Daniel nie mógł oczu oderwać od tej niezwykłej postaci na górze.
– Dotknięty dziedzictwem z Taran-gai – wyszeptał.
– To ten, którego nazywają Oblicze Śmierci. Albo pomocnikiem Shamy – powiedział Irovar.
Shira zawsze się zastanawiała, jak też może wyglądać Oblicze Śmierci. Teraz uświadomiła sobie, że nie mógłby wyglądać inaczej.
Człowiek o szpakowatych włosach zwrócił się do nich.
– Irovar, mój stary przyjacielu, co was sprowadza tak wysoko w te beznadziejne okolice?
– Tego dowiesz się później, Sarmik. Miło znowu cię widzieć. Już dużo czasu minęło od ostatniego spotkania.
Sarmik podrapał się w kark.
– Jednego nie rozumiem. Jak wam się udało wyminąć tę hordę naszych wrogów?
– No, raz otrzymaliśmy niewielką pomoc, prawda?
– Hm, możliwe. Ale zwyczajni ludzie, którzy przychodzą do Taran-gai, powinni zostać niezwłocznie zabici.
– My jesteśmy zwyczajni!
Sarmik obrzucił ich badawczym spojrzeniem.
– Ty może tak. Ale ci dwoje, których ze sobą prowadzisz? To oni mnie interesują. Tak, twoją wnuczkę przecież znam, wiem, że jest jedną z nas. Ale ten młody człowiek…? Rosjanin?
– Nie. To krewny naszego przyjaciela Vendela.
– O, a to ciekawe! Chcę wiedzieć o nim coś więcej. Chodź, musisz mi zaraz opowiedzieć, zabieram was obu!
Daniel podszedł do Shiry.
– Bez niej się stąd nie ruszymy. Pomóżcie nam ją uwolnić!
Sarmik przyklęknął na jedno kolano i uważnie oglądał szczelinę, w której utknęła Shira. Pomacał jej kolano, a potem spojrzał na Irovara.
– Bardzo mi przykro, stary przyjacielu, ale ona się stąd nie wydostanie. Potrzeba wielu godzin, żeby ją uwolnić, a nam wrogowie depczą po piętach. Nie ma czasu. Idziemy!
Ale i Daniel, i Irovar zostali na swoich miejscach. Mężczyźni na stoku przyglądali im się zdumieni.
– Dobrze, dziewczyna nie będzie cierpieć – mruknął Sarmik, wyjmując nóż.
Irovar oniemiał. Nie mógł pojąć, że jego przyjaciel, Sarmik, stracił do tego stopnia ludzkie uczucia, odkąd intruzi napadli na Taran-gai. Ale też nie wiedział tak naprawdę, jaki los spotkał mieszkańców górskiej krainy.
Sarmik patrzył uważnie na swoich ludzi, jakby się zastanawiał, który z nich ma przerwać cierpienia Shiry. Przesuwał wzrok ponad dwoma młodszymi Strażnikami Gór na tego z widocznymi kłami, a potem dalej, na piątego, zwanego Oblicze Śmierci.
– Mar! – wrzasnął.
Troje przybyszów z Nor przestało oddychać, gdy straszna postać zaczęła powoli, w milczeniu, schodzić po oblodzonym stoku. Shira nie mogła oderwać od niego oczu.
Daniel krzyknął i zasłonił dziewczynę swoim ciałem. Ale Sarmik dał znak ręką ciemnowłosemu i Daniel został jednym ciosem odepchnięty na bok. Po krótkiej walce musiał dać za wygraną i stać spokojnie.
– Sarmik, Sarmik – szeptał Irovar.
– Nie ma innego wyjścia – odparł przyjaciel, a dwaj młodsi Strażnicy Gór ujęli starego pod ręce i trzymali.
Przerażający potwór zszedł na dół i zatrzymał się kilka łokci przed Shirą, po czym powoli zaczął zdejmować z ramienia łuk. Teraz wszyscy mogli go zobaczyć z bliska, a Daniel miał wrażenie, że zaraz straci przytomność. Shira była jak sparaliżowana. Nigdy, w najbardziej szalonych fantazjach nie byliby w stanie wyobrazić sobie czegoś podobnego.
Był to człowiek typu mongoloidalnego o chudej, zapadłej twarzy z wyraźnie wystającymi kośćmi policzkowymi. Wąskie, skośne szparki oczu jarzyły się pod nie strzyżonymi włosami. Nie bardzo pojmowali, co się stało z jego twarzą, ale wyglądała tak, jakby skóra została mocno naciągnięta po to, by mogły się uformować sterczące niby u drapieżnego zwierza uszy; wargi zostały przy tym wykrzywione w jakimś grymasie, a oczodoły zrobiły się jeszcze głębsze. Był w tej twarzy wyraz nie tylko okrucieństwa, jak u pozostałych Strażników Gór, ale czegoś znacznie gorszego. Jakiś bezdenny chłód, brak jakichkolwiek uczuć, skamieniała nienawiść. Daniel przez moment pomyślał o Shamie, uosabiającym wśród pięciu żywiołów Kamień.
Tak, oczywiście, to jest przecież Pomocnik Shamy!
Najgorszy ze wszystkiego był jednak ten chłód, który unosił się niczym delikatna mgiełka szronu nad potworem, emanował z niego na otoczenie i sprawiał, że ludzi ogarniała paraliżująca niemoc i jakiś trudny do wytłumaczenia lęk, jakby całe to zło pochodziło z nich samych…
Powoli, nie spuszczając Shiry z oczu, potwór włożył strzałę i napiął łuk. Daniel jęknął, bezsilny. Gotów byłby zrobić wszystko, by powstrzymać tamtego, ale nie mógł się ruszyć. Nawet nie dlatego, że wciąż go mocno trzymano, ale po prostu stał jak porażony przed tą lodowatą istotą, przemarznięty do szpiku kości!
Daniel zastanawiał się, dlaczego Sarmik osobiście nie przerwie cierpień Shiry albo dlaczego nie wybrał innego, na przykład tego uosobienia zła o wystających kłach. Zaczął się domyślać odpowiedzi, kiedy potwór opuścił łuk, jakby się wahał.
– No! – wrzasnął Sarmik. – Strzelaj!
Irovar cicho płakał.
Łuk został ponownie uniesiony, a strzała skierowana wprost w serce Shiry. Władza łucznika była tak wielka, że żadne z trojga nie było w stanie nawet palcem ruszyć, żeby zapobiec tragedii.
