Gęsta, aksamitna ciemność.
Leżał na gładkich deskach, które wydawały się miękkie jak pierzyna. Nie widział nad sobą nieba ani żadnej powały.
Kiedy poczuł na szyi dotknięcie długiego, zimnego jak żmija ostrza topora… Czyżby rację miała jednooka starucha, niańcząca go w dzieciństwie, czyżby śmierć rzeczywiście była początkiem czegoś nowego? Gładkie deski… Zaraz, stara niania mówiła, że ciało pozostaje na ziemi, aby można je było pochować. Czy moja dusza jest w stanie odczuwać gładkość podłoża, a także przyjemne, nadpływające ze wszystkich stron ciepło? Nagle odczuł przeciąg… Niebiosa, gdzie ja jestem?
W niewidocznym ognisku trzaskają polana.
WITAJ, MARRANIE.
Kto to powiedział? Czyżbym przywitał sam siebie?
Cichy śmiech.
Słyszałem go już, wtedy się bałem, ale teraz…
Raul przeciągnął się. Ciało było mu posłuszne. Nie odczuwał strachu ani bólu. Światło… Skąd to światło? Ach tak, od ogniska. Dwa szerokie snopy światła strzelają gdzieś z boku i uważnie omiatają deski, wydobywając wszelkie nierówności i kwadratowe łebki gwoździ…
Zebrał siły i wstał. Rozglądał się, czekając aż oczy przywykną do półmroku. Klatka, komedianci, grad zgniłych owoców, szafot – kiedy to się zdarzyło? Rok, czy minutę temu?
Ostrożnie ruszył przed siebie, rozchylając przezroczyste tkaniny, zwieszające się z góry. Szukał na oślep, nie wiadomo dlaczego przekonany, że zaraz odnajdzie tego, kto…
NIE SZUKAJ MNIE, MARRANIE.
Wzdrygnął się i zatrzymał.
NIE SZUKAJ. JESTEM TUTAJ, STAŁAM SIĘ CZĘŚCIĄ CIEBIE.
Kim jesteś?
TWOJĄ JAŹNIĄ. ZOSTAŁEŚ WYBRANY.
Przez kogo?
PRZEZ LOS. I SIŁĘ. NIE RÓB TAKICH ZDZIWIONYCH OCZU, WIEDZIAŁEŚ O TYM JUŻ WCZEŚNIEJ. O CZYM ROZMYŚLAŁEŚ, KIEDY BYŁEŚ MEBLEM W DOMU TEGO, KTO NIE DORASTA CI DO PIĘT?
Wstrząśnięty Raul chwycił dłońmi szorstkie, opadające nań z ciemności, koronkowe zasłony. Ktoś przemawiał doń z jego wnętrza. Tak jak wtedy, na drodze, kiedy obawiał się, że zaczyna wariować…
Niebiosa, ja naprawdę oszalałem! Tylko fantazja szaleńca mogła wydobyć z niebytu owo miejsce: nagie deski, po bokach spływające kaskady tkanin, pośrodku zaś trzaska polanami najzwyklejszy w świecie ogień… Majaczę. Jestem szalony.
Cichy śmiech.
DŁUGO BYŁEŚ SZALONY. ŻAŁOWAŁEŚ UTRATY MAGICZNEGO DARU. A PRZECIEŻ PRZEZNACZONE CI BYŁO OSIĄGNĄĆ POTĘGĘ, W PORÓWNANIU Z KTÓRĄ MAGICZNA MOC JEST DZIECINNĄ ZABAWKĄ. TERAZ SIĘ WAHASZ? TAK JUŻ PRZYWYKŁEŚ DO BYCIA OFIARA? ZAJRZYJ W GŁĄB SWOJEJ DUSZY, MARRANIE, A ZOBACZYSZ TAM MNIE.
Marrana ogarnął lęk.
NIE BÓJ SIĘ, BO TO CIEBIE BĘDĄ SIĘ BAĆ. CIEBIE, KTÓRY JESTEŚ WYBRAŃCEM. WIEDZIAŁEŚ, ŻE NIM JESTEŚ.
Rzeczywiście, wiedział o tym wcześniej.
Kiedy przywiązali go za ręce do siodła i ciągnęli za koniem wiele mil, poganiając batem.
Kiedy go pobili, a potem skręcał się jak zdeptany robak w błotnistym rowie.
Kiedy włóczył się oberwany po gościńcach, umierając z głodu, jeśli ktoś litościwy nie dał mu kawałka chleba!
Wędrował w towarzystwie nędzników i nikczemników, zaśmiecających tylko niepotrzebnie powierzchnię ziemi. Starał się świadczyć im dobro, oni zaś odpłacili podłością, zdradą, zgniłymi owocami, radosnym wyciem podnieconego tłumu i szafotem.
Wszystko to nędzna hołota. Niebiosa, czemu znosicie jej istnienie?
NIE WARTO SIĘ NIMI ZAJMOWAĆ. POMYŚL O INNYCH.
Ciało Marrana drgnęło konwulsyjnie. Ujrzał niezwykle wyraźnie przedpokój z dwoma pokracznymi, rogatymi wieszakami po obu stronach drzwi. Jak trzęsą rękami zamienionymi w drewniane pałąki, jak otwierają usta, które są teraz okrągłymi dziurkami po sękach na wypolerowanych stojakach i błagają o zmiłowanie!
Legiar.
Est.
Obaj mnie pokonali. Zdeptali. Usunęli bez mrugnięcia powieką. Uczynili mnie pokornym i bezsilnym. Strącili ze szczytu potęgi. Z piedestału. Wrzucili do ciemnej jamy. Na samo dno. Skazali na zapomnienie. Dali do zrozumienia, że moja śmierć niczego nie zmieni. Rozgnietli mnie na miazgę jak spotkanego na drodze żuczka i zapomnieli. Pozostała tylko po mnie plama drgającego ostatkiem życia śluzu!
WIĘC PRZYPOMNIAŁEŚ SOBIE, MARRANIE. STRACH I NIENAWIŚĆ TWOICH WROGÓW OKAZAŁY SIĘ JEDNAK BEZSILNE. NIE UDAŁO SIĘ IM OBRÓCIĆ CIĘ W NICOŚĆ. SĄ JEDYNIE KROPLAMI OGROMNEGO LUDZKIEGO MORZA, KTÓREGO FALE ZALEWAJĄ BRZEG, POTEM SIĘ COFAJĄ.
Czego ode mnie chcesz?
NAJPIERW MNIE WYSŁUCHAJ. ŚWIAT DOJRZAŁ DO WSPANIAŁEJ ZMIANY. ODMIENISZ ŚWIAT I SAMEGO SIEBIE. TWOJA POTĘGA CZEKA ZA PROGIEM, ALE NIE WEJDZIE BEZ TWOJEJ POMOCY. OTWÓRZ WROTA.
Wrota?
OTWÓRZ WROTA NA KOŃCU KORYTARZA, WTEDY WEJDĘ.
Kim jesteś?
TWOJĄ JAŹNIĄ, PRAWDZIWYM TOBĄ. OTWÓRZ WROTA, A WEJDĘ DO TEGO ŚWIATA.
Marran czuł jak przenikają go całego gorące i lodowate na przemian fale mocy. Serce łomotało, podchodząc do samego gardła. Przed oczami tańcowały płomienie ogniska.
Do czego potrzebny ci jest ten świat? I ja?
WYBRAŃCZE, PRZYNOSZĘ CI WIELKĄ WŁADZĘ, KTÓREJ POTĘGĘ ŚWIAT POCZUJE. ZAPŁACZE OD TEGO, LECZ TO CIĘ TYLKO UMOCNI. OTWÓRZ WROTA!
Więc chcesz… chcesz, żebym wpuścił do tego świata obcego?
Śmiech.
CZYŻBYŚ SAM NIE STAŁ SIĘ OBCY W TYM ŚWIECIE? W NĘDZNYM, ŚLEPYM ŚWIECIE, NISZCZĄCYM NAJLEPSZYCH! SKĄD PEWNOŚĆ, ŻE JEST TWOIM ŚWIATEM?
Ten świat?!
NIE JEST CIEBIE GODZIEN. JAKIE PRAWA RZĄDZĄ STADAMI MARNYCH, PODŁYCH LUDZIKÓW? MAGOWIE UWAŻAJĄ SIĘ ZA JEGO PANÓW, LECZ ZASTANÓW SIĘ, W CZYM SĄ WŁAŚCIWIE LEPSI OD INNYCH?
Magowie… „Właściwy człowiek na właściwym miejscu”… I zawiesił ciężkie futro na mojej zdrewniałej dłoni!
MOŻE UWAŻASZ, ŻE TEN ŚWIAT JEST JEDYNY I NIEZMIENNY? A MOŻE TO TYLKO JEDEN Z WIELU MOŻLIWYCH ŚWIATÓW?
Czy jest jakiś wybór?
PODEJDŹ DO OGNIA.
Wydobył się z sieci tkanin i podszedł do wabiącego swym ciepłem ognia.
Ognisko było obłożone równym kręgiem jasnych kamieni. Znajdował się nad nim okopcony, pusty rożen. Z bliska jednak okazało się, że nie było żadnego ognia, tylko drgające skrawki pomarszczonej, czerwonej bibułki, rozjarzone migotliwym światłem. Trącił nogą jeden z kamieni. Uniósł się lekko do góry, był bowiem pusty w środku. Marran obszedł dookoła fałszywe ognisko, przekonując się ze strachem, że było tylko atrapą.
WIDZISZ TERAZ, ŻE KAŻDY KIJ MA DWA KOŃCE.
Rzekome palenisko w jednej chwili rozsypało się w proch i pył, zamieniając w kupkę popiołu.
TO WŁAŚNIE CZEKA TEN ŚWIAT, SKORO JEST NIEDOSKONAŁY.
Światło z nieistniejącego ogniska nie zgasło, przeciwnie, zabłysło żywiej. Raul rozejrzał się uważnie i zobaczył niedaleko miejsca, w którym stał, krawędź bezdennej przepaści, obok zaś, w miejscu, gdzie kończyły się tkaniny, wąski korytarz o gołych ścianach.
WIDZISZ DRZWI NA KOŃCU KORYTARZA? ZA NIMI CZEKAJĄ NOWE ŻYCIE, NOWA WŁADZA I NOWA EPOKA.
Czyja władza?
TWOJA.
A ty? Jakiego pragniesz udziału w tej władzy?
GŁUPTASIE, KIEDY OTWORZYSZ DRZWI MNIE JUŻ NIE BĘDZIE. STANIESZ SIĘ MNĄ, A JA TOBĄ.
Ani jeden dźwięk nie dochodził z rozwierającej się dwa kroki od niego przepaści. Skośne łuki światła nieruchomo oświetlały deski.
Kim już nie byłem? Wieszakiem. Znachorem i wróżbitą. Zdeptanym robakiem. Włóczęgą. W końcu także lawą, wypływającą z wulkanu. Chcesz teraz, żebym założył nową maskę?
NIE MASKĘ. NOWĄ JAŹŃ.
Jaźń…
Raul potrząsnął głową. Ciemność, martwa cisza, głos przemawiający w jego wnętrzu, wszystko razem ponownie wydało mu się zwidem i majakiem.
Nie chcę być tobą. Nie chcę być nikim, oprócz siebie. Czy to jasne? A teraz pozwól mi odejść. Jestem zmęczony.
Śmiech.
ODEJDŹ, JEŚLI CHCESZ. TOPÓR CZEKA CAŁY CZAS. ALE CO TAM! OD CHWILI TWOICH NARODZIN, PIERWSZEGO NIEMOWLĘCEGO KRZYKU, WSZYSTKIE TOPORY KATOWSKIE SZUKAJĄ TWOJEJ SZYI. IDŹ WIĘC!
