CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1
PIPIK ZJAWIA SIĘ

Dowiedziałem się o innym Philipie Rocie w styczniu 1988, w kilka dni po Nowym Roku. Wówczas to właśnie mój kuzyn Apter (x) zadzwonił do mnie do Nowego Jorku i oznajmił, że według izraelskiego radia jestem w Jerozolimie i uczestniczę w procesie Johna Demianiuka – człowieka, którego uznawano za Iwana Groźnego z Treblinki. Apter dodał, iż relacje z procesu przekazują codziennie stacje radiowe i telewizyjne. Według gospodyni Aptera mignąłem na ekranie telewizora poprzedniego dnia i rozpoznał mnie jeden z komentatorów. Po upływie kilkunastu godzin mój kuzyn sam usłyszał potwierdzenie tej wieści w radiowym dzienniku. Apter postanowił na własną rękę sprawdzić, gdzie przebywam, ponieważ z listu, jaki ode mnie dostał, wynikało niezbicie, że nie wybieram się do Jerozolimy przed końcem miesiąca, a kiedy już przyjadę, to przede wszystkim mam zamiar przeprowadzić wywiad z pisarzem Aaronem Appelfeldem. Powiedział swej gospodyni, że gdybym istotnie zawitał do Jerozolimy, to skontaktowałbym się z nim niezwłocznie. I nie mylił się – podczas czterech wizyt w Izraelu, jakie złożyłem w randze pracownika żydowskiej kolumny w „The Counterlife”, zwyczajowo spotykałem się z Apterem na lunchu w dzień lub dwa po przybyciu., Apter – mój daleki krewny ze strony matki – to wieczne dziecko, pięćdziesięcioczterolatek w roku 1988, z którym natura obchodziła się zadziwiająco kapryśnie. Wyglądał jak kukiełka, miał przerażająco bladą twarz młodocianego aktora, który przedwcześnie się zestarzał. Na jego rysach nie odcisnął się najmniejszy ślad zbrodni dokonanych na Żydach w dwudziestym wieku, mimo że cała jego rodzina padła w 1943 roku ofiarą morderczej niemieckiej manii. Uratował go wtedy pewien nazistowski oficer, który po prostu wziął go z transportu w Polsce i potem odsprzedał do męskiego burdelu w Monachium. W ten sposób ów oficer dorabiał sobie do wojennego żołdu. Apter miał wtedy dziewięć lat. Pozostał uwięziony w swym infantylizmie do dzisiejszego dnia – jest kimś, kto mimo osiągnięcia zaawansowanego wieku wciąż równie łatwo płacze, jak oblewa się rumieńcem; kto nie potrafi spojrzeć rozmówcy prosto w oczy. Przeszłość nie wypuszcza go ze swoich szponów. Z tych właśnie powodów nie uwierzyłem w to, co powiedział mi przez telefon – rewelecje o nowym Philipie Rocie, który zjawił się w Jerozolimie i nie odezwał się do niego.

Jednakże cztery dni później otrzymałem w Nowym Jorku kolejny telefon o swej bytności w Jerozolimie, tym razem od Aarona Appelfelda. Przyjaźniłem się z Aaronem, odkąd poznaliśmy się na przyjęciu wydanym na jego cześć przez izraelskiego attache kulturalnego w Londynie we wczesnych latach siedemdziesiątych. W tamtym okresie większość czasu spędzałem właśnie w stolicy Anglii.

Amerykańskie wydanie jego świeżo przetłumaczonej powieści miało stanowić okazję do rozmowy, jaką zamierzałem przeprowadzić z nim dla „The New York Times Book Review”. Aaron zadzwonił i powiedział, że w jednej z kafejek w Jerozolimie, do której wpada każdego dnia, by skreślić parę słów, trafiła w jego ręce gazeta „The Jerusalem Post” z ubiegłego weekendu i w rubryce anonsującej wydarzenia kulturalne natknął się na coś, o czym powinienem był – jak sądził – wiedzieć. Aaron dodał, że gdyby dowiedział się o wszystkim parę dni wcześniej, to mógłby w moim imieniu zainteresować się sprawą.

Ogłoszenie brzmiało następująco:

„Diasporyzm: Jedyne rozwiązanie problemu żydowskiego – wykład Philipa Rotha. Przewidziana późniejsza dyskusja. Godz. 18.00. Miejsce: King David Hotel. Kanapki i napoje”.

Całe tamto popołudnie zeszło mi na roztrząsaniu, co począć z tym niespodziewanym potwierdzeniem nowin Aptera. W końcu, w trakcie bezsennej nocy doszedłem do przekonania, że zaszła jakaś groteskowa pomyłka i najlepiej będzie ją zlekceważyć. Potem jednak zapadłem w ciężką drzemkę i gdy zerwałem się z łóżka wczesnym rankiem, to – nim jeszcze umyłem twarz – zadzwoniłem do apartamentu 511 w jerozolimskim hotelu King David. Odebrała kobieta posługująca się amerykańską odmianą angielszczyzny. Zapytałem ją, czy zastałem pana Rotha. Dosłyszałem, jak woła do kogoś:

– To do ciebie…!

Wreszcie słuchawkę podjął mężczyzna. Spytałem go, czy to on nazywa się Philip Roth.

– Tak jest – odparł. – A z kim mam przyjemność?

Te rozmowy telefoniczne przeprowadzałem z dwupokojowego apartamentu hotelowego na Manhattanie, który zajmowałem z żoną od prawie pięciu miesięcy, łudząc się, że zdołam w ten sposób powiązać minione z przyszłością. Bezosobowość życia w wielkomiejskim hotelu dawała się nam we znaki – oboje bowiem odczuwaliśmy brak miejsca zasługującego na miano domu. Mimo wszystko taka egzystencja była lepszym pomysłem od powrotu na farmę w Connecticut, gdzie przetrwaliśmy wiosnę i początek lata, jeden z najtrudniejszych okresów, jakim przyszło mi stawić czoła. Claire czuła się wtedy bezradna i obawiała się najgorszego. Domostwo postawione przed ponad piętnastoma laty przy końcu długiej, piaszczystej drogi, otoczone lasem i rozległymi polami, oddalone o niemal kilometr od najbliższego sąsiedztwa, stało się scenerią mojego dziwacznego załamania emocjonalnego. To przytulne sanktuarium, gdzie posadzki były wykonane z kasztanowca, gdzie znajdowało się kilka krzeseł, gdzie wszędzie walały się sterty książek, a ogień płonął zawadiacko w staroświeckim kominku prawie każdego wieczora, niespodziewanie stało się klatką dla mnie – odrażającego postrzeleńca – oraz dla Claire, opiekującej się mną mimo przerażenia, jakie ją ogarniało. To miejsce, które niegdyś uwielbiałem, w końcu zaczęło napełniać mnie strachem. Nadal nie mogłem zdobyć się na powrót tam, choć upłynęło już przecież pięć miesięcy naszego hotelowego bytowania i choć zdołałem odzyskać dawną osobowość, wziąć się w garść i znowu pewnie kroczyć starymi, wydeptanymi ścieżkami swego życia. (Owo odzyskiwanie sił psychicznych nie było z początku takie proste. Nic nie było w stanie przekonać mnie, że rzeczy są równie niegroźne jak dawniej. Zmusiłem się wprost do wyjścia na ruchliwą ulicę niczym policjanci, do których wreszcie dotarło, że na ich posterunku ktoś podłożył bombę).

A oto, co zdarzyło się wcześniej:

Po drobnym zabiegu chirurgicznym kolana, jakiemu się poddałem, ból miast zanikać, coraz bardziej się wzmagał. Mijały kolejne tygodnie, a ja czułem się znacznie gorzej niż wtedy, gdy zdecydowałem się na operację. Zobaczyłem się z młodym chirurgiem i powiedziałem mu, że nie zauważyłem żadnych zmian na lepsze, a on zwyczajnie odparł:

– Tak już czasem bywa.

Następnie przypomniał, że tuż przed wszystkim ostrzegał, iż zabieg może nie przynieść spodziewanych efektów, i odprowadził mnie do drzwi. Na pociechę przepisał mi jakieś tabletki, które miały uśmierzyć zarówno ból, jak i wzburzenie. Taki zimny tusz, wylany na głowę pacjenta, z którym wcześniej lekarze na ogól obchodzili się delikatnie, podziałał wyjątkowo przygnębiająco. Byłem zły, zastanawiałem się, co się stanie, jeśli mój stan będzie się nadal pogarszał.

Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpadać. Słowo ROZPAD zdawało przedzierzgnąć się w materię, która pochłonęła całą energię mego mózgu… Mózgu, który sam z siebie przestawał pracować.

Sześć liter, wielkich, masywnych, nieregularnie wyrzeźbionych zagnieździło się w nim. Pęczniały w sobie, odrywały się od siebie, czasem odpadał fragment jednej z nich, ale zwykle dotyczyło to fragmentu wyrazu, boleśnie trudnego do wymówienia zlepka ZP, z którego nie sposób stworzyć sensownej sylaby. Okaleczone słowo pozostawało beznadziejnym wrakiem, złomem, ruiną. Ten mentalny rozpad stawał się realny fizycznie, niczym cierpienie towarzyszące wyrywaniu zęba. Ból był potworny, nie do zniesienia.

Podobne i gorsze jeszcze halucynacje nawiedzały mnie dniami i nocami, ciągnęły jak stado dzikiej zwierzyny, którego nie mogłem powstrzymać. Nie byłem w stanie zapobiec niczemu, moja wola ulegała wobec potęgi najbanalniejszej, najbardziej idiotycznej myśli. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wybuchałem płaczem – bez powodu, bez ostrzeżenia. I nie miało znaczenia, czy siedziałem samotnie w gabinecie, kartkując strony następnej z książek, której nie byłem w mocy przeczytać, czy też jadłem obiad z Claire, która z rozpaczą spoglądała na przygotowane jedzenie, którego nie mogłem przełknąć.

Po prostu płakałem. Płakałem w obecności przyjaciół i obcych. Nawet siedząc na sedesie wyciskałem z siebie ostatnią z łez, by doznać osobliwego uczucia – oto moje ego, spłukane łzami 16 i tłumionymi przez pięćdziesiąt lat życia, odkrywało przed wszystkimi swego słabowitego ducha.

Nie potrafiłem się odczepić od rękawów. Co dwie minuty gorączkowo zwijałem je i odwijałem, zapinałem guziki na mankietach, aby po chwili odpiąć je nerwowo i zacząć od nowa tę bezsensowną zabawę, która jednak przerodziła się w istotę mego istnienia. Otwierałem na oścież okna, a potem – jakby prowokując klaustrofobiczne odruchy – zamykałem je natychmiast z hukiem. Puls podskakiwał mi do stu dwudziestu uderzeń na minutę, kiedy siedziałem bezmyślnie przed ekranem telewizora, wpatrując się tępo w obrazy serwowane w wieczornym dzienniku. W bezwładnym ciele tłukło się serce – dwukrotnie szybciej od sekundnika każdego zegara na ziemi. To była jeszcze jedna manifestacja panicznego strachu, którego nie umiałem kontrolować: panika sporadycznie brała górę za dnia, lecz przede wszystkim potwornie, bez miłosierdzia dopadała mnie w nocy.

Bałem się ciemności. Wchodząc po schodach do naszej sypialni, tchórzliwie stawiałem krok po kroku.

Czułem się niczym ofiara zmierzająca do gabinetu tortur i za każdym razem miałem wrażenie, iż tego nie przetrwam. Moja jedyna szansa dociągnięcia do świtu w znośnym stanie psychicznym zamykała się w nieustannym przypominaniu sobie najnie-winniejszych chwil z przeszłości, by wymanewrować groźbę ciemności, zmierzającą ku memu statkowi, błąkającemu się na burzliwych falach. Walczyłem z histeryczną zawziętością jak miotający się człowiek owładnięty konwulsyjnym pragnieniem dotarcia do celu. Dostrzegałem wtedy obraz swego starszego brata, który prowadził mnie po naszej ulicy pełnej kamienic, letnich domków ku drewnianym schodkom… w małym, nadmorskim mieście w Jersey, gdzie nasza rodzina wynajmowała każdego lata dom na miesiąc. „Takie me, Sandy, płease…” Gdy zdawało mi się (najczęściej błędnie), że Claire śpi, wtedy śpiewałem na głos tę piosneczkę, którą uwielbiałem – jeśli kiedykolwiek uwielbiałem – w dzieciństwie, w 1938, gdy liczyłem sobie pięć lat, a mój czujny, opiekuńczy brat dziesięć.

Nie pozwalałem Claire opuszczać na noc zasłon, ponieważ musiałem sam przekonać się, że słońce wschodzi dokładnie w tej chwili, kiedy wschodziło. Jednak rano, gdy promienie światła zaczynały wnikać przez okna, chwilowa ulga, że oto kończy się groza nocy, natychmiast ustępowała strachowi przed zmorami rozpoczynającego się właśnie dnia. Noc była nie ¦’do wytrzymania i ciągnęła się w nieskończoność, z dniem rzecz się miała podobnie. Sięgałem do pudełka po kapsułkę, której zadaniem było wygrzebanie jamy, w której mogłem skryć się przed bólem oraz fobiami przynajmniej przez kilka godzin. Tylko że nie potrafiłem uwierzyć (chociaż nie było innej, rozsądnej odpowiedzi), iż drżące dłonie wyciągające pastylkę należą do mnie.

– Gdzie jest Philip? – spytałem głuchym głosem Claire, stojąc na krawędzi basenu i ściskając jej dłoń. Każdego lata pływałem w tym basenie codziennie po pół godziny przed zachodem słońca. Teraz obawiałem się nawet zamoczyć w wodzie palec u nogi, wpatrując się oszołomiony w te tysiące litrów cieczy, które – o czym byłem przekonany – pragnęły pochłonąć mnie na zawsze. – Gdzie jest Philip Roth? – pytałem głośno. – Dokąd wyjechał?

To nie była histeria. Pytałem, bo chciałem wiedzieć.

Działo się tak przez jakąś setkę dni i nocy. Gdyby wtedy ktoś zadzwonił z wiadomością, że Philipa Rotha widziano wśród publiczności na procesie zbrodniarza wojennego w Jerozolimie albo że ów pisarz ma wygłosić odczyt poświęcony problemowi Żydów w hotelu King David, to nie mam pojęcia, co bym zrobił, jak się zachował. Katastrofalnie rozbity psychicznie mogłem uznać to za potwierdzenie kompletnego rozkładu rzeczywistości i wystarczający powód do popełnienia samobójstwa. Przyznać bowiem muszę, iż w tamtym okresie niemal bez przerwy myślałem o targnięciu się na życie.

Myślałem o tym, żeby się utopić: w małym stawie blisko domu, po drugiej stronie drogi… Bałem się jednak nie tyle wody, co węgorzy gotowych wypasać się na moich zwłokach. Pozostawało jeszcze spore, malownicze jezioro, oddalone o jakieś dziesięć kilometrów… Tylko że nie byłem w stanie pojechać tam sam. W maju udaliśmy się do Nowego Jorku, gdzie miano mi nadać honorowy stopień naukowy na jednym z uniwersytetów. Zajęliśmy numer na trzynastym piętrze w hotelu. Gdy Claire poszła na chwilę do sklepu, otworzyłem okno. Spojrzałem w dół na wewnętrzne podwórze, wychyliłem się i – trzymając się parapetu – powiedziałem sobie:

– Zrób to. Tu nie ma żadnych węgorzy.

To nie węgorze mnie powstrzymały. Powstrzymał mnie ojciec. Przyjechał z New Jersey następnego dnia, chcąc być świadkiem otrzymania przeze mnie tytułu. Już wcześniej, podczas rozmowy telefonicznej, zwracał się do mnie partem per „doktorze”. Jeszcze dawniej, przy podobnych okazjach, także nie szczędził mi tego rodzaju pokpiwania. Potrafił zaleźć za skórę.

Na dziedzińcu Uniwersytetu Columbia musiałem stanąć twarzą w twarz z paroma tysiącami ludzi, którzy w ten słoneczny dzień przybyli na 18 uroczystość. Byłem pewien, że nie dam rady dociągnąć do końca ceremonii, mającej trwać całe popołudnie, że zacznę krzyczeć na całe gardło albo szlochać jak małe dziecko. Wytrzymałem jednak, chociaż nie wiem jak. Przetrwałem nawet urządzoną specjalnie dla nagrodzonych kolację i nikt nie zorientował się, że ma do czynienia ze skończonym człowiekiem, który właśnie zamierza udowodnić, iż nie zasługuje na dalszą egzystencję. Nie mam zielonego pojęcia, co mogło się stać tego ranka w hotelu albo na nasłonecznionym dziedzińcu uniwersyteckim, gdyby nie udało mi się spojrzeć z zewnątrz na swoje ogołocone ego oraz mocne więzi łączące mnie z osiemdziesięciosześcioletnim ojcem, którego moja samobójcza śmierć roztrzaskałaby na drobne kawałki.

Po uroczystości na Columbii ojciec wpadł z nami do hotelu na filiżankę kawy. Od tygodni domyślał się już, że dzieje się ze mną coś bardzo złego, chociaż zaprzeczałem temu przy każdej okazji, twierdząc, iż to kwestia fizycznego bólu, który uparcie nie daje mi spokoju.

– Marnie wyglądasz – stwierdził. – Właściwie to wyglądasz fatalnie. Przyjrzał mi się dokładniej i jego twarz też pobladła, zszarzała, gdyż z tego co mi wiadomo, dotąd nie spotkały go poważniejsze fizyczne dolegliwości.

– To kolano – odparłem. – Boli.

Nie wyjaśniałem więcej.

– To do ciebie niepodobne, Phil. Zwykł© umiałeś załatwić sprawy po twojej myśli.

Uśmiechnąłem się.

– Tak?

– Masz – rzekł. – Otwórz, kiedy wrócisz do siebie. – Wręczył mi paczuszkę zawiniętą przez siebie w tani, brunatny papier i dodał: – To z okazji nowego wyróżnienia, doktorze.

Podarunkiem okazała się oprawiona w standardowe ramki fotografia zrobiona przez reportera „Metropolitan Life” jakieś czterdzieści pięć lat wcześniej, gdy mój ojciec otrzymał nagrodę od firmy, w której pracował. Był to wizerunek ojca w latach młodości, wizerunek, jaki dotąd tuła mi się gdzieś po głowie – dziarskiego, mocnego ubezpieczeniowca, w konwencjonalnym stroju z okresu Wielkiego Kryzysu w Ameryce: ciasno zawiązany, staroświecki krawat, dwurzędowa marynarka, krótko przycięte, przerzedzone włosy, śmiałe, prostoduszne spojrzenie, miły, trzeźwy, powściągliwy uśmiech – człowieka, którego każdy szef chciałby mieć w swym zespole, któremu zaufa każdy klient; typowa postać współczesnej rzeczywistości. „Zaufaj mi” – zdawała się mówić twarz na zdjęciu. „Daj mi pracę. Awansuj mnie. A ja cię nie zawiodę”.

Kiedy zadzwoniłem z Connecticut następnego ranka, chcąc opowiedzieć, jak bardzo ujął mnie prezent w postaci tej starej fotografii, mój ojciec nagle usłyszał dziecięcy szloch swego z górą pięćdziesięcioletniego syna. Byłem zdumiony jego względnie opanowaną reakcją na to moje załamanie.

– No dalej – rzekł, jakby świetnie zdawał sobie sprawę, że coś przed nim ukrywam. Tak, wiedział o wszystkim i dlatego właśnie całkiem niespodziewanie postanowił sprezentować mi swą fotografię z okresu, gdy był silny i twardy. – Wyrzuć to z siebie – powiedział bardzo cicho. – Cokolwiek by to było, daj temu upust.

Dowiedziałem się, że opisany właśnie przeze mnie fatalny stan, w jakim się znalazłem, wywołały pigułki nasenne, jakie brałem każdej nocy – specyfik określany jako halcion. Wielu ludzi na całym świecie padło jego ofiarą. W Holandii jego rozprowadzanie wstrzymano całkowicie w 1979, już w dwa lata po pojawieniu się w aptekach, mnie zaś przepisano halcion osiem lat później. We Francji i Niemczech lek wycofano z obrotu w latach osiemdziesiątych, natomiast w Wielkiej Brytanii zakazano jego rozpowszechniania po audycji telewizyjnej wyemitowanej przez BBC jesienią 1991. W styczniu 1992 rewelacje – choć ja sam nie nazwałbym ich raczej rewelacjami – pojawiły się w długim artykule wydrukowanym na pierwszej stronie gazety „The New York Times”: „…Przez dwie dekady przedsiębiorstwo produkujące «Halcion», najpopularniejsze na świecie tabletki nasenne, ukrywały dane naukowe mówiące, że lek wielokrotnie powodował działania uboczne zgubne dla ludzkiej psychiki…”, Dopiero w pół roku po załamaniu, jakie przeszedłem, przeczytałem po raz pierwszy o skutkach stosowania halcionu – które to skutki określono terminem „halcionowego szaleństwa” – w pewnym popularnym amerykańskim magazynie. Wspomniany artykuł zawierał cytaty z listu zamieszczonego w „The Lancet”, specjalistycznym brytyjskim czasopiśmie medycznym. Holenderski psychiatra wynotował listę objawów powiązanych ze stosowaniem halcionu, które zauważył u pacjentów biorących wspomniany lek. Objawy te dokładnie pokrywały się z moimi: „…fatalne samopoczucie: rozpad osobowości i utrata kontaktu z rzeczywistością; reakcje paranoidalne; chroniczny niepokój; nieustanny strach przed popadnięciem w obłęd;… pacjenci często czują się zrozpaczeni i muszą walczyć z przemożnym impulsem pchającym ich w stronę samounicestwienia. Jeden z pacjentów istotnie popełnił samobójstwo”.

Tylko szczęśliwy przypadek uchronił mnie przed trafieniem do szpitala – lub wprost na cmentarz.

Odstawiłem halcion i fatalne objawy przestały być tak dokuczliwe, i poczęły zanikać. Pewnego weekendu wczesnym latem 1987 mój przyjaciel Bernie Avishai przyjechał do mnie z Bostonu, poważnie zaniepokojony moim gadaniem na temat samobójstwa. Wcześniej bowiem odbyliśmy długą rozmowę telefoniczną. Cierpiałem wtedy strasznie już od trzech miesięcy i przyznałem się przed nim, gdy zamknęliśmy się w gabinecie, że postanowiłem udać się na kurację do szpitala psychiatrycznego.

Jeżeli coś mnie przed tym powstrzymywało, tó jedynie obawa, że już nigdy stamtąd nie wyjdę.

Pragnąłem, żeby ktoś mnie przekonał, iż tak nie będzie i liczyłem w tym względzie na Berniego.

Przerwał mi wówczas i zadał pytanie, które zdało mi się wprost bezczelne:

– Na czym jesteś?

Wyjaśniłem mu, że nie biorę narkotyków i nie podkręcam się w inny sposób, łykam jedynie tabletki nasenne i uspokajające. Byłem na niego zły, gdyż miałem wrażenie, iż traktuje mnie obcesowo i nie rozumie powagi położenia, w jakim się znalazłem. I wtedy szczerze wyznałem wstydliwą prawdę:

– Załamałem się. Kompletnie rozsypałem. Jestem stuknięty, psychicznie chory!

A on na to:

– Tabletki? Jakie tabletki?

I już po kilku minutach rozmawiałem telefonicznie z farmakologiem z Bostonu, który poprzedniego roku, jak się później dowiedziałem, wyciągnął z podobnego dołka wywołanego nadużywaniem halcionu samego Berniego. Ów lekarz zapytał mnie przede wszystkim, jak się czuję. Gdy odpowiedziałem, wyjaśnił mi tego przyczynę. Początkowo nie chciałem przyjąć do wiadomości, że źródłem mojego cierpienia są zwyczajne proszki nasenne i próbowałem mu wytłumaczyć, jak wcześniej Bemiemu, że nie pojmuje potworności tego, przez co musiałem przejść. W końcu zgodziłem się, by zadzwonił do mojego miejscowego lekarza i pod nadzorem ich obu zacząłem wychodzić z uzależnienia. Był to koszmarny proces, pewnie nie dałbym rady, gdybym miał stawić temu czoło jeszcze raz. „Czasami – pisał holenderski psychiatra, doktor C. van der Kroef, w «The Lancet» – spotykamy się z przykrymi symptomami odstawienio-wymi, takimi jak chwilowe napady panicznego strachu połączone z poceniem się”. Musiałem zmagać się z takimi objawami przez pierwsze trzy doby.

Van der Kroef, opisując przypadki halcionowego obłędu, z którymi zetknął się w Holandii, zaznaczył w swoim artykule:”Bez wyjątku pacjenci określają pierwsze dni po odstawieniu leku jako piekło”.

Przez następne cztery tygodnie czułem się straszliwie podenerwowany, chociaż potrafiłem już radzić sobie jakoś z nawrotami strachu. Jednakże dosłownie nie byłem w stanie zmrużyć oka. Snułem się wyczerpany po całych dniach, a potem przychodziły bezsenne noce bez halcionu. Przygnębiała mnie nadto myśl, że muszę wyglądać na kupę nieszczęścia w oczach Claire i mego brata, a także tych wszystkich przyjaciół, którzy byli blisko w czasie tych strasznych stu dni. Wstydziłem się i był to już jakiś pozytywny objaw powrotu dawnej osobowości człowieka, któremu nie było obce coś tak przyziemnego jak szacunek do samego siebie, a który nie rozważał już groteskowej możliwości utopienia się w błotnistej, pełnej padlinożerców sadzawce.

Tylko że nawet wtedy jakoś nie mogłem uwierzyć, iż to halcion uczynił był ze mnie taką szmatę. I choć szybko dochodziłem do siebie umysłowo i emocjonalnie i potrafiłem już spojrzeć na codzienne życie chłodnym okiem tak samo jak przed całym kryzysem, to w głębi duszy pozostałem w połowie przekonany, że to ja sam jestem odpowiedzialny za wszystko, co mnie spotkało, a lek może tylko zintensyfikował rozmiary katastrofy; że zdruzgotała mnie nieudana operacja kolana i dolegliwy fizyczny ból. Przypuszczałem, iż winien mej transformacji – czy może raczej deformacji – nie był żaden farmaceutyczny specyfik, ale coś ukrytego we mnie, coś niewidocznego, zamaskowanego, zduszonego, coś co ujawniło się dopiero po przekroczeniu pięćdziesiątki, lecz tkwiło we mnie od zawsze niczym wnętrzności i było moje własne, jak przebyte dzieciństwo albo styl prozy. Moja ciemna strona, z istnienia której tak długo nie zdawałem sobie sprawy. Bałem się, że w podobnych okolicznościach znowu może dojść do głosu i znowu stanę się bezwolny, wściekły bez powodu, rozpaczliwie godny pożałowania, obłąkany, diaboliczny i niegodny zaufania, nierozważny, niezdolny do spojrzenia na samego siebie, bez krzty cywilnej odwagi, która to właśnie odwaga czyni życie tak wspaniałą rzeczą – że na nowo stanę się oszalałym, odpychającym wariatem, kipiącym złością poddającym się halucynacjom odmieńcem, którego egzystencja stanowi jedno długie pasmo cierpień.

Czy teraz, po upływie pięciu lat, po tych wszystkich medycznych odkryciach dotyczących diabelskich skutków łykania małych, czarodziejskich pigułek na sen, odkryciach rozpowszechnionych przez prasę na całym świecie, nadal w połowie uważam, że było właśnie tak? Prosta, szczera odpowiedź brzmi: „Być może. Musielibyście znaleźć się na moim miejscu, żeby to rozstrzygnąć”.

Co zaś tyczy się Philipa Rotha, który zajmował apartament numer 511 w hotelu King David, z którym rozmawiałem przez telefon i który z całą pewnością nie był mną – cóż… nie dowiedziałem się, po co była ta cała maskarada, gdyż zamiast odpowiedzieć mu, kiedy zapytał o moje nazwisko, natychmiast odwiesiłem słuchawkę. Pomyślałem sobie, że w ogóle nie powinienem był dzwonić. Nie miałem powodu, by przejmować się takim zbiegiem okoliczności, a tym bardziej denerwować się z tego powodu. To śmieszne, sądziłem. Pewnie przypadkowo natknąłem się na człowieka, który nazywa się identycznie. A jeśli nie, to w takim razie w Jerozolimie pojawił się oszust podszywający się pode mnie. I nie ja to powinienem wyjaśniać. Prawdy mogą dojść inni bez mojej interwencji. Właściwie już pewnie zajęli się tym Apter i Aaron. W Izraelu zna mnie wielu i oszust na dłuższą metę musi się zdekonspirować. Jakąż szkodę może mi uczynić? Mogłem zaszkodzić wyłącznie sam sobie, decydując się na tak nierozważne kroki jak wspomniana rozmowa telefoniczna. Nie powinien się dowiedzieć, że żart czy szalbierstwo, jakiego się dopuścił, zadręcza mnie w jakikolwiek sposób, gdyż właśnie wytrącenie mnie z równowagi było zapewne powodem całej tej maskarady. Jedynym wyjściem, przynajmniej na razie, jest zlekceważenie sprawy…

A jednak już zdążyłem się zdenerwować. Kiedy tak otwarcie oświadczył, jak się nazywa, po prostu oblałem się cały potem – pewnie zabawnie musiało to wyglądać. Roztropnie odłożyłem słuchawkę już po chwili. Zdawać by się jednakże mogło, iż to nic innego jak tylko przejaw bezradności i paniki, wyraźne świadectwo, że po siedmiu miesiącach od porzucenia halcionu bynajmniej nie doszedłem do kondycji psychicznej. Mogłem mu przecież odrzec:

– Hm, ja także nazywam się Philip Roth. Urodziłem się w Newark i napisałem sporo poczytnych książek. A pan…?

Tylko że to właśnie jemu udało się zupełnie zbić mnie z pantałyku.

Postanowiłem w ogóle nie wspominać o nim Claire, kiedy zjawiłem się w Londynie następnego tygodnia. Nie chciałem, by myślała, że jest coś, co może mnie zadręczać, tym bardziej że Claire jeszcze nie wydawała się przekonana, iż kuracja dobiegła do pomyślnego końca i mara już siły, aby stawić czoło poważnym przeciwncściom losu… A co może jeszcze istotniejsze, sam nie byłem tego pewien w stu procentach. Gdy przybyłem do Londynu, to nawet nie chciałem pamiętać, że Apter zadzwonił do Nowego Jorku, aby powiedzieć mi…

Tak, zajście, które równie dobrze mógłbym potraktować beztrosko jakiś rok wcześniej, obecnie stanowiło rodzaj drobnego, lecz niepokojącego zagrożenia. To odkrycie nie sprawiło mi rzecz jasna, radości, tylko że nie potrafiłem wyrzucić tej dziwacznej bzdury ze swego mózgu, aby przestała zatruwać z takim trudem odzyskany względny spokój. Oddałbym wiele, by móc we wspomnianym czasie spojrzeć na rzeczy z odpowiedniej perspektywy.

Podczas drugiej nocy spędzonej w Londynie wciąż jeszcze spałem źle – skutkiem zmiany stref czasowych. Przebudziłem się w ciemności ze trzy albo cztery razy. W mroku zacząłem się nawet zastanawiać, czy te telefony z Jerozolimy – no i mój telefon do Jerozolimy – przypadkiem mi się nie przyśniły. Wcześniej tego dnia przysiągłbym, że rzeczywiście je odebrałem siedząc w hotelu i zabierając się akurat do pracy. Miałem zamiar przygotować pytania, które chciałem potem zadać Aaronowi w Jerozolimie; pytania dotyczące jego książek. A jednak podczas tej długiej nocy zdołałem przekonać samego siebie, że wszystko to miało miejsce w snach, że każdemu przytrafia się coś podobnego niemal każdej doby. W snach przecież mieszają się w niepojęty sposób osoby, słowa i przypadki. Źródło mojego snu zdawało mi się podówczas groteskowo oczywiste.

Podszywająca się pode mnie postać, o błazeństwach której ostrzegli mnie Apter oraz Aaron i której głos usłyszałem na własne uszy, zdała się zmorą zrodzoną ze strachu wywołanego przez pierwszą podróż zagraniczną, od momentu kiedy powróciłem do zdrowia psychicznego – imorą będąca moim drugim ja, które wymknęło się spod kontroli. Jeśli natomiast chodzi o ludzi, którzy powiadomili mnie o istnieniu mojego sobowtóra w Jerozolimie, to byli oni właśnie tymi figurami przeniesionymi z realności do krainy sennych majaków. Potwierdzało to nie tylko zadziwiające podobieństwo przekazanych przez nich nowin, ale i fakt, iż obaj w swoim czasie przeszli zgoła nieprawdopodobne koleje losu. Przemiany wymyślone przez Franza Kafkę bledną przy tych, które za sprawą Trzeciej Rzeszy stały się udziałem mego kuzyna Aptera oraz przyjaciela Aarona, nie wspominając już o wielu innych Żydach.

Było mi pilno ustalić, czy to strumień snu wystąpił rzeczywiście ze swoich brzegów, więc zerwałem się, aby zadzwonić do Aarona jeszcze przed świtaniem. W Jerozolimie był już poranek, a Aaron zwykł przecież wstawać bardzo wcześnie. Jednak nawet jeżeli wchodziło w grę ryzyko, że go zbudzę, to czułem, iż nie mogę czekać ani minuty dłużej. Musiałem przekonać się, czy doświadczyłem kolejnej umysłowej aberracji; czy nie rozmawiałem z Aaronem na temat innego Philipa Rotha. Wyszedłem z sypialni i ruszyłem na dół, do kuchni, by porozmawiać spokojnie z drugiego aparatu. I wtedy, na schodach, uzmysłowiłem sobie, jak szalona była myśl, że wyśniłem sobie to wszystko. Przyszło mi do głowy, że powinienem zatelefonować nie do Aarona, ale do lekarza w Bostonie i zapytać, czy niepewność i luki w pamięci nie są przypadkiem skutkiem środków odtruwających-1 zastosowanych w czasie kuracji. Skoro już postanowiłem zawracać głowę Aaronowi, to powinienem spytać go, co nowego w sprawie, o której mi wspomniał. A może lepiej zwrócić się wprost do oszusta i zainteresować się, jaką właściwie grę prowadzi? Bawiąc się poszukiwaniem „rozsądnego wyjścia” stawałem znowu na krawędzi przepaści wypełnionej niebezpiecznymi złudzeniami. Tak jest… Jeżeli gdzieś mogłem zadzwonić o czwartej czterdzieści pięć rano, to jedynie do pokoju numer 511 w hotelu King David.

Wziąłem się za śniadanie i zacząłem rozważać, czy nie lepiej wrócić do łóżka i darować sobie wszelkie telefony. Wtedy poczułem, że znowu chwytam swe życie we własne ręce. Wszystko może być złudzeniem, ale to nie zwalnia człowieka z obowiązku poszukiwania optymalnych rozwiązań problemów, które pojawiają się na jego drodze.

Wówczas rozbrzmiał dzwonek telefonu. To był Aaron. Sam do mnie zadzwonił.

– Philip? Kolejne dobre wieści. Jesteś w porannej gazecie.

– Bomba. W jakiej tym razem?

– Tym razem w żydowskiej. Artykuł o wizycie, jaką złożyłeś Lechowi Wałęsie. W Gdańsku.

Pojechałeś tam, nim zacząłeś się przypatrywać procesowi Demianiuka.

Gdybym rozmawiał z kimkolwiek innym, to najpewniej uwierzyłbym, że stroi się tu ze mnie żarty.

Jednak chociaż wchodziło w grę, że Aaron sprokurował jakąś wyrafinowaną i komiczną intrygę, to taka ewentualność w osobliwy sposób nie pasowała mi do jego ascetycznej, łagodnej natury. Było jasne – spostrzegł, że dzieje się coś dziwnego, ale raczej nie maczał w tym palców.

Przy stoliku, naprzeciw mnie, Claire piła kawę i przeglądała „Guardiana”. Oboje kończyliśmy śniadanie. Nie, nie śniłem wtedy w Nowym Jorku, tak jak nie śniłem teraz.

Aaron ma miły i ciepły głos, przyjemny dla każdego chyba ucha. Jego angielszczyzna jest bardzo staranna, choć zaznaczona pewnym kosmo-politycznym odcieniem. Podobnie zresztą rzecz się ma z jego hebrajskim. Lubiłem słuchać tego uroczego głosu, ożywionego dramatycznymi pauzami, znanymi każdemu dobremu narratorowi, oraz ledwo wyczuwalnym, delikatnym drżeniem.

– Zacytuję ci twoje oświadczenie – stwierdził. – „Powodem mojego spotkania z Wałęsą była dyskusja na temat ponownego osiedlenia się Żydów w Polsce, obecnie gdy «Solidarność» doszła nareszcie do władzy”.

– Lepiej przeczytaj mi wszystko. Także tytuł i podtytuły. Powiedz, na której stronie jest ten artykuł i ile zajmuje miejsca.

– Ani długi, ani krótki. Znajduje się wewnątrz numeru. No i jest tu zdjęcie.

– Czyje?

– Twoje.

– Czy naprawdę przedstawia mnie? – zapytałem.

– Raczej tak.

– A nagłówek?

– „Philip Roth spotyka się z liderem «Solidarności»„… I dalej mniejszymi literami: „«Polska potrzebuje Żydów», stwierdza w Gdańsku Wałęsa”.

– Polska potrzebuje Żydów… – powtórzyłem. – Szkoda, że moi dziadkowie tego nie słyszą.

– „Wszyscy mówią o Żydach – powiedział Wałęsa Rothowi.

– Wygnanie Żydów doprowadziło Hiszpanię do ruiny – oświadczył przywódca „Solidarności” podczas dwugodzinnego spotkania, jakie odbyło się w gdańskiej stoczni, gdzie zrodziła się „Solidarność” w roku 1980.

– „Kiedy ludzie mówią mi, że Żydzi musieliby oszaleć, żeby tu przyjechać, odpowiadam im:

Polacy i Żydzi żyli obok siebie przez setki lat, a antysemityzm to całkiem nowe określenie. Lepiej pogadać o chlubnym tysiącleciu niż o czterech latach wojny. Żydowska kultura, język jidysz, ruchy intelektualne obecnego żydowskiego życia – powiedział przywódca „Solidarności” Rothowi – zrodziły się na polskiej ziemi. Jidysz to coś tak samo polskiego, jak żydowskiego. Nie ma Polski bez Żydów. Polska ich potrzebuje – dodał Wałęsa – a oni potrzebują Polski”. Philip, to brzmi jak historia wyssana z palca.

– Czytaj dalej.

– „Roth, autor «Kompleksu Portnoja» i innych kontrowersyjnych powieści określa sam siebie mianem «zapiekłego diasporysty»… Twierdzi, że ideologia diaspory zastępuje mu pisanie. «Powodem wizyty, jaką złożyłem Wałęsie, była kwestia przedyskutowania z nim pomysłu ponownego osiedlenia się Żydów w Polsce, kiedy «Solidarność» przejmie władzę». Obecnie, jak twierdzi autor, podobna idea spotyka się z większą wrogością w Izraelu niż w Polsce. Utrzymuje, że polski antysemityzm dawał się kiedyś we znaki, jednak «islam stanowi obecnie znacznie poważniejsze zagrożenie dla Żydów». Roth dodaje też, że «tak zwana normalizacja żydostwa to tragiczna iluzja od samego początku. Jeszcze gorzej, iż państwo izraelskie kwitnie w samym sercu świata islamskiego… to już nie tragedia, to samobójstwo. Hitler był dla nas potworem, ale rządził jedynie przez dwanaście lat… A co oznacza dla Żydów dwanaście lat? Nadszedł czas powrotu do Europy, która była naszą siedzibą przez wieki i pozostaje nią do dzisiejszego dnia. To Europa stanowiła właśnie matecznik żydostwa, kolebkę rabinicznego judaizmu, chasydyzmu, socjalizmu i tak dalej. Naturalnie także syjonizmu. Lecz syjonizm wypełnił już swą historyczną funkcję. Nadszedł czas odnowienia europejskiej diaspory, wiodącej duchowej i kulturowej siły ludzkości. Roth, który obawia się ponownego holocaustu w środkowej Europie, rozumie «ponowne osiedlenie tam Żydów» jako, mimo wszystko, jedyną drogę uchronienia judaizmu od katastrofy i sposób osiągnięcia «historycznego oraz duchowego zwycięstwa nad Hitlerem i Oświęcimiem». «Nie jestem ślepy – powiada Roth. – Dostrzegam zagrożenia. Jednak uczestniczę w procesie Demianiuka, patrzę na tego kata Żydów, na to ucieleśnienie zbrodniczego sadyzmu nazistów wobec naszego narodu i pytam sam siebie: kto i co zapanuje nad Europą? Wola nieludzkich morderców czy też cywilizacja, która dała światu Heinricha Heinego i Alberta Einsteina? Czy na zawsze zostaliśmy wygnani z kontynentu, gdzie rozkwitały nasze gminy… Z Warszawy, Wilna, Rygi, Pragi, Berlina, Lwowa, Budapesztu, Bukaresztu, Salonik, Rzymu przez niego? Nadeszła pora – konkluduje Roth – wrócić na swoje, na ziemie, do których mamy wszelkie historyczne prawa, których usiłowali pozbawić nas zbrodniarze pokroju Demianiuka»„.

