać było ryku bydła w oborach, nie piały koguty ani nie stukała nigdzie siekiera. Tylko wiatr wywoływał skrzypienie desek w bramie. Całkiem jak na cmentarzu.

Ruszył dalej, nie mając odwagi pukać do którejkolwiek furtki. Wyczuwał nieufne spojrzenia zza przymkniętych okiennic, na próżno usiłując pojąć ich przyczynę. Posłuszny brzęk opadającego haczyka przerywał na moment wszechobecną ciszę. Raul miał ochotę uciec stąd jak najprędzej, chociaż był bardzo głodny.

– Hej, chłopcze!

Ktoś powiedział to szeptem, a jednak Marran zatrząsł się, jakby usłyszał armatni wystrzał. Przez półotwartą furtkę wyglądał niemłody chłop i kiwał na niego palcem.

– Podejdź bliżej… Skąd jesteś? Czego tu szukasz?

– Jestem wędrowcem – odparł również szeptem Raul.

Wieśniak splunął.

– Więc czemu wałęsasz się po ulicach? Chodź tu szybko!

Chwycił Marrana za rękaw i bezceremonialnie wciągnął na podwórze, natychmiast zatrzaskując furtkę. Na progu chaty stała zalękniona kobieta.

– Szybko do środka… Garanie, prowadź go tutaj…

Nie uspokoiła się aż do chwili, kiedy za Raulem i jego przewodnikiem nie zamknęły się drzwi.

Marran rozglądał się z niedowierzaniem. Oprócz dwojga wieśniaków ujrzał w sieni dwóch przestępujących z nogi na nogę, podobnych do siebie jak dwie krople wody chłopaczków, a z izby wyglądała nieśmiało mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka.

– Kim jesteś? – spytała cicho kobieta.

– Wędrowcem – odpowiedział z uśmiechem.

Nie uśmiechnęła się, tylko przyglądała mu uważnie.

– Jest nietutejszy – wyjaśnił szeptem mężczyzna. – Niczego nie wie.

Niewiasta po namyśle skinęła głową, zapraszając gościa do środka.

W ślad za nią przeszedł wąskim korytarzykiem do sporej kuchni o ścianach ze sporych bali. Świerszcz, ukryty w jakiejś szczelinie, szemrał urokliwie. Tuż za Raulem weszli do kuchni wieśniak, dwaj chłopcy i dziewuszka.

– Jesteś głodny? – zapytała kobieta.

Nie czekając na odpowiedź, skinęła na córeczkę, która zgrabnie zdjęła z pieca garnek z resztkami kaszy, a z półki kawałek chleba zawinięty w gałganek i postawiła wszystko na stole z ufnym uśmiechem.

– Wieczerzaliśmy już – oznajmiła niewiasta. – Jedz.

Wdzięczny Raul zabrał się bez słowa za kaszę. Z trudem powstrzymywał się, żeby od razu nie spałaszować wszystkiego. Chłopcy stali w drzwiach, kobieta przysiadła na ławie, a dziewczynka obserwowała jedzącego gościa szeroko otwartymi oczami. Ten, który wpuścił do domu obcego, najwidoczniej gospodarz, pocierał z zakłopotaniem podbródek, porośnięty rzadką, siwiejącą bródką. Świerszcz zamilkł na chwilę, po czym odezwał się ponownie długim, melodyjnym szmerem.

Spożywszy posiłek Raul wreszcie podziękował. Popatrzył na otaczające go twarze: zatrwożoną u kobiety, nachmurzone u chłopców, zmęczoną u chłopa i zaciekawioną u dziewczynki. Zapytał ostrożnie:

– Spotkało was jakieś nieszczęście, dobrzy ludzie?

Chłopcy sapnęli dość głośno, gospodarz i gospodyni wymienili spojrzenia. Kobieta wstała i zwróciła się do dziewuszki:

– Idź już, pora spać.

Dziewczynkę wyraźnie zżerała ciekawość, posłusznie jednak opuściła kuchnię, rzuciwszy jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę, skąd dochodziło granie świerszcza.

– Opowiedz mu, Garanie – powiedziała gospodyni do starszego mężczyzny.

Tamten skrzywił się, wciąż pocierając podbródek, w końcu oznajmił:

– Tak, nieszczęście. Jak długo żyję, nie przypominam sobie takiego. My i tak mieliśmy właściwie dużo szczęścia…

– Nie kracz – przerwała mu kobieta.

– Tak – podjął z westchnieniem gospodarz. – Któż to wie, co mu jeszcze do głowy przyjdzie… Teraz chce się wyswatać. Czasem pojawia się co wieczór, to znów nie pokazuje się cały tydzień. Zawsze nawiedza kogoś innego.

Gospodyni także westchnęła.

– Ma już ponad sto lat, żył już za czasów mego pradziadka. A tutaj swatanie…

– Swatanie? – powtórzył pytająco Raul.

Garan przytaknął.

– Zawsze gdzie indziej. Przynosi w darze narzeczonej bukiet zdechłych żmij…

– Kto to taki? – zapytał, wzdrygając się, Marran.

Gospodarz i gospodyni ponownie wymienili się spojrzeniami.

– Czarownik – usłyszał odpowiedź od drzwi.

Raul obejrzał się. Powiedział to nieco młodszy z chłopców, niewysoki szesnastolatek.

– Straszny czarownik! Pewnie jeszcze o takim nie słyszałeś!

Brat trącił go w bok.

– Mieszka w jaskini – powiedziała po chwili niewiasta. – Sto lat, a może i dwieście. Mój ojciec opowiadał, że kiedyś był cichy i spokojny, pomagał ludziom w razie potrzeby… Później nikt go nie widział przez dwadzieścia lat. Skrywał się w pieczarze.

– Biegaliśmy po tej jaskini jako dzieciaki – oświadczył drżącym głosem starszy wyrostek, wyglądający na zdrowszego i silniejszego od brata. – Zawsze tam było cicho, tylko czasem coś zasyczało, jak woda na rozgrzanej patelni…

– I w końcu się pokazał – podjęła kobieta – ale jakiś dziwny… Jakby coś go opętało. Spalił pół lasu, ot tak, mimochodem. Potem było jeszcze gorzej. Zamienił się w pług i zaczął orać bruzdy na drodze. Bez koni chodził, wyrzucał kamienie z ziemi i chichotał przy tym złośliwie… Ludzie uciekali na widok zaczarowanego pługa.

– A potem przez tydzień wyrastał z ziemi – wpadł jej w słowo gospodarz, oglądając się bojaźliwie. – Całkiem jak drzewo. Na placu pośrodku wsi najpierw poruszyła się ziemia, ukazały się ręce, a potem głowa… Mieszkający w pobliżu porzucili swe domy i uciekali, dokąd oczy poniosą!

– A jeszcze potem – podjęła znów niewiasta – stworzył w jeziorze potwora, ogromną pijawkę z krowimi rogami i wymionami. Nie można tam ryb łowić ani się wykąpać…

– Strach tam podchodzić! – syknął starszy z chłopców.

– Później znowu odprawiał jakieś czary w jaskini – szepnęła gospodyni – a teraz…

– Teraz postanowił się żenić – wtrącił Garan. – Biada temu, kto ma teraz pannę na wydaniu. Przychodzi, kołacze do bramy, a spróbuj mu nie otworzyć! Przynosi wiązkę gadzin. Nie daj boże spotkać go na zewnątrz, dlatego wszyscy się kryją… Miałeś szczęście. Jemu chyba wszystko jedno, obcy, czy swój.

– Dziękuję wam – odparł powoli Raul. – Zdaje się, że uratowaliście mi życie.

Milczeli chwilę. Świerszcz grał cichutko, jakby zmęczony.

– A co się dzieje z dziewczynami? – spytał ochryple Marran.

– Z dziewczynami?

– Do których uderza w konkury.

– Jak dotąd nic. Na razie wśród nich przebiera. Deklaruje chęć ożenku i odchodzi, napędziwszy dziewuchom strachu. Wezmę do swego domu małżonkę, powiada. Ale jakoś dotąd żadnej nie wybrał.

– U nas nie znajdzie, na szczęście, narzeczonej – stwierdził chłop triumfalnie. – Mam dwóch dorastających synów, a córeczka Garra jeszcze za mała. Dlatego, póki co, mamy spokój…

– Nie kracz – upomniała go znowu żona, po czym wstała energicznie. – No cóż, wystarczy tej gawędy. Pora spać. Jutro wypytam sąsiadów, czy się pojawił.

– Na pewno nie – powiedział z przekonaniem młodszy chłopak. – Od trzech dni go nie było. Może umarł.

– Cicho bądź – zbeształ go wystraszony ojciec. – Mówią, że jest nieśmiertelny – dodał niemal szeptem. – Dlatego tak jest, że sprawia, iż inni za niego umierają… Rozumiesz? Jakby w zastępstwie.

Kobieta zadrżała.

– Dużo by jeszcze można gadać, ale zaraz będzie noc. Chodźmy – zwróciła się do Raula. – Położę cię razem z chłopcami.

Wszyscy opuścili kuchnię, a chłopaki od razu weszli po schodach na górę. Garan poszedł zamknąć drzwi wejściowe, kobieta zaś otworzyła niewysoką szafę i wydobyła z niej czystą pościel.

Jej mąż zawołał nagle zdławionym głosem:

– Lita!… Podejdź tutaj!

Omal nie upuściła prześcieradła.

– Co tam?!

– Chodź…

Niewiasta prędko poszła do sieni, a za nią Raul.

Garan przylgnął twarzą do niewielkiego, kwadratowego okienka, wyciętego w drzwiach. Dłoń, zaciśnięta kurczowo na drewnianej klamce, drgała nerwowo.

– Skręcił w naszą stronę – oznajmił gospodarz, starając się mówić cicho i spokojnie.

Niewiasta odepchnęła go i sama spojrzała.

– Wielkie nieba! – jęknęła. – Do kogo idzie?

– Pewnie do Martów – mruknął Garan. – Mają dwie dorastające córki…

– Będzie się do obu zalecał?

– Mogę także zobaczyć? – zapytał Raul za ich plecami.

Kobieta odsunęła się trochę i pozwoliła Raulowi wyjrzeć przez okienko.

Środkiem ulicy kroczyła, to przyspieszając, to zamierając, dziwaczna, niemal komiczna postać: długi, niegdyś zapewne strojny kaftan, czerwone trzewiki z kokardami, wspaniały koronkowy kołnierz, z którego wynurzała się maleńka, pomarszczona główka w trefionej peruce, spod której wystawały siwe kosmyki. Czarownik gwizdał coś wąskimi wargami, to znów słodko śpiewał albo podskakiwał w miejscu, jak niecierpliwy młodzik. W prawej ręce trzymał jakiś kłębek, w którego głębi Raul dostrzegł, oblewając się zimnym potem, żmijowe łby.