Raul odskoczył na bok, widząc ogromne ostrze topora, spadające nań z góry, z aksamitnego niebytu. Wbiło się głęboko w deski i podrygiwało, mętnie odbijając światło w zaplamionych bokach żeleźca.
TEN ŚWIAT JEST PEŁEN OPRAWCÓW I WSZYSCY OSTRZĄ NA CIEBIE OSTRZA TOPORÓW, MARRANIE.
Zaciskając zęby, rzucił się w kłąb gigantycznych kotar.
Pod jego nogami rozwierały się zdradliwe wyrwy, ledwie nadążał je przeskakiwać. Na ich dnie dostrzegał dziwaczne zębate mechanizmy, ruszające się jakby były ożywione. Pętle koronkowych girland chlastały go w pierś, zbijając niemal z nóg. Zadyszany wydostał się z owej szmacianej pułapki i znalazł się z powrotem na tej samej polanie u skraju przepaści.
NIE ZROZUMIAŁEŚ MNIE, MARRANIE. ZABIJĄ CIEBIE, CHOCIAŻ JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, JAKI RODZI SIĘ RAZ NA TYSIĄCLECIE.
Potarł podbródek, zadrapany o pomalowany jak cyrkowy bęben, katowski pieniek.
TY JEDEN MOŻESZ POSTAWIĆ TAMĘ MĘTNEMU LUDZKIEMU NURTOWI. TY JEDEN MOŻESZ OKIEŁZNAĆ TĘ POWÓDŹ NIECZYSTOŚCI, BRUKAJĄCĄ ZIEMIĘ. CHCESZ SIĘ PODDAĆ?
Nigdy się nie poddawałem. Jestem Raul Ilmarranien!
TAK, NIE PODDAWAŁEŚ, ALE ONI WYDADZĄ CIĘ W RĘCE KATA.
Ohydny, okrągły przedmiot wydobył się z ciemności. Raulowi wszystkie włosy stanęły na głowie. Była to ludzka głowa, ciągle żywa, z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami, mrugającymi powiekami i przeciętymi szyjnymi arteriami, z których chlustała obficie gęsta, pienista krew.
Głowa w końcu zamarła, powieki opadły. Raul rozpoznał swoją twarz w jej martwym, boleśnie skurczonym obliczu.
TO CIĘ CZEKA, MARRANIE. UNIKNĄŁEŚ SZAFOTU, ABY OTWORZYĆ WROTA. STOJĄC NA PROGU SKARBCA NIE CZAS PŁAKAĆ ZA DZIECINNĄ ZABAWKĄ. IDŹ. SZCZĘŚLIWY LOS. WŁADZA. POTĘGA. ZEMSTA. BIERZ, CO CHCESZ.
Z trudem oderwał wzrok od strasznego czerepu.
Jak myślisz, czego ja chcę? Co znaczy według ciebie mieć władzę?
JESZCZE PYTASZ? TY, KTÓRY BYŁEŚ LAWĄ?
Zakołysała się ziemia pod nogami.
Wszystkie wulkany świata w nim wybuchały. Rozpływał się w niewyobrażalnych, kolosalnych przestrzeniach, rozprężając się lub zwijając.
Wszystkie burzowe chmury huczały w nim potężnymi gromami. Użyźniał lub topił ziemię w potokach ulewy.
Był morskim huraganem, pustynnym samumem, był wszystkimi wichrami na świecie. Wyrywał z ziemi stuletnie drzewa i wstrząsał górami, łącząc się z nimi.
Był każdym surowym nauczycielem z pękiem rózg i długą drewnianą linijką w każdej wiejskiej szkółce.
Był dżuma, której sama nazwa wzbudzała przestrach. Oszczędzał, wedle kaprysu, jedną ofiarę z tysiąca.
Był każdym trzęsieniem ziemi, każdym śmiercionośnym wirem, wciągającym leniwych i nieposłusznych.
Wymysły śmiertelników, brzmiące dla niego jak dziecinna bajka, wywołały uśmiech politowania. Ich beznadziejna walka z codziennym przybliżaniem się ku śmierci godna była jedynie pogardliwego westchnienia.
Wszechwiedza. Wszechmoc. I nagle: ognisko pośrodku pustego pola.
A przy ognisku…
Policzki mu zapłonęły, a serce drżało jak schwytane w potrzask zwierzątko.
Jaszczurka!
Niebiosa, co się ze mną dzieje?!
Wszystkie wulkany świata wybuchały, tworząc wspólny potok lawy.
Wśród trzasku błyskawic spadała na ziemię nawałnica.
Przypływy i odpływy mórz oszalały.
Przeciwstawne wichry tworzyły szalony wir, zrywając dachy domów i wstrząsając górami, które…
Bawił się Słońcem jak piłką: wschód, zachód…
Jaszczurko, słyszysz mnie? To ja, Marran!
Cicho płynie rzeka. Dwa pstrągi pluskają się w księżycowej poświacie.
Ogień wesoło buzuje w piecyku. Słychać równe oddechy śpiących dzieci. Ich dzieci. Czuje je na swoich policzkach i ogarnia go niezwykła, radosna czułość. Obejmuje ją i oboje roztapiają się w tym słodkim uczuciu…
KRÓL I KRÓLOWA NA WSPÓLNYM TRONIE. WŁADCA I WŁADCZYNI. CHCESZ TEGO, MARRANIE?
Przecież ona ma dziecko z innym…
Chwila ciszy.
MARRANIE, JESTEŚ PRZYTOMNY? POJMUJESZ, O CO IDZIE?
Nie pojmuję. Co chcesz zrobić z tym światem? On ci się nie podoba. Chcesz go zniszczyć, spalić? Jak postąpisz?
TY POSTĄPISZ. TO BĘDZIE TWOJE DZIEŁO, MARRANIE.
No, dobrze. Jak z nim postąpię?
A JAK POSTĘPUJE OGRODNIK Z DZIKIM, ZAPUSZCZONYM OGRODEM? PRZYDADZĄ CI SIĘ NÓŻ I SIEKIERA. MNÓSTWO ZBĘDNYCH GAŁĘZI ZOSTANIE ODCIĘTYCH, ALE SAD SIĘ ODRODZI I OGRODNIK BĘDZIE SZCZĘŚLIWY.
Zwlekał z odpowiedzią.
Co będzie miało prawo rosnąć w tym… oczyszczonym ogrodzie?
O TYM ZADECYDUJE MĄDRY I SPRAWIEDLIWY OGRODNIK.
Zdecyduje ogrodnik… Lecz czy można naprawić to, co nienaprawialne?
NOWE ŻYCIE ODRODZI SIĘ NA ZGLISZCZACH DAWNEGO. Z CHAOSU POWSTANIE HARMONIJNY PORZĄDEK. UCZYŃ TO, MARRANIE.
Na zgliszczach?
Jak bardzo spieczone ma usta, jak mocno kręci mu się w głowie…
Tak. Zgadzam się. Powiedz, co mam robić.
Z otchłani dobiegł odgłos przypominający odległe oklaski.
W ponurym milczeniu doszliśmy do zamkniętego na trzy spusty domu czarodzieja.
Dom czekał na właściciela. Zdawało się, że opuściliśmy go wczoraj. Tylko w przedpokoju, tam gdzie zwykle przystrzygałem sierść, wyrosła bujna kępa.
Lart zerknął na miejsce, w którym dawniej stał pokraczny wieszak i powiedział do mnie z westchnieniem:
– Wino. Obiad. I wszystko inne.
Zaprosił skinieniem Orwina do swego gabinetu.
Nie wiedziałem, co zrobić najpierw. Odsłaniałem wszystkie zasłony na oknach w drodze do kuchni.
Dom ożywał. W kominach zaświszczało, w dawno wygasłym kominku zawirował tuman popiołu, deski podłogi wydawały różne dziwne dźwięki, jakby chciały zagrać ulubioną melodię Larta. Świece zapalały się same z siebie, chociaż na dworze był ciągle słoneczny dzień. Żyrandole kiwały się, kiedy przechodziłem, machając kryształowymi wisiorkami.
Ogromny piec kuchenny rozwarł drzwiczki, niczym głodne pisklę dziób, żądając drew i podpałki. Leżące obok drewniane polana same wpadały mi w ręce. Podczas gdy udałem się do piwnicy, ruchliwe szczypce zdążyły oskubać specjalnie przygotowaną kurę, która trafiła na rożen.
Robota wrzała aż miło. Krzyknąłem na karalucha, który wystawił wąsy z szerokiej dziury w podłodze i udałem się do jadalni nakryć do stołu.
Na mnie padło, że pierwszy się na niego natknąłem.
Siedział w fotelu gospodarza u szczytu długiego stołu, kontemplując ponuro galerię portretów przodków. Ujrzawszy mnie zdziwił się tak, jakby co najmniej uciekł mu z półmiska pieczony prosiak z liściem chrzanu w ryju. Zamarłem.
– No tak – powiedział. – To w stylu pana Larta, kazać czekać na siebie.
– Witaj, Baltazarze – usłyszałem za plecami.
Mag podszedł do stołu i jakby nigdy nic rzucił na blat rękawiczki.
Baltazar Est wstał, przy czym ogromny stół cały się zakołysał. Skrzywił wąskie wargi, nisko opuszczając kąciki ust.
– Jestem totalnie rozczarowany, Legiarze – zasyczał jak rozzłoszczona żmija. – Totalnie! Czy nasza umowa zawierała możliwość uwolnienia Marrana? Czyżbyśmy w swoim czasie nie ustalili sposobu postępowania na wypadek nadejścia zewnętrznego zagrożenia? Czyżbyście w ciągu ostatnich trzech miesięcy nie złamali wszystkich punktów umowy?
Miałem uczucie, jakby nogi wrosły mi w ziemię. Orwin westchnął i zatrzymał się w drzwiach. \
– Alu. – W ustach mego pana to zdrobnienie zabrzmiało bardzo wzruszająco. – Nie spałem wiele nocy. Przez trzy doby pokonałem ogromną odległość. Jestem śmiertelnie zmęczony. Wielkie nieba, nie będziemy chyba znowu zaczynać!
Pod koniec jego spokojny głos przerodził się w krzyk. Pobladły Orwin chwycił mnie za łokieć i wyprowadził z jadalni. Drzwi zatrzasnęły się za nami.
– To sprawa pomiędzy nimi – powiedział, starając się zachować zimną krew. – Podaj to, czego sobie życzył: wino, obiad…
Z jadalni dobiegały przytłumione głosy, co oznaczało, że czarodzieje zaczęli się kłócić. Lart ostro coś warczał, Est syczał jak ognisko polane wodą.
Orwin wydobył miedziaka z kieszeni, który podskoczył mu na dłoni i zawisnął nieruchomo w powietrzu.
– Szkoda Jaszczurki – powiedział jakby do siebie.
Głosy ucichły. Miedziak spadł z brzękiem na podłogę.
Drzwi się otwarły. Na progu stał Est. Podskoczyłem, lękając się o los Larta.
– No tak – mruknął Est jakby w roztargnieniu.
Na szczęście po chwili nad jego ramieniem pojawiło się oblicze Legiara. Spojrzał na mnie i zapytał surowo:
– Obiad?
– Natychmiast – odpowiedziałem niepewnie.
– Podawaj – rozkazał mój pan i zawrócił do środka jadalni.
Est pozostał nieruchomy. Świdrował chwilę oczami Orwina, potem rzekł głucho:
– Pokaż to.
Orwin przygryzł wargę i wydobył spod koszuli pociemniały od rdzy łańcuch z medalionem.
