Lato się kończyło. Coraz trudniej było nocować pod gołym niebem, za to dni były wciąż takie same, długie i ciepłe. Nadeszło Święto Plonów.
We wszystkich wsiach i miasteczkach świętowano z niezwykłą werwą. Tego roku zdarzył się wspaniały urodzaj. Wino lało się nieprzerwanym strumieniem. Przy ustawionych wzdłuż ulic stołach odbywały się rozmaite, barwne obrzędy dziękczynne wobec ziemi darzącej ludzi swymi dobrami. Najbardziej pożądanym zjawiskiem na takim święcie był przypadkowy gość, podróżnik z dalekich stron. Raul wielce to sobie chwalił. Kolejni gospodarze hojnie go ugaszczali, gdziekolwiek się tylko pojawił.
Na placach krążyły taneczne korowody, śmiałkowie wdrapywali się na gładkie słupy, aby zdobyć cukrową podkowę, ktoś tam, ku uciesze gawiedzi, jechał wierzchem na grzbiecie dorodnej świni, inny, okryty snopkiem zboża chodził od chaty do chaty ze śpiewem, dostając za dobre życzenia kieliszek wódki, dopóki nie padł gdzieś pod płotem, a rozradowane kury nie zaczynały wydziobywać ziaren z jego okrycia. Dzieci śpiewały chóralne pieśni, młodzież piękniała i umizgiwała się do siebie, toteż wiele dożynkowych spotkań kończyło się przed ołtarzem.
Raul wędrował od wsi do wsi, wszędzie napotykając zastawione stoły, kuszące zapachy wędzarnianych dymów, miejscowych muzykantów grających na grzebieniach, dudach i bębnach, rumiane, jaśniejące lica, podobne dojrzałym owocom i owoce podobne do rumianych liczek. Wszędzie namawiali gościa, żeby jeszcze został, on jednak wymawiał się uprzejmie i szedł dalej.
Potem nadeszła pora ślubów i wesel. Marran widział ich wiele. Szlochały panny młode, wydawane wbrew woli, ojcowie rodów bezwzględnie egzekwowali swoją władzę, radośnie gruchały parki, które miały szczęście pobrać się z miłości. Znowu wino lało się strumieniami i trudno było czasem odróżnić łzy smutku od tych radosnych.
Wesela się skończyły, stoły wniesiono do domów. Coraz później wschodziło słońce, coraz chłodniejsze były noce. Raul przepracował tydzień jako czeladnik garbarza i dostał za to stare, lecz mocne buty zamiast zdartych całkiem trzewików. Prawdziwym błogosławieństwem stała się też dla niego gruba, pasterska kurtka, kupiona okazyjnie gdzieś po drodze. Nie obawiał się już zimy, czuł się zdrowy i pełen sił.
Zaakceptował w pełni swoje życie. Odpowiadały mu: ciągła wędrówka na zmęczonych nogach, ciężka praca za kawałek chleba i gruba kurta chroniąca od wiatru. Jego duszę opuściły niedobre uczucia: gorycz utraty, zatruwająca mroczne wspomnienia, oplatający całe jestestwo zwodniczy ból, pustka w sercu, zdawałoby się, niemożliwa do zapełnienia. Uchodziły nieprędko, po trochu, lecz za to bezpowrotnie. Od niczego nie uciekał i nigdzie się nie spieszył. Szedł po prostu przed siebie, pogwizdując i popatrując na niebo.
Spokój i pewność siebie nie opuszczały Marrana, aż pewnego dnia droga przestała być mu przyjazna.
To było jak sztylet w plecy. Marran w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje. A działo się coś bardzo dziwnego: droga pod nogami zaczęła stawiać mu zaciekły, niepojęty opór.
Chciał skręcić w lewo na rozstajach, lecz trakt tak się przed nim splątał, że skręcił w końcu w prawo. Szedł cały dzień od świtu do nocy tylko po to, żeby wrócić na miejsce uprzedniego noclegu. Krążył w kółko, chociaż zdawało mu się, że idzie ciągle naprzód. Gościniec kpił zeń i zdradzał go.
Rozeźlony, próbował przechytrzyć los, zostawiając znaki na przebytym szlaku, prędko jednak przekonał się, że to na nic: i tak okazywało się, że wkroczył na złą drogę.
W końcu pojął, że wina nie leży po stronie drogi, lecz ma jakiś związek z nim samym, z odwiecznym zamętem w jego duszy i słyszanymi czasem głosami. Od tej chwili poddał się i przestał sprzeciwiać obcej, potężnej woli, aby zebrawszy siły, rozprawić się w niedalekiej przyszłości z niewidzialnym przewodnikiem. Nie wiadomo, czym zakończyłby się taki pojedynek, gdyby nagle w biały dzień Raul nie usłyszał krzyku na pustej drodze.
Jakaś kobieta krzyczała błagalnie, z rozpaczą. Po chwili dał się słyszeć męski głos i niewiasta znów zawołała płaczliwie:
– Ludzie! Na pomoc! Zostaw mnie, ty…!
Raul rozchylił ostrożnie gęsty krzew, pokryty malowniczo czerwonymi i żółtymi liśćmi. Po drugiej stronie krzaka część gałęzi była ogołocona, czego przyczyną była okrutna szamotanina trojga ludzi. W gęstej, wyblakłej trawie migały cienkie, bose nogi krzyczącej. Nad nią pochylało się dwóch barczystych mężczyzn, odwróconych plecami do patrzącego. Jeden mamrotał uspokajająco, drugi usiłował przycisnąć do ziemi trzepoczące nóżki.
– Aaaa! – zawyła znowu kobieta i jeden z osiłków zatkał jej usta dłonią.
Raul wycofał się cicho, podreptał parę kroków, pomacał swój obity kiedyś bok, sklął sam siebie, przygryzł dłoń i zawrócił na miejsce incydentu.
Siłacze zwyciężali. Bose nogi zostały przygwożdżone kolanem, usta skutecznie zatkane, tak więc spomiędzy zgniecionych traw dochodziło jedynie nieartykułowane rzężenie.
– Co się tu dzieje? – zapytał Marran głosem gospodarza, który przyłapał parobków na gorącym uczynku.
Najwidoczniej siłacze słyszeli już wcześniej pytania zadawane takim tonem, porzucili bowiem swą ofiarę i odwrócili się jak na komendę. Widok intruza zdziwił ich, lecz wcale nie wystraszył. Ich ofiara, umorusana dziewczyna, próbowała odczołgać się i uciec, wykorzystując chwilowe zamieszanie. Pewnie by się to jej udało, gdyby jeden z chłopaków nie złapał jej za długie, czarne włosy, potargane w trakcie walki.
– Co tu się dzieje? – powtórzył Raul podniesionym głosem i odwróciwszy się, wezwał wyimaginowanych towarzyszy podróży: – Łobosz! Wobła! Chodźcie tu!
Miał nadzieję, że tęgie chłopy stropią się chociaż na moment i wypuszczą ofiarę. Niestety, tak się nie stało. Jeden z osiłków wczepił mocniej swój potężny kułak w loki ofiary, drugi zaś wstał z ziemi i podciągając gacie, wyjrzał na drogę, która oczywiście okazała się pusta. Wyrostek splunął pogardliwie i wycedził szyderczo przez zęby:
– Ej, ty! Zmiataj stąd, pókiś cały. Ona nie dla ciebie! Też mi obrońca!
I powrócił do poprzedniego zajęcia. Dziewczyna szarpała się i płakała.
Raul podniósł z pobocza drogi ciężki, ostro graniasty kamień i podskoczywszy ku gwałcicielom, wbił go z rozmachem w pierwszy z brzegu byczy kark. Tamten zaryczał, a zanim drugi zorientował się, co się dzieje, dostał kolanem w szczękę.
Potem sytuacja się mocno skomplikowała.
Kamień wyleciał mu z ręki. Napastnicy skoczyli na niego z dwóch stron, on zaś cofał się i uskakiwał, kopiąc twardymi noskami świeżo zdobytych butów pękate łydki napastników. Tamci pojękiwali i przysiadali, chwytając się za nogi. Parę razy ciężkie kułaki spadły na jego twarz, a wówczas odlatywał na tyle daleko, że na swoje szczęście zawsze zdążył się podnieść, nim tamci zdążyli skopać leżącego.
Dziewczyna okazała się cennym sojusznikiem w tej walce. Tłukła chłopaków po plecach wziętym nie wiadomo skąd grubym kijem, rzucała się na nich z tyłu, pokrzykując wojowniczo i nadal wzywając pomocy. Wiejskie byczki ciężko dyszały, zadając na oślep ciosy, z których niejeden mógłby się okazać śmiertelny, gdyby tylko trafił do celu.
Za którymś razem Raul miał pecha: kolejny cios ogłuszył go na tyle, że nie zdążył się podnieść. Tamci zwalili się nań jednocześnie, przeszkadzając sobie nawzajem. Marran uznał już, że nadszedł jego koniec, gdy nagle jeden z osiłków padł na niego bezwładnie, jak worek ziemniaków. Nad nim stała dziewczyna z ciężkim kamieniem w dłoniach. Drugi uniósł głowę ze zdziwieniem i w tej samej chwili Raul zadał mu ostatkiem sił cios w podbródek. Jęknął, przygryzając język.
Dalej sytuacja się uprościła. Ten, który dostał kamieniem w potylicę tylko się miotał i pojękiwał, drugi zaś, przyciskając dłonie do okrwawionych warg, cofał się powoli i w końcu umknął boczkiem, co chwila oglądając się ze strachem.
Rozgorączkowana walką dziewczyna uśmiechnęła się szeroko do ocierającego się z krwi Raula.
– Trzeba było od razu walić w łeb. Mogli cię zabić…
Jej okrągłe, śliwkowe oczy spoglądały na niego z zachwytem i subtelną ironią.
Miała na imię Tilli i skończyła szesnaście lat. Według jej opowieści, mieszkała z ojcem, macochą i młodszym bratem, ale tak jej dojadło rodzinne życie, że całe lato spędzała na włóczędze. Włóczyła się odkąd nauczyła się chodzić. Latem zawsze łatwiej gdzieś przenocować i coś złowić, lecz nadciągały jesienne chłody, a nie miała najmniejszej ochoty wracać do rodziny, tym bardziej, że ojciec z pewnością sprałby swoją marnotrawną córkę za niewłaściwe prowadzenie się.
Siedzieli przy ognisku. Dziewczyna, otulona w kurtkę Raula, opowiadała mu w zaufaniu, jak skraść bez hałasu kurę, jak złowić rybę na oścień, a potem upiec w gorącym popiele, o tym, że zarabiała czasem niańcząc dzieci, a także, jak jej brat schwytał w lesie tchórza i nauczył go przeskakiwać przez koło, jak jej macocha urodziła martwe bliźnięta, a we wnętrznościach złowionej ryby znaleźli raz miedziaka.