Po kilku nieskończenie długich sekundach usłyszeli nagle spokojny, ale zupełnie bezbarwny głos Shiry:
– Lód puścił.
Łuk opadł. Wszyscy zwrócili się teraz do dziewczyny, która z boleśnie wykrzywioną twarzą ostrożnie próbowała poruszać nogą. Daniel ocknął się z zamroczenia, wyrwał się trzymającym go Strażnikom Gór, podbiegł do Shiry i wsunął rękę w lodową szczelinę. Z wielkim zdumieniem wszyscy patrzyli, jak powoli, powoli uwalnia nogę dziewczyny z pułapki. Po kilku minutach stała już na lodzie i rozcierała obolałe kolano.
Szpakowaty Sarmik przyglądał jej się z głębokim podziwem.
– Kim ty jesteś, dziewczyno, że zmusiłaś Mara, by się zawahał i opuścił łuk? Jak sprawiłaś, że lód się rozstąpił, by cię uwolnić?
– To chyba jęzor lodowca się przesuwa – wtrącił Daniel. – To najprostsze wytłumaczenie.
Sarmik zwrócił się w jego stronę. Z przybyszami rozmawiał po juracku, ale do swoich ludzi zwracał się w jakimś pokrewnym języku, który Daniel rozumiał z trudem.
– Jak widzę, jesteś człowiekiem trzeźwo myślącym. Ale mnie się zdaje, że tutejsze lody znam lepiej niż ty. Kim ty jesteś, dziewczyno? Teraz dopiero rozumiem, jak wam się udało ominąć wrogów.
– Przecież wiesz, kim ona jest – powiedział Irovar zmęczony. – To córka mojej córki.
– Ona jest kimś więcej.
– Być może – zgodził się Irovar. – Ale o tym porozmawiamy później.
– Masz rację. Tymczasem poznaj moich synów… – Ruchem ręki przywołał długowłosego młodego mężczyznę. – To Orin, mój najstarszy, dwadzieścia trzy lata, a tamten to Vassar. Trochę młodszy i jeszcze nie całkiem dorosły, ale będzie dobry.
Daniel spojrzał Vassarowi w oczy i pomyślał, że tego chłopca powinno tu nie być. On został stworzony z innego, delikatniejszego materiału.
– Tu natomiast mamy Milo – informował dalej Sarmik, wskazując na człowieka o wielkich zębach. Shira źle znosiła jego obecność, ale dobre wychowanie nie pozwalało jej tego okazywać. – No a Mara już wszyscy widzieliście. Jako pierwsi ludzie spoza Taran-gai poznaliście Strażników Gór. To wielki zaszczyt! A teraz musimy się stąd zbierać, i to jak najszybciej.
Shira szła po oblodzonym stoku ostatnia, bo kulała, a nie chciała, by inni to widzieli. Dopiero teraz nadeszła reakcja po ostatnich przeżyciach i płacz dławił ją w piersi. Wciąż musiała przełykać ślinę. Dziwiła się, jak szybko i bezszelestnie poruszają się Strażnicy Gór. Piękni to oni nie są, chociaż Mar, mimo okropnego wyglądu, ma w sobie jakąś dziką, zimną i przerażającą wielkość. Sarmik i jego dwaj synowie to normalni ludzie, można z nimi rozmawiać, przynajmniej z Vassarem. Milo jednak jest odpychający, a Mar… Shira znowu poczuła, że fala strachu podchodzi jej do gardła. Daleko przed wszystkimi w błękitnawej marznącej mgle sunęło monstrum i budziło w pozostałych dojmujące pragnienie ucieczki.
Bardzo długo i bez słowa cała grupa szła naprzód przez lodowe pustkowie. W końcu Sarmik stanął i zaczekał na trójkę z Nor. Stali teraz ponad rozległą doliną, wysoko, w górach Taran-gai. Wrogów dawno już zostawili za sobą. Strażnicy Gór znali te okolice i wszelkie tajemne przejścia jak nikt.
– Spójrzcie na dół, w dolinę. Tam, w ukryciu przed ludzkim wzrokiem, żyją resztki naszego plemienia.
Widzieli małe, nędzne domostwa, na wpół wkopane w ziemię. Migotały stamtąd słabe światełka ognisk, jakby pozdrawiając stojących na górze.
– Oni mają tylko nas – rzekł Sarmik sucho. – Nienawidzą nas i boją się nas, ale mimo to jesteśmy ich jedyną ochroną przed tymi nędznikami, którzy usiłują wymordować Taran-gaiczyków i zawładnąć ich ziemią.
Wezwał do siebie Vassara.
– Idź do nich na dół i powiedz, że otrzymaliśmy pomoc. Może Taran-gai ma jeszcze przed sobą przyszłość?
Vassar skinął głową i bez słowa zniknął za skłonem góry.
Daniel patrzył z niedowierzaniem na Sarmika.
– Powiedziałeś: pomoc? Ale my nie chcemy się mieszać w tutejsze walki. Mamy inne zadanie do spełnienia.
– Zrozumiałem to. Ale wydaje mi się, że łączy nas ta sama sprawa, choć najpierw trzeba wiele wyjaśnić.
Po czym odwrócił się i poszedł wzdłuż skalnej krawędzi. Pozostali ruszyli za nim. Sarmik nieustannie śledził wzrokiem Shirę.
Daniel czuł się źle. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że stanął wobec potężnego kompleksu wydarzeń, ściśle ze sobą powiązanych, w których on sam odgrywa mało ważną rolę. Ale Shira, ta maleńka Shira została wyznaczona do roli głównej, to pojmował patrząc na jej drobną sylwetkę poruszającą się przed nim szybko i lekko.
Daniel doznawał uczucia głębokiego smutku. Nie wiedział jeszcze, co ją czeka, ale jak ona temu podoła? Na jak wielką samotność jest skazana?
W chwilę Potem, ku swemu zaskoczeniu, zobaczyli wejście do kamiennego schronu, ukryte pod skalnym nawisem. Nie można było dostrzec tej kryjówki, dopóki nie stanęło się przed jej drzwiami. Sarmik zapraszał do środka.
Wychowanemu w europejskich warunkach Danielowi gardło ścisnęło się ze współczucia na widok ubóstwa tego wnętrza. Ubita ziemia zamiast podłogi, jakieś prycze pod ścianami, palenisko i stół z ciosanego drewna, to było wszystko. Tu mieszkali Strażnicy Gór! Vassar, taki delikatny, jak on to wytrzymuje?