Baltazar zerknął na niego przelotnie i odwrócił się. Jego niesympatyczna, pociągła twarz wyciągnęła się jeszcze bardziej i spochmurniała.
Usługiwałem ucztującym magom. Orwin rzucił się łapczywie najedzenie, Lart ponuro dłubał dwuzębnym widelcem zawartość talerza. Est głównie popijał i nie mogłem pozbyć się natrętnej myśli, że dolewając mu ciągle, w końcu zaplamię jego szeroką kryzę.
Wszyscy milczeli. Słychać było tylko zegar, wygrywający kuranty na cześć gospodarza i prezentujący kręcące się figurki ludzi, zwierząt i ptaków.
W końcu Lart uniósł dłoń i kurant urwał się w połowie taktu.
– A zatem – powiedział Legiar, nie zwracając się szczególnie do nikogo – co się właściwie zdarzyło?
Nastąpiła krótka chwila ciszy.
– Krew Marrana na serwetce – odezwał się Orwin. – Jaszczurka cały czas go obserwowała, a jego krew upewniała ją, że żyje i jest zdrowy.
– I szczęśliwy… – mruknął Lart przez zęby.
– Nie sądzę, aby był szczególnie szczęśliwy – zaprzeczył żywo Est. – Byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby pozostał tam, gdzie go postawiliśmy.
Lart spojrzał na niego ponuro. Est wzruszył demonstracyjnie ramionami.
– Do dzisiaj Marran żył – zauważył Orwin. – To, co stało się z kroplami jego krwi oznacza więc…
– Jego śmierć? – dokończył domyślnie Legiar.
– Nie łudźcie się – wtrącił Est z krzywym uśmieszkiem. – Gdyby umarł, plamy krwi zrobiłyby się czarne jak smoła. Sądząc zaś po tym, co opowiadaliście, nastąpił jakiś fajerwerk…
– Który mi coś przypomina – wycedził Lart.
Mnie też, pomyślałem. Coś całkiem niedawnego i bardzo nieprzyjemnego. Tak! Właśnie od takiego ognia spłonął dom pewnej szczwanej kupcowej, zupełnie jak zapałka. Tylko dlatego, że wdowa miała słabość do ksiąg magicznych, a jedna z nich wybuchła w dłoniach mego pana…
– Tak więc Marran żyje? – spytał Lart retorycznie.
– Chyba tak… – rzekł Orwin z westchnieniem. – Chociaż Jaszczurka, to jest Kastella uważa go za martwego.
– Co ma do tego Kastella? – zainteresował się rozdrażniony Est.
– Ona… – zaczął z zająknieniem Orwin. – Powinna czuć, że jest nadal żywy, rozumiesz? Widocznie tego nie czuje.
– Na pewno żyje – odparował Est – lecz znalazł się poza waszym zasięgiem. Nie ma go na powierzchni ziemi, a wy chcecie, żeby jakaś baba go wyczuwała?
Tym razem nastąpiła znacznie dłuższa chwila milczenia.
– Co mówi Testament Pierwszego Wieszczbiarza o Odźwiernym? – zapytał w końcu Baltazar.
Orwin zawahał się.
– Wiesz, Alu, zależy jak to rozumieć… Właściwy tekst nic nie mówi, ale jeśli czytać między wierszami… Odźwierny stanie się naczyniem dla Trzeciej Siły, skoro otworzy jej wrota. Ta Siła go wypełni i da mu wielką moc. Pan i sługa staną się jednym.
Właściwie to na jedno wychodzi, pomyślałem, zbierając brudne talerze ze stołu.
– No, dobrze – podjął Est ze złowieszczym grymasem. – To oznacza, że ten obiecujący młodzieniec, wypełniony niezmiernie gorącymi uczuciami w stosunku do swych byłych przyjaciół i nauczycieli, wkrótce objawi się nam jako przedstawiciel jakiejś potwornej mocy?
Obrócił się całym ciałem w stronę Legiara.
– Larcie, może ty nam powiesz, jak naprawić skutki twojej, delikatnie mówiąc… dobroci? Jak go unieszkodliwić zanim w odwecie zrobi z nas wiadra pomyj?
– Przecież utracił magiczny dar – odrzekł powoli Legiar.
– Mówi o tym proroctwo – ożywił się Orwin. – „Jest i nie jest magiem. Zdradził i został zdradzony. Stracił swój dar, był wszechmocny, a stał się bezsilny”.
Urwał nagle, jakby zauważając, że cytat zabrzmiał niezręcznie.
Legiar spuścił głowę.
– Tak – przyznał głucho. – Oswobodziłem go w złą godzinę.
Est spoglądał na niego posępnie, bez odrobiny współczucia.
– Pomyśl, jak powstrzymać twego ulubionego wychowanka.
– Twojego także – zaoponował słabo Lart.
– Nie rozumiecie tego, co najważniejsze! – wtrącił Orwin. – Nie chodzi tu o Marrana i jego zemstę… Trzecia Siła wywróci cały świat na nice!
Zabrakło mu tchu.
– No więc, Orwinie? – spytał Est przez zaciśnięte zęby. – Do czego potrzebny jest Trzeciej Sile? Czego ona właściwie pragnie?
Orwin powiódł palcem po krawędzi kielicha. Kielich zaświstał.
– Nikt tego nie wie. Tego się nie da przewidzieć. Ona nie posługuje się ludzką logiką, rozumiesz? Może pragnie nas za coś ukarać albo po prostu sobie podporządkować? A może kolekcjonuje różne światy dla zabawy?
Uśmiechnął się smutno, z wysiłkiem. Baltazar wyszczerzył zęby.
– Skoro nikt nie wie, to dlaczego zawczasu skomlimy? „Wywróci cały świat na nice”, czy nie tak, Orwinie? A jeśli się okaże to błogosławieństwem dla naszego świata, jeśli Siła nie będzie niszcząca, lecz zbawcza?
Wargi Orwina drgnęły nerwowo.
– Jak możesz tak mówić, Alu! Przypomnij sobie słowa proroctwa: „Ziemia zamieni się w bagno i pochłonie nas… Gałęzie oplotą lepką siecią wszystkie latające stworzenia… „
Mówił coraz ciszej i w końcu zamilkł.
Est wzruszył beznamiętnie ramionami, wziął nóż ze stołu i zaczął w skupieniu drapać jego czubkiem blat stołu.
– Nie trzeba ci tego tłumaczyć, skoro jesteś magiem, że czasem trzeba rozpruć ludzki brzuch, ale powinien to zrobić chirurg. Z zewnątrz wygląda to okropnie: potoki krwi, ból, strach… A jednak pacjent zamiast umrzeć od tego w końcu dochodzi do siebie, oczywiście po jakimś czasie. Wszystko jednak ma swój czas i swoją cenę.
Dał spokój deskom stołu i przeciągnął znacząco nożem po gardle.
– Nie należy tak na to patrzeć, Orwinie. Wszystko są to spekulacje. Może będzie tak, a może inaczej. W świecie zdarza się co dzień mnóstwo okropnych rzeczy, przyjacielu.
– „Biada tym, którzy posiadają magiczny dar” – zacytował na przekór Orwin.
Est znowu wzruszył ramionami.
– No cóż, w końcu od tego jesteśmy magami, żeby baczyć na wszystko, zamiast przymykać oczy.
W tej chwili Lart, który podczas tej sprzeczki cały czas był pogrążony w swoich myślach, poderwał się z zaciśniętymi pięściami i ogarnął wszystkich ostrym spojrzeniem.
– Dość tego – oświadczył półgłosem.
Obaj czarodzieje skupili uwagę na moim panu.
– „Tylko Odźwierny otworzy wrota” – podjął. – „Otworzy wrota i dopiero wówczas Ona wejdzie”!
Westchnął ciężko.
– Powiedziałeś, Alu, że nie ma go na powierzchni ziemi? Więc gdzie jest teraz? U wrót. Rozumiecie to? Poszedł je otworzyć. Może jednak nie zdąży tego uczynić. Musimy… Jestem gotów oddać za to życie.
– Ja także – oznajmił Orwin drżącym głosem.
Est tylko chrząknął wzgardliwie.
Szedł długim brzegiem, grzęznąc po kostki w ciepłym, sypkim piachu.
Nie, nie teraz. Teraz szedł dusznym i ciemnym korytarzem. Spękane stopnie wiodły go w dół, chociaż zdawało mu się jednocześnie, że wznosi się do góry.
Wilgotna trawa… Nie teraz. Okrągłe kocie łby na jakiejś ulicy… Połyskujące liście, niebieskie skrawki, zielone łatki… Pomarańczowe i szmaragdowe. Ważka odbijająca się w źrenicy… Nie teraz.
Nieboskłon wisi tak nisko, że zdawałoby się, zaraz spadnie na kark. Przygniata, nie dając się rozprostować. Pozbyć się go!
Ciasno zbite, tekturowe pudło jarmarcznej budy. Nie płacz, jeśli przypadkiem zawali się ścianka.
Korytarz. Zakręt. W ręce dymiąca pochodnia. Gdzie są Wrota?
Otworzę, a wtedy wejdziesz. A raczej wejdę nowy ja. Otworzę i wejdę. Wkrótce, za chwilę…
Kiedy rozkrzyczane mewy uniosły się nad brzegiem… Statek był jeszcze daleko, jasnoniebieski na ciemnoniebieskim morzu. Przybrzeżne wodorosty miękko się kołysały, plaskając kosmatymi łodygami, jakby w rozterce. Na burym kamieniu zdychała meduza. Wziąłem ją do ręki i wrzuciłem do wody. „Wracaj do domu”.
Wracaj do domu.
Gdzie jest twój dom, Marranie?
Kolejny zakręt. Jeśli łuczywo zgaśnie… Lepiej o tym nie myśleć.
Zimno. W głębokiej topieli widać ciemne rybie grzbiety… Nie to. Mgła gęsta jak śmietana… Też nie to. Park. Ogród. Fontanna. Dzieci pod opieką jednookiej niani. Ogród ogrodzony pięknym, ażurowym parkanem z jasnych, gładkich prętów… Co jest za ogrodzeniem? Tam, gdzie kończą się ogrody i fontanny?
Wyjrzeć za ogrodzenie, przyciskając twarz do prętów… Ależ to pręty klatki. Jestem uwięziony w wielkiej, zardzewiałej klatce. Reszta stoi na zewnątrz.
Dobrze odżywiony, zadbany chłopiec. Gdzie się podziała jego niania? Jasnowłosy, z zadrapaniem na nosku. Napotkał spojrzenie…
Czemu się zatrzymałem? Trzeba iść… Pochodnia drży w dłoni. Po co patrzyłem w tamte oczy? Jaka siła, jakie nieziemskie moce kierują ludźmi? Dlaczego akurat mnie się to przytrafiło?
Wszystkie twarze łączą się w jedną ohydną mordę, wyjącą wściekle z rozwartymi do śmiechu, zaślinionymi wargami…
Mała dziewczynka na ramionach ojca. Ojciec pochyla się i z dobrodusznym uśmiechem podaje dziecku zgniły owoc…
Nie próbuj się zasłonić, bo upuścisz łuczywo. Zamiast się przed nimi zasłaniać, lepiej ich spalić.
Kim dla nich jestem? Po co przyszedłem do tych bestii o okrutnych oczach, które mają śluz zamiast krwi? Spalić ich. To wystarczy.
Trzaska płonąca żagiew. Naprzód. Tam, za kolejnym zakrętem czekają na mnie Wrota.
Nogi odmawiają posłuszeństwa. Stoją jak wrośnięte w ziemię. Ileż to progów nimi przestępowałem… I zza ilu mnie wyrzucono. Lepiej nie wspominać. Wziąć się w garść i iść dalej.