To był koniec artykułu.

– Ależ mam pomysły – powiedziałem. – Pewnie zjednam sobie nowych przyjaciół w syjonistycznych kręgach.

– Każdy kto przeczyta to w Izraelu – odparł Aaron – pomyśli tylko: „o, kolejny nawiedzony Żyd”.

– W takim razie zdecydowanie wolałbym, żeby człowiek, który to spłodził, wpisywał się do hotelowych ksiąg jako „Kolejny Nawiedzony Żyd”, a nie „Philip Roth”.

– Ten człowiek może nie być na tyle stuknięty, by spełniać zachcianki osobnika, pod którego się podszywa.

Zauważyłem, że Claire nie czyta już gazety, tylko przysłuchuje mi się. Powiedziałem jej:

– To Aaron. W Izraelu pojawił się szaleniec, który posługuje się moim nazwiskiem i w ogóle udaje mnie.

Następnie wyjaśniłem Aaronowi:

– Mówię właśnie Claire o tym wariacie.

– Tak… – stwierdził Aaron. – Bez wątpienia ten wariat uważa, że to ktoś w Nowym Jorku, Londynie i Connecticut udaje jego.

– Chyba że wcale nie jest szaleńcem i dokładnie wie, co robi…

– To znaczy co?

– Nie powiedziałem, że wiem, powiedziałem, że on wie. W Izraelu widziało mnie, poznało tylu ludzi… Jak temu facetowi udało się tak łatwo przekonać dziennikarzy, że jest prawdziwym Philipem Rothem?

– Myślę, że artykuł napisała całkiem młoda kobieta… Najwyżej dwudziestoparoletnia. Cała afera wynikła więc z jej niedoświadczenia.

– A zdjęcie?

– Wyszperane z jakichś zbiorów.

– Posłuchaj, muszę skontaktować się z tą gazetą, póki wiadomości nie przedostały się do radia i telewizji.

– A co ja mam zrobić, Philipie? Nic?

– Na razie nie rób niczego. Pewnie pogadam ze swoim prawnikiem, nim jeszcze zadzwonię do tej gazety. Mam zdolną panią adwokat… Może poproszę ją o załatwienie sprawy przez telefon.

Zerknąłem na zegarek i zorientowałem się, że zbyt wcześnie, by dzwonić do Nowego Jorku.

Powiedziałem do słuchawki:

– Aaron, wstrzymaj się ze wszystkim. Muszę wszystko dokładnie przemyśleć i zainteresować się prawnymi kwestiami. W tej chwili nie wiem nawet, o co mógłbym oskarżyć oszusta… O naruszenie prywatności? Zniesławienie? Szaleńczy czyn? Czy podawanie się za kogoś jest w ogóle karalne? W jakim miejscu złamał prawo i czy jestem w stanie go powstrzymać, skoro nie mam nawet izraelskiego obywatelstwa? Musiałbym odwołać się do izraelskiego systemu sprawiedliwości, a przecież nawet nie ma mnie w kraju. Posłuchaj, oddzwonię do ciebie, gdy na coś wpadnę. Jednak kiedy tylko odłożyłem słuchawkę, natychmiast przyszło mi do głowy wyjaśnienie zagadki. Wyjaśnienie częściowo powiązane z myślami, które prześladowały mnie zeszłej nocy. Tak, słowa odczytane mi przez Aarona mogły kiedyś wyjść spod mojego pióra. Jako pisarz wiem, że granica pomiędzy poznaniem subiektywnym i obiektywnym często się zaciera… Wymysł staje się realnym faktem. Przyszło ml do głowy, że postacie z mych książek wyrwały się na wolność, uciekły z zadrukowanych stron, zlały się w jedną osobę i stały się żywą parodią mnie samego. Innymi słowy – jeżeli to nie sen, jeżeli to nie halcion, to w takim razie pozostała literatura, równie żywa i niewyobrażalna jak wszystko, co toczy się wokół nas.

– Cóż – zwróciłem się do Claire – ktoś uczestniczący w procesie Iwana Groźnego w Izraelu podaje się za mnie. Podpisuje się moim nazwiskiem. Udzielił nawet wywiadu izraelskiej gazecie…

Właśnie Aaron przeczytał mi go przez telefon.

– Dowiedziałeś się o tym dopiero teraz? – zapytała.

– Nie. Aaron zadzwonił do mnie do Nowego Jorku w zeszłym tygodniu. Podobnie jak Apter.

Gosposia Aptera powiedziała, że zobaczyła mnie w telewizji. Nie wspominałem ci o tym, bo nie miałem pojęcia, co to wszystko znaczy.

– Zrobiłeś się blady, Philipie. Przerażająco blady.

– Tak? Jestem zmęczony i tyle. Kiepsko spałem w nocy.

– Chyba nie mówisz, że…

– Och, przestań.

– Nie denerwuj się. Po prostu nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś złego. Ty naprawę strasznie zbladłeś i chyba… chyba się pocisz.

– Czyżby? Nie sądzę. To raczej ty zmieniasz się na twarzy.

– Bo się martwię. Zdajesz się…

– No jaki? Po prostu dowiedziałem się, że ktoś tam, w Izraelu, udziela gazetom wywiadów w moim imieniu. Słyszałaś, co mówiłem Aaronowi. Za parę godzin zadzwonię do Nowego Jorku, do Helenę.

Myślę teraz, że najlepiej jak to ona skontaktuje się z tamtą gazetą i wymusi na nich, żeby jutro wydrukowali sprostowanie. Trzeba go powstrzymać. Kiedy ukaże się sprostowanie, to żadna inna gazeta nie zechce rozmawiać z tym pomyleńcem. Od tego zacznę.

– A następny krok?

– Jeszcze nie wiem. Być może okaże się, że dalsze kroki nie będą potrzebne. Nie znam się na prawie. Czy mogę spowodować, by go powstrzymali w Izraelu? Może Helenę powinna skontaktować się z jednym z tamtejszych prawników? Porozmawiam z nią i wszystkiego się dowiem.

– A może powinieneś od razu pojechać do Izraela?

– Bzdura. Pomyśl, to nie ja jestem w matni. Nie ja będę musiał zmienić plany, lecz właśnie on.

Nim jednak nadeszło popołudnie, ponownie zacząłem myśleć, że rozsądniej, mądrzej i na dłuższą metę po prostu w pewien bezwzględny sposób korzystniej będzie nie czynić na razie niczego.

Wspominanie o sprawie Claire i dawanie jej do zrozumienia, że mam się całkiem dobrze, było naturalnie błędem.

Z pewnością nie popełniłbym go, gdyby nie przyszła i nie usiadła przy tym samym stole, gdy zadzwonił Aaron. Lecz jeszcze większą pomyłką mogło okazać się wprzęgnięcie do afery prawników z Izraela i Ameryki, którzy równie dobrze mogli okazać się bezradni wobec swoich kruczków i przepisów i którzy byli w stanie namieszać więcej niźli ja sam. Miałem nadzieję, że uda mi się okiełznać własną irytację, do chwili kiedy oszust w końcu skompromituje się całkowicie, co wydawało się nieuchronną perspektywą. Sprostowanie zamieszczone w gazecie nie zdoła naprawić wszystkich szkód, jakie wyrządził wydrukowany już wywiad. Pomysły zaprezentowane w nim tak bezpośrednio i dobitnie przez Philipa Rotha siłą rzeczy stały się już moimi i pewnie takimi pozostałyby, nawet dla tych, którzy przebiegliby wzrokiem wydrukowane następnego ranka sprostowanie. Tak czy owak, upomniałem się twardo, to nie była najgorsza rzecz, jaka spotkała mnie w życiu, i nie miałem zamiaru pozwolić sobie na rozklejanie się. Doszedłem do wniosku, iż miast mobilizować w panice armię adwokatów, lepiej przysiąść spokojnie i cicho z boku i obserwować szalbiercę odgrywającego wobec prasy i ludzi moją postać. Nie trzeba niczego – ani interwencji prawników, ani gazetowych sprostowań. Prędzej czy później rozsądni i tak pojmą, kto jest kim. – - Tkwiła we mnie pokusa, aby przypisać istnienie tego człowieka pozostałościom zgubnego działania halcionu. On jednak nie był moją lecz swoją własną halucynacją i do stycznia 1988 zrozumiałem, że ma więcej powodów ode mnie, aby się bać. Realnym przeszkodom potrafiłem stawić czoło łatwiej niż zmorom wywołanym przez tabletki nasenne. W swym arsenale miałem potężną broń: własny, realny świat. Nie istniało niebezpieczeństwo, że on zastąpi mnie. Nie miałem żadnych wątpliwości, iż to ja usunę jego – wyjawię jego sztuczki i zetrę w proch. To tylko kwestia czasu. Jasne, coś szeptało mi do ucha, przynaglając, panikując: „Zrób coś, zanim będzie za późno!”, podsuwając obrazy wyimaginowanych nieszczęść. Jednak w tej samej chwili donośnym głosem odzywał się Rozum: „Masz w ręku wszystkie atuty, a on żadnych. Wyczekaj go przez jakiś czas, a wtedy on zdradzi się ze swym intencjami. Pewnie będzie starał się uciec, by za jakiś czas objawić się w innym miejscu i rozpocząć komedię od nowa. Pozwól mu na to. Nie ma sprytniejszego sposobu na załatwienie go. A okażesz się górą w każdym wypadku”.

Nie muszę dodawać, że gdybym tego popołudnia oświadczył Claire, iż zmieniłem od poranka zdanie i – zamiast wysyłać do boju zastępy prawników – postanowiłem swemu adwersarzowi dalej dąć w balon, aż pęknie z hukiem na jego twarzy, odparłaby, że w ten sposób tylko napytam sobie kłopotów, które zburzą mój kruchy i z takim trudem odzyskany spokój umysłu; że problemy okażą się niepomiernie większe od tych, które wynikłyby, gdyby sprawę natychmiast zdusili adwokaci.

Przekonywałaby o swojej racji z jeszcze większym zapałem, niż czyniła to przy śniadaniu – ponieważ te trzy miesiące, podczas których bezradnie obserwowała moje załamanie, głęboko podkopały jej wiarę we mnie i nadszarpnęły jej nerwy również – uważając, iż nie podołam podobnie kuriozalnemu testowi.

Tymczasem ja, czując satysfakcję, że nie dałem się ponieść i postawiłem na chłodną strategię, upierałbym się przy swoim, doświadczając przy tym smaku wolności wyboru pomiędzy tym co gwałtowne i tym co kontrolowane. Wiedziałem, że nie wycofam się z postanowienia uporania się z przeciwnikiem samemu, tak jak to zwykle miewałem w zwyczaju.

Mój Boże, myślałem, a więc znowu jestem sobą, energicznym, niezależnym, nie oglądającym się na boki człowiekiem, gotowym do walki z realnym tym razem nieprzyjacielem. Adwersarzem, który stanowił właśnie odtrutkę, jaką zalecił mi farmakolog! W porządku, kolego, a więc chwyćmy się za bary! Możesz jedynie przegrać.

Wieczorem przy kolacji, zanim Claire zdołała zapytać o cokolwiek, skłamałem i powiedziałem jej, że rozmawiałem z panią adwokat, ta zaś dodzwoniła się z Nowego Jorku do redakcji izraelskiej gazety.

Dorzuciłem, że następnego dnia mają zamieścić sprostowanie.

– Nadal mi się to nie podoba – stwierdziła.

– Co jeszcze możemy zrobić? Co jeszcze należy zrobić?

– Nie podoba mi się to, że tkwisz tu sam, podczas gdy tamten osobnik buszuje na wolności. Kto wie, co to za jeden i co tak naprawdę planuje? Przypuszczam, że jest szaleńcem. Sam rano nazwałeś go wariatem. Co się stanie, jeżeli on jest uzbrojony?

– Może go i tak nazwałem, ale w istocie nic o nim nie wiem.

– No właśnie…

– I po co mu broń? Nie trzeba pistoletu, żeby się pode mnie podszywać.

– W Izraelu wszyscy są uzbrojeni. Połowa ludzi chodzących ulicami nosi karabiny… Nigdzie indziej nie widziałam tylu karabinów. Twój wyjazd tam w takim niespokojnym czasie, kiedy wszędzie eksplodują bomby, jest strasznym, fatalnym błędem.

Miała na myśli zamieszki, jakie rozpoczęły się w strefie Gazy i na zachodnim brzegu Jordanu mniej więcej miesiąc wcześniej, o czym wspominano w codziennych wiadomościach. W efekcie we wschodniej części Jerozolimy ogłoszono godzinę policyjną, a turystom zalecano trzymać się z dala od objętych starciami miast, gdzie dochodziło do potyczek między izraelskimi wojskami i zamieszkałymi tam Arabami. Media poświęcały sporo miejsca tym rozruchom na okupowanych terytoriach, określając je niekiedy mianem palestyńskiego powstania.

– Dlaczego nie powiadomisz izraelskiej policji? – spytała.

– Myślę, że izraelska policja ma teraz na głowie znacznie poważniejsze problemy od mojej osoby.

Zresztą, co miałbym im powiedzieć? Żeby go aresztowali i deportowali? Na jakiej podstawie? Z tego co wiem, nie wystawiał czeków na moje nazwisko ani też nie zamawiał na mój rachunek żadnych usług…

– Ale przecież musiał zjawić się w Izraelu z fałszywym paszportem, z podrobionymi dokumentami.

A to już przestępstwo.

– Skąd możemy to wiedzieć? Nie damy rady niczego udowodnić. Podejrzewam, że jedyną rzeczą, jaką zrobił w moim imieniu, było publiczne wypowiadanie się.

– A jednak musi istnieć jakaś sprawiedliwość. Nie wolno przybywać do kraju i udawać, że jest się kimś, kim nie jest się w rzeczywistości.

– To się pewnie zdarza częściej, niż przypuszczasz. Odrobinę realizmu, kochanie. Spójrz na sprawę chłodnym okiem.

– Nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś złego. Tylko to mam na uwadze.

– Coś naprawdę złego przytrafiło mi się przed kilkoma miesiącami.

– I masz to już całkowicie za sobą? Muszę o to zapytać, Philipie.

– A czy coś podobnego miało ze mną miejsce zanim zacząłem brać to cholerne lekarstwo? Albo kiedy już je zarzuciłem? Nie ma się czego obawiać. Jutro wydrukują sprostowanie. Przefaksują Helenę jego treść. I to na razie wystarczy.

– Cóż, dziwi mnie ten twój spokój… I szczerze mówiąc także spokój Helenę.

– O, teraz drażni cię spokój. Rano zarzucałaś mi jego brak.

– No tak… Po prostu wydaje mi się, że udajesz.

– Nie jestem w stanie ci udowodnić, iż jest inaczej.

– Obiecaj, że nie zrobisz niczego groteskowego.

– Powiedzmy czego?

– Nie wiem. Że nie będziesz starał się odszukać tego człowieka. Że nie będziesz z nim walczyć. Nie wiesz, z kim masz do czynienia. Nie wolno ci go poszukiwać na własną rękę. Obiecaj mi przynajmniej tyle.

Zaśmiałem się na to.

– Zdaje mi się – rzekłem kłamiąc raz jeszcze – że kiedy dotrę do Jerozolimy, nie będzie już kogo szukać.

– Powiedz, że tego nie zrobisz.

– Nie będę musiał. Spójrz na to z tej strony: ja mam wszystkie atuty, a on nic, zupełnie nic.

– Możesz się mylić. Wiesz, jaki on ma atut? To jasno wynika z twoich własnych słów. Ma w ręku ciebie.

Po kolacji oświadczyłem Claire, że mam zamiar zamknąć się na trochę w pokoju na górze i postudiować tam prozę Aarona, by lepiej przygotować się do planowanej rozmowy w Jerozolimie. Nie upłynęło jednak nawet pięć minut, odkąd siadłem przy biurku, gdy usłyszałem grający na dole telewizor. Wtedy podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do hotelu King David, prosząc, by połączono mnie z pokojem numer 511. Dla niepoznaki mówiłem angielszczyzną z francuskim akcentem; jednak nie łóżkowym, komediowym akcentem, nie tym z groteskowych reklamówek ekranowych – chodziło o akcent kosmopolitycznych Francuzów, którym posługiwał się na przykład mój przyjaciel, pisarz Philippe Sollers. Żadnych „zis” czy „zat” w miejsce „this” i „that”, żadnych ”h” początkujących słowa i wymawianych z przydechem – po prostu słynny angielski lekko tylko zabarwiony kontynentalnymi wpływami, charakterystyczny dla wykształconego Europejczyka.

Robiłem to już nie raz – kiedyś udało mi się nawet nabrać przez telefon lubującego się w psotach Sollersa. Postanowiłem, że ucieknę się do takiego wybiegu jeszcze w trakcie sprzeczki z Claire przy kolacji; sprzeczki dotyczącej planowanej przeze mnie podróży, a może wręcz jeszcze wcześniej, kiedy głos Rozumu podpowiadał mi, co mam czynić. Tyle że o dziewiątej wieczorem zżerała mnie już ciekawość. A ciekawość nie stanowi cechy Rozumu.

– Halo, pan Roth? Czy rozmawiam z panem Philipem Rothem? – zapytałem.

– Tak.

– Czy jest pan tym pisarzem?

– Owszem.

– Autorem „Kompleksu Portnoja”?

– Tak jest. Przepraszam, ale kto mówi?

Serce waliło mi tak mocno, jakbym dokonywał swego pierwszego przestępstwa u boku samego Jeana Geneta – to nie było jedynie niebezpiecznie, to było interesujące. Pomyśleć tylko, że człowiek po tamtej stronie udaje mnie, ja zaś udaję, iż nie jestem sobą. Czułem specyficzny, dziwny dreszczyk, który skłonił mnie w chwilę potem do fatalnego błędu.

– Nazywam się Pierre Roget – powiedziałem i dosłownie po ułamku sekundy zorientowałem się, że owemu imieniu i nazwisku wyciągniętemu z czubka głowy nadałem swoje prawdziwe inicjały…

Swoje, no i jego. Co gorsza, nazwisko brzmiało jakoś sztucznie i zdawało się żywcem wyjęte z jakiegoś dziewiętnastowiecznego katalogu czy słownika. Cierpki smak dał się jednak poznać za późno.

– Jestem francuskim dziennikarzem. Pracuję w Paryżu – ciągnąłem.

– Właśnie wyczytałem w izraelskiej prasie o pańskim spotkaniu z Lechem Wałęsą w Gdańsku.

Potknięcie numer dwa: żeby przeczytać wywiad w izraelskiej gazecie musiałbym znać hebrajski. Co będzie, jeśli on zacznie mówić do mnie w języku, który znałem ledwie na tyle, by przejść Bar Micwę, kiedy skończyłem trzynaście lat? Od tamtej pory upłynęło zresztą mnóstwo wody i mało już z tego pamiętałem.

Rozum: „Grasz dokładnie po jego myśli. Tak jakbyś uprawomocniał jego szalbierstwo. Odłóż słuchawkę”.

Claire: „Czy naprawdę czujesz się dobrze? Czy jesteś na to przygotowany? Nie jedź tam”.

Pierre Roget:

– O ile dobrze zrozumiałem, stoi pan na czele ruchu, który chce doprowadzić do ponownego osiedlenia w Europie tych Żydów, którzy mają europejskie korzenie.

On:

– Zgadza się.

– I starcza panu czasu na pisanie powieści?

– Pisać powieści, kiedy Żydzi znaleźli się na rozdrożu? Obecnie poświęciłem się całkowicie ruchowi na rzecz powrotu Żydów do Europy. Odnowieniu diaspory.

Czy ja w ogóle mógłbym mówić coś takiego i w ten sposób? Pomyślałem, że już ja sam znacznie lepiej naśladuję Sollersa niż ten człowiek mnie. Brzmiał bardziej amerykańsko ode mnie. Pewnie miał nadzieję, że maskarada wyda się bardziej przekonująca, jeżeli zacznie gadać niczym rasowy mieszkaniec Stanów – zresztą nie wiedziałem. Mówił też mocniejszym głosem niż ja, głębszym, wręcz tubalnym. Może zdawało mu się, że ktoś, kto spłodził szesnaście książek, musi w ten sposób rozmawiać przez telefon z dziennikarzem? Gdybym ja sam tak trąbił, to pewnie nie musiałbym pisać tych szesnastu książek. Kusiło mnie, żeby mu to powiedzieć, ale powstrzymałem się. I dobrze, gdyż miałem szansę wyciągnięcia jeszcze paru cennych informacji.

– Jest pan Żydem – rzekłem – którego w przeszłości krytykowano za „nienawiść do siebie” i „antysemityzm”. Czy nie pomylę się stwierdzając…

– Proszę posłuchać – przerwał raptownie. – Jestem Żydem. Nie pojechałbym do Polski na spotkanie z Wałęsą, gdyby było inaczej. Nie odwiedziłbym Izraela i nie uczestniczył w procesie Demianiuka. Z przyjemnością udzielę panu wszelkich wyjaśnień dotyczących problemu ponownego osiedlenia Żydów w Europie, natomiast nie zamierzam marnować czasu na roztrząsanie, co nawypisywali o mnie różni idioci.

– Jednak – napierałem – czy to nie dlatego, że stawia pan na diasporę, ci idioci mogą teraz twierdzić, iż jest pan wrogiem państwa Izrael i jego historycznej misji? Czy to nie potwierdzenie…

– Jestem wrogiem Izraela – przerwał ponownie – jeżeli już chce pan to ująć w tak sensacyjny sposób, ponieważ zależy mi na losie Żydów, w interesie których nie leży dalsze popieranie izraelskiego państwa. Izrael stał się dla Żydów największą pułapką od momentu zakończenia wojny światowej.

– A czy kiedyś, pańskim zdaniem, było inaczej?

– Oczywiście. Po katastrofie holocaustu Izrael stał się dla Żydów przystanią, szpitalem, gdzie mogli otrząsnąć się z potworności czasów zagłady, z nieludzkiego ciosu zadanego żydowskiemu duchowi.

Żydzi, rzecz jasna, odczuwali rozpacz, upokorzenie i wściekłość. Lecz to już historia. Nasz narodowy duch doznał ozdrowienia. W czasie znacznie krótszym niż stulecie. To cud, nawet więcej niż cud…

Jednak faktem jest, że Żydzi otrząsnęli się z katastrofy i nadeszła pora powrotu do prawdziwego życia i prawdziwego domu, do starodawnej, żydowskiej Europy.

– Do prawdziwego domu? – powtórzyłem, nie mogąc sobie wyobrazić, że wcześniej wahałem się, czy odbyć tę rozmowę. – Prawdziwego domu…

– Nie rzucam słów na wiatr – warknął do słuchawki. – Od średniowiecza mieszkało w Europie mnóstwo Żydów. Dosłownie wszystko, co identyfikujemy z kulturą żydowską, ma swe źródło w życiu, jakie wiedliśmy przez wieki pośród europejskich chrześcijan. Żydostwo otoczone światem islamskim ma swe własne, całkiem inne przeznaczenie. Nie sugeruję, aby izraelscy Żydzi, którzy urodzili się w krajach muzułmańskich, przenieśli się do Europy, ponieważ dla nich byłoby to zamiast powrotu do domu oderwanie się od tradycji.

– W takim razie co z nimi zrobić? Odesłać ich z powrotem do krajów arabskich, skazać na poniewierkę?

– Nie. Dla nich Izrael nadal musi pozostać ojczyzną. Gdy europejscy Żydzi wraz z rodzinami powrócą do Europy, w kraju ubędzie połowa ludności. Jego granice będą mogły zostać zredukowane do stanu z 1948 roku, armia zdemobilizowana, natomiast Żydzi wychowani w kulturze islamskiej mogą kontynuować niezależne, swobodne życie u boku arabskich sąsiadów. Ci ludzie mają słuszne prawo pozostać na swojej ziemi, lecz dla europejskich Żydów Izrael jest jedynie miejscem wygnania, obszarem czasowego pobytu, chwilową przerwą w losach europejskiej sagi, którą czas wreszcie wznowić.

– Co skłania pana do myślenia, że Żydzi osiągną w Europie więcej wolności niż w przeszłości?

– Proszę nie mieszać naszej długowiecznej europejskiej historii z dwunastoma latami rządów Hitlera. Gdyby Hitler nie istniał, gdyby dało się wymazać te dwanaście lat terroru, wtedy uznałby pan za rzecz oczywistą, że Żydzi mają w Europie równie wspaniałe perspektywy jak w Ameryce. Być może zrozumiałby pan nawet, że więcej łączy Żydów z Budapesztem i Pragą niż z Cincinnati i Dallas.

Czy to możliwe? – pytałem sam siebie, gdy on skrupulatnie rozwijał swe idee o potrzebie kształtowania historii. Czy jego umysł jest na tyle zmącony, że wierzy, iż zdoła pokierować losami narodu? Czy to psychopata, wariat ufny w swoje wizje? Jeżeli mówi wszystko szczerze, to tym kto udaje, jestem tylko ja…? Na razie nie byłem jeszcze w stanie się tego dowiedzieć. Nie wiedziałem też, czy mój nagły przypływ szczerości – kiedy zdałem sobie sprawę, że się spieram – uczynił tę rozmowę mniej czy jeszcze bardziej absurdalną.

– Ale Hitler naprawdę istniał – usłyszałem, jak Pierre Roget informuje go z zapałem. – Tamtych dwunastu lat nie można wymazać z historii, ani też wyrzucić z pamięci, choćby nawet pragnęło się miłosiernie przebaczyć. Znaczenia zagłady europejskiego żydostwa nie da się załatwić stwierdzeniem, że holocaust trwał tak krótko.

– Do znaczenia holocaustu – odparł ponuro – należy podejść na nowo, jedno jest mimo wszystko pewne: jego wymowy nie zmieni kolejna katastrofa… Kiedy potomkowie europejskich Żydów, którzy ewakuowali się z Europy i osiedli w miejscu wyglądającym na spokojną przystań, zostaną masowo unicestwieni na Bliskim Wschodzie. Holocaust nie powtórzy się w Europie, ponieważ tam raz już miał miejsce. Może jednak wydarzyć się tutaj, jeśli konflikt między Arabami i Żydami przybierze na sile, a na to się właśnie zanosi. Zniszczenie Izraela przy pomocy broni atomowej wcale nie jest mniej prawdopodobne od holocaustu sprzed pięćdziesięciu lat.

– Ponowne osadnictwo w Europie ponad miliona Żydów… Demobilizacja izraelskiej armii…

Powrót do granic z 1948… Wygląda na to – powiedziałem – że podsuwa pan Jaserowi Arafatowi propozycję rozwiązania kwestii żydowskiej.

– Nie. Arafat ma taki sam pomysł jak Hitler: eksterminację. Ja proponuję alternatywę w stosunku do eksterminacji, rozwiązanie problemu nie dla Arafata, lecz dla nas, coś porównywalnego w skali z ideą zwaną syjonizmem. Nie chciałbym być jednak źle zrozumiany ani we Francji, ani gdzie indziej na świecie. Powtarzam więc: w okresie tuż po wojnie, kiedy Europa ze znanych powodów przestała być zamieszkana przez Żydów, tylko syjonizm zdołał uratować żydowskie nadzieje i morale. Kiedy jednak okazało się, że nasz naród szybko otrząsnął się z szoku, syjonizm stracił swą moc i musi teraz zostać zastąpiony nową diasporą. A wiąc diasporyzm zamiast syjonizmu.

– Czy mógłby pan zdefiniować pojęcie „diasporyzmu” dla moich czytelników? – poprosiłem dumając jednocześnie: sztywna retoryka, profesorska prezentacja, historyczna perspektywa, gorączkowe zapewnienia, mocne słowa… Jakimże dowcipem okaże się ten dowcip?

– Diasporyzm to popieranie żydostwa rozproszonego w świecie zachodnim, wysiłki w celu ponownego osiedlenia izraelskich Żydów wywodzących się z Europy w europejskich krajach, gdzie do 1939 roku istniały spore mniejszości żydowskie. Należy odtworzyć wszystko bynajmniej nie na niebezpiecznym Bliskim Wschodzie, ale właśnie na obszarach, gdzie dawniej kwitła nasza kultura.

Jednocześnie trzeba odwrócić groźbę drugiego holocaustu, do którego może doprowadzić trzymanie się syjonistycznej ideologii. Syjonizm zapewnił na jakiś czas egzystencję moim rodakom, ale język hebrajski nie rozbrzmiewał tak naprawdę na Bliskim Wschodzie od blisko dwóch tysięcy lat. Zamiary diasporystów są skromniejsze: tylko pięćdziesiąt lat dzieli nas od tego, co zniszczył Hitler. Skoro Żydzi zdołali osiągnąć zgoła fantastyczne cele syjonizmu w ciągu niespełna pięćdziesięciu lat, to potrafią też zrealizować idee diasporyzmu o połowę szybciej, może nawet za kilka lat. Teraz właśnie sam syjonizm stał się zasadniczym problemem narodu żydowskiego.

– Mówi pan o powtórnym osadnictwie Żydów w Polsce, Rumunii, Niemczech? Na Słowacji, Ukrainie, w Jugosławii, w państwach nadbałtyckich? Jednak musi sobie pan zdawać sprawę – spytałem go – jak wiele nienawiści do Żydów żyje jeszcze w tych krajach?

– Chociaż nienawiść w stosunku do Żydów nadal istnieje w Europie, a wcale nie minimalizuję tego problemu, to ten tradycyjny antysemityzm musi natrafić na barierę oświecenia i moralności podbudowanej pamięcią o holocauście. Holocaust jest wspomnieniem, które działa przeciw europejskiemu antysemityzmowi, przyznaję, wyjątkowo jadowitemu. Nie ma podobnej bariery przeciw islamowi. Muzułmanie mogą zniszczyć naród żydowski bez mrugnięcia okiem i uznają to za swój triumf i święto. Sądzę, że zgodzi się pan ze mną, iż Żyd jest dzisiaj bezpieczniejszy błąkając się bez celu ulicami Berlina, niż chodząc pod bronią nad Jordanem.

– A może porozmawiamy o Żydach spacerujących po Tel Awiwie?

– W Damaszku pociski rakietowe z głowicami chemicznymi wycelowane są nie w centrum Warszawy, ale właśnie w główne punkty Tel Awiwu.

– Tak więc diasporyzm oferuje Żydom perspektywę jeszcze jednej ucieczki w przerażeniu i strachu?

– Ucieczkę od jeszcze jednej katastrofy, od śmierci i zagłady. Ucieczkę do życia. Gdyby więcej przerażonych Żydów zbiegło z Niemiec w latach trzydziestych…

– Zbiegliby z pewnością – powiedziałem – gdyby tylko mieli dokąd. Chyba pamięta pan, że nigdzie jakoś nie witano ich z otwartymi ramionami. I teraz byłoby tak samo, gdyby zjawili się masowo, dajmy na to, w Warszawie, uciekając przed arabską agresją.

– Wie pan, co zdarzy się w Warszawie, kiedy na dworcu kolejowym zjawi się pierwszy transport Żydów? Tłumy Polaków powitają ich z radością. Ludzie będą się cieszyć i płakać ze szczęścia. Będą skandować: „Nasi Żydzi wrócili! Nasi Żydzi wrócili!” Migawki zaprezentują stacje telewizyjne na całym świecie. Cóż to będzie za historyczny dzień dla Europy, dla żydostwa, dla całej ludzkości!

Bydlęce wagony transportujące Żydów do obozów zagłady zamienią się w komfortowe salonki wiozące dziesiątki tysięcy moich rodaków do miast i miasteczek, z których się wywiedli. Historyczna data dla ludzkiej pamięci, ludzkiej sprawiedliwości, koniec długiej pokuty. Tłumy zgromadzone na dworcach będą śpiewać i świętować, ludzie uklękną i wzniosą chrześcijańską modlitwę u stóp swych żydowskich współbraci. Wtedy zacznie oczyszczać się z grzechu sumienie Europy – tu zrobił teatralną pauzę i zakończył swój wizjonerski wywód spokojnym, mocnym oświadczeniem. – Lech Wałęsa wierzy w to równie gorąco jak Philip Roth.

– Naprawdę? Z całym szacunkiem, panie Roth, ale pańskie proroctwa brzmią dla mnie nonsensownie. Zupełnie jak groteskowy szkic którejś z pańskich książek… Polacy łkający z radości u stóp Żydów! I mówi mi pan, że nie zajmuje się obecnie pisaniem fikcyjnych historii…

– To nadejdzie – oznajmił tonem wyroczni. – To musi nastąpić. Ponowna integracja żydostwa z Europą… jeszcze przed rokiem dwutysięcznym. Musi pan pojąć, że to nie powrót uciekinierów, ale przemieszczenie się narodu zgodne z międzynarodowymi prawnymi ustaleniami, połączone ze zwrotem dawnych majątków, przyznaniem obywatelstwa i wszelkich praw. A wtedy, w 2000 roku, odbędą się w Berlinie uroczystości z okazji połączenia Żydów z Europą.

– Och, to bardzo zajmujące – stwierdziłem. – Zwłaszcza Niemcy będą zachwyceni połączeniem obchodów początku trzeciego milenium chrześcijaństwa ze świętem Żydów, którzy urządzą sobie karnawał pod Bramą Brandenburską.

– W swoim czasie Herzl także był oskarżany o publiczne kpiny, kiedy proponował ustanowienie żydowskiego państwa. Wielu deprecjonowało jego plan, mówiąc że to czysta fantazja, zupełna bzdura, a jego samego nazywali szaleńcem. Jednak moja rozmowa z Lechem Wałęsą to nie była fikcja. I nie bujda, że przez głównego rabina w Rumunii nawiązałem kontakt z prezydentem Ceaussescu. To pierwsze kroki w stronę stworzenia nowej żydowskiej rzeczywistości opartej na zasadach historycznej sprawiedliwości. Prezydent Ceaussescu przez lata sprzedawał Żydów do Izraela. Tak, nie przesłyszał się pan – Ceaussescu sprzedał Izraelowi kilkaset tysięcy rumuńskich Żydów po dziesięć tysięcy dolarów za głowę. To fakt. A ja zaoferuję mu dwakroć tyle za każdego Żyda, którego przyjmie z powrotem. Jeśli będzie trzeba, to nawet więcej. Dokładnie przestudiowałem biografię Herzla i z jego doświadczeń wiem, jak układać się z ludźmi. Herzl negocjował z sułtanem w Konstantynopolu i choć wtedy nie udało mu się wiele osiągnąć, to ja pójdę jego śladami i już niebawem będę prowadził rokowania z rumuńskim dyktatorem w jego pałacu w Bukareszcie.

– A skąd pieniądze dla dyktatora? Chyba się trzeba będzie zwrócić o fundusze do OWP.

– Mam wszelkie powody wierzyć, że wesprą mnie finansowo amerykańscy Żydzi, którzy od dziesięcioleci wysyłają znaczne sumy do Izraela, z którym związani są jedynie uczuciowo. Korzenie amerykańskiego żydostwa nie tkwią na Bliskim Wschodzie, lecz w Europie… Ich styl bycia, słowa, którymi czasem się jeszcze posługują, nostalgia, przywiązanie do historii: wszystko to jest spuścizną europejskości. Dziadek nie wywiódł swego rodu z Hajfy… Dziadek pochodził z Mińska. Dziadek nie był syjonistą, był żydowskim humanistą, uduchowionym, przepełnionym wiarą Żydem, który porozumiewał się nie w starożytnym języku hebrajskim, ale w żywym, barwnym jidyszu.

Naszą rozmowę przerwała kobieta z hotelowej centrali telefonicznej, która poinformowała, że na linii oczekuje Frankfurt.

– Pierre, proszę, niech pan zaczeka sekundę.

Pierre, proszę, niech pan zaczeka sekundę, powtórzyłem w myślach i posłusznie spełniłem jego życzenie. Czekałem, aż wróci i zasypie mnie nowym mnóstwem niedorzeczności. Powinienem był nagrywać tę rozmowę, przyszło mi do głowy – miałbym w ręku świadectwo, dowód. Tylko na co?

Że on nie jest mną? Czy na to trzeba dowodu?

– To pański niemiecki kolega po fachu – wyjaśnił mi po chwili.

– Dziennikarz z „Der Spiegel”. Proszę mi wybaczyć, ale muszę z nim teraz porozmawiać. Od kilku dni usiłował się ze mną skontaktować. Ale rozmowa z panem była bardzo ciekawa… Zadawał pan mocne, bezpardonowe pytania, jednak także inteligentne i dziękuję panu za to.

– Jeszcze jedno, ostatnie mocne pytanie. Proszę mi powiedzieć, czy popierają pana ci Żydzi, którzy wyrwali się z Rumunii Ceaussescu? Albo może emigranci z komunistycznej Polski? A ci, co uciekli ze Związku Radzieckiego? Czy chce ich pan zawrócić na lotnisko w Tel Awiwie i zmusić, żeby udali się z powrotem do Moskwy? Pomijając już antysemityzm, sądzi pan, że ci ludzie z ochotą wrócą do tamtych krajów, bo tak nakazał im Philip Roth?

– Myślę, że wyłożyłem już wystarczająco jasno swój punkt widzenia – odparł z wyszukaną uprzejmością. – W jakiej gazecie zostanie opublikowany ten wywiad?

– Jestem wolnym strzelcem, panie Roth. W „Le Monde” albo w „Paris-Match”.

– Będzie pan tak uprzejmy, by przesłać na adres hotelu kopię artykułu, gdy już go wydrukują?

– A jak długo zamierza się pan tam zatrzymać?

– Dopóki Żydzi nie pojmą, jaki cel stoi obecnie przed nimi. Aż zrozumieją, że diasporyzm to idea stworzona dla ich własnego dobra. Pańskie nazwisko… Pierre…?

– Roget – dokończyłem. – Łatwo zapamiętać.

Zaśmiał się zbyt głośno, abym mógł uznać to rozbawienie za szczere. On wie, pomyślałem odkładając słuchawkę. On doskonale wie, kim jestem.

ROZDZIAŁ 2
NIE MOJE ŻYCIE

Zgodnie z zeznaniami sześciu starych już dzisiaj ludzi, którzy przeżyli Treblinkę, w trakcie piętnastu miesięcy od lipca 1942 roku do września 1943 – kiedy to blisko milion Żydów zostało zamordowanych w Treblince – operatorem komory gazowej był strażnik, znany wśród więźniów jako Iwan Groźny. Lubował się on w dręczeniu i torturowaniu, głównie za pomocą ostrych narzędzi, nagich mężczyzn, kobiet i dzieci stłoczonych przed komorą i oczekujących na zagazowanie. Iwan był silnym fizycznie, porywczym, niewykształconym radzieckim żołnierzem, dwudziestoparoletnim Ukraińcem wziętym do niewoli na froncie wschodnim. Wraz z setkami innych ukraińskich odszczepieńców przeszedł specjalne przeszkolenie pod nadzorem SS. Z tejże grupy rekrutowały się właśnie załogi Bełżca, Sobiboru i Treblinki – obozów zagłady umiejscowionych na terenie Polski.