Pozostali strażnicy nie weszli wraz z nimi.
– Muszą trzymać wartę – wyjaśnił Sarmik. – Intruzi zbliżyli się już za bardzo.
– Czy to my przyciągnęliśmy ich za sobą? – zastanawiał się Irovar.
– Nie przejmuj się tym. Prędzej czy później sami by przyszli.
– Powiedz mi – zaczął Daniel. – Nie do końca to wszystko rozumiem. Ty, i pewnie twoi synowie także, jesteście kulturalnymi ludźmi. Jak mogliście wdać się w te… rzezie?
Sarmik wybuchnął gromkim śmiechem.
– Kulturalni ludzie! Możesz mi wierzyć, młody człowieku, że z wielkim trudem wydobywam z pamięci dawne, zasuszone wspomnienia o tym, jak należy się zachowywać w normalnym towarzystwie. Kiedy człowiek w codziennych rozmowach ogranicza się wyłącznie do rozkazów i pokrzykiwań, to potem już go nie stać na kulturalne zachowanie, nie! Ale jak tylko was zobaczyłem, zrozumiałem, że tym razem mam do czynienia z czymś, przed czym warto pochylić głowę i na chwilę odłożyć morderczą broń. Wy wszyscy troje macie tę samą wiarę w godność człowieka. I jesteście ludźmi, jakich nieczęsto się spotyka.
Sarmikowi pochlebiało chyba, choć nie chciał tego okazać, że został nazwany kulturalnym człowiekiem. Daniel zauważył, jak bardzo się stara teraz ładnie wyrażać, choć widać było, że przychodzi mu to z trudem.
Wkrótce bardzo spoważniał.
– To wszystko jest bardzo proste, młody krewniaku mego przyjaciela Vendela. Nasz naród umiera! To prawda, od zarania dziejów na Taran-gaiczykach ciążyło straszne przekleństwo. Widziałeś Mara, to jedna z ofiar Szatana, i jakby tego było mało, zjawiają się te łotry i chcą nam odebrać naszą ziemię! Wiem, że walczymy na próżno. Ale ja będę bronił mojego ludu do ostatniej kropli krwi.
Daniel zawstydził się swojego pytania.
– Rozumiem – powiedział łagodnie. – Nasza sympatia jest po waszej stronie. Ale ty przecież wiesz, że i Vendel, i ja jesteśmy potomkami złego Tan-ghila i że ja przybyłem tutaj, by przerwać to samo przekleństwo, o którym ty mówisz.
Sarmik spojrzał na niego spod oka.
– Wiedziałem, że na waszym rodzie ciąży to samo przekleństwo, to prawda. Ale nie miałem pojęcia, że ty zamierzasz rzucić się w tak szalone i śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, jak próba pokonania Tan-ghila!
– Musimy to zrobić, Sarmiku. Mój ród cierpi równie dotkliwie jak wasz. Jeśli nie bardziej. W każdym pokoleniu przychodzi na świat jeden taki jak Mar. No, może nie aż tak niebezpieczny, ale bardzo wiele kobiet w naszym rodzie straciło życie wydając na świat dotknięte złym dziedzictwem dzieci.
Sarmik kiwał głową.
– Ta kobieta, która urodziła Mara, też umarła. Ale co zamierzasz zrobić ty, taki młody, można powiedzieć jeszcze zielony?
Irovar poruszył się.
– Muszę ci powiedzieć, Sarmiku, że Daniel ma potężnego obrońcę! A poza tym nie sądzę, że to on może zrobić coś dla Taran-gai i dla swojego rodu, dla Ludzi Lodu z dalekiego kraju, którego nie znamy. Wiesz, myślę, że to Shira została wybrana.
Sarmik długo się zastanawiał. W pomieszczeniu we wnętrzu góry panował półmrok.
– Taak – powiedział w końcu przeciągle. – W to już bardziej wierzę. Ale musisz pamiętać, Shiro – zwrócił się do dziewczyny – że nie na wszystkich Strażnikach Gór możesz polegać. Na Vassarze tak, absolutnie! Ale Orin podziwia Milo. Milo zaś jest głupi i prymitywny, a poza tym łasy na kobiety. No, chociaż ty nie masz się chyba czego obawiać…
Sarmik nie zauważył, że Shira drgnęła, a w jej oczach pojawił ból. Daniel to widział.
Sarmik mówił dalej niemal jednym tchem:
– No i Mar! Moja droga, kochana dziewczynko, trzymaj się od niego z daleka! Ty, Danielu, wiesz oczywiście, że potomkowie Tan-ghila zostali sprzedani Shamie. Tun-sij mi powiedziała, że ona i Vendel wiele o tym rozmawiali. A Mar, trzeba wam wiedzieć, jest z tych obciążonych złym dziedzictwem, którzy są całkowicie oddani Shamie. Całkowicie! Cokolwiek więc wy dwoje zrobicie, by przełamać przekleństwo, pamiętajcie zawsze, że Mar będzie z wami walczył. Z całych sił, a one są niemałe!
Daniela przeniknął dreszcz. Tak, Mar będzie niebezpiecznym przeciwnikiem!
By złagodzić ostatnie słowa, Sarmik uśmiechnął się i zaczął ich częstować pokruszonymi na kawałki korzeniami tej dziwnej rośliny, po której czuli się tak dobrze. Wszyscy przyjęli poczęstunek z wdzięcznością. Rozmowa zeszła na bardziej pospolite sprawy, jak polowanie i łowienie ryb.
Shira siedziała i patrzyła na rozprawiających mężczyzn, ale właściwie ich nie widziała. Od tego dnia, gdy Daniel przybył do Nor i gdy zostało postanowione, że wyruszą do Taran-gai – czy to naprawdę było dopiero wczoraj? – jej życie zmieniło się w jakiś okropny sposób. A mówiąc życie miała na myśli swój nastrój, uczucia, siebie samą po prostu.
Zdawało jej się, że wszystko w niej wibruje, przepojone lękiem, a zarazem jakby przybyło jej sił, jakby szykowała się do czegoś ważnego.
Nie mogła usiedzieć spokojnie i po chwili wyszła na dwór.
Ostre górskie powietrze orzeźwiło ją. Świecił księżyc, musiała więc być noc, ale słońce, które o tej porze roku nigdy tu nie zachodziło, stało za górskimi szczytami Taran-gai i wysyłało stamtąd ku niebu promienny wieniec światła, przyćmiewając księżyc.
