Sobota, 21 listopada 1936
W Schwarzwaldzie była chłodna noc.
Przez płytki śnieg brnęło, dwóch mężczyzn. Z pewnością było im chłodno, ale wyglądali na ludzi, którzy myślą tylko o celu swojej wędrówki i ważnym zadaniu, jakie ich tam czekało.
Cel, podobnie jak żądza, zawsze znieczula ciało na niewygody.
Tak jak mocny austriacki trunek, obstler, który często pociągali ze wspólnej piersiówki.
– Jak brzuch? – spytał towarzysza po niemiecku Paul Schumann. Mężczyzna stęknął.
– Pewnie, że boli. Zawsze będzie bolał, Johnie Dillinger.
Po powrocie do Berlina Paul dyskretnie wywiedział się w „Klubie Aryjskim” o adres Ottona Webbera; chciał jakoś pomóc którejś z jego „dziewcząt”. W rozmowie z jedną z nich – Berthe – ku swemu zdumieniu i radości dowiedział się, że Webber przeżył.
Kula, która przebiła mu brzuch w magazynie nad Sprewą, mimo przelotnej obecności w jego ciele, spowodowała poważne, choć nie śmiertelne uszkodzenia. Webber przepłynął swoją trumną-wikinga pół rzeki, zanim wyłowili go rybacy, którzy uznali, że nie jest taki martwy, na jakiego wygląda. Położyli go do łóżka i zatamowali krwotok. Niedługo trafił do rąk dawnego lekarza z gangu, który, oczywiście za odpowiednią opłatą, pozszywał go, nie zadając zbędnych pytań. Gorsza od rany okazała się późniejsza infekcja. („To lugery – narzekał Webber. – Strzelają brudnymi kulami. Zarazki wchodzą przez rygiel”). Ale Berthe zrekompensowała swój brak umiejętności kucharskich i gospodarskich, zmieniając się w oddaną pielęgniarkę i z pomocą Paula przez kilka miesięcy czuwała nad powrotem gangstera do zdrowia.
Paul przeprowadził się do innego pensjonatu w zapomnianej części miasta, daleko od Magdeburger Allee i Alexanderplatz, gdzie przeczekał pewien czas. Odbył kilka sparingów w okolicznych salach, zarobił parę marek w różnych drukarniach i od czasu do czasu umawiał się z miejscowymi kobietami; głównie byłymi Soci albo artystkami lub dziennikarkami, które ukrywały się w takich miejscach jak Berlin Północny albo plac Listopada 1923. W pierwszych tygodniach sierpnia regularnie chodził na pocztę albo do sali telewizyjnej, aby oglądać transmisję z olimpiady na odbiornikach Telefunken lub Fernseh zainstalowanych tam dla tych, którym nie udało się zdobyć biletów na igrzyska. Udając dobrego narodowego socjalistę (nawet włosy zafarbował na aryjski blond), zmuszał się, by reagować grymasem niezadowolenia na każdy z czterech złotych medali Jessego Owensa, okazało się jednak, że siedzący obok niego Niemcy witają każde zwycięstwo Murzyna gromkim aplauzem. Niemcy zdobyli najwięcej złotych medali, co nikogo nie dziwiło, ale Stany Zjednoczone też uzbierały sporo, zajmując w klasyfikacji drugie miejsce. Jedynym zgrzytem w imprezie, jaki zmartwił Paula, był fakt, że żydowscy biegacze z reprezentacji amerykańskiej rzeczywiście nie zostali dopuszczeni do startu w sztafecie.
Po olimpiadzie, kiedy zaczął się wrzesień, skończyły się wakacje Paula. Postanowiwszy naprawić swój błąd w ocenie popełniony w Szkole Wojskowej Waltham, podjął poszukiwania pełnomocnika do spraw stabilności wewnętrznej Niemiec.
Ale z czułego systemu informacyjnego urzędników, z którego korzystał Webber, napłynęła ciekawa wiadomość: Reinhard Ernst zniknął. Jego gabinet w kancelarii po prostu opustoszał. Wyglądało na to, że wyprowadził się z rodziną z Berlina i dużo czasu spędza w podróży. Otrzymał nowy tytuł (Paul zdążył się przekonać, że podobnie jak medale i wstęgi, narodowi socjaliści rozdają tytuły ze szczodrością gospodyni sypiącej kurom ziarno). Ernst był teraz „naczelnym zwierzchnikiem Rzeszy do spraw specjalnej współpracy przemysłowej”.
Niczego więcej nie można się było dowiedzieć. Czy to oznaczało, że posłano go na zieloną trawkę? A może w ten sposób chroniono cara remilitaryzacji?
Paul Schumann nie miał pojęcia.Jedno było pewne. Zbrojenia Niemiec toczyły się w karkołomnym tempie. Jesienią nowy samolot myśliwski Me 109 z niemieckimi pilotami odbył chrzest bojowy w Hiszpanii, pomagając nacjonalistycznym oddziałom generała Franco. Samolot odniósł niebywały sukces, dziesiątkując pozycje wojsk republikańskich. Niemiecka armia powoływała coraz więcej młodych ludzi, a stocznie marynarki wojennej pracowały pełną parą, budując jednostki nawodne i podwodne.