– Nie patrz na niego – ostrzegł Garan. – Oświadczy się u naszych sąsiadów, Martów i potem sobie pójdzie.

– Ich chata po której stronie? – spytał szeptem Raul.

– Po prawej – odparła kobieta.

Raul milczał. Wolał nie mówić o tym, że właśnie zobaczył, jak czarownik mija chatę po prawej.

– Co teraz robi? – zapytała niewiasta odpychając Marrana, który przygryzł wargę.

– No nie! – jęknęła głośno gospodyni.

Rozległo się kołatanie do bramy.

– Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy! – dobiegał zza bramy drżący, wibrujący głosik. – Wasz towar, a nasz kupiec, urodziwy młodzieniec!

Gospodyni zachwiała się. Raul podtrzymał ją, obawiając się, że upadnie.

– Nie otwieraj – powiedziała. – To pomyłka.

Powtórzyło się głośne, natrętne pukanie.

– U was złota kurka, u nas piękny kogucik! Otwieraj, gospodarzu, szykuj córkę do ślubu!

Z góry zbiegli wystraszeni, na pół rozebrani chłopcy. Młodszy skoczył do matki i skrył twarz na jej piersi jak mały dzieciak.

– Nie otwieraj – powtórzyła.

Z izby na parterze wyjrzała mała Garra, bosa, w nocnej koszulce.

– Kto tam? – zapytała cieniutkim głosikiem.

– Schowaj się – krzyknął do niej ojciec. – Do łóżka, migiem!

Stukanie rozległo się po raz trzeci.

– Macie monetę, a my sakwę! Macie guzik, my pętelkę! Otwieraj, gospodarzu, wrota do szczęścia swej córy!

– Pokrzyczy i pójdzie sobie – stwierdził Garan z nadzieją w drżącym głosie. – Nieraz już tak było!… Przecież ona jest jeszcze dzieckiem!

– Trzeba mu otworzyć – szepnął starszy młodzik. – Inaczej nie odejdzie… Może spalić dom, jak u Lożkarów!

– Zaraz – burknął gospodarz. – Zostańcie tutaj, ja z nim pomówię.

Trzęsącymi się dłońmi odsunął zasuwę, potem krzyknął przez uchylone drzwi.

– Nie ma u nas dla ciebie narzeczonej! Jeszcze nie dorosła do waszej wielmożności!

– Ho, ho, ho! – zapiszczał starczy głos za furtą. – Z ziarneczka kwiatuszek, z jajeczka ptaszek! Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy!

Mocno pchnięta furta otwarła się, jakby pod silnym podmuchem wiatru.

Raul odczuwał całym ciałem zmęczenie przebytą drogą, każdą obolałą kosteczkę. Do pojedynku z magiem mógł stanąć tylko inny mag. Marran nie miał żadnych szans.

– Macie paluszek, my obrączkę!

Starzec wszedł na dziedziniec. Drzwi wejściowe otworzyły się powoli na oścież wbrew woli przytrzymującego je gospodarza.

– Mamo – szeptał wystraszony młodszy syn.

Starszy miotał się, nie wiedząc, co robić. Ich matka stała nieruchomo, opierając się całym ciałem o ścianę.

Starzec stanął w progach domu. Był mocno uróżowany, wypomadowana peruka zjechała na tył głowy. W sieni rozszedł się gęsty, słodki zapach pachnidła.

– Macie brylancik, my oprawę…

Garan cofnął się przed nim. Staruszek przeskoczył próg. Machnął upierścienioną, chudą i żylastą dłonią i skinął kościstym palcem. Garra poszła ku niemu tak, jak stała, bosa i w nocnej koszulce, jakby pociągana niewidzialnym sznurkiem. Garan i synowie stali niczym sparaliżowani. Starzec zabulgotał głucho, co miało wyrażać zadowolony śmiech. Z wysiłkiem pochylił się nad dziewczynką i pogładził jej policzek.

– Wasz towar, a nasz…

Pochwycił dziewczynkę i zarzucił sobie na ramię, nie wypuszczając z dłoni kłębowiska martwych żmij.

– Mamo! – krzyknęła Garra zdławionym głosem.

Staruszek zawrócił i odszedł, gładząc uspokajająco swą zdobycz po główce. Matka rzuciła się za nimi, ale mąż i synowie ją powstrzymali.

Raul stał pod ścianą, bezużyteczny, bezsilny i obcy.

Młodszy syn płakał w kącie. Szlochał tak całą noc, niemal bez ustanku. Raul nie mógł słuchać tego rozpaczliwego łkania.

Starszy wszedł na górę i z jego izdebki nie dochodził żaden dźwięk.

Garan chodził po domu, załamując ręce, co jakiś czas rzucając w stronę Raula słowa bez związku. Marran przymykał oczy w takich chwilach.

Żona gospodarza, Lita, siedziała przy pustym stole, wpatrzona martwo przed siebie, nie słysząc długich, urokliwych treli nieświadomego tragedii świerszcza.

Świece się dopaliły, a w szczelinach zamkniętych na głucho okiennic pojawiło się białe światło, aż zaczęły się przebijać promienie wschodzącego słońca.

– Baby – odezwała się Lita po całonocnym milczeniu.

Jej mąż ożywił się i niezdarnie pogładził kobietę po ramieniu.

– Pośpij trochę, Lito… Trzeba spać…

Odepchnęła jego dłoń. Podniosła się z trudem, ogarnęła spojrzeniem zaczerwienionych, lecz suchych oczu syna szlochającego w kącie, roztrzęsionego męża i wspartego o ścianę Marrana.

– Oddaliście mu ją – stwierdziła beznamiętnym, drewnianym głosem. – Oddaliście.

Na dźwięk jej głosu włosy Raula stanęły dęba.

Chłopak w kącie zapłakał głośniej. Garan skrzywił boleśnie usta, pocierając mocno posiwiały zarost.

– To tak jakby śmierci nie oddać… Jak można śmierci odmówić? Zapłacz, Lito, zapłacz.

Kobieta zatrzymała na nim oskarżycielskie spojrzenie.

– Oddaliście ją – powtórzyła. – Wszyscy ją oddaliście.

Garan padł przed nią na kolana.

– Źle się stało, źle stało… Ale jak nie oddać? Na całym świecie pewnie by mu nikt nie odmówił… Nikt! Pomyśl, co by wtedy z nami zrobił!

– Garra – wycedziła powoli jej matka.

Garan także zapłakał. Raul wyszedł na zewnątrz, żeby tego nie widzieć i nie słyszeć.

Na dworze świeciło słońce, a przy furtce zebrało się grono rozszeptanych, kiwających głowami, zaciekawionych gapiów. Widząc na ganku Raula, rzucili się żwawo ku niemu, niemal zbijając go z nóg.

– Zabrał? Zabrał ją?! Miał żmije?

– Garra! To straszne!

– Ile ma lat? Dziesięć? Jedenaście?

– Lita pewnie rozpacza…

– Widziałeś na własne oczy, młodzieńcze?

– Chodź do nas, pojemy, pogadamy… Opowiesz, jak to było.

– Ludzie kochani, to znaczy, że mojej dziewczyny już nie ruszy?! Ojoj!

Ciągnęli go za rękawy, zaglądali mu w oczy, przekrzykując się wzajem i oglądając co rusz bojaźliwie na zamarły w grozie dom z zamkniętymi na głucho okiennicami. Raul oderwał od swego odzienia czyjeś natrętne dłonie i porzucając gromadę, zawrócił do ciemnej sieni. Przez sekundę zwidziała mu się dziewczynka, taka, jaką zobaczył ją po raz pierwszy, gdy wyglądała zza drewnianej futryny.

Lita siedziała jak poprzednio za stołem, wpatrzona martwo w ścianę i powtarzała:

– Oddaliście. Oddaliście ją…

Mężczyzna, widząc Raula, ruszył ku niemu, jakby zobaczył zbawcę.

– Rozum jej się pomieszał – stwierdził z przerażeniem, sam na granicy obłędu.

Świerszcz zagrał nie w porę.

Kobieta drgnęła i powoli, sztywno jak kukła, przekręciła głowę, spoglądając w oczy Raula. Marran odebrał to spojrzenie jak policzek.

– Oddaliście ją! – powiedziała znowu. – Już nie wróci.

– Tak, nie wróci już, Lito! – wybełkotał Garan za plecami gościa. – Nikt z nas nie jest magiem, więc co możemy poradzić? Będziesz to musiała przecierpieć, przywyknąć…

Kobieta znowu sztywno odwróciła głowę. Garan mówił jednak dalej:

– Nikt nie ma tutaj mocy, żeby ją uwolnić… Nie ma innego maga… Co ja mogę…

– Ja jestem magiem – oświadczył Marran.

Nastąpiła niesamowita cisza. Twarz kobiety, do tej pory zastygła jak maska, drgnęła. Garan wydyszał w końcu:

– Coś ty powiedział?… Kto jest magiem?!

– Ja – potwierdził Raul.

Nienawidził i przeklinał samego siebie. Prosił niebiosa o tylko jedną łaskę: szybkiej śmierci z ręki czarodzieja. Oby tylko nie była to znowu przemiana w wieszak lub półkę na obuwie.

Przeklinał siebie, idąc wiejskimi uliczkami pośród milknącego tłumu. Ktoś wołał głośno:

– Nie puszczajcie go! Sprowadzi na nas zło!

Przed nim szli jednak Garan i Lita, nikt więc nie ośmielił się zastąpić im drogi.

Gromada została nareszcie w tyle, podobnie jak Garan. Lita pokazała Raulowi drogę do jaskini maga. Dalej poszedł samotnie wąską, nierówną, porosłą pokrzywami drogą.

Zarośnięta dróżka urywała się u wejścia do pieczary, jakby jaskinia połykała ją szeroko rozwartą, bezzębną paszczą, Raul przystanął, nazwał się w myślach bezmózgim idiotą, po czym wkroczył do środka.

Nie miał w głowie ani jednej sensownej idei ratunku. Dwa kroki od otworu wejściowego natknął się na ogromne drzwi z żelazną klamką.

Przyłożywszy do nich ucho, usłyszał miarowy metaliczny brzęk, jakby kucharka mieszała chochlą w miedzianym kotle. Sprawił, że poczuł ciarki na plecach.