Obrońcy Johna Demianiuka, spośród których jeden – Yoram Sheftel – był Izraelczykiem, nie negowali istnienia „Iwana Groźnego” ani też nie poddawali w wątpliwość okropieństw, jakich się dopuścił. Twierdzili jedynie, iż John Demianiuk i „Iwan Groźny” to dwie różne osoby i że oskarżenie opiera się na bezwartościowych świadectwach. Przekonywali, że słabe technicznie zdjęcie zaprezentowane ocalałym z Treblinki przez izraelską policję nie może stanowić dowodu, gdyż wyraźnie sugerowano świadkom, że Demianiuk to Iwan. Argumentowali, iż jedyny wartościowy dokument – przepustka z Trawników, obozu szkolnego SS, zawierająca nazwisko, dane, fotografię oraz podpis Demianiuka – to fałszywka spreparowana przez KGB w celu oczywistej dyskredytacji nacjonalistów ukraińskich. Twierdzili, że w okresie, gdy „Iwan Groźny” obsługiwał komorę gazową w Treblince, Demianiuk znajdował się w niemieckim obozie jenieckim na odludziu Polski, w pobliżu któregoś z obozów śmierci. Podsądny Demianiuk to jakoby pracowity, religijny, lubiący ognisko domowe człowiek, który wyemigrował z Europy do Ameryki wraz z ukraińską żoną i małym dzieckiem w roku 1952. W Stanach już przyszła na świat dwójka następnych potomków; Demianiuk to wykwalifikowany mechanik samochodowy, przyzwoity, uczciwy Amerykanin, obracający się w kręgu innych ukraińskich emigrantów osiadłych na przedmieściach Cleveland. Obrona głosiła, iż Demianiuk uwielbia swój warzywny ogródek i pierogi, które pomaga przygotowywać kobietom na dni prawosławnych świąt. Jedyne jego przestępstwo to fakt, że urodził się na Ukrainie mniej więcej w tych samych latach co Iwan z Treblinki i być może nawet przypomina go nieco z wyglądu. Zresztą ludzie, którzy ocaleli z Treblinki, nie widzieli przecież swego oprawcy od przeszło czterdziestu lat. Na wstępie procesu Demianiuk powiedział przed sądem:

– Nie jestem tym strasznym człowiekiem, o którego wam chodzi. Jestem niewinny.

Wyczytałem to wszystko z grubego zbioru odbitych na ksero artykułów dotyczących procesu Demianiuka, jaki nabyłem w redakcji „The Jerusalem Post”, anglojęzycznej izraelskiej gazety. Jadąc z lotniska zobaczyłem stosowne ogłoszenie w tymże czasopiśmie i po zarejestrowaniu się w hotelu – miast zadzwonić do Aptera i umawiać się z nim na spotkanie, jak wcześniej planowałem – wziąłem taksówkę i udałem się wprost do siedziby „Jerusalem Post”. Następnie, nim poszedłem do restauracji na obiad z Aaronem, przeczytałem uważnie kilkaset fiszek. Niektóre z nich datowane były na jakieś dziesięć lat wstecz, kiedy to rozpoczęły się wstępne starania o uzyskanie w amerykańskim sądzie ekstradycji Demianiuka.

Czytałem to przy stoliku na wewnętrznym podwórku hotelu American Colony. Zwykle zatrzymywałem się w Mishkenot Sha’ananim, siedzibie przeznaczonej dla odwiedzających Izrael naukowców i artystów, prowadzonej przez fundację zorganizowaną przez burmistrza Jerozolimy, oddalonej o ledwie kilkaset metrów od hotelu King David. Parę miesięcy wcześniej zarezerwowałem sobie tam apartament, lecz na dzień przed opuszczeniem Londynu wycofałem rezerwację i złożyłem inną w American Colony, hotelu kierowanym przez Arabów i położonym na drugim końcu Jerozolimy, dosłownie na granicy sprzed 1968 roku, która oddzielała izraelską od jordańskiej części miasta – całkiem blisko dzielnicy zamieszkanej przez Arabów, gdzie przed kilkoma tygodniami wybuchły zamieszki. Wyjaśniłem Claire, że muszę zmienić rezerwację, aby trzymać się możliwie z dala od tamtego Philipa Rotha, zamieszkałego w King David. Fakt, iż zatrzymam się w arabskim hotelu, zmniejszy do minimum prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania z tym człowiekiem, przed którym przecież sama mnie ostrzegała.

– Zwiększa jednak ryzyko – odparła – że oberwiesz kamieniem w czasie rozruchów.

– Zrozum – tłumaczyłem – będę tam incognito. To najrozsądniejsze rozwiązanie w obecnej sytuacji.

– Nie. Najrozsądniej gdybyś prosił Aarona tu, do Londynu, i udostępnił mu gościnny pokój.

Ponieważ akurat tego samego dnia, kiedy wylatywałem do Izraela, Claire wybierała się do Afryki, gdzie w Kenii miała kręcić film, powiedziałem jej – podczas naszego rozstania na Heathrow – że jest bardziej prawdopodobne, iż na ulicach Nairobi zostanie pożarta przez lwy, niż że stanie mi się coś złego w hotelu pierwszej klasy na obrzeżach wschodniej Jerozolimy. Pokręciła tylko smutno głową i odeszła.

Przeczytałem wszystkie odbitki, włącznie z kopią artykułu sprzed tygodnia, dotyczącego prośby wniesionej przez obrońcę, Yorama Sheftela, by dołączyć do akt dziesięć nowych dokumentów.

Zacząłem się wówczas zastanawiać, czy to w czasie procesu Demianiuka oszust wpadł na myśl, by podszyć się pode mnie, zainspirowany przebiegiem sprawy i kłopotów z ostateczną identyfikacją podsądnego. Czy też może celowo wybrał proces na moment i miejsce swego występu, wiedząc na co nacelowana będzie uwaga izraelskich mediów. Zniesmaczyło mnie, iż postanowił zainscenizować swą komedię posługując się rzeczywistą tragedią. I po raz pierwszy tak naprawdę wkurzyłem się: ktoś z premedytacją zdecydował się na szyty grubymi nićmi szwindel, który zakładał splot moich losów z jego losami na scenie, w tle której toczył się rzeczywisty dramat.

Podczas obiadu tego samego dnia zastanawiałem się wciąż, czy nie poprosić Aarona, by polecił mi jakiegoś jerozolimskiego prawnika, z którym mógłbym przedyskutować swój problem. Milczałem jednak, natomiast Aaron rozwodził się na temat swego nowego gościa: Francuzki, wykładowczyni uniwersyteckiej, matki dwojga dzieci, odnalezionej jako noworodek na podwórzu jednego z paryskich kościołów na kilka zaledwie miesięcy przed oswobodzeniem tego miasta przez aliantów w 1944.

Wychowali ją przybrani rodzice w wierze katolickiej, lecz przed kilku laty doszła do przekonania, że z pewnością przyszła na świat jako żydowskie dziecko porzucone przez matkę szukającą schronienia gdzieś w Paryżu. Matka w ten sposób chciała zapewnić jej przetrwanie. Owa Francuzka rozmyślała nad tym szczególnie często podczas wojny libańskiej, kiedy to wszyscy – włącznie z jej mężem i dziećmi – potępiali Izraelitów jako zbrodniarzy i morderców, a ona sama uparcie trzymała ich stronę.

Znała Aarona tylko z jego książek, mimo to napisała doń emocjonalny list o swym odkryciu.

Odpowiedział ciepłymi słowami i już po kilku dniach znalazła się na progu jego domu, prosząc by pomógł jej znaleźć rabina zdolnego ją nawrócić. Podczas kolacji zjedzonej razem z Aaronem i jego żoną Judith, zaczęła obojgu tłumaczyć, że nigdy nie czuła się związana z Francją, choć mówi i pisze po francusku, i wygląda, i zachowuje się jak typowa Francuzka. Uważała z całą stanowczością, że jest Żydówką i przynależy do rodu Izraelitów.

Następnego ranka Aaron zabrał ją do rabina, którego znał. Spytał rabbiego, czy mógłby nadzorować jej konwersję. Ten jednak odmówił, podobnie jak trzej inni, do których zwrócili się w dalszej kolejności. Każdy z nich podał mniej więcej ten sam powód odmowy: zarówno jej mąż, jak i dzieci nie należą do żydostwa, a rabini nie chcą podziałów religijnych w rodzinach.

– Przypuśćmy, że rozwiodę się z mężem i porzucę dzieci… – powiedziała. Tak się jednakże składa, że kocha swoją rodzinę, więc rabin nie potraktował tych słów poważnie.

Przez cały tydzień w Jerozolimie niczego w sprawie nie wskórała i zbliżał się nieuchronnie czas powrotu do Francji, a ona wciąż pozostawała katoliczką. Wreszcie, na dzień przed odlotem, jadła kolację u Appelfeldów i tam Aaron i Judith, nie mogąc już patrzeć na jej przygnębienie, oznajmili nagle:

– Jesteś Żydówką! My, Appelfeldowie, oświadczamy, że jesteś Żydówką! Widzisz… nawróciliśmy cię!

Kiedy tak siedzieliśmy w restauracji i naśmiewaliśmy się z tej niecodziennej historii, Aaron, mały, niepozorny człowiek o okrągłej twarzy, przy tym zupełnie łysy, zdał mi się nagle dobrotliwym czarodziejem; jakby wdał się w swego legendarnego imiennika, mojżeszowego brata. „Nie miałby żadnych problemów, napisałem potem we wprowadzeniu do naszego wywiadu, z zamienieniem się w magika, który zaprasza dzieci na urodzinowe przyjęcia, wyciągając przy tym gołębie z cylindra… Jego uprzejma i delikatna fizjonomia kojarzy się raczej z zajęciem prestidigitatora niż twórcy wspaniałych nowel o zniknięciu z całego kontynentu europejskiego Żydów, w tym jego własnych rodziców…” Sam Aaron zdołał ocalić życie, uciekając w wieku dziewięciu lat z obozu koncentracyjnego, a potem ukrywając się, błąkając samotnie po lasach albo pracując jako parobek u wieśniaków aż do wyzwolenia, jakie przynieśli Rosjanie. Nim znalazł się w obozie, pędził dzieciństwo w dostatku, wśród Żydów z Bukowiny. Wychowywały go niańki, kształcili prywatni nauczyciele, chadzał w najlepszych ubraniach.

– Zostać nazwany Żydem przez Appelfelda – powiedziałem – to żadna ujma. Masz prawo określać tak ludzi. Próbowałeś nawet zrobić to ze mną.

– O nie, Philipie. Ty byłeś Żydem na długo przedtem, nim się zjawiłem.

– Nigdy takim zupełnym, stuprocentowym, jak zdajesz się to sobie wyobrażać.

– Właśnie tak: stuprocentowym i niepoprawnym. To ty sam starasz się ukryć to, co dla mnie oczywiste.

– Na takie stwierdzenie – powiedziałem – nie mam już kontrargumentu.

Zaśmiał się cicho i rzekł:

– To dobrze.

– Ale powiedz mi, czy wierzysz w wyobrażenie o sobie tej francuskiej profesor?

– Nie dyskutuję o tym, w co wierzę.

– W takim razie zastanówmy się, w co ona wierzy. Czy nie przyszło jej do wykształconej, profesorskiej głowy, że podrzucono ją w kościele, ponieważ nie była Żydówką? A jej poczucie wyobcowania nie wynika z faktu, że urodziła się Żydówką, lecz że poznała smak sieroctwa jak wielu innych ludzi? Poza tym, czy matka Żydówka pozostawiłaby ją na pastwę losu przed samym wyzwoleniem, gdy zaczynała już świtać nadzieja na wyratowanie? Nie, nie… zbyt wiele wskazuje na to, iż jej semickie pochodzenie jest bardzo wątpliwe.

– Wątpliwe, ale nadal możliwe. Nawet gdyby alianci zbliżali się już do miasta, to wciąż w grę wchodziło tych kilka dni śmiertelnego zagrożenia. A przetrwanie w kryjówce, w jakiejś norze, z płaczącym niemowlakiem na ręku, wcale nie musiało być takie oczywiste.

– To jej argument.

– Jeden z jej argumentów.

– No tak, wymyślić można właściwie wszystko… – powiedziałem i naturalnie natychmiast pomyślałem o człowieku, któremu przyszło do głowy, że będzie mną. Czy on istotnie myśli, że jest mną?

– Wyglądasz na zmęczonego – stwierdził Aaroii – i zdenerwowanego. Nie jesteś dziś chyba w formie.

– Nie muszę. Ktoś stara się za mnie.

– Jednak nic więcej nie ukazało się w gazetach… W każdym razie nie natknąłem się na nic nowego.

– Tylko że on nie spasował, jestem tego pewien. Jak go powstrzymać? Ja sam na pewno nie zdołam.

Czy powinienem w ogóle próbować? A ty co byś zrobił? Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach angażowałby się w to? – zdałem sobie sprawę, że gdy nie było obok Claire, przyjąłem jej punkt widzenia. – Czy powinienem zamieścić notatkę w „The Jerusalem Post” i poinformować obywateli Izraela o tym oszuście, odciąć się oficjalnie od wszystkiego, co robi i mówi w moim imieniu?

Całostronicowe wyjaśnienie szybko załatwiłoby sprawę. Mógłbym wystąpić w telewizji. Albo jeszcze lepiej po prostu iść na policję, ponieważ ten gość zapewne posługuje się fałszywymi papierami. Wiem, że musiał naruszyć jakieś przepisy prawne.

– A jednak nie robisz nic.

– Cóż, coś jednak zrobiłem. Zadzwoniłem do niego po telefonicznej rozmowie z tobą. Do hotelu King David. Podyskutowałem z nim zgrywając dziennikarza.

– No, wydajesz się zadowolony z tego powodu… Teraz dopiero wyglądasz w porządku.

– Hm, to było nawet całkiem zabawne. Tylko co, Aaronie, ja mam teraz zrobić? Sprawa jest zbyt groteskowa, żeby brać ją poważnie, i za poważna, by ją lekceważyć. I doprowadza mnie do stanu, z którego właśnie przez długie miesiące usiłowałem się otrząsnąć. Wiesz, co jest istotą załamania? Zapadnięcie się własnego mikrokosmosu. Utopienie się w swoim wnętrzu. Przybywając tutaj miałem jasną wizję: odnajduję siebie w Jerozolimie, spotykam się z Appelfeldem, taplam się w morzu swej drugiej jaźni… zapanowuję nad nią. Zamiast tego zajmuję się tym niby prawdziwym sobą, o którym nie myślę dniami i nocami… Nie tą wersją, która działa śmiało w żydowskiej części Jerozolimy, lecz mną rzeczywistym, kryjącym się wśród Arabów.

– A więc to dlatego zatrzymałeś się właśnie tutaj.

– Tak… Ponieważ nie przyleciałem tu dla niego. Przybyłem na spotkanie z tobą. Zrozum, Aaronie, to był prawdziwy powód, to nadal jest prawdziwy powód – i z kieszeni marynarki wyciągnąłem kartkę, na której napisałem na maszynie pytania dotyczące jego twórczości. – Zacznijmy. Do diabła z nim.

Przeczytaj to.

Na kartce widniało: Odnalazłem w twojej prozie echa pisarstwa dwóch środkowoeuropejskich twórców z poprzedniej generacji – Brunona Schulza, polskiego Żyda, piszącego po polsku i zabitego przez hitlerowców w rodzinnym Drohobyczu, zamieszkanym przez Żydów galicyjskim mieście, gdzie uczył w szkole, oraz Kaiki, Żyda z Pragi, piszącego po niemiecku i żyjącego wedle słów Maxa Broda „głównie w rodzinnym kręgu” przez większość swego czterdziestoletniego istnienia. Powiedz mi, jak wielki wpływ na twą wyobraźnię wywarli Schulz i Kafka?…

Rozmawialiśmy przy herbacie o Schulzu i Kafce, a także – choć już nieco sensowniej – o moim drugim wcieleniu, aż wreszcie poczuliśmy się zmęczeni i zdecydowaliśmy, iż czas wracać do domu.

Tak, myślałem, oto droga – zapomnij o przykrych i niejasnych sprawach i skup się na celu. Z wszystkich osób, jakie pomagały mi powrócić do sił – mam na uwadze głównie Claire, Berniego, wszystkich lekarzy – postawiłem na Aarona. Stwierdziłem, że to on ostatecznie wyciągnie mnie z bagnistej rzeki, przywróci niemal utraconą wiarę w siebie, w tę część osobowości, nad którą można było pomyśleć i podyskutować i która zwyczajnie rozpłynęła się w mgle halcionu, kiedy jeszcze pozostawałem przekonany, że nie będę już w mocy normalnie rozumować. Halcion zrujnował nie tylko moją egzystencję, co samo w sobie stanowiło tragedię, ale i poczynił spustoszenie w mym umyśle. Liczyłem jednak na Aarona, na jego dojrzałość, która konwulsyjnie ukształtowała się w najbardziej okrutnych okolicznościach.

Aaron zdołał mimo wszystko zachować równowagę w obliczu nieszczęść, ujarzmić chaos i pragnienie zemsty i odrodzić się jako zrównoważona istota ludzka, zarazem doskonały pisarz mogący poszczycić się osiągnięciami twórczymi, które prywatnie oceniałem niezwykle wysoko; osiągnięciami, źródłem których była jego wewnętrzna siła, zupełnie niedostrzegalna gołym okiem.

Później tegoż wieczora, nim położył się spać, Aaron ujął skrótowo jeszcze raz, tym razem na piśmie, odpowiedź na pytanie, jakie postawiłem przed nim w restauracji. Obiecał też przetłumaczyć to następnego dnia, posłużył się bowiem hebrajskim. Swe związki z Kafką określił następująco:

– Kafka wyłania się z wewnętrznego świata i stara się uchwycić rąbek rzeczywistości, ja natomiast wywodzę się z empirycznej realności, z obozów i lasów. Mój prawdziwy los urąga potędze wyobraźni, a swe zadanie jako artysty pojmuję nie jako rozwijanie własnej imaginacji, lecz raczej powściąganie jej, ale nawet to jest dla mnie nad wyraz trudne, ponieważ moje przeżycia były tak niewiarygodne, iż mogą zdawać się komuś fikcją… Początkowo próbowałem uciec od siebie i swoich wspomnień, by wieść życie, które nie było moim życiem, i opisywać je. Jednak ukryty duch szeptał mi, że nie wolno pozwalać sobie na taki eskapizm i wypierać się dziecięcych doświadczeń holocaustu, który wykrzywił moją świadomość… Mój drobny kuzyn – Apter – wieczne dziecko, zarabia na życie malując obrazki z Ziemi Świętej na użytek turystów. Sprzedaje je w niewielkim warsztacie, wciśniętym między stoisko z pamiątkami i ladę z ceramiką – który dzieli z pewnym kuśnierzem w żydowskiej dzielnicy starej Jerozolimy. Turystom, którzy pytają o ceny malunków, Apter zwykle odpowiada w ich językach, gdyż – choć emocjonalnie nie dojrzał do swego wieku, to jednak w powikłanej przeszłości opanował płynnie angielski, hebrajski, jidysz, polski, rosyjski i niemiecki. Zna nawet trochę ukraińskiego, który sam nazywa językiem gojów. A oto co słyszą zwiedzający, gdy zapytują Aptera o cenę:

– To nie ode mnie zależy – stwierdzenie to jawi się niestety przejawem skromności czy też nawet przesadnej pokory. Apter jest za dobrze ułożony, by głośno rozprawiać z dumą o swoich obrazach. – Ja, człowiek kochający Cezanne’a, płaczący i modlący się nad swoimi produkcjami, maluję niczym amator bez ideałów.

– W swoim rodzaju – powiedziałem mu – twoje obrazy są całkiem niezłe.

– Dlaczego tak fatalnie maluję? – pytał. – Czy to także wina Hitlera?

– Mogę cię pocieszyć, że Hitler malował gorzej.

– Nie – zaprzeczył Apter – widziałem jego obrazy. Nawet Hitler malował lepiej ode mnie.

Tygodniowo Apter zarabiał od pięciu do stu dolarów za swe standardowe pejzażyki. Pewien filantrop, angielski Żyd, fabrykant z Manchesteru prowadzący też interesy w Jerozolimie, zapoznawszy się przypadkowo z biografią Aptera przesłał mu kiedyś czek na tysiąc funtów za jeden z obrazków i roztoczył nad Apterem rodzaj opieki, mniej więcej raz do roku kupując od niego pracę za podobnie wygórowaną cenę. Jednak zdarzyło się i tak, że pewna podstarzała Amerykanka odmaszerowała z pejzażem Aptera, nie dając mu za niego ani grosza… Naturalnie jeśli wierzyć słowom mego kuzyna.

Ponoć był to widok targu zwierzęcego w Jerozolimie, widok, jakich Apter produkuje tuzin tygodniowo. Złodziejka pozostawiła go rozpaczającego na ulicy.

– „Policja! – wrzeszczał. – Pomocy! Na pomoc!”

Kiedy jednak nikt nie przyszedł mu w sukurs, sam rzucił się w pościg i wkrótce dopadł kobietę za rogiem, gdzie dyszała ciężko oparta o mur, ze skradzionym obrazkiem na bruku.

– „Nie jestem chciwcem – powiedział do niej – ale, droga pani, muszę coś jeść”.

Dalej, według Aptera, kobieta zaczęła przekonywać tłumek, jaki szybko obstąpił płaczącego artystę z błagalnie wyciągniętymi rękami, że zapłaciła za obraz pensa, a więc znacznie więcej, niż jest wart.

Wściekle wrzasnęła w jidysz:

– „Zajrzyjcie mu do kieszeni! On kłamie!”

– Rozległ się potworny krzyk – wyjaśnił mi Apter – straszne, rozdzierające wycie z jej ust…

Kuzynie Philipie, natychmiast zrozumiałem w czym rzecz. Spytałem jej: „Proszę pani, z jakiego pani obozu…?” „Przeszłam wszystkie!”- krzyknęła i napluła mi w twarz.

W opowieściach Aptera wszyscy go okradają, plują na niego, oszukują i poniżają dosłownie każdego dnia, przy czym owi złoczyńcy okazują się przeważnie uratowanymi z obozów. Czy jego historie odpowiadają rzeczywistości? Nie starałem się nigdy ich weryfikować. Nie uważam Aptera za łgarza, tylko za twórcę fikcji, jak innych, którzy przez fikcję starają się wydobyć ukryte prawdy. Podchodzę do jego opowiastek jak Aaron do wyznań swej francuskiej katolickiej „Żydówki”.

Następnego dnia po spotkaniu z Aaronem miałem poważny zamiar wziąć spod hotelu taksówkę i pojechać wprost do nory, gdzie pracował i handlował Apter, i spędzić z kuzynem parę godzin pozostających do ponownej rozmowy z Appelfeldem. Zamiast tego jednakże udałem się na przedpołudniową sesję sądu rozstrzygającego sprawę Demianiuka – aby zobaczyć oszusta. Gdybym nie zastał go na rozprawie, mogłem zajrzeć do hotelu King David. Musiałem to uczynić: dalsze dwadzieścia cztery godziny bezczynności bardzo źle by na mnie podziałały. Tej nocy fatalnie spałem, budziłem się co jakiś czas i sprawdzałem podwójne zamki u drzwi, potem wracałem do łóżka i wyczekiwałem, aż on zjawi się, czarodziejsko zawieszony w powietrzu… Tak jakby hotel był grobowcem, a jeden z nas zjawą, duchem, moje sny zaś – kłębowiskiem ponurych przeczuć, zbyt ponurych, by je nazwać. Zrywałem się z pościeli zdecydowany bezwzględnie zabić łajdaka własnymi rękami. Tak, do ranka stało się dla mnie jasne, że nie robiąc nic, rozdmuchując tylko problem w swoim mózgu, a mimo to wciąż się wahając… Wahanie znikło dopiero, gdy znalazłem się w taksówce, która zawiozła mnie do dzielnicy żydowskiej. Tam poleciłem kierowcy zawrócić i skierować się pod adres w innym rejonie miasta, w okolice Knesetu, pod budynek, w którym od jedenastu miesięcy toczył się proces Demianiuka. Przy śniadaniu odnalazłem to miejsce na planie Jerozolimy i oznaczyłem grubym kółkiem. Koniec z wahaniem.

Przed bramą wiodącą do holu stało czterech uzbrojonych żołnierzy izraelskich. Rozmawiali obok tablicy informującej po hebrajsku i angielsku, iż przed wejściem należy zdać ewentualnie posiadaną broń. Nie zwrócili na mnie uwagi, kiedy ich mijałem i wszedłem do środka, gdzie musiałem jedynie okazać paszport młodej policjantce, wpisać się do rejestru na biurku i przejść przez furtkę wykrywającą metale. Wpisując się nie spieszyłem się zanadto, przebiegając wzrokiem rejestr w poszukiwaniu widniejącego już nań mojego nazwiska. Nie znalazłem go, lecz nie świadczyło to o niczym, rzecz jasna – sąd rozpoczął dzisiejsze posiedzenie ledwie przed godziną. Poza tym, myślałem, on może legitymować się paszportem na własne nazwisko. (Tylko że w takim wypadku jakim cudem wpisał się jako ja do księgi hotelowej?)

Następnie jeszcze raz musiałem pokazać paszport, tym razem po to, by dostać słuchawki. Młoda kobieta w żołnierskim mundurze zaprezentowała mi, jak je wyregulować, by słyszeć jednocześnie angielskie tłumaczenie sentencji wypowiadanych po hebrajsku. Czekałem, aż skojarzy moje nazwisko z osobą regularnie uczestniczącą jako widz w procesie, ale gdy tylko mnie poinstruowała, zabrała się do czytania kolorowego magazynu.

Kiedy wszedłem na salę i zacząłem przyglądać się z miejsc dla publiczności rozprawie, zupełnie zapomniałem o przyczynie, która mnie tu sprowadziła. Przebiegłem wzrokiem po kilkunastu twarzach ludzi na podwyższeniu, nim zdałem sobie sprawę, który z nich to oskarżony. I nie tylko zapomniałem o istnieniu swego sobowtóra, ale – na pewien czas – także o sobie samym.

Był tam. Był. Dawno, dawno temu tłoczył dwie, trzy setki ofiar do pomieszczema zdolnego pomieścić ledwie pięćdziesiąt, z trzaskiem zamykał drzwi i włączał motor. Pompował do wnętrza spaliny przez pół godziny, czekając aż ucichną krzyki, a następnie posyłał żywych, by wywlekli zwłoki i przygotowali komorę do następnej egzekucji.

– Wywleczcie to gówno – rozkazywał. Kiedy zjawiały się transporty kolejowe, powtarzał tę operację dziesięć, piętnaście razy na dzień, czasem na trzeźwo, czasem nie, ale zawsze z zapałem.

Gorliwy, zdrowy chłop. Dobry robotnik. Nigdy nie choruje ani nie rzyga. Nawet picie nie zmniejsza jego wydajności. Wprost przeciwnie. Okładał ofiary metalową rurką, kaleczył brzemienne kobiety, wyłupywał oczy, tłukł pejczem, przebijał gwoździami ich uszy, wbijał wiertło w pośladki… Miał na to ochotę, więc robił to. Wrzeszczał po ukraińsku, a kiedy nie rozumieli jego słów, strzelał im w głowę.

Co to były za czasy! Już nigdy więcej się nie powtórzą! Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata i był panem życia – mógł robić, co tylko mu się podobało. Nosił pistolet i kij, był młody, zdrowy, silny, pijany i wszechmocny, wszechmocny jak sam Bóg! Wysłał na tamten świat prawie milion, milion, a każda z ofiar miała żydowską twarz, na której mógł wyczytać przerażenie. Bali się jego. Jego!

Dwudziestodwuletniego wieśniaka! Czy komukolwiek w historii zdarzy się jeszcze sposobność zabić gdzieś osobiście milion ludzi, jednego po drugim? Co za zajęcie! Wstrząsające każdego dnia! Jedna dzika, nieustająca orgia zabijania! Krew! Wódka! Kobiety! Śmierć! Władza! I te krzyki! Te nie kończące się krzyki! A wszystko to w ramach pracy, dobrej i ciężkiej pracy połączonej z przyjemnością – przyjemnością, o jakiej większość ludzi może jedynie śnić, z czymś bliskim ekstazie! Rok, półtora roku wystarczy, by zadowolić człeka na wieki; potem już nie ma co nawet oskarżać się, że życie mija; potem już nikomu nie da radości zwyczajna robota od dziewiątej do piątej, podczas której nie ma – z rzadkimi wyjątkami jatki przy maszynie fabrycznej – mowy o strugach krwi. Od dziewiątej do piątej, później do domu, na kolację z żoną i dzieciakami – czegóż więcej można chcieć potem? Gdy miał dwadzieścia dwa lata, napatrzył się na rzeczy, których inni nigdy nie zobaczą. To było wspaniałe, oszałamiające za młodu; zwierzęce żądze, z których w końcu się wyrasta, tak jak wyrósł z nich on. Trzeba wiedzieć, kiedy porzucić robotę taką jak ta, i on, na własne szczęście, wiedział.

Był tam. Nie on, lecz to – łysa twarz i zwalista góra mięsa, wesoły, sześćdziesięcioośmioletni gość, dobry ojciec, lubiany sąsiad, kochany przez rodzinę i przyjaciół. Nadal ćwiczył pompki każdego poranka, nawet w więziennej celi, ów trudniejszy rodzaj: należy oderwać ręce od podłogi, klasnąć w powietrzu i wylądować z powrotem na dłoniach. Nadgarstki wciąż ma tak grube i mocne, że potrzebne były specjalne kajdanki, gdy transportowano go samolotem z Ameryki. Upłynęło już niemal pięćdziesiąt lat, odkąd ostatni raz rozłupał ludzką czaszkę, i wyglądał teraz całkiem dobrotliwie, niczym przedwojenny mistrz bokserski. Poczciwy, stary Johnny – czy on mógł być zbrodniarzem?

Wszyscy mówili, że uwielbia swój ogródek. Pewnie woli obecnie hodować pomidory i groszek, niż wbijać świder w tyłki. Nie, do takich zabaw trzeba być młodym, u szczytu sił. Otarł w bogatej Ameryce pot z czoła, osiadł i ustatkował się, odcinając się z kretesem od brutalnej przeszłości. Teraz ledwie pamiętał piekło, w którym władał. Tyle lat upłynęło! Tyle czasu! Nie, jest już kimś zupełnie innym. Diabeł w ludzkim wcieleniu to już nie on.

Był tam, siedział przy małym stole, mając po bokach dwóch strażników, a przed sobą trzech adwokatów kierujących jego obroną. Ubrany w jasnoniebieski garnitur i koszulę rozpiętą pod szyją.

Na wielkiej, łysej głowie miał słuchawki. Z początku nie zdałem sobie sprawy, że słucha ukraińskiego tłumaczenia przebiegu rozprawy – wyglądał, jakby słyszał swoje ulubione przeboje muzyczne.

Beztrosko skrzyżował na piersi ramiona i poruszał nieznacznie szczęką jak zwierzę przeżuwające ostatnie kęsy pokarmu. Tak właśnie zachowywał się, kiedy go obserwowałem. Czasami zerkał obojętnie na widzów, całkowicie swobodny i rozluźniony, zdając się coś tam chrupać. Co pewien czas upijał łyk wody ze szklanki stojącej przed nim na stole. Czasem ziewał. Sądzicie niewłaściwego człowieka, miały oznaczać te ziewnięcia. Z całym szacunkiem, ale ci starzy Żydzi, którzy rozpoznali w Demianiuku Iwana Groźnego z Treblinki, cierpią na sklerozę albo pomylili się lub kłamią. Byłem jeńcem wojennym w rękach Niemców. Nie wiem więcej na temat obozu w Treblince od krowy lub wołu. Możecie równie dobrze oskarżyć o zbrodnie na Żydach jakieś zwierzę – miałoby to tyle samo sensu co stawianie zarzutów mnie. Ja jestem głupi. Jestem nieszkodliwy. Jestem nikim. Niczego nie widziałem kiedyś i o niczym nie mam pojęcia teraz. Z serca współczuję tym, którzy tyle przecierpieli, ale Iwan, którego chcecie, nigdy nie mógłby się stać prostodusznym i niewinnym, starym, poczciwym Johnnym z Cleveland w stanie Ohio.

Zapamiętałem z przeczytanych wycinków, że w dniu, w którym więzień został wydalony ze Stanów Zjednoczonych i przywieziony do Izraela, zapytał on żydowskich policjantów – gdy wyprowadzili go w specjalnych kajdankach z samolotu – czy wolno mu uklęknąć i pocałować płytę lotniska. Pobożny pielgrzym przybywający do Ziemi Świętej, zaiste religijna dusza – oto za jakiego pragnął uchodzić.

Odpowiedziano mu odmownie.

A więc był tam. Lub też nie.

Kiedy rozglądałem się po zatłoczonej sali w poszukiwaniu wolnego miejsca, dostrzegłem, że przynajmniej jedną trzecią publiczności stanowią uczniowie szkół średnich, zapewne przywiezieni w ramach zajęć na poranne posiedzenie. Był też pokaźny oddział żołnierzy i właśnie koło nich dojrzałem wolne krzesło. Żołnierze: dwudziestolatkowie zachowujący się cokolwiek hałaśliwie, w izraelskiej armii bowiem nie ma znanego gdzie indziej drylu. Chociaż pozostawało jasne, że przyprowadzono ich tutaj w celach „wychowawczych”, to jednak tylko garstka z nich serio interesowała się przebiegiem rozprawy. Reszta rozwalała się na krzesłach, rozmawiała szeptem między sobą albo błądziła rozmarzonym wzrokiem po suficie. Paru po prostu spało. To samo można było powiedzieć o uczniach, którzy nudzili się śmiertelnie i unikając wzroku nauczyciela wymieniali kartki z jakimiś informacjami.

Obserwowałem dwie nastolatki chichoczące nad treścią otrzymanej właśnie karteczki od chłopaka siedzącego w rzędzie za nimi. Ich nauczyciel, suchy, nerwowy młody człowiek w okularach, syknął, by je uciszyć, lecz ja pomyślałem sobie wtedy: nie, nie, nie trzeba – dla tych dziewczyn Treblinka winna się jawić jakimś nieokreślonym miejscem w naszej galaktyce; w tym kraju zaludnionym w powojennej przeszłości przez uciekinierów ocalałych z Europy i ich rodziny nadszedł wreszcie czas na trochę swobody i radości. Pomyślałem sobie też, że za parę godzin te nastolatki nie będą nawet pamiętały nazwiska oskarżonego.

Za ławą w centrum podwyższenia siedziało trzech sędziów w togach, jednak przebiegłem po nich ledwie wzrokiem, ponieważ znowu zacząłem przyglądać się Johnowi Demianiukowi, który starał się przybrać pozę niewinnej ofiary – moja twarz, zdawał się mówić, moi sąsiedzi, moja praca, moja ignorancja, fakt, iż chodziłem do kościoła, długi żywot zwykłego, rodzinnego człowieka z Ohio… czy to wszystko nie świadczy o niewinności, o absurdalności tych zarzutów? Jak mógłbym być jednocześnie zbrodniarzem i spokojnym obywatelem?

A jednak… Twoja powierzchowność i zachowanie dowodzi tylko, że morderca może przeistoczyć się w kochającego dziadka i że to wcale nie takie trudne. W tobie również mogła zajść podobna przemiana i dlatego właśnie nie potrafię oderwać od ciebie wzroku. Twoi adwokaci mogą być innego zdania, ale to twoje spokojne życie w Ameryce świadczy przeciw tobie – fakt, że pędziłeś monotonne dni w Ohio, sprawia, iż jesteś taki odrażający tutaj. Przeszedłeś przez dwa krańcowo różne wcielenia, pozornie wykluczające się nawzajem – i oba dostarczyły ci radości… Czy to takie nieprawdopodobne? Niemcy udowodnili całemu światu, że możliwe jest utrzymanie podwójnej osobowości: uprzejmej grzeczności połączonej z krwiożerczymi instynktami; że to cecha nie tylko psychopatów. Tajemnica nie polega na tym, iż ty, który panowałeś w Treblince, przedzierzgnąłeś się później w pracowitego, przyjaznego Amerykanina, którego nikt, poza obecnymi tu twymi oskarżycielami, niegdyś wynoszącymi z twojego rozkazu zwłoki z komory gazowej, nie potrafił skojarzyć z wojennym oprawcą. Sekret w tym, że oni jakoś znoszą tę twoją grę pozorów, co mnie wydaje się niewiarygodne.

Jakieś trzy metry od Demianiuka, przy biurku poniżej ławy sędziowskiej, siedziała bardzo urodziwa, ciemnowłosa młoda kobieta. Z początku nie pojmowałem, jaką spełniała funkcję. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że wybiera i przynosi głównemu sędziemu żądane dokumenty. Kiedy jednak ujrzałem japo raz pierwszy w samym środku tego wszystkiego, tak piękną i pociągającą, przyszły mi na myśl wszystkie Żydówki, które Demianiuk kaleczył nożem i pejczem w wąskim przejściu, w „tubie”, która wiodła z bocznicy, gdzie zatrzymywały się bydlęce wagony, wprost do drzwi komory gazowej. Kobieta tutaj była w typie niewiast, nad którymi miał w Treblince władzę absolutną. Teraz, kiedy spoglądał w kierunku sędziów, czy też zeznających świadków, zawsze miał ją w polu widzenia – ją, młodą, atrakcyjną Żydówkę, schludnie ubraną i uczesaną, pewną siebie, bez strachu przed nim, bo też nie był w stanie uczynić jej żadnej krzywdy. Jeszcze nim zrozumiałem, na czym polega jej zajęcie, dumałem nad tym, czy nie usadowiono jej celowo przed oczami Demianiuka. Zastanawiałem się, czy on nie widzi jej w swych snach podczas nocy spędzanych w celi, czy nie wydaje mu się ona duchem wszystkich pomordowanych kobiet, czy odczuwa choćby cień wyrzutu sumienia, czy też – co chyba bardziej prawdopodobne – żałuje, że jej także nie zagazował w Treblince. Jej, tych trzech sędziów, strażników więziennych, oskarżycieli, tłumaczy i najlepiej wszystkich, którzy zjawili się dzisiaj na sali rozpraw.

Nie był zaskoczony tym procesem, nagłośnieniem sprawy przez Żydów, ową niesprawiedliwą farsą, parodią sądu, na którą został ściągnięty w kajdankach ze swego spokojnego domu, oderwany od ukochanej rodziny. Wtedy, tam w obozie, przeczuwał chyba, ile kłopotów mogliby narobić ci ludzie prostemu chłopakowi takiemu jak on. Wiedział o ich nienawiści wobec Ukraińców, wiedział o tym całe życie. Kto niby spowodował klęskę głodu, gdy był dzieckiem w trzydziestych latach? Kto zamienił jego kraj w cmentarzysko dla siedmiu milionów ludzi? Kto uczynił z jego sąsiadów kreatury, żywiące się myszami i szczurami? Widział to wszystko jako mały chłopak, w swej wsi, pamiętał swoją rodzinę – matkę jedzącą kocie ścierwo, siostrzyczki walczące między sobą o zgniłego ziemniaka, ojca, który posunął się do kanibalizmu. Pamiętał płacz. Wrzaski. Agonię. I trupy, wszędzie trupy. Siedem milionów trupów! Siedem milionów martwych Ukraińców! I kto był temu winien? Kto?

Wyrzuty sumienia? Do licha z nimi!

A może myliłem się co do Demianiuka? Może gdy poruszał szczękami, popijał wodę i ziewał w trakcie procesowych przesłuchań, to po głowie chodziło mu tylko jedno: „To nie ja. Nigdy nie płonąłem nienawiścią wobec ludzi. Nie darzyłem nią nawet was, plugawych Żydów, którzy pragniecie mojej śmierci. Jestem niewinnym człowiekiem. To był ktoś inny”.

Czy rzeczywiście był to ktoś inny?

Tak więc był tu – lub też go tu nie było. Wpatrywałem się weń bez przerwy i zastanawiałem się, czy wbrew przedstawionym dowodom może istotnie jest niewinny. Może ocalali z obozu mylą się bądź kłamią. Może obozowa przepustka, fotografia w mundurze i złożony cyrylicą podpis to fałszerstwo. Może jego zeznania, mętne i zmieniane niemal każdego dnia, zmierzające do wyjaśnienia, że w czasie akcji eksterminacyjnej nie było go w Treblince, są jednak prawdziwe, tylko obecnie ze zrozumiałych powodów trudno to poprzeć odpowiednimi dokumentami. Może kłamliwe wyjaśnienia, jakie złożył po 1945 roku władzom imigracyjnym, kłamstwa, które ostatecznie doprowadziły do jego deportacji ze Stanów Zjednoczonych, w jakiś sposób nie świadczą przeciw niemu, lecz właśnie na jego korzyść.