Zakręt.
Oto jest.
Martwa, cicha pustka. Słyszy tylko własne, ochrypłe dyszenie. Wrota.
Są ciężkie, kute, bardzo stare i emanujące potęgą. Zamyka je ogromna, stalowa sztaba.
Zatrzymał się, unosząc pochodnię. Wstrzymał świszczący oddech. Wtedy usłyszał…
Puk, puk, puk.
Z drugiej strony. Ktoś lub coś tam prosi, by wpuścić go do środka. Ileż to razy sam tak stukałem?
Cicho, ufnie, prosząco. Puk, puk, puk.
Pokonać odrętwienie. Rozprostować drżące palce. Włożyć łuczywo do pierścienia wystającego z kamiennej ściany. Ręce powinny być swobodne, jak teraz.
Wystarczy już tych wspomnień. Nigdy nie było żadnej jaszczurki na płaskim kamieniu. Nie było pstrągów w rzece zalanej księżycową poświatą. Nie było lasu błyszczącego od słońca. Chłopczyk o imieniu Gaj dawno zapomniał o użądleniu osy. Dorasta i udaje się na plac z koszykiem pełnym zepsutych pomidorów. A ocalona dziewczynka Garra myśli tylko o tym, jakby tu kogoś zdradzić i wydać w chciwe łapska sędziego… Stoją rzędem, a każdy trzyma w dłoni pękniętą szklanicę. Z rys na szkle ciecze jednak nie woda, lecz…
Wystarczy. Oto zasuwa. Bierz się do dzieła.
Zabrał się do odsuwania sztaby i poczuł w dłoniach zamiast zimnego metalu ciepło zardzewiałego żelaza.
Siedzieli we trzech przy okrągłym, pokrytym magicznymi symbolami stoliku w gabinecie. Trzymali dłonie na blacie, a mebel lekko drżał, reagując na podrygującą nieco podłogę. Dzwoniły naczynia w kredensie, żyrandole ciężko się kołysały.
– Alu? – zaskrzeczał cienkim, niemal ptasim głosikiem Orwin.
– Nic nie widzę – odpowiedział głucho, z napięciem w głosie.
– Razem – wykrztusił Lart. – Spróbujmy jeszcze raz! Szukajcie go!
– Zaraz…
Pobladły Orwin cofnął się gwałtownie razem z fotelem.
Dwaj pozostali zerwali się z miejsc.
– Co?!
– Nic – odparł z trudem tamten, leżąc na podłodze. – Zdławiliście mnie jak w imadle…
– Jak Marrana – rzekł cicho Lart.
Orwin zadrżał.
– Nie żartuj tak, proszę…
Lart podał mu dłoń i pomógł wrócić do kręgu.
– Czas nagli… On stoi u Wrót. Jeszcze jedna próba.
Z przedpokoju dobiegły czyjeś szybkie kroki. Wystraszyłem się, lecz na rozkazujące spojrzenie Legiara powlokłem się tam, zlany zimnym potem.
Stała tam blada, wychudła kobieta o imieniu Kastella, z bolesnym pytaniem w błyszczących smutkiem oczach. Ciągnął się za nią po podłodze długi, żałobny welon.
Widząc mnie, opanowała się i chciała o coś zapytać, uprzedziłem ją jednak, zachęcając gestem do wejścia. Poszła więc za mną w milczeniu, niepewnym krokiem.
– Jaszczurka! – zawołał Orwin.
Est skrzywił się, Lart zaś, siedzący plecami do drzwi, odwrócił się powoli i spotkał wzrokiem z wchodzącą.
– Przyszłam tutaj – oznajmiła drżącym głosem – ponieważ czuję, że Marran nie umarł. Jest w strasznych opałach, uwierzcie!
– Wszyscy jesteśmy w opałach, Kastello – odparł zimno Lart. – Jeśli chcesz pomóc sobie i Marranowi, spróbuj go odnaleźć. Próbowaliśmy już we trójkę, może nam dopomożesz?
Est chrząknął wymownie, ona jednak nawet na niego nie spojrzała, zbliżyła się i usiadła na podsuniętym przeze mnie krześle.
– A co z twoją decyzją odżegnania się od magii? – zapytał z uśmieszkiem Baltazar, a nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił w stronę Larta: – Nie ma znaczenia, jeśli dodasz mrówkę do zaprzęgu…
Jaszczurka siedziała sztywno. Słysząc uwagi Esta, pochyliła się błagalnie w stronę Legiara.
– Siedź spokojnie – powiedział Lart.
Baltazar wzruszył ramionami.
Orwin znowu wyciągnął dłonie, kładąc je na blacie stołu. Kiedy reszta uczyniła to samo, krąg się zamknął.
Oczy Larta, pobłyskujące dotychczas żółtawo zapłonęły teraz jaskrawą czerwienią. Strasznie było na niego patrzeć. Cały się trzęsąc, przylgnąłem do ściany, okrytej gobelinem.
Twarz Esta szpecił wyraz nieskrywanej pogardy. Orwin przygryzał wargi. Kastella była odwrócona do mnie plecami. Powietrze w pokoju drgało, niczym napięta struna.
– Widzę go! – zakrzyknęła dźwięcznie Kastella.
Lart zerwał się, przewracając stolik, dwaj pozostali magowie poderwali się także. Kobieta stała się centrum nowego kręgu.
– Co widzisz? – wydyszał Est.
– Wrota… Wrota… Zamknięte na zasuwę…
– Widzisz Marrana? – pytał Lart.
– Nie… Ciemność… Mgliście… Pomóżcie mi!
– Słaba niewiasta – szepnął Est, krzywiąc się pogardliwie.
Orwin westchnął. W tej chwili kobieta drgnęła i poderwała się z szeroko otwartymi oczami, wyglądającymi jak dwa zielone spodki.
– Widzę… Raul… Raul…
Jej głos stał się słaby, brzęczący jak odległy dzwoneczek.
– Raul…
Lart chwycił ją za ramiona i z pasją wygłosił magiczny rozkaz.
– Wezwij go! Natychmiast!
Kastella zachwiała się i w tym momencie zobaczyłem jej poszarzałą, zalaną rzęsistymi łzami twarz. Wargi poruszały się szybko.
– On mnie nie… – Odpowiedziała dziwnym, szklanym głosem. – Nie słyszy… mnie… Raulu!
– Wezwij!!! – wrzasnął Lart.
Jęknęła i zemdlała.
– Chyba to już wszystko – powiedział spokojnie Lart.
Siedział na brzeżku fotela, założywszy wdzięcznie nogę na nogę, w którym spoczywała półleżąca kobieta. Jej twarz była niewidoczna w półmroku. Zadumany Est trącał końcem szpady ścienny gobelin. Orwin bawił się szklanym globusem, wodząc palcem po jego gładkich, matowych bokach. Mętnie pobłyskiwały grzbiety zbędnych w tej chwili ksiąg, w rogu komnaty klawesyn trzeszczał z udręką.
– Wszystko? – powtórzył Orwin, muskając palcem jakiś archipelag. – Wszystko?
– Wszystko, co mogliśmy zrobić. Teraz pozostaje nam już tylko czekać na pojawienie się Marrana… albo raczej tego, w co się zamieni. Tego, co weń wstąpi…
– No cóż, niech przyjdzie – stwierdził Est ze złowrogim uśmiechem. – Mamy co wspólnie wspominać, prawda, Legiarze?
– Był dobrym chłopcem – odparł tamten z westchnieniem – lecz teraz zdradził: ciebie, mnie, cały świat. Nic go nie może powstrzymać.
– Nigdy nie był zdrajcą – zaprotestowała cicho i bezbarwnie Kastella.
Nikt jej nie odpowiedział. Zmierzch coraz bardziej gęstniał.
– Coś ty zrobił z moim gobelinem, Alu? – zapytał Lart, doskonale widzący w ciemnościach.
Est rzucił z brzękiem szpadę na podłogę.
– Kominek… – zażądała kobieta.
Rzuciłem się, by rozpalić ogień, wystarczyło jednak, że Lart zerknął tylko kątem oka na palenisko i polana się natychmiast zajęły. Szkoda, że wcześniej mój pan nigdy nie pomagał mi w pracach domowych.
Wszyscy milczeli jakiś czas.
– Czas na mnie – powiedziała. – Muszę do dziecka…
Wstała. W tej samej chwili Orwin uczynił to samo, odstawiając globus.
– Zaczekaj… Wszyscy zaczekajcie… Mój medalion zardzewiał, jak gwóźdź w cmentarnym płocie. Jest jednak sposób… chyba ostatnia szansa. Mogę spróbować… przejść przez wycięcie. Przejdę tam, gdzie jest Marran. Amulet innie poprowadzi. Zaczynajmy.
– Nie powinieneś, Orwinie – ostrzegł go cicho Est.
– Nie wiemy, gdzie naprawdę jest Marran – dodał nachmurzony Lart. – Gdy znajdziesz się obok niego, możesz zginąć. Zardzewiały medalion nie ochroni swego Wieszczbiarza. Czy wolno tak ryzykować?
Orwin miał na twarzy nerwowe wypieki.
– A jeśli… wszyscy będziemy zgubieni. Pamiętacie te słowa: „po stokroć biada posiadającym dar magiczny”?
Zadrżeli na samo wspomnienie.
– Spróbuję – podjął Orwin mocniejszym głosem. – To nasza ostatnia nadzieja. Powstrzymam go, jeśli mi pomożecie.
Legiar i Est wymienili się przeciągłymi spojrzeniami.
– Nie powinieneś, Orwinie – powiedział tym razem Lart.
Orwin go nie słuchał. Medalion drżał w jego dłoniach.
– Że też wcześniej na to nie wpadłem… Wieszczbiarze czynili to już wcześniej. Wycięcie przenosiło ich do innych światów i w inne czasy.
– Czy potem wracali? – zapytała cicho Kastella.
Orwin zdjął z szyi łańcuch i obrócił medalion, jakby szukając punktu zaczepienia.
– No, Larcie, Alu! Nie stójcie tak…
Est i Legiar znowu spojrzeli na siebie. Lart lekko pokręcił głową i wtedy zobaczył mnie.
– Wyjdź! – rzekł niezbyt głośno, lecz w taki sposób, iż w jednej chwili znalazłem się za drzwiami.
Była to jedna z najbardziej niemiłych chwil w moim życiu. W korytarzu było ciemno. Zza drzwi gabinetu dochodziły jakieś oderwane słowa. Kobieta prosiła o coś, stuknął odsuwany stół i nastała cisza, w której słyszałem tylko moje zęby dzwoniące o siebie i trzeszczenie desek pod stopami.
W jaki sposób przejdzie przez cienką szczelinę w medalionie? Czy stanie się malutki jak mrówka? A może medalion się rozrośnie, a szczelina okaże się bramą? Trafi tam, gdzie jest Marran i co dalej?
Wyobraźnia podsuwała mi same przerażające obrazy.
Za drzwiami błysnęło światło i otworzyły się nagle, jakby wybuchła za nimi beczka prochu. W głębi pracowni miotały się jakieś cienie. Ktoś zawołał:
– Wracaj!
Podskoczyłem, chociaż krzyk wcale mnie nie dotyczył.
– Wracaj, Orwinie! Wracaj szybko!
Towarzyszyły temu straszne zaklęcia!
Drzwi miotały się, niczym żagiel szarpany wiatrem. Znowu coś wybuchło przeraźliwym, białym ogniem. Poczułem na twarzy uderzenie gorącego podmuchu i upadłem.
