ROZDZIAŁ II

Wczesnym rankiem Irovar i Shira płynęli swoją maleńką rybacką łódką w stronę lądu. Morze Karskie było gładkie i lśniące niczym lustro, tylko daleko przy brzegu toczyły się powolne, jakby zdławione fale. Za każdym razem, gdy wiosła zanurzały się w wodzie, na powierzchni pojawiał się przypominający węża refleks. Poza tym panował zupełny spokój.

– Wcześnie wczoraj wieczorem zasnął nasz gość – powiedziała Shira z lekkim uśmiechem. – A ma nam tyle do opowiedzenia.

– Tak to jest, kiedy organizm przez długi czas pozostaje w napięciu – odparł Irovar. – Lubisz go?

We wzroku Shiry pojawił się wyraz wahania.

– Lubię. Czy on jest podobny do mojego ojca?

– Nie całkiem. Twój ojciec miał włosy jak złoto. I był chyba bardziej pogodny, miał łatwiejszy charakter. Ale poza tym od razu widać, że pochodzą z jednego rodu.

– On wygląda na godnego zaufania. I sympatycznego.

– Tak. Ja też tak sądzę.

Shira znowu jakby się zawahała. Swoimi pięknymi rękami zaczęła zbierać rybackie przybory i po chwili obie dłonie miała brudne i czerwone od krwi.

– My jesteśmy w jakiś sposób do siebie podobni.

Jesteśmy chronieni…

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie wiem. Wydaje mi się, że ten człowiek ma coś, co go chroni. Tak jak mnie. Chociaż nie wiem, co to jest. Dziadku, dlaczego ja nie jestem taka jak inni? Tak bym chciała.

Irovar, który dotychczas słuchał jej jednym uchem ocknął się na te słowa.

– Co za głupstwa – powiedział, ale głos mu drżał. – Przecież jesteś taka jak inni!

– Nie, to oczywiste, że nie jestem. Moje przyjaciółki powychodziły za mąż, a ja wciąż jestem sama. Ja wiem, że chłopak i dziewczyna mogą się nawzajem lubić dużo bardziej, niż ja lubię moich przyjaciół. Ale ja nigdy nie odczuwam nic szczególnego, a zresztą mnie też nikt tak specjalnie nie lubi.

– Jesteś jeszcze młoda – mruknął Irovar, starając się, by jego słowa brzmiały przekonująco. – Przyjdzie i twój czas, możesz być pewna.

Miał nadzieję, że wnuczka nie zauważy, jak bardzo zdławiony jest jego głos. Dopływali do brzegu i Irovar starał się udawać, że jego zdenerwowanie wynika z lęku o to, czy uda im się bezpiecznie wylądować. Shira wyskoczyła na brzeg.

– Nie wierzę, że mój czas nadejdzie – powiedziała ze zwątpieniem. Zebrała narzędzia, on wziął ryby i poszli. Shira stąpała obok dziadka tak lekko, takim wdzięcznym, prawie tanecznym krokiem, że zdawało się, że nogami ledwo dotyka ziemi. – Zawsze w jakiś sposób byłam na zewnątrz. Inne dzieci często się mnie bały, kiedy jeszcze byliśmy mali. One… one mówiły, że jestem nieludzka, dziadku. Tylko dlatego, że ja nigdy nie robiłam sobie krzywdy w czasie zabawy. Szalałam czasami, ryzykowałam dużo więcej niż inni, by im pokazać, że ja też mogę się zranić.

– Prawdę mówiąc udawało ci się to – wymamrotał Irovar. – Nikt nie miał tak stale poobijanych kolan i łokci jak ty!

– Tak, tylko że to nigdy nie było nic poważnego. Twarz Shiry jaśniała. – Ale oni się mylili. Ja mogę zostać poważnie zraniona. Tak jak wtedy, gdy skakałam ze skały po to tylko, by dzieci uznały, że jestem jedną z nich. Kiedy szybowałam w powietrzu, widziałam ogromny cień, który stał na dole i czekał na mnie. A gdy zeskoczyłam, zniknął.

Twarz Irovara pobladła.

– Czyś ty oszalała? Czy ty nie rozumiesz, że to Shama? Pochodzisz przecież z rodu Taran-gai i to był on, twoje bóstwo śmierci, przecież o tym wiesz!

– Oczywiście – odparła spokojnie, bowiem jak wszyscy Taran-gaiczycy uważała myśl o mistycznych istotach, z którymi jej ród jest związany, za całkiem naturalną. – Ale to właśnie świadczy, że mnie nie może się stać nic złego. Innym może, ale mnie nie. Zresztą widziałam go potem jeszcze raz.

Irovar chwycił ją za ramiona i potrząsnął.

– Kiedy? Kiedy, Shiro?

– Tego dnia kiedy wypadłam za burtę i o mało nie utonęłam. Wtedy pojawił się ogromny, szary cień i płynął ponad wodą. Wyglądał jak jakiś bardzo wielki człowiek. Potem zniknął.

Dziadek zamknął oczy. Shira ze zdumieniem patrzyła na jego zaciśnięte, drżące usta.

– W takim razie oni mówili prawdę – szeptał. – Oni mówili prawdę! A ja tyle razy wmawiałem sobie, że to tylko sen.