Jednak tatuaż pod jego lewą pachą, sygnujący grupę krwi każdego członka SS… Czy mógł on znaczyć cokolwiek innego poza faktem, że Demianiuk wysługiwał się nazistom i teraz, na sali Sądowej, po prostu kłamie? Dlaczego usiłował go usunąć, jeśli nie ze strachu przed ujawnieniem prawdy? Czemu zdecydował się na jakże bolesną próbę usunięcia tatuażu na własną rękę? Ocierał skórę o skrawek kamienia, a gdy rana zagoiła się, ponowił operację, aż wreszcie osiągnął upragniony przez siebie efekt.

– Moją tragedią – mówił Demianiuk przed sądem – jest to, że nie mogę dobrze mówić ani myśleć.

Głupota – to jedyna rzecz, do jakiej się przyznał, odkąd jedenaście lat wcześniej w Stanach, w Cleveland, postawiono mu zarzut, że nosił niegdyś przydomek Iwan Groźny. Nie można przecież powiesić człowieka za głupotę. KGB wrobiło go. Iwan Groźny to ktoś inny.

Właśnie rozgorzał spór pomiędzy przewodniczącym trybunału, poważnym, siwowłosym sędzią około sześćdziesiątki o nazwisku Dov Levin, a obrońcą Yoramem Sheftelem. Nie pojąłem istoty tej rozbieżności, gdyż moje słuchawki okazały się zepsute. Gdybym ruszył się i postarał wymienić je na nowe, pewnie ktoś zająłby mi miejsce. Tak więc pozostałem, obserwując gorączkową kłótnię prowadzoną po hebrajsku, z której nie rozumiałem ani słowa. Po lewej stronie obok Levina siedziała sędzina w średnim wieku, z krótko spiętymi włosami i okularami na nosie. Pod togą miała na męską modłę białą koszulę i krawat. Po rawej ręce Levina znajdował się natomiast mały, brodaty sędzia w jarmułce, mężczyzna o wyglądzie mędrca. Mógł być mniej więcej w moim wieku i pozostawał jedynym ortodoksem w składzie sądu.

Widziałem, że Sheftel jest coraz bardziej poirytowany słowami Levina. Dzień wcześniej miałem okazję przeczytać o brawurowym, gorączkowym stylu, jaki cechował pracę obrońcy Demianiuka.

Teatralna gorliwość, z jaką przekonywał o niewinności swojego klienta zwłaszcza w obecności ocalałych z pogromu więźniów Treblinki, nie zjednała mu sympatii ziomków. W istocie, ponieważ proces transmitowały na żywo stacje radiowe i telewizyjne, to młody izraelski adwokat miał wszelkie szansę stać się jedną z najmniej popularnych postaci w całej żydowskiej historii. Kilka miesięcy temu zdarzył się podczas południowej przerwy następujący incydent: widz, którego rodzina została zamordowana w Treblince, krzyknął do Sheftela: „Nie mogę zrozumieć, jak Żyd może bronić takiego zbrodniarza. Jak Żyd może bronić nazistę? Jak Izrael może do tego dopuszczać? Niech wam powiem, co oni zrobili z moją rodziną, niech wam powiem, co oni robili ze mną!” Także spory z głównym sędzią nie temperowały bojowego nastroju Sheftela, zaciętości, z jaką bronił Demianiuka. Musiał zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wisiało nad nim, kiedy wchodził na salę – ów niewielki acz energiczny człowieczek, łatwo rozpoznawalny po długich pejsach i koziej bródce. W pomieszczeniu znajdowali się policjanci. Nie wątpiłem też, iż nie brak wśród widzów uzbrojonych tajniaków – tu Sheftel, podobnie jak jego znienawidzony klient, mógł czuć się całkiem bezpiecznie. Co jednak, kiedy pod koniec dnia wracał do domu swym luksusowym porsche? Lub kiedy udawał się ze swą przyjaciółką do kina albo na plażę? W Izraelu nie brakło ludzi oglądających telewizyjne transmisje, gotowych w porywie emocji uciszyć na dobre nadgorliwego adwokata Iwana z Treblinki.

Dysputa Sheftela z sędzią skończyła się ogłoszeniem przez tego drugiego przerwy. Wstałem wraz z innymi, gdy Levin podniósł się i opuścił podwyższenie. Uczniowie rzucili się do wyjścia, żołnierze podążyli za nimi niemal równie ochoczo. Po kilku minutach na sali pozostało nie więcej niż trzydziestu widzów. Część z nich rozmawiała ze sobą szeptem, reszta siedziała bez ruchu, jak zahipnotyzowana, nie będąc nawet w stanie przełknąć śliny. Byli to starzy ludzie – emeryci, jak sądziłem z początku, którzy mają czas przypatrywać się porannym sesjom. A potem zdałem sobie sprawę, że to ocaleli z obozów zagłady. Cóż to dla nich za wydarzenie znaleźć się zaledwie o parę metrów od młodzieńca z wąsami w drogim, szarym garniturze, który okazał się dwudziestodwuletnim synem Demianiuka. Junior Demianiuk gorączkowo protestował, że jego ojciec padł ofiarą intrygi i zaświadczał wobec obecnych reporterów, iż oskarżony jest całkowicie niewinny. Byli więźniowie wiedzieli rzecz oczywista kto zacz – wyczytałem w relacjach prasowych, że synowi na prośbę rodziny wyznaczono eksponowane miejsce i nawet ja zauważyłem, jak Demianiuk parokrotnie zerknął w stronę pierwszego rzędu, gdzie zasiadał jego potomek, i grymasami dawał mu znać, jak bardzo nudzi go i mierzi skomplikowana procedura sądowa. Obliczyłem, że John junior miał najwyżej jedenaście albo dwanaście lat, gdy po raz pierwszy padło wskazanie na jego ojca jako ewentualnego Iwana Groźnego. Chłopak spędził swoje dzieciństwo myśląc, jak jego rówieśnicy, że posiada nazwisko nie wyróżniające się niczym nadzwyczajnym, a przed sobą radosne życie. Cóż, teraz już raczej w to nie wierzy: nosi bowiem nazwisko tego, którego Żydzi oskarżyli przed całą ludzkością o popełnione przez kogoś innego potworne zbrodnie. Proces może zakończy się sprawiedliwym wyrokiem, ale na dzieci Defnianiuka spadła już klątwa.

Czy nikt z ocalałych z holocaustu ludzi w Izraelu nie myśli o zabójstwie Johna Demianiuka juniora, o zemście za winy ojca na zupełnie niewinnym synu? Czy nikt z tych, których rodziny zginęły w Treblince, nie planuje porwać go i poddać wyrafinowanym torturom, aż stary Demianiuk nie wytrzyma i przyzna przed sądem, kim był naprawdę? Czy żaden ocalały, doprowadzony do obłędnej wściekłości przez to beztroskie ziewanie oskarżonego, nie wpadł na myśl, że taki czyn byłby chociaż skromną odpłatą za tamten wojenny bezmiar anonimowego cierpienia?

Zadawałem sobie akurat podobne pytania, gdy ujrzałem, jak ten wysoki, szczupły młodzian skierował się w stronę głównego wyjścia w towarzystwie adwokatów oskarżonego. Byłem zdumiony, że jedyny syn i spadkobierca Deminiuka nie bał się, tak samo jak Sheftel, wyjść bez ochrony na ulice Jerozolimy.

Tymczasem na zewnątrz gmachu pogoda zmieniła się gwałtownie. Tak jakby nastała zupełnie inna pora roku. Rozszalała się burza, zerwał się silny wiatr, lały strugi deszczu. Na parkingu można było dostrzec ledwie pierwsze rzędy stojących samochodów. Ludzie chcący opuścić budynek kłębili się bezradnie w holu i przed drzwiami wiodącymi na zewnątrz. Dopiero kiedy znalazłem się w tej gromadzie, przypomniałem sobie, kogo tutaj szukałem – mój prywatny problem okazał się drobiazgiem w obliczu prawdziwego horroru. Pomysł znalezienia oszusta w tym miejscu wydał mi się teraz nie tylko zuchowaty, ale i w jakimś sensie chory. Piekielnie wstydziłem się za siebie i zirytowałem się, że w ogóle wszedłem w tę grę. Nie miałem ochoty poszukiwać już tego człowieka.

Byłem pod mocnym wrażeniem wszystkiego, co zobaczyłem na sali, gdzie toczyła się rozprawa. Postanowiłem zająć się na nowo swoimi prawdziwymi obowiązkami.

Miałem spotkać się z Aaronem na lanczu przy ulicy Jaffa, ale burza przybierała coraz bardziej na sile i nie widziałem sposobu dotarcia tam na czas. Jednak, biorąc się w garść, powiedziałem sobie, że przeszkody nie będą mnie już powstrzymywać, a już z pewnością nie przeszkody tak błahego rodzaju jak zła pogoda. Przedzierając się przez strugi deszczu w poszukiwaniu taksówki zobaczyłem nagle, jak młody Demianiuk wybiegł spod dachu za jednym z adwokatów ojca w kierunku otwartych drzwi oczekującego samochodu. Zdjęła mnie ochota, by ruszyć za nim i zapytać, czy nie mógłby mnie podrzucić do centrum miasta. Nie zrobiłem tego oczywiście, ale zastanawiałem się, czy gdybym jednak się zdecydował, nie zostałbym wzięty za żydowskiego mściciela i zastrzelony na miejscu.

Tylko przez kogo? Demianiuk junior był w zasięgu ręki. Czyżbym okazał się jedynym człowiekiem, który zrozumiał, że odegranie się na synu Demianiuka to bardzo łatwa sprawa?

Jakieś pól kilometra od parkingu znajdował się spory hotel, który zapamiętałem jadąc na proces.

Zerwałem się desperacko i ruszyłem biegiem w tamtym kierunku. Dotarłem do hotelu po kilku minutach, kompletnie przemoknięty. W moich pantoflach chlupała woda. Stałem w hotelowym holu, rozglądając się za telefonem, z którego mógłbym zamówić taksówkę, gdy naraz ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z drugim Philipem Rothem.

ROZDZIAŁ 3
MY

– Aż mnie zatkało – powiedział. – To pan. Zjawił się pan!

Tylko że tak naprawdę to zatkało mnie. Nie mogłem złapać oddechu i tylko częściowo dlatego, że biegłem w deszczu pod górę. Przypuszczam, że aż do tej chwili nie wierzyłem tak do końca w jego istnienie, choć przecież wcześniej usłyszałem jego głos przez telefon i zapoznałem się z treścią wywiadu w gazecie. A teraz zobaczyłem, jak się zmaterializował, stał się wymierny niczym klient w sklepie z ubraniami, namacalny jak bokser na ringu. I przeląkłem się, jakbym ujrzał zjawę – a jednocześnie poczułem się ożywiony, bo dzięki ulewie całkiem przemokłem i strugi deszczu wypłukały ze mnie tkwiące od dawna halucynacje. W tych zaskakujących okolicznościach niemal uciekły mi z pamięci plany, jakie ułożyłem sobie na wypadek spotkania z tym osobnikiem, gdy dzisiejszego poranka jechałem taksówką. Wyrafinowane pytania, zjadliwe riposty: wszystko to zdało się na nic. Otóż on płakał. Objął mnie ramionami, przemoknięty do suchej nitki tak samo jak ja, i rozpłakał się. W jego płaczu było coś dramatycznego – tak jakby cieszył się z powrotu członka swej rodziny, który zdecydował się spacerować samotnie w nocy po Central Parku i powrócił do domu cały i zdrowy. Łzy radosnej ulgi – a ja wyobrażałem sobie, że podczas konfrontacji ze mną on będzie skręcał się ze strachu.

– Philip Roth! Prawdziwy Philip Roth… po tych wszystkich latach! Drżał z emocji, potężnego wzruszenia, chociaż jednocześnie trzymał się mocno.

Wykonałem serię chaotycznych szarpnięć łokciami, by uwolnić się z jego objęć.

– A pan – powiedziałem robiąc krok w tył i chcąc go nieco ostudzić – musi być tym fałszywym Philipem Rothem.

Zaśmiał się. Ale nadal płakał! Nawet gdy wcześniej myślałem o nim, to nie czułem doń takiej niechęci jak na widok tych głupich łez.

– Fałszywym… Och, w porównaniu z panem absolutnie fałszywym… Przy panu nikim, zupełnym zerem. Nie wiem, jak to wyrazić… Tutaj, w Izraelu! W Jerozolimie! Nie wiem, co powiedzieć! Nie mam pojęcia, od czego zacząć! Książki! Te książki! Często wracam do moich ulubionych postaci!

Libby Herz i psychiatra! Paul Herz i tamten płaszcz! Praca, którą włożył pan w książki! Pańskie kobiety! Anna! Barbara! Claire! Co za fantastyczne kobiety! Niech pan spróbuje znaleźć się na moim miejscu. Dla mnie… spotkać pana… w Jerozolimie! Co pana tu sprowadza?

Na to ostatnie pytanie, zadane tak beztrosko, mimowolnie odrzekłem:

– Jestem tu przejazdem.

– Patrzę na samego siebie – powiedział ekstatycznie. – Tylko że to pan.

Miał skłonności do przesady i wylewności, może nawet wrodzone. Widziałem przed sobą twarz, która raczej nie przypominała mi mojej własnej, zapamiętanej z lustra. Ktoś obcy, ktoś kto widział jedynie moje zdjęcia lub jakieś karykatury w gazetach, mógł dostrzec zapewne podobieństwo, zwłaszcza jeśli ten tu człowiek podawał się za mnie. Nie potrafiłem jednak uwierzyć, że nie znalazł się nikt, kto nie powiedział mu: „Nie nabieraj mnie. Nie jesteś tym pisarzem”. W rzeczywistości mój adwersarz wyglądał nawet nieco lepiej ode mnie, rysy miał trochę regulamiejsze, mocniej zarysowany podbródek, a nos mniejszy i nie tak po żydowsku zakrzywiony na końcu jak mój. Przyszło mi na myśl, że pewnie mógłbym prezentować się tak jak on po operacji przeprowadzonej przez zdolnego chirurga plastycznego.

– Jaką właściwie prowadzi pan grę, przyjacielu?

– Żadnej – odparł zdumiony i urażony moim gniewnym tonem.

– I nie udaję. Użyłem wyrazu „prawdziwy” w ironicznym sensie.

– Cóż, ja nie jestem tak przystojny i ironiczny. Powiedziałem „fałszywy” szczerze.

– Hej, spokojnie i nie tak ostro, dobrze?

– Podszywał się pan publicznie pode mnie. Na to uśmiechnął się znowu.

– To pan udawał, że jest mną – odparł z wściekłością.

– Wykorzystuje pan fizyczne podobieństwo – podjąłem – opowiadając ludziom bajki, że jest pan pisarzem, autorem moich książek.

– Niczego im nie wmawiałem. Sami uznali mnie za autora tych książek. To się często zdarza.

– I nie zadał pan sobie trudu, żeby sprostować nieporozumienie.

– Chwileczkę… Czy mogę postawić panu lancz? Pan tutaj! Co za wstrząs! Może jednak przerwiemy ten sparring, usiądziemy, zamówimy coś do jedzenia i poważnie pogadamy? Czy da mi pan sposobność, by się wytłumaczyć?

– Chcę wiedzieć, co kombinujesz, kolego.

– A ja chcę to wyjaśnić – odpowiedział łagodnie niczym Marcel Marceau i teatralnym gestem uniósł obie dłonie, sugerując, że winienem się uspokoić i zachowywać równie rozsądnie jak on sam.

– Chcę wszystko wytłumaczyć. Całe życie marzyłem o…

– O nie, tylko nie marzenia – przerwałem mu, zdenerwowany teraz już nie tylko jego dobrotliwym zachowaniem, dążeniem do załagodzenia konfliktu, które to dążenie tak bardzo odróżniało go od jego idola Herzla, lecz może przede wszystkim wyrazem tej hollywódzkiej wersji mojej twarzy. Dziwne, ale w owej chwili ta wyretuszowana kopia doprowadziła mnie dosłownie na skraj szału. Czego najbardziej nienawidzimy w wyglądzie kogoś podobnego do nas? Według mnie właśnie tego co najładniejsze. Zdecydowałem, iż czas już porzucić resztki grzecznych konwenansów.

– Proszę, tylko nie rób tych łagodnych ocząt żydowskiego chłopca. Twoje marzenia…! Wiem, czym się tu zajmujesz, wiem, co nagadałeś dziennikarzom, więc nie zgrywaj teraz niewiniątka.

– Ale i twoje oczy nagle zmiękły – odpowiedział w tym samym tonie. – I wiem, kogo zgrywasz przed ludźmi. Udajesz twardziela: te wszystkie napuszone pozy na fotografiach i nonszalancja w wywiadach. Jednak tak się zdarzyło, że wiem o jednym… Pod tą maską jest pan bardzo miękki, panie Roth.

– Kim ty właściwie jesteś? Odpowiedz mi!

– Pańskim największym admiratorem.

– Chcę wiedzieć więcej.

– Nie potrafię tego lepiej ująć.

– Mimo wszystko spróbuj. Kim jesteś?

– Człowiekiem, który uwielbia pańskie książki jak nikt inny na świecie. Czytałem je po wiele razy…

Tak wiele, że aż głupio mi się do tego przyznać.

– Tak, i to niby sprawia, że czujesz się głupio przede mną? Co za wrażliwy chłopak.

– Wygląda na to, że się teraz płaszczę, ale prawda jest taka: znam pańskie powieści na wylot. Znam na wylot pańskie życie. Mógłbym napisać pańską biografię. Właściwie jestem pańskim biografem.

Zniewagi, które pana dotykają, ranią również mnie osobiście. „Kompleks Portnoja” nie został nawet nominowany do National Book Award! Powieść dekady nie uzyskała nawet nominacji, to skandal!

Cóż, nie ma pan przyjaciół wśród wpływowych krytyków i akademików. Swados okazuje panu tyle animozji… nie pojmuję tego. Podhoretz… gdy wymawiam to nazwisko, czuję gorycz żółci w ustach.

No i Gilman… ten atak na „Naszą klikę”! Stwierdził, że pisze pan dla kucharek! A profesor Epstein: to dopiero geniusz! No a ekshibicjoniści pokroju Wolcotta…

Opadłem ciężko na stojący za mną fotel. Tu, w hotelowym holu, przemarznięty i przemoknięty, słuchałem prawdziwej litanii na temat każdego afrontu, jaki spotkał mnie w prasie, każdego nieprzychylnego artykułu dotyczącego mnie – o większości z nich zdążyłem już zapomnieć, choć może kilkanaście lat temu ich treść wyprowadzała mnie z równowagi. Zupełnie jakby duszek goryczy ulotnił się z butelki, w której tkwiły długo pisarskie żale, i przybrał ludzką formę, zaczął rozdrapywać na nowo przyschnięte rany – duch, który dla kpiny upodobnił się akurat do mnie. -… pisali: „Capote z komedii dla ubogich, przepchnięty przez tę «żydowską mafię z uniwersytetu Columbia do «Columbia Pictures»„

– Dosyć – powiedziałem, raptownie zrywając się z fotela. – To już naprawdę wystarczy!

– Zorientowałem się, że pisanie to ciężki kawałek chleba, tylko tyle chciałem powiedzieć. Wiem, że musiał pan stoczyć wiele bojów… Czy mogę mówić do pana Philipie?

Tak więc najwyraźniej postanowił umocnić się na przyczółku. Machnąłem na to ręką.

– Czemu nie? Ostatecznie tak mam na imię. A ty?

Z tym chłopięcym uśmiechem, który pragnąłem zetrzeć z jego ust, odparł:

– Przykro mi, naprawdę, ale… tak samo. Dajmy już temu spokój i zjedzmy coś. Może – powiedział wskazując na moje buty – chciałbyś wstąpić do toalety i wysuszyć je? Przemokłeś.

– Natomiast ty jesteś całkiem suchy – zauważyłem.

– Ktoś mnie tu podwiózł.

Czy to możliwe? Przecież wcześniej sam myślałem o zabraniu się z synem Demianiuka.

– A więc byłeś na procesie – powiedziałem.

– Jestem tam codziennie – odparł. – Dobra, idź i wysusz się. Ja zamówię dla nas stolik w restauracji. Może zdołasz rozluźnić się przy lunchu. Mamy ze sobą sporo do pogadania, ty i ja.

Poszedłem do łazienki i celowo bardzo długo doprowadzałem się do ładu. Chciałem dać mu szansę na zamówienie taksówki i ucieczkę stąd, nim znowu przyjdzie mu stanąć ze mną oko w oko.

Zachowywał się z jednej strony ohydnie, a z drugiej imponująco – nie stracił zimnej krwi, gdy natknął się na mnie w holu; odstawił słodkie niewiniątko, płakał i niemalże całował mnie po nogach i był w tym chyba znacznie bardziej przekonujący niż ja w roli wzburzonej ofiary oszustwa. A jednak fakt pojawienia się tutaj mnie żywego musiał wywrzeć na nim piorunujące wrażenie i był zmuszony prędko przekalkulować, czy można dalej stąpać po kruchym lodzie. Dałem mu wystarczająco dużo czasu, by rozmyślił się i umknął, zniknął na dobre. Teraz, z przyczesanymi włosami i w pantoflach, z których wylałem sporo wody, wróciłem do holu, skąd miałem zamiar zadzwonić po taksówkę i udać się na zaplanowane spotkanie z Aaronem, na które już byłem spóźniony pół godziny. Natychmiast jednak spostrzegłem swojego sobowtóra. Stał tuż przed wejściem do restauracji, mając na twarzy ten sam uśmieszek – moje lustrzane, tyle że przystojniejsze odbicie.

– Już zaczynałem przypuszczać, że pan Roth się ulotnił – wyznał.

– A ja liczyłem, że ulotniłeś się właśnie ty.

– Dlaczego – spytał – miałbym to zrobić?

– Bo specjalizujesz się w brudnych sztuczkach. Bo łamiesz prawo.

– Jakie prawo? Międzynarodowe, izraelskie czy też prawo obowiązujące w stanie Connecticut?

– Prawo, które powiada, że nie wolno podszywać się pod inną Osobę.

– A więc studiowałeś Prossera?

– Prossera?

– Podręcznik prawa napisany przez profesora Prossera.

– Niczego nie studiowałem. Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że naruszyłeś jakieś zasady.

– Cóż, mimo wszystko przypomnijmy sobie, co twierdzi na ten temat Prosser. W roku 1960 w „California Law Review” Prosser opublikował długi artykuł ponownie rozpatrujący tezy Warrena i Brandeisa zawarte w artykule z Harvard Law Review, który ujrzał światło dzienne w 1890. Warren i Brandeis zapożyczyli stwierdzenie sędziego Colleya o „powszechnym prawie do tożsamości” i rozciągnęli je na dziedzinę prywatnych interesów. Prosser zastanawiając się nad kwestią prywatności rozróżnia cztery przypadki: występek przeciw prywatności, publiczne wyjawienie faktów z życia osobistego, dezinformowanie opinii publicznej i przywłaszczanie czyjejś tożsamości. Ostatni z tych punktów został zdefiniowany, jak następuje: „Kto przywłaszcza dla własnego użytku lub pożytku imię, nazwisko bądź wizerunek kogoś innego, odpowiada za naruszenie prywatności tegoż”.

Chodźmy na lunch.

Jadalnia była zupełnie pusta. Nie dostrzegłem nawet kelnera. Usiedliśmy przy stoliku dokładnie na środku sali. Odsunął dla mnie krzesło, jakby sam był kelnerem, i stanął grzecznie z tyłu, czekając aż usiądę. Nie potrafiłem rozstrzygnąć, czy błaznował, czy serio starał się być uprzejmy. Przeszło mi nawet przez myśl, że stał tak za mną, by zrealizować sztubacki dowcip i w ostatniej chwili wysunąć mi krzesło spod siedzenia. Aby zapobiec takiej ewentualności, przytrzymałem poręcz krzesła, kiedy siadałem.

– Hej, ani trochę mi nie ufasz – powiedział zaśmiewając się, a następnie zajął miejsce po drugiej stronie stolika.

Dowód na to, jak bardzo byłem wstrząśnięty – pomijając już moje złudzenia w łazience, gdzie zdawało mi się, że odniosłem zwycięstwo, że ten człowiek ucieknie i już nigdy nie ośmieli się powrócić – stanowił fakt, że dopiero kiedy usiedliśmy naprzeciwko siebie, zauważyłem, że on ubrany jest identycznie jak ja: nie podobnie, tylko identycznie. Taka sama sprana, błękitna koszula, taki sam znoszony kaszmirowy sweter z wycięciem w serek, spodnie koloru khaki, identyczna szara sportowa marynarka z łatami na łokciach – dokładna replika bezbarwnego stroju, który dawno temu uznałem za odpowiedni do codziennych zajęć, a nosiłem pewnie jeszcze w czasach, gdy będąc bez grosza podjąłem pracę na uniwersytecie w Chicago w połowie lat pięćdziesiątych. Gdy pakowałem walizkę przed podróżą do Izraela, doszedłem do wniosku, że większość moich ubrań przestała być elegancka – i teraz stwierdziłem, iż on mógł o swoich powiedzieć to samo. Na jego marynarce spostrzegłem w miejscu, gdzie niegdyś tkwił guzik, kilka sterczących nitek – dokładnie w tym samym miejscu, gdzie brakło guzika przy mojej marynarce. Po tym odkryciu wszystko zaczynało stawać się dla mnie jasne.

– Co sądzisz o Demianiuku? – zapytał.

Mieliśmy gawędzić? I to, ni mniej ni więcej, tylko o Demianiuku?

– Czy nie mamy ważniejszych spraw do rozstrzygnięcia? Na przykład kwestię przywłaszczenia tożsamości, określoną przez profesora Possera?

– Pomijając to… Jakie jest twoje zdanie o tym, co widziałeś w sądzie dziś rano?

– Skąd wiesz, co widziałem dziś rano?

– Widziałem cię tam. Byłem na balkonie. Na górze, razem z reporterami i ekipą telewizyjną.

Nie mogłeś oderwać od niego wzroku. Tak jest zresztą z każdym za pierwszym razem. „Czy to on, czy nie on?”… takie pytanie nie daje początkowo spokoju nikomu.

– Skoro spostrzegłeś mnie z balkonu, to po co ta komedia w hotelowym holu? Przecież już wiedziałeś, że tu jestem.

– Jesteś zanadto skromny, Philipie. Wciąż prowadzisz bój ze swoją osobowością. Nie akceptujesz siebie do końca.

– A ty wypełniasz tę lukę, co?

Miast odpowiedzi opuścił głowę – tak jakbym impertynencko podjął temat, którego już mieliśmy nie poruszać. Dostrzegłem, że łysiał i siwiał tak samo jak ja. W rzeczywistości wszystkie różnice między nami, które rzuciły mi się w oczy na początku, powoli zaczynały tracić na znaczeniu, gdy już przywykłem do jego widoku. Jego przechylona głowa zdawała się teraz zdumiewająco podobna do mojej.

Powtórzyłem pytanie:

– O to chodzi, tak? Skoro ja najwyraźniej nie akceptuję w całości swej osobowości, to ty uprzejmie postanowiłeś wypełnić brakujące miejsca z a mnie?

– Chcesz przejrzeć menu, Philipie? A może życzysz sobie coś do picia? Wciąż nie widziałem kelnera i wydawało mi się nawet, że ta restauracja nie jest jeszcze czynna dla gości. Znowu otoczenie jakby zaczynało tracić cechy realności. Siedziałem w jadalni, gdzie nie serwowano jedzenia; naprzeciw mnie siedział człowiek, który pod każdym względem był moim duplikatem, co musiałem przyznać. Brakowało mu tego samego guzika przy marynarce, a siwe włosy wyrastały na jego głowie tam gdzie mnie. Zamiast zdecydowanie przejąć inicjatywę i wziąć sprawy w swoje ręce, dałem się wplątać w tę nieznośną farsę. To co miało miejsce tutaj, nie było snem, choć życie wokół w absurdalny sposób zdało się zamrzeć i choć sam wydałem się nagle sobie prawie nikim, maleńką istotą, jeszcze bardziej odrażającą od tego osobnika naprzeciwko.

– Mówię do ciebie – upomniałem go.

– Wiem. Zabawne. A ja rozmawiam z tobą. I nie dzieje się to wyłącznie w mojej głowie. Doprawdy zdumiewające.

– Chciałem powiedzieć, że czekam na twoją odpowiedź. Poważną odpowiedź.

– Dobra, odpowiem poważnie. Też będę szczery. Marnujesz trochę własny prestiż. Nie zrobiłeś mnóstwa rzeczy, które powinieneś zrobić dla swego dobra. To nie krytyka tylko stwierdzenie faktu.

Postanowiłeś poświęcić się pisaniu… I dobrze, Bóg obdarzył cię talentem. Oczywiście nie każdy pisarz jest stworzony do bycia publiczną figurą…

– Więc ty postanowiłeś stać się publiczną figurą za mnie.

– Troszeczkę cyniczne ujęcie problemu, nieprawdaż?

– Tak? A jak ty byś to wyłożył?

– Posłuchaj, nie chciałbym, żebyś się obraził, ale skoro sam mówisz tak otwarcie… Jesteś tylko instrumentem w pewnej sprawie.

Spojrzałem w szkła jego okularów. Okularów w cienkiej, złotej oprawce, akurat takich jak moje własne… Tymczasem on sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej stary portfel (tak jest, identyczny jak mój), a z niego z kolei wyjął amerykański paszport, który położył na stole. Zdjęcie przedstawiało mnie sprzed mniej więcej dziesięciu lat. Podpis był mój. Przekartkowałem dokument i zobaczyłem wizy krajów, których nigdy nie odwiedzałem: Finlandii, Zachodnich Niemiec, Szwecji, Polski, Rumunii.

– Skąd to masz?

– Z biura paszportowego.

– Tak się składa, że to ja – wskazałem na fotografię.

– Nie – odparł spokojnie. – To ja. Zanim zachorowałem.

– Powiedz mi: zaplanowałeś to wszystko z góry, czy działasz spontanicznie?

– Jestem poważnie chory. Mam raka – odpowiedział i to wyznanie zrobiło na mnie takie wrażenie, że jak dureń oddałem mu paszport, kluczowy dowód oszustwa, jakiego się dopuścił, zamiast zatrzymać go przy sobie… co z pewnością zakończyłoby się awanturą i wyjaśniło ostatecznie sprawę.

– Posłuchaj – zaczął, pokładając się na blacie, tak jak sam miałem w zwyczaju, gdy zaczynałem dysputę – co można właściwie powiedzieć o nas obu, o naszym spotkaniu? Problem może w tym, że niedostatecznie poznałeś dzieła Junga. A może to i tak niczego by nie zmieniło. Ty jesteś freudystą, a ja zwolennikiem Junga. Poczytaj Junga. To ci dobrze zrobi. Zacząłem go studiować, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tobą. U niego znalazłem wyjaśnienie niewytłumaczalnych podobieństw. Ty trzymasz się freudowskiej wiary w potęgę logiki. Przypadkowe zdarzenia nie istnieją w twoim świecie. Dla ciebie rzeczy niemożliwe do wyjaśnienia w naukowej terminologii nie są w ogóle warte uwagi. Wielu wykształconych Żydów rozumuje podobnie. Rzeczy niewytłumaczalne naukowo nie istnieją. W takim razie jak mogę istnieć ja, kopia ciebie? Jak możesz istnieć ty, mój duplikat? To urąga logice. Cóż, przeczytaj, co Jung napisał o „synchroniczności”. Pewne sprawy nie poddają się naukowym wyjaśnieniom, co więcej, sprawy takie zdarzają się cały czas. My dwaj jesteśmy przypadkiem synchronicznego fenomenu. Poczytaj nieco Junga, Philipie, dobrze ci radzę.

„Niemożność kontrolowania rzeczywistości”. Carl Jung wiedział o tym wszystko. Przeczytaj „Tajemnicę złotego kwiatu”. To otworzy ci oczy. Wyglądasz na oszołomionego… bez intelektualnego objaśnienia faktów nie potrafisz sobie poradzić. Jakim cudem może chodzić po tej planecie dwóch facetów w tym samym wieku, którzy nie tylko są do siebie podobni, ale i nazywają się tak samo?

Tak… doszukujesz się przyczyny? Pomogę ci. Po prostu zapomnij o sobie i o mnie. W przeszłości mogło urodzić się pięćdziesięciu innych żydowskich chłopców, którzy gdyby dorośli, wyglądaliby tak jak my. Nie stało się tak z powodu pewnych tragicznych wydarzeń, jakie zaszły w Europie między 1939 a 1945. Czy to wykluczone, by kilku z nich mogło nazywać się Roth? Czy to takie znowu rzadkie nazwisko? Czy niemożliwe, by dostali na imię Philip, jak ty i ja? Ty rozumujesz kategoriami swej kariery i sądzisz, że to straszne… Znalazło się nas dwóch i już nie jesteś unikatem. Jednak z mojego punktu widzenia straszne jest właśnie to, że pozostało nas tylko dwóch.

– Nie, nie, to nie straszne… To pobudza do działania. Jeden z tej dwójki, która przetrwała, podszywa się pod drugiego. Gdyby nawet chodziło nas po świecie siedem tysięcy, to, widzisz, tylko jeden z nich mógłby napisać moje książki.

– Philipie, nikt tak nie ceni twoich powieści jak ja. Tylko że znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym żydowskiej historii i być może są sprawy istotniejsze do omówienia tu, w Jerozolimie, od twoich książek. W porządku, dopuściłem, żeby ludzie mylili mnie z tobą. Jednak powiedz mi, proszę, jak inaczej mógłbym spotkać się z Lechem Wałęsą?

– Chyba nie pytasz mnie o to serio?

– Owszem i nie bez przyczyny. Spotkałem się z Lechem Wałęsą, odbyłem z nim owocną rozmowę i jaka szkoda wynikła z tego dla ciebie? Albo dla kogokolwiek innego? Szkoda wyniknie dopiero wtedy, gdy z jakiegoś powodu okażesz się zbyt zasadniczy i będziesz się starał zniszczyć wszystko to, co osiągnąłem w Gdańsku. Zgadza się, prawo jest po twojej stronie. Kto twierdzi, że nie? Nie wziąłbym się za to wszystko, nie wiedząc najpierw szczegółowo, na co się narażam. Sprawa „Onassis kontra Christian Dior” była wzorcowym modelem: sobowtórka Jackie Onassis została zaangażowana do reklamowania sukni firmy Dior. Sąd orzekł, iż takie postępowanie było niedopuszczalne i poparł roszczenia Jackie Onassis. Podobnie stało się w sprawie „Carson kontra «Oto Johnny i przenośne toalety»„. Ponieważ zwrot „oto Johnny” kojarzył się z Carsonem i jego programem telewizyjnym, to firma produkująca papier toaletowy nie miała, zdaniem sądu, prawa jego użycia. Tu prawo jest bezlitosne: nawet jeżeli pozwany używa swojego własnego nazwiska, to może zostać pociągnięty do odpowiedzialności za czerpanie korzyści w imieniu kogoś bardziej znanego, kto nazywa się tak samo.

Jak widzisz, wiem więcej od ciebie, co jest legalne, a co nie. Nie mogę jednak uwierzyć, że jesteś skłonny postawić nasz przypadek na równi ze sporami milionerek z firmami sprzedającymi fatałaszki czy jakichś komików ze specami od toalet… Tu skala problemu jest inna. Podjąłem się misji i poświęciłem jej całe życie. Mam na koncie wymierne osiągnięcia. Dobrze, jeśli tak już to chcesz ująć, ukradłem ci książki. Ale w jakim celu? Raz jeszcze naród żydowski znalazł się na rozdrożu. Z powodu Izraela. Izrael stanowi dla nas wszystkich wielkie niebezpieczeństwo. Zapomnij o prawie i posłuchaj, proszę, co mam do powiedzenia. Większość Żydów mieszka w Izraelu. Istnienie tego państwa prowadzi jedynie do zamieszania. Powtarzam: Izrael stanowi jedynie niebezpieczeństwo. Przypomnij sobie, co stało się z Pollardem. Jego sprawa nie daje mi spokoju. Jonathan Pollard, amerykański Żyd, został zwerbowany przez izraelski wywiad i prowadził działalność szpiegowską wymierzoną w siły zbrojne swojego kraju. Przeraża mnie to.

Przeraża, gdyż na jego miejscu mógłbym postąpić tak samo.

I ośmielam się przypuszczać, że ty również, Philipie Roth, gdybyś był przekonany – tak jak Pollard, że zdradzając Izraelowi tajne amerykańskie informacje, dotyczące arabskich systemów obronnych, ratujesz wiele żydowskich istnień. Pollard fantazjował, że ratuje Żydów. Mam nadzieję, że rozumiesz: żydowskie istnienie musi być ocalone i to za wszelką cenę. Ceną nie jest jednak zdrada swojego kraju.

Jest nią rozbicie państwa, które dzisiaj najbardziej właśnie zagraża żydowskiej egzystencji, a państwo to zwie się Izrael! Nie powiedziałbym tego nikomu innemu, mówię to wyłącznie tobie. Ale kiedyś trzeba to powiedzieć głośno i otwarcie! Pollard jest kolejną żydowską ofiarą spowodowaną istnieniem Izraela… Zachował się bowiem dokładnie tak, jak tego wymagają Izraelici od Żydów i diaspory aż do dzisiaj. To nie Pollard powinien odpowiadać; powinien odpowiadać Izrael… Izrael z tym wszechogarniającym, żydowskim totalizmem, nastawionym wrogo do gojów; Izrael, który obecnie, wchłaniając Żydów, na różne okropne sposoby deformuje żydostwo, idąc tym samym na rękę naszym nastawionym antysemicko nieprzyjaciołom. Pollard kochał Żydów. Ja też kocham Żydów.

– Ty również kochasz Żydów. Tylko nie powinniśmy już naśladować Pollarda. I niech Bóg da, żeby nie było więcej Demianiuków. Nie porozmawialiśmy nawet o Demianiuku. Chciałbym usłyszeć, jakie wrażenie wywarło na tobie dzisiejsze posiedzenie sądu. Zamiast obrzucać się pretensjami, możemy teraz, kiedy się poznaliśmy już nieco lepiej, pogadać o…

– Nie. Nie. To, co dzieje się podczas rozprawy, nie ma wiele wspólnego z nami. I karygodne, że korzystasz z takiej sposobności jako tła do oszustwa, jakiego dopuściłeś się podszywając się pode mnie.

– Znowu mówisz o oszustwie – wymamrotał ze smutkiem, rozmyślnie przybierając nienaturalny ton. – Proces Demianiuka ma z nami bardzo wiele wspólnego. Gdyby nie chodziło o Demianiuka, o holocaust, o Treblinkę…

– Jeżeli to żart – powiedziałem wstając – to bardzo głupi i bardzo niesmaczny. Lepiej, żebyś dał sobie spokój! Tylko nie Treblinka…! Nie wiem, kim jesteś i co kręcisz, ale ostrzegam cię: zbieraj manatki i jazda stąd! Słyszałeś? Jazda!

– Do licha, gdzie ten kelner? Przemokło ci ubranie, nic nie jadłeś… – odezwał się i dla uspokojenia przytrzymał mnie za rękę. – Zaczekaj chwilkę… Kelner!

– Zabierz łapy, pajacu! Nie jestem głodny… Chcę, żebyś wyniósł się z mojego życia! Razem ze swoim Diorem, Johnnym Carsonem i papierem toaletowym… Precz!

– Chryste, aleś ty zapalczywy, Philipie. Należysz do tych, którzy muszą uważać na atak serca.

Zachowujesz się tak, jakbym próbował cię ośmieszyć, podczas gdy ja, na Boga, cenię cię ponad…

– Dosyć! Jesteś oszustem!

– Ależ – wtrącił błagalnym głosem – przecież nie wiesz jeszcze nawet, co zamierzam zrobić.

– Wiem, i to dobrze. Oczyścić Izrael z Aszkenazyjczyków. Chcesz doprowadzić do ponownego osiedlenia Żydów w tamtych uroczych miejscach, gdzie kiedyś żyli sobie wśród kmiotków, którzy ich kochali. Ty i Wałęsa, ty i Ceausescu pragniecie zapobiec drugiemu holocaustowi!