Na dole w górskiej kotlinie wszystkie ognie pogaszono. Nieliczni mieszkający tam ludzie udali się na spoczynek. Shira pochyliła się i patrzyła na nędzne zabudowania. Wkrótce poczuła chłód przenikający przez ubranie.
Daniel wyszedł z domu i stanął przy niej. Poczuła się skrępowana jak zawsze w towarzystwie młodych mężczyzn, ale wiedziała, że Daniel jest miły. Miał w sobie jakieś duchowe piękno, które, jak się domyślała, zostało mu zaszczepione dzięki wychowaniu. Dzięki kulturze, której nie znała, ale która musiała być podobna do tej, w jakiej wyrósł jej dziadek, bo on także był takim pięknym człowiekiem, choć w inny sposób.
– Mała niezwykła Shiro – powiedział Daniel z czułością w głosie. – Nie przejmuj się tym, co mówił Sarmik. On nie miał nic złego na myśli.
– Ja wiem – odparła cicho. – Ale mimo wszystko to zawsze trochę boli. Nikt nie może się we mnie zakochać. Nikt mnie nie pożąda. Dlaczego? Naprawdę nie mogę tego zrozumieć!
– Ja myślę, Shiro, że to coś więcej. Że to ty nie możesz się w nikim zakochać, czy nie mam racji? Że ty w ogóle nie wiesz, co to znaczy: pożądać? Czy nie jest tak?
Ku swemu przerażeniu zobaczył, że po jej policzkach spływają wielkie łzy.
– Wybacz mi – rzekł pospiesznie ze szczerym żalem. – Nigdy nie powinienem był mówić nic takiego.
– Ale ty masz, niestety, rację – westchnęła. – To właśnie jest moje największe zmartwienie, od kiedy dorosłam. Zawsze jestem jakoś z boku, Danielu. Nikt mnie nie rozumie i ja nie rozumiem nikogo!
Objął jej ramiona.
– Jesteś taka ładna, Shiro. Nie zasługujesz na takie traktowanie. Ja cię bardzo lubię i podziwiam, choć znamy się tak krótko.
Podziwiasz, ale nic poza tym, pomyślała Shira, lecz głośno tego nie powiedziała.
– Jaki jest mój ojciec, Danielu? Znasz go?
– Oczywiście! Vendel Grip to najwspanialszy człowiek, jakiego spotkałem. Marzeniem jego życia jest zobaczyć ciebie. A przynajmniej dowiedzieć się, kim jesteś i jak ci się powodzi. Bardzo cierpiał właśnie z tego powodu, że nic o tobie nie wie, że musiał opuścić ten kraj i nie mógł zająć się własnym dzieckiem. Ale teraz się znowu ożenił i powinnaś wiedzieć, że masz przyrodniego brata.
To była dla niej wielka nowina. Uniosła głowę.
– Przyrodniego brata? Jak on ma na imię? Jak wygląda? Ile ma lat?
– Dobrze, dobrze, nie wszystko naraz! Na imię ma Orjan. Jest mocno zbudowany, krępy, spokojny i można na nim polegać. Teraz ma, jak sądzę, osiemnaście, a może dwadzieścia lat. Już dosyć dawno temu widziałem go po raz ostatni.
Shira nie wiedziała, czy cieszyć się, czy smucić z tego powodu. Ojciec, Vendel, był dla niej zawsze bohaterem. Kimś, z kim mogła rozmawiać, kiedy czuła się samotna i zagubiona w życiu. A bywało tak, niestety, często. Teraz będzie musiała dzielić się nim z innymi. Czy to, że ma nową żonę i syna, znaczy, że o niej… zapomniał? Nie, Daniel przed chwilą powiedział, że nie zapomniał. I oczywiście wspaniale jest mieć brata! Żeby tak mogła z nim porozmawiać! Ale to niemożliwe. Jej ojciec mieszka w dalekim kraju, na krańcach świata, tak mówi dziadek. Vendel stracił obie nogi i nie może do niej przyjechać. Co za tragedia! Biedny ojciec!
Daniel coś mówił. Zaczęła się przysłuchiwać jego powolnym, niepewnym słowom w języku jurackim.
– Księżyc lśni w twoich włosach, Shiro, i nadaje im niebieskawą barwę. Wiesz, z początku myślałem, że ty jesteś istotą nadprzyrodzoną. W każdym razie wprawiałaś mnie w wielkie zakłopotanie. Później uderzyło mnie, jaka bywasz czasami szczęśliwa, a innym razem wprost przygniata cię do ziemi jakiś nieznany ból. Ale odkąd przyszliśmy do Taran-gai, jesteś odmieniona. To… to wprost z ciebie promieniuje. Jakaś nieznana siła. To prawda, że nie jesteś taka jak inni, Shiro. Ale jesteś dużo lepsza niż inni.
– Dziękuję ci – uśmiechnęła się łagodnie.
Nagle Daniel zastygł w bezruchu.
– Co się stało? – spytała Shira czujnie.
– Nie wiem – odetchnął głęboko. – Zdawało mi się, że…
Znowu zamilkł.
– Powiedz, proszę – rzekła Shira łagodnie. – Mam wrażenie, że wyczuwasz coś albo kogoś.
– Tak – potwierdził, wstrzymując oddech. – To zabrzmi głupio, ale miałem wrażenie, jakbym słyszał głos mojej prababki Villemo. Tu, blisko mnie. A przecież ona umarła już dawno temu!
Shira nie wydawała się zaskoczona.
– Ja też miałam takie wrażenie. Że nie jesteśmy sami. Jakby wokół nas było wiele ludzi.
– No właśnie – zaśmiał się Daniel nerwowo. – To nierozsądne! Przecież tutaj jak okiem sięgnąć są tylko górskie pustkowia. Nie ma na świecie miejsca równie odludnego jak to.
– Oni zauważyli naszą obecność – uśmiechnęła się Villemo.
– Tak – zgodził się Tengel Dobry. – Oboje są bardzo wrażliwi.
– Prawdziwi potomkowie Ludzi Lodu – mruknął jakiś mężczyzna w dialekcie tak starym, że prawie niezrozumiałym. Człowiek ten miał twarz tak okropną, że kiedy mówił, zasłaniał ją ręką.
Stali wokół Shiry i swego potomka Daniela wszyscy obciążeni dziedzictwem lub wybrani Ludzie Lodu, wszyscy ci, którzy pragnęli czynić dobro, choć nie zdołali zwalczyć w sobie złych mocy. Wiedzieli, że Shira i Tarangaiczycy mają w żyłach tę samą krew co oni.