Zaczął się zastanawiać: jak by postąpił, gdyby był magiem? Co zrobiłby teraz?

Krótką chwilę wyobrażał sobie, jak ogromna, pokryta kolcami gadzina rozbija w pył czarodziejskie wrota, wpada do wnętrza, przygniata starego do podłogi i oswobadza Garrę… Dziewczynka na pewno bardzo by się wystraszyła. Jeśli ciągle jest żywa.

Marran nabrał powietrza w płuca i spróbował pchnąć drzwi. Ustąpiły nieoczekiwanie lekko. Oblizał wyschnięte wargi i wszedł przez nie, ściskając jak talizman figurkę jaszczurki ukrytą pod koszulą.

Siedlisko czarodzieja oświetlone było mętnym światłem tajemniczego pochodzenia. Na ścianach wisiały zasnute pajęczynami, puste ramy, z sufitu zwisały wiotkie strzępy tkaniny, pod nogami chrzęściło coś jak skorupki orzechów. Dziwny dźwięk przybliżał się lub oddalał. Raul obawiał się, że za chwilę jego wtargnięcie zostanie zauważone i bezrozumna brawura zostanie przykładnie ukarana. Nic się jednak nie działo. Głuchy brzęk powtarzał się miarowo, strzępki materii kołysały się w powietrzu, a gdzieś z głębi jaskini błyskało mętne światełko.

Raul poczuł nadzieję, że wszedł niezauważony, a zatem uratowanie dziewczynki okaże się trochę łatwiejsze. Wstrzymując oddech poszedł w stronę, skąd dochodziło światło.

Przeszedł przez amfiladę sporych, mrocznych, zasnutych pajęczynami komnat. Nigdy nie przypuszczał, że we wnętrzu ludzkiej siedziby mogą znajdować się stosy omszałych głazów i pnie starych drzew, wczepiających się ogromnymi węzłami korzeni w podłoże, między nimi zaś wielka obfitość stłoczonych bezładnie wiklinowych krzeseł, pokrytych aksamitem foteli, starych komód i toaletek z pustymi słoiczkami po kosmetykach i czarnymi płytami zamiast lustrzanych tafli.

Szedł dalej, z trudem uświadamiając sobie rozmiary owej siedziby, wydrążonej w ziemskich trzewiach. Gdzieś tam, w labiryncie komnat i korytarzy czarownik trzymał małą, bosą dziewczynkę w nocnej koszulce. Dziecko w szponach bestii.

Ta myśl go zmobilizowała. Przyspieszył kroku, niemal pobiegł, lawirując między stosami mebli i kamiennymi grudami.

– Garra! – odważył się zawołać półgłosem.

Wydało mu się, że do monotonnego brzęczenia dołączył w pewnej chwili cienki, starczy głosik. Potem znowu powrócił stukot: Ba, bam… Coraz głośniej i coraz wyraźniej. Raul zbliżał się do celu.

– Sikorka! – rozległ się drżący głos staruszka. – Sikoreczka!

Ba, bam…

Raul zamarł.

– Sikorka! Ćwir, ćwir!

Raul przywarł bezszelestnie do zbutwiałej framugi otwartych drzwi.

Czarownik był tutaj. Marran rozpoznał cieniutkie nóżki w trzewikach z kokardami, rozwiane poły długiego kaftana z wyblakłymi zdobieniami, wielki koronkowy kołnierz, z którego wynurzała się mała główka w wielkiej, trefionej peruce.

Starzec biegał po okręgu, trzymając w lewej ręce niewielki miedziany dzwoneczek. Marran zdumiał się, gdyż mag trzymał za serce dzwonka. Potrząsał nim, a wtedy metalowa czasza uderzała go w dłoń, wydając słyszany wcześniej głuchy odgłos: Ba, bam…

Raul zastanawiał się, jakie zaklęcie magiczne chce zrealizować starzec. Spojrzał w głąb sali i zobaczył Garrę.

Z sufitu zwieszała się na czterech łańcuchach żelazna obręcz, na niej zaś znajdowała się spora szklana kula ze ściętym czubkiem, wypełniona do połowy zielonkawą wodą, z poruszającymi się w niej leniwie wodorostami. Nad powierzchnią wody kołysała się ptasia huśtawka. Na jej żerdzi siedziała, wczepiona w nią paluszkami, zapłakana dziewczynka.

– Sikorka! – bełkotał staruszek, potrząsając dzwonkiem. – Pożywiaj się… – Wolną dłonią rozsypywał po podłodze jakieś łuskowate ziarno, które tak nieprzyjemnie chrzęściło pod stopami. – Nakarm się…

Zbity z tropu Raul przysiadł za framugą, nie śmiejąc się poruszyć.

W tej chwili starzec zatrzymał się, potrząsnął dzwonkiem i wyciągnął wolną dłoń przed siebie, jakby komuś wskazywał palcem dziewczynkę.

– Mamo! – krzyknęła.

Raul zgrzytnął zębami.

– Ćwir, ćwir! – zaskrzypiał czarodziej i zaczął wygłaszać świszczące, niezrozumiałe zaklęcia.

Marran starał się wsłuchiwać uważnie i zrozumieć, do czego tamten zmierza. W tym momencie wyciągnięta w stronę dziewczynki dłoń czarodzieja zaczęła pokrywać się czarnorudawymi piórami. Po chwili wynurzył się spomiędzy nich czerwony, haczykowaty dziób. Garra krzyknęła przestraszona. Stary uniósł ze zdziwienia krzaczaste brwi, podniósł rękę do oczu i spojrzał na nią karcąco. Dziób zniknął, piórka zaś, jakby od niechcenia opadły na podłogę, zamieniając się w białe stokrotki.

– Siko-orka! – przeciągnął niecierpliwie, gorączkowo staruch.

Dłoń z dzwonkiem opadła bezwładnie. Raul zauważył, że była okrwawiona od uderzeń czaszy. Mag jakby dopiero teraz to zauważył. Pokręcił ze smutkiem głową i z pewnym wysiłkiem wywrócił go na drugą stronę. Języczek teraz uderzał słabo o wygięte brzeżki czaszy.

– Ptaszyna słodko kwili – rzekł mag z satysfakcją – gościa wzywa w tej chwili! Ćwir, ćwir!

Wypuścił dzwonek z dłoni, ten zaś uderzył o podłogę i rozpłynął w oleistą maź.

– A tu wiosna za pasem – mruknął roztargniony mag.

Wytrząsnął z rękawa drewnianą fujarkę i wrzucił do cieczy. Instrumencik zakołysał się chwilę i zaraz zatonął, chociaż kałuża nie była głęboka.

Staruszek znowu pokręcił głową i pogroził palcem dziewczynce. Ta zatrzęsła się na swojej żerdce, szlochając i zaciskając usta. Czarodziej znowu wyciągnął dłoń w jej stronę. Raul pochylił się do przodu, napięty.

– Sikorka w gniazdeczku – zapiał dziad – siedzi na gałązeczce…

Znowu wyrzucił z siebie serię niezrozumiałych zaklęć, z których Raul wychwytywał i rozumiał tylko niektóre słowa.

Staruszek chwilami podnosił drżący głos, to zniżał go do szeptu. Im dłużej Marran wsłuchiwał się w owo nerwowe mamrotanie, przepełnione strzępami bezsensownych zaklęć, tym jaśniejsze się dlań stawało, że dotyka jakiejś niepojętej i zarazem oczywistej tajemnicy.

Tymczasem słowa starca odniosły wreszcie skutek: z kałuży, w której utonęła drewniana fujarka, wynurzyła się czerwona ptasia łapa, pozbawiona tułowia. Podskakując niezgrabnie, zaczęła grzebać w ziarnie rozsypanym na podłodze, całkiem jak kura poszukująca pokarmu. Staruch zauważył ją i zamilkł rozczarowany. Potem słabo klasnął dłońmi. Łapa zamarła trwożliwie, zadrżała i rozsypała się w garść drewnianych wiórków.

Raul nadal nie rozumiał, co starzec chce zrobić z dziewczynką. Zrozumiał jednak, że jest on w stanie tego dokonać, chociaż wydawało się to początkowo niemożliwe.

Marran obserwował dalej z ukrycia następne próby czarodzieja. Tym razem mag sprawił, że cała podłoga pokryła się gęstą, twardą łuską.

– Rybka – wymamrotał. – Rybka w stawie, ptaszyna w sadzie… Kto ma osiemnaście, zaraz w swaty pójdzie…

Uśmiechnął się i rozprostował.

Raul chwycił się za głowę. Niejasne przeczucie w jednej chwili zamieniło się w okrutną pewność. Tarł w zamyśleniu czoło, upewniając się i wpatrując uważnie w starego, jakby zobaczył go po raz pierwszy.

Zamieniony w pług, rozorywał drogi… Wyrastał z ziemi jak drzewo… Sprowadził do jeziora wielką pijawkę z krowimi wymionami… Kłębek martwych gadzin, potem akwarium z ptasią huśtawką… Pióra, łuska, bezsensowna gadanina, która się na nic nie zdała, a przede wszystkim…

Mag był najwyraźniej kompletnie obłąkany.

To, co wydawało się groźbą, było w rzeczywistości objawem uwiądu starczego. Nieszczęśnik stracił rozum, a jego magiczny talent był obecnie bezużyteczny, jak księga w rękach ślepca.

Poruszony tym odkryciem, Marran zaczął się zastanawiać, jak powinien postąpić. Wyjść z ukrycia? Ryzykowne. Porozmawiać z szaleńcem? Jak i o czym? W środku szklanego akwarium drży z lęku mała dziewczynka, która nie wie, że jej prześladowca jest bardziej żałosny niż straszny. Każda chwila zwłoki przynosi jej kolejne łzy… Któż wie czym się dla niej skończy kolejna szalona próba starego? Być może najlepiej byłoby podkraść się i walnąć dziada w łeb jednym z tych głazów, walających się pod nogami. Ogłuszyć albo i zabić. Wyzwolić za jednym zamachem wioskę od ciążącej nad nią grozy.

Marran westchnął głęboko, odliczył do dziesięciu i zagwizdał cicho, naśladując ptasi tryl. Mag drgnął i odwrócił się w jego stronę.

Raul ujrzał załzawione, mętne oczy, bezwiednie poruszające się wargi i rozlatane, żylaste ręce. Dziadyga patrzył na niego bezrozumnie, w rozterce, ale bez złości.

Raul podszedł do niego, i machając rękami, zaśpiewał:

– Lecę do mego gniazdeczka, niosę pisklętom robaczka!