– Ale… Och… W takim razie to byłeś ty! – krzyknął. – Przedstawiłeś się jako Pierre Roget! Nabrałeś mnie!

I aż podskoczył na krześle wstrząśnięty swoim odkryciem niczym aktor komedii de L’arte.

– Powtórz to, dobrze? Co zrobiłem?

Ale on teraz tonął we łzach, po raz drugi, odkąd się spotkaliśmy. Co jest grane z tym gościem? Gdy patrzyłem, jak bez wstydu obnaża się ze swymi emocjami, przypomniałem sobie o stanie, do jakiego doprowadził mnie halcion. Czy on parodiuje moją bezsilność, czy też może także leci na halcionie?

Zastanawiałem się, czy mam przed sobą rzeczywiście twórczy umysł zdołowany tylko nadużywaniem tabletek nasennych, czy też prawdziwego maniaka. Niechże inni to rozstrzygną, powiedziałem sobie – a ty weź taksówkę i zabierz się stąd. Tylko że właśnie wtedy gdzieś w moim wnętrzu wybuchł śmiech, który prędko ogarnął mnie całego. Śmiech sączył się z jakiegoś ośrodka w mózgu, działanie którego przy…nawet lęki: pomimo wszystkich pytań bez odpowiedzi, nikt nigdy nie wydawał mi się mniej groźny oraz mniej groteskowy od obecnego tu rywala do nazwiska. Zrobiła za to na mnie wrażenie jego „wielka idea”… tak, wielka idea tętniąca życiem!

Chociaż byłem spóźniony na spotkanie z górą godzinę, to okazało się, że Aaron wciąż na mnie czeka w kafejce, kiedy doń w końcu dotarłem. Sądził, że to burza mnie gdzieś zatrzymała. Siedział sobie przy stoliku ze szklanką wody i cierpliwie czytał jakąś książkę.

Przez następne półtorej godziny jedliśmy lunch i rozmawialiśmy o jego powieści pt. „Tzili”, która dla mnie stanowiła opowieść o świecie wykreowaną z perspektywy dziecka, w którym budzi się świadomość. Nie odbiegłem od tematu dysputy. Pozostawiwszy aspiranta Philipa Rotha szlochającego w opustoszałej hotelowej restauracji, zdruzgotanego i upokorzonego moim głośnym śmiechem, rozważałem, czego się teraz można spodziewać. Nie miałem pojęcia. Zerwałem mu z twarzy maskę – i co dalej?

To, odpowiedziałem sobie: właśnie to. Zajmij się swoimi obowiązkami!

W trakcie naszej długiej rozmowy zdołałem przy udziale Aarona utrwalić na piśmie następujący fragment wywiadu:

ROTH: W twoich powieściach trudno doczytać się bezpośredniego ostrzeżenia dla czytelnika, artykułowanego przez bohatera poczucia nadciągającej katastrofy. Kreację historycznego tła pozostawiasz odbiorcy, który – w przeciwieństwie do bohatera-ofiary – potrafi zdać sobie sprawę z potęgi zła. Powściągliwość okazywana przez ciebie jako historyka pozostawia swobodę wykształconemu czytelnikowi i wpływa dodatnio na efekt, jaki wywiera twoje dzieło. Moc, jaka emanuje z opowieści, została osiągnięta wyjątkowo skromnymi środkami. Ponadto dehistoryzacja i rozmycie tła powoduje jeszcze większą dezorientację ludzi nieświadomych tego, że znaleźli się na krawędzi kataklizmu.

W moim odczuciu perspektywa, z jakiej widzą świat dorośli, w twojej prozie w swych ograniczeniach przypomina ten obserwowany oczami dziecka. Dziecka, które oczywiście nie ma historycznego kalendarza, w którym mogłoby umiejscowić zachodzące wydarzenia, ani też intelektualnych sposobów penetracji ich znaczenia. Zastanawiam się, czy twoja własna świadomość, gdy byłeś dzieckiem, a działo się to w czasach holocaustu, odtworzona z taką prostotą na kartach twoich książek, nie sprawia właśnie, że koszmar tamtych lat staje się tak bardzo wymowny.

APPELFELD: Zgadza się. W „Badenheim 1939” całkowicie pominąłem historyczną wykładnię.

Założyłem, iż fakty historyczne są powszechnie znane i czytelnik sam wypełni sobie tę lukę. Zdaje mi się, że równie słuszna jest uwaga, iż mój opis wojny ma w sobie coś dziecinnego. Tym niemniej muszę dodać, że historyzm był mi zawsze obcy, przynajmniej od chwili, kiedy uświadomiłem sobie, iż jestem pisarzem. Poza tym żydowskie doświadczenie ostatniej wojny światowej wcale nie było „historyczne”. Zetknęliśmy się z archaicznymi, mitycznymi siłami, zrodzonymi być może z mrocznej podświadomości, których nie pojęliśmy do dzisiejszego dnia. Nasz świat wydaje się racjonalny (te wszystkie pociągi, silniki, rozkłady jazdy), lecz w rzeczywistości poddaje się czasem mocy chorej wyobraźni, kłamstw i forteli, wywołanej skłonnością do irracjonalizmu. Nie rozumiałem i nie rozumiem motywów, jakimi kierowali się zabójcy.

Byłem ofiarą ludobójstwa i usiłuję zrozumieć siebie jako ofiarę. Od trzydziestu lat staram się dojść do ładu z życiem. Nie idealizuję ofiar. Nie sądzę też, by w „Badenheim 1939” było jakiekolwiek idealizowanie. Badenheim nosi znamiona realnego miejsca, uzdrowiska, których nie brakło w Europie, drobnomieszczańskiego i pełnego idiotycznych formalności. Nawet jako dziecko dostrzegałem jego groteskowość.

Do dziś panuje przekonanie, że Żydzi to chytre, przebiegłe, perfidne stworzenia, którym udało się skraść mądrość tego świata. Czy to jednak nie fascynujące, jak łatwo było Żydów oszukać? Za pomocą najprostszych, niemal dziecinnych sztuczek poupychano ich w gettach, morzono miesiącami głodem, łudzono płonnymi nadziejami i w końcu wyprawiono pociągami na śmierć. Ten absurd stał mi przed oczami, kiedy pisałem „Badenheim”. Krok po kroku pozbawiano ich cząstki ludzkiej godności. Ich ślepota i głuchota, obsesyjne zajmowanie się swoimi sprawami stanowiły cząstkę prostolinijności i naiwności. Mordercy wyznawali praktycyzm, zwyczajnie wiedzieli, czego chcieli.

Natomiast osoba naiwna jest zawsze błaznem, tragikomiczną ofiarą złego losu, nie potrafiącą na czas odebrać sygnałów o nadciągającym niebezpieczeństwie, błąkającą się, niepewną i wreszcie nieuchronnie wpadającą w zastawione sidła. Ta jawna słabość wzruszyła mnie. Zakochałem się w niej wręcz. Mit, że Żydzi kierują światem przez swe machinacje, okazał się pewną przesadą.

ROTH: Z wszystkich twoich powieści tłumaczonych na inne języki „Tzili” opisuje najbrutalniejsze przejawy rzeczywistości i najbardziej ekstremalne przykłady cierpienia. Tzili, zwyczajne dziecko z biednej żydowskiej rodziny, pozostaje samo. Rodzice uciekają przed nazistami. Powieść opowiada o koszmarnych perypetiach dziewczynki, o jej beznadziejnej samotności pośród brutalnych wieśniaków, dla których pracowała. Twoja książka bardzo kojarzy mi się z „Malowanym ptakiem” Jerzego Kosińskiego, chociaż jest w niej mniej groteski. „Tzili” portretuje pełne strachu dziecko w świecie jeszcze bardziej jałowym od tego, który opisywał Kosiński, dziecko błąkające się po nieludzkiej ziemi, takiej która stanowi tło niektórych dramatów Becketta.

Jako mały chłopiec błądziłeś samotnie po swej ucieczce z obozu. Miałeś wtedy dziewięć lat. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego czerpiąc z własnych wspomnień uczyniłeś bohaterką dziewczynkę. Czy sądzisz, że można było nie uciekać się do fikcji, tylko przelać na papier wszystko, co zapamiętałeś z tamtej gehenny? Uczynić to tak, jak zrobił, powiedzmy, Primo Levi opisując swe uwięzienie w Oświęcimiu?

APPELFELD: Nigdy nie opisywałem zdarzeń dokładnie. Wszystkie moje książki zawierają naturalnie fragmenty najbardziej osobistych przeżyć, jednak nie stanowią ”historii mego życia”. Rzeczy, które mi się w przeszłości przytrafiły, już się zdarzyły, a czas nadał im kształt i formę. Opisywanie historii takimi, jakimi były, oznaczałoby uzależnienie się od pamięci, a pamięć to tylko jeden z pomniejszych elementów procesu twórczego. Należy przede wszystkim wybrać właściwe elementy, uporządkować je i opisać odpowiednimi słowami. Te elementy rzeczywiście mogą być fragmentami czyjegoś żywota, ale na ich bazie buduje się całkiem nową, niezależną postać.

Próbowałem parę razy napisać „historię mojego życia”, napisać o dniach, które spędziłem w lasach po ucieczce z obozu. Jednak wszystkie te wysiłki na nic się nie zdały. Chciałem pozostać wierny realiom i faktom. Efekt niestety okazał się bardzo mierny, wyszła nie robiąca wrażenia opowiastka. Prawdziwe rzeczy najłatwiej zafałszować.

Rzeczywistość, jak wiesz, jest zawsze mocniejsza od ludzkiej wyobraźni. Więcej: rzeczywistość pozwala sobie nawet być niewiarygodna, niewytłumaczalna, zaiste fantastyczna. Fikcyjny twór, niestety, nie może sobie zwykle na to pozwolić.

Rzeczywistość holocaustu przeszła wszelkie wyobrażenia. Gdybym jedynie trzymał się faktów, to nikt by mi nie uwierzył. Lecz w chwili, gdy wybrałem na bohaterkę dziewczynkę, trochę starszą ode mnie w latach zagłady, wyrwałem „historię swego życia” z objęć pamięci i poddałem ją twórczej obróbce.

Same wspomnienia nie wystarczą. Trzeba dodać wyjaśnienia przyczyn, powiązać ze sobą różne sprawy. Wolno dołączyć coś wyjątkowego, pod warunkiem, że pasuje to do struktury dzieła i pomaga w jej zrozumieniu.

Musiałem usunąć niewiarygodne elementy ze swej „historii życia” albo przynajmniej zaprezentować je w bardziej wiarygodnej wersji.

Kiedy pisałem „Tzili” miałem około czterdziestu lat. W tamtym okresie interesowałem się zagadnieniem naiwności w sztuce. Czy sztuka współczesna może być naiwna? Wydawało mi się, że bez owej naiwności, jaka cechuje dzieci i starców, sztuka stałaby się mniej wartościowa, miałaby skazę. Starałem się usunąć tę skazę. I Bóg jeden wie, na ile mi się to powiodło.

„Drogi Philipie.

Rozwścieczyłem cię i ukarałeś mnie. Każde słowo, jakie powiedziałem, było głupie /złe/ sztuczne.

Musiało takie być. Marzyłem o tym spotkaniu /bałem się go od 1959. Odkąd zobaczyłem twoje zdjęcie/ wiedziałem, że moje życie nie będzie już takie samo. Tłumaczyłem wszystkim, że jesteśmy dwiema różnymi osobami /chciałem być tylko sobą/ chciałem mieć swoje przeznaczenie /miałem nadzieję, że twoja pierwsza powieść będzie zarazem ostatnią/ chciałem, żebyś zniknął/ bez przerwy myślałem o twojej śmierci. PRZYJĄŁEM SWĄ ROLĘ NIE BEZ WAHANIA: BYĆ MESJANISTYCZNĄ/GOTOWĄ DO POŚWIĘCEŃ WERSJĄ CIEBIE. MOJEJ ŻYDOWSKIEJ PASJI NIC NIE CHRONI. MOJEJ ŻYDOWSKIEJ MIŁOŚCI NIC NIE UGASI.

POZWÓL MI ISTNIEĆ. Nie niszcz mnie, aby zachować swe dobre imię. JA JESTEM TWOIM DOBRYM IMIENIEM. Jestem twoim wieszczem. Ty ukrywasz się (w osobnych pokojach) w wiejskich samotniach (jak anonimowy emigrant) jak mnich. Nie czerpiesz ze swego skarbu, jak powinieneś (mógłbyś: NIE WYSTĘPUJESZ W IMIENIU NARODU ŻYDOWSKIEGO. Proszę!

Pozwól mi być publicznym instrumentem, przez który wyrażasz miłość do Żydów (nienawiść do ich wrogów), która kryje się w każdym napisanym przez ciebie słowie. Nie wciągaj do tego prawa.

Nie sądź mnie po słowach, lecz po kobiecie, która dostarczy ci ten list. Ja powiedziałem ci same głupie rzeczy. Nie sądź mnie za niezręczne słowa, które sfałszowały wszystko, co czuję (wiem. Już nigdy nie będę przy tobie szastał słowami. Zrozum to, co za słowami się kryje. Nie jestem pisarzem) jestem kimś innym. JESTEM TOBĄ BEZ SŁÓW.

Twój, Philip Roth”

Jej ogłuszająca fizyczna obecność była tak silna i ekscytująca – oraz niepokojąca – że czułem się trochę, jakbym siedział przy jednym stole z aniołem. Miała około trzydziestu pięciu lat, wyglądała zdrowo, kobieco i ponętnie. Jej szyja była różowa i aż prosiło się, by przewiązać na niej różową wstążkę – nagrodę zdobytą na jakimś wiejskim konkursie. Natura nie była dla niej skąpa; wyglądała na osobę, która zdecydowanie miała się dobrze. Jej jasnoblond włosy upięte były w zwyczajny kok z tyłu głowy. Szerokie usta otwierała często niczym szczęśliwy pies – nawet kiedy nic nie mówiła. Tak jakby próbowała w ten sposób połknąć słowa swojego rozmówcy, które zdawały się przenikać do mózgu nie uszami, ale właśnie tą drogą – omijając drobne, równe, nieskazitelnie białe zęby i zdrowe, różowe dziąsła. Cała jej żywotność, nawet siła koncentracji zdawały się pozostawać gdzieś w najbliższym sąsiedztwie jej szczęką Jej oczy były w piękny sposób czyste i potrafiła wbić twardy wzrok w obiekt, na który patrzyła. Miała jędrne piersi – w poprzednim wcieleniu mogła być płodną i pełną pokarmu nianią gdzieś z Polski. W istocie była pielęgniarką szpitala onkologicznego. On poznał ją przed pięcioma laty w pewnym chicagowskim szpitalu, gdzie trafił jako pacjent z rozpoznanym nowotworem. Nazywała się Wanda Jane „Jinx”

Posseski (x) i wzbudziła we mnie rodzaj tęsknoty nieobcej w mroźny zimowy dzień człowiekowi, który pragnie owinąć się futrem, pragnie się w nim schować.

Kobieta – według której miałem go oceniać – siedziała naprzeciw mnie przy stoliku w ogrodzie przy American Colony. Z góry spoglądały na nas stare, łukowate, hotelowe okna. Po porannym, gwałtownym deszczu nie pozostało już prawie siadu, gdy wcześniej jadłem lunch z Aaronem, a teraz, kilka minut po trzeciej, niebo było zupełnie czyste i słoneczne światło połyskiwało na kamieniach.

Zdawać się mogło, że to majowe ciepłe, usypiające popołudnie, choć kalendarz wskazywał na styczeń 1988 i oboje znajdowaliśmy się ledwie o setkę metrów od posterunków izraelskich żołnierzy, blisko miejsca, gdzie wczoraj wojsko potraktowało gazem łzawiącym arabskich chłopców ciskających kamieniami. Demianiuka sądzono za zamordowanie prawie miliona Żydów w Treblince, Arabowie powstawali przeciwko żydowskiej władzy na okupowanych terytoriach, a ja siedziałem sobie tu, pośród bujnych krzewów, w cieniu cytrynowych i pomarańczowych drzew, i mogłem ulec złudzeniu, że na świecie nie dzieje się nic gwałtownego. Sympatyczni arabscy kelnerzy, śpiewające ptaszki, dobre zimne piwo – i ta jego kobieta, która wzbudzała we mnie poczucie, że nie może istnieć nic trwalszego od materii, z jakiej jesteśmy stworzeni.

Obserwowała mnie przez cały czas, kiedy czytałem ten koszmarny list, tak jak gdyby przyniosła do hotelu tekst prezydenckiego orędzia. Jedyna przyczyna, dla której nie powiedziałem jej: „to najbardziej gówniana pisanina, jaką czytałem w życiu” i nie podarłem listu na strzępy, tkwiła w tym, że nie chciałem, by wstała i poszła sobie. Chciałem jej wysłuchać, żeby dowiedzieć się czegoś więcej.

Choćby zasypała mnie kłamstwami, to mogła przesączyć się przez nie kropla prawdy. No i pragnąłem słuchać znowu tego jej zagadkowego timbre głosu, który mnie zadziwił. Ten głos przypominał rzecz wyjętą z lodówki, która nie spieszy się, by stopnieć: łakoć wilgotny i miękki na powierzchni, lecz zmrożony na kamień w środku. Nie potrafiłem rzec o tej niewieście nic konkretnego – mogła być prostacka i nieokrzesana, może miała bogate życie wewnętrzne, a może była kompletnym zerem, którym tamten kretyn posługiwał się według uznania. To pewnie moja fantazja kazała mi jednak wizualizować mgiełkę niewinności otaczającą jej otwartą zmysłowość, która była w stanie zaprowadzić mnie gdzieś. Złożyłem list na pół i wcisnąłem sobie do wewnętrznej kieszeni marynarki – co wcześniej powinienem był zrobić z jego paszportem.

– To niewiarygodne – powiedziała. – Najdzwyczajne. Nawet czytacie w ten sam sposób.

– Od lewej do prawej.

– Taki sam wyraz twarzy, identyczne gesty, nawet wasze ubrania… To niebywałe.

– W takim razie wszystko musi być niebywałe, co? Nawet fakt, że dzielę się z nim nazwiskiem.

– I ten sam sarkazm – stwierdziła i uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Napisał, że powinienem go ocenić po kobiecie, która doręczyła ten list, jednak wolałbym w tym przypadku trzymać się innych kryteriów.

– Proszę pomyśleć o tym, co on przedsięwziął. Gigantyczną działalność na rzecz Żydów. I na rzecz ludzi innych wyznań także. Na rzecz wszystkich. O życiu, które on ocali. O życiu, które już ocalił.

– Już ocalił? Czyżby? A czyjeż to życie ocalił?

– Moje, na przykład.

– Myślałem, że to pani była pielęgniarką, a on pacjentem… I to on właśnie potrzebuje pomocy i opieki.

– Jestem wyleczona z antysemityzmu. Dzięki A.A-S.

– A.A-S?

– „Anonimowym Antysemitom”. To grupa terapeutyczna, założona rzeź Philipa.

– Zadziwia mnie ten Philip – powiedziałem. – Nie wspominał o A.A-S.

– Nie powiedział panu o bardzo wielu sprawach. Nie mógł. Przeraził go pan tak, że całkiem stracił grunt pod nogami. Jest zupełnie nieswój.

– Och, to raczej ja powinienem czuć się nieswojo…

– W każdym razie po rozmowie z panem wyglądał strasznie. Poszedł do łóżka. Powiada, że się zbłaźnił. Myśli, że pan go nienawidzi.

– Dlaczego, u licha, miałbym go nienawidzić?

– Właśnie dlatego napisał ten list.

– I wysłał panią jako swego adwokata?

– Nie jestem oczytana, panie Roth. Szczerze mówiąc nie czytam prawie w ogóle. Kiedy Philip był moim pacjentem, to nie wiedziałam nawet o pana istnieniu, nie wspominając nawet o tym, że jest pan do niego taki podobny. Ludzie zawsze biorą go za pana, gdzie tylko pojedziemy. Wszyscy, tylko ja byłam taka głupia. Dla mnie on jest najważniejszą osobą, jaką spotkałam w życiu. Nie ma nikogo takiego jak on.

– Bez wyjątku? – spytałem bębniąc palcami po swojej piersi.

– On zamierza zmienić świat.

– W takim razie trafił do właściwego kraju. Każdego roku pojawia się tutaj paru ludzi, którzy obwołują się mesjaszami i nawołują ludzkość do skruchy. To znany fenomen… tutejsi psychiatrzy zwą go „jerozolimskim syndromem”. Większość z nawiedzonych naprawdę sądzi, że reprezentują Boga, lub też sami się za niego uważają. Pozostali twierdzą, że wstąpił w nich szatan. Philip z pewnością łatwo wczuje się w którąś z tych ról.

Żadne jednak moje opinie, choćby najbardziej pogardliwe i ironiczne w stosunku do niego, nie robiły na niej widocznego wrażenia, nie podkopywały jej niezłomnego przekonania o wyjątkowości tego oszusta. Może ona też uległa histerii stanowiącej element jerozolimskiego syndromu? Psychiatrzy powiedzieli mi parę lat wstecz, iż coś podobnego zdarza się również wśród chrześcijan-niektórzy wędrują po pustyni, twierdząc, że są reinkarnacją Jana Chrzciciela. Pomyślałem sobie: Jinx Chrzcicielka to właśnie jego zwiastunka, posłanka nowego mesjasza, w którym odnalazła cel swego życia.

– Żydzi – powiedziała patrząc wprost na mnie przerażająco naiwnymi oczami – są dla niego wszystkim. Myśli o nich dniami i nocami. Od kiedy zachorował na raka, swe życie poświęcił Żydom.

– A pani, wierząc mu bezgranicznie, także pokochała Żydów? – zapytałem.

Nic nie zdołałoby chyba jednak zmącić jej optymizmu i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może nakręciła się jakimś specyfikiem. Może brali coś oboje? Moje słowa wzbudzały tylko pobłażliwy uśmieszek na jej ustach – być może tajemnica tej parki kryła się po prostu w pigułkach jakiegoś „koksu”?

– Philipa kocham, o tak. Żydów…? Nie. Jinx zrobiła i tak dużo, żeby już nie nienawidzić Żydów, żeby ich nie oskarżać. Ale nie, nie mogę powiedzieć, żebym ich kochała i nie wiem, czy w ogóle ich pokocham. Wystarczy rzec tyle: ja, Jinx Posseski, jestem wyleczoną antysemitką.

– Jak to się stało? – spytałem, uważając teraz, iż jej słowa nie muszą być tak do końca niewiarygodne i najlepiej będzie dla mnie, jak uspokoję się i zacznę pilniej słuchać.

– Och, to długa historia.

– He trwało to… leczenie?

– Prawie pięć lat. Byłam zatruta antysemityzmem. Teraz sobie myślę, że to było skutkiem przepracowania. Nie winie wcale pracy, winie siebie… Jedno jednak muszę rzec o szpitalach onkologicznych: tyle tam bólu i cierpienia, aż trudno sobie wyobrazić. Kiedy ktoś zwija się z bólu, wtedy ma się ochotę wybiec z sali i krzyczeć: dlaczego nikt nie wynalazł na to lekarstwa? Ludzie nie mają pojęcia, zupełnie nie mają pojęcia, co to za ból. Ból jest potworny i każdy boi się śmierci. Rak to straszna choroba… Praca w szpitalu dla chorych na nowotwory to nie zajęcia w klinice położniczej. W klinice nigdy nie odkryłabym prawdy o sobie. Nie poznałabym samej siebie… Czy chce pan o tym słuchać?

– Jeżeli pani chce mi opowiadać… – odrzekłem. Tak naprawdę to pragnąłem dowiedzieć się, czemu ona kocha tego błazna.

– Starałam się pomóc ludziom w cierpieniach – podjęła. – Kiedy płakali, to brałam ich za ręce, tuliłam ich… Płakali i ja płakałam też. Pocieszałam ich, nie mogłam inaczej. Jakbym była ich zbawczynią. Ale nie byłam. I zaczęło mnie to dręczyć…

Nonsensownie radosny wyraz zniknął naraz z oblicza Jinx, zastąpiony teraz czułością. Podjęła po chwili:

– Tamci pacjenci… – głos miała teraz ciepły i cichy: głosik małego dziecka. – Patrzyli na mnie takimi oczami… – wzruszenie, jakie okazała, zaskoczyło mnie. Pomyślałem: jeżeli ona gra, to jest drugą Sarą Bemhardt.

– Patrzyli takim wzrokiem, szeroko otwartymi oczami… I chwytali, chwytali mnie za rękę…

Chciałam oddać im wszystko, ale nie mogłam dać im życia… Potem – dodała głosem smutniejszym i bardziej ponurym – zwyczajnie zaczęłam pomagać im w umieraniu. Próbować ulżyć im choć trochę w bólu.

Podawałam im środki znieczulające. Robiłam masaże. Robiłam wszystko. Robiłam wszystko dla swoich pacjentów. I nie chodziło tylko o pomoc medyczną… Grałam z nimi w karty, szmuglowałam dla nich marihuanę. Pacjenci byli dla mnie wszystkim. Pewnego dnia umarło troje z nich i powiedziałam do tego, który jeszcze żył: Cholera! Dłużej już nie zniosę tego pierdolonego umierania!

Jak radykalnie zmieniały się jej nastroje! Jedno słowo odwracało jej humor o sto osiemdziesiąt stopni – a w tym przypadku owym słówkiem była cholera. Powiedziała: cholera – i kipiała już brutalnością, tupetem, siłą, jakby dosłownie przed chwilą krew uderzyła jej do głowy. Nadal nie wiedziałem, co zauroczyło ją w nim, natomiast nie miałem już wątpliwości, co jego ujęło w niej: sprawa była jasna jak słońce. Równie osobliwe związki damsko-męskie opisywał swego czasu Strindberg, związki dziwaków z najbardziej kobiecymi kobietami. Sam teraz przyłapałem się na tym, że duszę w sobie pożądanie – pokusę, by wyciągnąć rękę i ująć dłonią jej pierś. Tak to już bywa, gdy ogień zapłonie w publicznym miejscu: pod solidną, lecz miękką piersią zapragnąłem poczuć moc tego serca.

– Wie pan – mówiła – nie mogłam znieść tego, jak postępuje się z nieboszczykami. „Czy zrobiłaś już z nimi porządek?” „Nie, ponieważ jeszcze nie przyszła rodzina”. „Do diabła z cholerną rodziną!

Zrób co trzeba”. Nie mogłam już znieść śmierci, panie Roth, bo… – jej głos znów się załamał, przytłoczony ponurymi wspomnieniami. – Bo tyle się na nią napatrzyłam. Ludzie ciągle umierali.

Nie mogłam tego wytrzymać. Znałam się z Żydami. Znałam żydowskich lekarzy. Ich żony i ich dzieciaki. To dobrzy lekarze. Doskonali lekarze, świetni chirurdzy. Ale widziałam też zdjęcia w ramkach na ich biurkach: dzieci z rakietami tenisowymi, żony koło basenów kąpielowych…

Słyszałam, jak rozmawiali przez telefon, umawiali się na randki wieczorem, tak jakby w ich szpitalu nie umierali co dnia ludzie… Szykowali się na mecze tenisowe, planowali wakacje, podróże do Londynu i Paryża: „Zatrzymamy się w Ritzu, zjemy coś u Schmitza…” i na to wszystko się we mnie kotłowało, stałam się prawdziwą antysemitką. Pracowałam na piętrze, na którym leżeli chorzy z nowotworami żołądka i wątroby. Były tam jeszcze dwie pielęgniarki mniej więcej w moim wieku i zaraziłam je antysemityzmem jak zakaźną chorobą. Miałyśmy swoje pomieszczenie, całkiem przyjemny pokoik, pomagałyśmy sobie nawzajem, słuchałyśmy muzyki, rock and rolla, tylko że ja bez przerwy nadawałam na Żydów. Wszystkie byłyśmy młode: dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat… Praca pięć dni w tygodniu, do tego nadgodziny i czasem nocki. Zostawałam w szpitalu dłużej, bo widziałam, jak cierpieli chorzy, i myślałam sobie o tych żydowskich lekarzach, ich żonach i dzieciach… radosnych i beztroskich. Ta zmora nie opuszczała mnie, nawet kiedy kończyłam pracę. Gotowało się we mnie. Ci Żydzi, ci Żydzi, myślałam.

Pracowałyśmy wieczorami razem, wracałyśmy do siebie i paliłyśmy trawkę… Nie mogłam się doczekać, kiedy sobie wreszcie skręcę i przypalę. Piłyśmy syrop sosnowy, żeby się trochę oszołomić.

Codziennie. Co tylko się dało. Piłyśmy wódę albo stroiłyśmy się, malowałyśmy i wypuszczałyśmy się na miasto. Łaziłyśmy po knajpach. Czasem któraś z nas umawiała się z facetem, żeby się pieprzyć.

Nie to jednak przynosiło nam ulgę. Ulgę dawało przywalanie. Ulgę od widoku śmierci dawało wieszanie psów na Żydach. U mnie antysemityzm był rodzinny. Spłynął na mnie zwyczajnie. Jak?

Dyskutowałyśmy o tym później na sesjach A.A-S. To zresztą nie takie ważne. Grunt, że każdy z nas przyznał: mam w sobie nienawiść do Żydów i wzajemnie pomagamy sobie pozbyć się jej. Ja sama wyniosłam antysemityzm z domu. Ojciec ich nie cierpiał. Pracował jako inżynier w Ohio. Gdy dorastałam, słyszałam, jak klął na nich, ale miałam to w nosie, póki nie zostałam pielęgniarką na onkologii. Jak zaczęłam nimi gardzić, to nie umiałam przestać. Nienawidziłam ich forsy. Ich kobiet.

Tym babsztyli o szkaradnych, żydowskich gębach. Ich dzieci. Ich ubrań. Ich głosu. Ale najbardziej ich wyglądu, żydowskiego wyglądu. I nie mogłam przestać. Nie mogłam. Doszło do tego, że jeden z nich, doktor Kapłan, zaczął ze mną rozmawiać o pacjentach, a ja wpatrywałam się tylko w jego żydowskie usta. Był całkiem młody, ale już miał tę obwisłą szczękę starego Żyda, wielkie uszy i te mięsiste wargi – wszystko czego nie cierpiałam. Na jego widok wpadałam w szał. Już gorzej nie mogło ze mną być.

On się obawiał dawać pacjentom mocniejsze środki przeciwbólowe. Bał się, że pacjentom wysiądzie serce od morfiny, zanim umrą na raka. Miał pewną pacjentkę, dziewczynę w moim wieku… taką młodą, taką młodą. Nowotwór zżerał ją dosłownie całą. I ona po prostu skręcała się i bólu. Cierpiała niezmiernie. Panie Roth, ona strasznie cierpiała.

Łzy teraz spłynęły po jej policzkach, rozmazał się cały makijaż. Nie korciło mnie już, by ująć jej bujną pierś i poczuć tłukące się pod nią serce, ale by uścisnąć gorąco jej dłonie spoczywające na blacie stolika… Czułe, ciepłe dłonie pielęgniarki, które dotykały już pewnie wszystkiego, które docierały wszędzie, obmywając, wycierając każdy fragment ludzkiego ciała, które ze wszystkim umiały sobie poradzić, z otwartymi ranami, z drenami i opatrunkami – delikatne i sprawne, niczym łapy kota chwytającego mysz.

– Musiałam uciec od raka. Nie chciałam już być pielęgniarką na onkologii. W ogóle nie chciałam być pielęgniarką. Nawrzeszczałam temu Kapłanowi w jego przeklętą żydowską gębę: „Kurwa, rusz się po tę morfinę! Inaczej zadzwonię po innego doktora, a on zgnoicię za to, że go obudziłyśmy przez ciebie! No, przynieś ją! Przynieś!” Tak mu właśnie powiedziałam – dodała z iście dziecinną radością, która zaskoczyła mnie. – Tak mu powiedziałam.

Podejrzewałem, że ona potrafi przekonywać nie tylko słowami.

– Ta pacjentka była młoda – podjęła – silna. Miała silną wolę. Była gotowa znieść każdy ból, by tylko żyć dalej. Każdy ból. To było potworne. A ja podawałam jej morfinę… bo wiedziałam, że ona ma mocne serce i silną wolę. Cierpiała, panie Roth… Musiałam coś jej dać! Rozumie pan?

– Sądzę, że tak.

– Młodzi potrzebują po prostu końskich dawek morfiny. Rozpłakała się i nie próbowała nawet otrzeć łez. Nie przerwała, żeby się uspokoić:

– Gdy tak umierają młodzi ludzie… to jest coś koszmarnego! Krzyczałam na doktora Kapłana: „Nie pozwolę na takie okrucieństwo wobec umierających!” Więc przyniósł mi morfinę. I podałam ją.

Zdało mi się, że ona jeszcze raz przeżywa tamtą scenę; wraca do dnia, w którym zaaplikowała morfinę swojej cierpiącej rówieśniczce.

– Była taka młoda, taka młoda… – dodała.

Pomyślałem, że ona, być może, zawsze potrafi znaleźć się tam, gdzie jej potrzebują i dlatego była właśnie z nim.

– I co stało się potem? – zapytałem.

Odpowiedziała po dłuższej chwili słabym, naprawdę słabym głosem. Patrzyła na swoje dłonie, które przykuwały od pewnego czasu również moją uwagę; dłonie, które pewnie myła ze dwieście razy na dzień.

– Ona zmarła.

Podniosła oczy i uśmiechnęła się ze smutkiem, dając tym uśmiechem do zrozumienia, że uwolniła się już od raka, od śmierci nim spowodowanej, choć fakt ten nie odmienił jej skłonności do środków odurzających i niechęci wobec osobników pokroju doktora Kapłana i mnie.

– Umarłaby i tak, była na to przygotowana. Tylko że zmarła przeze mnie. Zabiłam ją… Miała taką piękną skórę. Była kelnerką, wie pan? Dobrą, szczerą dziewczyną. Mówiła mi, że chciałaby mieć szóstkę dzieci. Ale podałam jej morfinę i zmarła. Oszalałam. Zamknęłam się w łazience i dostałam ataku histerii. Żydzi! Ci Żydzi! W końcu przyszła przełożona pielęgniarek. To dzięki niej widzi mnie pan tutaj, a nie w więzieniu… Bo rodzina tamtej dziewczyny nie chciała mi popuścić. Narobili rabanu.

Mieli poczucie winy, ponieważ nie mogli niczego zrobić, a nie chcieli, żeby ona zmarła. Wiedzieli, że cierpiała strasznie, że nie było żadnej nadziei, a jednak kiedy umarła, narobili potwornego zamieszania. Na szczęście moja przełożona była dobrą kobietą i ochroniła mnie. „Posseski, musisz stąd zmykać”, powiedziała mi. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat. Wylądowałam na oddziale chirurgicznym. Tyle że tam bez przerwy operowali pacjentów. Brali ich na stół, lekarz czasem rzucał tylko okiem… Machali ręką, a ci biedacy umierali. Oni umierali! Panie Roth, ja nie mogłam uciec od śmierci. I wtedy poznałam Philipa. Chorował na raka. Operowali go. Miałam nadzieję… Okazało się jednak, że zostały zaatakowane węzły chłonne. Więc próbowałam się do niego nie przywiązywać. Nie chciałam się z nim wiązać. Byłam rozdarta i starałam się nad sobą zapanować…

Philip to Żyd. Myślałam, że nienawidziłam go z tego powodu, ale jednocześnie czułam do niego coś innego… W porządku, chciałam go nienawidzić. Powinnam była wiedzieć… Powiedzieć sobie: trzymaj się od niego z daleka. Spójrz, jak on wygląda. Zamiast tego zakochałam się w nim.

Zakochałam się w jego twarzy, we wszystkim, co było w nim tak cholernie żydowskie. W jego sposobie rozmawiania. W tych dowcipach. W tej gorliwości i w jego cudactwach. Uwielbieniu życia.

Był jedynym pacjentem, który dał mi więcej siły, niż ja potrafiłam przekazać jemu. Zakochaliśmy się.

Właśnie wtedy dostrzegłem za oknem znajdującym się naprzeciwko mnie zespół adwokatów broniących Demianiuka. Oni również musieli być gośćmi tego hotelu we wschodniej Jerozolimie i zapewne wybierali się na popołudniowe posiedzenie lub też akurat wrócili z sądu. Najpierw rozpoznałem Sheftela, a następnie pozostałych dwóch. Nadal był z nimi, ubrany nienagannie w garnitur i krawat, wysoki syn Demianiuka, niby czwarty członek zespołu broniącego jego ojca. Jinx zainteresowało, co odwróciło moją uwagę od jej opowieści; historii o miłości i śmierci. Podążyła za moim wzrokiem.

– Wiesz, dlaczego Demianiuk nadal kłamie?

– A czy kłamie?

– Oczywiście! Obrona nie ma żadnych argumentów.

– Sheftel wygląda mi na pewnego wygranej.

– Bluff, czyste pozerstwo… Demianiuk nie ma żadnego alibi. To, przy którym obstaje, obalono już kilkanaście razy. A dokumenty z Trawników są jego… To jego zdjęcie i jego podpis.

– A nie fałszywka?

– Oskarżenie udowodniło, że nie. No i zeznania tych świadków, ludzi, którzy uprzątali komory gazowe, ludzi, którzy widzieli go codziennie, obciążają go jednoznacznie. Poza tym, Demianiuk wie, że oni mówią prawdę. Udaje tępego kmiotka, ale naprawdę wcale nie jest głupcem, tylko chytrym sukinsynem. Wie, że będzie wisiał. I wie, że się od tego nie wymiga.

– Więc dlaczego wciąż kłamie?

Skinęła kciukiem w kierunku hotelowego holu i ten niedbały gest wydał mi się dziwnie nie pasujący do jej wcześniejszych, pełnych pasji słów. Być może tego gestu nauczyła się od ojca inżyniera, tak jak przejęła od niego antysemickie nastawienie. To co powiadała na temat procesu, też brzmiało na wyuczoną kwestię; opinię, którą powtórzyła po kimś bez wiary w jej prawdziwość. Papuguje swego bohatera, pomyślałem.

– Syn… – wyjaśniła. – On chce, żeby syn wyrósł na dobrego człowieka i o niczym nie wiedział.

Demianiuk kłamie z powodu swojego syna. Gdyby przyznał się do winy, chłopak byłby skończony.

Nie miałby już w życiu szans.

I familiarnie dotknęła ręką mego ramienia. Nie mogłem odpędzić od siebie wyobrażenia tej samej ręki, dotykającej sekretnych zakamarków ludzkich ciał. Ów dotyk, którego teraz na sobie doświadczyłem, odebrałem jako rzecz wstrząsająco intymną. Na moment poczułem się cząstką niej; jak dzieciak, dla którego pieszczotliwe ręce matki są czymś tak bardzo bliskim. I poczułem też ufność do tego młodego, dużego ciała. Opamiętaj się! – upomniałem siebie w myślach. Tych dwoje ludzi może ci tylko zaszkodzić!

– Niech pan z nim porozmawia. Niech pan porozmawia z Philipem… Proszę.

– Nie mam z nim o czym rozmawiać.

– Och, nie… – błagała, zaciskając mi mocniej palce na ramieniu. Jej kciuk na zgięciu mojego łokcia wzbudzał miłe dreszcze, popychające mnie w odwrotnym kierunku do tego, który wytyczał rozum. – Proszę, nie…

– Nie: co?

– Nie niszczyć jego dokonań!

– Sądzę, że to on właśnie niszczy moje.

– Ale ten człowiek-krzyknęła – ma dzięki temu szansę wyleczenia się z choroby!

W innych okolicznościach taki argument zrobiłby na mnie zapewne mocniejsze wrażenie; zupełnie jakbym miał wydać na kogoś wyrok skazujący bądź oczyszczający z zarzutów.

Stwierdziłem:

– Bardzo bym chciał, żeby ludzie chorzy, nie wyłączając jego, wygrywali walkę z rakiem. Nie mam nawet nic przeciwko temu jego diasporyzmowi. Tyle, że nie mam także interesu w popieraniu tej idei.

Mam mu za złe, że wmieszał się w moje życie i wprowadza ludzi w błąd. Nie mogę dopuścić i nie dopuszczę do tego, żeby ludzie myśleli, iż on to ja. To się musi skończyć!