– Ja nie mogę znieść Milo – powiedziała Shira jakoś tak, jakby ją przeniknął dreszcz. – Wiem, że nie powinnam o nikim myśleć źle, ale z nim nie mogę sobie poradzić.
– Ani ja – zgodził się z nią Daniel.
– Ona nie może mieć do czynienia z Milo – powiedział Tengel Dobry.
– A Mar? Co z Marem? – zastanawiała się Sol.
– Mara uniknąć nie zdoła – odparł opanowany jak zawsze Dominik.
– Niestety, to prawda – potwierdził Tengel Dobry. – Ach, biedna mała! Taka śliczna i taka delikatna! Jak ona sobie da radę?
– Czy nie moglibyśmy jej trochę ułatwić zadania? Im wszystkim? – westchnęła Villemo.
– Ja też o tym myślałem – rzekł Tengel. – I sądzę, że coś moglibyśmy dla nich zrobić. Szukanie źródeł życia to wędrówka przez labirynty duszy i zmysłów. Są to sprawy zbyt trudne do pojęcia dla młodej dziewczyny z plemienia Samojedów. Jedyne, co możemy zrobić dla tej małej i dla naszego Daniela, to zadbać, by wszystkie czekające ich przeżycia miały konkretny, rzeczywisty, możliwy do przyjęcia wymiar. No, rzeczywisty na tyle, na ile to możliwe…
– Danielu – powiedziała Shira, kładąc mu rękę na ramieniu. – Nie wiem, co mnie czeka, ale zostań ze mną! Nie zostawiaj mnie!
– Będę zawsze przy twoim boku, żeby nie wiem co się stało – uśmiechnął się czule.
– Dziękuję ci.
– Ależ on nie może z nią zostać – mruknął Niklas. – Nie może iść za nią aż do samego końca. My zresztą także nie.
– Niestety – westchnął Tengel. – Ale i tak może być dla niej podporą. Musimy urządzić to wszystko jak najlepiej, tak żeby jak najdłużej jej towarzyszyć.
– A co ze starcem? – zapytał Trond, chłopiec, który nigdy nie zdążył dorosnąć. – On już ma za sobą niezwykłe przeżycia.
– Owszem – zgodził się Tengel. – Ale nigdy do końca nie pojął tego, co się stało. Zróbmy tak, by tamto przeżycie sprzed wielu lat stało się dla niego rzeczywistością! Sprawmy, by to, co wydaje mu się snem, odżyło w jego pamięci jasno i wyraźnie jako rzeczywistość! Będzie mu łatwiej dźwigać to wszystko.
Jakaś kobieta, która żyła w pradawnych czasach, powiedziała zatroskana:
– Czy ta drobna dziewczynka podoła swemu przeznaczeniu?
– Tego nie wiemy. Wszystko zależy od niej, od tego, czy okaże się godna takiego zadania. I od tego, czy jej dziadek Irovar odpowiednio ją przygotował.
– Biedne dziecko – westchnęła kobieta, patrząc ze współczuciem na Shirę. – Ale my też pokładamy w niej nadzieję, prawda?
– Cały ród Ludzi Lodu pokłada w niej nadzieję – powiedział Tengel Dobry. – I biedny, cierpiący lud Taran-gai. Wielka odpowiedzialność spada na te słabe ramiona!
– Wobec tego powinniśmy zrobić dla niej wszystko co można – oświadczyła Sol rezolutnie. – Postąpimy tak, jak postanowiliśmy. Sprawimy, by wszystko, co będzie przeżywać, było dla niej rzeczywiste. Pozwolimy tym żyjącym istotom zajrzeć do świata na razie dla nich niewidocznego. I właściwie nie przeznaczonego dla ich oczu.
– Wszystkim? – zapytał Dominik sceptycznie.
– Nie, nie wszystkim – odparł Tengel. – Milo musimy trzymać z dala od tych spraw, jak już powiedziano. A wraz z nim tego Orina, który gotów by pójść za Milo w ogień. Daniel i Irovar będą, oczywiście, z Shirą, i Sarmik też wygląda na człowieka honoru. Także jego syn Vassar… Zresztą zobaczymy. No, a wobec Mara, wasala Shamy, jesteśmy bezradni.
– Robi się zimno – powiedziała Shira do Daniela. – Może wejdziemy do środka?
Sarmik oświadczył, że powinni się położyć, zwłaszcza że goście przebyli tego dnia długą drogę. Przyjęli propozycję z wdzięcznością i ułożyli się, każde na swojej części pryczy. Światło z ogniska przygasało, a ludzie zapadali w niespokojny, pełen majaków sen.
W nocy Shira obudziła się na dźwięk otwieranych drzwi, poczuła chłód i jakiś nienaturalny powiew wiatru. Usłyszała szuranie kilku par stóp po podłodze. Strażnicy Gór wrócili do domu. Za jakiś czas znowu otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą czyjąś twarz, przyglądającą jej się ciekawie z paskudnym uśmiechem. Milo… Skuliła się i wsunęła głębiej pod okrycie ze skór, ale zdążyła zobaczyć jeszcze inną postać w świetle gasnącego ogniska. Tamta postać rzucała ogromny cień na drewnianą ścianę, a w zimnej, jakby zastygłej twarzy, groteskowo oświetlonej od dołu, jarzyły się podobne do wilczych oczy. Wąskie usta były rozciągnięte w niezmiennym, przerażającym grymasie, w półmroku błyskały zęby.
Shira mocno zaciskała powieki, by wymazać z pamięci ten okropny widok. Tęskniła do domu, do bezpiecznej jurty w Nor, stojącej w otoczeniu wielu takich samych jurt, gdzie wszystko było znajome i swojskie. Teraz znalazła się z daleka od wszystkiego, co znała, z dala od wszelkiej normalności, od obecności innych ludzi, została rzucona w świat, który miał być celem jej życia. Nieznany i przerażający świat…
Na dźwięk głosu Strażników Gór kuliła się bezwiednie. Nie mogła zapomnieć, w jaki sposób oni mordują… Jakby w ataku wściekłości, jakby chcieli wroga unicestwić, zetrzeć na proch. Wszyscy w Nor lękają się Strażników Gór. Nikt nie odważył się pójść do Taran-gai, od kiedy podjęli swoją cichą, podstępną wojnę z intruzami z Workuty. Nie wiadomo czy nie rzucą się na każdego, kto odważy się przekroczyć granice ich kraju.