Czarownik przyglądał mu się z niedowierzaniem, chowając głowę w koronkowym kołnierzu. Mała Garra, co Raul zarejestrował kątem oka, zastygła na swojej żerdce.

Raul znowu podskoczył, machając rękami, jak skrzydłami i podjął głośniej:

– Ptaszyna w klatce, gniazdo puste! Ćwir, ćwir!

Porozumiewawczo skinął palcem na czarownika, który nie mógł pojąć, kim lub czym jest niespodziewany gość. Zaintrygowany, zapomniał o dziewczynce i skupił uwagę na nieznajomym. Ostrożnie się przybliżył i wyciągnął drżącą dłoń, jakby zamierzał pogłaskać Raula po policzku.

Marran uskoczył, przysiadł, wziął z ziemi parę ziaren i wyrzucił jedno w górę, krzycząc:

– Ćwir, ćwir!

Ziarno spadło z chrzęstem na łuskowatą podłogę. Staruch uniósł krzaczaste brwi. Raul wyrzucił kolejne. Zamieniło się pod wpływem spojrzenia czarodzieja w czarne piórko i opadało powoli, rozkołysanym lotem.

Garra obserwowała to wszystko z zapartym tchem.

Marran rzucił trzecie ziarenko.

Zatoczyło łuk i zastygło nieruchomo w powietrzu. Czarodziej wymamrotał zaklęcie. Ziarno pisnęło, zamachało krótkimi skrzydełkami i wyleciało z komnaty. Zdziwiony swoim sukcesem staruch spojrzał z ukosa na Raula, wzruszył ramionami i zdjął z głowy perukę. Jego mała, pomarszczona główka wyglądała na rozłożystym kołnierzu jak groszek pośrodku wielkiego półmiska.

– Ćwir, ćwir! – powiedział ochryple staruch i podrzucił w górę perukę.

Peruka zmieniła się w starą, wyleniała wronę. Wylądowała ciężko na ziemi i łypała na czarodzieja zagadkowo. Później zatrzepotała skrzydłami, uniosła się niewysoko nad ziemią i wyleciała z komnaty zygzakowatym lotem, znikając w labiryncie korytarzy. Dziadyga uśmiechnął się z satysfakcją i ruszył na jej poszukiwania, zapominając najwyraźniej o dziewczynce i Raulu.

Garra jęknęła, kołysząc się na huśtawce. Marran spoglądał za czarownikiem, dopóki nie zniknął mu z oczu. Ogarnęło go dziwne, nowe, nieznane dotychczas uczucie.

Wszyscy widzieli jak tajemniczy przybysz wyniósł z jaskini porwaną dziewczynkę. Wysłuchali także bezładnej opowieści dziecka i nikt już nie miał wątpliwości, że u Garana i Lity zamieszkał potężny mag.

Mieszkańcy nakryli biesiadne stoły, prosili, by pozwolił się dotknąć, szeptali między sobą, zaglądali mu w oczy, uśmiechali się przymilnie, wznosili toasty za jego zdrowie i próbowali całować jego dłonie. Marran miał wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem wróciły dawne czasy. Zasypiając jednak pod najlepszą pierzyną we wsi, przypomniał sobie mętne, załzawione oczy, przygarbione starcze plecy, i trzęsącą się, małą główkę na szerokim kołnierzu. Ponownie nieznane dotychczas, podobne do bólu uczucie, zdławiło mu gardło. Czyżby to był żal?

Odetchnął pełną piersią i przewrócił się na bok. Usłyszał cichy, szyderczy śmiech, jakby w środku głowy. Wielkie nieba, znowu. To wygląda na początek obłędu.

Opuściliśmy zamek barona i przez parę dni przemierzaliśmy stepy.

Nie widziałem jeszcze stepu i ta ogromna, pusta płaszczyzna z ostrą, spaloną słońcem trawą, sprawiała dziwne wrażenie. Wioski tu były nieliczne i często nocowaliśmy pod gołym niebem.

Cały tydzień z trudem przyzwyczajałem się do roli przynęty na haczyku, potem jednak prędko się uspokoiłem, a nawet odczułem coś w rodzaju ulgi. Tak czy owak, znacznie gorzej żyć w niewiedzy, a przeżyte wcześniej lęki wynagrodziło mi z nawiązką ocieplenie stosunków z Lartem.

Za dnia powoziliśmy na zmianę karetą, wieczorami zaś, rozpaliwszy ognisko i posiliwszy się, wiedliśmy długie rozmowy. Unikaliśmy jednak tematu Trzeciej Siły. Wspominałem z rozczuleniem dzieciństwo, Legiar natomiast opowiadał śmieszne i straszne baśnie o magii, których bohaterem był zawsze ten sam osobnik. Szybko domyśliłem się, o kim mówił, chociaż nazywał go różnymi imionami. Widocznie był bliskim przyjacielem maga, gdyż dziwnie błyszczały mu oczy, gdy o nim wspominał.

– Każdemu zdarzają się głupie pragnienia. Kiedyś w środku lata zatęskniłem za zimą i zasypałem cały podwórzec śniegiem… I co z tego? Jeden z mych przyjaciół znalazł na wybrzeżu wygasły wulkan i uruchomił go, doprowadzając do wybuchu. Nie szalej, rzekłem mu. Wiesz, co odpowiedział? Chcę być lawą, żeby poczuć, jak to jest.

Lart spoglądał w płomienie, które odbijały się w jego oczach. Przez krótką chwilkę wydało mi się, że ogniki w źrenicach błyszczą nierówno, jakby pod wpływem wilgoci.

– Każdy mag ryzykuje, zamieniając się w coś… Im bardziej potężne jest twoje nowe wcielenie, tym większe ryzyko, że nie zdołasz powrócić do pierwotnej postaci. Bycie czarodziejem nie oznacza wcale bycia wszechmocnym. Każde magiczne działanie wymaga wielkiego wysiłku, a użytkowanie tej energii skraca życie nawet największym z nas… Dlatego powiedziałem mu: nie szalej! Po co ci ta zabawa z wulkanem? A on na to: chcę wiedzieć, jak to jest.

Zamilkł na chwilę. Ujrzałem w płomieniach ogniska las, potem dom i wreszcie małą człowieczą postać w czymś na kształt łódki.

– I stał się lawą? – spytałem szeptem.

Lart skinął głową.

– Zawsze robił to, co chciał. Wszedł do środka wulkanu, potem spłynął po zboczu, paląc trawy i krzewy. Przyglądałem się temu w osłupieniu… Potem powrócił do ludzkiej postaci. I wiesz, co powiedział?

Znowu zamilkł, wymuszając na mnie pytanie:

– Co takiego?

Oderwał oczy od ognia i zatopił we mnie spojrzenie.

– Powiedział: „Nic specjalnego!”. A potem poszedł do portowej tawerny pić podłe wino. Później wykąpał się nago w morzu. Kiedy ulicznice gwizdały na niego, zamienił ich włosy w strużki wody. Z każdej głowy trysnęła fontanna! Powiedziałem mu: chodźmy do domu. To idź, odparł. Gdyby ktokolwiek inny ośmielił się tak do mnie odezwać!

Ogień przygasł, więc dorzuciłem gałęzi. Lart zdawał się nie widzieć niczego wokół siebie. Przeniósł się w myślach do miejsca, gdzie dokazywał jego przyjaciel.

– A teraz ty opowiadaj – zaproponował po dłuższej chwili.

Wzruszyłem ramionami.

– O czym?

– O czym chcesz.

– Mam ciotecznego brata. Kiedy byliśmy jeszcze mali i cała rodzina zasiadała przy wspólnym stole, a na kolację były szprotki… Małe, pyszne rybki… Mój kuzyn zawsze wybierał z półmiska te, które nie miały łebków.

Przerwałem.

– Dlaczego tak robił? – zapytał w końcu Lart.

– Żeby głowy rybek nie zostały na talerzu. Moja matka sprawdzała, kto ile zjadł, po ich liczbie. Jego talerz był ciągle pusty, więc dostawał dokładkę.

Znowu zrobiłem pauzę.

– A dlaczego nie zjadaliście ryb w całości?

– Bo – zawołałem wesoło – głowy są niesmaczne!

Nasze konie prychały w ciemnościach. Ogień dogasał.

Po paru dniach ujrzeliśmy zarysy gór, a jeszcze po paru zbliżyliśmy się do nich. U podnóża masywu znaleźliśmy dość dużą wieś, w której, jak twierdził Lart, mieszkał stary i potężny czarodziej. Legiar miał nadzieję, że wie on o Trzeciej Sile więcej od nas.

We wsi nie było gospody i zdaje się, że od co najmniej od roku nie było tu żadnych gości. Przywitano nas serdecznie, a miejscowy starosta, człowiek majętny z chęcią oddał do naszej dyspozycji jeden z trzech należących do niego domów.

Mieścił się w pobliżu górskiego zbocza, w niezwykle malowniczej okolicy. Lart, jak wcześniej udający służącego, dopilnował rozpakowywania bagaży, czyszczenia karety i nakarmienia koni, ja zaś tymczasem stałem przy furcie i patrzyłem na góry. Ogromne głazy przypominały swym zarysem sylwetki bajkowych stworów albo torty urodzinowe, na których rolę świeczek pełniły wyrastające tu i ówdzie drzewa.

Skupiłem spojrzenie na jednym z pomniejszych wzgórz blisko drogi. Zauważyłem spadające z pionowego zbocza piach i kamienie, pomyślałem więc, że to lawina. Kiedy jednak wyżej podniosłem głowę, dostrzegłem, że kamienie zostały zepchnięte nogami człowieka, schodzącego powoli górskim szlakiem, choć wydawał się stromy i trudny do przejścia. Zadarłem głowę jeszcze wyżej i zobaczyłem dom, prawdziwy dom, przyklejony do skały niczym jaskółcze gniazdo. Kiedy przestałem się wreszcie dziwować, schodzący ku nam człowiek jednym skokiem znalazł się na równej drodze.

Okazał się chudziutkim trzynastolatkiem, odzianym w niegdyś zapewne czarny, lecz obecnie mocno wypłowiały strój. Pod pachą niósł pusty koszyczek. Szedł lekkim, niespiesznym krokiem. Miał zmęczoną, wymizerowaną i smutną twarzyczkę. Zaciekawił mnie, kiedy więc przechodził obok mnie, zrobiłem krok w jego stronę i klepnąłem go po plecach.

– Czemu się nie przywitasz?

Zerknął na mnie spode łba.

– A kim ty jesteś, żeby cię pozdrawiać? – zapytał po chwili.

Wyprostowałem się godnie.