Gestykulowała dłońmi, pokazując, jakim wesołkiem jest jej ojciec, kiedy się upije, a jaki jest surowy na trzeźwo. Jej gwałtownych ruchów nie mogła powstrzymać nawet pasterska kurta, w której tonęła po sam koniuszek nosa. Śliwkowe oczy rozjarzone były płomieniami ogniska. Raul odbijał się w nich jako niepokonany i śmiały heros. Dziewczyna trzepotała gęstymi rzęsami, chichotała wdzięcznie pozornie bez powodu i zerkała na młodzieńca powłóczyście, choć także nieco kpiąco.
Zjedli upieczone w ognisku ziemniaki, przegryzając kukurydzianymi, pokrytymi popiołem plackami. Tilli, która do tej pory gadała bez przerwy, przycichła na chwilę i pochyliła się ku niemu poufale.
– Ru… – Takie przezwisko nadała mu od razu, gdy się przedstawił. – A ciebie pewnie rzuciła ukochana i dlatego jesteś taki dziwny i wędrujesz samotnie? Prawda?
Raul uśmiechnął się. Jej twarzyczka wydawała się w tej chwili tak poważna i pełna współczucia. Zmieszała się, widząc jego grymas i wytłumaczyła go sobie po swojemu.
– A może nie, takiego chłopaka, jak ty, nie odtrąciłaby nawet najgorsza suka… Więc co jest z tobą?
Raul pogładził ją po włosach. Speszyła się jeszcze mocniej.
– Dobrze, wiem, głupia jestem…
Zrobiło mu się jej żal. Chwycił szczupłe ramiona i przyciągnął ją do siebie. Zamarła, bojąc się ruszyć. Gdzieś w oddali zahukała sowa. Poza jasnym, ciepłym kręgiem, w którym siedzieli, kipiało nocne leśne życie.
– Ru… – zapytała cicho, dotykając jego ucha czubkiem noska. – Widziałeś kiedyś prawdziwego czarodzieja?
Wzdrygnął się odruchowo. Wyczuła to, przytulona do niego.
– Nie bój się – wymamrotała uspokajająco – tutaj w okolicy ich nie ma. Strasznie się ich boję, ale jestem ciekawa. Widziałam jednego z nich tego lata. Młody chłopak, ale jaki ważny! Cały w aksamitach i srebrze, w piórach i koronkach, a jechał poszóstną karetą! Miał służącego, wielkiego jak tyka… Nigdy bym nie poszła na służbę do czarownika, za żadne skarby! Zajechali przed gospodę, oberżysta wyskoczył w ukłonach… Ludzie zbiegli się patrzeć, mało płotu nie obalili! Mag zamknął się w izbie i wcale nie wychodził. Sługa mówił, że czarował…
– Wiesz co, Tilli – powiedział Marran, ziewając – chodźmy już spać.
Sen miał płytki i chaotyczny. Z wodnej głębiny wypłynęła przebita ościeniem ryba, która zamieniła się w złotą jaszczurkę, patrzącą na niego z wyrzutem szmaragdowymi ślepkami… Wydawała się rozczarowana, lecz nie była to już jaszczurka, lecz Tilli o długich rzęsach i wilgotnych oczach… Uczyła go skakać przez bardzo wąskie koło, które omal go nie zadusiło…
Przewrócił się na drugi bok i ujrzał morze. Wzdłuż długiego, płaskiego brzegu człowiek brodzi po kolana w wodach przyboju. Fale jednak, pieszcząc przybrzeżny piasek, nie tykają jego wysokich butów, omijając je i nie zostawiając śladów piany na miękkich cholewach. Od strony plaży zbliżają się do niego szczupły mężczyzna w towarzystwie dorastającego młodzika.
Zdaje się, że wiał silny wiatr, przyjemnie i trochę groźnie. Legiar mówił do młodego Marrana:
Przedstawię cię teraz. Wiele zależy od tego, jak cię potraktuje. Jestem dla niego wrogiem, ale ty nawet nie próbuj się mu sprzeciwiać. Chyba że nadal uważasz się za niepokonanego?
Marran podskakiwał, wzbijając tumany piachu i chichotał.
– No coś ty, Larcie! Widzisz, że włożyłem z tej okazji białą koszulę i oczyściłem buty. Baltazar Est zobaczy we mnie grzecznego, posłusznego chłopca!
Legiar nachmurzył się.
– Jesteś jeszcze niedojrzałym smarkaczem. Nie ma się z czego śmiać! Ostatni raz cię uprzedzam: żadnych zaklęć i przemian, żadnego jarmarcznego kuglarstwa! Postaraj się dla mnie: żadnej dziecinady! Est i tak zna cię wystarczająco dobrze…
Chłopiec zrobił wystraszone oczy.
– Larcie, będę skromny jak panienka. Mogę się nawet zaczerwienić. Chcesz, żebym się zaczerwienił?
Legiar wzniósł oczy ku niebiosom, jakby przyzywając je na świadka. Człowiek przy brzegu nadal brodził spokojnie, czasem schylając się i podnosząc małe kamyki. Jeden odrzucał z powrotem, na piasek lub do morza, inne chował do kieszeni. Kiedy zbliżyli się do niego, przerwał swoje zajęcie i jego lodowate, kamienne spojrzenie spoczęło na przybyłych.
Legiar uniósł otwartą dłoń na znak pokoju, Est odpowiedział tym samym. Marran uśmiechnął się beztrosko.
– Witaj, Alu – powiedział niedbale Lart. – Oczywiście wiesz, kim jest ten chłopak. Chcę ci go teraz oficjalnie przedstawić: Raul Ilmarranien.
Raul miał zamiar ukłonić się wdzięcznie, lecz zaniechał tego pod ciężkim spojrzeniem Esta. Ograniczył się więc do skromnego spuszczenia głowy.
– Witaj, Larcie – odparł po chwili Est zgrzytliwym głosem. – Więc to jest Marran.
Kolejna fala uderzyła o brzeg, omijając buty Esta i Legiara, mocząc zaś trzewiki Marrana. Baltazar chrząknął, Lart natomiast pstryknął palcami, porozumiawszy się z nim spojrzeniem. Morze uspokoiło się i wygładziło, jak polane oliwą.
– Widzę, że jesteś grzecznym chłopcem – zauważył nieco wzgardliwie Est.
Marran znowu pochylił głowę. Est odwrócił się, zgarnął z piasku garść kamyków i zaczął puszczać kaczki po gładkiej wodzie. Ostatni podskoczył dwanaście razy. Est skłonił się Lartowi i zrobił gest, jakby zamierzał odejść.
Raul schylił się, podniósł płaski, ciemny kamień i puścił go na wodę. Est odwrócił się i ujrzał szesnaście pięknych, długich podskoków.
Lart zaburczał coś niezrozumiale. Est zatrzymał się, wydobył z kieszeni garstkę kamyków. Pierwszy, jaki rzucił, podskoczył dwadzieścia jeden razy. Legiar obserwował to z posępnym obliczem. Baltazar pozwolił sobie na coś w rodzaju wyrozumiałego uśmiechu w stosunku do Marrana. Tamten zaś rozejrzał się po plaży, podniósł jeden kamień, przyjrzał mu się dokładnie, wyrzucił, podniósł inny i także wyrzucił. W końcu wybrał niewielki, pstrokaty, wygładzony morskimi falami na kształt cienkiego placka. Przymrużył powieki, przymierzył się do rzutu… Est śmiał się już pełną gębą, spoglądając drwiąco na Larta. Marran rzucił kamieniem.
Trzydzieści dziewięć.
Nastała chwila milczenia. Baltazar spojrzał chłopcu prosto w oczy, dziwiąc się, jak szeroko mogą otwierać się zwężone dotychczas powieki. Potem mag pstryknął palcami. Morze ożyło, fale zaczęły znowu silnie uderzać o brzeg. Est położył ciężką dłoń na ramieniu Raula.
– Szczeniak – zaskrzeczał z odcieniem czułości. – Bezczelny szczeniak.
Zbudziło go delikatne dotknięcie.
Ognisko dogasało w ostatnich czerwonawych błyskach, a do Raula tuliło się coraz mocniej coś miękkiego, ciepłego, niemal gorącego i dyszącego namiętnie. Marran dotknął ostrożnie owej istoty i przekonał się, że jej naga skóra jest niewiarygodnie gładka, tu i ówdzie pokryta lekkim puszkiem.
– Przeziębisz się – wymamrotał półprzytomnie młody mężczyzna. – Noc jest zimna…
Tilli nie odpowiedziała, lecz westchnęła jeszcze namiętniej i jeszcze mocniej przywarła do Raula.
Marran leżał nieruchomo, czując dwie urocze krągłości na swojej piersi i łaskoczące mu twarz włosy z wplątanymi źdźbłami trawy oraz małą, lekko wilgotną dłoń, gładzącą go po czole.
– Ru, zawsze marzyłam o kimś takim, jak ty…
– Zimno jest… Ubierz się… – powtarzał, próbując opanować narastającą w nim falę namiętności.
– Nie odpychaj mnie…
Rozchyliła mu kołnierz i pogładziła go po szyi.
– Jesteś taki dobry… Wszyscy inni to bydlaki, a ty jeden jesteś prawdziwym człowiekiem! No, co z tobą?
Jej dłonie gładziły jego odsłoniętą skórę. To było jak uderzenie piorunu!
– Kocham cię, Ru – powtarzała bez przerwy. – Zawsze o takim…
Usta dziewczyny trochę niezręcznie wpiły się w jego wargi.
Dogasające ognisko niosło ciężką woń dymu. Smagana porywami chłodnego wiatru skóra dziewczyny pokryła się gęsią skórką. Marran przytulił ją mocno, pragnąc rozgrzać. Zadrżał wewnętrznie, czując nadciągający przypływ bezwstydnych, gorących, pobudzających szybsze pulsowanie krwi w żyłach wizji.
Tilli wciąż mamrotała swoje, a jej drobne paluszki zmagały się właśnie z zapięciem jego koszuli. On uśmiechał się głupio w ciemności, gładząc machinalnie skórę na jej wystających żebrach, nieoczekiwanie twarde biodra i płaski, umięśniony brzuch. Nie miał siły opierać się dłużej tej gorącej fali, jaka go rozpierała od środka.
Wokół nich triumfowała mroczna, jesienna noc, sowy pohukiwały przeszywająco, wiatr szeleścił w pożółkłej trawie. Migotał żar dogasającego ogniska.
Tilli dała sobie w końcu radę z guzikami i jej drobna, wilgotna dłoń zawędrowała pod koszulę młodzieńca. Natrafiła na zawiniątko, skrywające złotą figurkę ze szmaragdowymi ślepiami.
– Ojej – szepnęła ze zdziwieniem – co to takiego?