Słyszała, że Strażnicy Gór długo siedzieli przy stole, pogrążeni w cichej rozmowie, domyślała się, że mówią o niej i o jej towarzyszach. Teraz dowiedziała się, jak Sarmik i jego ludzie rozmawiają ze sobą, jakoś gardłowo, burkliwie, półsłówkami, a jakim językiem się przy tym posługiwali! Doznała szoku, słysząc, jak wulgarnych używają słów. Docierały do niej tylko cztery głosy: jeden starszy, mocny i władczy, drugi młody, zapalczywy, inny, jeszcze młodszy, ale jakby ostrożniejszy, i jeden ordynarny, paskudny, przy tym mówiący wyraźnie seplenił. Głosu Mara nie słyszała, tego była pewna.
Shira ostrożnie wyjrzała spod okrycia i zobaczyła, że Strażnicy jedzą. Dostrzegła Mara, który wziąwszy ogromną kość usunął się w kąt, gdzie w milczeniu ją ogryzał niczym zwierzę. Znowu pospiesznie zamknęła oczy. Spokojny oddech Daniela, śpiącego tuż obok, był dla niej wielką pociechą. Daniel tak wiele rozumiał. Był jej prawdziwym przyjacielem i krewnym jej ojca. Daniel wyjaśnił, że on i Shira są spokrewnieni w piątym pokoleniu. To właściwie dosyć dalekie pokrewieństwo, ale Shira cieszyła się, że w ogóle coś ich łączy. W ich żyłach płynie ta sama krew, choć tak bardzo się od siebie różnią.
Później musiała znowu zapaść w drzemkę, bo nie pamiętała już nic więcej.
Obudziła się późno. Zawstydzona wyskoczyła z łóżka. W pomieszczeniu, będącym właściwie niewielką grotą, został tylko dziadek Irovar i Daniel. Dziadek oznajmił, że polecono im czekać do powrotu Strażników, dopiero potem wyjaśnią sobie co trzeba i ułożą plan.
– Plan czego? – zapytała Shira.
– Zobaczymy – odparł Irovar.
Ta odpowiedź bardziej ją przestraszyła niż uspokoiła.
Pod wieczór Strażnicy wrócili. Kiedy już się najedli, Sarmik dał znak, by wszyscy zgromadzili się przy stole.
Zaczął Orin:
– Wrogowie są w drodze do naszej doliny. Idą teraz wszyscy razem, liczna horda!
– Mamy dość czasu – odparł Sarmik spokojnie. – Irovarze, uważam, że nadeszła pora, byś opowiedział o Shirze. Zgadzasz się ze mną?
– Zgadzam się – potwierdził stary, przyglądając się w zamyśleniu swojej wnuczce i dziwiąc, jakie przemiany zachodzą w niej teraz każdego dnia, w jej powierzchowności, charakterze i… przychodziło mu do głowy dziwne określenie, ale nie mógł się od niego uwolnić; chciał powiedzieć: w jej substancji.
W pomieszczeniu panowała cisza. Ogień płonął na palenisku, a przy nim stał Mar, oparty o ścianę; jakby wiedział, że powinien trzymać się trochę z dala od wszystkich, by płynący od niego chłód ich nie dosięgał. Shira także siedziała nieco z boku, wyprostowana, czujna, wyczekująca.
Zapanował jakiś dziwny nastrój, jakby za chwilę mieli wkroczyć do nieznanego świata. Daniel wrzucił do ognia resztki korzenia, który żuł, bo wszystko stało się jakieś takie niezwykłe, czuł się tak dziwnie i przypisywał to uczucie właśnie działaniu korzenia. Nie miał odwagi myśleć, że jest inaczej.
– Całej prawdy z pewnością nie znam – zaczął wolno Irovar. – Ale opowiem wam, co się wydarzyło tej nocy, kiedy Shira przyszła na świat. Jak wiecie, moja żona była szamanką i to ona wymusiła małżeństwo naszej córki Sinsiew z Vendelem, przybyszem z obcego kraju. Oboje młodzi byli potomkami złego Tan-ghila. Tun-sij myślała, że dziecko tych dwojga przejmie z obu rodów wszystko co najlepsze.
Irovar przymknął oczy i oddychał ciężko.
Nagle poczuł, że wszystko, co dotychczas zdawało mu się snem, jest jasne i oczywiste, jest rzeczywistością.
A oto historia Shiry, dziewczyny z Nor, taka jak ją opowiedział stary Irovar:
Tamtej nocy, dwadzieścia sześć lat temu, wydarzyło się wiele niezwykłych rzeczy. Już wcześniej, w ciągu dnia, kilku rybaków z Taran-gai, którzy wyszli w morze, zauważyło coś osobliwego. Na wprost nich, skąpana w słonecznym blasku, wznosiła się Góra Czterech Wiatrów. Wydawało im się, że woda wokół wyspy dziwnie faluje, jakby dno morskie drgało, a kręgi na wodzie rozchodzą się coraz dalej i dalej w morze. Ale oślepiało ich słońce, więc mogło im się to tylko wydawać.
Kiedy pogłoski o tym zjawisku dotarły później do Irovara, przypomniał sobie, co kiedyś powiedziała Tun-sij. Właśnie o Górze Czterech Wiatrów. Jak to pewnego razu u zarania dziejów – nie była w stanie bliżej tego określić – wydarzyło się coś podobnego. Wtedy Taran-gaiczycy także słyszeli odgłosy dochodzące z morza. Trudno było powiedzieć, co to za odgłosy, co przypominają, ale wielu twierdziło potem, że brzmiało to jak dochodzące z daleka bicie w bęben. Uderzenia powtarzały się w różnych odstępach czasu; na przykład co pięć minut, a potem mogły minąć i dwie godziny pomiędzy jednym a drugim. Naliczono jedenaście takich uderzeń tamtej okropnej nocy, kiedy nikt nie mógł zmrużyć oka. Ostatnie uderzenie to był już potężny huk, po którym wyspa ponownie zadrżała, a potem usłyszeli krzyk jakiejś istoty w najwyższej potrzebie; krzyk ten niósł się ponad wodą, spływał na ziemię i zapadał się w nią pod stopami ludzi jak jęk lub ciężkie westchnienie.
Tak opowiadała Tun-sij o wydarzeniach sprzed wielu setek lat.
Irovar wrócił ponownie do opowieści o nocy, kiedy Shira przyszła na świat.
