W San Diego dni płynęły szybko. Nigdy się nie nudzili – Billie tego pilnowała. Zdawało się, że z dnia na dzień wzięła sprawy w swoje ręce. Do śniadania na tarasie zasiadały z nimi dziewczynki. Później Moss bawił się z córkami w pokoju dziecinnym. Billie trzymała się z boku. Następnie Moss czytał gazetę, pił herbatę, gawędził. Po lunchu, który również podawano na tarasie, dziewczynki zasypiały w łóżeczkach, a Moss jechał do szpitala na fizykoterapię. Ponieważ wracał bardzo zmęczony, przed kolacją musiał odpocząć. Billie dzieliła się Mossem podczas posiłków i odstępowała go Sethowi na godzinę po kolacji. Wieczorami należał do niej. Niewykluczone, że Sethowi nie przypadł do gustu taki plan dnia, jednak nic nie mówił.
Pewnego wieczora, gdy ciepły wiaterek kołysał firankami w otwartych drzwiach na taras, a pokój wypełniała cicha muzyka z radia, Billie oznajmiła Mossowi, że chce mieć jeszcze jedno dziecko.
Znieruchomiał.
– Tak po prostu? Nie. Nie teraz.
– Tak po prostu – powtórzyła. – Przesunęła palcem po jego brzuchu, zatrzymała się powyżej pępka. – Spójrz na mnie. Czy wyglądam na chorą? Nie, jestem młoda i zdrowa. Nic mi nie będzie. Będę słuchała zaleceń lekarzy, jak zawsze. Susan urodziła się bez komplikacji, prawie dokładnie w wyznaczonym terminie.
– Mówisz, jakby było już po wszystkim. – Udawał, że jest zły. Męską dumę mile jednak łechtała świadomość, że piękna młoda kobieta chce mu dać jeszcze jedno dziecko.
– A nie jest?
– Nie, Billie. Nie chcę, żebyś ryzykowała życiem. Musisz być zdrowa i silna dla naszych córeczek. Kiedy wojna się skończy i wrócę do domu, pomyślimy. Chyba że wątpisz w mój powrót w jednym kawałku? – Posłał jej poważne spojrzenie.
– Nie, skądże. Wierzę, że wrócisz cały i zdrowy. A to kolejny powód: chcą, by czekał na ciebie syn. Proszą, Moss.
– Billie, niechętnie ci czegokolwiek odmawiam, ale nadal uważam, że powinniśmy zaczekać. Dziewczynki są cudowne, śliczne i urocze. Nie wierzyłem, że córki mogą dawać tyle radości. Nie potrzebuję syna.
Kłam. Kłam, Coleman. Niech ci uwierzy. Potrzebować a pragnąć to dwie różne rzeczy. Powiedział, że nie potrzebuje syna? Zmień to, Coleman, zanim będzie za późno.
– Na razie nie chcę syna, Billie. Wystarczą mi Maggie i Susy.
Zbić przeciwnika z tropu; tak wygrywa się bitwy.
– Billie, miałaś może jakieś wieści od Thada?
Dopiero po chwili odpowiedziała, zaskoczona zmianą tematu. – Nie. Chcesz, żebym do niego napisała?
– Dlaczego nie? Dostaje tylko listy od matki. On cię bardzo lubi, Billie. Mogłabyś opisać, jak rosną nasze dziewczynki. Kiedy ja mu opowiadam, to brzmi jak czcze przechwałki.
Skoro Moss mógł nagle zmienić temat, może i ona:
– Poruczniku, co pan powie na seks w stylu Billie Coleman? – Jej palec przesunął się niżej.
– Czy różni się on od stylu Mossa Colemana? – zapytał, przyciągając ją do siebie.
– Och, ogromnie… jednak nie wiem, czy pan może… – zażartowała. Pocałowała go w ucho.
– Mogę, wiesz o tym doskonale! – Przycisnął jej dłoń do siebie.
– A niech mnie, rzeczywiście! – zaniosła się ochrypłym, gardłowym śmiechem, bardzo kobiecym i bardzo kuszącym. Ten dźwięk budził w nim pożądanie, sprawiał, że chciał ją dotykać i pieścić.
– Obiecaj, że nigdzie nie pójdziesz. Zaraz wracam.
– W tym stanie? Dokąd mógłbym pójść? Billie, nie zapomnij…
– …założyć kapturka – dokończyła półgłosem.