W październiku w ustronnych dzielnicach Berlina robiło się coraz niebezpieczniej, więc gdy tylko Otto Webber na tyle wydobrzał, by móc podróżować, Paul zarządził wyjazd.
– Jak daleko jeszcze do Neustadt? – spytał Amerykanin.
– Niedaleko. Jakieś dziesięć kilometrów.
– Dziesięć? – mruknął Paul. – Boże drogi.
Ale prawdę mówiąc, cieszył się, że do następnego celu mają jeszcze kawałek drogi. Najlepiej oddalić się jak najdalej od St. Margen, ich ostatniego przystanku, gdzie funkcjonariusze szupo być może właśnie znaleźli ciało miejscowego przywódcy partii narodowosocjalistycznej. Był to brutalny człowiek, który kazał swoim siepaczom urządzić obławę i pobić kupców, a potem poddał aryzacji ich sklepy. Miał wielu wrogów, którzy chcieli mu zrobić krzywdę, ale śledztwo kripo lub gestapo wykaże, że okoliczności jego śmierci nie pozostawiają żadnych wątpliwości; zatrzymał samochód przy drodze, poszedł się załatwić nad rzeką i pośliznął się na oblodzonym brzegu. Spadł z dwunastu metrów, roztrzaskał sobie głowę o kamienie, a potem utonął w rwącej rzece. Obok znaleziono opróżnioną do połowy butelkę sznapsa. Przykry wypadek. Nie było potrzeby prowadzić dalszego dochodzenia.
Paul myślał o następnym przystanku. Dowiedzieli się, że w Neustadt ma przemawiać jeden z figurantów Hermanna Góringa jako gwiazda miniaturowego zjazdu norymberskiego, jaki się tu właśnie odbywał. Paul słyszał, jak podburzał ludzi do niszczenia domów okolicznych Żydów. Używał tytułu doktora, ale był po prostu fanatycznym przestępcą, niewiele znaczącym i niebezpiecznym człowiekiem – którego spotka podobne nieszczęście jak przywódcę partyjnego w St. Margen, jeśli Paulowi i Webberowi powiedzie się plan.
Może znów będzie to upadek. Albo wpadnie mu do wanny lampa elektryczna. Możliwe też, że będąc niezrównoważonym jak wielu narodowosocjalistycznych przywódców, w napadzie szału zastrzeli się lub powiesi. Z Neustadt zamierzali zwiać do Monachium, gdzie poczciwy Webber miał jeszcze jedną „dziewczynę”, u której mogli się zatrzymać.
Błysnęły za nimi reflektory samochodu i obaj szybko dali nura do lasu, gdzie siedzieli, dopóki ciężarówka ich nie minęła. Gdy za zakrętem zniknęły czerwone tylne światła, ruszyli w dalszą drogę.
– Ach, Johnie Dillinger, wiesz, kto kiedyś korzystał z tej drogi?
– Nie wiem, Otto.
– Był tu ośrodek produkcji zegarów z kukułkami. Słyszałeś o nich?
– Pewnie. Moja babcia miała taki zegar. Dziadek ciągle zdejmował ciężarki z łańcuchów, żeby przestał chodzić. Nie cierpiałem tego zegara. Co godzinę kuku-kuku…
– Tą drogą handlarze wozili je na targ. Niewielu zostało zegarmistrzów, ale kiedyś wozy gnały tą drogą o każdej porze dnia i nocy. Ach, zobacz. Widzisz tę rzekę? Płynie do Dunaju, a rzeki po drugiej stronie drogi to dopływy Renu. To serce mojego kraju. Pięknie wygląda w blasku księżyca, prawda?
Niedaleko zahukała sowa, zaszumiał wiatr, trącając gałęzie, a pokrywający je lód zagrzechotał jak łupiny fistaszków o podłogę baru.
Ma rację, pomyślał Paul. Rzeczywiście pięknie tu. Ogarnęło go zadowolenie czyste jak świeży śnieg pod stopami. Dzięki nieprawdopodobnemu splotowi okoliczności został mieszkańcem tej obcej krainy, która w jego przekonaniu była znacznie mniej obca od kraju, gdzie czekała drukarnia jego brata i świat, do którego nigdy już nie wróci.
Nie, porzucił to życie już przed wielu laty, porzucił myśli o skromnym zakładzie, domku krytym gontem, radosnej żonie i figlarnych dzieciach. Ale wcale tego nie żałował. Paul Schumann nie pragnął niczego więcej ponad to, co miał: maszerował pod wstydliwie zmrużonym okiem księżyca, mając u boku towarzysza o podobnym usposobieniu i szedł, by spełnić cel, jaki dał mu Bóg – nawet jeśli jego trudne i bezczelne zadanie miało polegać na poprawianiu Jego błędów.