Rozdział ósmy

Billie postanowiła, że dom Mossa stanie się także jej domem. Nadal dziwiło ją tyle rzeczy, Teksas tak różnił się od Filadelfii. Seth, na przykład, zapraszał wspólników do Sunbridge i często załatwiali interesy siedząc na werandzie. Cichymi głosami omawiali szczegóły, następnie zaś przypieczętowali umowę uściskiem dłoni. Dopiero później spisywano kontrakty na papierze. Uścisk dłoni znaczył więcej niż podpis na świstku.

Billie coraz bardziej koncentrowała się na istotce w jej brzuchu. Kolejne etapy ciąży zmieniały ciało, ale ataki mdłości nie chciały ustąpić. Nabrzmiałe piersi sprawiały ból, nie mogła utrzymać równowagi. Niedawno zobaczyła w lustrze, że wysuwa biodra do przodu i sukienka źle leży. Agnes uznała, że najwyższy czas zaopatrzyć się w stroje ciążowe. Po raz kolejny Billie zatęskniła za Filadelfią. Z jaką przyjemnością poszłaby z przyjaciółką po zakupy albo chociaż na spacer po mieście! Na darmo powtarzała sobie, że wszystkie przyjaciółki są w college’u, a od Austin, najbliższego miasta, dzieli ją czterdzieści mil.

Za każdym razem, gdy była mowa o dziecku, Seth uparcie mówił o swoim „wnuku” i nie zgadzał się na nic innego. Jessica tłumaczyła jej cierpliwie:

– Billie, kłótnie z nim do niczego nie doprowadzą. Jestem jego żoną od prawie trzydziestu lat.

Współczucie teściowej dodawało jej sił. Przecież nie wyrzucą dziecka, bez względu na jego płeć. Ważne, żeby było zdrowe. Na wszelki wypadek nie używała słowa „dziewczynka” ani nie proponowała żeńskich imion. Obawa, że rozczaruje Setha, przyprawiała ją o bóle głowy, na które nie pomagały ani mikstury Tity, ani medykamenty lekarza. Nie dzieliła się z nikim swoim strachem. Godzinami czytała listy od Mossa, nigdy nie dłuższe niż na jedną stronę. Przynajmniej wiedziała, że żyje, i za to była wdzięczna. Że nie ma w nich krzty romantyzmu? Trudno. Wysyłała do niego listy, których, jak sądziła, nigdy nie czytał. Przynajmniej miała co robić.

Billie drażniła niechęć Agnes do Jessiki. Jej matka najwyraźniej wolała towarzystwo Setha. Kiedy tylko mogła, udawała się z nim na objazd rancha, przesiadywała w gabinecie i słuchała radia. Billie i Jessica czytały listy od Mossa, a Agnes i Seth przeglądali raporty dotyczące najnowszych osiągnięć w elektronice. Tych dwoje rozumiało się doskonale, jakby dobrali się w korcu maku. Wybuchowy i zaborczy Seth znalazł w Agnes godną siebie przeciwniczkę i za to ją szanował.

Billie miała wrażenie, że po raz pierwszy widzi własną matkę. Agnes nie wyglądała już na matronę w średnim wieku. Teraz, w nowej fryzurze, modnych sukniach i zgrabnych pantofelkach (zastąpiły solidne, wygodne buty, które nosiła w Filadelfii), stała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wywarła wrażenie nawet na wspólnikach Setha. Nieraz jankeską krewniaczkę Colemanów zapraszano na kolacje.

Agnes zaraz na początku dała Sethowi do zrozumienia, kto tu rządzi. Ona, matka Billie, decyduje o losie córki i jej dziecka. Synowie wyjeżdżają z domu. Córki zostają i słuchają rodziców. Seth musi pojąć, że jeśli ich życie w Sunbridge się nie ułoży, Agnes zabierze Billie i wróci do Filadelfii.

Powinna być mężczyzną, Seth stwierdził pewnego dnia.

W ostatni dzień września Billie i Jessica popijały napój owocowy w ogrodzie różanym. Nagle nadbiegła Tita, wymachując listem lotniczym. Jessica, przerażona, uniosła dłoń do gardła. Billie podbiegła do niej, jednocześnie wyrywając kopertę z dłoni Meksykanki.

– Spokojnie, Jessico. To z Anglii. – Podała list teściowej i z ulgą, taką samą, jaką wyczytała z jej twarzy, opadła na fotel.

– Od Amelii! A już się o nią martwiłam. Ostatnio miałam od niej wieści przed waszym przyjazdem do Sunbridge. – Szybko przebiegła wzrokiem kartkę papieru. Jej rysy pojaśniały i zmiękły.