– Wielki mag Damir.

Patrzył na mnie obojętnie. Najwidoczniej w tej zabitej deskami wiosce nie znali słowa „mag”.

– Czarnoksiężnik! – wyjaśniłem z wyższością. – Czynię czary!

– Ty? – zapytał z niekłamanym zdziwieniem.

– Do maga należy mówić per „pan” – pouczyłem go.

Zmrużył kpiąco oczy.

– Głupia małpa z ciebie, a nie…

Uniósł brew i nagle zobaczyłem tuż przed nosem pęki szarozielonej trawy.

Nie od razu dotarło do mnie, że upadłem na ziemię. Nie mogłem także zrozumieć, w jaki sposób się to stało. Podniosłem się z trudem, czując zamęt w głowie. Zobaczyłem chłopczyka spokojnie odchodzącego drogą w stronę wioski.

Wciąż jeszcze za nim patrzyłem, kiedy z domostwa wyszedł zaaferowany Lart w towarzystwie rumianego parobka od starosty. Chłopek znacząco wskazał domek uczepiony skały.

– Tam mieszkał. Dobry był z niego człowiek, pomagał, jakby co… Szkoda!

– Fatalnie – zwrócił się do mnie Lart. – Okazało się, że staruszek nie żyje.

– A umarł – skwapliwie potwierdził chłopina. – A potężny był z niego czarodziej, całkiem jak… – zawahał się, przyglądając mi się nieufnie – całkiem jak pan.

Unosząc głowę, spojrzałem na dom czarodzieja.

– I nikt już tam nie mieszka? – spytał Lart.

– Czemu nikt… Mieszka tam malec, jego najlepszy uczeń.

Zadrżałem na całym ciele.

Wejście pod górę było trudne i niebezpieczne. Wciąż osypywał się piasek spod podeszew butów idącego przodem Legiara. Ścieżka była wąska i kręta, pokryta wiercącym w nosie pyłem. Kiedy próbowałem się wesprzeć dłonią o kamienie zalegające zbocze, staczały się pod mym ciężarem. Zachodziłem w głowę, jak spotkany wcześniej chłopaczek mógł tędy chodzić niemal codziennie.

– No, idźże! – poganiał mnie Lart.

Niepotrzebnie spojrzałem w dół i od razu zakręciło mi się w głowie. Przywarłem do skały, w pozie wyrażającej przerażenie. Lart ścisnął mój nadgarstek niby w imadle i pociągnął za sobą, wyprowadzając na skalną półkę, uczepioną górskiego grzbietu.

Czując twardy grunt pod stopami, poszedłem pewniej.

Stanęliśmy na okrągłym kamiennym występie, z którego roztaczał się wspaniały widok na całą dolinę i mieszczącą się w niej wioskę. Dachy domów, zaułki, chatki, wszystko było doskonale widoczne, jak na dłoni. Gdyby mieszkający na górze mag dysponował odpowiednią lunetą do podglądania miejscowych sekretów, mógłby je łowić i kolekcjonować jak motyle.

Z drugiej strony płaskiego szczytu znajdował się domek, całkiem przyjemny i otoczony niewielkim ogródkiem, w którym coś się zieleniło za niewysoką palisadą. Nad głównym wejściem przytwierdzone było ptasie skrzydło, wykute z żelaza.

Furtki nie było, weszliśmy więc do obejścia bez pukania. Nie było zresztą komu objawiać naszą obecność, skoro chłopak z koszyczkiem był ciągle we wsi.

Podwórze było czysto zamiecione, w kącie leżało kilka porąbanych drew, obok suszył się świeżo ścięty pień drzewa. Na płocie suszyły się zwiędłe kwiaty rumianku. To było wszystko.

– Ciekawe – odezwał się Lart za moimi plecami. – Spójrz tylko.

Spojrzałem w miejsce, które wskazywał. W pionowej skale za domkiem zostało wykute coś w rodzaju grobowca. Na ciężkim, czworokątnym wieku można było dojrzeć rzeźbiony zarys skrzydła, podobnego wiszącemu nad drzwiami.

– Pokój tobie – powiedział Lart w stronę grobowca. – Powinieneś mnie pamiętać, Orlanie. Jestem Legiar. Spóźniłem się na spotkanie z tobą.

Suchy wiatr zaszumiał wśród kamieni. Mag odwrócił się do mnie.

– Zajrzyjmy do domu – zaproponował, wzdychając.

Pokonawszy lęk, wszedłem za nim do ciemnego wnętrza. Przechodząc pod żelaznym skrzydłem, mimowolnie się pochyliłem.

Siedziba starego czarodzieja pogrążona była w półmroku, ponieważ okna przesłaniały ciężkie zasłony. W izbach panowała przytłaczająca cisza, w której nasze kroki odbijały się głośnym echem. Salon był jednocześnie biblioteką. Grube tomiszcza błyszczały złoconymi grzbietami i wyglądały tak, jakby właściciel miał je wziąć za chwilę do ręki. Podobnie jak u Larta, pośrodku stołu stał szklany globus z ogarkiem świeczki w środku, co wywołało u mnie niemiłe skojarzenia. Umeblowanie było proste, jak w zwykłej wiejskiej chacie. Wszystkie niemal sprzęty pokryte były czarnymi, błyszczącymi pokrowcami, z wyjątkiem drewnianego łóżka i grubo ciosanego stołu w jednej małej izdebce. Cały dom zdawał się dzięki temu być pogrążony w uroczystej żałobie.

W gabinecie zmarłego Lart uniósł skraj grubej zasłony i w świetle zachodzącego słońca zaczął przeglądać zawartość biurka. Ja zaś, przybity ciszą, mrokiem i zaduchem opustoszałego wnętrza, ruszyłem do wyjścia. W progu stanąłem twarzą w twarz ze znanym mi już chłopakiem.

Przyciskał do piersi koszyk w którym były bochenki chleba i kawał sera, owinięty wilgotną szmatką. Ujrzawszy mnie, zmienił się na twarzy, cofnął się, a potem wycedził przez zęby:

– I znowu ty…

Chyba krzyknąłem, gdyż za mym ramieniem momentalnie pojawił się Lart. Wyczytałem jego obecność w oczach dzieciaka, który już był gotów rozprawić się z nieproszonym gościem. Teraz jednak znowu się cofnął, skulił i uniósł rękę w obronnym geście.

– Odejdź, Damirze – polecił Lart za moimi plecami.

Usunął mnie z drogi i poszedł prosto do chłopaka. Tamten ciągle się cofał, potykając się na progu. Mag stanął w drzwiach pod orlim skrzydłem.

– To mój dom – oznajmił ochryple chłopaczek. – Wszystko, co w nim jest, należy do mnie, a tam jest mogiła mojego Mistrza. Czego chcecie?

– Opuść rękę – nakazał zimno Lart.

– Czego chcecie? – powtórzył chłopak i jeszcze wyżej podniósł drżącą dłoń.

– Opuść rękę na znak, że poddajesz się mocy silniejszej, niż twoja. Czyżby twój nauczyciel nie wyjaśnił ci, na czym polega prawo hierarchii?

– Wdarł się pan do mego domu i mówi o prawie?!

Chłopak naprężył się, jak gotowy do skoku młody drapieżnik.

– Liczę do trzech – oznajmił spokojnie mój pan. – W walce ze mną nie masz żadnych szans. Raz!

Obserwowałem sytuację, ukryły za plecami Larta i współczułem chłopcu, chociaż wcześniej mnie źle potraktował. Znowu się cofnął, upuścił koszyk i z całej siły starał się opanować drżenie uniesionej ręki.

– Dwa – powiedział czarodziej. – Zastanów się. Twój nauczyciel na pewno opowiadał ci o podobnych sytuacjach. Dwa i pół.

Chłopiec opuścił powoli rozedrganą rękę.

– Bardzo ładnie – pochwalił Lart.

Pochylił się i podniósł z ziemi koszyk wraz z zawartością.

– Wejdźmy do domu.

Zgnębiony chłopak nie ruszył się z miejsca, więc mag chwycił go za kark i wepchnął do środka.

Zapadał wieczór. Rozpaliłem ogień w kominku, dzięki czemu pracownia starego czarodzieja zaczęła chociaż trochę przypominać ludzkie mieszkanie. Lart siedział, założywszy nogę na nogę, w starym fotelu z podłokietnikami. Chłopca posadził w fotelu naprzeciwko. Dla mnie pozostał taboret u kominka.

– Zastanów się, co zrobiłeś – mówił półgłosem mag.

– Widząc obcego maga, przerastającego cię mocą, podniosłeś na niego rękę, co oznaczało: „Jestem gotów do walki i zdołam cię pokonać”. Tak było?

– Tak – ledwie dosłyszalnie odparł chłopaczek.

– Co zrobiłby ktoś inny na moim miejscu? Zaatakowałby. Zmiażdżyłby cię, wzruszyłby ramionami nad twoją głupotą i odszedł. Zgadza się?

Tamten nie odpowiedział.

– Nie robię ci wyrzutów – podjął Lart z westchnieniem. – Znałem kiedyś twojego mistrza. Orlan był zręcznym i mądrym czarodziejem. Na pewno przekazał ci wiedzę na ten temat… Mogło cię to kosztować życie.

– Przekazał mi wiedzę – szepnął mały.

– A ty zapomniałeś o tym?

– Nie. Zobaczyłem go – odpowiedział chłopak, wskazując na mnie – w moim domu i rozzłościłem się. Potem zobaczyłem pana i… przestraszyłem się.

– Przestałeś myśleć ze strachu?

– No, nie… Straciłem panowanie nad sobą i chciałem pokazać swoją moc.

Lart cicho gwizdnął.

– No wiesz co… Znałem tylko jednego młodzika, który w twoim wieku chciał być silniejszy od starszych. To prawda, że miał wielką moc i przewyższał wielu. Chociaż nigdy nie tracił panowania nad sobą i tak źle skończył.

Legiar zamilkł na dłuższą chwilę. Chłopiec siedział przygarbiony, wodząc palcem po szwie na rękawie. Cienie obu pląsały na ścianie w rozchwianym świetle płomieni.

– Przejdźmy do rzeczy – podjął mag, jakby budząc się z zamyślenia. – Nazywam się Lart Legiar.

Chłopiec wzdrygnął się i spojrzał ze zdziwieniem na mego pana. Coś sobie widocznie przypominał.

– Nazywam się Łujan – wymamrotał po chwili – albo po prostu Łan, jeśli panu będzie trudno wymówić.

– Nie będzie mi to sprawiać trudności – osadził go Lart.

Tamten spuścił głowę.