– Kto mówił prawdę? – zapytała Shira.

Inni rybacy wracający z morza przystanęli i patrzyli na nich z daleka, zaskoczeni. Wokół na trawach nocny szron topniał w porannym słońcu i osada zaczynała się budzić, Z jurty Irovara wyszedł zaspany Daniel, zdumiony, gdzie też się podziali jego gospodarze. Teraz ruszył im na spotkanie. Irovar ukłonił mu się, a potem odpowiedział na pytanie Shiry, a ściślej biorąc, odpowiadał sam sobie:

– Oni mówili, że Shama cię pilnuje. A ty rzucałaś mu wyzwania! Na przykład skacząc ze skały!

– Jacy „oni”, dziadku? Dlaczego wyglądasz tak dziwnie? Ocknij się! Kim ja właściwie jestem?

Irovar próbował się opanować.

– Kim ty jesteś? Jesteś moją wnuczką, córką mojej córki. Twój ojciec był przybyszem. Twoja matka nie była może najmilszą osobą na świecie, ale umarła przy twoim urodzeniu i pokój niech będzie jej pamięci! To wszystko.

– Nie, to nie wszystko! Niekiedy ogarnia mnie taki potworny strach, którego nie umiem sobie wytłumaczyć. Ty wiesz coś jeszcze, dziadku!

On westchnął i ruszył w stronę domostwa. Daniel, który wziął od nich część narzędzi, szedł obok i przysłuchiwał się dyskretnie.

Irovar był człowiekiem bardzo prostym i chociaż posiadał ogromną wiedzę o człowieku i życiową mądrość, to jego słowa były niewyszukane, ale i tak Daniel nie wszystko rozumiał. Musiał sobie w myślach formułować na nowo to, co mówił Irovar, układać w zrozumiałe zdania w swoim nieco akademickim stylu, jaki przejął od Dana w Uppsali. To, co zostanie przekazane w tej opowieści, wyrażone zostanie słowami Daniela. Nie udałoby się spisać dokładnie wszystkiego, co mówili tamtego ranka; z jednej strony bowiem były to jedynie fragmenty zdań, z drugiej zaś dosłowny zapis z tamtego języka, tak bardzo różnego od naszego, byłby niezrozumiały. Język juracki pełen jest omówień. Często odwołuje się do zjawisk natury, by na przykład wyrazić pojęcia abstrakcyjne; jest osobliwą mieszaniną bogactwa obrazów i krótkich, oszczędnych fraz. Daniel, który taki był dumny, że opanował ów język, musiał bardzo szybko zrewidować swoje poglądy. Sam Vendel także pewnie nie zdążył się nauczyć zbyt wiele, zwłaszcza że z Irovarem rozmawiał przeważnie po rosyjsku.

Wkrótce jednak Daniel zauważył, że Irovar i jego wnuczka są najbardziej wykształconymi i kulturalnymi ludźmi w osadzie. Ona uczyła się, oczywiście, od dziadka, który był mądrym i dość przebiegłym staruszkiem.

Podczas krótkiej rozmowy poprzedniego wieczora Daniel nabrał dla niego respektu i kiedy teraz, obładowani, szli od brzegu ku osadzie, stwierdził, że on sam także czeka na jego odpowiedź. Rzucał ukradkowe spojrzenia na Shirę, która sprawiała wrażenie jeszcze bardziej eterycznej niż wczoraj i nie doznawał już tego uczucia wzajemnego porozumienia, jakie wczoraj panowało pomiędzy nim a starym.

W końcu Irovar westchnął głęboko.

– Tak, ja wiem więcej – powiedział. – Jestem jedynym człowiekiem, który wie więcej, choć i tak nie wszystko!

Nie nadeszła jeszcze chwila, bym ci powiedział, co wiem Shiro. Ale przyjdź do mnie, kiedy uznasz, że czas się dopełnił.

Dziewczyna patrzyła na niego pytająco.

– Uważam, że się to nie zdarzy, dopóki będziesz się trzymać z daleka od Taran-gai – dodał Irovar. – Ale kiedyś musisz tam pójść, tak zostało powiedziane, i czuję, że ta chwila się zbliża. Myślę, że przybycie Daniela ma z tym coś wspólnego, choć nie wiem dokładnie co. W każdym razie zdaje mi się, że potrafię przekazać to, co wiem. A tymczasem mam dla ciebie dwie rady: Zostaniesz wprowadzona na ścieżkę, którą powinnaś podążać. Nie walcz z tym, Shiro! I druga rada: Nie wchodź więcej w drogę Shamie! On zrobi wszystko, by cię dostać. Uniknęłaś spotkania z nim już dwa razy. Może nie dać ci już więcej szansy.

Shira zagryzała wargi i w skupieniu coś rozważała.

– A zatem moja droga życia jest wytyczona?

– Tylko do pewnego punktu. Potem wszystko zależeć będzie od ciebie, od twojej odwagi, twojej mądrości i czujności. A także od tego, jak cię wychowałem, od tego, czy twoje myśli są tak czyste i dobre, jak pragnąłem. Jeżeli mi się to nie udało, to nie będzie ratunku ani dla ciebie, ani dla ludzi, z którymi jesteś połączona więzami krwi.