Wszystko utonęło w ciemności. Drzwi żałośnie jęczały. Kobieta krzyknęła rozpaczliwie. Zrobiła się potem taka cisza, jakiej jeszcze w życiu nie słyszałem.
Później zabłysły w mroku dwa światełka. Lart i Est skrzesali ogień i pokój się powoli rozświetlił.
Doczołgałem się na próg pracowni i zobaczyłem Orwina.
Półleżał na podłodze, wsparty plecami o półkę z książkami. Odchylona do tyłu twarz niemal dotykała złoconych grzbietów, a ich złociste odblaski igrały na jego smutnym, nieruchomym, niemal posągowym obliczu. Lart podsunął płomień ku jego oczom, lecz nawet nie drgnęły powieki, patrzył martwo przed siebie, spoglądając na wskroś poprzez Larta, zasępionego Esta i cicho szlochającą Jaszczurkę.
– To koniec – stwierdził Est i warknął na kobietę: – Przestań! Niejeden tak chciałby skończyć…
Przyczaiła się w ciemnym kącie i popłakiwała dalej, zasłaniając usta czarnym welonem.
Lart stał chwilę, przerzucając ogienek z dłoni na dłoń. Potem zadrżał, jak od uderzenia i odsunął kotarę, odsłaniając wiszące na ścianie zwierciadło.
Lustrzana tafla była ciemna i nie odbijała nikogo z nas ani też niczego z wnętrza pracowni: ksiąg, globusów i gobelinów. Odbijała za to Orwina.
Stał twarzą do nas, smutny i jakby skruszony. Spróbował się uśmiechnąć, wzruszył niepewnie ramionami, potem skinął nam, jakby na pożegnanie. Est podskoczył ku zwierciadłu, lecz Orwin pokręcił przecząco głową, cofając się. Podniósł dłoń, znowu się gorzko uśmiechnął, westchnął i zniknął w mrokach niebytu. Tafla lustrzana zafalowała i ukazała odbicia Larta, Esta, kąsającej welon Kastelli i mnie, wyglądającego bojaźliwie zza oparcia fotela.
Rozległ się cichy brzęk. Pod półką z księgami, w miejscu, gdzie przed chwilą leżały zwłoki Orwina, upadł na podłogę zardzewiały Amulet Wieszczbiarza. Emanująca ciepłem zasuwa poddawała się z trudem. Za drzwiami ktoś oczekiwał.
Chłopczyk na placu trząsł się, ściskając w dłoni zgniły pomidor i wykrzykując gwałtownie:
– Biada podróżnikowi na zielonej równinie! Ziemia zamieni się w bagno i wessie cię bez litości… Woda zgęstnieje jak krzepnąca krew… Pęknie niebieski firraamenj!
A niebo było takie piękne. Czerwono-złote, jaskrawe i aksamitne… Spoczywały na nim gwiazdy jak na poduszce, płynęły po nim puchate obłoki, o świcie zaś pokrywało się masą białych skrzydeł…
SPŁYWA POSOKA.
No nic. Drzyj z ochoty mały miotaczu zgniłek. Jeszcze się dobiorę… nie, nie do ciebie!… do wszystkich pokoleń, które cię zrodziły i wykarmiły. Dobiorę się do wyjących z radości tłumów na placach kaźni i do tych cichych, dyskretnie podglądających przez dziury w płocie. Gra warta świeczki.
Ujrzał teraz dawno zapomnianą wdowę, która przytuliła go na noc i prosiła, żeby został na dłużej. Wdowę żądliły pszczoły. Wołała ostatkiem sił opuchniętymi wargami:
– Drzewa wyciągają korzenie w stronę wyrwy, gdzie wcześniej świeciło słońce! Niewidzialna pętla zaciska się na szyi!
Uśmiechnął się gorzko. Nic się nie da zrobić z faktem, że nowe życie zawsze rodzi się w bólach. Za wszystko trzeba zapłacić, kochani.
Oczywiście morze znowu wyrzuciło na brzeg meduzę. Wrzucił ją do wody ze słowami: „Wracaj do domu”, lecz powracająca fala wyrzuciła ją na inny kamień, jeszcze bardziej suchy i kanciasty.
Dziś ja jestem oceanem. I rozpłaszczę na kamieniach tyle meduz, ile mi się spodoba.
Po co ratować dzieciaka, skoro i tak kiedyś umrze? Prędzej, czy później… Lepiej, żeby skonał od razu, inaczej któregoś pięknego dnia zechce napawać się cudzą kaźnią. Na pewno zechce. Dla większości ludzi nie ma większej atrakcji…
Jak ciężko przesuwa się sztaba!
Przestał się z nią zmagać, żeby chwilę odetchnąć. A może…
Coś się zmieniło. Pochodnia kopci na ścianie jak przedtem. Tylko cisza, przerywana świszczącym oddechem.
Cisza?
„Raulu… Raulu!”.
To znowu ty. Srebrna łuska. Giętki, zielony ogon. Ciemny ogień w piecyku. Kołyska za ścianą. Poczekaj na mnie… Znowu będziesz wygrzewać się na płaskim kamieniu, ja zaś podejdę ostrożnie, żeby nie spłoszył ciebie mój cień…
„Raulu… Raulu!”.
Nie proś mnie. Wiem, co należy zrobić. Zaczekaj. Zrobię swoje i przyjdę do ciebie.
Głos ucichł.
Znowu zaczął szarpać rozgrzany metal. Poczuł lekki nacisk z drugiej strony Wrót, jak od silnego podmuchu wiatru. Ciężka sztaba, odsunięta prawie do połowy, zadrgała w stalowych obręczach.
Niecierpliwi się.
Niecierpliwi się, by jak najszybciej zjawić się na tym marnym, nędznym, beznadziejnym świecie. Jak to będzie? Wszystko stanie się w jednej chwili? Czy stopniowo? Wolałbym, żeby wszystko się stało natychmiast, tu i teraz. Zgromadzę ich na placu… Pośrodku będziesz stał ty, maluchu z zadrapanym noskiem. Jasnowłosy, zadbany… Wcale nie Lart i nie Est, to zrobię potem. Zawiniłem w stosunku do nich, co tu dużo mówić… Zakład z młynarzem naprawdę miał miejsce! A ty… Powiedz, co ci zawiniłem? Dlaczego tak lubisz ciskać zgniłkiem w obcego?
Zasuwa drżała. Narastał napór z drugiej strony. Chwileczkę, po co ten pośpiech…
Poczuł nagle dławiące piersi, nieznośne zmęczenie. Wsparł się o drzwi, by utrzymać się na nogach i poczuł, jak wyginają się w łuk. Sztaba się ledwie trzymała.
Zgromadzę was na placu. Chcę, żebyście wszystko zrozumieli. Nie obchodzi mnie wasze współczucie, ponieważ nigdy go nie okazaliście. Macie za to okazję się bać… Otrzymacie to, na co zasłużyliście. Woda zgęstnieje, jak krzepnąca krew… Najpierw wystąp ty, miotaczu zgniłków.
Najpierw ty.
Przymknął powieki i zobaczył Ziemię pędzącą w szalonym biegu. Ktoś tam ryczy ze strachu. Gorący wiatr niesie dziwną woń. Dziwny świat: bez słońca i światła, szarozielonkawy, jakby nierealny. I oddalony, lecz' narastający zgiełk, od którego włosy stają na głowie… Ten, który tak chętnie rzucał, biegnie jako pierwszy.
Chłopczyk biegnie na oślep, zdzierając głos w nieprzytomnym wyciu… Mokra koszula przykleiła się do chudych pleców, mokre kosmyki lepią się do karku. Pędzi, jakby był to ostatni bieg przed śmiercią i nigdy już nie miał śmiać się, pałaszować jedzenia i rzucać kamykami w gołębie.
Plączą się osłabione nogi, chociaż wcześniej były tak silne i chyże. Na pięty następuje mu jakiś cień. Coś go ściga i ogarnia. Mroczny cień, paraliżujący przerażeniem.
Krzyczy! Jak okropnie! Potyka się, upada, odwraca twarz zalaną łzami… Chrzęst kości. Głuchy, nieludzki dźwięk. To wszystko.
Wstrzymał oddech.
Rzeczywiście, wszystko?
Naturalnie można rozciągać dowolnie tę scenę.
Zaraz. Nie o to chodzi.
Widzę swoje odbicie w jasnych oczach wychodzących z orbit. Stałem się potworem. Ale chodzi o coś jeszcze innego…
Na pięty następuje mu jakiś cień. Coś go ściga i ogarnia. Krzyczy. I to jak krzyczy! Potyka się… Z kieszeni wypadają mu scyzoryk i lizak zawinięty w gałganek. Drży rączka zasłaniająca buzię. Przyklejone do czoła kosmyki mokrych włosów. Zgrabna, prawie niewidoczna łata, przyszyta przez troskliwą matkę. Krople potu na nosie. Blizna po oparzeniu na prawej dłoni. Pomagał babci w gospodarstwie i chwycił za rozpalony pogrzebacz. Brak jednego z przednich zębów. Bił się z chłopakiem z sąsiedztwa. Drewniana obrączka na małym palcu: prezent od dziadka.
Spójrz na niego. Spójrz na nich wszystkich. Opamiętaj się i przyjrzyj. Jacy są nieszczęśliwi. A ty jesteś bardziej winny od nich.
Ogarnęła go zimna złość, a zarazem skłaniające do rozmyślań zmęczenie. Jestem winny? Wobec kogo? Jeśli istotnie byłem czemuś winien, odpokutowałem to wielokrotnie. Prawda?
Cisza. Drzwi naprężają się i wyginają do środka, jakby były z gumy.
Jedna ogromna, nienawistna, wyjąca gęba.
Trzeba trochę podmuchać gorącym oddechem na zamarznięte okno. Przez odtajały otwór ujrzysz padający śnieg. Szybko marzną delikatne palce… Więdnie kwiatek w doniczce na parapecie.
Spójrzcie na pannę młodą. Różowe na białym. Różowe policzki, białe kaskady welonu…
Nasz chłopak już sam chodzi! Na razie stawia kroczki niepewnie, ale za parę dni…
Mamo, przyniosłem ci lizak z bazaru. Zawinąłem go w gałganek, żeby mnie nie kusiło go lizać. Proszę, weź!
Dziękuję, mój mały…
Mętne ludzkie morze, powódź nieczystości. Ziemia jest puchem marnym. Niewarta istnienia. Mocno się uderzyłeś? Gdzie cię boli? Jabłka spadają na trawę. Uznojone plecy pochylają się nad nimi.
Przyjdź jak najszybciej. Przygotuję wieczerzę.
Baju, baj, ogień się pali, spać idą duzi i mali…
Otwieraj, Marranie, otwieraj!
Sztaba drży w obręczach.
Spróbujcie mnie powstrzymać, zdrajcy!
Jestem przeklęty. Na wieki wieków. Powstrzymajcie mnie! Mglista pętla na martwej szyi. Gałęzie drzew oplatają lepką siecią wszystkie skrzydlate stworzenia. Ziemia wciąga jak bagno… Powstrzymajcie mnie.
Wydało mu się, że przesuwa sztabę z powrotem, a jego dłonie czynią to bez udziału woli. Zakrzyczał z całej siły i musnął głową płomień pochodni. Osmalił sobie włosy, lecz odzyskał władzę w rękach.
Zasuwa nie poddawała się. Wrota, uderzane z zewnątrz jakąś potworną siłą, gięły się niczym tekturowy karton. Ciągnąc ile miał mocy, Marran zdołał przesunąć sztabę zaledwie o włosek. Z drugiej strony rozległ się dźwięk jakby rozdzieranego płótna i zaraz potem głuchy ryk. Sztaba zatrzasnęła się.