– Dobrze… To się skończy.

– Czyżby! Jaką mam pewność?

– Philip kazał mi powiedzieć panu, że tak właśnie będzie.

– Ach tak? Więc czemu nie usłyszałem tego wcześniej od pani? Dlaczego nie wspomniał o tym sam w swoim liście… tym kompletnie idiotycznym liście? – zapytałem ze złością, przypominając sobie pretensjonalną skrótowość, kretyńskie dysonanse, histeryczną niespójność tego rozpaczliwego posłania; wspomniałem jego napaść na mnie, zakamuflowaną wylewną grzecznością podczas naszego jedynego spotkania.

– Pan go źle rozumie – przekonywała. – To naprawdę się skończy. On ma wyrzuty, że tak pana zdenerwował. Wasza rozmowa po prostu go zdruzgotała. Dostał zawrotów głowy. Serio nie mógł utrzymać się na nogach. Zostawiłam go w łóżku. On jest załamany, panie Roth, i to zupełnie.

– Ach, rozumiem. Zapewne sądził, że nie będę miał nic przeciw temu wszystkiemu? Myślał, że wywiady, jakich udzielił prasie w moim imieniu, nie zrobią na mnie najmniejszego wrażenia?

– Gdyby tylko spotkał się z nim pan jeszcze raz…

– Już się z nim spotkałem. A teraz rozmawiam z panią – powiedziałem, uwalniając rękę. – Jeśli go pani kocha, panno Posseski, jeżeli jest mu pani oddana i pragnie uniknąć tych wszystkich problemów, które z pewnością podkopią jego zdrowie, to niech mu pani poradzi, żeby zrezygnował z tego, co robi, od zaraz. Musi natychmiast przestać posługiwać się moim nazwiskiem. W tej sprawie mam do przekazania tylko tyle.

– To tak – odezwała się podniesionym nieco głosem, zaciskając przy tym kułaki – jakby ktoś poprosił pana, żeby nie używał pan jego nazwiska.

– Nie, nie, ani trochę! Pani pacjent i przyjaciel to oszust! Może i kieruje się szczytnymi ideałami, ale przy tym łże jak pies! On nie nazywa się tak jak ja, a jeśli wobec pani tak twierdzi, to oszukuje również panią.

Skrzywiła usta i to kazało mi instynktownie unieść rękę, by osłonić się przed ciosem. Ciosem tak silnym, że gdyby dosięgnął celu, to niechybnie miałbym już złamany nos.

– Kutas! – parsknęła. – Twoje nazwisko! Czy ty kiedyś chociaż przez chwilę miałeś na względzie coś innego od twojego pierdolonego nazwiska?

Zaczęliśmy się szamotać nad stolikiem. Jak na dziewczynę była diablo silna i choć uciekłem się do całej swojej siły, to i tak ledwie panowałem na sytuacją. Obawiałem się, że ona w każdej chwili może spróbować zdeformować mi twarz.

– Należałoby o to zapytać właśnie jego – powiedziałem. Hotelowa obsługa zaczęła przypatrywać się naszej bójce. Paru ludzi przystanęło tuż za przeszklonymi drzwiami do holu. Pewnie wyglądaliśmy na parę kochanków pogrążonych w zajadłej kłótni. Jakże to musiało dla nich być beztroskie w porównaniu z krwawymi starciami na ulicach; jakże komiczne i me bez krzty erotycznej pikanterii.

– Jesteś dziesięciokrotnie, stokrotnie bardziej samolubny od niego! Czy wiesz, co czuje człowiek stojący nad grobem? Czy znasz kogoś innego, kto spodziewając się bliskiej śmierci, myśli tylko o zbawieniu innych? Czy znasz kogoś, kto pracuje i działa tylko dzięki stu pięćdziesięciu tabletkom branym codziennie, a mimo tego osiąga takie rezultaty? Co on przeszedł w Polsce, żeby tylko zobaczyć się z Wałęsą! Ja miałam już dość. Ale Philipa nic by nie powstrzymało. Nawet zawroty głowy, na jakie cierpi, a które przewróciłyby konia… jego nie zatrzymały! On upada, podnosi się i kroczy dalej.

A ból… Czasem wolałby już wyprać z siebie wnętrzności! Ci wszyscy ludzie, z którymi musieliśmy rozmawiać, zanim dopuszczono nas do Wałęsy! Wcale nie spotkaliśmy się z nim w stoczni, to była tylko taka wiadomość dla prasy. Było całkiem inaczej: hasła, jazda samochodem do zakonspirowanych mieszkań… a jego wcale to nie powstrzymywało! Półtora roku temu wszyscy lekarze dawali mu nie więcej jak sześć miesięcy życia; no a przecież on jest tutaj, w Jerozolimie i żyje! Pozwól mu na to, co chroni go od śmierci! Pozwól mu spełnić jego marzenie!

– Marzenie, żeby stać się mną?

– Ty! Znowu ty! Cały ten twój świat kręci się wokół ciebie. Zostaw moją rękę! Puść mnie! Przestań mnie czarować!

– Przed chwilą tą ręką próbowałaś mnie uderzyć.

– Chcesz mnie zaciągnąć do łóżka! Puść mnie!

Miała na sobie błękitny płaszcz z popeliny, narzucony na biały sweter i krótką, dżinsową spódniczkę – strój noszony raczej przez młódki. Gdy uwolniła wreszcie swą dłoń i z furią podniosła się z krzesła, wyglądała na typową, nieźle doświadczoną Amerykankę, która usiłuje udawać ponętną nastolatkę.

Rzuciłem okiem na młodocianego kelnera czającego się za szklanymi drzwiami, który patrzył rozgorączkowany, zupełnie jak ktoś, kto nie może doczekać się rozpoczęcia striptizu. Albo może, kiedy ona sięgnęła do kieszeni płaszcza, wydało mu się, że zaraz stanie się świadkiem zabójstwa w afekcie. Ja sam nadal nie miałem zielonego pojęcia, co tych dwoje – mój sobowtór i ta kobieta – planują, co zamierzają zrobić, ale starałem się spojrzeć na sprawę w miarę realistycznie. Przybywając do Jerozolimy i jednocześnie nie podejmując przeciwko oszustowi konkretnych kroków, dbając jedynie o to, by mnie samemu nie przytrafiło się nic złego, popełniłem fatalne głupstwo… Myśląc tak, obserwowałem jednocześnie rękę mej rozmówczyni, ukrytą w kieszeni płaszcza, i zaczynałem się bać, że ona naprawdę zaraz wyciągnie z niej pistolet i strzeli do mnie. Tak, głupstwo, katastrofalne głupstwo, jeszcze większe od mojego pierwszego małżeństwa, z którego w końcu przecież zdołałem się wyplątać. Powinienem był posłuchać Claire.

Zmysłowa niewiasta przede mną wyciągnęła jednak z kieszeni tylko kopertę.

– Ty gnoju! – ryknęła. – Jego wyzdrowienie za1eży od tego!

Cisnęła kopertę na stolik i biegiem rzuciła się w stronę holu, gdzie nie było już oczekujących emocji kelnerów. Po chwili zniknęła z widoku.

Dopiero kiedy zacząłem czytać to drugie posłanie od niego, także napisane odręcznie, zdałem sobie tak naprawdę sprawę, ile wysiłku włożył w to, by jego charakter pisma upodobnił się do mojego.

Siedziałem teraz sam, jej kobieca aura nie rozpraszała mnie, i wpatrywałem się w kartkę papieru, zapisaną nierównymi literami, podobnymi wielce do tych, które sam kreśliłem w pośpiechu. Literki „o”, „e” i „a” jakby zduszone i całkiem przypominające „i”. Same zaś „i” można było pomylić z „t”.

Słowo „Dziesięć” w nagłówku listu wyglądało podobnie jak w moich dawnych zeszytach ze szkoły podstawowej i ktoś niezbyt-cierpliwy mógł je odcyfrować jako „Kisić”. Pisał tak jak ja, szybko i nerwowo; to nie był płynny, pewny charakter przyzwyczajonej do pióra prawej dłoni. Z wszystkich podróbek moich rzeczy, wliczając w to jego dęty paszport, ta była bezsprzecznie najdoskonalsza i wkurzyła mnie jeszcze bardziej niż jego pobłażliwy wyraz twarzy. Opanował nawet mój styl. W każdym razie w tym liście nie było już śladu jego chorego stylu, jakim cuchnęła pierwsza z przekazanych mi od niego notatek. A może tamta nie była „naturalną” podróbką jego prozy?

DZIESIĘĆ ZASAD ANONIMOWYCH ANTYSEMITÓW 1. Przyznajemy, że mamy skłonność do nienawiści po to właśnie, by trzymać w ryzach naszą nienawiść.

2. Stwierdzamy, że to nie Żydzi uczynili nas złymi, lecz my bierzemy na siebie żydowską odpowiedzialność za nasze kłopoty i zło na świecie. To my uczyniliśmy ich złymi przez swą łatwowierność.

3. Żyd może mieć wady tak jak każdy inny człowiek, lecz przede wszystkim musimy uświadomić sobie własne wady, takie jak: skłonności do paranoi, sadyzmu, nihilizmu, defetyzmu, zawiści.

4. Nasze problemy finansowe nie są winą Żydów, lecz naszą własną.

5. Nasze problemy zawodowe nie są winą Żydów, lecz naszą własną (podobnie jak problemy natury seksualnej, społecznej, wychowawczej).

6. Antysemityzm jest przejawem konfliktu z rzeczywistością, obawą przed myśleniem o sobie i swej społeczności szczerze i uczciwie.

7. Jako że antysemici nie potrafią zapanować nad swoją nienawiścią, tym samym różnią się od reszty ludzi. Uznajemy, że nawet kropla okazanego antysemityzmu zagraża naszej walce z tą chorobą.

8. Pomoc w odtruciu z antysemityzmu innych jest kamieniem węgielnym naszej rehabilitacji. Nic nie zapewni nam takiej odporności na bakcyla antysemityzmu jak praca z innymi antysemitami.

9. Nie jesteśmy uczonymi, nie interesuje nas, dlaczego zapadliśmy na tę straszną chorobę.

Zjednoczyliśmy się, by pomóc sobie wzajemnie w pozbywaniu się jej.

10. W ramach stowarzyszenia A.A-S. zobowiązujemy się zwalczać pokusę nienawidzenia Żydów w każdej formie.

ROZDZIAŁ 4
ŻYDOWSKI FIGIEL

– Teraz odnoszę wrażenie – powiedziałem Aaronowi, kiedy spotkaliśmy się następnego dnia podczas lunchu, by dokończyć rozpoczętą pracę – że to nie jest żaden głupi dowcip, żaden wariacki wygłup, złośliwy kawał. Przypuszczam, chociaż można właściwie sądzić na odwrót, że tych dwoje to nie parka hochsztaplerów ani ćpunów… Choć to pewnie brzmi zdumiewająco, uważam, że oni są właśnie tymi, za których się podają, i że mówią wyłącznie prawdę.

Postanowienie, aby na chłodno zaszufladkować gdzieś podszywającego się pode mnie faceta i tym sprytnym sposobem uwolnić się od niego, skoncentrować się jedynie na pracy z Aaronem, runęło rzecz jasna, gdy tylko zjawiła się Wanda Jane Posseski. Tak jak ze smutkiem przewidywała Claire (i w co ja sam, od chwili gdy zatelefonowałem do niego przedstawiając się jako Pierre Roget, nie wątpiłem), absurdalność całej sytuacji skołowała mnie na tyle, że nie byłem zdolny do chłodnego rozumowania.

– Aaronie, przypuszczam, że jest właśnie tak. W zupełności. Tak się składa, że mężczyzna o nazwisku XYZ wygląda jak bliźniaczy brat znanego pisarza o identycznych personaliach. Być może jakieś trzy albo cztery pokolenia wstecz, zanim miliony europejskich Żydów wyemigrowały masowo do Ameryki, mieli wspólnego przodka gdzieś w Galicji… a może i nie. To nie jest zbyt istotne. Zaszedł tu zbieg okoliczności i wspólny praszczur nie odgrywa kluczowej roli. Tego drugiego XYZa bez przerwy biorą za XYZa oryginalnego i naturalnie zwracają na niego uwagę. Ten natomiast albo zaczyna się interesować pewnymi specyficznościami kultury żydowskiej, na które zwraca uwagę jego piszący imiennik, albo ma na celu jakieś własne idee… w każdym razie Żydzi stają się dla niego inspiracją, źródłem kosmpolitycznych fantazji. Powiedzmy: duplikat XYZa uważa, że państwo izraelskie, ustanowione po wojnie światowej, zostanie prędzej czy później zniszczone przez Arabów, którzy znajdą się w posiadaniu broni atomowej. Wynajduje więc ideę diasporyzmu, program mówiący o powrocie Żydów wywodzących się z Europy do krajów ich przodków przed 1939 rokiem. W ten sposób uniknie się „drugiego holocaustu”. Człowiek ten idzie za przykładem Teodora Herzla, którego plan utworzenia narodowego państwa izraelskiego wydawał się wielu równie utopijny i antyhistoryczny, a jednak po latach doczekał się realizacji. Liczne i mocne argumenty przeciwko jego utopii zdają mu się ledwie drobnymi przeszkodami. Tylko jeden z nich traktuje z należytą powagą: oto chodzi bowiem o kraje, gdzie bezpieczeństwo i dobrobyt byłby stale zagrożony, gdzie nadal istnieje antysemityzm… Z tym prześladującym go problemem trafia do szpitala jako pacjent oddziału onkologicznego i tam opiekę nad nim przejmuje pielęgniarka, Jinx Posseski. On jest chorym Żydem, walczy o życie, ona zaś nie tylko rozkwita w swej młodości, ale i jawi się zapiekłą antysemitką. Rozgrywa się żarliwy dramat jednoczesnej fascynacji i niechęci: gorzkie wyrzuty, przeprosiny pełne skruchy, nagłe kłótnie, czułe pojednania, patetyczne tyrady, ukradkowe pieszczoty, łzy, obejmowanie się, huśtawka emocji… I wtedy pewnej nocy następuje przełom, olśnienie, objawienie. Siedząc przy łóżku w ciemnej szpitalnej sali, czuwając nad nim… Nim wstrząsają bowiem mdłości po chemoterapii… siostra zwierza się swemu pacjentowi z własnej choroby. Otwiera przed nim duszę, jak przed nikim wcześniej, a wtedy XYZ dochodzi do odkrycia, że antysemici mają coś wspólnego z alkoholikami: chcą zerwać z trawiącym ich nałogiem, lecz nie wiedzą jak. Ta analogia wydaje mu się wyjątkowo trafna, a jej słowa utwierdzają go tylko w tym przekonaniu. Myśli także: naturalnie, są i przypadkowi antysemici, którzy ograniczają się do słuchania i powtarzania złośliwych anegdot o Żydach podczas spotkań towarzyskich: umiarkowani antysemici, potrafiący kontrolować swój antysemityzm, a nawet kryć się z nim, kiedy to konieczne. Lecz nie brak i zacietrzewionych antysemitów, kipiących wprost nienawiścią, chorych z nienawiści, którzy zaczynali na ogół jako ci umiarkowani, ale potem ich choroba rozwinęła się i przeżarła ich mózgi. Przez trzy godziny Jinx spowiadała się przed nim, wyznawała swą bezradność wobec najgorszych odczuć i myśli o Żydach, jakie ją opanowały, o morderczej wściekłości, jaka ogarnia ją, gdy ma choćby porozmawiać z jakimś Żydem. I on postanawia wtedy: muszę ją wyleczyć. Jeśli ją wyleczę, to uratuję ją tym samym! A jeżeli uratuję ją, to uratuję i Żydów! I wolno mi umrzeć! Nie umrę! Gdy skończyła, rzekł do niej cicho: „Cóż, przynajmniej w końcu wyrzuciłaś to z siebie”. Ona, zanosząc się płaczem odparła: „I wcale nie jest mi lżej”. „Ale kiedyś ulży ci, zobaczysz”, on na to. „Kiedy? Kiedy?” „W swoim czasie”, obiecuje XYZ i wówczas pyta ją, czy ona zna jeszcze jakiegoś antysemitę gotowego pozbyć się swej przywary. Ona odpowiada słabym głosem, że sama nie jest nawet pewna, czy przygotowana jest na taką zmianę; nie wie, czy da radę. Do niego odnosi się inaczej niż do innych Żydów: kocha go i to w cudowny sposób wycisza jej nienawiść. Ale z innymi… to jak odruch: wściekłość kipi w niej na ich widok. Może gdyby nie stykała się z Żydami przez jakiś czas… Tylko że w tym szpitalu to niemożliwe. Żydowscy lekarze, żydowscy pacjenci, odwiedzające ich żydowskie rodziny, żydowskie zawodzenia, żydowskie szepty, żydowskie krzyki… On powiada jej: „Antysemita, który próbuje unikać Żydów, nadal ma antysemicki umysł. Choćbyś uciekła od Żydów na koniec świata, twoja nienawiść do nich podąży za tobą.

Złudzenie, że można otrząsnąć się z antysemityzmu chowając głowę w piasek, jest równie szaleńcze jak pomysł całkowitego ich unicestwienia. Jedynym lekiem na twoją nienawiść jawi się przejście kuracji, którą zapoczątkowaliśmy właśnie dziś. Jutro przyprowadź ze sobą inne antysemitki, inne pielęgniarki, które w głębi serca wiedzą, jak bardzo nienawiść zatruwa im życie”. Dochodzi do wniosku, który zdaje mu się oczywisty, że antysemitę może wyleczyć jedynie inny antysemita, tak jak to się dzieje z alkoholikami. Ona natomiast nie chce dzielić się nim z żadną ze swoich koleżanek, pragnie, by łaska miłosiernego przebaczenia spłynęła tylko na nią samą. Czy nie wystarczy ona jedna?

Czy potrzebne mu wszystkie antysemitki na świecie, błagające o jego żydowską łaskę, zwierzające się ze swojej bezbożnej zgnilizny umysłowej, mówiące, iż on jest wspaniały, one zaś ohydne?

Opowiedzcie mi, dziewczęta, o swych sekretach gojek. To właśnie tak podnieca tego Żyda!

Mimo to następnego wieczora przyprowadza ze sobą ze stancji, gdzie huczał rock and roli, swe dwie antysemickie przyjaciółki. Sala pogrążona jest w mroku, ale przy łożu jego boleści tli się nocna lampka. On leży milczący, wymizerowany, wychudzony i nie jest nawet pewien, czy pozostaje świadomy, czy popadł w śpiączkę; czy te trzy siostrzyczki u jego łóżka mówią do niego, czy też zapadł już w przedśmiertne delirium, a owe kobiety towarzyszą mu w strasznych, ostatnich chwilach jego życia. „Jestem antysemitką, tak jak Wanda Jane”, rozlega się szept łkającej pielęgniarki. „Muszę pomówić o mojej złości wobec Żydów…”

Tutaj usłyszałem swój własny śmiech, równie nieopanowany jak tamten, którym pożegnałem wybawcę Jinx i zarazem podszywającego się pode mnie oszusta w hotelowej jadalni. Nie byłem w stanie snuć dalej swojej opowieści.

– Co w tym takiego zabawnego? – spytał Aaron, uśmiechając się pod nosem. – Udał ci się figiel?

On udaje, że jest tobą, a ty wcieliłeś się w niego?

– Sam nie wiem. Chyba najśmieszniejsze w tym wszystkim jest moje podenerwowanie. Powiedz, proszę, w jakim znaczeniu użyłeś słowa „figiel”.

– Mam to wyjaśniać tobie, urodzonemu figlarzowi? Figiel to typowo żydowska, życiowa sztuczka.

– Zobacz – powiedziałem, wciąż zanosząc się rechotem, głupawym, nieopanowanym śmiechem dziecka, które już nie pamięta, co go rozbawiło. Wręczyłem Aaronowi egzemplarz „Dziesięciu zasad A.A-S” i dodałem:

– To mi właśnie zostawiła.

– A więc – zaczął Aaron, trzymając w dwóch palcach dokument, marginesy którego zabazgrane były moimi uwagami – zostałeś także jego wydawcą…

– Aaronie, co to za człowiek? – zapytałem, próbując zdusić śmiech. -,Co za jeden? Nie ma w nim nic z realnego faceta, nie pasują do niego żadne logiczne miary. Gdyby chociaż postępował tak całkiem irracjonalnie… W jego postępowaniu jest pełno nielogiczności, ale ta nielogiczność zdaje się jakaś sztuczna. On bez przerwy udaje i to upodabnia go do Nixona. Wręcz nie zrobił na mnie wrażenia, że jest Żydem… bo wszystko w nim takie fałszywe do cna. Nie chodzi tylko o to, że nie udaje mu się być mną. On także nie potrafi być sobą. Nieudaczny fałszerz. Nie, nawet takie określenie brzmi za dobrze…

– Odkurzacz – podsunął Aaron. – Odkurzacz, który wessał twoją umiejętność oszukiwania.

– Chyba przesadzasz. Już prędzej odkurzacz, który wchłonął moje śmieci.

– Ma mniejszy talent wcielania się w różne role od ciebie… Może dlatego cię tak irytuje. Alter ego?

Medium pisarza? To zbyt płytkie, za mało esencjonalne dla ciebie, za mdłe… Zgodzić się na istnienie lustrzanego odbicia siebie? To urąga dobremu smakowi. Cud Golema stworzonego przez rabina z Pragi powtórzył się pod jego postacią. Tyle, że ty startujesz z lepszych pozycji. Rabin lepił Golema z gliny, twoim budulcem jest słowo pisane. Lepszego nie sposób wymarzyć – zawyrokował Aaron z rozbawieniem. Przez cały czas czytał sobie moje komentarze do „Dziesięciu zasad”. Dodał:

– Chcesz go skorygować.

A oto co napisałem na marginesach:

„Antysemitów kreuje życie, które jest dla nich za trudne. 1. Każda zasada musi zawierać tylko jedną myśl. W pierwszej należy zdecydować się albo na «nienawiść», albo na «skłonność do nienawiści.

Zwrot «trzymać w ryzach» jest nieodpowiedni. 2. Brak logiki. Należy przechodzić ze stwierdzeń natury ogólnej do bardziej szczegółowych; od opisu stanu do planów działania, od postawienia diagnozy do sposobów leczenia wiodących do radosnego życia w TOLERANCJI. 3. Należy unikać zabawnie brzmiących słów, pozowania na naukowość («nihilizm», «bakcyl», «pokusa»). Przesadny intelektualizm niszczy czytelność przekazu (także w życiu)”.

Na odwrotnej stronie kartki podjąłem próbę przekomponowania pierwszych kilku zasad A.A-S., sformułowania ich prościej, by członkowie A.A-S. (o ile tacy w ogóle istnieją!) mogli je zrozumieć.

Aaron akurat zaczął je czytać. Zainspirowało mnie stwierdzenie, które usłyszałem z ust Jinx: „Każdy z nas przyznał: mam w sobie nienawiść do Żydów i wzajemnie pomagamy sobie pozbyć się jej”. Jinx trafiła we właściwą strunę, pomyślałem, ujęła rzecz krótko i zwięźle. Antysemitów kreuje skomplikowane życie. Napisałem:

1. Przyznajemy, że nienawidzimy i że nienawiść zatruwa nasze życie.

2. Stwierdzamy, że przez obranie Żydów za cel naszej nienawiści staliśmy się antysemitami i to kieruje naszymi myślami i czynami.

3. Nasze problemy nie są winą Żydów, lecz naszych własnych wad, z którymi jesteśmy gotowi się zmagać.

4. Prosimy naszych braci antysemitów i Ducha Tolerancji o prze zwyciężenie tych wad.

5. Jesteśmy gotowi wyrazić głęboką skruchę za nieszczęścia spowodowane naszym antysemityzmem…

Podczas gdy Aaron studiował moje poprawki, zbliżył się do nas stary kaleka. Zaczął machać aluminiowymi kulami. Zwykle kilku ułomnych stołowało się tutaj, w tej kafejce oddalonej od ulic, na których panował duży ruch, ukrytej w labiryncie bladych, różowych domostw. Jedzenie nie było tu zbyt drogie, a po posiłku można było zamówić sobie kawę albo herbatę na tarasie lub też odpocząć na jednej z pobliskich ławeczek w cieniu wysokich drzew. Aaron doszedł do wniosku, że tu – z dala od centrum – nikt nie będzie nam zakłócał rozmowy.

Starzec dowlókł się do naszego stolika i nie odezwał się, póki nie usadowił swej mizernej postaci na krześle obok mnie. Jak się zdawało, czekał, aż tłukące szybko z wysiłku serce uspokoi się nieco. Po chwili zaczął mi się przyglądać przez grube szkła swych okularów w rogowych oprawkach, jakby usiłował wyczytać coś z mojej twarzy. Miał charakterystyczny wygląd człowieka cierpiącego na jakąś chorobę skóry, wyglądał na poparzonego, a jego twarz była doprawdy obliczem męczennika. Ubrany był w grubą, wełnianą kamizelkę, białą koszulę i zaskakująco elegancki krawat – który przywiódł mi na myśl handlarza z sąsiedztwa. Na kamizelkę miał narzuconą prostą, błękitną marynarkę.

– Roth – powiedział. – Ten pisarz.

– Tak.

Wtedy zdjął z głowy kapelusz, odsłaniając niewielką, zupełnie łysą czaszkę, przypominającą skorupkę ugotowanego na twardo jajka, lekko nadtłuczoną za pomocą łyżki. Pomyślałem, że głowa tego człowieka pewnie kiedyś pękła, lecz posklejano ją do kupy… Całość pieczołowicie sklecona wszelkimi możliwymi sposobami z drobniutkich kawałków…

– Czy mógłbym wiedzieć, jak się pan nazywa? – zapytałem. – To jest Aaron Appelfeld, izraelski powieściopisarz. A pan…?

– Trzeba się wynieść – powiedział do Aarona. – Wynieść się, zanim to się zdarzy, Philip Roth ma rację. On się nie obawia stukniętych syjonistów. Posłuchaj go pan. Masz pan rodzinę? Dzieci?

– Trójkę – odparł Aaron.

– Tu nie ma miejsca dla żydowskich dzieci. Już dość martwych żydowskich dzieci. Zabierz je pan stąd, póki żyją.

– A pan… Ma pan dzieci? – spytał Aaron.

– Zaraz po wyzwoleniu obozu pojechałem do Nowego Jorku. Izrael… właśnie Izrael był moim dzieckiem. Mieszkałem w nędzy w Brooklynie, z każdego dolara dziewięćdziesiąt centów posyłałem na Izrael. Byłem jubilerem, ale sam biedowałem. Potem poszedłem na emeryturę, sprzedałem swój interes. Przybyłem tutaj. I każdego dnia pragnę stąd uciec.

Myślę o żydach w Polsce. Wśród Polaków Żydzi mają wielu wrogów. Ale nawet wśród wrogów zachowali swą żydowską duszę. A tutejsi Żydzi, w swoim państwie, nie zachowali jej. Zupełnie jak w czasach opisywanych w Biblii. Bóg szykuje katastrofę tym Żydom bez dusz. Kiedyś może dopiszą nowy rozdział do Biblii i będzie w nim napisane, że Bóg zesłał sto milionów Arabów, aby rozgromili lud Izraela za jego grzechy.

– Tak? To pewnie z powodu ich grzechów – rzekł Aaron – Bóg zesłał Hitlera?

– Bóg zesłał Hitlera, ponieważ Bóg jest szalony. Zyd zna Boga i wie, jak On działa. Żyd zna Boga, a Bóg od pierwszego dnia, w którym stworzył człowieka, źli się na niego od rana do nocy. To dlatego mówi się, że Żydzi są narodem wybranym. Goj uśmiecha się: Bóg jest miłosierny, Bóg kocha, Bóg jest dobry. Ale Żyd się nie uśmiechnie… Żydzi znają Boga innego niż ten w snach gojów, znają Go z życia. Żyją z Nim każdego dnia. On dla Żyda jest rozgniewanym ojcem. Szalonym, okrutnym ojcem, i to już do trzech tysięcy lat!

Zasadził się na Aarona, do mnie odwróciwszy się plecami… ten zgorzkniały, kaleki starzec, który powinien teraz leżeć w łóżku pod opieką lekarza, otoczony rodziną, z głową na śnieżnobiałej poduszce i spokojnie oczekiwać na śmierć.

– Zanim będzie za późno, panie Roth, zanim Bóg ześle Arabów, którzy w imię Allacha urządzą Żydom krwawą rzeź, chciałbym złożyć dar…

Miałem zamiar powiedzieć mu, że trafił do niewłaściwej osoby, do nie tego Rotha.

– Jak mnie pan odnalazł? – zapytałem.

– Nie było pana w hotelu King David, więc przyszedłem tutaj na obiad. Zawsze tu zachodzę coś zjeść… A dziś wchodzę i widzę pana… – stwierdził i dodał ponuro: – Jak zwykle mam szczęście.

Z kieszeni na piersi wyciągnął kopertę. Zajęło mu to sporo czasu, gdyż straszliwie drżały mu ręce.

Przypominał w tym jąkałę, usiłującego wymówić długie i skomplikowane słowo. Miałem aż za dużo czasu, by powstrzymać go i skierować z jego darem pod właściwy adres, zamiast tego jednak pozwoliłem wręczyć sobie kopertę.

– A jak się pan nazywa? – spytałem znowu. Czując na sobie spojrzenie Aarona, niemal pewną ręką wsunąłem kopertę do kieszeni na swojej piersi.

– Smilesburger – odparł i podjął rytuał umieszczenia kapelusza z powrotem na głowie.

Dramatyczny rytuał z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem.

– Masz pan walizkę? – zapytał Aaron.

– Wyrzuciłem – łagodnie odpowiedział zagadnięty.

– Błąd.

Pan Smilesburger z ogromnym wysiłkiem podniósł się z krzesła, na którym jeszcze zdążył zakołysać się niebezpiecznie, nim odzyskał równowagę, podpierając się kulami.

– Żadnych walizek – wymamrotał – żadnych Żydów…

Jego wyjście z kafejki, ubarwione postukiwaniem kul o podłogę, było równie dramatyczne jak wkładanie kapelusza. Ten starzec przywiódł mi teraz na myśl chłopa orzącego błotniste pole rozwaloną, prymitywną sochą.

Wyjąłem z kieszeni marynarki podłużną, białą kopertę, zawierającą dar Smilesburgera. Było na niej nagryzmolone wielkimi, nierównymi kulfonami – literami, z których dzieci pracowicie składają „Ala ma kota” – nazwisko, które nosiłem od urodzenia, którym sygnowałem wszystkie moje powieści; którym wybawca Jinx posługiwał się w wielu miastach – od Jerozolimy do Gdańska.

– A więc oto chodzi – odezwałem się. – O wyłudzanie pieniędzy ze skarpet staruszków… O wytrząsanie oszczędności z kieszeni poczciwych Żydów. Urocza sztuczka. – Zacząłem otwierać kopertę stołowym nożem i zapytałem Aarona: – Jak sądzisz: ile?

– Milion dolarów – odpowiedział.

– Ja mówię, że pięćdziesiąt. Dwie dwudziestki i dziesiątak.

Cóż, okazało się, że się pomyliłem. Natomiast Aaron miał rację. Najwyraźniej ukrywając się po ukraińskich lasach poznał życie lepiej ode mnie – gdyż ja jako dziecko uganiałem się po szkole i placach zabaw w Newark. Tak, Aaron miał rację: czek wystawiony przez jeden z nowojorskich banków opiewał na sumę miliona dolarów i ja mogłem go zrealizować. Przyjrzałem się dokładnie, próbując doszukać się czegoś, co obróciłoby sprawę w toporny żart… ale niczego nie znalazłem. Czek został wystawiony w ubiegły czwartek – 21 stycznia 1988 roku.

– To mi daje do myślenia – powiedziałem, podając przez stół czek Aaronowi. – I przywodzi na myśl pewien fragment z twórczości Dostojewskiego.

– Który? – zainteresował się Aaron, skrupulatnie, z obu stron oglądając kwit.

– Pamiętasz, jak w „Zbrodni i karze” Swidrygajłow zwabia Dunię, siostrę Raskolnikowa, do swojego mieszkania? Zamyka za sobą drzwi, chowając klucz do kieszeni, a potem niczym wąż zabiera się do dzieła… Chce ją posiąść, jeśli trzeba to nawet siłą. Jednak ku jego zdumieniu, w momencie kiedy zdołał już ją zagonić do kąta, ta piękna, dobrze wychowana Dunia wyciąga z torebki pistolet i celuje mu prosto w serce. Dostojewski wzniósł się na szczyty, opisując tę scenę, reakcję napastnika, myśliwego, który sam stał się zwierzyną.

– Odśwież mi pamięć – poprosił Aaron.

– „To – powiedział Swidrygajłow – wszystko zmienia”.

ROTH: Powieść „Badenheim 1939” określano mianem fantasmagorycz-nej, mrocznej i tak dalej.

Jednak mnie nie odpowiada żaden z przymiotników. Przed czytelnikiem tej książki stoi zadanie zrozumienia, na czym polegała transformacja przyjemnego, austriackiego regionu, prawdziwej enklawy żydowskiej, w ponure miejsce, gdzie „przesiedlano” Żydów z Polski – i wysnucia analogii z rzeczywistymi wypadkami, poprzedzającymi hitlerowski holocaust. Zarazem twój obraz Badenheimu i jego żydowskich mieszkańców jest iście groteskowy. Postępują oni jak dzieci, nie potrafiąc wyciągać logicznych wniosków. W tej powieści zagrożenie nie narasta stopniowo, tak jak to się zwykle dzieje w życiu. Na bohaterów spadają po prostu ciosy, których nie wyjaśniasz ani nie opisujesz, wspominając o nich ledwie skrótowo. Czy zechciałbyś skomentować te moje uwagi do książki, która znalazła uznanie krytyki i jest prawdopodobnie najbardziej znaną powieścią twego autorstwa w Ameryce? Jakie związki zachodzą pomiędzy fikcyjnym światem „Badenheimu” a rzeczywistością historyczną?

APPELFELD: „Badenheim 1939” przenikają raczej dziecięce wspomnienia. Każdego lata moja rodzina, podobnie jak inni ludzie z burżuazji, wybierała się do kurortu. Każdego lata próbowaliśmy znaleźć spokojne miejsce, gdzie jacyś osobnicy nie szemrali na korytarzach, nie szeptali do siebie po kątach, nie mieszali się w nieswoje sprawy i, oczywiście, nie mówili w jidysz. Jednak co roku, tak jakby ciążyło nad nami jakieś zaklęcie, trafialiśmy znowu w środowisko Żydów, co denerwowało i degustowało moich rodziców.

Wiele lat po wojnie, kiedy usiłowałem odnaleźć ślady swego dzieciństwa sprzed holocaustu, odkryłem, iż ten kurort zająt szczególne miejsce w mojej pamięci. Dawne twarze odżyły na nowo.

Groteska wymieszała się z tragedią. Wspomnienia przywiodły ludzi z powrotem do Badenheim…

Zaczęli znowu zwierzać się i rozmawiać ze sobą. Ludzie pozwolili sobie nie tylko na noszenie ekstrawaganckich strojów, ale także na głośne i otwarte wyrażanie poglądów. Mężowie czasem tracili swe ukochane żony i niekiedy ciszę wieczorów przerywały samobójcze strzały, przypieczętowujące miłosne rozczarowania. Oczywiście, mogłem pozbierać te okruchy życia i stworzyć z nich własne dzieło. Jednak nie byłem w stanie. Za każdym razem, gdy usiłowałem rekonstruować w pamięci tamte kurorty, ich miejsce zajmowały kolejowe transporty jadące do obozów. Moje skryte dziecięce marzenia zagłuszał stukot kół o szyny.

Zły los naznaczył tych ludzi, tkwił w nich jak ukryta choroba. Zasymilowani Żydzi stworzyli strukturę ludzkich wartości i patrzyli na świat z jej perspektywy. Byli pewni, że nie są już Żydami i to co dotyczyło „Żydów”, nie dotyczyło ich samych. To dziwne przekonanie zmieniło ich w ślepe albo prawie ślepe stworzenia. Zawsze uwielbiałem zasymilowanych Żydów, ponieważ to oni zachowali typowo żydowski charakter i oni też chyba doświadczyli na sobie żydowskiego przeznaczenia.

Aaron wrócił do domu autobusem około drugiej, zaraz po tym jak zakończyliśmy rozmowę na temat powieści „Badenheim 1939”, którą następnie zredagowaliśmy pisemnie. Przez ten cały czas starałem się odganiać od siebie powracającą natrętnie myśl o czeku od Smilesburgera. PQ drugiej ruszyłem na miejscowy targ i dalej ku zrujnowanemu, robotniczemu osiedlu, gdzie – przy małej uliczce na OhelMosze – zajmował pokój mój kuzyn Apter. Myślałem sobie po drodze, że pan Smilesburger to nie pierwszy filantrop, składający Żydom taki hojny dar. Pewnie nie ma tygodnia, by nie przysyłano tu, do tego właśnie miasta, czeków wystawianych lekką ręką, a opiewających na sumy dwa razy większe niż ta na czeku w mojej kieszeni. Filantropami byli nie tylko milionerzy – również niepozorni ludzie pokroju Smilesburgera zapisywali nieustannie Izraelowi swoje fortuny. To część tradycji zapoczątkowanej przez Rothschildów – udzielanie wsparcia finansowego Żydom w potrzebie lub w niebezpieczeństwie. To, przynajmniej z punktu widzenia szczodrob-liwych dobrodziejów, pozwalało usunąć część przeszkód trapiących Żydów na przestrzeni historii. Tak, dałoby się przytoczyć kilka obiektywnych powodów, dla których wciąż płyną datki, choć mnie osobiście wydało się to trudne do pojęcia.

Targały mną sprzeczne i pomieszane myśli. Rzecz jasna nadeszła pora, by skontaktować się z moją panią prawnik, aby ona z kolei porozumiała się z tutejszą palestrą (bądź tutejszą policją) i wszczęła czynności prowadzące do wyplątania mnie z tej nieszczęsnej afery. Zdeprymowała mnie mocno ta historia z milionem dolarów. Mówiłem sobie, że powinienem natychmiast zadzwonić do Nowego Jorku, zamiast jednak to uczynić, szwendałem się po starym targu na ulicy Agryppów, kierując się nie rozwagą, ostrożnością czy obawą, tylko niejasnym, lecz silnym pragnieniem, by ta sprawa potoczyła się własnym torem bez mojej interwencji. Być może stawałem się na powrót pisarzem, odzyskiwałem siły twórcze; chciałem na wszystko spojrzeć chłodnym, obiektywnym okiem dziejopisa, tak jak to byłem w stanie robić dawniej, przed chorobą. Dzień wcześniej powiedziałem Aaronowi, że niczego nie pragnę bardziej – po tych długich miesiącach obracania się w wirze subiektywnych złud i majaków – jak zdjąć uwagę ze swojej osoby, spojrzeć ciekawie na otaczający świat. Niechże on, podszywający się pode mnie człowiek, sam doprowadzi siebie do wariactwa, a ja zafunduję sobie długi, zasłużony urlop. Przy Aaronie, myślałem, można bez trudu nauczyć się skromności, nauczyć się tego, by nie koncentrować się na własnych problemach. Zapomnieć o sobie, a tamtemu dać wolną rękę… I jeśli to się powiedzie, zamieszkać na zawsze w domu czystego obiektywizmu.

Skoro jednak celem miało być „osiągnięcie neutralności”, to po co przyjąłem ten czek; czek, który oznaczać może tylko kłopoty?