Marran drgnął jak od uderzenia. Zerwał się z posłania I usiadł, przyciskając zawiniątko do piersi. Odepchnął dłonie dziewczyny.
– Nie twoja sprawa. Idź spać.
Serce podeszło mu niemal do gardła. Tilli siedziała przed nim naga i drżąca. Wyglądała w tej chwili jak rażona gromem. Ze śliwkowych oczu płynęły strugi gorzkich łez.
Następnego ranka ani razu na niego nie spojrzała.
Szli gościńcem. Raul spoglądał na emanujący urazą, kędzierzawy tył głowy dziewczyny i przeklinał siebie, Tilli, swój los i zdumiewał się, wzdychając, głupim porządkiem tego świata.
Trakt ożywiał się o tej porze. Naszych wędrowców dogoniły skrzypiące wozy. Konie pociągowe rzucały na piechurów spojrzenia pełne wyższości. W tę samą stronę sunęły powoli także wołowe zaprzęgi, człapali żebracy w łachmanach, ostrożnie szli ślepcy z przewodnikami, zamaszyście kroczyli rzemieślnicy ze skrzynkami narzędzi na ramieniu. Marran i dziewczyna zatopili się w owej barwnej kompanii. Przed oczyma tak różnorodnej gromady objawił się spory gród.
Najpierw pojawiły się dachy baszt, potem wieże w całości i mury obronne z czerwonej cegły, a nad blankami tychże masa kręcących się na wietrze i błyszczących w słońcu wiatrowskazów. Zdawało się, że mieszczanie puszczają w biały dzień fajerwerki.
Zachwycona tym widokiem dziewczyna, zapomniała o swej obrazie i zagadała do młodzieńca:
– Spójrz tylko!…
Tłumek wokół gulgotał z zapałem.
Raul zasłonił dłonią oczy przed słońcem. Most zwodzony był opuszczony, przy nim zaś przechadzali się strażnicy w kolorowych uniformach, uzbrojeni w piki. Kontrolowali przybyszów i pobierali myto za wejście do miasta.
Marran zapłacił dwa grosze, za siebie i całkiem spłukaną Tilli.
Wieśniacy z podziwem kręcili głowami, przechodząc przez tunel potężnej, bogato zdobionej bramy. Kiedy wyszli na plac rozciągający się za wrotami, chłopi kręcili się dosyć niepewnie, stając się natychmiast ofiarą miejscowych uliczników, którzy gwiżdżąc i rzucając grudkami błota, starali się ściągnąć z wozów to, co było źle przymocowane.
Raul chwycił Tilli pod ramię i zaciągnął ją w jedną z bocznych uliczek, kręty, wąski zaułek.
Było tutaj stosunkowo cicho. Ich kroki odbijały się echem w ciasno stojących murach. Dziewczyna zadarła głowę i mamrotała ze zdziwieniem:
– Tu jest całkiem jak w studni…
Widoczne było istotnie tylko wąskie pasemko nieba, a dachy kamienic zdawały się chylić ku sobie.
Z okienka na poddaszu wychyliła się głowa w białym czepku, schowała się i po chwili z góry chlusnęła struga pomyj, rozpryskując się na bruku i ochlapując dwoje przechodniów. Tilli uniosła głowę i posłała w górę soczystą wiązankę przekleństw. Okienko się zatrzasnęło.
Za zakrętem okazało się, że zaułek prowadzi pod górkę. Wyszli w końcu na niewielki, okrągły placyk, pośrodku którego stała kamienna rzeźba na niewysokim postumencie. Na okrytej kapturem głowie posągu zasiadał wielki, szary gołąb. Raul powiódł palcem po wyrytych na cokole literach.
– „Święte Widziadło Łaszą”.
– Umiesz czytać? – zdziwiła się Tilli.
Przez placyk przeszło niespiesznie dwóch dostojnych starców z podobnymi kapturami na głowach. Dziewczyna odprowadziła ich wzrokiem, pocierając nos w zamyśleniu.
Wędrowcy pobłądzili jeszcze trochę krętymi zaułkami, dziwując się po drodze miedzianej brodzie na szyldzie cyrulika, blaszanej frydze nad wejściem do piekarni i drewnianej kuli oznajmiającej kręgarza. Potem musieli przywrzeć do ściany, by zrobić miejsce dla wspaniałej lektyki, niesionej przez czterech służących w liberiach, ciężko dyszących z wysiłku. Tilli znowu otworzyła szeroko buzię.
Minąwszy arkadę ozdobioną spiżowymi ornamentami, Marran i jego towarzyszka podróży znaleźli się na ulicy szerszej i bogatszej od innych. Przechodnie z pogardą odsuwali się, dumnie mierząc wzrokiem wysokiego, chudego włóczęgę i bosą dziewkę w łachmanach. Najwyraźniej zbliżyli się do śródmieścia.
Przeszła obok nich piątka wyrostków w czarnych, surowych strojach i ozdobionych srebrnymi frędzlami trójgraniastych czapeczkach. Próbował ich dogonić jeszcze jeden, z plikiem książek pod pachą. Jego kompani bawili się kosztem spóźnialskiego i tak mocno klepali go po karku, że w końcu jego czapeczka upadła na bruk.
Kompania oddaliła się. Raul, wiedziony niewytłumaczalnym impulsem, udał się za nimi. Tilli szła za nim jak cień.
Młodzicy, bez wątpienia studenci, wiedli między sobą ożywiony spór, a swym uczonym słownictwem przyciągali uwagę innych. Najgłośniej i z największym zapałem przemawiał spóźnialski, przy czym jego czapka co chwila zsuwała mu się z czupryny. Raul przyspieszył kroku, dziewczyna dreptała za nim.
Wyszli na wielki plac, otoczony pięknymi kamienicami z kolorowej cegły. Nad stromymi dachami wznosiła się ogromna, spiczasta baszta o grubych, pociemniałych ze starości murach, z licznymi, okratowanymi strzelnicami. U wejścia postukiwali halabardami imponującej postury wartownicy.
Naprzeciwko owej wieży mieścił się jeszcze bardziej przyciągający uwagę gmach uniwersytetu. Po obu stronach szerokich, marmurowych schodów zamarły w patetycznych pozach dwie figury: żelazna żmija i drewniana małpa, symbolizujące mądrość i pęd do wiedzy. Okna czterech wysokich pięter były przyozdobione zawiłymi symbolami i konturami lądów, a na półokrągłym, żelaznym balkonie stary sługa wycierał szmatką ludzki szkielet.
– Niesamowite! – stwierdziła Tilli.
Na plac wychodziła także fasada miejskiego sądu, lecz nie był to przyjemny widok. Przed ponurym, przysadzistym budynkiem znajdował się czarny, okrągły słup z miniaturową szubienicą. Na stryczku dyndała szmaciana kukiełka skazańca. „Strzeż się prawa!” głosił napis, wykuty na żelaznych podwojach. Powodowani tym samym odruchem, młodzian i dziewczyna obeszli ten gmach szerokim łukiem.
Na placu był coraz większy ruch, straganiarze zachęcali do zakupów, tłum huczał coraz głośniej, a co pewien czas przejeżdżały wspaniałe powozy. Tilli zapatrzyła się na czarno odzianego kominiarza,. który z niezwykłą gracją przemieszczał się z jednego stromego dachu na drugi, przez co nieomal wpadła na przechadzający się powoli patrol straży miejskiej. Oficer, odziany w mundur czerwony z białymi smugami, zmarszczył przez chwilę gęste brwi, lecz na szczęście jego uwagę odwrócił hałas dochodzący z innej części placu.
Grupa studentów, powiększona tymczasem w dwójnasób, stała nadal u stóp szerokich schodów, przekomarzali się wesoło z parą fertycznych dziewcząt w jasnych, krzykliwych sukniach. Z tego, w jaki sposób odgryzały się uczonym młodzieńcom, można było wyciągnąć wnioski, że znały ich od dawna i dosyć blisko. Oficer i jego oddział obserwowali z ciekawością publiczną pyskówkę.
Tymczasem na taras uniwersytetu wyszedł starzec w wielkiej peruce, czarnym chałacie i z ciężkim łańcuchem na szyi. Studenci przycichli, jak mysz pod miotłą, dziewki z rozpędu zachichotały i czym prędzej zmieszały się z tłumem. Starzec z niezadowoleniem rzekł coś surowym tonem do stropionych żaków. Zakończywszy napominanie, profesor postał jeszcze chwilę w milczeniu dla wzbudzenia większego szacunku, po czym oddalił się dostojnie do świątyni nauki. Studenci pospieszyli szeregiem za nim, śmiejąc się w kułak dyskretnie. Ostatni, z plikiem ksiąg, klepnął przyjaźnie po zadku drewnianą małpkę.
– Popatrz! – zawołała dziewczyna, ciągnąc Raula za rękaw.
Przez plac kroczyło czterech ludzi w kapturach, łudząco podobnych do tych, których już spotkali pod pomnikiem Świętego Widziadła. Tilli zebrała się na odwagę i spytała dobrodusznie wyglądającą kwiaciarkę:
– A co to za jedni, cioteczko?
„Cioteczka” okazała się dosyć rozmowna. Klasnęła w dłonie tak mocno, że aż zakołysały się w wazonach cięte chryzantemy.
– Jak możesz tego nie wiedzieć, dziewczyno? Toż to wojowie Świętego Widziadła Łaszą! Dbają o to, by mieszkańcy okazywali Widziadłu należyty respekt i cześć. Odbywają tajne obrady na wieży, a potem przekazują wszystkim świętą wolę Łaszą! Słuchają ich burmistrz i sędzia, i naczelnik straży!
W tej chwili uwagę kwiaciarki odwrócił gładkolicy młodzian, zainteresowany jej towarem.
Raul i Tilli spojrzeli po sobie i ruszyli dalej.
Kiedy przystanęli u wejścia do uniwersytetu, Marran nie wytrzymał i podszedł do figury drewnianej małpki. Jej zadek był wypolerowany do połysku niezliczonymi klepnięciami wielu pokoleń studentów. Raul boleśnie zapragnął nosić trójgraniastą czapeczkę ze srebrną frędzlą i zamierać pod surowym spojrzeniem profesora. Skierował się ku drzwiom, lecz nie próbował wejść, przypomniał sobie tylko ostry zapach zakurzonych woluminów, żyłkowate desenie drewnianego pulpitu i uczucie odrętwienia, gdy się zasypia nad opasłym foliałem… Tilli niecierpliwie ciągnęła go za połę kurtki, westchnął więc tylko i poszedł za nią.
Wokół kręcił się ludzki kołowrót, przekupnie nawoływali. Przejęta dziewczyna kręciła się wciąż pod nogami i jakoś dziwnie, z oddaniem zaglądała w oczy mężczyźnie. Uśmiechnął się, widząc, jak zadziwia ją wielkie miasto i jak bardzo się jej podoba. Ktoś go potrącił w tłumie. Był to przyzwoicie wyglądający mieszczanin w długim kaftanie. Przeprosił mimochodem, Raul również to uczynił. Obok nich przemknęła dziewczyna, strzelając wesołym okiem na przyjaciela. W pobliżu pojawił się patrol.