Jeden dzień, jedna godzina, jeden człowiek: Odźwierny.
Cofnął się, zdyszany. Zdawało się, że Wrota za chwilę wylecą z zawiasów.
– Nie rób tego – zaszeptał. – Nie wyważaj drzwi. Nie czyń tego, zarazo! – krzyknął wściekle. – Wracaj tam, skąd przyszłaś! Mówię ci to ja, Ilmarranien!
Pochodnia strzeliła niesamowitym, białym płomieniem.
Przez szpary w ciężkich zasłonach przebił się słaby blask świtu. Gobelin, poszarpany przez szpadę Esta, zdążył w ciągu nocy zabliźnić większość nacięć.
Siedzieli w milczeniu wokół niskiego, okrągłego stolika. Pośrodku pokrytego magicznymi symbolami blatu leżał Amulet Wieszczbiarza.
Kiedy pokój wypełniło szare światło, zardzewiały łańcuch i skomplikowane wycięcie na niegdyś złotej płaszczyźnie medalionu stały się lepiej widoczne. Kastella wstała. Za jej przykładem poszedł Est, a po chwili także Lart. Mag chwiał się na nogach, wczepiony zakrzywionymi palcami w aksamitne oparcie fotela.
– Wolę walczyć na swoim terenie. Będę czekał na To w domu – oznajmił Est, na nikogo nie patrząc.
– A ty, Kastello? – zapytał Lart.
– Muszę do dziecka – odparła sztywno, jak lunatyczka.
– W porządku – powiedział Lart. – Żegnajcie zatem. Dziękuję ci, Kastello, że przełamałaś wrogość i przyszłaś do mnie. Dzięki ci, Alu, że nic teraz nie mówisz, chociaż uważasz, że jestem wszystkiemu winien. Żegnajcie.
Nie musiałem ich odprowadzać, gdyż w jednej chwili znaleźli się w przedpokoju.
Lart ciężkim krokiem zbliżył się do okna i rozsunął kotary, wpuszczając do pokoju mętne światło szarawego poranka.
– Ty także odejdź – powiedział do mnie, nie odwracając się.
Nie wierzyłem własnym uszom. Moją pierwszą myślą było przekonanie, że w czymś zawiniłem.
– Panie… – wybełkotałem niewyraźnie.
Odwrócił się wreszcie i wtedy dostrzegłem, jak bardzo postarzał w ciągu minionej nocy.
– Nie zrozumiałeś – powiedział, uśmiechając się blado. – Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. Jestem obecnie najgorszym z możliwych panów i wątpię, czy jeszcze trafi mi się jakiś służący… Pamiętasz to: „po stokroć biada posiadającym magiczny dar”? To się wkrótce stanie…
Przerwał w pół zdania. Bardzo nie lubił objawiać żadnych słabości. Mój drogi pan. Pomilczał chwilę, potem podjął ochryple:
– Nie jestem już w stanie ochronić ciebie. Uciekaj, nie masz tu już nic do roboty. Może uda ci się ocaleć.
Chciałem powiedzieć, że nigdy go nie opuszczę, pozostanę wierny aż po grób i gotów jestem podzielić z nim jego los. Otworzyłem usta, aby to uczynić, lecz kolana zaczęły mi drżeć zdradziecko, a w duszy ujrzałem Trzecią Siłę, zaglądającą do wnętrza domu: jedno straszliwe oko do pracowni, drugie do sypialni… Wielkie nieba!
– Pospiesz się – powiedział mag. – Czas nagli. Idź do wioski.
Wydało mi się, że stopy wrosły w podłogę. Stałem, jak wryty, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.
– Idź!
Głos maga był coraz bardziej rozkazujący. Patrzyłem nań, nie mogąc się ruszyć z miejsca.
Wyciągnął rękę przed siebie, wnętrzem dłoni do góry, jakby chciał zdmuchnąć z niej jakiś pyłek, drugą położył na niej i wykonał gest, jakby mnie nimi odpychał…
Ocknąłem się, stojąc u podnóża pagórka. Dom Larta miałem za plecami, przed sobą lasek, a za laskiem wioskę, gdzie unoszą się wiotkie dymy z kominów, gdzie w przydrożnej karczmie gospodarzy znajomy oberżysta i gdzie nikt nigdy nie słyszał o Trzeciej Sile.
Miałem w dzieciństwie dwie pary rękawiczek z jednym palcem. Jezdną z nich prędko podarowałem siostrze, ponieważ nie cierpiałem zastanawiać się każdego dnia, którą mam dziś założyć. Wybór jest zawsze najgorszą rzeczą.
Kim jestem dla niego? Przybranym synem? Nawet nie jestem uczniem… Nigdy mi nie ofiarował nawet dziesiątej cząstki tej życzliwości, jaką okazywał tamtemu… Marranowi. Spotkany po drodze Łujan od razu był mu bliższy i bardziej cenny. A co z czerwonym, rozdwojonym jęzorem, który pozostawił bliznę na mym policzku?!
Stałem, przygryzając wargi. Przeleciał krótki deszczyk, przestał padać, potem znowu powrócił. Nadleciał porywisty, zimny wicher.
Drzwi wejściowe cicho skrzypnęły. Schodki… Wejście do pracowni.
Siedział z kielichem wina w dłoni, z nogami na magicznym stoliku.
– Nie udało się – mamrotał pod nosem. – Zgubiłem go… na długo. Gdyby tak trochę więcej mocy…
Pod moją stopą zaskrzypiała deska podłogi. Zamilkł, odstawił kielich i odwrócił się.
Patrzyliśmy na siebie chwilę. Nie mogąc znieść napięcia, niemal zapragnąłem, żeby mnie znowu wypędził. Zamiast tego strzelił palcami i na stoliku pojawił się drugi kielich, wysoki i wypełniony po brzegi.
– Napijmy się – powiedział z uśmiechem. – Wypijmy za Odźwiernych. Za uczciwych Odźwiernych, mających dobre chęci. Przyłącz się…
Kielich drżał niepewnie w mojej dłoni.
– Uczciwi Odźwierni – podjął mag, ciągle się uśmiechając – wierni, usłużni, otwierający wszystkie bramy świata. Oni…
Zakrztusił się. Zamarł. Powieki rozszerzyły się nienaturalnie i źrenice zalała znana mi czerwień. Upuścił kielich i struga wina popłynęła po podłodze.
– Raulu – wyszeptał, jakby się zwracał do niewidzialnego rozmówcy – idę do ciebie.
DLACZEGO ZAWRÓCIŁEŚ? JAK ŚMIAŁEŚ, ODŹWIERNY?
Zasuwa jest zardzewiała. Sprawdź sam, jeśli chcesz.
GŁUPIEC.
Drgnęły kaskady tkanin, z czarnej przepaści dmuchnęło gęstym, dusznym powiewem. Marran zakrztusił się.
WIESZ DOBRZE, ŻE NIE MOGĘ TEGO SPRAWDZIĆ
– Każdemu zdarza się przegrywać – odparł głośno Raul. – Przyjmij swoją porażkę po męsku.
TO TWOJA PORAŻKA, ROBAKU!
Odskoczył, gdyż ciemność się doń przybliżała. Czarna, bezdenna dziura rozszerzała się powoli, tkaniny falowały, jakby chciały go zadusić, kołysały się deski pod nogami, gwoździe wypełzały z dziurek jak ohydne insekty.
TWOJA PORAŻKA. NIE JESTEŚ GODZIEN PRAWDZIWEJ POTĘGI. ZAPŁACISZ ZA TO.
Poczuł się, jakby dostał czymś po głowie. Stracił kontrolę nad całym ciałem i upadł na rozkołysaną podłogę.
TERAZ POKAŻĘ CI TWOJĄ PRAWDZIWĄ JAŹŃ. DOSTANIESZ TO, NA CO ZASŁUŻYŁEŚ.
Strach był wszechogarniający i zawładnął nim do ostatka.
PATRZ, RAULU ILMARRANIENIE, JAKI NAPRAWDĘ JESTEŚ!
Jakaś siła poderwała go do góry i wokół niego wyrosły spod ziemi lustra. Ich tafle wyraźnie odbijały wiszącego w powietrzu, bezradnie chwytającego dłońmi pustkę człowieka. Z góry zabłysło jaskrawe światło.
WŁADCA ŚWIATA… MARNA STONOGA!
Całym ciałem Marrana wstrząsnęły okropne konwulsje. Przestawało być ludzkie. Zwierciadła beznamiętnie odbijały go ze wszystkich stron, ukazując dokładnie zachodzącą przemianę.
Półprzezroczysty, szary brzuch, szereg cienkich, trzepoczących nóżek, i oszalałe, wciąż jeszcze ludzkie oczy.
JESTEŚ BEZFOREMNĄ KUPĄ BŁOTA!
W lustrach odbijała się teraz z bliska, z daleka, z boku i od tyłu, biaława, pulsująca masa. Raul widział ją i był nią zarazem. Nie miał czym krzyczeć, lecz pozostały oczy, pozbawione powiek, aby nie można ich było zamknąć.
TO TAKŻE TY. TWOJA NAJGŁĘBSZA JAŹŃ. ISTOTA TWEJ DUSZY. TWOJA NIKCZEMNA NICOŚĆ!
Pragnął stracić świadomość tego, co się z nim dzieje i na swoje szczęście czuł coraz większy zamęt w głowie.
DZIWNE UCZUCIE, PRAWDA? LEPIEJ BYĆ ROBAKIEM? JUŻ PRZECIEŻ NIM BYŁEŚ!
W powietrzu wzbiło się oślizgłe, pierścieniowate ciało. Wewnętrzne organy prześwitywały przez półprzezroczystą skórę, a cały korpus drgał spazmatycznie.
NIE BĘDZIESZ JUŻ ROBALEM ANI WIESZAKIEM. ZGNIOTĘ CIĘ NA MIAZGĘ.
W szklanych taflach wciąż odbijał się bezsilny insekt z ludzkimi oczami. Ostatnie przebłyski świadomości były wprost nie do zniesienia.
SZKODA, ŻE ZARAZ SKOŃCZY SIĘ TO WSPANIAŁE WIDOWISKO. MOŻE WEZWIESZ NA POMOC ZNAJOMYCH MAGÓW? LEGIARA, ESTA?
Zapadał w ciemność, nie kojący mrok niebytu, lecz w koszmarną otchłań, w której miały go zetrzeć na proch żarna obłędu.
WZYWAJ ICH, MIAZGO. NIKT CIĘ NIE USŁYSZY.
Zbliżał się koniec. Ostatnim wysiłkiem udało mu się odnaleźć w sobie resztkę człowieczeństwa i strzępki świadomości wyraziły się w bezdźwięcznym krzyku:
– Larcie!
GDZIE JESTEŚ, LARCIE! HA, HA!
Potworne lustrzane odbicia powtarzały za nim:
– Larcie! Larcie!!!
WZYWAJ GO, WZY…
Białe światło nagle straciło moc, zamigotało, potem znowu wybuchło. Oprawca zamilkł na chwilę i w tym momencie jedno z luster pękło, ale nie rozsypało się na kawałki, tylko rozpełzło jak stara szmata. Wśród zwiniętych rurkowato strzępów ktoś się pojawił. Czarny cień z długim, błyszczącym ostrzem w dłoni.
WRACAJ, CZARODZIEJU! JESZCZE KROK I TWOJA MOC CIĘ NIE OCALI!
Stojący w ramie uniósł swoją broń i tafle pozostałych luster rozsypały się w miriady maleńkich okruchów. Białe światło stało się żółte.
Raul poczuł, że leży na podłodze pobity, sponiewierany, lecz znowu w ludzkiej postaci.