Shira westchnęła.

– Chciałabym, żebyś mi teraz powiedział, jaka jest moja przyszłość. Wciąż błądzę po omacku w ciemnościach.

Irovar odparł jednak, że powinni poczekać, dopóki się nie upewni, że czas nadszedł. Nie chciał przyspieszać wydarzeń, żeby nie popełnić nieodwracalnego błędu.

– Wybaczcie, że się wtrącam – rzekł Daniel nieśmiało. – Ale Vendel także wspominał o Shamie. Czy moglibyście powiedzieć mi o nim coś więcej?

– Owszem, to mogę zrobić – zgodził się Irovar i usiadł przed jurtą, żeby oczyścić ryby. Oboje młodzi pomagali mu w pracy.

– Po pierwsze, musisz pamiętać, że wszystko to odnosi się tylko do wierzeń Taran-gaiczyków. Z naszą wiarą nie ma to nic wspólnego, zatem ja mogę ci tylko powtórzyć to, co opowiadała moja małżonka Tun-sij. Jak wiesz, Taran-gaiczycy przybyli tu z daleka, ze wschodu, i właściwie są pochodzenia mongolskiego. Dawno temu w orientalnych religiach uznawano istnienie pięciu żywiołów, a nie jak u nas czterech. Na początku było tak, że Taran-gaiczycy mieli bardzo niejasne wyobrażenie swoich bogów, a z czasem w ogóle o nich zapomnieli. Miejsce bogów zajęły inne siły i to do nich przede wszystkim Taran-gaiczycy się modlą. Są to właśnie żywioły, pięć, jak powiedziałem. Cztery zwyczajne: Ziemia, Powietrze, Ogień i Woda, oraz dodatkowy, piąty: Kamień albo Shama. Shama stoi jakby na zewnątrz, poza gronem bóstw, nie jest to dokładnie śmierć, ale raczej uosobienie gasnącej nadziei, jest niechcianym bóstwem śmierci.

To by się zgadzało z wierzeniami o Tengelu Złym, że on nie zawarł paktu z diabłem, lecz z Shamą. Po to, by potomkowie Tengela zdobywali dla Shamy piękne, młode kwiaty do jego ogrodu. Czarne kwiaty – dusze młodych ludzi, których źli potomkowie Tengela mordowali. A w zamian za to Tengel Zły miał otrzymać życie wieczne.

Daniel powiedział teraz o tym Ivarowi.

Tamten skinął głową.

– Tak i ja myślę. I Tun-sij też tak myślała. Los Ludzi Lodu jest nierozerwalnie związany z losem Taran-gaiczyków.

Daniel wyprostował się.

– Wspomniałem, że mam tu do wypełnienia dwa zadania. Jedno to było odnalezienie dziecka Vendela i wygląda na to, że mi się udało. To zadanie została wykonane. Drugie zaś jest trudniejsze. Mam, jeśli to możliwe, odnaleźć to, co Tun-sij nazywała źródłami życia.

Słyszał, że Irovar oddycha ciężko, ale mimo to mówił dalej:

– Bardzo cierpimy z powodu przekleństwa, jakie Tengel Zły na nas sprowadził. Przybyłem tutaj, by spróbować złamać przekleństwo. Ludzie Lodu uważają, że rozwiązanie tej zagadki znajduje się w Taran-gai.

– Wejdźmy do środka – powiedział Irovar krótko.

Opłukali ręce, a Shira wyjęła miseczki z jedzeniem dla wszystkich trojga.

– Gdzie się podziewa twój syn Ngut? – zapytał Daniel.

– Ożenił się z kobietą z innego plemienia – odparł Irovar. – Już tutaj nie mieszka. Został wielkim myśliwym. Jest szamanem, bogatym człowiekiem.

Nic dziwnego, że Daniel przyjął te wyjaśnienia z ulgą. Opis Vendela nie zachęcał do bliższej znajomości z Ngutem.

Po śniadaniu Irovar westchnął głęboko i rzekł:

– Moi kochani, przełomowa chwila nadejdzie szybciej, niż się spodziewamy. Na to właśnie czekaliśmy! Posłannictwo, do którego zastała wyznaczona Shira, i twoje zadanie łączą się, mój drogi Danielu.

– A więc teraz będziemy mogli wyruszyć do Taran-gai? – zapytał Daniel podniecony.

Irovar znowu westchnął.

– Taran-gai to już nie jest to, co było. Los obszedł się surowo z tamtejszym ludem ostatniego roku. Niewielu ich już zostało w górach.

– Tak?

– Z Workuty przyszedł uzbrojony oddział, by unieszkodliwić to górskie plemię, które zamykało drogę pomiędzy wschodem i zachodem. Teraz resztki Taran-gaiczyków schroniły się wysoko w górach, wśród skał, a bronią ich Strażnicy Gór.

– Co to za jedni?

– Sam niewiele wiem, słyszałem tylko pogłoski, bo nie chodzi się już teraz chętnie w góry Taran-gai. Jeszcze mniej chętnie niż dawniej. W każdym razie według tego, co się opowiada, ma to być pięciu strasznych ludzi pod wodzą mężczyzny o imieniu Sarmik. Nikt z własnej woli nie wchodzi w drogę Strażnikom Gór. Oni są… żądni krwi!