– Straże! – zawołał ktoś rozpaczliwie za plecami Raula, który się odwrócił.
Pan w długim kaftanie trzymał się za pierś i Marran pomyślał w pierwszej chwili, że dostał ataku serca.
– Straże! – zawołał znowu. – Mój trzos! Dopiero co go miałem! Łapać złodzieja!
Pobladła buzia śmiertelnie wystraszonej Tilli, kiedy oficer w czerwonym mundurze zbliżył się wraz z oddziałem, surowo rozglądając się po otaczających miejsce zajścia ludziach. W tłumie zrobiło się zamieszanie.
– Łapać złodzieja! – zakrzyczał znowu mężczyzna w kaftanie.
– Nie ruszać się z miejsca! – ryknął oficer.
Żołnierze dalej uważnie przeszukiwali gawiedź oczyma. Porządni obywatele także obracali głowami, szukając złodzieja, który z pewnością nie mógł daleko uciec.
Tilli stała obok Raula blada, z żałośnie błyszczącymi oczami. Kurczowo wczepiła się palcami w rękaw jego kurty.
– Co z tobą? – zdziwił się Marran.
Tilli potrząsnęła głową w milczeniu. Miejski patrol właśnie do nich podszedł. W pobliżu obszukiwano jakiegoś podejrzanego wyrostka pod nadzorem okradzionego.
– Złodziej! Łapać złodzieja! – usłyszał Raul za plecami podniesiony, dziewczęcy głosik.
Kiedy się odwrócił, dziewczyny obok nie było.
Tilli, pomyślał z niezadowoleniem. Tego jeszcze brakowało! Dokąd ta idiotka polazła? Szukał jej oczami w tłumie ludzi.
W tym momencie ktoś szepnął coś na ucho pochylonemu oficerowi, który wyprostowawszy się, runął poprzez tłum z okrzykiem:
– Z drogi! Z drogi!
Raul stanął na palcach i zobaczył w końcu dziewczynę. Ona także go zobaczyła i z radością wskazała.
– To on, panie oficerze!
– Z drogi! – krzyknął raz jeszcze dowódca na plączących się pod nogami gapiów, dopadł Marrana i chwycił go mocno za ramię. Żołnierze otoczyli ich ciasnym kręgiem.
– O co chodzi? – zapytał Raul, starając się zachować spokój.
Zamiast odpowiedzieć oficer spojrzał pytająco na Tilli. Tamta kiwnęła gorliwie głową.
– To on! Proszę go obszukać, panie oficerze, trzosik ma wciąż przy sobie!
Raul zachwiał się, jak uderzony w twarz. Nie wierzył własnym uszom.
– Zwariowałaś? – wyjąkał zdrętwiałymi nagle wargami.
W tej chwili wykręcono mu ręce do tyłu i sprawne ręce obmacały boki, aż w końcu z głębokiej kieszeni pastuszej kurtki wydobyty został ciężki, skórzany mieszek.
– A cóż to takiego?
Raul spoglądał bezmyślnie na sakiewkę, której widok przesłaniała coraz gęstsza mgła. Nogi się pod nim ugięły… Tilli? Dlaczego? To jakieś szaleństwo…
– Pytam ciebie, czyj to mieszek? – indagował gromko dowódca.
Raul uniósł głowę i spojrzał na nich. Stwierdził przy okazji, że strażnicy mają dziwnie przystrzyżone brwi.
Zabrali go ze sobą. Mieszczanin w długim kaftanie niezmiernie ucieszył się, odzyskawszy swój pękaty trzos. Gdzieś na pograniczu świadomości Raul słyszał trajkotanie Tilli: „Widziałam, jak zwinął mieszek i schował do kieszeni. Od dziecka miałam dobry wzrok, rozumiecie?”. Jakiś dzieciak pytał rodzica: „Tatku, to jest złodziej? Co mu zrobią?”. Ojciec odparł z powagą: „Utną rękę i uszy. Żeby raz na zawsze mu się odechciało”.
– Chwileczkę – powiedział oficer i sięgnął za pazuchę Raula.
Marran szarpnął się do tyłu, chwycili go więc mocniej za ramiona, a dowódca wydobył na światło dzienne niewielkie, brudne zawiniątko.
– To moje! – krzyknął Raul.
Dowódca wyszczerzył zęby.
– Co ty powiesz…
Szmatka upadła na ziemię i ukazały się oczom wszystkich złoty grzbiet oraz szmaragdowe ślepia. Gapie westchnęli ze zdumienia.
– Patrzcie! Złoto!
Tilli głośno i siarczyście zaklęła. Dowódca patrolu uśmiechnął się złowieszczo.
– Widzę, że już wcześniej się nieźle napracowałeś… Odprowadźcie go! – rozkazał podkomendnym.
Powlekli go przez tłum, który szemrał groźnie: złodziej, złodziej…
Rozstępujący się ludzie wytykali go palcami, ktoś cisnął kamieniem. Firmament okolony spiczastymi dachami wirował nad jego głową coraz szybciej i z każdym krokiem mężczyzna coraz bardziej zapominał, czym jest łan trawy, smak wina i ostry zapach zakurzonych ksiąg.
Kareta pozostała w zajeździe, my zaś ruszyliśmy w powrotną drogę konno. Lart spieszył się, pędziliśmy więc bez wytchnienia od świtu do zmierzchu. Mijane miasta i wsie zlewały się w jedną kolorową smugę, szybko znikając za plecami.
Pewnego dnia przyszło nam nocować pod gołym niebem. Rozpaliliśmy ognisko przy brzegu bagnistego jeziorka. Zbiornik ten tworzyły liczne, wątłe źródełka, z trudem przebijające się przez gęste kępy szuwarów.
Niebo spoglądało na nas tysiącem oczu błyszczących zdziwieniem, a w zaroślach pieniło się bujnie nocne życie. Drzemałem owinięty opończą, Lart zaś siedział przy ognisku i co pewien czas wypisywał w powietrzu płomienne symbole trzymaną w dłoni różdżką. Tajemnicze wzory wisiały chwilę w powietrzu, jarzyły się i gasły.
– Nie udało się – przemawiał mag do ognia. – Bezpłodne poszukiwania, daremne trudy…
W tej chwili kolejny ognisty symbol zawisł trochę dłużej niż poprzednie, potem rozsypał się w fajerwerk kolorowych iskier. Westchnąłem ciężko i zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Pod powiekami jawiła się rdza zżerająca złoto, a plamy płomieni zdawały się łuną pożaru. „Ogniu, oświeć me oczy… „.
Kręcąc się niespokojnie, w końcu wstałem. Nad ranem zrobiło się chłodno, a od błotnej topieli nadciągała mgła woniejącym zgnilizną tumanem. Poczułem silne pragnienie, pozostawiłem zatem mego pana, który akurat przysnął i udałem się na poszukiwania czystego źródełka.
Odnalazłem je po cichutkim, lecz dobrze słyszalnym w zarannej ciszy szmerze. Ostrożnie zszedłem na błotnisty brzeg i trochę na oślep podstawiłem złożone ręce, a potem spierzchnięte wargi.
Ucichły nocne hałasy w zaroślach. Miałem przed sobą zwierciadło czystej wody, nie zarośniętej przez szuwary. Odbijały się w nim niepewnie gasnące już gwiazdy. Wsparłem się dłońmi o mokrą trawę i pochylony ujrzałem swoje odbicie, ciemny zarys sylwetki. Już prawie świtało.
Z czubka mego nosa spadła kropla wody i zrobiła kręgi na wodzie. Kiedy powierzchnia znowu się wygładziła, zobaczyłem cień człowieka, stojącego za mymi plecami.
– Mój panie? – zapytałem szeptem.
Cień zakołysał się i w tej samej chwili pojąłem, że to ktoś inny. Suchy szelest szuwarów wydał mi się przerażający.
Powoli się wyprostowałem i obejrzałem do tyłu. Nie zobaczyłem nikogo!
W wodzie plusnęła jakaś spora rybka. Nie miałem odwagi spoglądać znowu w tamtą stronę.
Dałem susa w bok jak spłoszony zając i podbiegłem do gasnącego ogniska, przy którym spał na siedząco niczego nie podejrzewający Legiar.
– Panie, panie!
Nie spał już. Siedział pochylony i spoglądał spode łba na człowieka, który stał po drugiej stronie paleniska i grzał dłonie, wyciągając je nad resztką żaru.
Niebo poszarzało.
– Długo kazałeś na siebie czekać, Orwinie – stwierdził chłodno Lart.
– Są rzeczy, które przeszkadzają żyć nawet magom – odparł ochryple przybysz.
Był to nasz stary znajomy Orwin: wychudzony, z jeszcze bardziej zapadniętymi i mocniej płonącymi oczami, ponury i wyniszczony. Gdzieś zniknęła szalona energia, z jaką pojawił się w naszym domu trzy miesiące temu!
– Damirze – rzucił mój pan przez plecy – podsyć szybko ogień!
Namokłe od rosy polana źle się paliły, lecz mag ani myślał mi pomagać.
Rozdmuchując gryzący dym, ujrzałem w dłoniach Orwina znany mi już medalion na łańcuchu.
– Jak widzisz, Legiarze, rdza prawie całkiem go zżarła.
Lart pochylił się nad medalionem, lecz nie dotknął go. Potem przeszedł się parę razy wokół ogniska, wysoko unosząc nogi, wreszcie gwałtownie zatrzymał.
– Znalazłeś go? Tego, o którym mówiłem?
Orwin pokręcił głową. Lart znowu zaczął krążyć dookoła, coraz szybciej i energiczniej.
– Nie mogę go odnaleźć – odparł powoli tamten. – Ty też nie potrafisz. Skoro nie jest magiem, nie ma z nim kontaktu… Gdybyś zachował jakiś przedmiot, znajdujący się wcześniej w jego posiadaniu…
– Nie jestem próżną damą, która skrywa pamiątki w szkatułce – warknął Lart – on zaś nie był mym oblubieńcem, abym miał trzymać jego rzeczy.
– Najlepsza byłaby krew – powiedział cicho drugi mag. – Chociażby jedna kropla. Wtedy zdołalibyśmy go wyśledzić.
Lart podrzucił czubkiem buta gałązkę, która nawinęła mu się pod nogami. Zrobiła łuk w powietrzu i uderzyła o spróchniały pień.
– Dość już o tym… Tak czy owak, nie znalazłeś Marrana. Ja zaś nie znalazłem niczego, co posunęłoby poszukiwanie twojej Trzeciej Siły choćby o włos. Twój medalion zardzewiał, niczym gwóźdź w cmentarnym ogrodzeniu… I co dalej?