ZGINIESZ, CZARODZIEJU!
Legiar stał obok, wysoki, potężny, ze swoim charakterystycznym zgryźliwym uśmieszkiem na wąskich wargach. Po jego klindze skakała błyskawica. Być może dostrzegał coś swymi czerwonymi oczami, czego Raul nie mógł zobaczyć.
ZGINIESZ!
Raul nie rozumiał do końca, co się dzieje. Deski podłogi stanęły na sztorc. Widział, jak jego były mistrz wymachiwał błyszczącą klingą. Powietrze zrobiło się suche i gorące jak na pustyni. Pozostawiało w gardle pył, utrudniający oddychanie.
Nad głową Marrana kręciły się żółte i czerwone koła, uderzające o siebie z trzaskiem, którego wolałby nie słyszeć. Wokół niego utworzył się szary, szaleńczo wirujący lej, wciągający wszystko: odłamki luster, strzępy tkanin, Raula i Larta wraz z jego klingą… Osypywały się piaszczyste ściany. Marran wił się jak mrówka w piaszczystej jamce. Lej nagle zadrgał i wypluł ich obu na szczycie stożkowatego wzgórza.
Lart machnął gasnącą już klingą i ściął wsysający wszystko wierzchołek.
Ostatnim, co Raul zdążył zobaczyć, zanim stracił przytomność, był Lart z ciemnym ostrzem w dłoni, oblany od ramion w dół czarną, gęstą, mięsistą masą. Oplatała maga pierścieniami jak bezforemny gad, dławiła i przygniatała do ziemi. Klinga wypadła z osłabłej dłoni…
Podłoga w salonie pokryta była skomplikowanym rysunkiem, którego centrum stanowił krąg płonących świec. W tym ognistym pierścieniu leżał na wznak człowiek. Stała nad nim kobieta w srebrzystym płaszczu, która bezustannie czytała monotonne zaklęcia. Kredowe linie na podłodze jarzyły się i przygasały.
Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Stałem jakiś czas u drzwi salonu, nie mając odwagi wejść, potem poszedłem do pracowni Larta, lecz drzwi gabinetu były zamknięte, a w środku panowała martwa cisza. Na schodach i podłodze pod drzwiami widniały plamy krwi, podobnie jak na klamce. Dom zdawał się zastygły z przerażenia.
Kobieta zakończyła zaklęcia i stała nieruchomo. Odważyłem się do niej odezwać.
– Pani!
Odwróciła się powoli.
– Mój pan jest ranny – powiedziałem prawie z płaczem. – Proszę mu pomóc!
– Co ja mogę? – odparła cicho. – Jeśli ruszę się z miejsca, Ilmarranien umrze!
– Lart też umrze, jeśli pani mu nie pomoże – zauważyłem szeptem.
Pokręciła głową ze smutkiem.
– Legiar jest wielkim magiem… Jeśli sam sobie nie pomoże, cudza pomoc na nic się nie zda…
Zostawiłem ją i rzuciłem się do biblioteki.
Błyszczały złocone grzbiety Sięgnąłem po największą księgę z dolnej półki.
Drabinka zasyczała z oburzeniem, więc odsunąłem ją nogą i rozchyliłem czarno-złociste okładki. Zamigotało mi w oczach. Potrafiłem czytać zaklęcia tylko wtedy, gdy były wypisane wielkimi, wyraźnymi literami, toteż magiczna księga była dla mnie równie użyteczna, jak luneta dla ślepca.
Miotałem się, sięgając po kolejne księgi, w żadnej jednak nie znalazłem wskazówki, jak wezwać chociażby Baltazara Esta, co byłem gotów uczynić. W końcu natknąłem się na niewielki tomik, zapisany w zrozumiałym języku, zacząłem go więc pospiesznie przeglądać. Niestety, nie była to księga zaklęć, tylko jakaś powieść.
Wpadłszy w rozpacz, rzuciłem książkę na dywan i wsparłem się o szafę. Zamknięty klawesyn westchnął ochryple, szklany globus podskakiwał na wielkim stole, w rogu pokoju trząsł się okrągły stolik. Na pokryty magicznymi symbolami blat padł promień słońca i w tym promieniu…
Zabłysnął medalion Wieszczbiarza, jak szczere złoto. Promień odbił się od jasnej, czystej powierzchni i zawędrował „zajączkiem” na sufit.
Cały oblałem się potem i na chwilę nie widziałem dobrze wnętrza zamglonymi oczyma.
Potem podszedłem bliżej.
Złoty łańcuch, złoty medalion ze skomplikowanym wycięciem. Wyciągnąłem dłoń i cofnąłem. W końcu odważyłem się musnąć brzeżek. „Zajączek” na suficie drgnął lekko.
Zapłakałem z radości. Wziąłem ostrożnie Amulet i poszedłem do Larta, niosąc artefakt na otwartej dłoni.
Stukałem do drzwi, szlochając i krzycząc na przemian.
– Panie! Zeszła! Cała rdza zeszła! Błagam, niech pan otworzy!
Nie było odpowiedzi.
Poczułem za plecami czyjąś obecność i odwróciłem się. Miałem nadzieję, że to będzie Kastella, ale to był jej małżonek, Mart. Stał u podnóża schodów, przyciskając ostrożnie do piersi spore zawiniątko.
Jakiś czas bezmyślnie spoglądaliśmy na siebie, potem tamten westchnął i zapytał niezbyt głośno:
– Czy… czy mogę… Kastella?
Spojrzałem na drzwi pracowni. Nosiły ślady uderzeń moich kułaków, lecz ze środka nie dochodził wciąż żaden dźwięk.
Uniosłem przed sobą dłoń z medalionem tak, jak lubił to czynić Orwin. Złota płytka lekko kołysała się na łańcuchu.
– Ona… – powiedziałem do Marta. – Lepiej będzie, jak zaczeka pan na nią w przedpokoju.
Zawiniątko na jego rękach poruszyło się, mężczyzna przycisnął je mocniej do siebie.
– Co się tutaj stało? – zapytał niepewnie.
Stałem na szczycie schodów, trzymając przed sobą Amulet, on zaś tam w dole, przytulał do siebie dzieciątko.
– Zdaje się… że właśnie uratowaliśmy świat – odpowiedziałem z goryczą.
Znaleźliśmy Kastellę w poczekalni. Stała z twarzą uniesioną do góry, na wprost wpadającej przez świetlik wiązki słonecznych promieni. Kiedy zobaczyła męża, zrobiła krok do przodu z taką miną, jakby chciała zapłakać i roześmiać się jednocześnie. Mart stał bez słowa. Kobieta podeszła do niego, wzięła dziecko na ręce i rozchyliła okrywający główkę becik. Ujrzałem niemowlaka rozradowanego widokiem matczynej twarzy i próbującego wyswobodzić rączki z ciasno zawiniętego prześcieradełka. Spojrzałem na Marta i zauważyłem, że zamknął oczy. Zostawiłem ich samych i niepewnym krokiem poczłapałem do salonu.
Świece się dopaliły. Legendarny Marran siedział w okopconym kręgu i spoglądał na mnie. Całkiem jak wtedy, w poczekalni.
– Damirze – powiedział, usiłując się uśmiechnąć – znowu spotykamy się w dziwnych okolicznościach.
Podszedłem do niego, starając się nie nadepnąć na kredowe linie i wyciągnąłem medalion w jego stronę. Niepewnie chwycił łańcuch i podniósł go do oczu.
– Co to? Medalion Orwina? Po co?
– Orwin zginął – oznajmiłem.
Zasępił się i spuścił głowę. Chwilę się nad czymś zastanawiał, potem znów spojrzał na mnie pytająco.
– Żyje pan – powiedziałem niemal z wyrzutem. – Orwin zginął, a mój pan jest konający… Być może…
– Odsuń się – usłyszałem za plecami.
Marran, nie patrząc już na mnie, podniósł się z wysiłkiem i stanął na nogach. Obejrzałem się powoli.
– Lart – szepnął Raul.
Mój pan stał w wejściu, wsparty całym ciałem o framugę. Połowę twarzy zakrywał opatrunek. Jedyne odkryte oko patrzyło na nas przenikliwie.
– Larcie…
Marran zrobił dwa kroki do przodu, idąc w stronę Legiara, lecz zatrzymał się potem, niezdecydowany. Stali naprzeciw siebie w nieruchomym milczeniu.
Po chwili Marran wyciągnął w stronę byłego mistrza dłoń ze złotym Amuletem Wieszczbiarza.
Wargi wielkiego maga drgnęły lekko. Odkryte oko zabłysło i szeroko się otworzyło, jak u dzieciaka widzącego pierwszy raz małpkę na jarmarku. Zachwiał się. Chciałem go podtrzymać, lecz z rozdrażnieniem odepchnął mnie lekko łokciem.
– Daj spokój! Wciąż jestem w stanie utrzymać się na nogach.
Wziął do ręki Amulet i oglądał dokładnie, pocierając palcem, jakby sprawdzając, czy nie został gdzieś, choćby najdrobniejszy, ślad rdzy. Nie znalazł nawet jednej plamki.
– Wielkie nieba – powiedział.
Medalion wyśliznął się z jego osłabionych palców i upadł z brzękiem na podłogę. Schyliłem się, by go podnieść, lecz wyprzedziła mnie czyjaś dłoń w rękawicy. Baltazar Est!
Wyskoczył nie wiadomo skąd i stał obecnie między Lartem a jego dawnym uczniem, trzymając w dłoni łańcuch. Złota płytka kołysała się wahadłowo, tworząc świetlisty łuk w powietrzu.
Wszyscy milczeli, wreszcie Est powiedział półgłosem:
– Tak więc…
I po chwili:
– Więc tak…
Wreszcie zwrócił się do Larta.
– Czy możemy czuć się bezpieczni dopóki istnieją Wrota, a Odźwierny pozostaje przy życiu?
Spojrzał wymownie na Marrana. Tamten wytrzymał owo natrętne spojrzenie.
– Tylko jeden człowiek może mnie zabić, Alu – oświadczył spokojnie. – Tylko jeden ma do tego prawo.
Lart wyraźnie poczuł się gorzej. Zbladł, zaciskając zęby. Podskoczyłem ku niemu. Tym razem mnie nie odpychał, lecz sztywną dłonią wczepił się w moje ramię. Staliśmy tak jakiś czas, dopóki ból mu nie przeszedł.
– Alu – powiedział szeptem Lart – nie mam teraz sił na ciebie. Wyjdź, proszę.
Est odczekał chwilę, potem obojętnie wzruszył ramionami i odłożył medalion na blat magicznego stolika. Ruszył w stronę okna, jakby zamierzał przez nie wyskoczyć.
– Alu – powiedział Marran.
Tamten zamarł wpół kroku i czekał bez ruchu, nie odwracając głowy.
– Nie było żadnego zakładu, Alu. Tylko głupi żart.
Baltazar odwrócił głowę.
– Czy to ważne: było, nie było?… Niemądry jesteś, Marranie. Wcale nie zmądrzałeś, chociaż daliśmy ci na to szansę…
Zaciął się nagle. Opuścił głowę z zagadkowym uśmieszkiem i wymamrotał po chwili:
– Historia się zakończyła i nie dowiemy się nigdy, czego chciała od nas Trzecia Siła.
Marran zrobił krok w jego stronę, ten jednak szybko się cofnął, zaciskając wąskie wargi. Skinął na pożegnanie Lartowi, spojrzał przeciągle na Marrana, zamienił się w wyliniałą wronę i z ochrypłym krakaniem wyfrunął przez półotwarte okno.
Mój pan odetchnął. Zelżał nieco kurczowy uścisk na mym ramieniu. Marran stał ze spuszczoną głową, słuchając jak wiatr porusza okienną ramą.