– Sarmik, Wilk? To ten, o którym opowiadał Vendel?

– Ten sam – potwierdził Irovar.

– Ale Vendel mówił o nim z sympatią.

– Wtedy Sarmik był sympatycznym młodzieńcem, to prawda. Ale minęło wiele lat od czasu, kiedy Vendel był u nas, a nędza czyni człowieka twardym. Kim są pozostali, nie wiem, ale jeden to na pewno ten dotknięty chłopiec, o którym wspominałeś wczoraj. Ten, o którym i Vendel słyszał.

– Teraz to już raczej nie chłopiec.

– Oczywiście, dorosły mężczyzna! Mówią, że to najbardziej ponura istota, jaką ziemia nosiła. Nazywają go wasalem Shamy, ma przezwisko Oblicze Śmierci lub po prostu Śmierć.

– O, to mnie specjalnie nie przeraża. W domu, w Norwegii, mamy kuzyna imieniem Ulvhedin, także obciążonego dziedzictwem. Wygląda dokładnie tak, jakby właśnie wyszedł z piekieł, ale to mój najlepszy przyjaciel. Moja matka także jest dotknięta, ale jest piękna jak długi dzień.

Irovar uśmiechnął się trochę smutno, widząc, jak młody człowiek stara się wyjaśnić, co myśli, w języku, którym posługuje się zaskakująco dobrze, ale przecież nie potrafi oddać finezyjnych określeń i musi stosować dość dziwaczne omówienia i porównania.

– Tak, ale tych pięciu utrudnia życie wszystkim intruzom jak może. Problem polega tylko na tym, jak długo zdołają się utrzymać. I jak długo to potrwa, zanim Rosjanie dowiedzą się o Taran-gai i przyślą posiłki.

– Ja myślałem, że Rosjanie już przyszli.

– To byli zbiegli więźniowie z Workuty. Przestępcy, którzy dowiedzieli się o Taran-gai, o plemieniu czarowników i wiedźm, i którzy uznali to miejsce za znakomity cel do zademonstrowania swego okrucieństwa i żądzy przygód.

– Dużo ich jest?

– Kiedy przyszli, musiało ich być około pięćdziesięciu. Ale teraz Strażnicy Gór znacznie ich przetrzebili.

– A zatem wyprawa do Taran-gai jest podwójnie niebezpieczna? Trzeba się wystrzegać spotkania i z rosyjskimi intruzami, i ze Strażnikami Gór?

– W Taran-gai zawsze było niebezpiecznie. Vendel ci chyba o tym wspominał?

Daniel potwierdził skinieniem głowy.

– Teraz jednak taka wyprawa to czyste szaleństwo. Mimo wszystko jednak Shira musi tam iść. I to zaraz – westchnął Irovar.

– Ale nie musi iść sama. Ja pójdę z nią.

Irovar uśmiechnął się z wdzięcznością.

– Wiedziałem, że tak powiesz. Jesteś równie dzielny jak Vendel. A ja, oczywiście, będę wam obojgu towarzyszył.

– Nie musisz tego robić. Ty jesteś przecież Nieńcem!

Stary wyprostował się tak, że sięgał Danielowi niemal do ramienia.

– Ale to ja wiem – powiedział znacząco.

Wobec tego argumentu Daniel musiał się ugiąć.

Teraz odezwała się też Shira, jej piękny głos napełnił swoim dźwiękiem całe wnętrze.

– Poniekąd odczuwam ulgę – rzekła. – Czuję w sobie jakąś nieznaną siłę, a przez te wszystkie lata doznawałam wrażenia, że tracę czas.

Daniel przyglądał jej się w świetle płynącym przez otwór u wierzchołka jurty. Była prawie tak samo zwiewna i eteryczna jak to światło. Taka maleńka i drobna, ale nie wyczuwało się w niej lęku, tylko świadomość losu, który został jej przeznaczony, i jakby smutek, że nic nie może na to poradzić.

Daniel próbował ją pocieszać.

– Mówi się, że my z Ludzi Lodu mamy potężnych opiekunów. Że nasi przodkowie przychodzą nam z pomocą, kiedy znajdziemy się w niebezpieczeństwie.

– Wierzę w to – uśmiechnęła się. – Ale twoi przodkowie nie są moimi. Ja mam tylko Than-gila, a on teraz nie stanie po naszej stronie.

– To prawda, ale ja mam jeszcze inną ochronę. Mogę ci pożyczyć.

Odpiął guziki koszuli i wyjął alraunę. Widząc to Irovar gwizdnął cicho, a Shira z szacunkiem dotknęła korzenia.

Daniel opowiedział historię amuletu.

Irovar wciąż kiwał głową.

– Alrauna jest potężna, Danielu! Bardzo potężna! Możesz być z niej dumny! Ale jest tak, jak powiedziała twoja matka, alrauna jest związana z tobą. Zachowaj ją, na pewno ci się przyda w Taran-gai.

– Pewnie masz rację – zgodził się Daniel i zawiesił alraunę na szyi. – Ale dobrze jest wiedzieć, że ją mamy, prawda?