Zadumałem się, usłyszawszy znajome miano. Wyglądało na to, że myśli o nim wciąż ostatnio zaprzątały głowę mego pana. Teraz zaś okazywało się, że już dosyć dawno kazał go odszukać. Tylko dlaczego?
– Od samego początku wszystko zrobiłem źle – burczał dalej Legiar. – Poszukiwałem jej, przywoływałem, słuchałem pogłosek, a tymczasem…
– A tymczasem… – powtórzył Orwin jak echo.
Lart wzdrygnął się.
– Tymczasem Marran chodził swobodnie po świecie.
Człowiek, którego wykluczyliśmy z naszego kręgu… Wyswobodziłem go, gdyż tak umówiłem się z Baltazarem, lecz nie wiem, czy wszystkie klepki wciąż ma na miejscu! Kto by nie zwariował od takiego wstrząsu!
Zaczął jeszcze szybciej przebierać nogami, tworząc wydeptaną, czarną ścieżkę w mokrej trawie.
– Więc myślisz… – wymamrotał Orwin.
Lart znowu gwałtownie się zatrzymał, aż spod butów trysnęły grudki ziemi.
– Nic nie myślę i w ogóle nie chcę o tym myśleć. On stracił magiczny dar… Może więc mógłby okazać się magiem, który zarazem nim nie jest, tym samym, o którym mówi przepowiednia. Teraz jest jednak zdruzgotany, zniszczony i dlatego nawet przez chwilę nie brałem go poważnie pod uwagę!
Wciągnął ze świstem powietrze, potem cały oklapł i westchnął zatroskany.
– Ech…
Poczułem bolesny skurcz w żołądku od tego gorzkiego westchnienia. Mój mroczny pan zdecydowanie nieczęsto pozwalał sobie na taki ton.
– Nie brałeś go pod uwagę, ponieważ nie chciałeś – powiedział cicho Orwin. – Po prostu nie chciałeś przyjąć do wiadomości, że Marran jest Odźwiernym.
Lart spojrzał na niego bystro.
– Nie gadaj bzdur…
Okręcił się na pięcie i zaczął krążyć w drugą stronę, przejęty jak nigdy.
– Na wiele naszych pytań mógłby odpowiedzieć stary Orlan z podgórza, gdyby tylko nie skonał, ujrzawszy coś strasznego w Wodnym Zwierciadle. Podobno jawił się tam jakiś niesamowity, niewidzialny towarzysz podróży… Kim był podróżnik? I kto go prześladował?
Orwin siedział z niewygodnie zadartą głową, śledząc wzrokiem Larta, który wreszcie przestał chodzić w kółko i zatrzymał się przed milczącym kolegą.
– Co ty na to, Wieszczbiarzu? Kim jest Odźwierny? Skąd pochodzi Trzecia Siła i w którym miejscu zaatakuje? Czy ktoś w ogóle może odpowiedzieć na te pytania?
– Odpowiedzi istnieją – odparł spokojnie tamten. – Są w mojej przepowiedni. Nosiłem ją w sobie wiele dni i nocy.
Teraz jest gotowa i dowiemy się prawdy.
Mówił takim tonem, jakby się usprawiedliwiał. Poczułem gęsią skórkę na całym ciele. Mój zazwyczaj spokojny pan przerwał mu gwałtownie:
– Co takiego?!
– Dzisiaj – potwierdził Orwin. – Za parę chwil… Usiądź nareszcie, Larcie. Jesteś taki wysoki, że kark mnie rozbolał…
Nieopodal bajora rosły trzy sosny, tworząc równoramienny trójkąt. Dlatego też padły ofiarą, gdyż do prorokowania potrzebny był potrójny ogień.
Lart sprawił, że płonęły od góry do dołu.
Strasznie było na to patrzeć, nawet z bezpiecznej odległości, kiedy Orwin stanął pomiędzy nimi z odblaskiem płomieni w oczach. Wydobył zza pazuchy zardzewiały Amulet i spojrzał na niego. Jego głos bez trudu przebijał się poprzez trzask płonących konarów.
– Przyszła z innego świata! Już tu jest. Jeden dzień, jedna godzina, jeden człowiek. Biada! Upiory pożerają żyjących… Woda gęstnieje jak zakrzepła krew. Gałęzie drzew oplatają lepką siecią wszystkie skrzydlate stworzenia. Ziemia zamieni się w bagno i wessie wszystkich po niej chodzących. Lecz po stokroć gorzej będzie tym, którzy posiedli magiczny dar! Biada, biada… Tego dnia, w złą godzinę ów człowiek otworzy dla niej drzwi… Odźwierny. Biada, ona nadeszła!
– Kim jest Odźwierny? – krzyknął z całej siły Lart.
Wieszczbiarz usłyszał go poprzez huk ognia pożerającego korony i pnie drzew.
– Odźwierny. Jest i nie jest magiem. Zdradził i został zdradzony. Tylko on może otworzyć wrota tego dnia, w złą godzinę!
– Kim jest Odźwierny?! – nalegał mój pan.
– On… utracił dar. Był wszechmocny, lecz stał się bezsilny. Zdradził, więc go zdradzono… Zmienił się i nadal zmienia! Tylko on może otworzyć wrota, przez które to Coś przedostanie się do naszego świata… ale jeszcze nie teraz! Ziemia jęknie i otworzą się groby… Nie będzie czym oddychać! Stanie się tak, kiedy Odźwierny rozewrze wrota!
Trzy sosny zakołysały się, niczym ogromne pochodnie w drżących dłoniach. Lart skoczył do przodu i wyciągnął kolegę z ognistego trójkąta. Chwilkę później płonące konary zawaliły się jednocześnie, wzniecając potężny snop iskier. Magowie ledwie zdążyli uskoczyć, ja zaś, oczywiście, od dawna przyglądałem się temu z daleka. Drżąc, spoglądałem na potworne palenisko.
Kiedy udało nam się obetrzeć twarze z sadzy, Lart rzekł beznamiętnie:
– Teraz wiem już wszystko. Wiem, kim jest Odźwierny. Sam go stworzyłem. Muszę go teraz odnaleźć i zabić, zanim rozewrze wrota.
Zgrzytnął zębami, a potem poderwał się dziarsko.
– W drogę, dopóki nie jest za późno. Domyślam się, gdzie mogę go znaleźć.
Sala sądowa pomyślana była jako przechodnia: jednymi drzwiami strażnicy wprowadzali podejrzanych w celu przesłuchania, drugimi oprawcy wywlekali skazanych. Sędzia ledwie nadążał podpisywać wyroki, które podsuwał mu siedzący na niskiej ławeczce sekretarz. Okrągła pieczęć spadała na grudkę laku. Stos dokumentów ciągle przyrastał na wielkim stole, przyozdobionym lokalnym symbolem sprawiedliwości, jakim była miniaturowa szubienica z kukiełką skazańca.
Marrana wprowadzono zaraz po nieuczciwym przekupniu, którego skazano na publiczną chłostę. Ponury strażnik postawił Raula na wprost sędziego, a raczej jego pokaźnej łysiny, gdyż stróż prawa pochylił się akurat nad jakimiś papierami.
– Imię? – zapytał beznamiętnie mały, siwiuteńki pisarz sądowy.
Raul z trudem otworzył spieczone wargi.
– Moje imię nie jest przeznaczone dla twoich uszu, pętaku.
Siedzący za wielkim stołem chrząknął i uniósł głowę. Raul zadrżał. Twarz sędziego była spokojna, niemal dobroduszna, lecz zamiast oczu zdawał się mieć dwie grudki lodu.
– Raul Ilmarranien – powiedział sędzia cichym, bezbarwnym głosem. I dodał suchy śmieszek: – Cha…
Młodzieniec drgnął spazmatycznie. Nie przedstawił się Tilli swoim pełnym mianem.
– Raul Ilmarranien – podjął sędzia – przyłapany przez patrol na drobnej kradzieży. A w dodatku…
Sięgnął dłonią pod stół i wyciągnął na wierzch złotą jaszczurkę. Raul cofnął się bezwiednie. Strażnik przytrzymał go za ramię.
– To twoja własność, Ilmarranien? – zapytał urzędnik niedbale, przeszywając na wskroś podsądnego lodowatymi oczyma.
– Moja – odparł ochryple Raul.
– Cha – powtórzył się śmieszek, od którego mroźny dreszcz chodził po plecach. – Ten przedmiot należy do pewnego nieszczęśliwego księcia, którego niedawno mamił znachorskimi praktykami pewien samozwańczy zamawiacz jasnowidz… Nie pamiętasz przypadkiem, jak się nazywał?
Marran zachwiał się.
– Cha – powtórzył znowu sędzia, uważnie go obserwując. – Od dawna czekałem na twoją wpadkę… Kolego – zwrócił się do sekretarza – zostaw tę pisaninę, mamy tu wyjątkowy przypadek. Powiedz przy wejściu, żeby nam nie przeszkadzano, zanim… I wezwij panów oskarżycieli.
Pisarz zerwał się ze skrzypiącej ławeczki i ruszył w stronę drzwi. Raul zdążył tymczasem się opanować i spoglądał ponuro prosto w świdrujące go oczy, dopóki sędzia nie rozkołysał palcem szmacianego wisielca.
– Na czym to stanęliśmy… Aha – przypomniał sobie, grzebiąc w papierach – podawał się za uzdrawiacza. Wrócimy do tego później. Ukradł złotą figurkę…
Przykrył jaszczurkę pulchną dłonią. Marran zatrząsł się na ten widok. Sędzia przemawiał dalej spokojnie, gładząc z lubością i przerzucając drugą dłonią plik donosów.
– Ponadto… Ciekawa prawidłowość. Niejaki Ilmarranien przypisuje sobie władzę nad ludźmi i zdarzeniami. Wciąż twierdzi, że jest jasnowidzem, chociaż dalej wiedzie mu się jeszcze gorzej niż podczas przygody z księciem. Zaraz, gdzie to jest… No tak, znowu wróżebne znaki, prorokowane przez tego samego osobnika wobec ciemnego ludu…
Zamienił odmieńca w zwykłego psa. Co za ciemnota na tej wsi! W dodatku jakiś koński szkielet zaprzężony do furmanki… Nie brak ci pomysłowości! Wszystko razem marnie wygląda, nieprawdaż?
Zdawało się, że urzędnik rozkwita coraz bardziej z każdym słowem. Torturował nimi przesłuchiwanego i coraz mocniej wdeptywał w kamienną posadzkę.
Raul, wstrząśnięty kolejnymi ciosami, próbował sobie przypomnieć oblicze wdowy, garnki ukraszone kwiatami i pszczołami, nos psa, trącający go przyjaźnie w kolano… Zamiast tego napływały jednak obrazy zaciętych twarzy i wijącego się na trawie, niewinnie bitego chłopaka, na którego rzucił fałszywe oskarżenie. Szklanki… W jego dłoni pękła szklanka.