– Amelia wyszła za mąż! Za pilota RAF-u! I ma malutkiego pasierba. To cudowne, prawda? – Radosnemu głosowi przeczył cień w oczach. – Szkoda, że nie mogłam wyprawić jej wesela. To głupie, wiem, przecież trwa wojna, a Amelia jest w Anglii. Mimo wszystko bardzo się cieszę.

– Ma od razu całą rodzinę – zauważyła Billie.

– Amelia zasługuje na szczęście – ciągnęła Jessica. – Ma w sobie tyle miłości. Będzie wspaniałą matką. Dwoje moich dzieci wzięło ślub, a ja nie byłam na żadnym weselu.


* * *

Moss stał na murach Fortu Kamehameha i patrzył w dół, na Pearl Harbor i swoją wielką miłość. Miała 827 stóp długości, 114 stóp szerokości i wyporność 20 tysięcy ton, bez uzbrojenia i załogi. Nazywała się USS „Enterprise”, okręt wojenny i lotnisko zarazem. Parowe turbiny napędzały cztery potężne brązowe śruby, dzięki którym osiągała prędkość trzydziestu węzłów na godzinę. Olbrzymi ster, wielki jak wrota stodoły, nadawał jej niespotykaną zwrotność. W swym wnętrzu kryła nowe sekretne urządzenie o nazwie „radar”. Wykryje wroga wśród najgęstszej mgły i najciemniejszej nocy. Kapitan i kucharz, piloci i mechanicy, ponad dwa tysiące mężczyzn mieszkało na lotniskowcu i walczyło. Lotnicy, którzy czcili „Enterprise” z powietrza, darzyli ją specjalnym uczuciem. Z jej pokładu wyruszali w bitwę, o powrót do niej się modlili. A żaden lotnik nie kochał jej równie mocno jak Moss Coleman.

Przyglądał jej się zmrużonymi oczyma. Oto pokład – pas startowy, główny powód jej istnienia. Ciągnie się od rufy po dziób.

Moss nie mógł się doczekać. Dziś, szesnastego października 1942 roku, jego ukochana dostała nowego pana, kapitana Osborne’a B. Hardisona. Szykowano się do drogi. W ostatnim miesiącu Moss odbył wiele próbnych lotów. Oboje, on i jego ukochana, byli gotowi na spotkanie z wrogiem. Doskonale się czuł za sterami swego wildcata, szumnie ochrzczonego „Strażnikiem Teksasu”. Bezbłędnie rozpoznawał szum silnika. Za godzinę zgłosi się na służbę wraz z innymi pilotami. Za kilka godzin podniosą kotwicę i popłyną w błękit Pacyfiku, miną Hospital Point i Fort Kamenhameha. Plotka głosiła, że udadzą się na Wyspy Salomona. Japończycy na Guadalcanal nie dają za wygraną okrętom ochraniającym Henderson Field.


* * *

Tydzień później Moss i Thad Kingsley stali na pokładzie „Enterprise” z głowami zwróconymi w stronę admirała Thomasa Kinkaida, który dokonywał inspekcji lotniskowca. Tego ranka, o świcie, dołączył do nich tankowiec „Sabinei”, a kilka godzin temu okręt wojenny „Hornet”.

– Kinkaid ma dobrze w głowie – stwierdził Thad. Wydmuchał dym. Wiatr zaraz go porwał.

Moss zgodził się z nim.

– Niech opracuje strategię, my zajmiemy się resztą. Niektórzy się obawiają, że jest zbyt przezorny i będzie tak kombinował, że zabraknie im paliwa, zanim zdążą znaleźć pokład i wylądować. Ja tam się nie martwię. Wypatrzę moją piękność z każdej odległości.

Thad roześmiał się głośno. Czasami denerwowała go ta fanfaronada. Zbyt drogo płaci się za nieostrożność.

– Przestrzegaj rozkazów, Coleman, a „Enterprise” na nas poczeka. Nie zapominaj, co jest nadrzędnym celem.

Moss wyrzucił niedopałek za burtę.

– Nie wolno nam oddać Japończykom Henderson Field. To ważne ogniwo między Stanami a Australią. A na morzu są największe siły żółtków od czasów Midway: cztery lotniskowce, osiem ciężkich i dwa lekkie krążowniki, 28 niszczycieli. To dużo złomu i mam nadzieję, że niejedną łajbę poślę na dno.