Ten drugi… Mój dubler… Oszust… Dopiero w tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że określając go w ten sposób, w pewnym sensie leję wodę na jego młyn. Nie było i nie ma „tego drugiego”. Pomyślałem, że ten rodzaj obsesji – dublerzy – przewija się przez moje powieści; że często pisałem o zmaterializowanych wcieleniach ukrywanych przez bohaterów nieprawości i zboczeń, skłonności wyrywających się spod kontroli, grzesznych sekretów pozornie nieskazitelnych, niczym dziewiętnastowieczni angielscy dżentelmeni, postaci. Potrafiłem konstruować takich podzielonych, rozdwojonych wewnętrznie bohaterów i zdawało mi się, że wiem o nich wszystko, że znam ich na wylot. Tyle iż tym razem nie chodziło o rozszyfrowanie postaci z książki innego autora ani też o stworzenie jej przeze mnie. Chodziło o człowieka z krwi i kości, zadomowionego w apartamencie numer 511 hotelu King David, który wcale nie był innym mną, drugim mną, nieodpowiedzialną wersją mnie… Ani też uosobieniem mych dewiacji, ani moim przeciwieństwem, inkarnacją, ucieleśnieniem moich najgorszych fantazji. Całkiem zwyczajnie zamieszanie wprowadził ktoś, kto nie był mną, ktoś mi obcy, kto używał mojego nazwiska; ktoś z kim nie byłem związany. Myślenie o nim jako o dublerze było nadaniem mu destruktywnego statusu cieszącego się złą sławą, a także prestiżowego archetypu. Podobnie kojarzyło się słowo oszust; zdawało się pobrzmiewać groźnie niczym gracz Dostojewskiego. Oszuści to zazwyczaj zawodowcy, a ten to po prostu dwulicowy cwaniaczek. Ten…? Nazwij go! Tak, powiedziałem sobie, nazwij go teraz! Daj mu jakieś imię i nazwisko. Trafne nadanie mu imienia i nazwiska zadziała jak egzorcyzmy, myślałem, da ci nad nim władzę. Trzeba go nazwać! To jego anonimowość tak mnie właśnie wytrącała z równowagi. Nazwać go! Kim jest ten szalbierz? Fakt, że nie ma nazwiska, czyni tu z niego zagadkę. Trzeba go nazwać! Skoro ja jestem Philip Roth, to on nazywa się…

Mosze Pipik.

Ależ naturalnie! Ile wściekłości mogłem sobie zaoszczędzić wcześniej. Mosze Pipik – to nazwisko bawiło mnie jeszcze, nim przeczytałem pierwszy raz o perypetiach doktora Jekylla i pana Hyde’a.

Pipik; nazwisko, którego nie wypowiadano przy mnie od czasów mego dzieciństwa, kiedy to z nabożeństwem słuchałem opowieści o krewnych, o ich kłótniach, chorobach, sukcesach w pracy, niedolach i tak dalej. Gdy w tamtych czasach jeden z nas, smarkatych chłopców, powiedział lub zrobił coś wyjątkowo psotnego, wówczas rozlegał się głos ciotki czy wuja, którzy odzywali się udając zagniewanych: „A to dopiero Mosze Pipik z ciebie!” i określony w ten sposób mały delikwent stawał się wtedy – wśród śmiechu i uwag – figurą, na której skupiała się uwaga całej rodziny, dzieckiem dumnym z tego właśnie powodu, ale i lekko zmieszanym, ponieważ spadała nań rola niekoniecznie uważana za najzaszczytniejszą w chłopięcych wyobrażeniach o sobie. Mosze Pipik! To prześmiewcze imię i nazwisko dałoby się przetłumaczyć jako Mojżesz Pępek. Pewnie wielu żydowskim rodzinom powiązanym w ten czy inny sposób z moją familią kojarzyło się ono z postacią chłopczyka, szczeniaka pragnącego zabłysnąć, dzieciaka, które jeszcze zlewa się w gacie; z kimś, kto jest odrobinę komiczny, śmieszny, a przy tym dziecinny i noszący ze sobą ten swój infantylizm nawet za dorosłych lat. Nazwisko oznaczające tę rzecz, która dla dzieci jest nieważna, a przypomina zawiązany koniec balona, która jest przyzwoita i nieprzyzwoita jednocześnie, nie jest ani parszywa, ani zanadto godna szacunku, znajdująca się na tyle blisko genitaliów, by było to intrygujące, a mimo to w jakimś sensie bezsensowna i bezużyteczna, nie spełniająca żadnych widocznych funkcji – samotne archeologiczne i anatomiczne świadectwo przeciętej wspólnoty z protoplastami, ślad po okresie płodowym, gdy dzisiejszy ktoś był jeszcze nikim, nikłym zarodkiem ze szczątkiem tego, co później miało się rozwinąć w ludzki mózg. Pipik… to mógł być także delficki pępek świata. Co właściwie delficki pępek usiłował przekazać? Tego tak do końca nikt nigdy nie pojął. Proszący o radę odchodzili z jednym jedynym, tajemniczym słowem, słowem wieloznacznym, dźwiękową enigmą dwóch sylab i końcowego cmoknięcia, miękko zamykającego ową krótką wypowiedź. No i jeszcze imię Mosze, czyli Mojżesz, które nawet pozbawionym głębszej wiedzy o świecie, wyrastającym w cieniu zarabiających pieniądze i mądrze gadających starszych, chłopcom dziwnie rozbrzmiewało w uszach.

Przyjęło się bowiem w codziennym języku naszych dziadów, którzy wybrali emigrację, uważać supermana naszego plemienia za figurę nieco patetyczną. Gojowie mieli swoich groteskowych herosów, a my mieliśmy Moszego Pipika.

Szedłem ulicami Jerozolimy i śmiałem się do rozpuku. Zaśmiewałem się, nie próbując się nawet opanować, zarykiwałem się wprost z oczywistości własnego pomysłu; pomysłu, który przerodził się w dowcip – „Przecież to Mosze Pipik!” I naraz poczułem, że wstąpiła we mnie na nowo dawna siła, dawny upór i zręczność, jakich przez długie miesiące tak bardzo mi brakowało. Ta sama moc, którą posiadałem, nim wpadłem w sidła halcionu, ta werwa, której nie były w stanie osłabić żadne niepowodzenia, werwa stanowiąca przeciwieństwo melancholii czy wyrzutów sumienia. Poczułem się, jakbym wrócił do czasów szczęśliwego dzieciństwa, wiele, wiele lat wstecz-kiedy dostałem świeży, dziewiczy majątek wyobraźni, naruszony potem w dorosłym życiu przez takie historie, jak na przykład poczucie winy. Jakim cudem odzyskałem ten stan świadomości, pozostawało zagadką, lecz chciałem, by trwał w moim umyśle choćby tylko chwilę dłużej. Mosze Pipik! Rewelacja!

Doszedłem do głównego targu, gdzie pełno było kupujących, i tam uciąłem sobie kilkuminutową przechadzkę po straganach, zafascynowany tym zgiełkiem handlowego dnia; zgiełkiem, dzięki któremu paradoksalnie potrafiłem myśleć jaśniej.

Ani sprzedawcy wrzeszczący po hebrajsku ceny swoich towarów lub też pakujący do toreb rzeczy już sprzedane, ani kupujący kręcący się wśród straganów z pośpiechem ludzi, którym cenna każda upływająca minuta, nie wydawali się w najmniejszym stopniu wystraszeni perspektywą, że oto zaraz wybuchnie tu bomba, podłożona gdzieś przez bojowników z OWP; albo że niebawem rozpocznie się chaotyczna strzelanina i zginie wiele osób. Przy tej całej nienawiści dzielącej izraelskich żołnierzy i rozwścieczonych arabskich bojówkarzy, przy tych nieustannych potyczkach na terytoriach okupowanych, obrzucaniu się gazem łzawiącym w rejonie starej Jerozolimy – ledwie kilka kilometrów stąd – zdawało się, że ci targujący się tutaj stanowią wyborny cel dla jakiegoś zamachu terrorystycznego. A jednak ożywienie nie przygasało nawet na moment, towary i pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Zakup jedzenia na kolację był istotniejszy od faktu, iż ryzykuje się życie.

To takie ludzkie: odrzucić od siebie myśl o grożącym niebezpieczeństwie i wejść między stragany pełne pięknej oberżyny, dojrzałych pomidorów i świeżego mięsa. Pewnie pierwsza rzecz, jakiej uczą w szkołach dla terrorystów, to zasada, że ludzie nigdy nie dbają mniej o swoje bezpieczeństwo niż podczas robienia zakupów. W następnej kolejności najlepiej podkładać ładunki wybuchowe w burdelach.

Przy końcu zaułka, gdzie mieli swe stanowiska rzeźnicy, dostrzegłem klęczącą przy jednym z kubłów z mięsnymi odpadkami kobietę o wielkiej, okrągłej twarzy. Miała może ze czterdzieści lat, okulary na nosie i ubranie, które bynajmniej nie kojarzyło się z żebraczym strojem. To właśnie jej bardzo zwyczajne odzienie zwracało uwagę – klęczała bowiem na bruku, mokrym od cuchnącej zwierzęcej krwi, zaśmieconym i zapaskudzonym, czym się tylko dało – i szperała jedną ręką w kuble, podczas gdy w drugiej trzymała nienagannie prezentującą się torebkę. Kiedy zdała sobie sprawę, że ją obserwuję, podniosła wzrok i spojrzała na mnie bez cienia zażenowania. Wyjaśniła nie po hebrajsku, lecz w dziwnie brzmiącej angielszczyźnie.

– To nie dla mnie.

Następnie wróciła do swoich poszukiwań z zapałem, który szczerze mnie zdumiewał. Ruchy miała szybkie, oczy zaś skupione na pojemniku przed nią. Nie byłem w stanie jej tak pozostawić.

– W takim razie dla kogo?

– Dla przyjaciółki – powiedziała nurkując przy tym w kuble – Ona ma szóstkę dzieci.

Powiedziała mi: „Jak coś zobaczysz…”

– Na zupę? – zapytałem.

– Tak. Wrzuca to wszystko do kotła, dodaje coś jeszcze i… wychodzi jej zupa.

Pomyślałem sobie: powiedz jej teraz – „Proszę, oto czek na milion dolarów. Niech pani za te pieniądze nakarmi swoją znajomą i jej dzieci”. No, dalej, daj jej ten czek, myślałem. Nieważne, czy jest normalna czy stuknięta, czy rzeczywiście ma tę przyjaciółkę czy nie. Ona jest w potrzebie, a ty masz ten czek – wyjmij go, daj jej i odejdź. Niepotrzebnie w ogóle go wziąłeś!

– Philip! Philip Roth!

Wiedziony pierwszym impulsem nie chciałem się nawet odwracać, by przekonać się, któż to znowu sądzi, że mnie poznaje -«- tylko uciec, wmieszać się w tłum. Tylko nie to, myślałem, nie chcę następnego miliona dolarów. Zanim jednak zdążyłem się ruszyć, tamten człowiek był już przy mnie.

Uśmiechał się od ucha do ucha i wyciągał rękę na powitanie – niski, przysadzisty facet w średnim wieku, o ciemnej cerze, mocno pomarszczonej twarzy, z czarnymi, sumiastymi wąsami i szopą zupełnie siwych włosów na głowie.

– Philip – powiedział ciepło, chociaż cofnąłem się ostrożnie i nie odpowiadałem na jego powitanie.

Zaśmiał się. – Philipie! Nie poznajesz mnie nawet. Spasłem się i dostałem zmarszczek od zmartwień… Nie pamiętasz mnie? Tobie urosło tylko czoło… a mnie te śmieszne włosy! Jestem Zee, Philipie. Masz przed sobą George’a.

– Zee!

Uścisnąłem go serdecznie, a tamta grzebiąca w odpadkach kobieta obrzuciła nas, obejmujących się, nieprzychylnym spojrzeniem i ze złością rzekła coś na głos – tym razem już nie po angielsku. Potem szybko odeszła, bez ochłapów dla swej znajomej, no i bez miliona dolarów. Oddaliła się jakieś dwadzieścia metrów od nas, tam nagle przystanęła, zwróciła się znów w naszą stronę i z bezpiecznego dystansu zaczęła wrzeszczeć tak głośno, że ludzie zwrócili na nas uwagę. Zee także popatrzył w jej kierunku i przysłuchiwał się. Zaśmiał się, choć nie był to śmiech nazbyt wesoły, gdy pojął w czym problem. Otóż sprawa dotyczyła jego.

– Kolejna znawczyni – wyjaśnił – arabskiej mentalności. Wszędzie pełno takich znawców… na uniwersytetach, w wojsku, na rogach ulic, na bazarach…

„Zee” to przezwisko Ziada, George’a Ziada (x), którego spotkałem po ponad trzydziestu latach.

Ostatnio widziałem go w połowie lat pięćdziesiątych, kiedy mieszkaliśmy w jednym akademiku w Chicago. Ja wtedy robiłem dyplom z literatury angielskiej, a George był na kierunku „Religia i sztuka”. Większość z około dwudziestu pokojów w domu studenckim, niewielkim neogotyckim budynku położonym w pobliżu terenów uniwersyteckich, zajmowali młodzieńcy mający coś wspólnego z Kościołem Uczniów Chrystusa, ale zwykle znajdowało się i miejsce dla autstsajderów takich jak my dwaj. Pokoje na naszym piętrze były słoneczne i niezbyt drogie i – mimo zakazów obowiązujących na chyba wszystkich uczelniach – jeśli miało się odwagę, to dawało się czasem przemycić późnym wieczorem na chatę jakąś dziewczynę. Zee nie cierpiał pod tym względem na brak odwagi, a i zapału przy okazji także. Miał podówczas nieco ponad dwadzieścia lat, był niewysoki i zwinny, zawsze schludnie ubrany. Był też przystojny w pewien romantyczny sposób, no i miał się czym pochwalić – jako wykształcony Egipcjanin, który zapisał się na chicagowski uniwersytet, by studiować Dostojewskiego i Kierkegaarda. Snobistyczne podlotki z Chicago zwykle nie potrafiły mu się oprzeć.

– Mieszkam tutaj – odpowiedział, gdy zapytałem go, co porabia w Izraelu. – W Ramallah. Na terytoriach okupowanych.

– A nie w Kairze?

– Nie pochodzę z Kairu.

– Nie? A ja sądziłem, że właśnie stamtąd.

– Kiedyś zbiegłem z rodziną do Kairu. Wywodzę się stąd. Tu się urodziłem. W domu, który nadal stoi tam, gdzie stał. Dzisiaj coś mi odbiło. Poszedłem popatrzeć sobie na swój dawny dom. A potem, co jeszcze głupsze, zjawiłem się tutaj. W samej paszczy lwa.

– Nie wiedziałem… Nie miałem pojęcia, że wywodzisz się z Jerozolimy.

– Nie mówiłem o tym w pięćdziesiątym piątym roku. Chciałem o tym zapomnieć. Ale mój ojciec nie potrafił zapomnieć i ja sam właściwie też nie. Ojciec rozpaczał po całych dniach nad wszystkim, co odebrali mu Żydzi: wspominał swój dom, gabinet, pacjentów, książki, obrazy, ogród i drzewa migdałowe… Każdego dnia płakał, rwał sobie włosy z głowy, a ja patrzyłem na to wszystko, Philipie.

Nie mogłem mu darować, że tak rozpacza za tymi drzewami. Drzewa, oto co szczególnie mnie wściekało. Kiedy dostał zawału i umarł, odetchnąłem z ulgą.

Siedziałem w Chicago i myślałem sobie: „No, teraz już nie będę musiał wysłuchiwać tych bredni o drzewach migdałowych. Będę mógł wreszcie zostać sobą”. A teraz ja sam rozmyślam bez przerwy o tych drzewach, o domu, o ogrodzie… Wspominam ojca i jego rozpacz. Staje mi przed oczami jego zapłakana twarz. I, ku swemu zdumieniu, dowiedziałem się w końcu, kim jestem naprawdę.

– Co tu robisz, Zee?

Uśmiechnął się do mnie chytrze i odrzekł:

– Nienawidzę.

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc milczałem.

– Tamta kobieta miała rację. Przejrzała mnie na wylot. Rzeczywiście, jestem pełnym nienawiści Arabem, który ciska kamieniami.

Znowu nie znalazłem riposty.

Następne słowa wypowiedział powoli, tonem zatrutym słodką pogardą.

– A czym mam rzucać w okupanta? Różami? Zaległa chwila milczenia, po której podjął znowu:

– Nie, nie… To robią dzieciaki, a nie starsi ludzie. Nie bój się, Philipie, nie będę niczym rzucać.

Okupanci nie muszą się obawiać cywilizowanych facetów, takich jak ja. W zeszłym miesiącu Izraelczycy zgarnęli setkę chłopców, nastolatków. Trzymali ich w obozie. Wypuścili ich całkiem złamanych… wychudzonych, ogłuszonych, kalekich. Nie, to nie dla mnie. Ja wolę pozostać grubasem.

A więc czym się zajmuję? Wykładam na uniwersytecie, o ile nie jest zamknięty. Piszę do gazet, tych których nie zamknęli. To mnie niszczy, ale w subtelniejszy sposób. Walczę z okupantami słowem, tak jakby słowa mogły powstrzymać ich przed zabieraniem naszej ziemi. Jestem idealistą… a to poniżające. Inteligenckie myślenie jest formą mojej kapitulacji. Ciągłe analizowanie sytuacji to gramatyka mego upadku. Niestety, nie jestem ciskającym kamienie Arabem, jestem Arabem, który ciska słowa – miękko, sentymentalnie, nieskutecznie, zupełnie jak mój ojciec. Zjawiłem się w Jerozolimie, aby popatrzeć na dom swojego dzieciństwa. Pamiętam ojca i pamiętam jego złamane życie. Gdy patrzę na nasz dom, ogarnia mnie pragnienie zabijania. A potem wracam do Ramallah, żeby płakać tak jak on nad wszystkim co utracone. A ty… Tak, wiem, po co tu jesteś. Czytałem o tobie w gazetach i powiedziałem do żony: „On się nie zmienił”. Przez dwie noce czytałem synom twoją pracę o konwersji Żydów. Powiedziałem: „Napisał to w czasach, gdy go znałem, na uniwersytecie w Chicago, kiedy miał dwadzieścia jeden lat i od tamtej pory wcale się nie zmienił”. Bardzo mi się podobał „Kompleks Portnoja”, Philipie. Był świetny, znakomity! Zaleciłem go do czytania swoim studentom. „Oto Żyd – rzekłem im – który nigdy nie bał się mówić otwarcie o innych Żydach. Jest niezależny i cierpi przez to również”. Próbuję ich przekonać, że są na świecie Żydzi odmienni od Żydów tutaj. Oni jednak tak nienawidzą izraelskich Żydów, że nie są w stanie w to uwierzyć. Patrzą wokół i myślą: co oni narobili? Czy istnieje choćby jedna dobra rzecz, jaką dla nas uczynili? I wiesz co, Philipie? Ci studenci mają rację… Tutejsi ludzie są hałaśliwi i skorzy do zamieszek. Mieszkałem w Chicago, w Nowym Jorku, w Bostonie, w Paryżu i Londynie i nigdzie nie widziałem tylu ludzi na ulicach. To arogancja i brutalność! Co Żydzi tacy jak ty stworzyli na świecie? Absolutnie nic. Nic prócz tego kraju opartego na sile i pragnącego dominować. Nie ma sensu rozmawiać tu o kulturze. Nie powstaje w tym kraju wartościowa muzyka, nie ma nowych rzeźb i obrazów, dobrej literatury tyle co kot napłakał… Oto jaki jest skutek arogancji.

Porównaj izraelską kulturę z kulturą amerykańskich Żydów: boki można rwać ze śmiechu. A jednak miejscowi Żydzi są aroganccy nie tylko w stosunku do Arabów i ich mentalności, w stosunku do gojów, w stosunku do umysłowości i przyjezdnych. Oni spoglądają z góry na ciebie. Oni, te prowincjonalne zera. Możesz to sobie wyobrazić? Jest więcej żydowskiego ducha, żydowskiego humoru, żydowskiej inteligencji na paru ulicach Manhattanu niż w całym tym kraju… Co się zaś tyczy żydowskiej świadomości, żydowskiego poczucia sprawiedliwości, żydowskiej serdeczności… Więcej tego wszystkiego w starym żydowskiem antykwariacie gdzieś w Brooklynie niż w całym Knesecie!

Patrzę tak na ciebie i widzę, że nadal wyglądasz wspaniale! Nadal taki szczupły! Wyglądasz jak żydowski baron, jak Rothschild z Paryża!

– Poważnie? Nie, nie… Wciąż jestem tym samym synem agenta ubezpieczeniowego z New Jersey.

– A jak tam twój ojciec? A matka? A brat? – zasypywał mnie gorączkowymi pytaniami.

O tak, zmienił się, przeszedł zupełną metamorfozę. Z chłopaka, którego dawno temu znałem w Chicago, niewiele pozostało, jak prędko zdałem sobie sprawę. Prócz zewnętrznej, oczywistej odmiany, oprócz oznak starości, stał się ponury i trochę zdziwaczały. Stał się porywczy, niespokojny; zdenerwowanie przenikało wszystkie mamrotane przez niego zdania, tak jakby w każdej chwili groził mu atak apopleksji… Czy to ten sam Zee? Czy ten otyły kłębek nerwów w ludzkiej powłoce jest tym samym dobrze ułożonym młodzieńcem, którego wszyscy podziwiali za opanowanie i łagodność? Ja pewnie z gruntu pozostałem dawnym chłopakiem z rogu ulicy, przesiąkniętym burżuazyjnymi ambicjami, ze skłonnościami do bujania w obłokach, lecz George wydawał mi się niegdyś kimś, kogo nic nie mogło zepchnąć z raz obranej drogi, kto wie, jak żyć, kto jest doskonale uformowany. Cóż, słuchając go teraz, przekonałem się, jak bardzo się myliłem: w rzeczywistości pewnie zawsze ukrywał uczucia pod maską z granitu, był synem załamanego, zrozpaczonego ojca, świetnymi manierami i pozorną szczerością kamuflującym cierpienia wygnańca. Kiedyś bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą, co w istocie musiało dręczyć go bardziej niż widok zdruzgotanego rodzica. Zee odezwał się głosem drżącym z emocji:

– Marzę o Chicago. Marzę o tamtych studenckich czasach.

– Tak, byliśmy wesołymi chłopakami.

– Marzę o księgarni Waltera Schneemana. I o uniwersyteckiej tawernie. O swym stoliku w czytelni studenckiej. O ćwiczeniach u Prestona Robertsa. O swoich żydowskich przyjaciołach, o tobie, Herbie Haberze, Barrym Targanie i Artcie Geffinie… Żydach zasługujących na miano prawdziwych Żydów! Od trzech tygodni, Philipie, śnię o Chicago każdej nocy!

Uścisnął mocno moje dłonie i potrząsnął nimi niby furman lejcami. A potem niespodziewanie zapytał:

– Co robisz? To znaczy, co robisz akurat teraz? Zamierzałem rzecz jasna złożyć wizytę Apterowi, ale postanowiłem nie wspominać o tym George’owi Ziadowi, mając na uwadze jego wzburzenie. Zeszłego popołudnia rozmawiałem przez telefon z Apterem, zapewniając go zwięźle, że osoba, którą wziął za mnie przed tygodniem na procesie Demianiuka, to tylko ktoś bardzo podobny, że sam zjawiłem się w Jerozolimie całkiem niedawno i chcę spotkać się z nim w jego warsztacie w starej dzielnicy. Wtedy Apter rozpłakał się i przyszło mi do głowy, że jakoś wszyscy napotykani przeze mnie w tym mieście ludzie natychmiast zalewają się łzami. Kuzyn wyjaśnił mi powód swej rozpaczy: bał się przemocy, bał się Arabów rzucających kamieniami i dlatego, skoro chciałem się z nim zobaczyć, to musiałem udać się do jego mieszkania.

Nie miałem ochoty tłumaczyć George’owi, że mieszka tu, w Jerozolimie, mój krewny, ofiara holocaustu. Musiałbym bowiem wysłuchać, jak to ofiary holocaustu, skrzywione przez swe ciężkie losy, pragną obecnie „zdominować” Palestyńczyków, którzy od ponad czterdziestu lat prowadzą walkę wyzwoleńczą.

– Zee, mam chwilkę na filiżankę kawy… Potem muszę gdzieś iść.

– Chcesz wpaść na kawę? Gdzie? Tutaj? W mieście mego ojca? Oni zaraz się do nas przysiada…

Usiądą mi na kolanach – powiedział, wskazując dwóch młodych ludzi stojących przy straganie z owocami o kilka metrów od nas. Ubrani byli w dżinsy i rozmawiali ze sobą: dwaj niscy, mocno zbudowani faceci, których pewnie wziąłbym za miejscowych robotników palących papierosy, gdyby Zee mnie nie oświecił. – To izraelscy tajniacy. Nie mogę nawet udać się do publicznej toalety w mieście swego ojca… bo ci zaraz ruszą za mną i zaczną szczać mi na buty. Są wszędzie. Wypytują i robią rewizje na lotnisku, cenzorują listy, jadą za mną samochodem, podsłuchują rozmowy telefoniczne… Wsadzili nawet wtyczkę do grupy moich studentów.

Zaśmiał się głośno i gorzko i podjął:

– W ubiegłym roku mój najzdolniejszy student napisał doskonałą analizę „Moby Dicka” z marksistowskiego punktu widzenia. Okazało się, że też był od nich. Philipie, nie mogę tutaj wstąpić na kawę. Zwycięski Izrael to straszne miejsce. Ci triumfujący Żydzi to straszni ludzie. Wszyscy oni, wszyscy ci Joszuowie i Ozeasze… Także ci, którzy są przeciw okupacji zachodnich brzegów Jordanu, ale nie mają nic przeciwko zajmowaniu domu mego ojca; ci „piękni Izraelczycy” co to chwalą się czystymi rękami i wyznają syjonizm. Nie są lepsi od żołdaków, są wręcz jeszcze gorsi. Co oni wiedzą o „żydostwie”, ci „zdrowi, uczciwi” Żydzi, którzy krzywią nosy na „neurotyków” z diaspory? Czy to ma być „zdrowie”? Czy to ma być „uczciwość”? Nie, to jest arogancja. Żydzi, którzy ze swych synów uczynili brutalnych żołdaków… Oni mają w pogardzie was, Żydów bez broni! Żydzi, którzy kleszczami łamią ręce arabskim dzieciom… kpią sobie z was, niezdolnych do przemocy! Żydzi bez tolerancji, Żydzi, dla których wszystko jest białe albo czarne, którzy podzielili się na te wszystkie komiczne partie… Oni są nietolerancyjni nawet wobec siebie nawzajem! Ci żydzi, co uważają się za lepszych od tych z diaspory. Czują się lepsi od tych łagodnych filantropów, którzy ich utrzymują. Od ludzi sukcesu, pełnych tolerancji istot, które wiedzą, że świat jest bardzo różnorodny. Nie, to niby oni są autentyczni, tutaj, zamknięci w gettach i uzbrojeni po zęby. Czy jesteś tutejszy, czy jesteś „autentyczny”, czy mieszkasz pośród takich jak ty? To arogancja, Philipie, i to nieznośna! Uczą w swoich szkołach lekceważenia dla Żydów z diaspory, uznawania anglojęzycznych, hiszpańskojęzycznych, rosyjskich Żydów za wariatów, pędraków, przerażonych neurotyków, Żyd mówiący obecnie po hebrajsku to dla nich nie tylko ktoś lepszy… Myślą chyba, że porozumiewanie się po hebrajsku to najwyższe osiągnięcie ludzkości! Jesteśmy tutaj, sądzą, używamy hebrajskiego, to nasz język i nasz kraj i nie musimy zastanawiać się bez przerwy: „Jesteśmy Żydami, ale kto to taki, ci Żydzi?” Nie musimy być tymi wyobcowanymi, niepewnymi siebie, nawiedzonymi, ogłupiałymi neurotykami… Nie liczą się ze światowymi dokonaniami w nauce, sztuce. Dla nich to wszystko wymyślili… goje! „Żyję tu, mówię po hebrajsku, spotykam Żydów takich jak ja: czyż to nie cudowne?” Och, jakim ubogim duchowo Żydem jest taki arogancki Izraelita! Oni uznają się za jedynych wybrańców i spytaj ich, kto to taki Saul Aliński, David Riesman, Meyer Szapiro, Leonard Bemstein, Bella Abzug, Paul Goodman, Allen Ginsberg i tak dalej i tak dalej… Kimże naprawdę są, ci tutejsi prowincjusze? Więźniami! Oto wielkie osiągnięcie: uczynić z izraelskich Żydów więźniów i pilotów bombowców! I myślę, że w końcu postawią na swoim, że mogą pokonać i upokorzyć każdego Araba w Hebronie, każdego Araba w Galilei i w Gazie. Każdy Arab na świecie będzie się bać izraelskiej bomby atomowej. Wiesz, co tu będzie za pięćdziesiąt lat? Hałaśliwe, malutkie państewko bez żadnego znaczenia. Do tego doprowadzi karanie i wyniszczanie Palestyńczyków… do przemiany Izraela w beznadziejne, obłędne państwo. Oto prawdziwy wkład tych „autentycznych” Żydów w rozwój światowej cywilizacji! Powstanie kraj, który pogrzebie wszystko, co wyróżniało przez wieki Żydów od innych narodów. Mogą sterroryzować, spacyfikować Arabów duszących się pod ich butem, wymóc strachem szacunek dla ich „wyjątkowości”… Ale ja sam wyrosłem pośród was, wyście mnie wykształcili, w y. Ja mieszkałem wśród prawdziwych Żydów w Harvardzie, w Chicago, wśród naprawdę wspaniałych ludzi, których podziwiałem, których kochałem, w stosunku do których rzeczywiście mógłbym odczuwać kompleksy… podziwiałem waszą żywotność, wasz zjadliwy humor, umiejętność ludzkiego współczucia, tolerancji, serce, po prostu wrodzoną dobroć… Was, ludzi z żydowskim zmysłem przetrwania, zręcznych, dowcipnych, spolegliwych, twórczych. A ci tutaj wszystkie te cechy zamienili na policyjną pałkę! Złoty Cielec był bardziej żydowski od izraelskich polityków, panów Samarii, Judei i Gazy! Najgorsze elementy żydowskich gett połączyły się w Izraelu z wojowniczością, okrucieństwem gojów, a owi „autentyczni” jeszcze się tym szczycą! Żydów ceni się za intelekt i są inteligentni. Jedyne miejsce, gdzie przerażają głupotą, to Izrael. Pluję na nich! Pluję na nich!

I mój przyjaciel Zee zrobił to rzeczywiście. Splunął na brudny, zaśmiecony targowy bruk, zerkając wrogo na dwóch goryli w dżinsach, których wcześniej nazwał izraelskimi tajniakami. Żaden z nich nie patrzył jednak w naszą stronę. Wydawali się pochłonięci bez reszty rozmową, jaką wiedli między sobą.

Dlaczego pojechałem z nim tego popołudnia do Ramallah, zamiast udać się na umówione wcześniej spotkanie z Apterem? Ponieważ przekonywał mnie tak usilnie? Musiałem zobaczyć na własne oczy, czym władze okupacyjne czynią sobie kpiny ze sprawiedliwości; musiałem poznać system ustawodawczy, za pomocą którego okupant pragnął dokończyć dzieła kolonizacji; musiałem odłożyć wszystkie zaplanowane wcześniej rzeczy, by odwiedzić sąd wojskowy, gdzie toczyła się sprawa przeciwko najmłodszemu bratu jednego z jego znajomych i gdzie mógłbym osobiście przekonać się, jakiemu to cynicznemu zepsuciu uległy wszystkie żydowskie zalety, pielęgnowane przez Semitów z diaspory.

Brata jego przyjaciela oskarżono o to, że rzucał butelkami z koktajlem Mołotowa w izraelskich żołnierzy. Zarzut nie był poparty „choćby śladem jakiegoś dowodu; był absurdalny i parszywie oszczerczy”. Chłopaka zwinięto podczas demonstracji i następnie poddano „przesłuchaniu”.

Przesłuchanie polegało na tym, że biedakowi wsadzono na głowę worek, polewano na zmianę zimną i gorącą wodą i wypychano na dwór, niezależnie od pogody. Po upływie czterdziestu pięciu dni i tyluż samo nocy podobnych badań, chłopiec „przyznał się do winy”. Musiałem ujrzeć tego młodziana po owych czterdziestu pięciu dniach udręki. Musiałem poznać przyjaciela George’a, jednego z najzagorzalszych przeciwników okupacji, prawnika, poetę, człowieka, którego okupanci oczywiście usiłowali uciszyć aresztując i torturując jego ukochanego młodszego brata. Musiałem, George wprost wymusił to na mnie, gestykulując zawzięcie i krzycząc, aż spurpurowiał mu kark. Jego dłonie otwierały się nieustannie i zaciskały w kułaki, jak dłonie kogoś, kto pragnie schwycić ostatnią deskę ratunku.

Znajdowaliśmy się obok wozu George’a, który stał zaparkowany na jednej z małych ulic kilkaset metrów od targowiska. Za szybą auta tkwił już mandat. Dwaj policjanci natychmiast poprosili od George’a dowód osobisty, jego prawo jazdy, papiery samochodu i tak dalej. Zee okazywał stoicką obojętność, dając im do zrozumienia, że na Zachodnim Brzegu jest u siebie. Policjanci rozpoczęli metodyczne przeszukiwanie bagażnika, potem zajrzeli pod siedzenia i pod maskę, a George tymczasem udawał, iż wcale ich nie dostrzega. Odgrywał człowieka odważnego, swobodnego, choć wiedziałem, że w każdej chwili krew może uderzyć mu do głowy. Przekonywał mnie niestrudzenie, co muszę zrobić.

Wszystkie żydowskie zalety pielęgnowane przez Semitów z diaspory uległy zepsuci u. Był to pean wysławiający przyzwoitych Żydów z diaspory, który okazał się kroplą przepełniającą moje podejrzenie, że nasze spotkanie na targu nie było przypadkowe. Jego ciągłe nalegania, abym pojechał z nim do sądu, wzmocniły tylko we mnie przeświadczenie, iż George Ziad szedł za mną – za mną, to jest za człowiekiem, którego w połowie słusznie za mnie uznał. Łatwiej mi było w to uwierzyć niż w słowa, że tamci dwaj osobnicy przy straganie z owocami to agenci izraelskiej tajnej policji, którzy ponoć śledzili go. I właśnie to, fakt, że były powody, bym go nie posłuchał, sprawił, iż postąpiłem dokładnie na opak.

Infantylna burza? Pisarska wścibskość? Dziecinna przewrotność? Nieistotne, co właściwie mną kierowało. Grunt, że zostałem po raz drugi w ciągu jednej godziny wzięty omyłkowo za Moszego Pipika i ponownie dałem się ponieść biegowi wypadków – tak jak wcześniej, gdy w trakcie lanczu przyjąłem czek od Smilesburgera.

George nie zamykał ust; nie potrafił. Był niepoprawnym gadułą. Przerażającym gadułą.

Niestrudzonym gadułą. Przez całą drogę do Ramallah, nawet kiedy zatrzymywali nas żołnierze na posterunkach i sprawdzali nie tylko jego dokumenty, ale i moje, gadał bez wytchnienia. Za każdym razem powtarzała się procedura z okolic bazaru: buszowano w bagażniku, odchylano fotele, przeczesywano bez ceremonii zawartość schowka obok kierownicy. George zaś udzielał mi wykładu na temat ewolucji podszytych poczuciem winy stosunków między amerykańskimi Żydami i ich ziomkami z Izraela, z których to korzyści czerpali wyłącznie przewrotni syjoniści. Zajmował się tym problemem już od dawna, opublikował nawet esej w jednym z brytyjskich pism marksistowskich; esej zatytułowany „Syjoniści szantażują amerykańskie żydostwo”. Z jego słów wynikało, że właśnie po ukazaniu się tej publikacji izraelskie władze wzięły go pod lupę, utrudniając mu życie na każdym kroku. Po drodze minęliśmy nową żydowską dzielnicę na północnych obrzeżach Jerozolimy („Betonowa dżungla… Co oni tu wybudowali!? To nie domy, to fortece i bunkry! Wszędzie to samo! Betonowe fasady… i jakie toporne!”); dalej trudne do opisania współczesne domostwa, postawione przez zamożnych Jordańczyków, nim wkroczyły tu żydowskie siły okupacyjne. Te zdały mi się jeszcze topomiejsze.

Miały na dachach telewizyjne anteny przypominające miniaturowe kopie wieży Eiffla. Wreszcie wjechaliśmy w jałową, kamienistą dolinę, gdzie zaczynały się tereny wiejskie. George kierował i snuł swe przesączone jadem i goryczą analizy tyczące żydowskiej historii, żydowskiej mitologii, żydowskiej socjologii i psychologii. Każde jego zdanie zabarwione było niepokojącą nutą intelektualnej niechęci, ideologicznego doktrynerstwa, przesady… Wszystko to miała popierać obfitość historycznych dat. Jego obserwacje były jednak dosyć chaotyczne, łączące ze sobą luźno wybrane dowolnie fakty z historii, a wnioski płytkie mieszały się z tymi interesującymi – był to długi i pokrętny wywód człowieka niegdyś dobrego jak złoto, a teraz zaślepionego złością i nienawiścią. W 1988 mijał dwudziesty rok jego egzystencji pod izraelską okupacją; pod okupacją państwa, które powołano do życia ledwie przed czterdziestoma laty. Skorodowało w George’u wszystko co łagodne, praktyczne, realistyczne. Wieczne spory, ciągłe niebezpieczeństwo, brzemię nieszczęść, zraniona duma, bunt i opór stawiane każdego dnia – wszystko to nieuchronnie oddalało go od prawdy, chociaż nadal wydawał się inteligentny. Idee przeżarły jego emocje, nadymały się na pożywce jego uczuć niczym ropucha i niemal traciły ludzki wymiar. Pomimo wysiłków, jakie czynił, aby pojąć wroga – choć w zrozumieniu tkwił nadal dla niego cień nadziei – oraz pomimo jego profesorskiego wygadania i błyskotliwości, co nadawało jego poplątanym i podejrzanym teoriom intelektualnego blichtru, istotą wszystkiego była nienawiść i płonne fantazje o zemście.

A ja milczałem. Nie poddawałem w wątpliwość jego twierdzieri, nie starałem się prostować jego zawiłych myśli ani też szukać wyjątków od reguł, które przytaczał. Zamiast tego słuchałem uważnie tych supozycji podminowanych rozpaczą, cierpieniem, jakie przebijało się przez każde słowo. I ukradkowo przypatrywałem się George’owi – z chłodną fascynacją i jednocześnie dreszczykiem napięcia znanym pewnie dobrze zakonspirowanemu szpiegowi.

A oto streszczenie jego wywodu, dokonane dla uczytelnienia teorii, których wysłuchałem. Nie ma sensu opisywać wszystkich absurdów i sprzeczności, na jakie George nadziewał się w trakcie swej prelekcji i nad jakimi zresztą nie zatrzymywał się, starając się je najczęściej zgrabnie ominąć.

Pomijając nawet fakt, że znajdowałem się na obszarach objętych powstaniem, to czułem, iż wszczynanie sporów z zacietrzewionym człowiekiem za kierownicą jest równie niebezpieczne;

George i bez tego kipiał, nakręcony własnymi słowami. Przez całą drogę z Jerozolimy do Ramallah rzadko skupiał uwagę na prowadzeniu wozu.

Ogólnie mówiąc wywód George’a dotyczył tematu, który wisi mi nad głową od urodzenia i od którego nie uwolnię się aż do śmierci; kwestii, nad którą – jak sobie płonnie pewnego dnia obiecałem – miałem się już tak obsesyjnie nie zastanawiać; dotyczył sprawy, jaka zwykle wyłaniała się na marginesie dyskusji o rzeczach zupełnie innych; tyczył trudnego, niemożliwego do rozwiązania tematu, który stanowi podstawowy problem mego życia i jednocześnie najdziwniejsze jego doświadczenie, choć podejmowałem wszelkie możliwe wysiłki, by się uwolnić… lecz jakaś irracjonalna moc sprawia, iż podąża on za mną krok w krok. Za mną, lecz – jak mam prawo sądzić – nie tylko za mną… Dotyczył tematu zamykającego się w słowie Żydzi.