Miało się już ku wieczorowi, gdy jakiś niewytłumaczalny strach ogarnął mieszkańców jurackiej osady Nor, ale jeszcze większego niepokoju doświadczali ludzie w Taran-gai. Raz po raz kierowali wzrok ku morzu, jakby stamtąd ten strach na nich spływał. Zbierali się w grupy, rozmawiali ze sobą półgłosem, w ich szeroko otwartych oczach malował się lęk, a serca biły niespokojnie.
Kiedy w końcu zapadła noc, poczuli nagle jakby lekkie drżenie ziemi, a owi rybacy, którzy wypłynęli w morze, opowiadali potem, że woda burzyła się, tworząc wielkie, wysokie fale. Z największym trudem udało im przez wzburzoną wodę przedostać na ląd.
A potem stało się coś, czego nikt nie mógł pojąć: skądś, z bardzo daleka, dał się słyszeć jakiś głuchy, jakby pełen skargi ton. Przeciągły i gwałtowny, niósł się znad morza na ląd.
Jeden jedyny ton, a potem wróciła cisza.
Ale zanim rosa pojawiła się na trawie w szarym zmierzchu, rozległo się ciężkie stukanie w drewnianą futrynę u wejścia do jurty Irovara. On nie spał, czuwał przez całą noc. Trzymał w ramionach wnuczkę, córkę swojej córki, która urodziła się przed chwilą i zaraz po urodzeniu została sierotą. Odłożył dziecko na posłanie i wyszedł na dwór.
W tamtym czasie jego jurta stała w takim miejscu, że od wejścia miał widok na stary plac kultowy – na groby przysypane kamieniami, wznoszący się ponad nimi kamienny ołtarz, na którym zawieszono plemienne totemy i trofea z pomyślnych polowań. Nad wszystkim górowały olbrzymie rogi renifera. O brzasku plac ofiarny tonął w lekkiej, szarej mgle.
Przed wejściem do jurty, mając za plecami te czarne, sterczące symbole, stały nieruchomo cztery postaci. Irovar domyślał się, że nie zamierzają wejść do środka, wobec czego ostrożnie zamknął za sobą drzwi i pochylił się w głębokim ukłonie. Jeśli nawet odczuwał strach, to nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Bądźcie pozdrowieni, przybysze – powiedział spokojnie. – To zaprawdę niezwykła noc.
Przemówił pierwszy, ubrany w płaszcz barwy ziemi, osłaniający całą jego twarz, a głos mówiącego brzmiał głucho.
– Masz w swojej jurcie nowo narodzone dziecko. Przynieś je do nas!
Irovar wahał się.
– Czy mam oddać to jedyne, co mi zostało?
Druga postać, kobieta w jasnej, mieniącej się błękitem szacie, odrzekła głosem przypominającym szum wiatru w koronach drzew:
– Nie zabierzemy ci jej, ale potrzebujemy jej pomocy.
– Wielkie nieszczęście dotknęło nasz lud – powiedział trzeci z przybyłych, w którego głosie słychać było szum morza; oczy jego mieniły się niczym woda: szaro, zielono, błękitnie. – Pewien człowiek wypowiedział walkę naszym Władcom.
Irovar wyprostował się i rzekł z szacunkiem:
– Wy nie jesteście przewodnikami Nieńców?
– Nie. Ale to dziecko należy do naszego ludu. Do Taran-gaiczyków.
– To prawda, że w jej żyłach płynie ich krew. Ale jak moja nowo narodzona wnuczka mogłaby pomóc waszym wysokościom?
– Dawno temu Demon w Ludzkiej Skórze odkrył źródła życia – odparł czwarty, którego płaszcz powiewał na wietrze, mieniąc się barwami ognia. – I dzięki temu zdobył niemal taką samą moc, jaką mają nasi Władcy. Uzyskał władzę nad życiem i śmiercią. My nie jesteśmy w stanie go powstrzymać. Tylko inna istota z rodu ludzi może pokrzyżować plany Demona w Ludzkiej Skórze.
– Czekaliśmy długo – powiedział ten w płaszczu barwy ziemi. – Czekaliśmy i szukali. Ale dotychczas nie znaleźliśmy człowieka o tak czystym sercu, by mógł podjąć walkę z tym bezbożnikiem.
– A zatem siła, jaką zdobył ów człowiek dawno temu, jest zła? – zapytał Irovar.
Wszystkie cztery postaci ukryły swoje twarze.
– Bardzo zła – rzekła kobieta. – Nasi Władcy są przerażeni.
– Powiedz mi zatem ty, Panie Wody – zwrócił się Irovar do trzeciego z przybyłych. – Dlaczego przychodzicie właśnie do mnie?
Błękitnozielone oczy rozbłysły.
– Skoro nie znaleźliśmy wśród dorosłych nikogo, kto byłby godzien podjąć się tej walki, musimy wybrać nowo narodzone dziecko. Ty jesteś mądrym człowiekiem, Irovarze. Ty potrafisz wychować to dziecko na prawego człowieka o czystym sercu. Odpowiedzialność za to składamy w twoje ręce.
– To wielka odpowiedzialność – westchnął Irovar.
Duch Wody uniósł rękę.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego ona została wybrana; twoja małżonka wiedziała, co robi. W pewnym dalekim kraju jeden z potomków tamtego Demona w Ludzkiej Skórze szykuje się do walki ze złem. Sam nie odniesie zwycięstwa. Ale twoja wnuczka jest owocem obu tych dzielnych, nieszczęsnych rodów. Dlatego ona nadaje się znakomicie. Jeśli zostanie odpowiednio wychowana.
Serce Irovara krwawiło z bólu.
– A w jaki sposób moja wnuczka podejmie tę walkę?
– Kiedy czas się dopełni, los sam poprowadzi ją do celu – wyjaśnił Ogień.
– Znakiem będzie przybycie obcego. Ale walkę będzie musiała podjąć ona sama. My nie możemy jej pomóc.
– Mała dziewczynka sama? Bez pomocy? – wykrzyknął Irovar.
– Otrzyma pomoc – odparł Duch Ziemi uspokajająco. – Pewien człowiek, którego byś najmniej o to podejrzewał, stanie po jej stronie. Pamiętaj, Irovarze, kiedy ona znajdzie się w potrzebie i wszystko będzie wyglądać beznadziejnie… Ktoś, kogo byś najmniej podejrzewał.
– Będę pamiętał – obiecał Irovar.
– To przynieś teraz dziecko – przypomniał Duch Powietrza.
Irovar wszedł do jurty, wziął dziewczynkę i z ciężkim sercem wyniósł ją na dwór.