– Nie zapominaj, że mamy także ochraniać nasze statki, „Saratogę”, „Wasp”, nas i „Hornet”. Do tego dojdzie jeszcze okręt „Washington”. Kinkaid się obawia, że mamy zbyt mało ludzi i chyba ma rację. – Thad wiedział, że pyszałkowatość i nierozwaga nie pozwalały Mossowi awansować. Obawiano się, że niepotrzebnie ryzykowałby życiem swoim i innych.

Nagle usłyszeli wezwanie przez głośniki:

– Wszyscy piloci do kwatery oficerskiej. Wszyscy piloci do kwatery oficerskiej.

– To na odprawę Crommelina – domyślił się Moss. W jego głosie było słychać podziw dla instruktora. Miał godną zazdrości przeszłość pilota bojowego. Szkoląc pilotów na „Enterprise”, nauczył ich ufać swoim samolotom. Nie wymagał od nich niczego, czego sam nie byłby w stanie zrobić. Moss dotychczas miał w uszach jego głos: „…i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze…”

Thad i Moss usiedli obok siebie. Wszyscy piloci mieli na sobie zielone kombinezony. Nad stołami unosiła się para z kubków kawy i dym papierosów.

– Wszyscy przeszliście solidny trening – zaczął Crommelin. – Wiecie, jak namierzyć cel i zrzucić bombę, i właśnie tego od was oczekuję. Piechota morska zażarcie walczyła o Guadalcanal. Teraz polegają na nas. Nie możemy sobie pozwolić na straty, nie mamy czasu na pomyłki. Jeśli nie jesteście w stanie dobrze walczyć, trzeba było zostać w Stanach i ustąpić miejsca tym, którzy chcą dokopać żółtkom. – Zamilkł na dłuższą chwilę. – Teraz powinniście odpocząć, napisać do domu, zjeść coś lekkiego i nie pić kawy. Rano macie zetrzeć japońców z powierzchni ziemi!

Radosny ryk pilotów nadal brzmiał w uszach Mossa, kiedy pisał list do Billie.


Kochana Billie!

Czas płynie tu bardzo szybko. Od dawna chciałem do Ciebie napisać. Mam w tym duże zaległości, kochanie, ale nie dlatego, że nie myślę o Tobie i naszym dziecku. Wyjechałem do San Diego tak szybko, że właściwie nie przyzwyczaiłem się jeszcze do myśli, że będę ojcem. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad imieniem dla naszego syna. Panieńskie nazwisko mamy brzmi Riley, i to chyba dobre imię. Tata na pewno będzie się sprzeciwiał, ale nie ulegaj mu.

Brakuje mi Ciebie, skarbie. Bardziej niż sobie wyobrażasz. Pociesza mnie jedynie świadomość, że robię to, co muszę. Jesteś taka młoda, Billie. Postąpiłem jak egoista, wysyłając Cię do Sunbridge, zwłaszcza teraz, kiedy wolałabyś przebywać z przyjaciółmi, w znajomym otoczeniu. Ale Billie, Sunbridge to moje życie i chciałbym, żebyś Ty i nasze dziecko mówili to samo. W takich chwilach dokonuje się rachunku sumienia. Kochanie, jeśli mam z czego być dumny, za co walczyć, to za Ciebie. Od naszego pierwszego spotkania, Twoja wiara i ufność zrobiły ze mnie lepszego człowieka. Wrócę do Ciebie, Billie.

Moss.


Przed świtem dwudziestego szóstego października, kiedy zaspani marynarze z pierwszej zmiany powoli jedli śniadanie, ze sztabu Sił Południowego Pacyfiku przyszedł rozkaz, krótki i zwięzły, w stylu admirała Billa Halseya. Zawierał tylko trzy słowa:


ATAKOWAĆ. POWTARZAM. ATAKOWAĆ.


Na pokładzie „Enterprise” panowało zamieszanie, ale wszystko przebiegało sprawnie i w sposób zorganizowany. Samoloty kolejno opuszczały hangar i zbliżały się do katapult. Mężczyźni w żółtych kurtkach, ze słuchawkami na uszach, nasłuchiwali rozkazów, uwijali się między maszynami i dawali sygnał do startu.

Moss stał z innymi pilotami. Czekał, aż jego eskadra dostanie sygnał. Ściskał w dłoni hełm i gogle. Thad Kingsley przeciskał się ku niemu. Podali sobie ręce. Jeśli mieli się pożegnać, teraz była ku temu najodpowiedniejsza chwila. Thad nie wątpił, że Moss go ceni i lubi, ale nie w jego stylu było okazywanie uczuć.

– Stary, nie udław się klopsami – rzucił. Miał na myśli japońskie flagi, które piloci malowali na samolotach, żeby pochwalić się liczbą zestrzeleń. – Spotkamy się na odprawie, kiedy impreza się skończy, ty durny kowboju.