– Przepraszam…

– Więc tak, Łujanie – podjął czarodziej poważnie – zajmuję się teraz bardzo ważną sprawą. Dlatego zjawiliśmy się w twoim domu bez uprzedzenia, co oczywiście samo w sobie było niegrzeczne. Proszę cię o wybaczenie. Przyjmujesz przeprosiny?

Chłopiec skinął twierdząco głową, potem znów spuścił wzrok.

– Miałem nadzieję – mówił dalej mag – na spotkanie z twoim nauczycielem, lecz przybyliśmy za późno. Cała nadzieja w tobie. Rozumiesz?

Chłopak znowu kiwnął głową, nie podnosząc oczu.

– Od dawna byłeś jego uczniem?

– Od trzech lat. Aż do chwili, gdy…

Mały spuścił głowę jeszcze niżej.

– Rozumiem – mruknął Lart. – Jak to się stało?

Chłopczyk zaszlochał. Na pierwszy rzut oka nigdy bym nie pomyślał, że jest zdolny do płaczu. Lart mógłby oszczędzić chłopca. Było oczywiste, że bardzo szanował mistrza i teraz wszystko na nowo przeżywał.

– Orlan był wybitnym magiem – oświadczył zadumany Lart. – Władza nigdy go nie interesowała, gdyż poszukiwał prawdy. To wspaniałe, lecz trudne zadanie. Nigdy go nie interesowały układy typu senior i wasal, schodził mi zawsze z drogi, z powodu mej próżności… Miałeś wspaniałego mistrza, Łujanie. Opowiedz mi teraz, jak umarł.

Chłopiec westchnął żałośnie i uniósł głowę.

– Patrzył w Wodne Zwierciadło… Umarł podczas rzucania zaklęcia.

Fotel zatrzeszczał. Lart wstał. Chłopak chciał także się podnieść, ale mag powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Co twój mistrz chciał zobaczyć w Wodnym Zwierciadle?

Mały zatrząsł się pod ręką starszego.

– Nie powiedział mi…

Legiar znowu usiadł twarzą w twarz z Łanem.

– Spróbuj sobie przypomnieć, co robił w ostatnich tygodniach przed śmiercią, o czym mówił? Może go coś zaniepokoiło?

Chłopak spoglądał w oczy maga bez zmrużenia powieką.

– Tak. Był jakiś nieswój. Mówił coś o… Testamencie.

– Pierwszego Wieszczbiarza?

– Tak.

– Miał ową księgę?

– Tak. Ale wydarzyło się nieszczęście. Wpadła do ognia i spłonęła.

Zakołysałem się na taborecie.

– Co o niej mówił? – indagował dalej Lart.

– Że nie kłamie.

– To znaczy?

– Tak powiedział: Testament nie kłamie. Ogień…

– Co z ogniem?

– Nie pamiętam. Zawsze mówił o ogniu, kiedy zaczynał zrzędzić.

– No dobrze. A tego dnia, kiedy spoglądał w Wodne Zwierciadło?

– Był wesoły, śmiał się i żartował.

– Patrzyłeś razem z nim??

– Na początku. Potem kazał mi odejść.

– Opowiedz dokładnie, co się wydarzyło. Nie pomijaj niczego.

– To było wieczorem. Powiedział, że to najlepsza pora, żeby rozpocząć czary. Zawsze tak mówił, kiedy był w dobrym humorze. Wziął czarę… rozbiła się potem, chociaż była ze srebra!… Napełnił wodą z pięciu źródeł, jakie biją w okolicy i zaczął czarować… Pomagałem mu. Tafla wody wyglądała jak kryształowa.

Legiar chwycił go za ręce.

– I co było dalej?

– Zapaliliśmy trzy świece i zaczęliśmy patrzeć… Początkowo wizja nie była wyraźna. Widzieliśmy idącego człowieka. Twarzy nie mogliśmy rozpoznać, ale była raczej młoda. Później… stało się coś strasznego. Wie pan, jak to jest, kiedy ujrzy się w Zwierciadle normalne z pozoru życie i ludzi, którzy nie zauważają czegoś, co jest tuż obok nich. Rozumie pan?

Spojrzał pytająco na maga, który skinął głową.

– Tamten człowiek wędrował – podjął chłopiec – śmiał się, rozmawiał z innymi ludźmi… A Coś szło w ślad za nim. Obserwowało go, przemawiało do niego, on zaś nie wiedział, kto do niego przemawia… W tej chwili Mistrz kazał mi odejść.

– I co? Poszedłeś spać?

– Nie… Byłem ciekaw. Moja wina… Podkradłem się i podglądałem przez dziurkę w kotarze. Widziałem jak Mistrz pochylił się nad Zwierciadłem, chwycił się za gardło, zachrypiał… Czara spadła ze stołu i pękła. Srebrna czara! Mistrz runął na ziemię… Próbowałem mu pomóc. Myślę, że serce mu pękło.

Nastąpiła chwila ciszy tak wszechogarniającej, że bałem się poruszyć.

– Umarł… ze strachu? – zapytał szeptem Lart.

Chłopiec pokręcił przecząco głową.

– On niczego się nie bał. Mówię, że serce mu pękło.

Mag chwilę się zastanawiał, potem zapytał ostrożnie:

– Pamiętasz, jak wyglądał człowiek ujrzany w Zwierciadle? Rozpoznałbyś go?

– Nie – odparł uczeń.

– Był sam?

– Czasem wędrował z innymi ludźmi.

– A to… Coś? Do czego było podobne?

– Oczy… To Coś patrzyło.

Nie wytrzymałem i głośno westchnąłem. Spojrzeli na mnie natychmiast. W końcu Lart podniósł się ociężale i zapytał małego:

– A tak w ogóle, dlaczego nie polubiłeś mojego sługi?

– Bo to kłamczuch – odparł tamten. – Po co mówił, że jest magiem?

– Od razu wiedziałeś, że kłamie?

Chłopak wzruszył ramionami.

– Od razu.

Całą noc jeszcze rozmawiali ze sobą półgłosem, pochylając głowy nad biurkiem. Podnosząc od czasu do czasu ciężkie powieki, widziałem, że Lart wodzi palcem po zżółkłych pergaminach, gładzi je dłońmi i wyjaśnia coś poważnym tonem, a chłopak trzyma się jego rękawa, zadając dociekliwe, niezrozumiałe dla mnie pytania. Rozmawiali ze sobą niemal jak równy z równym. Pomyślałem z goryczą, że nigdy nie zdołam zyskać takiego uznania w oczach mego pana, objawiającego się takim ogniem w jego chłodnych zazwyczaj źrenicach. Rozmawiali w swoim tajemnym języku, ja zaś, jako profan, nie rozumiałem z tego ani słowa.

Po krótkiej chwili milczenia, uczeń zapytał szeptem:

– A czy to prawda, że zesłał pan kiedyś dżumę?

Zaraz się ocknąłem z drzemki.

– Tak mówił Mistrz – wymamrotał zakłopotany chłopak.

Lart nie odpowiedział, przynajmniej na głos.

Przymknąłem oczy. Dżuma. Byłem wtedy dzieciakiem. Okna były cały czas zasłonięte, a nas, dzieci, nie wypuszczano na dwór. Dni zlewały się w jeden koszmarny ciąg… W końcu zaraza ustąpiła niespodziewanie, w niewyjaśniony sposób. W mojej rodzinie zmarli tylko rodzice kuzyna, tego, który tak lubił rybki.

– Posłuchaj, Marranie – zaczął Lart, przerywając moje senne wizje.

– Jak? – zdziwił się mały.

– To znaczy, Łujanie – poprawił się mag stłumionym głosem. – Tak chciałem rzec.

Znowu nastąpiła długa chwila milczenia. Słychać było tylko odległe szczekanie wiejskich psów. Zasnąłem głęboko, a kiedy się obudziłem, usłyszałem, że rozmawiają już o czymś innym.

– Często bolą ją zęby, więc zamawiam ból, a ona mnie dokarmia – opowiadał żywo chłopak. – Dobrze mnie tutaj traktują, tylko nie odbierają poważnie. To zrozumiałe. Byłem smarkaczem, kiedy tutaj przybyłem.

Dodał jeszcze coś, całkiem cicho, czego nie dosłyszałem.

– I co dalej? – spytał ponuro Lart. – Co chcesz robić dalej?

– Zaczekam, aż się przyzwyczają, że teraz ja tutaj jestem gospodarzem. Kiedy będę miał dość mocy, wyjdę na skałę i wezwę piorun.

– Chcesz, żeby się ciebie bali?

– Nie… Chcę, żeby wiedzieli, że nie jestem już dzieckiem.

W jego głosie wyczuwało się upór.

Lart uśmiechnął się.

– Więc chcesz zdobyć potęgę?

Chłopak zastanowił się chwilę, potem zapytał cicho:

– A czy to źle?

Znowu cisza. Siedzieli dalej bez światła.

– Pójdź za mną – wycedził w końcu Lart. – Tutaj będzie ci bardzo ciężko.

Uczeń westchnął i odparł po chwili:

– Nie mogę… Nie mogę zostawić Mistrza samego.

Nadchodziła jesień. Woda w jeziorze była w zasadzie ciepła i przyjemna, ale co pewien czas Raul natrafiał na prąd lodowatej strugi. Otrząsał się, prychał i płynął szybciej.

Jezioro było okrągłe jak głęboki talerz i otoczone lasem. Pnie wysokich sosen zachodzące słońce barwiło czerwienią, wyglądały więc jak ogromne, płonące świece. Marran wypłynął na środek jeziorka, czując ulgę w utrudzonym w ciągu dnia ciele.

Dzisiaj narąbał sporo drew, wykopał ze trzy worki ziemniaków, pomagał nosić kosze z jabłkami i dokonał wiele jeszcze innych podobnych rzeczy. Nikt go do tego nie zmuszał, sam się zaoferował. Chociaż miał zamiar spędzić w chatce nad jeziorem tylko jedną noc, przebywał tutaj już dwa tygodnie.

Chatka była otoczona pniami drzew niczym kolumnadą. Zbudował ją od dachu do fundamentów gospodarz o imieniu Obri. Wytyczył miejsce na obejście, wykarczował drzewa i przyjechał tutaj z młodą żoną. Przy brzegu jeziora można było zobaczyć brodzącego po kolana ich pięcioletniego synka.

– Hej! – wołał malec do Marrana, machając ręką. – Ostrożnie! Nie płyń za daleko, bo cię wodnik porwie!