– Jakie piękne dziecko – uśmiechnął się Pan Ziemi.
– Składasz wielką ofiarę – powiedział Duch Powietrza.
– Jej imię niech będzie Shira, Czysta – powiedział Władca Wody.
– I dostanie od nas coś, co będzie ją ochraniać – dodał Ogień. – Żeby jej zadanie było łatwiejsze do wypełnienia, by jej myśli się nie odwracały ku innym sprawom, daję jej taki dar, że będzie podziwiana przez wszystkich, ale przez nikogo nie będzie kochana.
– Miłość do mężczyzny nie mogłaby jej przeszkodzić, lecz zajmowałaby niepotrzebnie jej myśli – dodał Duch Ziemi. – Tej miłości nigdy nie będzie odczuwać, nigdy też żaden mężczyzna nie będzie jej pożądał. I nigdy nie będzie miała dziecka.
– To okrutny los – jęknął Irovar głęboko wstrząśnięty.
– Tak będzie jej łatwiej żyć – pocieszyła go Władczyni Powietrza. – Zostawimy jej też pewien znak, promienny blask nad czołem. To znak, że została wybrana. Ludzie nie będą widzieli tego blasku, ale będą się go domyślać i szanować go.
– I to będzie ją chronić przed Shamą – dodał Duch Wody.
– Przed Shamą? – zapytał Irovar przerażony. – Czy wasi Władcy nie mają nad nim mocy?
– Nie. To nie Władcy decydują, jak długo który człowiek będzie żył, ani jaki będzie jego los. Człowiek sam o tym decyduje. A moc Shamy jest wielka. On jest bardzo niebezpieczny dla Shiry, bowiem ona stanie się jego największym przeciwnikiem, jeśli wszystko ułoży się tak, jak tego pragniemy. Wielokrotnie będzie odczuwać przy sobie jego obecność. Światło nad czołem będzie ją chronić. Gdyby jednak zbyt często stawała mu na drodze, mogłoby się to dla niej skończyć źle. Dlatego musi się zachowywać z największą ostrożnością. Shama jest podstępny jak mało kto i uwielbia zbierać żniwo z ludzkiego życia. Nie zrezygnuje z żadnej zdobyczy.
– A potem, kiedy Shira wypełni już swoje zadanie, co wtedy się z nią stanie? Czy będzie mogła żyć jak normalny człowiek?
Przez chwilę wszyscy troje stali w milczeniu. W końcu Duch Ziemi pochylił głowę.
– Nie – rzekł cicho, zgnębiony.
Usta Irovara drżały.
– A co się z nią stanie?
Pan Wody uniósł twarz. W jego wzroku malowało się współczucie.
– Jeśli Shira sprosta zadaniu, jeśli ty wychowasz ją odpowiednio, jeśli będzie dostatecznie silna i dzielna, jeśli jej serce będzie na tyle czyste, by zdołała wypełnić to, do czego została wybrana… To wtedy, myślę, że rozumiesz, iż wtedy jej najlepszym przyjacielem będzie ktoś o imieniu… Shama.
Irovar przez chwilę stał w milczeniu.
– Zatem jej los będzie aż taki bezlitosny, że zapragnie śmierci?
– Tak.
– W takim razie ja jej nie oddam! – wykrzyknął.
– I pozwolisz, by wyginęły dwa ludzkie rody?
Stary potrząsał głową, oszołomiony.
– Ja nic nie wiem o złych czynach Demona w Ludzkiej Skórze. Wiem tylko, że to jest dziecko mojej córki i że ma ono prawo do normalnego życia, że ja za nie odpowiadam.
– Ja wiem, że Dobro wymaga od ciebie wiele, Irovarze. Ale zło, jakiego się dopuszcza Demon, rozlać się może na cały świat w każdej chwili. W dniu, gdy zdecyduje się przejąć panowanie. My nie przejmujemy się całym światem, dla nas ważne jest tylko plemię Taran-gai. Ono nie może wyginąć.
– Kiedy to wszystko ma się stać?
– Shira zdąży dorosnąć.
– A jeśli ja teraz… zgodzę się na to. Czy jej się uda?
– Tego nie możemy ci obiecać. Ludzie często mieszają nam szyki swoim bezmyślnym postępowaniem.
– To skąd możecie wiedzieć, że Shira będzie pragnąć śmierci?
– Bo zło można powstrzymać tylko takim wysiłkiem, którego żadna ludzka istota nie jest w stanie wytrzymać.
Irovar patrzył na dziecko, które trzymał w ramionach. Długo stał bez słowa.
– Mój wybór nie należy do łatwych.
– Szanujemy to. Tylko pamiętaj, ona nie może pić wody.
– Jakiej wody? Ze studni?
– Nie, nie. Ona sama będzie wiedziała.
Nie udzielili mu żadnych dokładniejszych wyjaśnień, wobec czego obiecał:
– Dobrze, będę pamiętał.
Słyszał, że wszyscy czworo odetchnęli z ulgą.
– Dziękujemy ci, że składasz ją w ofierze – powiedział Ogień. – A teraz damy jej znak.
Po kolei, jedno po drugim, dotykali jej czoła.
– Nic, co pochodzi od ziemi, nie może wyrządzić ci krzywdy – powiedział ten w brunatnym ubraniu.
– Wiatry będą ułatwiać ci życie – dodała kobieta.
– Woda będzie cię unosić i nigdy nie zamknie się nad tobą – rzekł ten o mieniących się oczach.
– Ogień będzie cię ogrzewał, ale nigdy cię nie oparzy – zakończył ostatni w płomiennym płaszczu.
– Ale kamień nie będzie dla ciebie ochroną, pamiętaj o tym – ostrzegł Władca Ziemi. – Kamień jest podstępny i niebezpieczny jak sam Shama.
Po czym odwrócili się.
– Wy, którzy wiecie wszystko! – zawołał Irovar. – Powiedzcie, co się stanie z Shirą, kiedy już zabierze ją Shama? Co się dzieje z ludźmi, kiedy umrą?
Ale duchy uśmiechały się tylko, ich twarze stały się obojętne, głowy pochyliły się, po czym przybysze powolutku rozpłynęli się w nicość.
Irovar wciąż stał w chłodnym powietrzu poranka, obejmując ramionami drobne ciałko Shiry.
– Zdradziłem cię – szeptał. – Zdradziłem cię w imię ludzkości. Mam tylko nadzieję, że ludzkość okaże się tego warta.