– Będę tam na pewno, Jankesie. I mam nadzieję, że ty też. – Moss błysnął zębami w uśmiechu. – Oto mój samolot. – Puścił rękę Thada i odszedł kilka kroków, kiedy nagle odwrócił się i zawołał, przekrzykując ryk silników: – Hej, Thad, wiesz, jak mój syn ma na imię? Riley! Riley Moss Coleman!

Pobiegł do „Strażnika Teksasu”. Nie myślał o nie narodzonym dziecku. Obchodziła go tylko namacalna rzeczywistość.

W kokpicie nałożył hełm i gogle. Szybko, płynnie sprawdzał działanie wszystkich mechanizmów, przełączał przyciski, obserwował wskaźniki. Nie zwracał uwagi na spadochron, który ugniatał mu plecy. Podświadomie identyfikował się z samolotem. Jeśli spadną, spadną oboje.

Wybrano już pole bitwy: tysiąc mil kwadratowych na północ od Santa Cruz. Morze było spokojne. Nad nimi, na wysokości tysiąca pięciuset stóp, żeglowały po niebie białozłote chmurki. „Enterprise” płynie na zachód, samoloty zwiadowcze będą po kolei wracały po paliwo. Będą tak lądować i startować, dopóki nie natkną się na nieprzyjaciela.

Thad obserwował, jak samolot Mossa wzbija się w powietrze. Wiadomość o dziecku ucieszyła go i zaskoczyła. Moss zazwyczaj nie bawił się w sentymenty, ale u licha, o czym może myśleć facet przed pierwszą misją? Życzył Mossowi, żeby zobaczył małego Rileya Colemana. Thad przeczesał włosy dłonią i uśmiechnął się złośliwie. Moss już mu wmówił, że to będzie chłopak.

Czwarta eskadra wystartowała. Osiem lśniących par skrzydeł kołowało nad macierzystym okrętem, zanim samoloty obrały kurs na północ. Na lewo od Mossa leciał porucznik Jimmy McVey, dowódca eskadry. Wszyscy przeczesywali wzrokiem błękitne niebo wypatrując nieprzyjaciela.

Mieli przed sobą nie więcej niż dziesięć minut lotu, kiedy w słuchawkach rozległo się:

– Godzina dwunasta, dwa wrogie samoloty!

Moss spojrzał w słońce i po raz pierwszy zobaczył nieprzyjaciela. Na wysokości czternastu tysięcy stóp promienie zalewały kokpit oślepiającym światłem, jednak nie były w stanie roztopić bryły lodu w jego żołądku. Zerknął na wskaźnik paliwa. Zwiększona szybkość i gwałtowne manewry mogą się skończyć pustym bakiem. Nieświadomie zagryzł dolną wargę.

Zaatakowali z tyłu, prosto jak strzały i równie skutecznie. W słuchawkach rozbrzmiały przekleństwa. Twarze w kokpitach były zacięte i zdeterminowane. Pociski pojawiały się ze wszystkich stron, a Amerykanie nie mogli odpowiedzieć ogniem – musieliby zawrócić i stanąć oko w oko z Japończykami. McVey podał ich współrzędne. W odpowiedzi usłyszał: „ścigać i atakować”. Tam, gdzie samoloty, są i lotniskowce. Moss wrócił spojrzeniem do wskaźnika paliwa.

– Złamać szyk – usłyszał McVeya. – Zejść niżej. – Ten manewr nie wzbudził optymizmu. Podobno japońscy piloci są dużo zręczniejsi od Amerykanów.

Jeden za drugim samoloty opadały na pułap jedenastu tysięcy stóp. Manewr się nie udał – wróg nadal siedział im na ogonach. Mooney, drugi skrzydłowy na bakburcie, przerwał ciszę.

– Dwa z boku. Powtarzam, dwa z boku. W sumie dziewięć wrogich samolotów.

– Coleman, MacGuire, zostańcie i zajmijcie się nimi. Eskadra się wycofuje – zadecydował McVey.

Dwa samoloty, ten sam rozkaz. Moss i MacGuire zmniejszyli szybkość. Eskadra ich wyprzedziła. Skręcili o czterdzieści stopni w lewo i weszli wyżej. Japończycy zbliżali się do nich pod kątem trzydziestu stopni. Moss zobaczył, że MacGuire zawraca na wschód. Japończycy ruszyli za nim, zwiększając szybkość i tracąc wysokość. Nagle słup ognia i wildcat zmienił się w stos pogrzebowy. Moss czekał na obłok jedwabiu, gotów osłaniać partnera. Na próżno.