– Cha – znowu rzekł sędzia.
Kukiełka wisielca kołysała się coraz wolniej.
– Nasłaliście na mnie tę dziewczynę? – wydusił z siebie z trudem pytanie Marran.
Sędzia z zadowoloną miną oparł się wygodnie na oparciu fotela.
– Ach, ta mała nędzarka, która wydała cię w ręce stróżów prawa? Byłoby ci na pewno lżej, gdyby się okazało, że wszystko było wcześniej zaplanowaną prowokacją, a owa smarkula była naszą agentką?
Urzędnik był najwidoczniej zachwycony. Kiwał głową i zacierał ręce. Potem, pomęczywszy znowu przez chwilę podsądnego przeszywającym spojrzeniem, rzekł łagodnie:
– Nie, Ilmarranien. Dziewczyna nie pracuje dla nas. Naprawdę ją uratowałeś wtedy przy gościńcu. I naprawdę przywiązała się do ciebie. Co wcale nie przeszkodziło jej zdradzić cię przy pierwszej nadarzającej się okazji. Prawda, że to bardzo podłe?
Drzwi za plecami podsądnego rozwarły się. Sędzia skrzywił się w pierwszej chwili, lecz po chwili rozpogodził lico, gdyż najwyraźniej weszli ci, których oczekiwał.
– Witam panów oskarżycieli!
Podniósł się lekko na przywitanie.
Raul usłyszał szelest grubych opończy i po chwili minęli go z dwóch stron dostojnie dwaj zakapturzeni słudzy Świętego Widziadła Łaszą, stając przed sędzią.
– Oto Raul Ilmarranien – oznajmił sędzia wskazując na obwinionego. – Poznaliście już, panowie, dokumenty związane z jego sprawkami. Chcecie może coś dodać odnośnie do zaprotokołowanych w nich uczynków? Czy też postępki tego rodzaju są obojętne Świętemu Widziadłu?
Ten ze sług Widziadła, który był niższy i zdawał się młodszy, skinął głową w taki sposób, że kaptur przesunął się na czubek głowy. Sprawiał wrażenie ciężko chorego: skóra na twarzy była ziemista i pomarszczona, a oczy mocno zapuchnięte.
– Święte Widziadło słyszy nas – odparł nadspodziewanie niskim głosem. – Świadczę i oskarżam. Człowiek nazwiskiem Ilmarranien wielokrotnie podawał się za maga albo za proroka, albo za znachora, w istocie wcale nim nie będąc. Kłamliwe przypisywanie sobie magicznych zdolności jest ciężkim przestępstwem dla Świętego Widziadła i obrazą Łaszą. Domagamy się, aby wyżej wzmiankowany publicznie odwołał swoje kłamstwa, jakoby był magiem lub uzdrowicielem, a następnie został zamknięty w ciemnicy. W razie, gdyby nie zechciał odwołać, należy ściąć mu głowę na szafocie. Chwała Świętemu Widziadłu!
Uniósł oczy w stronę powały, potem zaś spuścił głowę na pierś i kaptur znów zasłonił jego oblicze. W sądzie zrobiło się przez chwilę cicho, jak podczas lekcji surowego nauczyciela.
– Cha – ni to się sędzia uśmiechnął, ni to odkaszlnął. – Wyrzekać się będzie jutro, w Dzień Wszelkiej Radości, pomiędzy uroczystą paradą a ludowym festynem. To będzie wspaniałe, pouczające widowisko.
Wielka, tłusta mucha przyleciała nie wiedzieć skąd i przysiadła na szmacianym wisielcu. Sędzia schwytał ją zgrabnym gestem urodzonego łowcy i skazał na śmierć przez zaduszenie w zaciśniętej dłoni.
– Nie – powiedział Raul zmęczonym głosem. – Nie będzie pouczającego widowiska.
Odepchnął dłoń strażnika i wyprostował się z trudem.
– Stoi przed wami wielki mag, być może największy na świecie. To wasz problem, skoro nie możecie tego zrozumieć. Odwoływać?
Zaśmiał się, początkowo cicho i dosyć żałośnie, lecz stopniowo wydzierał mu się z gardła coraz silniejszy rechot. Z pewnością nikt nigdy nie śmiał się tak głośno i dźwięcznie w tej zakurzonej, budzącej lęk sali.
Sędzia przyglądał mu się bez uśmiechu, ostrożnie wodząc po nim spojrzeniem zimnych źrenic. Słudzy Widziadła stali nieruchomo, z zakrytymi twarzami.
Raul poczuł się podniesiony na duchu, kiedy zdołał się wyśmiać. Zrobiło mu się niemal żal tego bezsilnego staruszka z jego małą szubieniczką.
– Zmartwiłem was? Wybaczcie – powiedział z uśmiechem.
– Cha – powiedział sędzia.
Dwaj zakapturzeni zwrócili ku niemu jednocześnie głowy, jak na komendę.
– Będzie widowisko – oznajmił urzędnik. – Imponujące widowisko! I smakowite… Ach!
Przymrużył powieki z zadowoleniem i ucałował końce trzech palców.
– Pomiędzy paradą a festynem wyznaczymy kaźń zamiast publicznego odwołania. Wielmożów skazujemy na ukąszenie jadowitej żmii, włóczęgów wieszamy. Z tobą postąpimy wedle woli Widziadła: odrąbiemy głowę. Tym samym, szanowny pan wielki mag będzie miał okazję zaprezentować swoje czarodziejskie zdolności, nieprawdaż?
– Cha! – odparł Raul.
Noc poprzedzającą „smakowite widowisko”, spędził w dusznej, kamiennej jamie.
Po ścianach spływała strużkami wilgoć, tworząc kałuże na posadzce. Raul siedział pochylony i cicho majaczył.
Zwidywała się mu trawa spalona słońcem, okrągłe kamyki na brzegu morza i mrówka w zagłębieniu dziewczęcego barku.
– Ty, ty… – mamrotał nieprzytomnie.
Odpowiadało mu tylko echo od kamiennych ścian.
Wspominał gorące podmuchy wiatru, wiejącego prosto w twarz, dziwne wrażenie, jakie sprawiły pióra porastające jego ludzką skórę, a także pokryta mglistym tumanem ziemia pozostawiona daleko w dole i niebo nad głową, jak gigantyczny, odwrócony do góry dnem kielich… Przypomniał sobie trzask polan płonących w kominie i smak pitego przy nim grzańca.
Nie zabijajcie mnie. Co za różnica: jestem, czy nie jestem magiem?
Bogacz czerpie pieniądze z pozornie bezdennego mieszka. Padalec na gałęzi myśli, że lato będzie trwało wiecznie. W końcu palce natrafiają na ostatniego miedziaka w kalecie, a zielone listowie więdnie pokryte śniegiem. To okrutne i niesprawiedliwe. Oto moje życie: próżna zabawka, którą w końcu zniszczono. Właściwie sam zniszczyłem. Koniecznie chciałem wiedzieć, co kryje się w środku. Z czego zrobiona jest miłość? Trzask… i koniec miłości. I do tej pory nie wiem, skąd się bierze… Nowa zabawa i znowu: trzask!… Kim był właściwie dla mnie Lart? Kim ja sam wtedy byłem? Komu jestem potrzebny? Niebiosa, za co to wszystko?
W końcu chyba się zdrzemnął i ujrzał we śnie swoich dwóch wrogów.
Pochwycili go jak w kleszcze: rozpalony, nienawistnie skrzywiony Est i urażony, rozzłoszczony Legiar.
– Co ty sobie myślisz, szczeniaku? O co założyłeś się z Hantem?!
W tej chwili zrozumiał, że wpadł na całego i nie da im rady. Próbował obrócić wszystko w żart, lecz sztuczny uśmiech prędko znikł z jego twarzy.
– Prowadzisz podwójną grę? – pytał Est, demonicznie mrużąc oczy. – Chcesz siedzieć na dwóch stołkach? Manipulować nami, jak marionetkami, bo założyłeś się z młynarzem?
– Marranie – odezwał się Legiar ze smutkiem w głosie, znacznie bardziej wstrząsającym niż nienawistny ton Esta – coś ty chciał zrobić? Zdradzić obu naraz?
– Nikogo nie zdradziłem! – wołał Raul.
Nie wierzyli mu, ponieważ już wcześniej obu ich okłamywał, zachwycając się w duchu swoją chytrością i pomysłowością.
– Bądź przeklęty – powiedział Lart zmęczonym głosem.
– Bądź przeklęty! – wtórował mu Est.
We dwóch sparaliżowali jego wolę, uniemożliwiając jakąkolwiek obronę. Z ich rozpostartych palców tryskały snopy iskier, oplątujących młodzieńca mocną siecią. Im bardziej się miotał, tym silniej się na nim zaciskała. Jego ręce wyschły i skurczyły się, nogi ogarnęło odrętwienie. Poprzez szum w uszach słyszał jeszcze, przestając być człowiekiem:
– Przeklęty zdrajco! Stań się rzeczą, meblem!
Ten, kto stanie się na długo martwą rzeczą, traci na zawsze magiczny dar!
W ciągu trzech lat Lart mijał mnie obojętnie i wieszał opończę na moich zdrewniałych palcach, wiedząc doskonale, że z każdą kolejną chwilą tracę po trosze, jakby po kropelce krwi, szczęście bycia magiem. Tracę dar bezpowrotnie, ponieważ nikt na całym świecie nie zdoła mi przywrócić czarodziejskiego talentu i mocy. Jakim prawem odebrałeś to, czego mi nie dałeś?!
A ty, Baltazarze? Pamiętam twoje futro… i twoje badawcze, natrętne spojrzenie. Powiedziałeś wtedy: „Właściwy człowiek na właściwym miejscu!”. I strzepnąłeś pyłek z mego drewnianego ramienia!
Wspomnienie owo sprowadziło na Marrana gorączkę. Wił się po kamieniach posadzki, kąsając wargi i dłonie do krwi.
Jedynym powodem, żeby dalej żyć, szanowni czarodzieje, jest chęć odpłacenia wam tym samym. Pięknym za nadobne.
Uroczysta parada skończyła się. W tłumie mówiono, że była najbardziej okazała od pięciu lat. Na każdym rogu sprzedawano lizaki na patykach i ciastka wyglądające jak kremowe burzowe chmury ze spływającymi z nich marmoladowymi błyskawicami. Dzieciaki siedziały na ramionach rodzicieli, przyjaciółki nieśmiało ściskały sobie spocone dłonie.
Wszyscy oczekiwali na zapowiedziane wcześniej, wyjątkowe widowisko przed festynem.
W końcu przeszła przez tłum fala radosnych okrzyków i chichotów.