Kiedy wypisano go ze szpitala, odbył z nią poważną rozmowę o antykoncepcji i przekonał do wizyty u ginekologa w San Diego. Był taki serdeczny, taki troskliwy, że nie potrafiła mu odmówić. Użyje dziś kapturka, ale wyjmie go, kiedy zechce, nawet jeśli będzie za wcześnie. Nie uważała, że postępuje nieuczciwie; po prostu troszeczkę pomaga losowi. Jeśli tak im pisane, niedługo zajdzie w ciążę. Nie miała wyrzutów sumienia, jednak w lustrze zobaczyła kobietę o ponurej, zaciętej twarzy.
Wślizgnęła się pod kołdrę, jak najbliżej rozgrzanego ciała Mossa. Gorycz znikła z jej twarzy.
– Czy jest pan gotów, poruczniku Coleman?
– Jak zawsze w pani obecności, pani Coleman. – Tembr jego głosu przyprawiał ją o dreszcz.
– Ani słowa więcej, poruczniku. Ma pan leżeć bez ruchu, jasne?
– Tak jest, psze pani! – Zanurzył dłonie w popielatych włosach, przyciągnął do siebie i pocałował.
Billie nie myślała. Była kobietą, reagowała na jego bliskość, na różnicę między twardością jego ud a miękkością jej skóry, między szorstkimi włosami na jego piersi a jej delikatnymi dłońmi. Jej palce poznawały wklęsłości i wypukłości jego ciała, jej usta zostawiały wilgotne ślady, od jego szyi po płaski brzuch. Wsłuchiwała się w przyśpieszony oddech, upajała władzą, jaką nad nim miała. Uwodziła go dłońmi, ustami, ruchami ciała. Kiedy w końcu usiadła na nim i przyjęła go w siebie, w jej krzyku rozkoszy była zwycięska nuta.
Billie żyła w świecie spełnionych marzeń. Miała przy sobie męża i dzieci, Agnes bezustannie ją chwaliła, nawet Seth się uśmiechał. Z dnia na dzień Billie stawała się bardziej pewna siebie. Niecierpliwie czekała na Boże Narodzenie. W tym roku będzie je obchodziła razem z mężem i dwiema ślicznymi córeczkami.
Po południu, trzydziestego pierwszego grudnia, Moss wpadł do domu jak burza. Nigdy nie widziała go tak szczęśliwego, z takim blaskiem w błękitnych oczach.
– Spójrz! – zawołał, rozpinając marynarkę. Zdjęto mu ostatni opatrunek. – Jestem zdrów jak koń! Piątego wyjeżdżam, dołączam do mojej eskadry!
Nie zdążyła otworzyć ust, a już wziął ją w ramiona i ukrył twarz w popielatych włosach:
– Ciesz się ze mną, Billie. Sam tego chciałem. Potrzebuję tego.
A co z jej potrzebami? Chciała spytać. Co z nimi? Z dziećmi? Jednak zrozumiała już, że gdyby zmusiła Mossa do dokonania wyboru, przegrałaby.
– Idę powiedzieć tacie. Lepiej mieć to z głowy. Nie spodoba mu się. – Wyszedł równie szybko, jak się pojawił.
Agnes zastała Billie na schodach. Siedziała pochylona, opierała głowę na rękach.
– Billie? Co się stało?
– Moss… wraca na „Enterprise”. Poszedł powiedzieć Sethowi.
Matka głośno wciągnęła powietrze.
– Co z tobą, Billie? Co z nami? I z dziewczynkami? – Nie starała się nawet ukryć histerycznej nuty w głosie. Jaskrawo pomalowane paznokcie kontrastowały z bielą pereł. Taftowa halka pod wełnianą spódnicą zaszeleściła przyjemnie, kiedy siadała koło córki. – Pamiętasz naszą rozmowę? I pamiętasz, jak Seth traktował Amelię, krew z jego krwi?
– Dosyć, mamo! Nie chcę więcej tego słuchać! A skoro mowa o naszej rozmowie – robię, co mogę. Ale robię to dla siebie, mamo! Ja chcę syna. A wszyscy inni niech idą do diabła.
Zerwała się z miejsca i pobiegła do salonu. Agnes została na schodach. Po chwili Billie wróciła, niosąc koniak przelany do karafki i dwie szklaneczki. Wyprostowana i uroczysta, ruszyła na górę. Nie zaszczyciła matki jednym słowem czy spojrzeniem.
Zanim otworzyła drzwi do sypialni, potrząsnęła głową, żeby włosy rozsypały się na ramiona, i przywołała uśmiech na twarz:
– Cześć, kochany. Jak ojciec przyjął nowiny?
– A jak myślisz? – odparł Moss z goryczą. – Nigdy mnie nie rozumiał. Jest wściekły i nie chce ze mną rozmawiać. Co tu masz?