Raul właśnie zawrócił do brzegu. Ciemniała czerwień zachodu, ciemne sosny odbijały się w wodnym zwierciadle. Marran rozpraszał ten obraz mocnymi wymachami rąk. Na przeciwnym brzegu żaby rozpoczynały wieczorny koncert.

Malcowi na brzegu towarzyszyła teraz jego matka, Itka. Wyciągnęła synka z wody i ocierała mu nogi płóciennym ręcznikiem. Odwróciła się, żeby nie patrzeć na wychodzącego z wody mężczyznę.

Marran ubrał się w ustronnym miejscu. Żabki próbowały zestroić się w jeden chór, wyśpiewując długie rulady.

– Zmęczony? – spytała Raula uśmiechnięta kobieta. – Drewna wystarczy nam na pół roku…

Chłopczyk tańcował wokół swej mamy na wilgotnym piasku. Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Wkrótce wróci Obri – oznajmiła Itka. – Wszystko przygotowałam na kolację, mamy jeszcze chleb, a jutro upiekę nowy…

Obri był znakomitym myśliwym i całkiem dobrym rybakiem. Ogródek uprawiała niewiasta, mieli trzy jabłonie, krowę i kury. Mąkę kupowali w najbliższej wsi.

– My z Raulem dobrze się dzisiaj sprawiliśmy – zwróciła się do syna. – A ty, Gaju?

Chłopczyk gorliwie kiwał głową. Podskakiwał wysoko i pogwizdywał, nie wiedząc jak jeszcze wyrazić przepełniającą go radość.

Itka przysiadła na pniu powalonego, starego drzewa, całkiem odartego z kory. Wyciągnęła przed siebie zmęczone nogi i spojrzała na drugi brzeg, gdzie żabki wreszcie zaśpiewały zgodnym chórem. Kobieta zaśmiała się cicho.

– Wiesz, że Obri ma sześciu braci? Wszyscy ożenili się zgodnie z wolą ojca. Płakali, gryźli palce, ale żaden z nich się nie sprzeciwił…

Uśmiechnęła się w tym momencie tak gorzko, że Raul od razu zmiarkował, iż z jej mężem było inaczej.

– Domyślasz się, jaki był jego ojciec?

Zacisnęła pięść i podsunęła Raulowi pod nos.

– Taki był – podjęła, nie przestając się uśmiechać. – Miał duże gospodarstwo, trzy chałupy, stada, przędzalnię, farbiarnie i sad brzoskwiniowy. Siedmiu synów, a Obri był najmłodszy. Samych parobków miał setkę… Ani jedna dusza w gospodarstwie nie śmiała się nigdy sprzeciwić właścicielowi choćby słówkiem!

Opowieść ją rozpaliła. Nawet w zapadającym zmroku Raul dostrzegał, jak błyszczą jej oczy i drżą policzki. Milczała chwilę, uśmiechając się do swoich myśli, potem podjęła, z trudem skrywając satysfakcję.

– Obri powiedział, że chce się ze mną ożenić. Strach, co się działo! Obri nie miał zresztą zamiaru się tłumaczyć. Był w końcu najmłodszy… Stary szalał ze złości. Po raz pierwszy coś poszło nie według jego woli. Wygnał syna z domu i wyklął nas oboje. Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi! No i co?!

Z gęstniejącej coraz mocniej ciemności wyskoczył Gaj i bezceremonialnie wskoczył Raulowi na barana.

– Wio, koniku! Jedziemy do domu!

Stojący przed chatką Obri zaśmiał się na ich widok i zawołał z udawaną surowością:

– Gospodarz wrócił, a gdzie wieczerza?

Gaj zeskoczył z ramion Raula i rzucił się ojcu na szyję.

– Przyniosłeś zajączka, tatusiu?

Prowadząc malca do chaty, ojciec rozpoczął długą opowieść o zającu, któremu sprytnie udawało się unikać wnyków i sideł. Idąca za nimi Itka, spoglądała na nich z czułością, graniczącą z uwielbieniem.

Gdzieś daleko ciemnowłosa, niemłoda kobieta siedziała pochylona nad obrusem z kroplami krwi i zdumiewała się, jak jasno błyszczą. Niewiele brakowało, a w pierwszej chwili poczułaby się urażona. Jak może być bez niej szczęśliwy? I to z kim? Niemożliwe…

Następnego ranka Obri nie poszedł na polowanie. Wszyscy razem śniadali przy stole wyniesionym na ganek. Gaj pił syrop, przygotowany przez ojca z miodu dzikich pszczół. Co rusz podtykał opróżniony kubek pod dzbanek. Obri smarował chleb gęstą śmietaną, posypywał solą i spożywał razem z cebulą. Itka maczała kawałki chleba w mleku i co pewien czas podsuwała je synowi, odganiając natrętne osy od miodowego syropu. Mleko ściekało po bródce dzieciaka, a jego matka szybko ocierała spadające na stół krople. Ojciec kręcił głową karcąco.

Raul spoglądał na nich, przeżuwając grzankę i uśmiechał się w roztargnieniu do jesiennego, szaroniebieskiego nieba. Jeszcze mu się w życiu nie zdarzyło występować w sielance.

– Jeszcze! – żądał Gaj, podsuwając kubek.

Obri nalał mu znowu, a chłopczyk pochwycił naczynie obiema dłońmi. W tej samej chwili Itka pacnęła osę, krążącą blisko twarzy jej synka. Owad zatrzepotał skrzydełkami i wpadł prosto do kubka.

– Gaj! – krzyknęła wystraszona matka.

Chłopak jednak łykał napój dużymi haustami i zanim kobieta zdążyła wyrwać mu kubek, stało się nieszczęście.

Gaj wytrzeszczył oczy, zachłysnął się i krzyknął boleśnie, szeroko otwierając usta. Osa użądliła go w krtań.

Kubek wypadł mu z rąk i potoczył się po stole. Zydel, na którym siedział Obri, przewrócił się na ziemię. Itka chwyciła dzieciaka i zaczęła chuchać mu do ust, żeby choć trochę zmniejszyć ból. Raul, próbując pomóc, nalał wody do swego kufla.

– Może wody… Może woda pomoże…

Gaj nie mógł już nawet krzyczeć ani przełykać, tylko nadal szeroko otwierał oczy, z których płynęły strugi łez. W gardle narastała opuchlizna. Chłopczyk zaczął się dławić.

– Obri! – zawołała Itka. – Jedź do wsi po lekarza, szybko!

Żaden medyk nie zdążyłby już pomóc dzieciakowi. Twarzyczka zsiniała, powieki opadły. Umierał, dusząc się boleśnie w ramionach swojej matki.

– Synku! – wołała kobieta, dalej próbując robić sztuczne oddychanie.

Obri pobiegł mimo wszystko po konia, chociaż do najbliższej wsi było pół godziny jazdy, a jego syn mógł skonać w ciągu najbliższych minut.

Gaj krztusił się okropnie, jego matka wiła się w bezsilnej męce. W takiej chwili Raul miał niespodziewaną wizję.

Ujrzał wysoko sklepioną komnatę. Na długich półkach pobłyskiwały złocone grzbiety grubych foliałów, stół także był zawalony księgami. Siedział za nim pewny siebie młodzik. Lart Legiar, rzucił właśnie przed nim na blat ogromne tomiszcze.

– I do czego mi to potrzebne? – pytał chłopak z lekceważącym grymasem. – Chcesz ze mnie zrobić lekarza? Wystarczy, że wypowiem parę zaklęć i żaden medyk mi nie dorówna!

– Nie umiesz czytać, Marranie? Co w tym złego, jeśli choć odrobinę zmądrzejesz? – pytał mag.

Na pierwszej stronie widniała rycina przedstawiająca nagiego człowieka, jego czerwone, obnażone mięśnie, ze strzałkami i opisami. Dalej ten sam człowiek ukazany był jakby od środka: serce, wątroba… Nie o to chodzi. Z jakiegoś powodu mu się przecież to przypomniało? Naderwana stronica… Porody… Wielkie nieba, co tu mają do rzeczy? Są młodzi, jeszcze będą mieć dzieci… „Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi!”. Co było jeszcze w księdze, której nie chciałem czytać?

– Synku! Synku! – jęczała kobieta.

Błędne spojrzenie Raula spoczęło na nożu, spoczywającym na blacie. Zwykły, stołowy nóż.

Przypomniał sobie: przypadek dziecka chorującego na dyfteryt. Nie mógł oddychać, a wówczas za pomocą skalpela…

Raul chwycił narzędzie. Rękojeść jakby przylgnęła do wnętrza dłoni.

Boże, nie dam rady. Nigdy jeszcze nie robiłem niczego takiego.

Boję się krwi.

Będę zwykłym mordercą.

– Daj mi go, Itko – powiedział nieswoim głosem.

Nie usłyszała go albo nie zrozumiała. Powiedział głośniej:

– Wiem, co trzeba zrobić. Daj mi dzieciaka.

Odebrał jej chłopczyka i położył go na trawie. Gaj stracił przytomność.

Nie tutaj. Lepiej będzie w domu.

Podniósł bezwładne ciałko i pobiegł do chaty. Itka zastąpiła mu drogę.

– Dokąd go niesiesz?!

– Ratuję go, jasne? – wrzasnął, odepchnął kobietę i wszedł do środka.

Na łóżku? Lepszy będzie stół…

Nóż zadrżał w spoconej dłoni. Chyba w tym miejscu na szyi…

– Nie!!! – zawyła kobieta i chwyciła go za rękę, wbijając paznokcie. – Nie zarzynaj go, bydlaku, morderco!

Raul zacisnął zęby i odepchnął ją ku ścianie.

– Obri!!! – zawołała ze wszystkich sił.

Raul znowu porwał chłopaka i pobiegł w górę po schodach na strych. Chwyciła go za nogę, ale wyrwał się, wpadł do środka i zamknął za sobą drzwi, zatrzaskując zasuwę.

Czy dzieciak jeszcze żyje?

– Obri! Obri! – wołała kobieta.

W tym miejscu na szyi. Jak na rycinie w księdze. Oby się tylko nie zadławił krwią.

Jeśli źle to zrobi, chłopak na pewno umrze. Może już nie żyje!

Raul przejechał nożem po gardle chłopca.

Jeszcze, jeszcze. Boże, ile krwi! Jeszcze. Morderca… Żebym tylko nie zemdlał! Jeszcze…

Coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Obri rąbał je z metodyczną rozpaczą.

– To wampir! – krzyczała Itka. – Zabij go, Obri!

Raul rozchylił trzęsącymi dłońmi ranę na szyi dzieciaka. Rozejrzał się wokół. Na ścianach półki ze słoikami, w kącie grabie, łopata i miotła, lampa naftowa, blaszany lejek… Szybko.