Na ulicę wyjechał spory wóz, na którym ustawiona była ciasna, małpia klatka, w której stał człowiek z rękami przywiązanymi do prętów, odziany w niedorzecznie kolorowy chałat. Na głowie miał błazeńską czapkę, przypominającą w pewnym stopniu szpiczastą czapę czarodzieja. Wokół klatki skakali korowodem uliczni komedianci. Wóz zatrzymał się na placu.
Sędzia obserwował widowisko z wysokiego balkonu.
– Prześwietna publiczności! – zwrócił się do tłumu zapowiadacz. – Przed nami wielki mag Ilmarranien. Kto się chce przekonać o jego potędze?
Nie wiadomo skąd pojawili się w tłumie handlarze zieleniną. Mieli w koszykach odpowiednie na tę okazję owoce i warzywa, zgniłe jabłka i pomidory. Ludzie głupkowato spoglądali po sobie nawzajem.
– Nuże! – prowokował nawoływacz. – Kto się pierwszy odważy wypróbować straszliwą czarodziejską moc? Może porazi kogoś piorunem? Ogłuszy gromem? Sprawdźcie, jak zareaguje, kiedy czymś oberwie?
Publiczność śmiała się, ale na razie nie znalazł się śmiałek, który by pierwszy rzucił jabłkiem.
– Och, to straszne! – wrzeszczał zapowiadacz, zakrywając oczy dłońmi. – Naprawdę nikt się nie ośmieli?
Raul spoglądał na tłum, zbiorowisko typowych, rozradowanych, zaciekawionych i lekko podburzonych gapiów. Wybijała się grupka chmurnie nastroszonych studentów. Jeden odwrócił się w jego stronę. Raul rozpoznał młodzika, który klepnął po zadku drewnianą małpkę. Chłopak spoglądał z niekłamanym smutkiem i współczuciem na skazańca w klatce.
Tymczasem przedarł się blisko wozu mniej więcej dziesięcioletni, uśmiechnięty szeroko chłopaczek, potrząsający zepsutym pomidorem.
– Ten młodzik się odważył! – ucieszył się nawoływacz. – Podejdź bliżej, mały i rzuć z całej siły!
Jeden z komediantów podniósł chłopaka i postawił na wozie, ten zaś podszedł do klatki. Publiczność zamarła. Chłopczyk celował, zamierzając chyba trafić w oko Marrana.
Raul spojrzał nań poprzez pręty. Zwykły sobie chłopiec. Dobrze odżywiony, jasnowłosy, z zadrapaniem na nosie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, malec krzyknął wzburzony, zamachnął się i rzucił.
Tłum westchnął głośno jak jeden mąż. Marran uniósł twarz, zalaną brzydko pachnącym sokiem. Nie mógł jej obetrzeć, skoro miał przywiązane ręce.
– I gdzie ta spopielająca wszystko magiczna błyskawica? – pytał z udawanym strachem zapowiadacz.
Chłopaczek głośno się zaśmiał i zeskoczył z wozu, ponieważ zgniłe owoce posypały się teraz na klatkę ze wszystkich stron.
Raul wzdrygał się i otrząsał pod uderzeniami. Pręty klatki wcale go nie chroniły, nie mógł się także uchylić. Głos nawoływacza zginął w radosnych wrzaskach gawiedzi.
Wielkie nieba, lepsza byłaby już nawet najgorsza, śmiertelna kaźń, niż to…
Zalany nieczystościami, usiłował chociaż odwracać twarz, lecz widzowie dobrze celowali. Pach! Pach! Patrzcie, jak śmiesznie podskakuje!
W końcu koszyki handlarzy pokazały dna, gwar nieco ucichł, a nawoływacz zapowiedział kolejny numer programu: Farsę o wielkim Ilmarranienie.
Jeden z pajaców założył na głowę taką samą idiotyczną czapkę, jaką włożono skazanemu i wymazawszy policzki zgniłym sokiem pomidorowym, zaczął przedstawiać wielkiego maga, czyniącego rzekome cuda.
– Jestem wszechmogącym Ilmarranienem! – wykrzykiwał przesadnym falsetem. – Bez trudu zamieniłem wilkołaka w zwykłego psa, szczura w pieczone prosię, a wszystkich obecnych w kompletnych głupców!
Pozostali aktorzy, wpatrując się w „maga”, rozdziawiali w zachwycie gęby, wytrzeszczali oczy i wznosili dłonie, pokrzykując z fałszywym podziwem: „Cuda! Prawdziwe cuda!”. Kiedy próbował rzucić zaklęcie, pantalony opadły mu do kolan, wywołując huczną wesołość motłochu. Komedianci zaintonowali wesołą pieśń, zaczynającą się od słów: „Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!”
Raul oddychał ciężko, wczepiwszy się w drążki klatki palcami ciasno przywiązanych dłoni, patrzył na dziurawe dno wozu, całe w brudnych zaciekach, i usiłował obetrzeć ramieniem pokrytą lepkim brudem twarz.
Zauważył to klaun udający „maga”. Przerwał swoje błazeństwa i podskoczył do klatki, mrugnął porozumiewawczo do publiki, po czym unosząc ręce ku wyimaginowanym prętom, doskonale skopiował nieudolne usiłowania nieszczęśnika, zrozpaczony wyraz twarzy i niezgrabne ruchy. Raul zadrżał. Pajac skopiował także i to, krzywiąc się pociesznie. Ludzie zrywali boki ze śmiechu. Komedianci znowu zaczęli śpiewać i wóz ruszył.
Obwozili go po całym mieście, zatrzymując się krótko na najważniejszych ulicach i placach. Błazen w czapce opowiadał wszystkim o „wielkich czynach” Ilmarranienia, nie przestając przedrzeźniać jego wymuszonych ruchów. Tym razem ktoś trafił skazanego zgniłym jajkiem w policzek i ściekała po nim obrzydliwa, żółtawa ciecz. Nawoływacz nie przestawał go drażnić.
– No jak tam, kiedy rzucisz na nas straszne zaklęcie? Spuścisz na nas huragan albo trzęsienie ziemi? Przecież jesteś wszechmocny, czyż nie?
„Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!” – zawodzili komedianci.
Mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca, zamachnęła się i cisnęła czymś, co boleśnie trafiło Raula w nos.
Marran rozpłakał się.
Płakał, obijając się o żelazne drągi, błazen zaś bezustannie kopiował jego szlochy i bezsilną szarpaninę. Gawiedź wiwatowała. Łzy na policzkach Raula mieszały się z brudną, cuchnącą mazią.
Twarze wszystkich obecnych na placu zlały się w oczach Marrana w jedną wściekle wykrzywioną gębę, rozwartą śmiechem na całe gardło. Okrutna nienawiść, a nawet coś znacznie gorszego od nienawiści przepełniło go na wskroś, od stóp do głów. Niechaj spłonie wszystko, jak lawa wypływająca z wulkanu pali trawy i krzewy… Lawa! Stawał się lawą.
Niech spłonie wszystko!
Incydent zmierzał tymczasem ku swemu zakończeniu. Zapadał zmierzch i dwadzieścia cztery pochodnie zapłonęły wokół świeżo ustawionego szafotu. Pieniek był okrągły i pomalowany jaskrawo jak cyrkowy bęben. Strażnicy, demonstracyjnie zatykając nosy, wywlekli Marrana z klatki i wciągnęli go na drewniany pomost.
W ślad za nim podążał postękujący sędzia w towarzystwie zakapturzonych osobników. Rozwinął zapisany pergamin, zerknął na przepychający się tłum, po czym oddał dokument małemu, siwiutkiemu sekretarzowi. Wszystko to Raul dostrzegał jakby przez gęstą, czerwoną zasłonę.
Pisarz sądowy czytał cicho, niewyraźnie, tak że trudno można było zrozumieć niektóre słowa.
– Bezprawne przechwalanie się magicznym darem karane je…
– No dalej, szybciej! – nawoływał tłum.
Na drugim końcu placu wystrzelił fajerwerk.
W pogłębiającej się ciemności nocy wyskakiwały jakby znikąd ogniste pałace, tryskały niebieskie fontanny, sypiąc iskrami do kamiennego basenu, kręciły się płomieniste koła, wirowały kolorowe bączki. W niebo wystrzelił z trzaskiem ogromny snop zielonych rac.
Sędzia przeniknął Marrana na wskroś lodowatymi oczyma, chrząknął i zapytał z ojcowską troską w głosie:
– A może byś tak jednak odwołał i pokajał się?
Raul czknął spazmatycznie i zwymiotował. Gawiedź gwizdała. Sędzia cofnął się ze wstrętem.
Przystojny, młody kat w czerwonej pelerynie chwycił skazańca za kark i przycisnął jego podbródek do specjalnego wgłębienia w pieńku. Potem przymierzył się do ciosu toporem. Raul odczuł na szyi lekki dotyk zimnej stali.
– No, jak tam, Ilmarranien? – gdzieś z daleka syczał sędzia.
– Może ostatni cud? Masz jeszcze szansę na poprawę…
Na pomoście ktoś zadzwonił małym dzwonkiem, skupiając uwagę obecnych.
Spal wszystko… Był potokiem lawy, ciemnoczerwonym, ognistym. Przepływał obok wielkich głazów, trzaskających od żaru, wszelkie życie umierało pod jego dotykiem, ogromna góra wystrzeliła go ze swego wnętrza aż pod samo niebo, usiane gwiazdami…
Podniósł znad pieńka umazane nieczystościami oblicze. Z trudem obracał suchym, jakby spalonym językiem.
– Będziecie mieli… swój cud.
Ktoś chwycił go za potylicę i ponownie przycisnął jego podbródek do wgłębienia. Raul przygryzł sobie język.
– No więc, Ilmarranien? – spytał sędzia po raz ostatni.
– Jestem… ma… magiem – wychrypiał Raul.
Topór opadł ze świstem.
Spadał długo, spuszczony pięknym, silnym zamachem. Ostrze wbiło się na palec w drewno.
Tłum zawył. Sędzia gwałtownie odskoczył. Pochodnie zadrżały w dłoniach strażników.
Pieniek był pusty.
Wbity w pniak topór był czysty, bez jednej kropli krwi.
– Aaa!!! – zaryczał ktoś w pierwszym rzędzie. Stojący dalej wspięli się na palce.
Pobladły sędzia złapał się za serce.
Topór zatrząsł się nagle i rozsypał w ognisty fajerwerk.
Tę jazdę będę pamiętał do końca życia.
Pędziliśmy w szaleńczym galopie, ja za plecami Larta, Orwin na moim rumaku. Nad nami przelatywały gwiazdy, a pod kopytami ziała pustka, przynajmniej tak mi się wydawało. Lart wołał coś ze złością i rozpaczą. W dole majaczyły niejasno mroczne cienie i ogniki. Poprzez wycie wiatru chwilami przebijały się fragmenty niezrozumiałych, lecz strasznych fraz. Włosy stawały mi dęba na głowie, palce zwierał skurcz. Jechaliśmy na spotkanie nowego świtu.