– Bardzo dobrze!

Daniel zapytał ostrożnie:

– Czy ty wiesz, co mamy zrobić w Taran-gai?

– Trochę wiem, ale nie wszystko. Myślę, że trzeba połączyć te wiadomości, które ty do nas przyniosłeś, z tym, co wiemy o przeznaczeniu Shiry. Reszty dowiemy się w Taran-gai.

– To brzmi rozsądnie.

– Proponuję, żebyśmy dzień dzisiejszy przeznaczyli na opowiedzenie sobie nawzajem wszystkiego, co wiemy o Ludziach Lodu i o Taran-gai. A jutro wyruszymy w drogę. Nie mamy czasu do stracenia.

– Zgoda.

Shira nie rzekła nic. Siedziała milcząca, z rękami na kolanach, pogrążona we własnych myślach. Dziwnie nieobecna, nieodgadniona…

Dotarli do równiny, gdzie zaczynała się tajga, gdy słońce osiągnęło już swój najwyższy punkt na północnym niebie. Tym razem jednak nie było żadnego flecisty w zaczarowanym, ociekającym deszczem lesie Vendela. Tego dnia wszystko było wyschnięte niczym huba, a pozostali przy życiu Taran-gaiczycy schronili się w dzikich górach, wznoszących się groźnie pomiędzy lasem i morzem.

– Jak myślicie, gdzie mogą się znajdować wrogowie? – zapytał Daniel cicho.

– Zakładam, że mówiąc „wrogowie” masz na myśli tych łotrów, którzy próbują zetrzeć Taran-gaiczyków z powierzchni ziemi?

– Tak, oczywiście.

– Dla uproszczenia nazywajmy ich więźniami – zaproponował Irovar. – Bo są to zwolnieni lub zbiegli więźniowie różnych narodowości, więc nie możemy o nich mówić „Rosjanie”. Tych drugich będziemy, rzecz jasna, nazywać Strażnikami Gór. Żeby jednak odpowiedzieć na twoje pytanie, to z całą pewnością i jedni, i drudzy już nas zobaczyli. Tak że musimy teraz polegać tylko na twoich przodkach, na czarodziejskim korzeniu i na opiekunach Shiry, o których jeszcze nie wspomniałem. Ale mogę was zapewnić, że są oni potężni.

Daniel nie umiałby powiedzieć, czy go to pocieszyło. Ponure pustkowia Taran-gai przerażały nie na żarty. Ten wymarły las, gdzie żaden ptak się nie odezwie, góry, jakby w nich tkwiły czyjeś przymknięte, czujne oczy… Trzymał dłoń na rękojeści pistoletu, ale umierał ze strachu, że słone bryzgi z Oceanu Lodowatego zniszczyły broń, a zamokły proch zbił się w wielką bryłę podczas przepraw i spływów licznymi rzekami i strumieniami od Archangielska aż tutaj.

Ogarnęły go te same refleksje co kiedyś Vendela: że tarangajska tajga musi być znakomitą ochroną przed wiatrem i niepogodą.

Wszędzie panował spokój. Poruszali się szybko i bezgłośnie naprzód, szli w stronę gór nad morzem. Kiedy byli już niedaleko celu, natrafili na doszczętnie zrujnowaną wieś. Daniel zastanawiał się, czy to może nie tutaj Vendel spotkał wstrętne stare monstrum, które pełzało u jego stóp i miotało przekleństwa.

To rzeczywiście mogło być tutaj, ale teraz nie było we wsi żadnych oznak życia, zabudowania zostały spalone i zrównane z ziemią, mieszkańcy musieli uciec w góry, jeśli w ogóle przeżyli…

Szli dalej. Już zaczęli się wspinać, gdy nagle Daniel stanął.

– Nie ruszajcie się – szepnął.

– Co się stało? – wymamrotał Irovar.

– W pobliżu coś jest. Coś wrogiego.

– Skąd wiesz?

– Alrauna się poruszyła. Wygina się, jakby protestowała.

Żadne z dwojga towarzyszy Daniela nie zdziwiło się jego niezwykłą informacją. Skinęli tylko głowami i przystanęli nasłuchując.

Teraz kiedy znaleźli się ponad równiną, słyszeli lekki wiatr w koronach sosen. Odczuwali też lodowate zimno ciągnące od gór. Tutaj krajobraz był bardziej pofałdowany – nieduże, strome wzgórza porośnięte to gęstym lasem, to kępami pojedynczych drzew. Tych właśnie drzew lękali się najbardziej.

Nagle usłyszeli słaby odgłos cichych, jakby skradających się kroków.

– Na ziemię! – rozkazał Irovar szeptem.

Padli wszyscy i skulili się na stoku. Daniel przyciągnął do siebie Shirę, żeby ochronić ją przed niebezpieczeństwem. Była leciutka jak piórko i taka delikatna, aż się przestraszył, że mu się rozsypie. Serce waliło jej mocno.

Potem usłyszał, że za najbliższym skalnym uskokiem ktoś mówi stłumionym głosem po rosyjsku:

– Byli tutaj, widziałem! Troje obcych.

– Znajdziemy ich, nie ma strachu – odparł inny, równie ponury głos.