Słuchał, jak wiatr porusza okienną ramą, czując na sobie wzrok Legiara. Zatarły się kredowe linie na podłodze, zgasłe świece zamieniły się w grudki wosku, a na parapecie jednego z okien, tam gdzie zasłona nie sięgała parapetu, zobaczył znajomą plamę atramentu. Rzucił kiedyś kałamarzem w przebiegającą mysz.
Ten widok jednak go nie ucieszył. Wskazał plamę ze skruchą.
– Trzeba ją zetrzeć… Zobaczcie.
Młodziutki Damir prychnął lekko.
– Nie da się zetrzeć – oznajmił szeptem, dziwiąc się własnej śmiałości – już próbowałem. Pan o tym wie. Atrament wsiąkł głęboko, czy coś…
Marran podszedł do okrągłego stolika, bezmyślnie wziął do ręki Amulet Wieszczbiarza, jakby pragnął spojrzeć na słońce przez wycięcie, w porę jednak zrozumiał, że nie ma do tego prawa. Zrezygnował więc i stał dalej, nakręcając łańcuch na palec.
– Orwin zginął – powiedział cicho Legiar.
Marran drgnął.
– Przeze mnie?
– Nie – zaprzeczył Lart po chwili namysłu.
Milczeli chwilę.
– Nabrałem Esta – oznajmił Marran, opierając się plecami o ścianę i zakrywając oczy.
Legiar powoli uniósł brew.
– Co?
– Powiedziałem mu, że nie było zakładu. A przecież był. Założyłem się z młynarzem Hantem, że…
– Zamilknij na chwilę, dobrze? W uszach mi dzwoni…
Rama uderzała miarowo o framugę. Szyby dźwięczały żałośnie.
– Myślałem, że będzie ci z tym lżej – wyjaśnił tonem usprawiedliwienia były uczeń.
Legiar znalazł się obok niego tak szybko, że Marran odskoczył instynktownie, uderzając łopatkami o ścianę.
– Wcale mi nie jest lżej – oświadczył czarodziej ochryple. – Myślę, że nigdy mi już nie będzie lżej.
Odwrócił się, przygarbiony, sterany życiem, jakby stracił ten żelazny kręgosłup, na którym Trzecia Siła połamała sobie zęby.
Gdzieś tam zapłakało niemowlę. Raul odczuł ten płacz bardzo głęboko, jakby natrafił na czułą strunę jego duszy. Płacz ucichł, a po chwili usłyszeliśmy trzaśniecie drzwi wejściowych.
– Poszli sobie – powiedział szeptem Damir. – Ona ze swoim mężem…
Struna wciąż drgała i naprężała się.
– Muszę… – zaczął Raul, lecz glos mu zamarł. Zaczął od nowa: – Muszę ich dogonić.
Lart wsparł się ciężko obiema dłońmi na stole. Podniósł na dawnego ucznia okaleczoną twarz.
– Oczywiście, że musisz.
Schodzili w dół wzgórza. Raul nie był w stanie biec na uginających się nogach. W rozpaczy, że zaraz straci ją z oczu, krzyknął głucho pod wiatr. Ona jednak usłyszała i odwróciła się. To samo zrobił Mart.
Wiatr zawirował zwiędłymi, jesiennymi liśćmi i rzucił je pod nogi kobiecie. Zawróciła i poszła mu na spotkanie. Jaszczurka szła pod górę powoli, z wysiłkiem, jakby wbrew swojej woli. Mart patrzył za nią, bezradnie rozwierając usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
Spotkali się wpół drogi. Malec na jej rękach gaworzył coś, patrząc ze zdziwieniem na nieznajomą twarz. Matka dała mu do rączek szmacianą lalkę.
– Uratowałaś mi życie.
– Jesteśmy kwita.
– Odchodzisz?
Malec z zadowoleniem wziął kukiełkę do buzi, kąsając ją bezzębnymi dziąsłami.
– Pamiętasz mrówki, Raulu?
Jaki ciepły był złoty piasek na brzegu rzeki pod urwiskiem. Na piasku bawiło się z zapałem dwoje podrostków. Między nimi, na udeptanej ziemi odbywała się bitwa mrówek. Czarnymi dowodziła Jaszczurka a młody Marran czerwonymi. Przez jakiś czas wydawało się, że ich siły są wyrównane, potem jednak czerwona armia Raula cofnęła się w nieładzie, żeby chwilę później błyskotliwym manewrem zgnieść flankę czarnej armii, przerywając linię frontu i rzucając się na wystraszoną dziewczynkę.
– Aj! Przestań!
Mrówki wspinały się po obnażonych, opalonych kostkach… Dziewczyna skakała, otrząsała się z atakujących insektów. Marran siedział na piętach, nurzając kolana w piachu i uśmiechał się triumfalnie, jak zawsze, gdy zwyciężał.
– Całuj się w nos ze swoimi mrówkami! – krzyczała obrażona.
– Wolę całować się z tobą…
Przez najbliższe trzy minuty baraszkowali na niedawnym placu boju jak dwa szczeniaki, cali unurzani w piachu. Miał piasek w ustach, próbował bowiem dosięgnąć jej umykających warg, przytrzymać jej giętkie, wijące się jak jaszczurka ciało i poczuć pod wystającymi żebrami jej serce bijący przy swoim. Widział jej radość, zmieszanie i oburzenie… Potem trzeba będzie wytrząsnąć piasek z włosów, zetrzeć z kolan i bioder…
Wokół nich szalał jesienny wiatr. Opodal czekał jej mąż, Mart z zaciśniętymi pięściami. Niemowlak oślinił szmacianą lalkę.
– Mrówki? Chyba nie pamiętam.
Chmury co chwila przesłaniały słońce, jakby ktoś narzucił ciemną chustę na wielką lampę.
– A pamiętasz, jak się ze mną drażniłeś?
Szmaragdowa jaszczurka na płaskim kamieniu. Pomarańczowe motyle nad zieloną trawą… Potrafiła zamieniać się tylko w jaszczurkę. Chłopak prowokował ją ze śmiechem.
– A umiesz się zmienić w ważkę? W salamandrę? Smoka?
– Wystarczy, Marranie! Idź stąd i możesz więcej tu nie przychodzić!
Złapał ją i oderwał cienki, wijący się ogonek. Przyczepił go do łańcuszka i nosił na szyi, czując, jak łaskocze jego pierś pod koszulą…
Płakała ze złości. To było tak dawno temu, we wczesnym dzieciństwie…
– Nie pamiętam, Jaszczurko.
Od ziemi powiało chłodem. Marranowi wydało się, że wrósł w ziemię, zasypany po kolana zwiędłym listowiem.
– A rzeka? Pstrągi? Przypomnij sobie, Marranie!
Niegdyś rzeka była ciepła i krystalicznie czysta. Nawet w środku nocy mógł policzyć pływające w niej srebrne pstrągi.
Sam był silnym, pięknym pstrągiem i nie stanowiło dla niego problemu dogonić płynącego przed nim.
Tamta ryba uciekała do przodu, potem zawracała, ustawiała się poprzek rzeki, spoglądając na niego okrągłym, czułym okiem. Przepływał obok niej, czując przez chwilę dotyk jej ciepłej, jasnej łuski. W zachwycie wyskakiwał ponad wodę, aby ujrzeć na chwilę gwiazdy, wywołując migoczącą w księżycowym świetle fontannę rozbryzgów.
Potem pływali po coraz bardziej zwężającym się okręgu. W końcu płetwy stawały się dłońmi, które nie dotykały już łuski, lecz wilgotnej i śliskiej skóry. Cały świat zdawał się dygotać w ramionach szczęśliwego Marrana.
Potem on i Jaszczurka wychodzili na brzeg, strząsając brylantowe krople wody z ramion i bioder…
Westchnął. Wspomnienia przesłoniły przez chwilę jesienny dzień, poruszając w jego sercu bolesną strunę.
– Pstrągi?
Pamiętał wspaniałą, prześwitującą przez czystą wodę poświatę księżyca. Pamiętał, jak miło na nią popatrzeć z dna rzeki.
Mart stał obok nich: pobladły, przygarbiony, strwożony. Próbował ująć Jaszczurkę pod ramię.
– Chodź, kochanie…
Niemowlak upuścił lalkę i zapiszczał z oburzeniem. Mart podniósł zabawkę i zgniótł ją w dłoniach.
– No, chodźmy… Mały zaraz zacznie płakać…
Czyjaś dłoń odsunęła go na bok.
– Zostaw ją – powiedział cicho Legiar.
Raul spotkał się wzrokiem z czarodziejem. Mart próbował zabrać dzieciaka, lecz Jaszczurka mu go nie oddała. Stali jak zaklęci, a pomiędzy nimi śliniący się niemowlak próbował chwycić koszulę Raula.
– Dlaczego za mną wołałeś… Raulu?
Raul spuścił głowę i spojrzał na swoje dłonie. Dopiero teraz zorientował się, że cały czas obracał w palcach Amulet Wieszczbiarza.
„Nie pytaj, dlaczego. Nie mogę tego zrobić”.
Patrzyła mu w oczy, oczekując odpowiedzi i bojąc się, gdyż wiedziała, jaka będzie. Bała się, że znowu ją… wezwie. On jednak milczał, patrząc na swoje dłonie.
Z pobliskiego zagajnika wzbiło się z ochrypłym krakaniem stadko wron. Marran pragnął, by zeschłe liście zasypały go po same uszy.
Malec czkał coraz głośniej, aż w końcu rozpłakał się na cały głos z ewidentną urazą. Jaszczurka próbowała go uspokoić, kołysząc w ramionach i szepcząc czułe słowa.
Raul złapał promyk słońca na złotej płaszczyźnie medalionu. Zakołysał go przed oczami dziecka.
– Zobacz, cacy…
Zdziwiony dzieciak otworzył szeroko wciąż jeszcze pełne łez oczęta i uderzył piąstką w kołyszący się na łańcuchu medalion.
– Weź go! – zachęcił malca Marran.
Dzieciak chwycił złotą płytkę obiema rączkami i z zachwytem wziął do buzi, niemal wyrywając nową zabawkę z rąk dobrego wujka.
– Raulu… – powiedziała Jaszczurka tak cicho, że raczej odgadł, że wymówiła jego imię.
Podniósł dłoń, która zapamiętała dotyk maleńkiego, wygrzanego na słońcu stworzenia, szorstkiej łuski i pazurków.
Żegnaj.
Zobaczył, jak jaszczurka zeskoczyła z jego dłoni i zniknęła w wilgotnej trawie.
Owionął ich zimny wiatr. Kobieta spuściła smutne oczy.
Spoglądał za nimi. Dwie ludzkie figurki stawały się coraz mniejsze, im bardziej oddalały się w dół wzgórza, aż w końcu zniknęły w pobliskim lesie.
Chmury znowu zakryły słońce.
Na powierzchni medalionu zgasły słoneczne poblaski. Amulet będzie musiał znaleźć sobie nowego Wieszczbiarza.
Droga w dół była od dawna pusta, lecz Raul ciągle patrzył, chociaż oczy łzawiły mu od wiatru, który rzucał mu pod nogi martwe, zżółkłe liście.
Uniósł potem głowę ku prędko sunącym po niebie obłokom.
Stał na wierzchołku świata, skazany na wieczną stratę i wieczne szczęście bycia sobą. Uniewinniony. Pożegnany. Człowiek pod nieboskłonem.
Nieskończona droga leżała u jego stóp, ale lepiej się było nie zastanawiać, czy rozpoczął właśnie nową podróż, czy też powrócił do punktu wyjścia.