Dwa dni później ocknąłem się u podnóża doskonale znanego mi wzgórza, na które wkraczałem trzy lata temu z drżeniem serca, rozpoczynając służbę u czarodzieja. Dom zdawał się spoglądać na nas z góry, uradowany powrotem właściciela.
Lart jednak nie zamierzał na razie wchodzić do domu. Zapomniał, że normalni ludzie potrzebują jedzenia i snu. Rzucił mi wodze i jak szalony pobiegł łąką, uważnie wypatrując czegoś pod nogami.
Na płaskim, wyszczerbionym kamieniu leżała jaszczurka, grzejąc się w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Nawet nie drgnęła, kiedy mag się przybliżył. Być może nie mogła uciekać. Czarownik usiadł na ziemi i zajrzał w maleńkie ślepia. Wyczułem, że połączyła ich jakaś niewidzialna nić.
– Kto tam? – zapytała jaszczurka.
Naprawdę usłyszałem niski, kobiecy głos, pełen napięcia.
– Legiar – wycedził przez zęby.
Jaszczurka szarpnęła się.
– Czego chcesz?
– Porozmawiać – odparł, nie spuszczając z niej przymrużonych oczu.
– Nie chcę…
Zwierzątko znowu się szarpnęło, z całych sił usiłując wyrwać się spod niewidzialnej mocy czarodzieja. Rozpaczliwe wysiłki trwały tak długo, dopóki nie osłabła i nie zastygła znów nieruchomo.
– Jak śmiesz? – zapytała przerywanym głosem.
– Muszę cię zobaczyć – stwierdził Lart z naciskiem. – Gdzie jesteś?
– W domu – zaszeptało zwierzątko.
– Prowadź – rozkazał mag i położył stworzenie na dłoni.
– Wiem gdzie to jest! – wtrącił w tej chwili Orwin. – Zaprowadziłbym cię tam!;
Lart wynagrodził go jedynie ponurym spojrzeniem. '
Jej chata znajdowała się za wsią, na podgórzu. Wioska była mi doskonale znana, w końcu na jej drugim końcu mieszkała moja miła Danna, a oberżysta nieraz mnie gościł na swój koszt. Niebiosa, jak to było dawno!
Dom, porządny i schludnie utrzymany, zdawał się cały kurczyć i jeżyć, im bardziej mag zbliżał się do niego. Rzeźbione wrota niemal po ludzku jęknęły, kiedy mocno do nich zapukał.
Otworzył nam niemłody już mężczyzna, niespokojnie przyglądający się przybyszom. Nerwowo odrzucił z czoła kosmyk długich, przetykanych siwizną włosów.
– Czego sobie panowie życzą?
– Życzymy sobie zobaczyć się z Kastellą, zwaną Jaszczurką.
Lart próbował odepchnąć go ramieniem, tamten jednak twardo nie ustępował, zagradzając nam drogę.
– Jakim prawem chcecie wejść do mego domu, nie pytając o pozwolenie? – zapytał cicho, lecz stanowczo.
Legiar cofnął się, mrużąc oczy. Pomyślałem ze strachem, co się za chwilę stanie. Orwin chyba pomyślał o tym samym, gdyż rzucił się do przodu, żeby stanąć pomiędzy nimi. Nie zdążył jednak, gdyż w tej samej chwili za plecami gospodarza pojawiła się gospodyni.
Na pierwszy rzut oka wydawała się raczej przeciętną chłopką, odzianą w grubą, lnianą suknię. Zaraz jednak zrozumiałem, że nie jest to zwykła pastuszka albo dziewka od krów, ponieważ kryła się w niej jakaś gwałtowna namiętność, niewidoczna dla oczu profanów. Ma charakter, pomyślałem.
– Marcie – powiedziała cicho, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny – pozwól, że z nimi porozmawiam. Wszystko w porządku.
Ich spojrzenia spotkały się. Mężczyzna zmarszczył brew.
– Jeśli któryś z nich ośmieli się ciebie obrazić…
Nadal przemawiał cicho, lecz jego oczy rzucały wrogie błyski w stronę Legiara. W końcu niechętnie ustąpił.
– Wejdźcie.
Weszliśmy. Podwórze było całkiem przestronne. W głębi, pod drzewami owocowymi stała ławeczka, którą kobieta wskazała nam ruchem głowy. W tej chwili wydawała się pełna hardej dumy.
– Tutaj porozmawiamy.
Nikt nie usiadł, wszyscy woleli stać.
– Tak więc, Legiarze – powiedziała spokojnie – zaatakował mnie pan swoją mocą. Czy to oznacza wypowiedzenie wojny? I że pan, Orwinie – zwróciła się do drugiego maga – wziął w tym konflikcie stronę Legiara? I na koniec – dodała drżącym głosem – że moje pragnienie zerwania z magią i towarzystwem magów nie zostało uszanowane?
Orwin miał bladą twarz, pokrytą nerwowymi wypiekami, co wyglądało jak rozpryski czerwonej farby na białej ścianie. Czekałem w lęku, co odpowie Lart na ową gniewną tyradę, on jednak milczał, przygryzając wargi.
Z drugiej strony dziedzińca obserwował nas czujnie, wsparty o płot, mężczyzna imieniem Mart.
– Kastello – powiedział w końcu mój pan – proszę o wybaczenie tego, co uczyniłem. Możesz mnie nawet uderzyć, jeśli chcesz. Teraz jednak każda chwila jest droga, każda umykająca chwila! Czy pozwolisz, abym miał prośbę do ciebie?
– Nie – odparła bez namysłu. – Nic mnie nie obchodzą twoje problemy, Legiarze. Żyjemy teraz w dwóch różnych światach.
Orwin pochylił się do przodu, ściskając kurczowo drewniane oparcie ławeczki.
– Jest tylko jeden świat, Jaszczurko! – oznajmił z przekonaniem. – Zrozum to, proszę i wysłuchaj nas!
Szczęki Legiara chodziły gwałtownie.
– Nie czas na dyskusje ani wspomnienia dawnych uraz. Trzecia Siła jest już tak blisko, że czujemy jej oddech na karku. Gdzie jest Marran, Kastello?
– Dlaczego chcesz wiedzieć? – spytała z jawną nienawiścią.
– On… – zaczął Orwin.
– Musi nam pomóc – przerwał mu szybko Lart. – I pomoże. Na pewno wiesz, gdzie teraz jest.
Wodziła po nich spojrzeniem spod zwężonych powiek.
– Jeszcze nie masz dosyć, Legiarze?
Orwin o mało nie wyrwał ławeczki z ziemi, trzęsąc nią gwałtownie.
– Nie! Nie o to chodzi, Jaszczurko! Mój medalion zardzewiał i…
Usta kobiety, wygięte w dumny łuk, zadrżały. Nie chciała tego słuchać.
– Okaleczyliście go… Za co? Za głupi wybryk? Za lekkomyślność, którą nazwaliście zdradą? We dwóch na jednego…
– Bez żartów! – krzyknął Lart. – Dostał to, na co zasłużył! Ty zaś milczałaś do tej pory, ponieważ uważałaś karę za sprawiedliwą!
– Karę?! Zniszczyliście go, gdyż uraził waszą dumę… a przede wszystkim z zawiści!
Cofnąłem się, w obawie, że nadszedł koniec nieszczęsnej. Lart jednak, mający żelazne nerwy, opanował się z trudem.
– Dość tego! Gdzie on jest?
– Gdzie? – nie ustępowała. – A dokąd go posłaliście, okaleczonego i bezsilnego? Dokąd wysłaliście go na śmierć?
– Na śmierć? – powtórzył z lękiem Orwin.
Zerknęła nań mimochodem, potem znowu spojrzała odważnie, a nawet wyzywająco w oczy Larta.
– Żyje i jest szczęśliwy! I jeszcze tutaj wróci. Doczekasz się tego, Legiarze!
– Skąd wiesz? – szybko zapytał Lart. – Obserwujesz go? – Masz jego krew, prawda?
Orwin znowu pochylił się, przejęty, lecz jego kolega machnął nań ręką z rozdrażnieniem.
– Nie gadaj głupstw… Ona nie ma takiej mocy, by utrzymywać więź tyle czasu.
Kobieta skinęła odruchowo głową z triumfalnym uśmieszkiem. Nadal przenosiła wzrok z jednego na drugiego. Nawet mnie obdarzyła przelotnym uśmiechem. Rozjaśniła twarz i wyprostowała ramiona. Potem powoli sięgnęła dłonią za gors prostej szaty i wyciągnęła coś na kształt złożonej we czworo cienkiej serwetki. Mięła zwitek w dłoniach, spoglądając na wyłamującego palce Orwina i zastygłego jak kamień Legiara.
Milczenie się przeciągało. W końcu kobieta rozwinęła całkowicie serwetkę z pełnym wyższości grymasem.
Pośrodku białego materiału widniały dziurki ze zwęglonymi brzeżkami.
Zwycięski uśmieszek kobiety w jednej chwili zamienił się w przeraźliwy skurcz.
– Wielkie nieba – szepnął Orwin.
Czerwone wypieki zniknęły z jego oblicza i stało się trupio blade, jakby uciekła zeń cała krew.
Przez podwórzec zdążał w naszą stronę Mart, poruszając się długimi susami.
Lart milczał jak zaklęty.
Kobieta jęknęła żałośnie i upuściła zniszczoną szmatkę. Lart schylił się szybko i podniósł ją, po czym natychmiast odrzucił, ponieważ skrawek materiału buchnął czerwonym płomieniem, aby po chwili obrócić się w pył.
– Marran – powiedziała głucho Jaszczurka.
Mart podbiegł do niej, podtrzymał i przytulił do siebie. Nikt, oprócz mnie, chyba nie zauważył, jak boleśnie zadrgały mu wargi na dźwięk tego imienia.
Orwin patrzył na kolegę, załamując ręce. Lart milczał.
Mart próbował odprowadzić żonę do domu, ta jednak stawiła opór, odepchnęła go lekko i usiadła na ławce.
– Larcie… – szepnęła – Larcie…
Legiar prędko schylił się ku niej.
– Co?
Podniosła twarz zalaną łzami.
– Przysięgnij… że nie prześladowałeś go po tym, jak…
Nie dokończyła. Lart westchnął, dotknął jej ramienia i przyciągnął do siebie, patrząc prosto w jej rozgorączkowane źrenice.
– Przysięgam na niebiańską światłość. Nic więcej mu nie zrobiłem.
Znowu spuściła głowę. Nie sprzeciwiała się, kiedy Mart wziął ją na ręce i zaniósł do domu. Orwin chciał iść za nimi, lecz Lart chwycił go za ramię.
– Chodźmy. W niczym tutaj nie pomożemy ani nam nie pomogą.
W domu głośno zapłakało niemowlę.