Potem zaległa cisza. Trójka wędrowców leżała pod osłoną kilku uschniętych sosen, ale na dłużej to miejsce bezpieczeństwa zapewnić im nie mogło.

Po chwili zza góry dobiegł jakiś trudny do określenia dźwięk, jakby ktoś jęknął, po czym wszystko umilkło.

Dlaczego tamci się nie pokazali? Zarówno Irovar, jak i Daniel trzymali w pogotowiu swoją skromną broń, ale nikt nie nadszedł. Czas mijał, jeśli chcieli wyruszyć dalej, musieli tak czy inaczej przejść obok skalnego uskoku. Czy tamci zaczaili się po prostu i czekają na nich?

W końcu Irovar zdecydował się wstać. Dwoje młodych poszło za jego przykładem. Spoglądali po sobie, idąc jedno obok drugiego. Daniel dał znak, że chciałby pójść jako pierwszy.

Ostrożnie skradał się pod wystającą skałą.

Nagle poczuł, że ma zupełnie sucho w ustach. Dysząc ciężko dał znak, żeby Irovar i Shira podeszli bliżej.

Potem wszyscy troje stali długo i bez słowa wpatrywali się przed siebie. Na podmokłej, bagnistej ziemi leżało dwóch obdartych mężczyzn. Biały puch wełnianki, przesycony zapachem krwi, unosił się nad ich ciałami. Było oczywiste, że to zbiegli więźniowie.

Minęła dłuższa chwila, zanim Irovar był w stanie coś powiedzieć.

– Strażnicy Gór – wykrztusił. – Strażnicy Gór są tutaj! To oni w cen sposób traktują swoje ofiary.

Shira oparła się o wystającą skałę jakby w obawie, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Daniel ujął ją ostrożnie pod ramię.

– Chodźmy, musimy się spieszyć!

I chociaż szli szybko, starali się tak przemykać przez zarośla i pomiędzy drzewami, by być jak najmniej widoczni. W każdej chwili mogli się spodziewać ataku albo jednej, albo drugiej strony.

W końcu zaszli już tak wysoko i byli tacy zmęczeni, że Irovar dał znak do odpoczynku. Mieli teraz widok ponad tajgą, aż hen, po Ural, ale sami znajdowali się na otwartej górskiej polanie. Niedaleko stąd widać było resztki jeszcze jednej małej wioski, oni jednak znaleźli schronienie pomiędzy kilkoma kamiennymi blokami, tak że nie mogli być widoczni z dołu. Z góry każdy by ich zobaczył, ale nic na to nie mogli poradzić.

– No i jak, Shiro? – zagadnął Daniel przyjaźnie. – Jak się czujesz?

Nie powinien był o nic pytać, bo było oczywiste, że z dziewczyną coś się dzieje. Jej oczy zmieniały się jak kręgi na wodzie, włosy lśniły wszystkimi odcieniami ognia, niemal zlewała się w jedno z ziemią, na której siedziała, i z niebem ponad swoją głową. Było to przerażające, a zarazem niezwykle fascynujące.

– Nie wiem – odparła, a w jej głosie dało się wyczuć zmęczenie. – Tak się boję. Zawsze wiedziałam, że nie jestem taka jak inni, że mam jakieś właściwości, których nie rozumiem, i nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy bardziej niż dzisiaj, od kiedy znaleźliśmy się na ziemi Taran-gai. To jest mój kraj, teraz to czuję. Nie wiem, co mnie tu czeka, co mam robić, ale ty, dziadku, zawsze mnie uczyłeś, że powinnam zachować czystość myśli. Nie zbrukać ich zazdrością, pożądaniem czy pychą. Czystość, czystość, zawsze o tym mówiłeś. To takie nieskończenie ważne dla mnie, powtarzałeś. Ale wielekroć niezmiernie trudne. Żeby się nie rozgniewać z powodu złych słów… Zawsze mieć dość odwagi, by robić to, czego się człowiek boi. Żebym przynajmniej wiedziała, do czego to wszystko ma prowadzić!

Daniel pogładził ją nieśmiało po głowie, nie wiedział, co mówić, bo zagadka jej przeznaczenia była dla niego zbyt trudna. A Irovar nie chciał powiedzieć nic. I to niezwykłe Taran-gai, którego Daniel nie rozumiał! Oddalona od ludzkich siedzib kraina, która żyła własnym życiem, rozwijała się niezależnie od całego świata… Czy to naprawdę mogło tak być, że prastare wierzenia, podania i legendy tego ludu stawały się rzeczywistością dzięki bliskiemu związkowi tych ludzi z naturą, z lasami i górami, a przede wszystkim z Shamą? Do jakiego świata to wszystko należy? Do rzeczywistości czy do świata baśni?

Gdyby nie to, że on sam pochodzi z Ludzi Lodu, rodu, który także porusza się w podobnej granicznej przestrzeni, odrzuciłby pewnie to wszystko jako kompletny nonsens.

Ale w tej sytuacji musiał wierzyć w Shirę i duchy jej przodków. Żeby nie wiem jak bardzo się przed tym bronił.

Gdy odpoczęli, Irovar zdecydował, że trzeba ruszać.