– Och, pomyślałam sobie, że przydałby ci się ktoś do wspólnego świętowania, a nie przychodził mi do głowy nikt lepszy niż ja sama. Najdroższy, chcę, żebyś był szczęśliwy i cieszę się twoim szczęściem.
Złagodniał.
– Jest pani rewelacyjna, pani Coleman! Czy już to pani mówiłem?
– Nie tymi słowy. Nie przyniosłam lodu – chcesz, żebym po niego poszła?
Roześmiał się głośno:
– I zrujnowała dwudziestoletni koniak? Chodź, wzniesiemy toast noworoczny.
Nie zauważył, że zamknęła za sobą drzwi.
Leżała obok Mossa, czuła jego dłonie na swoim ciele. W głowie kręciło się jej od koniaku.
– Moja żona, moja piękna żona – mruczał jej do ucha, jednocześnie rozpinając bluzkę. Wypił za dużo, dwie szklanki, podczas gdy ona cały czas sączyła z jednej. Podniecenie niedaleką walką stłumiło w nim zdrowy rozsądek, tak jak tego chciała. Mężczyźni mieli maszyny, żeby walczyć, kobiety posługiwały się ciałem. Metal i skóra, siła i namiętność. Koniec końców chodziło o to samo i wynikało to z tych samych egoistycznych pobudek.
Powoli, ospale, pozbywali się ubrań. Było późne popołudnie; za oknem czaiły się wydłużone cienie. Różowe światło kreśliło dziwne wzory na ścianach, zmieniało koloryt ciał. Billie leżała wtulona w niego, poddawała się jego pieszczotom, pocałunkom pachnącym koniakiem. Obrysowywał palcem kontury jej twarzy, gładził jasne czoło, kształtny nos, wydatne kości policzkowe i różane usta. Uśmiechnął się, kiedy zadrżała pod dotykiem jego warg. Orzechowe oczy lśniły życiem i namiętnością.
Muskał delikatny zarys szyi, pełne, jędrne piersi, wąską talię, krągłe biodra, miękki brzuch i złote włosy podbrzusza.
Zamknęła oczy, poddawała się jego dłoniom i ustom, szeptała niezrozumiałe słowa zachęty, które podsycały płonący w nim ogień. Pozwolił się ponieść uczuciom. Upajał go koniak, Billie i myśl, że wkrótce wróci do walki. Życie należy do niego, pulsuje w żyłach szalonym rozkosznym rytmem. Życie. Miłość. Pasja.
Przykrył ją sobą, zamknął usta pocałunkiem, gdy powitało go jej ciepłe, pulsujące wnętrze.
Ulegała jego pieszczotom, gdy wnikał w nią głębiej i głębiej, powoli, leniwie, aż był w niej całkowicie, aż nie istniało nic oprócz Mossa, sensu jej życia, jej miłości, jej całego świata. Żyła chwilą; pożądała, dawała i brała. Coś, co się zaczęło jako wyrachowane działanie, przerodziło się w cudowne wspólne przeżycie.
Pasowali do siebie. Bez trudu odnajdywała jego rytm, dostosowywała się, wtapiała w niego. Stawali się jednością, raz za razem, głębiej i głębiej, a każdy ruch był pieszczotą. Namiętność unosiła ich coraz wyżej i wyżej, tam gdzie stali się już dwiema połówkami jednej istoty, w końcu wznoszącymi się w drodze ku słońcu.
„Strażnik Teksasu” mknął po bezkresnym niebie, oddalał się od eskadry, a jednocześnie zbliżał do „Enterprise”. Coś się zacięło w układzie sterowania i wildcat nie był w stanie utrzymać wysokości. Nie szkodzi, mechanicy naprawią to w mgnieniu oka. Moss zerknął na kompas, nadal upojony wolnością, lotem, walką. Pod koniec stycznia brał udział w nalotach na Formosę i Okinawę. Luty przyniósł naloty na Tokio, a teraz, w marcu, „Enterprise” wspierała walczących na Iwo Jima.
Kadłub zadrżał nagle, zadygotał pod jego stopami. Nadal traci wysokość! Usiłował nawiązać kontakt radiowy z eskadrą, ale w słuchawkach panowała cisza.