Jeszcze bardziej rozchylił ranę i wcisnął w nią cienki koniec lejka. Tak trzeba.

– Ludożerca! – ryczał za drzwiami gospodarz.

Drzwi pękały z trzaskiem.

Czyżby księga Larta kłamała?

Nagle chłopczyk zarzęził. Odetchnął.

Oddychał przez otwór w gardle, podczas gdy krew wyciekała przez lejek, umożliwiając dostęp powietrza. Kolejny chrapliwy oddech. Żeby się tylko nie zadławił. Wdech. Wydech.

Drzwi rozpadły się. Wpadł Obri, tocząc wokół obłędnym spojrzeniem. Ujrzał okrwawionego synka z lejkiem w gardle i zachwiał się.

– Oddycha!!! – zawołał Marran. – Zobacz, oddycha!

Gospodarz ruszył do przodu ciężkim krokiem, odepchnął Raula i pochylił się nad dzieciakiem. Mały dochodził do siebie, sinizna z twarzy ustępowała.

– Itko! – ochryple zawołał Obri.

Stali we dwoje nad swym pierworodnym, patrząc jak unosi się i opada pierś zalana krwią. Marran siedział w kącie, łykając łzy i powtarzając nieprzytomnie:

– Oddycha… Oddycha… Żyje!

Na policzku miał ślad paznokci Itki.

– Nigdy tego nie zapomnę – oświadczył Obri. – Przysięgam na wszystkie świętości, że odtąd jesteś moim bratem i wszystko, co moje, należy teraz do ciebie. Możesz mieszkać tutaj nawet do śmierci. Zrobię dla ciebie wszystko, choćby za cenę życia.

Na łące przed domem chodziła Itka, kołysząc w ramionach synka z obwiązaną szyją.

– Dzięki – odparł Raul, wodząc za nią spojrzeniem. – Ja także niczego nie zapomnę. Mimo wszystko muszę jednak odejść…

Milczeli chwilę.

– Gdziekolwiek byś przebywał – powiedział gospodarz – pamiętaj, że tutaj czekają na ciebie.

Raul podszedł do niewiasty z dzieckiem. Gaj uśmiechnął się doń szeroko, kobieta zaś oddała syna w ręce męża i padła przed Marranem na kolana. Ledwie mu się udało ją podnieść.

Wyszedł na gościniec. Kiedy chata zniknęła za kolumnadą sosen, ktoś odezwał się do Raula, ni to na ucho, ni to w środku głowy: „Ho, ho! Podobasz mi się, szczęściarzu!”.

Zadrżał. Bał się tego głosu. Znowu miał wrażenie, że jest obserwowany.

Opuściliśmy wieś, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Łujan nie odprowadził nas, mnie zaś ciarki chodziły po plecach na myśl o samotnym chłopcu w ciemnym domu z grobowcem w pobliżu.

Powieki mi opadały z niewyspania, Lart jednak, który w ogóle nie spał, był przytomny i skupiony. Uprzedzając moją nieśmiałą próbę nawiązania rozmowy, odesłał mnie do wnętrza karety.

Zasnąłem, wsłuchany w stukot kół, wspierając głowę na obitych wytartym aksamitem poduszkach. Miałem niespokojny sen, z którego długo nie mogłem się przebudzić. W końcu udało mi się rozewrzeć posklejane powieki i ujrzałem miarowo kołyszącą się firankę u okna karocy.

Przeciągnąłem się z trudem i usiadłem, kładąc nogi na przeciwległym siedzisku. Głowa mnie bolała. Cała nasza podróż wydawała mi się tak bezsensowna, że żyć mi się odechciewało.

Otworzyłem okno i wystawiłem głowę na strumień świeżego powietrza. Nieco mnie otrzeźwił, postanowiłem zatem przesiąść się na kozioł obok mego pana. Zawołałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi, więc uczepiony drzwiczek postawiłem stopę na stopniu i spojrzałem na woźnicę.

Na koźle siedziało Coś, na pół odwrócone w moją stronę. Widziałem tylko żółte, lodowate źrenice. Zacisnąłem kurczowo palce na uchwycie. Coś chrząknęło i powiedziało ochrypłym, skrzekliwym głosem:

– No tak.

Zdobyłem się w tej chwili na wrzask.

Krzyczałem, niczego nie widząc już przed oczyma. Miotałem się, machając rękami i nogami, zrywając w końcu brokatową zasłonkę. Słońce zajrzało do okna i wtedy się obudziłem.

Kareta zwolniła bieg i zatrzymała się. Drzwi się otworzyły i Lart zajrzał do środka.

– Co się stało?

Patrzyłem na niego bezmyślnie. Chwycił mnie za kołnierz i potrząsnął.

– Dlaczego krzyczysz?

– Widziała mnie… – zaszeptałem w strachu – widziała!

– Kto? – zapytał, posępniejąc.

– Trzecia Siła – wyksztusiłem z trudem.

Wzdrygnął się, chmurząc się jeszcze bardziej.

– Co ty bredzisz?

Zacinając się i plącząc słowa, opowiedziałem mu swój sen. W trakcie mej opowieści troska i napięcie znikały z jego twarzy, a kiedy skończyłem, odetchnął z ulgą.

– Nie… To był tylko twój strach.

Wciąż patrzyłem na niego wzrokiem zaszczutego zwierzątka. Uśmiechnął się, wyciągnął mnie z karety i posadził obok siebie na koźle.

Szóstka karych koni dziarsko przebierała nogami. Jechaliśmy bezkresnym stepem, wśród drżącego z gorąca powietrza.

– Trzecia Siła nie interesuje się tobą – powiedział mag.

– To prawda? – zapytałem z nadzieją. – Czy to na pewno prawda?

– Na pewno – potwierdził zmęczonym głosem. – Śledzi innego człowieka, którego ujrzeli w Wodnym Zwierciadle Łujan i jego mistrz.

Przestałem go słuchać przez chwilę, odczuwając całą skórą woń stepu i lawinę słonecznych płomieni, spływającą z błękitnego nieba. Odczuwałem taką ulgę, jak jeszcze nigdy w życiu, na chwilę zatem utraciłem kontakt z doczesnymi problemami czarodziejów i ich uczniów. Zdawało mi się, że niczego więcej nie muszę się bać. Jakbym narodził się na nowo albo wyszedł żywy z topieli. Miałem ochotę śpiewać w głos.

Jednakże błogie uczucie bezpieczeństwa trwało nie na tyle długo, jakbym tego pragnął.

– Co? – zapytałem, przytomniejąc. – Kogo zobaczyli w Zwierciadle?

Lart strzelił z bata nad końskimi grzbietami.

– Sądzę, że Odźwiernego.

Uczucie szczęścia ulotniło się równie szybko, jak wcześniej pojawiło.

– Kim jest ten Odźwierny? – spytałem, zamierając.

Lart odpowiedział tylko ponurym spojrzeniem.

Kilka dni później zatrzymaliśmy się na krótki popas w przydrożnej gospodzie. Pierwszej nocy przebudziłem się ze znanego mi już koszmaru z dławiącym gardło uczuciem lęku.

Leżałem w puchowej pościeli, w najlepszej izbie gospody, ciemnej i pustej.

Coś bezkształtnego, ciężkiego i zimnego siedziało mi na piersi.

Próbowałem się bezskutecznie obudzić. Próbowałem przekonać sam siebie, że to dalszy ciąg snu, lecz nie mogłem w to uwierzyć, zbyt realne było bowiem odczucie śliskiej lepkości i odoru zgnilizny.

Siedzący na mnie stwór wpatrywał się w moje oczy mętnymi ślepiami. Mlasnąwszy ohydnie, zaczął pełznąć do mego gardła. Rzucałem się jak schwytany królik. Chwytając spazmatycznie powietrze, usiłowałem zawołać Larta. Krzyk jednak nie wydobywał się ze ściśniętego gardła, tylko nikłe piski.

W tym momencie zamknięte od wewnątrz drzwi rozwarły się gwałtownie, uderzając o ścianę. Na progu stał ktoś z wąskim, błyszczącym ostrzem w prawicy. Stwór siedzący na mej piersi napęczniał jak pusty pęcherz, potem pękł z cichym, suchym trzaskiem. Na podłogę spłynął jakiś obłoczek. Wszystko to widziałem jak we mgle.

Lart podniósł na czubku szpady to, co leżało na dywaniku. Na sztychu kołysało się niepewnie coś na kształt żabiej skórki. Mag wyszeptał jedno słowo i owa wylinka zapłonęła zielonkawym ogniem. Legiar wrzucił ją do pustego kominka.

Zbliżył się do mnie dwoma długimi krokami. Skuliłem się, jak zbity pies. Nalał wody z dzbanka do kubka i podał mi do wypicia.

– Panie – powiedziałem, cały się trzęsąc – to nie był sen. Tym razem nie.

Jego świecące w ciemności oczy powoli przygasały.

– To nie było to, o czym myślisz – powiedział pobłażliwie. – Nie to, co Orlan i jego uczeń ujrzeli w Zwierciadle. To było jedno z tych paskudnych stworzeń, jakie zawsze żyły na ziemi. Na szczęście nie tak niebezpieczne. Jest ich wiele, choć zazwyczaj stronią od ludzi. To dzieci nocy… ale nie mają nic wspólnego z Trzecią Siłą – mówił tak, jakby głośno myślał.

Chciał się podnieść, ja jednak chwyciłem go mocno za rękę.

– Niech pan zostanie…

Usiadł znów obok mnie. Chwilę pomilczał, potem rzekł w zadumie:

– Zapewne takie stworzenia wyczuwają jej nadejście. Niecierpliwią się i zatrwożone wypełzają ze swoich nor… A może nie?

Spojrzał na mnie pytająco.

– Panie mój – odparłem z całym przekonaniem, na jakie tylko było mnie stać – myślę, że kiepska ze mnie przynęta. Atakuje mnie nie to, co powinno. Jakieś paskudztwo. Proszę, niech mnie pan zdejmie z haczyka. Już dłużej tak nie mogę.

Położył mi z westchnieniem dłoń na ramieniu. Zastygłem, gdyż zdarzyło się to dopiero drugi raz podczas naszego wspólnego życia.

– Damirze – powiedział – czy naprawdę sądzisz, że mógłbym cię poświęcić?

Załkałem i przywarłem do jego ręki.

– Uspokój się – zamamrotał czarodziej. – Możesz uznać, że zostałeś zdjęty z haczyka.

Загрузка...