– A czy ty znasz właściwą drogę? – zapytał Daniel, wspierając Shirę, by mogła stanąć na nogi.

– Aż tak wysoko nikt przed nami nie doszedł – odparł Irovar. – Skąd więc mam wiedzieć, dokąd idziemy?

Kontynuowali tę wyczerpującą wędrówkę przez połoniny pokryte rudobrązową trawą i usypiska białych kamieni, które zsunęły się spod szczytów. Tu, w górze, panował chłód; zimny wiatr rozwiewał suche trawy. Jeśli któreś z nich zastanawiało się, jak tłumaczyć nieobecność więźniów i Strażników Gór, to żadne nie powiedziało tego głośno.

Daniel patrzył w zamyśleniu na Shirę, idącą przed nim. Wybierając się z wizytą do Taran-gai, gdzie miała wyjaśnić, jaki los jest jej pisany, – włożyła swoje najlepsze ubranie. Świąteczny strój Jurat-Samojedów: kaftan z różnobarwnych skórek małych szynszyli i letnie buty, miękkie i lekkie.

Piękne włosy zaplotła w dwa grube warkocze; teraz, gdy włosy były mocno ściągnięte, przeważała w nich barwa miedzianoruda. Shira zaplatała swoje mieniące się włosy mocno, chowając każdy kosmyk, jakby się bała, że inni zobaczą, ile jest w nich odcieni.

Było coś wzruszająco patetycznego w tym jej stroju i Daniel poczuł ucisk w gardle. Jakby ubrała się tak pięknie zupełnie niepotrzebnie…

Irovar przystanął i pochylił się. Zerwał jakąś małą, nie rzucającą się w oczy roślinkę i starannie wytarł jej korzenie. Potem podzielił korzonek na kawałki, jeden włożył do ust, a pozostałe dał dwojgu młodym. Shira natychmiast zaczęła żuć swój, więc Daniel poszedł za jej przykładem.

– To jest używka Taran-gaiczyków – wyjaśnił Irovar. – Moja żona nauczyła mnie, jak ją stosować. To bardzo dobre, ma się potem rozkoszne sny.

I nie tylko sny, pomyślał Daniel. Kręci mi się od tego w głowie. Ale… rzeczywiście, bardzo przyjemnie.

– Nie czernieją od tego zęby albo coś takiego? – zapytał niepewnie.

– Nie, nic podobnego. Ziele rośnie tylko w Taran-gai i Nieńcy daliby wiele, by je mieć.

– Chciałbym to wziąć do domu dla Ulvhedina – powiedział Daniel. – On potrafi leczyć, pewnie umiałby to ziele wykorzystać.

– Proszę bardzo – odparł Irovar i podał mu kilka korzonków, które Daniel przyjął z wdzięcznością i starannie schował.

Było już po południu, znajdowali się wysoko, pośród usypisk szarozielonych kamieni, pokrytych gdzieniegdzie płatami śniegu, gdy znowu usłyszeli za sobą prześladowców. Ukryli się natychmiast za skalnymi blokami i spoza nich rozglądali się po dzikim, wymarłym krajobrazie.

Dzień nie był już taki pogodny. Z zachodu napływały ciężkie chmury i otulały szczyty gór szarą mgłą. Poczuli się uwięzieni w tej mętnej masie, dawno już stracili orientację, nie wiedzieli, gdzie się znajdują, gdzie jest Nor, a nawet gdzie jest tajga.

Widzieli jedynie pod sobą kawałek górskiego stoku. I stamtąd właśnie nadeszli więźniowie, jak nazywali swoich wrogów. Wspinali się w górę. Wprost na nich. Jeszcze nie dostrzegli trojga ukrytych wędrowców, ale wciąż się rozglądali dokoła, badając okolicę. Z całą pewnością odkryją ślady, nikomu przecież nie przyszło do głowy, żeby je za sobą zacierać tak wysoko w górach. Naliczyli ośmiu prześladowców.

Irovar rozejrzał się. Droga była zewsząd zamknięta, tylko z lewej strony dało się widzieć przejście, którędy właśnie chcieli iść, ale rozbójnicy najwyraźniej też tam zmierzali. Ponad nimi wznosiła się stroma górska ściana, niemożliwa do sforsowania.

Istniała tylko jedna możliwość. Po prawej stronie widzieli wysoką kamienną barierę, a co się za nią kryło, nie wiadomo. Gdyby zdołali się przez nią przedostać nie zauważeni, mogliby zyskać na czasie. A śladów na kamiennym usypisku i tak żadnych nie zostawią.

Wspólnie rozważyli sytuację. Irovar nosił na szyi czerwoną chustkę. Teraz ją ukrył. Poza tym barwy ich ubrań nie odbijały się zbytnio od szarego tła otoczenia. Na czworakach posuwali się po zboczu. Musieli zachowywać najwyższą ostrożność, by nie obluzować i nie obsunąć jakiegoś kamienia, a przez cały czas rzucali w dół pełne lęku spojrzenia, czy prześladowcy ich nie odkryli. Na razie wyglądało na to, że cała uwaga więźniów kieruje się ku przejściu po lewej stronie i niezbyt głośne szelesty wśród osłaniających trójkę wędrowców skalnych bloków nie budziły ich zainteresowania.