Nie ulegał panice. Szarpnął drążek; samolot posłusznie próbował wzbić się w górę, jednak daremnie. Silnik zakrztusił się, potem umilkł na dobre. Moss błyskawicznie przypomniał sobie, co należy robić w razie awarii. Na razie nie dopuszczał do siebie myśli, że będzie się musiał zastosować do tych instrukcji. Awaria i śmierć nie dotyczą przecież jego! Samolot opadał spiralnym ruchem, zaraz wejdzie w korkociąg. Moss nadal usiłował odzyskać nad nim kontrolę i nawiązać kontakt z „Enterprise” albo z eskadrą. Światełka na tablicy rozdzielczej zbladły, by po chwili zupełnie zgasnąć. Śmigło zwalniało na jego oczach. W korkociągu nie ma szans na bezpieczne katapultowanie się. Desperacko naciskał pedały. Ani drgnęły. Śmigło obracało się leniwie, jak skrzydła wiatraka w bezwietrzny dzień.
Słyszał opowieści o siadaniu wildcatem na wodzie, nie mógłby jednak tego dokonać w zepsutym samolocie, który z wysokości siedmiu tysięcy stóp wali się do wygłodniałego oceanu.
W żadnym wypadku nie katapultować się z wysokości poniżej tysiąca stóp! Faszerował tym swoich uczniów kilkanaście razy dziennie. A teraz, gdy pociągnął za rączkę spadochronu, na pewno znajdował się poniżej krytycznego pułapu; nagłe szarpnięcie pociągnęło go w górę. Patrzył, jak martwy „Strażnik Teksasu” opada w dół.
Tafla wody wydała mu się twarda jak beton. Błyskawicznie odpiął spadochron. Morze wchłonęło go w bezdenną czeluść, ale wynurzył się znów, wolny od jedwabiu krępującego ruchy.
Zaczerpnął duży haust powietrza i pociągnął zatyczki kamizelki ratunkowej; niestety, tylko jedna strona wypełniła się powietrzem. Walcząc z falami, nadmuchał drugą. Dopiero wtedy zobaczył szkarłatną wstążkę krwi w wodzie. Zapewne zranił się w nogę, gdy wyrzucało go z samolotu. To niedobrze; krew wabi rekiny, a okoliczne wody obfitowały w te drapieżniki. Musi wydostać się z morza!
Na szczęście tratwa ratunkowa zadziałała bez zarzutu. Wdrapał się na nią z trudem. Wpadł w panikę, ale starał się zachować kontrolę nad sobą.
Fale kołysały go z przerażającą monotonią. Moss wpatrywał się w niebo i czekał. Nadchodziła długa noc. Modlił się o brzask i czekał.
W końcu zza horyzontu wyłoniła się rozpalona purpurowa kula. Pierzaste chmury zalśniły czerwienią. Pokryte morską solą przeguby, kostki i twarz piekły niemiłosiernie. Nadal wpatrywał się w niebo. Dzięki temu nie ulegał rozpaczy.
Zerknął na zegarek; na szczęście ciągle chodził. Wiedział, że gdy zaśnie, prześpi wiele godzin, choć dla niego będą to tylko minuty. Wiatr pchał go na północny zachód, coraz dalej od „Enterprise”. Na skromny ekwipunek składał się nóż zaszyty w nogawce kombinezonu i pistolet w kaburze przy pasie. Obawiał się, że broń jest bezużyteczna, jednak ku jego radości próbny strzał wypalił. Przynajmniej nie był całkowicie bezbronny.
Był spragniony i głodny. Zanim ukrył twarz w cieniu kamizelki, obejrzał ranę na nodze. Strup zatamował krwawienie. Chyba nie wykrwawi się na, śmierć. Dobre i to.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy się obudził. Późne popołudnie. Był na siebie wściekły, że zasnął. Zmarnował bezcenny czas; powinien był cały czas wypatrywać statku. Popatrzył w dal, przetarł oczy, popatrzył ponownie. Niemożliwe, czyżby tam, daleko, zobaczył okręt? Słońce go oślepiało, w głowie mu się kręciło z głodu, strachu i pragnienia, a przecież mógłby przysiąc, że widzi jakiś statek. Wkrótce zobaczył go wyraźnie: potężny, najeżony działami niszczyciel. Płynął prosto na niego.
Moss położył się na brzuchu i wiosłował rękami, chcąc zmniejszyć dystans dzielący go od okrętu. Ratunek jest tuż-tuż. Wstał, z trudem utrzymywał równowagę, i wymachiwał białym podkoszulkiem. Krzyczał z radości, gdy niszczyciel zmienił nieco kurs. Płyną po niego! Wiosłował dalej, był coraz bliżej stalowego kolosa. Zrzucili sznurową drabinkę. Wspinał się na pokład, ku bezpieczeństwu. Jego modlitwy zostały wysłuchane. Uśmiechnął się szeroko – nie ma to jak szczęście Colemanów! Podniósł głowę, chcąc powitać swoich wybawców, i przestał się uśmiechać. Przez burtę wychylały się dziesiątki twarzy. Twarzy Japończyków.