Zacisnął zęby, starał się nie myśleć, jak skręca mu się żołądek. Nie puszczał drążków, co chwila muskał palcem cyngiel. Wyczuwał ich za sobą, żądnych krwi. Zastanawiał się, co robi eskadra. Czy McVey wyśle posiłki? Instynktownie leciał na północ, żeby odciągnąć pościg od amerykańskiego terytorium. Znowu spojrzał na wskaźnik paliwa. Teraz albo nigdy.

Nieprzyjacielskie samoloty zeszły niżej, miały go w zasięgu strzału. Moss zwolnił gwałtownie i modlił się, żeby spudłowali. Kiedy go wyprzedzili, wymierzył i strzelił. Cały kokpit zadygotał. Zacisnął powieki, a kiedy otworzył oczy zobaczył, jak japońskie maszyny stają w ogniu i gasną wśród fal.

Zatoczył szeroki łuk i ruszył na „Enterprise” po paliwo. To był dopiero początek bardzo długiego dnia.

Dużo, dużo później, po długich godzinach walk, kiedy Japończycy się wycofali, Moss zgłosił zestrzelenie dwóch wrogich samolotów. Uwierzą mu w pokonanie jednego. Drugi przypiszą porucznikowi MacGuire.


* * *

Trzeciego listopada, na barbecue na ranchu Barrettsów pod Dallas, poseł Lyndon Baines Johnson powiedział Sethowi w tajemnicy, że „Enterprise” brała udział w bitwie. Teraz weszła do portu Numea w Nowej Kaledonii. Oberwała i wymaga napraw, nie ma jeszcze żadnych danych o rannych i zabitych.

Seth zatrzymał te wiadomości dla siebie. Nie ma sensu denerwować Jessiki czy ryzykować, że dziewczyna wpadnie w histerię i, nie daj Boże, straci dziecko, jedynego dziedzica nazwiska Colemanów. Agnes przejęła ster w swoje ręce, kiedy w końcu jej powiedział, o co chodzi. Widziała, że drażni go radosna atmosfera przyjęcia i że wolałby czekać na wiadomości w Sunbridge. Oznajmiła, że otrzymała ważny telefon: Seth musi natychmiast wracać do domu. Wdzięczny i zadowolony, że Agnes chciała mu towarzyszyć, Seth zabrał ją ze sobą i polecieli samolotem do Austin.

Jessica i Billie wróciły do Sunbridge w następny czwartek. Domyślały się, że coś Setha gryzie. Wmawiał im, że to interesy, a Jessica nie naciskała ze względu na Billie. Nie mogła się jednak pozbyć przeczucia, że chodzi o Mossa. Kiedy zostawali sami, Seth zapewniał, że niepokoi go ten cholerny odwiert. Nie wierzyła mu, ale prawie trzydzieści lat wspólnego pożycia nauczyły ją nie podawać w wątpliwość jego słów. Obserwowała tylko, jak przechadza się nerwowo albo bez celu jeździ na starej Nessie. Cierpiała w milczeniu, modliła się za syna i martwiła o męża. Ataki migreny nie pozwalały jej opuszczać pokoju i, choć niechętnie, musiała przekazać Agnes zarządzanie domem. To wszystko przerastało jej możliwości: Moss na wojnie, ślub Amelii, ciąża Billie, przyjaźń Agnes i Setha. Na dodatek miała coraz większe kłopoty ze zdrowiem. Nie mówiła o tym nikomu. Seth nie znosił, jak to nazywał: „jęczących bab”.

Ulga przyszła trzy tygodnie później, wraz z dwoma listami od Mossa. W liście do Billie pisał, że chce, aby dziecko otrzymało imię Riley, panieńskie nazwisko Jessiki. Drugi list napisał już po Guadalcanal. Do Billie skreślił tylko kilka słów, pół strony. Adresatem pozostałych dziewięciu był Seth. Moss opisywał swoje pierwsze zestrzelenie, ale większa część listu zajmowała opowieść, jak to Thad Kingsley i jego skrzydłowy dopadli japońskiego statku. We dwóch posłali go na dno.

– Kim do licha jest ten Kingsley? – ryknął Seth. – Chyba Moss go lubi, jeśli pytacie mnie o zdanie. Gdyby to Moss wypatrzył ten statek żółtków, załatwiłby go bez żadnej pomocy. A co to, do cholery, oznacza słowo „klops”?

W następnym tygodniu spędzano w Sunbridge prawdziwie radosne Święto Dziękczynienia.

Загрузка...