Ostatnie desperackie podejście i znaleźli się pod osłoną kamiennej bariery. Skulili się i oddychali z ulgą.

– Na długo jednak ich nie oszukamy – powiedział Daniel cicho. – A wrócić już nie możemy. Gdzie my się właściwie znajdujemy?

Przyglądali się uważnie naturalnym formacjom, które wznosiły się przed nimi. Pod chmurami dostrzegali niebieskawy, ubity śnieg. Po drugiej stronie lodowiec i kolejne kamienne usypiska. Szczyt lodowca spowijały ciężkie, szarobiałe chmury, a w dole były wyłącznie kamienie.

Shira dygotała.

– Przyjemnie, nie ma co – stwierdził Daniel cierpko.

– Musimy iść w górę – bąknął Irovar. – Ale ostrożnie! Tu mogą być szczeliny pokryte śniegiem.

Shira weszła na lodową płaszczyznę, lekko stawiając stopy pomiędzy zdradzieckimi wybrzuszeniami lodu a rozpadlinami. Mężczyźni szli za nią, gotowi w każdej chwili do pomocy.

Kiedy znaleźli się mniej więcej w połowie lodowego jęzora, Irovar poślizgnął się na lodzie przysypanym śniegiem i potrącił Shirę, która straciła równowagę. Upadła, a gdy próbowała wstać, okazało się, że jedna jej noga utknęła po kolano w wąskiej szczelinie i że w żaden sposób nie może jej stamtąd wyciągnąć. Klęcząc na drugim kolanie szarpała z całych sił, ale na próżno.

Mężczyźni oniemieli z przerażenia. Próbowali jej oczywiście pomóc, starali się nożami odłupywać śnieg, ale był twardy niby kamień i wszystkie wysiłki okazały się równie daremne, jakby próbowali wiercić w skale.

Daniel przykucnął obok Shiry i położył jej rękę na ramieniu.

– Boli cię?

Potwierdziła skinieniem głowy, zaciskając wargi. Irovar był niepocieszony, bo to przecież on sprowadził na wnuczkę nieszczęście.

– Zaraz znajdziemy jakiś sposób, by cię stąd wyciągnąć – pocieszał ją Daniel. – Może jakiś ostry kamień…

Ale kamienie wokół lodowca były wielkie i wygładzone przez lód i wiatr.

Shira próbowała ciepłem własnej dłoni roztopić lód wokół kolana. Usta jej drżały. Za nimi szli przecież tamci… Już i tak zrobiło się późno, wkrótce zapadnie noc, a oni nie wiedzieli nic o tych niegościnnych górach, nie wiedzieli nawet, dokąd idą.

Co robić? Co począć?

Nagle Shira zauważyła, że mężczyźni obok niej umilkli. Usłyszała cichutki jęk Daniela. Podniosła głowę.

Obaj znieruchomieli ze wzrokiem utkwionym w lodowiec. Chmury rozsunęły się nieco i część lodowca wyłoniła się spod mgły.

Shira z trudem łapała powietrze.

Na lodzie ponad nimi stało pięciu mężczyzn w ubraniach ze skór. Najbliżej znajdował się starszy, wysoki mężczyzna o szpakowatych włosach i brodzie, w ogromnych futrzanych butach. Nie opodal stało dwóch młodszych, wpatrzonych w Shirę. Jeden miał ciemne, długie włosy, sięgające mu niemal do pasa. Drugi był zaskakująco młody, z wyrazem jakiegoś uporu w spokojnej poza tym twarzy.

Nieco wyżej na lodowym zboczu stał czwarty mężczyzna i z wielkim zainteresowaniem przyglądał się nieszczęsnej dziewczynie. Pozbawiony współczucia uśmiech wykrzywiał twarz o grubych rysach i odsłaniał wielkie kły, zresztą jedyne zęby, jakie ten człowiek miał. Czarne włosy opadały w potarganych kosmykach na oczy. Cały jego wygląd świadczył wyraźnie, że to człowiek zły. Palcami gładził ostrze noża.

Ale to piąty z mężczyzn przyciągał całą uwagę trójki wędrowców. Shira stwierdziła, że pociemniało jej w oczach, kiedy spojrzała na niego po raz pierwszy, a Daniel, który znał przecież Ulvhedina, odniósł wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Ów człowiek stał bardzo wysoko i otaczała go mgła, więc widzieli go dość niewyraźnie, ale i to wystarczyło! Na ramieniu trzymał ogromny łuk i stał całkiem bez ruchu niczym odpychający, budzący grozę posłaniec z jakiegoś obcego świata.

Może kiedyś w jego rysach było coś ludzkiego, ale teraz żadne z nich nie mogło w to uwierzyć. Teraz nie było w nim nic z człowieka. Nie mogli z tak dużej odległości stwierdzić dokładnie, jak wygląda, mieli wrażenie, że jego twarz pokrywa jakaś straszna maska. Maska takiej grozy, jaką trudno sobie wyobrazić.

Żadne z trojga wędrowców nie miało chyba wątpliwości, kogo przed sobą widzą.

Wszyscy rozpoznali Strażników Gór.

Загрузка...