Po pierwsze – wedle teorii George’a – początki upadku cywilizacji żydowskiej datują się na czasy przed holocaustem, ale już po wielkiej fali emigracyjnej; na lata 1900-1939. Był to okres wyrzeczenia się Starego Świata na rzecz Nowego. Nastąpił proces naturalizacji i dealienizacji, wytłumiania wspomnień o pozostawionych rodzinach i społecznościach. Zapomniano o wiekowych rodzicach, którzy umierali bez pociechy ze strony swych dzieci. Był to okres gorączkowej, ciężkiej pracy, przemian w Ameryce, w Anglii; konstruowania nowego życia żydowskiego i nowej świadomości żydowskiej. Po tym periodzie „wkalkulowanej amnezji”, nastąpiły lata 1939-1945. Wówczas to miała miejsce niespotykana katastrofa, niezwykle gwałtowna i szybka. Rodziny i społeczności porzucone przez tamtych zamerykanizowanych Żydów zostały całkiem dosłownie unicestwione przez Hitlera. Pogrom europejskiego żydostwa wywołał potężny szok w Ameryce nie tylko z powodu dziejących się okrucieństw, lecz także dlatego, że owe okrucieństwa, na które amerykańscy Żydzi spoglądali irracjonalnie przez pryzmat swego smutku, wydawały się w pewien niewytłumaczalny sposób wywołane przez nich samych – tak jest, przecież sami właśnie pragnęli położyć kres żydowskiej Europie i ruszyli masowo za Atlantyk. Tak jakby pomiędzy bestialskim niszczycielstwem hitlerowskiego antysemityzmu i ich własnym, gorącym pragnieniem wyrwania się z więzów krępujących ich dawniej w Europie istniała jakaś przedziwna nić, jakiś trudny do objaśnienia związek.

Takie myślenie oznaczało poczucie współuczestnictwa w zbrodni ludobójstwa. To właśnie ta straszna tajemnica, łącząca żydowskich emigrantów, zatruła syjonistów i ich syjonizm. Bo czy syjoniści nie pogardzali żydowskim życiem w Europie, gdy wchodzili na statki płynące do Palestyny? Czy uzbrojeni ochotnicy w świeżo zorganizowanym Izraelu nie odczuwali jeszcze większego wstrętu do mówiących w jidysz mas i czy nie podziwiali tych, którzy wcześniej uciekli do Ameryki i którym nie była potrzebna ideologia Ben-Guriona? W końcu syjoniści proponowali emigrację, a nie masowe zbrodnie. Jednakże wstydzili się swego pochodzenia i to manifestowało się na tysiąc sposobów; a najwyraźniej w wyborze na język urzędowy państwa izraelskiego skostniałej, biblijnej hebrajszczyzny miast żywej wulgaty europejskich Żydów, której nauczyli się z ust bezbronnych przodków.

Tak więc Hitler wymordował te miliony Żydów, które zostały porzucone przez swych ziomków na łaskę losu. Zgładził tę upokorzoną kulturę, od której i oni chcieli się odżegnać. Unicestwił społeczność, która skompromitowała żydowską dzielność i zatrzymała się w rozwoju. Przez to Żydzi z Ameryki wiodący swobodne życie, a także bojowi założyciele nowego Izraela, nie tylko zostali pogrążeni w żałobie, ale i spadło na nich poczucie winy, które skaziło żydowską duszę na kolejne dziesięciolecia, jeśli nie na nadchodzące wieki.

Po katastrofie nadszedł wspaniały okres powojennej normalizacji. Izrael stał się względnie spokojną przystanią dla zdziesiątkowanego europejskiego żydostwa i zbiegło się to w czasie z postępami asymilacyjnymi w Ameryce. Był to period odnawiania energii i inspiracji. W owym czasie przeciętny człowiek nie zdawał sobie w pełni sprawy z ogromu wojennych zbrodni; wspomnienie holocaustu nie zaciążyło jeszcze nad żydowską retoryką. Później holocaust skomercjalizował się, stał się popularnym symbolem, słowem, w którym zamknięto cierpienia europejskich Żydów. Stał się wygodnym narzędziem, zastępującym prawdziwą kontemplację minionych nieszczęść. W Izraelu proklamowano dzień pamięci sześciu milionów zamordowanych. W tamtym okresie jednak Żydzi pragnęli, by świat uznał ich za kogoś więcej niż tylko za rozpamiętujących tragiczną przeszłość cierpiętników. W Ameryce zaczęli zmieniać nazwiska, zbiegło się to z zastojem gospodarczym, początkami fascynacji życiem poza miastem, rozwojem wielkich korporacji, wyjazdami do luksusowych i modnych okolic, zniesieniem prohibicyjnych ograniczeń…

Narodziło się pokolenie młodych Żydów nadzwyczaj podobnych do amerykańskich gojów. Dzieci ufnych i radosnych, jakże różnych od poprzednich pokoleń, od ich przygnębionych, pełnych niepokoju przodków, którzy nawet nie marzyli o takim szczęściu dla siebie. George Ziad określił to mianem „pastoralizacji” getta i wiary. Powiedział:

– Zielone trawniki, biali Żydzi: sam o tym pisałeś. Ująłeś to dobrze w swojej pierwszej książce. To wtedy zaczęło się rzucanie krążkami dla zabawy. Rok 1959. Początek żydowskiego sukcesu, wszystko nowe, podniecające, wesołe. Wyzwoleni nowi Żydzi, normalni Żydzi, śmieszni i cudowni. Triumf nad tragizmem. Brenda Patimkin detronizuje Annę Frank. Swobodny seks, świeże owoce i koszykówka: kto mógłby wymyślić szczęśliwsze zakończenie epopei narodu żydowskiego?

I wtedy przyszedł rok 1967: zwycięstwo Izraela w wojnie sześciodniowej. A wraz z tym potwierdzenie nie żydowskiej asymilacji, żydowskiej normalizacji, czy końca wyobcowania, ale żydowskiej siły. Zaczęła się cyniczna instytualizacja holocaustu. Właśnie wtedy, gdy zmilitaryzowane żydowskie państewko odniosło sukces wojskowy, rozpoczęła się oficjalna izraelska polityka przypominania światu co minutę, co godzinę, codziennie, że Żydzi byli ofiarami, nim stali się zwycięzcami i dokonali podboju dlatego, iż zostali napadnięci. Tę kampanię w mediach sprytnie zaproponował terrorysta Begin. Połączył izraelski ekspansjonizm militarny z pamięcią o żydowskiej tragedii. Wszystko po to, by uzasadnić – w kategoriach historycznych i moralnych – panowanie na terytoriach okupowanych i wysiedlenie po raz wtóry Palestyńczyków z ich ziemi. Co usprawiedliwia każdą okazję do rozszerzenia granic Izraela? Oświęcim. A naloty bombowe na Bejrut? Oświęcim. A łamanie kości palestyńskim dzieciom albo miażdżenie nóg arabskim starcom? Oświęcim. Dachau. Buchenwald. Treblinka. Sobibór. Bełżec.

– Co za fałsz, Philipie – twierdził Zee – co za brutalne, cyniczne przekłamanie! Zajmują cudze ziemie i jeszcze popisują się swoim bohaterstwem! Rządzą Arabami, domagając się dalszych prerogatyw: sami byli uciskani, to teraz chwycą za karki innych. Władza, siła doprowadziła ich do szaleństwa, wszystkich bez różnicy. Mitem, że sami musieli składać ofiarę, usprawiedliwiają chęć trzymania sterów i pragnienie uczynienia ofiarami nas. Oto ich ulubione powiedzonko: „Shoah to najlepszy interes”. Kiedyś wystarczał symbol niewinności, dostatecznie wymowny przykład małej Anny Frank. Teraz, w erze ich potęgi wojskowej, w epoce ich nieznośnej arogancji, mają szesnastogodzinny „Shoah”, którym szokują widownię na całym świecie, mają „Holocaust” w NBC raz w tygodniu z Żydówką Meryl Streep w roli głównej! A ci amerykańscy Żydzi, którzy tu przyjeżdżają, dobrze wiedzą, że „Shoah” to znakomity interes. Przylatują tu z Nowego Jorku, z Los Angeles, z Chicago… ci oficjele żydowskiego establishmentu. Tych paru uczciwych, godnych szacunku ludzi słyszy tylko kłamliwe, propagandowe frazesy: „Do licha z asymilacją Palestyńczyków!

I co z tego, że Palestyńczycy roszczą sobie słuszne prawa!? Nie chcemy słuchać, że Palestyńczycy są uciskani i że spotyka ich niesprawiedliwość! Dosyć tego! Wciąż to samo! A jak my jesteśmy traktowani!? A terroryzm!? A antysemityzm i holocaust!?” To wyjaśnia, dlaczego urządzili taki spektakl z tym tępym Ukraińcem… aby jeszcze raz uzasadnić ekspansywną politykę Izraela, występując w płaszczu ofiary. Nie, oni nie przestaną określać siebie mianem ofiar i identyfikować się z przeszłością. Przeszłość się przydaje, samo istnienie tego państwa jest na to świadectwem. Jednak przez ciągłe wracanie do niej zatracili już poczucie rzeczywistości… i my tracimy je także. To my nie powinniśmy słuchać o ich martyrologii! Jesteśmy ostatnimi ludźmi na świecie, którzy ich rozumieją!

Oczywiście, ukraiński antysemityzm to nie wymysł. Ale znajdą się i jego przyczyny: jaką rolę odgrywali Żydzi w ekonomicznej strukturze Ukrainy? Jakie to cyniczne polecenia Stalina wypełniali w latach kolektywizacji? Odpowiedź jest znana. Tylko że wcale nie znamy odpowiedzi na pytanie, czy ten durny Ukrainiec to rzeczywiście Iwan Groźny i pewnie nie poznamy przez następne czterdzieści lat. A więc, skoro ma się ambicje pozostania honorowym narodem oraz wyznaje się poszanowanie dla prawa, należy go puścić wolno. Jeśli już chcą się zemścić, to niech go wyślą na Ukrainę i tam Rosjanie z pewnością się nim zajmą. Ale sądzić go tutaj, relacjonować proces w radiu, telewizji i gazetach?… To ma tylko jeden cel: usprawiedliwić działania tego podżegacza wojennego Begina i tego gangstera Szamira. Usprawiedliwić żydowską potęgę, żydowskie rządy, przedstawiając nieustannie wizerunek Żyda – cierpiącej ofiary. Czy przestępcom zależy jednak na popularności? Nie, Begin i inni chcą stworzyć legalny system. Czy chcą edukować ludzi? Nie, to już cel systemu edukacji. Powtarzam: Demianiuk znalazł się tutaj, żeby podtrzymać mit o wiecznie cierpiącym narodzie. Kimże by oni byli bez holocaustu? Dzięki holocaustowi mogą utrzymać swe związki ze światowym żydostwem, zwłaszcza z bogatymi i bezpiecznymi ziomkami z Ameryki, których dręczą wyrzuty z tego powodu, że osiągnęli sukces i nic im nie grozi. A czy mogliby wysuwać historyczne roszczenie do tej ziemi bez związków z diasporą? Nie! Gdyby-stracili parasol ochronny pamięci o holocauście, gdyby mit o rozpędzeniu okazał się fikcją… co wtedy? Co by się stało, gdyby amerykańscy Żydzi pozbyli się swego poczucia winy i przejrzeli na oczy? Co by się stało, gdyby amerykańscy Żydzi rozszyfrowali tych ludzi, dostrzegli ich niewiarygodną arogancję, zrozumieli, że ich misja to sztucznie nadęty balon? Co by się stało, gdyby ci z Ameryki pojęli, iż ślą pieniądze syjonistom, nie tylko nie godnym szacunku, ale i gorszym od nich samych pod każdym względem? Gdyby amerykańscy Żydzi odkryli, że zostali oszukani, że ich ufność w Izrael opierała się na irracjonalnym poczuciu winy, że wszystko to tylko mściwe mrzonki wynikające z całkowicie błędnego mniemania o stanie moralnym tego państwa? Bo Izrael nie ma moralnego prawa tu istnieć.

Utracił to moralne prawo, jeśli nawet kiedykolwiek je posiadał. Cyniczna instytucjonalizacja holocaustu odebrała mu wręcz prawo do powoływania się na holocaust! Państwo Izrael roztrwoniło ostatni moralny kredyt wzięty z banku sześciu milionów zamordowanych podczas wojny.

Roztrwoniło, łamiąc ręce arabskim dzieciom z rozkazu swego sławetnego ministerstwa obrony. W końcu pojmą to także Żydzi rozproszeni po całym świecie: ten kraj założono przy użyciu siły i rządzi się w nim siłą; ten kraj to makiaweliczne państewko, łamiące przemocą bunty uciśnionych ludzi na okupowanych terytoriach; makiaweliczne państewko znajdujące się, przyznaję, w punkcie zapalnym globu, lecz i kierowane przez ludzi tak samo świętych jak pracownicy chicagowskiej policji. Od czterdziestu lat krzyczą, że Izrael to esencja i źródło żydowskiej kultury, a obywatele Izraela to spadkobiercy wielowiekowej tradycji, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Użyli całego swego sprytu, by przekonać ludzi, że Izrael musi istnieć, podczas gdy państewko to należy widzieć jako jedną z możliwych opcji, i pewnie wcale nie najlepszą. A kiedy ktoś ośmieli się już spojrzeć na Izrael obiektywnym okiem, to co właściwie spostrzega? Arogancję!

Arogancję! Arogancję! I co prócz arogancji? Nic! Chyba że jeszcze większą arogancję! Teraz cały świat może to oglądać na ekranach swoich telewizorów: prymitywną umiejętność stosowania sadystycznej przemocy, która ostatecznie zadała kłam ich mitologii!”Prawo powrotu”? Tak jakby jakiś cywilizowany mający szacunek dla siebie Żyd pragnął powrócić w takie miejsce! „Zebranie się wygnańców”? Przecież ucieczka od żydostwa to właśnie życie w Izraelu! „Holocaust”? Holocaust to historia. Historia im nie znana, co syjoniści udowodnili przed trzema dniami w Ramallah. Zabiorę cię na pewien plac i pokażę ci ślady ich zbrodni. Mur, pod którym zmasakrowali niewinnych palestyńskich cywilów. Zapomnieli o wymowie procesu Demianiuka. Koniec holocaustu wypisany jest na tamtym murze palestyńską krwią. Philipie! Stary przyjacielu! Całe życie chroniłeś Żydów przed nimi samymi, pozbawiając ich złudzeń. Całe życie, odkąd zacząłeś pisać te opowiadania w Chicago, walczyłeś ze stereotypami w myśleniu. Atakowano cię za to, krytykowano, rzucano ci pod nogi kłody… Żydowska prasa była ci nieprzychylna i jej nastawienie chyba niezbyt zmieniło się do dziś. Prowadzą przeciwko tobie kampanię i wyklinają cię równie głośno jak przed wiekami Spinozę.

Może przesadzam? Dobrze wiem, że gdyby goje krytykowali cię tak, jak napadają na ciebie Żydzi, to ci sami Żydzi podnieśliby straszliwy wrzask: „Znowu antysemityzm!” Obrzucili cię wstrętnymi przydomkami, zmieszali z błotem, oskarżyli o zdradę, a jednak ty nadal czujesz się za nich odpowiedzialny, obawiasz się o ich los, upierasz się w swej głupocie pozostać ich kochającym, lojalnym synem. Wiem, jesteś patriotą i kochasz swój naród, w związku z tym wiele z tego, co powiedziałem, mogło cię urazić i rozgniewać. Wyczuwam to w twoim milczeniu, mogę wyczytać w twojej twarzy. Myślisz sobie o mnie: on jest stuknięty, on oszalał, dostał ataku histerii. Może? Tobie też by odbiło na moim miejscu. Żydzi! Żydzi! Żydzi! Nie mogę się uwolnić od ciągłego myślenia o Żydach! Jestem ich więźniem. I, jak z pewnością powie ci moja żona, zupełnie nie nadaję się do roli więźnia. Chcę być profesorem, a nie sługą panów. Chcę uczyć o Dostojewskim, a nie wegetować jak szczur i karmić się nienawiścią! Mam talent do wyjaśniania enigmatycznych monologów wygłaszanych przez szaleńców u Dostojewskiego, ale nie pragnąłem sam zmienić się w szaleńca, który wygłasza monologi nawet przez sen! Czemu nie mogę się powstrzymać, skoro wiem, co mi dolega?

Moja biedna żona zadaje mi codziennie to pytanie. Dlaczego nie możemy wrócić do Bostonu zanim nie zabije mnie zawał, taki sam, jaki wyprawił na tamten świat mego ojca? Dlaczego? Ponieważ ja także jestem patriotą i nie chcę kapitulować. Kocham i nienawidzę przegranych Palestyńczyków w podobny pewnie sposób, w jaki ty, Philipie, kochasz i nienawidzisz swoich przebiegłych, zadowolonych z siebie Żydów. Nic nie mówisz… Chyba jesteś zaszokowany widokiem grzecznego Zee w stanie ślepej wściekłości. Jesteś zbyt ironiczny, zbyt światowy i nazbyt sceptyczny, by przełknąć to, co mam ci do powiedzenia teraz:… ale, Philipie, jesteś żydowskim prorokiem i zawsze nim byłeś. Jesteś żydowskim przywódcą, a twoja wyprawa do Polski to śmiały, dalekowzroczny, historyczny krok. Teraz już nie skończy się na prasowej nagonce. Będą cię straszyć, będą ci grozić, ktoś może zaatakować cię na ulicy. Nie mam wątpliwości, że będą próbowali cię nawet aresztować… wplątać cię w jakieś przestępstwo, by uciszyć na dobre, zamykając w więzieniu. Ci tutaj to bezwzględni ludzie, a Philip Roth miał czelność zdemaskować największe żydowskie kłamstwo. Przez czterdzieści lat ściągali Żydów z całego świata, brali pieniądze, targowali się o więcej, dawali łapówki politykom wielu różnych krajów, po to, by panować na tej ziemi i głosić mit o żydowskiej ojczyźnie.

A teraz zjawił się Philip Roth i robi wszystko, co może, aby przekonać Żydów, iż zajęli obcą ziemię i powinni ją opuścić, zanim ci brutalni, żądni władzy syjoniści zarażą całe światowe żydostwo swą mściwością i pchną ten naród do katastrofy, z której Żydzi już się nigdy nie podniosą. Potrzebujemy cię, stary przyjacielu, wszyscy cię potrzebujemy: i okupanci i podbici. Wszyscy potrzebujemy twojej śmiałości i rozumu rodem z diaspory. Ty nie tkwisz po uszy w tutejszym konflikcie, nie jesteś tak bezradny jak my. Masz swą wizję, świeżą i wspaniałą wizję rozwiązania tego problemu, inną od nierealnych marzeń Palestyńczyków, inną od zbrodniczych myśli syjonistów. Ty proponujesz głębokie i mądre historyczne rozstrzygnięcie, możliwe do przeprowadzenia i sprawiedliwe. Stary przyjacielu, drogi, najdroższy przyjacielu: jak mógłbym ci służyć? Jak moglibyśmy ci służyć? Nie jesteśmy całkiem bez środków. Powiedz, co musimy zrobić i zrobimy to.

ROZDZIAŁ 5
JESTEM PIPIKIEM

Sąd wojskowy w Ramallah mieścił się w murach więzienia zbudowanego przez Brytyjczyków, kiedy sprawowali na tych terenach swój mandat. Był to kompleks niskich, betonowych, przypominających bunkry budynków i łatwo było dojść, co się dzieje w ich wnętrzach. Nawet samo patrzenie na nie sprawiało przykrość. Więzienie znajdowało się na szczycie jałowego, piaszczystego wzgórza na skraju miasta. Skręciliśmy na skrzyżowaniu u jego podnóża i zaczęliśmy jechać w górę ku zasiekom z drutu kolczastego, odgradzającym miejsce od zewnętrznego świata. George i ja wysiedliśmy z wozu i zbliżyliśmy się do bramy, okazując nasze dokumenty jednemu z trzech uzbrojonych strażników. Ten przejął je bez słowa i oddał. Wolno nam było przejść następne trzydzieści metrów do kolejnej furtki, przy której z okienka betonowej wartowni sterczała lufa półautomatycznego karabinka. Obsługiwał tę broń ponury, nie ogolony, młody żołnierz, który zmierzył nas skrupulatnym spojrzeniem. Podaliśmy papiery drugiemu wartownikowi, ten przekartkował je, rzucił na blat i zadzierzystym gestem dał do zrozumienia, że możemy ruszać dalej.

– Sefardyjczycy – powiedział mi George, gdy skierowaliśmy się ku bocznym drzwiom. – Aszkenazyjczycy zwykle mają czyste ręce. Wyręczają się przy brudnej robocie swoimi ciemniejszymi braćmi. Zaślepieni Arabowie z Orientu dostarczają perfidnym Aszkenazyjczykom użytecznej, proletariackiej hołoty. Oczywiście, kiedy ci tutaj sefardyjscy żołnierze mieszkali jeszcze w Maroku, nie odczuwali nienawiści do Arabów. Żyli z nimi w zgodzie przez tysiąc lat. Ale biali Izraelczycy nauczyli ich i tego: jak nienawidzić Arabów i jak nienawidzić siebie samych. Biali Izraelczycy uczynili z nich zbirów.

Drzwi pilnowała para żołnierzy, którzy – podobnie jak tamci poprzedni – przypominali zwerbowanych do służby przestępców z ciemnej ulicy. Przepuścili nas bez słowa i wkroczyliśmy do obskurnej salki, gdzie pomieścić się mogło nie więcej niż tuzin widzów. Połowę miejsc zajmowali inni żołnierze izraelscy dzierżący broń, choć nie miałem wątpliwości, że poradziliby sobie w razie jakichś kłopotów gołymi rękami. Ubrani byli w luźne wojskowe spodnie i ciężkie buty, porozpinali pod szyjami koszule. Głowy ogolone mieli prawie na łyso. Siedzieli, rozprawiając leniwie między sobą, ich karabiny stały oparte o drewnianą ławkę. Na pierwszy rzut oka prezentowali się na pracowników jakiejś agencji ochroniarskiej, która specjalizowała się w szkoleniu wykidajłów.

Na wzniesieniu w centrum pomieszczenia, pomiędzy dwiema wielkimi izraelskimi flagami rozpostartymi na ścianie, siedział sędzia, oficer w cywilnym ubraniu, trzydziestoparolatek. Szczupły, lekko łysawy, gładko ogolony… Przysłuchiwał się sprawie z miną człowieka dobrotliwego, łagodnego – jednego z „naszych”.

W drugim rzędzie na widowni ktoś zaczął machać na George’a. Ruszyliśmy w tamtą stronę. W tym rzędzie nie było żołnierzy. Zgrupowali się z tyłu, w pobliżu drzwi, które – jak się zorientowałem – wiodły do aresztu dla oskarżonych. Wprowadzono przez nie akurat arabskiego chłopca. Nawet z dziesięciu metrów można było dojrzeć przerażenie w jego oczach.

Okazało się, że przysiedliśmy się do poety-prawnika, którego brata oskarżono o rzucanie butelkami z koktajlem Mołotowa. Zee określił wcześniej owego poetę mianem zagorzałego wroga izraelskiej okupacji. George przedstawił nas sobie. Kamil (x), bo tak miał na imię, obdarzył mnie ciepłym, serdecznym uściskiem dłoni. Był wysokim, straszliwie chudym mężczyzną. Nosił wąsy, miał mądre, czarne, błyszczące oczy amanta i doskonałe maniery; takie jakimi niegdyś w Chicago imponował Zee.

Kamil wyjaśnił George’owi, po angielsku, że trybunał nie przesłuchiwał jeszcze jego brata. George uniósł palec, witając się w ten sposób z oskarżonym, chłopcem szesnaste – a może siedemnastoletnim, na obliczu którego malowało się obecnie, przynajmniej dla mnie, znudzenie miast strachu. Na ławie oskarżonych zasiadło w sumie pięciu Arabów, czterech nastolatków i mężczyzna mniej więcej dwudziestopięcioletni, którego sprawę rozpatrywano od rana. Kamil wyłumaczył mi szeptem, że oskarżenie usiłuje doprowadzić do ponownego wydania wyroku pozbawienia wolności na tego człowieka, rzekomego złodzieja, obwinionego o kradzież dwustu dinarów, lecz policjanci zeznający jako świadkowie dopiero przybyli do sądu. Spojrzałem na tych policjantów przesłuchiwanych przez adwokata i ku swojemu zdumieniu stwierdziłem, że ów adwokat to nie Arab, tylko ortodoksyjny Żyd, wielki, brodaty facet koło pięćdziesiątki, w czarnej todze i z jarmułką na czubku głowy. Tymczasem, ulokowanym poniżej stołu sędziowskiego, był – jak objaśnił mi Kamil – izraelski żołnierz mówiący po arabsku i hebrajsku. Oskarżycielem jawił się żydowski oficer w mundurze, drobny, młody, sprawiający wrażenie osobnika, któremu przydzielono zbyt wyczerpujące zadanie, choć chwilami śmiał się, podobnie jak sędzia, ze słów policjanta przetłumaczonych przez żołnierza.

Moja druga wizyta w żydowskim sądzie w ciągu dwóch dni. Żydowscy sędziowie. Żydowska palestra.

Żydowskie flagi. I nieżydowscy oskarżeni. Tak jakby ziściły się rojone setki lat przez Żydów sny o sprawiedliwości, które niegdyś zdawały się jeszcze bardziej fantastyczne od marzeń o swoim wojsku czy państwie – „Pewnego dnia to my będziemy stanowili sprawiedliwość!”

Cóż, pomyślałem, nadeszły te dni i – co zdumiewające – my, Żydzi, istotnie ustanawiamy prawa.

Marzenia i nadzieje stały się prozaiczną rzeczywistością.

Obaj moi towarzysze tylko na moment zainteresowali się przesłuchaniem policjantów. George szybko wyjął notes i zaczął w nim coś zapisywać, natomiast Kamil ponownie szepnął mi prosto do ucha:

– Mojemu bratu dali zastrzyk.

Sądziłem początkowo, że powiedział „capstrzyk”.

– Nie rozumiem…

– Zastrzyk – powtórzył i zilustrował to odpowiednim gestem.

– Po co?

– Aby go osłabić. On teraz zwija się z bólu. Popatrz na niego. Ledwo może utrzymać głowę. Ma dopiero szesnaście lat… – rzekł rozkładając dłonie – a oni chcą go wykończyć zastrzykami.

Tym razem wykonał gest znaczący, że nie da się ich przed tym powstrzymać. Podjął:

– Wysługują się lekarzami. Jutro zwrócę się ze skargą do izraelskiego związku medyków.

Oczywiście, zarzucą mi oszczerstwo.

– Może dali mu zastrzyk – szepnąłem – bo naprawdę był chory? Kamil uśmiechnął się jak dziecko bawiące się lalką, któremu powiedziano właśnie o śmierci rodzica. Potem nachylił się znowu do mojego ucha i syknął:

– To oni są chorzy. Chcą w ten sposób zdusić naszą świadomość narodową. Ich tortury nie pozostawiają śladów – kiwnął głową w kierunku zeznającego policjanta i dodał. – Kolejna blaga. Ta sprawa ciągnie się i ciągnie. To już czwarty dzień. Oni myślą chyba, że sami się wkurzymy i wyniesiemy na księżyc.

Po krótkiej przerwie Kamil podjął, chwytając mnie przy-tym za rękę:

– Wszędzie spotykam ludzi z Południowej Afryki – powiedział szeptem. – Rozmawiam z nimi.

Zadaję im pytania. Nasza sytuacja tu zaczyna bardzo przypominać położenie Murzynów w RPA.

Szept Kamila działał mi na nerwy, tak jak i rola, którą przyszło mi odgrywać z zupełnie absurdalnych przyczyn. Jak możemy ci służyć? Czy Kamil miał zamiar zwerbować mnie do walki z Żydami, czy po prostu testował moją przydatność dla sprawy…? George pewnie powiedział mu o moim rzekomym spotkaniu z Lechem Wałęsą. Przyszło mi do głowy, że przez całe życie specjalizowałem się w komplikowaniu prostych spraw, tyle że dotychczas ograniczało się to głównie do fikcji pisarskiej. Jak właściwie mam się z tego wyplątać?

Znowu poczułem uścisk dłoni Kamila i jego ciepły oddech.

– Czy nie tak? Czy Izrael nie jest tylko dla Żydów…? Przerwało mu ostre uderzenie sędziowskiego młotka. Sędzia usiłował w ten sposób uciszyć Kamila. Kamil westchnął nieporuszony, skrzyżował na piersi ramiona i pogrążył się w głębokiej zadumie na jakieś dwie minuty. A potem znowu rzekł mi na ucho:

– Skoro Izrael nie jest tylko dla Żydów, to dlaczego ci sami amerykańscy Żydzi, którzy tak złorzeczą na segregację rasową RPA, nie dostrzegają straszliwego ucisku tutejszych Arabów?

Postanowiłem i tym razem mu nie odpowiadać, ale to speszyło go równie mało jak uderzenie sędziowskiego młotka.

– Oczywiście, nie ma co gadać o Południowej Afryce. Tych, co wyłamują palce i szpikują więźniów narkotykami, należy raczej porównać z niemieckimi nazistami.

Teraz gwałtownie zwróciłem ku niemu twarz, równie instynktownie, jakbym nacisnął hamulec samochodu, przed który coś wyskoczyło na jezdnię. Spojrzałem w te łagodne, wilgotne oczy… I mimo że wszystkie te słowa były dla mnie mętną elokwencją, przytaknąłem ruchem głowy i przybrałem najbardziej ponurą z min, czego wymagała ode mnie rola w tej maskaradzie. Jaki był jednak cel tej maskarady? Jeśli nawet w ogóle jakiś był, to straciłem go z pola widzenia, skołowany tanią retoryką swego sąsiada. Miałem jej już po uszy.

– Proszę posłuchać – zacząłem cicho i spokojnie, lecz kolejne słowa były już wypowiedziane gwałtowniej – naziści nie wyłamywali palców. Stworzyli cały przemysł unicestwiania ludzkich istot.

Uczynili śmierć procesem przemysłowym. Proszę nie naginać faktów historycznych!

Wypowiedziawszy to zerwałem się na równe nogi, ale nim wyminąłem George’a, sędzia ponownie uderzył młotkiem, tym razem dwukrotnie, i zobaczyłem, jak czterech uzbrojonych żołnierzy zablokowało wyjście, do którego zmierzałem. Wówczas bystry sędzia wdzięcznie obwieścił po angielsku:

– Pan Roth jest przerażony naszymi neokolonialnymi praktykami. Proszę go puścić. Ten człowiek potrzebuje świeżego powietrza.

Następnie przemówił po hebrajsku i żołnierze przy drzwiach rozstąpili się. Pchnąłem drzwi i wyszedłem na podwórze. Kiedy jednak tylko zacząłem zastanawiać się, jak stąd wrócić do Jerozolimy, ludzie wyszli za mną z sali. Wszyscy, z wyjątkiem George’a i Kamila. Czyżby zostali aresztowani?

Zajrzałem do środka i zobaczyłem, jak wyprowadzano oskarżonych. Pomieszczenie było puste, z wyjątkiem podwyższenia dla sędziego. Obok fotela zajmowanego przez wojskowego sędziego, który najwyraźniej ogłosił przerwę, stało mych dwóch towarzyszy. Sędzia słuchał i nie odzywał się. To George mówił. Właściwie to toczył pianę z ust. Kamil stał spokojnie obok. Zdawał się bardzo wysoki, ręce trzymał w kieszeniach. Swą agresywność krył pod sprytną maską wyrozumiałości i cierpliwości.

Obrońca, wielki brodacz w jarmułce, zaciągał się papierosem ledwie metr czy dwa ode mnie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zaprawiony krztyną złośliwości.

– A więc – zwrócił się do mnie jak do człowieka, którego dobrze znał; odpalił drugiego papierosa od niedopałka pierwszego, zaciągnął się głęboko i dokończył – więc rozmawiają teraz o panu.

Skoro zobaczył mnie na sali rozpraw z bratem jednego z oskarżonych, to zapewne wysnuł wniosek – niepoprawny – że jestem mu osobiście nieprzychylny. Następny antagonista. Tylko mój czy Pipika?

Obu po trochu, jak się wkrótce okazało.

– O tak, przemawia pan publicznie – stwierdził – i świat zwraca uwagę na pańskie wypowiedzi.

Żydzi zaczynają bić się w piersi. „Dlaczego on jest przeciw nam? Czemu nie jest z nami?” To musi być wspaniałe uczucie, gdy się wie, że ludzie tak się przejmują.

– Na pewno lepsze niż bycie obrońcą kogoś oskarżonego o drobne złodziejstwo.

– Jestem ponad stukilowym żydowskim ortodoksyjnym adwokatem. Niech pan nie minimalizuje mojego znaczenia.

– Proszę dać mi spokój.

– Wie pan, kiedy łachmyty jak ci tutaj biorą mnie na obrońcę Arabów, nie chcę ich nawet słuchać.

„Czego oczekujecie od takiego pokątnego adwokata jak ja?” pytam ich. Cóż, wiem, że Arabowie poważają grubasów, takich co to potrafią zdrowo przyłożyć. Ale gdy George Ziad przyprowadza na tę salę swoich cudacznych lewaków, to czuję się rzeczywiście fatalnie. Pan przynajmniej jest tu w jakimś celu. Pojedzie pan teraz do Sztokholmu i poprą pana bojownicy z Trzeciego Świata.

– Jasne. Wszystko ma swoją cenę.

– A ten bystrzak, sądowy poeta… Czy mówił już panu o płonącym budynku? „Jeśli skaczesz z okna płonącego budynku, to możesz wylądować na plecach człowieka, który akurat przechodzi ulicą. To dosyć fatalny wypadek. Nie musisz wtedy tłuc go po głowie pałką. Ale tak dzieje się na zachodnim brzegu Jordanu. Najpierw lądują ludziom na plecach, niby dla własnego ratunku, a poem zaczynają okładać ich po głowach ”‘. Folklor. Takie to autentyczne. Jeszcze nie złapał pana za rękę? Zrobi to, bardzo gorliwie, kiedy uzna, że już pan gotowy. Powinien dostać nagrodę albo jakiś order w dowód uznania… O tak, oni zawzięli się na pana, panie Roth. Jest pan żydowskim Jessem Jacksonem, człowiekiem wartym tyle co tysiąc takich facetów jak Chomsky. Oni są – powiedział patrząc na George’a i Kamila wychodzących z sali na podwórze – ofiarami gierek wielkich tego świata. O czym oni marzą? O Palestynie? O Palestynie sąsiadującej z Izraelem? Niech pan spróbuje kiedyś dowiedzieć się od nich, na czym im tak naprawdę zależy.

George i Kamil podeszli do nas po pewnym czasie i pierwszą rzeczą, jaką zrobili, była powitalna wymiana uścisków dłoni. Z kolei adwokat poczęstował każdego z nas papierosem. Ja podziękowałem, on zaś zapalił następnego i zaczął się śmiać. Śmiechem gardłowym, chropawym, bronchitowym i bardzo donośnym. Wypali jeszcze z tysiąc paczek i może już nie mieć okazji kpienia z mdlącej naiwności lewaków, ludzi pokroju Jessego Jacksona i mnie.

– Znamienity pisarz – zwrócił się do Kamila i George’a – nie wie, jak rozumieć naszą wymianę serdeczności – następnie odezwał się do mnie. – Jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Wszyscy potrafimy kłamać z uśmiechem. Szczerość wywodzi się nie stąd, ale tutejsi chłopi starają się, jak mogą. To właśnie odkryje pan u Arabów: potrafią doskonale odgrywać dwie różne role jednocześnie.

Są tacy przekonywający, tak jak pan w swoich książkach, a po chwili, gdy ktoś wychodzi z pokoju, całkowicie zmieniają front.

– A jak pan sobie z tym radzi? – zapytałem.

– Interes to podstawa. To oczywista zasada, jaką wyznawali jeszcze pierwotni mieszkańcy pustyni.

Źdźbło trawy należy do mnie i zje je moje zwierzę albo padnie z głodu. Zwierzę jest moje albo twoje.

Tu zaczyna się interes, który usprawiedliwia wszelką dwulicowość. Na tym polega islamska idea taąiyi. Można to przetłumaczyć na angielski jako „udawanie” albo „obłuda”. Taąiya wyróżnia zwłaszcza islam szyicki, ale obecna jest w całej kulturze muzułmańskiej. Otwarcie mówiąc udawanie jest częścią islamskiej kultury i nie traktuje się go jako czegoś karygodnego. Nie oczekuje się tu od człowieka, że sam wpędzi się słowami w niebezpieczeństwo i że będzie szczery i prawdomówny.

Szczerość często uznają tu za przejaw głupoty. Ludzie mówią jedno, zajmują określoną postawę, a myślą i postępują prywatnie zupełnie odwrotnie. Mają na to swoje wyrażenie: „ruchome piaski ”; ramół mutaharrika. A oto i przykład. Arabowie dzielnie przeciwstawiali się syjonizmowi, ale w czasach sprawowania tu mandatu przez Anglików sprzedawali ziemię Żydom. I nie tylko czynili tak oportuniści, także ich przywódcy. Na usprawiedliwienie tego również mieli przysłowie. Ad-daroori lih achkaam. „Potrzeba rządzi się swoimi prawami”. Udawanie, dwulicowość, tajemniczość to cechy bardzo cenione przez pańskich przyjaciół – powiedział do mnie. – Nie sądzą, by inni ludzie powinni wiedzieć, o czym naprawdę myślą. Jak pan widzi, nastawienie krańcowo różne od żydowskiego; Żydzi zawsze mówią każdemu o wszystkim, dawniej przypuszczałem, że Bóg zesłał Żydom Arabów, by oduczyć ich naiwności. Sporo się nauczyłem od George’a i tego poety. Bóg zesłał nam Arabów, żebyśmy umieli tak jak oni skrywać swą przebiegłość.

– Tylko czemu – spytał go George – Bóg zesłał Żydów Arabom?

– Żeby ich pokarać – odrzekł adwokat. – Sami wiecie o tym najlepiej. Aby ukarać ich za to, że odwrócili się od Allacha, George to wielki grzesznik – powiedział do mnie. – Mógłby opowiedzieć panu kilka historyjek o sprzeniewierzaniu się.

– A Shmuel (x) jest jeszcze większym aktorem niż ja grzesznikiem – stwierdził George. – W naszej społeczności odgrywa” rolę świętego Żyda, który broni obywatelskich praw Arabów. Jedyna nikła szansa w tym sądzie to zatrudnienie żydowskiego adwokata. Nawet Demianiuk myśli w ten sposób. Zrezygnował z 0’Briena i wynajął Sheftela, bo łudzi się, że to mu pomoże. Słyszałem, że pewnego dnia Demianiuk powiedział Sheftelowi: „Gdybym od początku miał żydowskiego obrońcę, to nie wpadłbym w takie kłopoty”. Shmuel, przyznać trzeba, to jeszcze nie Sheftel. Sheftel to czarna supergwiazda; wyciśnie z tych Ukraińców, ile się da. Zarobi z pół miliona na tym wartowniku z Treblinki. Nasz święty Shmuel nie zrobi takiej kariery, świętego Shmuela nie interesuje, że zarobi grosze na swoich ubogich klientach. Zresztą nic dziwnego. I tak ma inne źródła dochodów. Nie dość, że izraelska tajna policja ma swojego informatora w każdej rodzinie. Nie wystarczy, że gra jak wąż z ludźmi, których ma w swoim uścisku i których już dostatecznie poniżyła. Nie, nawet przeciętny adwokat musi być szpiegiem, musi być skorumpowany.

– George nie jest uczciwy wobec swoich informatorów – rzekł żydowski adwokat. – Owszem, pełno ich, ale co z tego? Ten region często był pod czyjąś okupacją i sporo tu urodzonych konfidentów i kapusiów. Kapowanie ma tutaj długą i piękną historię. Trzeba się cofnąć w czasie nie do Brytyjczyków, nie do Turków, ale aż do Judasza. Spójrz na problem jak naukowiec, George: donosicielstwo jest tu sposobem życia i zasługuje na twój szacunek nie mniej od innych zajęć.

Spędziłeś tyle lat na obczyźnie jako playboy i intelektualista, przebywałeś z dala od swego narodu i teraz osądzasz miejscowych ludzi oczami, za przeproszeniem, łaskawego, żydowskiego, imperialistycznego psa. Mówisz o donosicielstwie, ale donoszenie oferuje choć trochę ulgi od innych upokorzeń. Daje pewien status, zapewnia jakieś przywileje. Naprawdę nie powinieneś tak się spieszyć z podcinaniem gardeł swoim kolaborantom, skoro kolaboracja to jedno z najważniejszych osiągnięć tego społeczeństwa.

Zbrodnią byłoby obcinanie im rąk i kamienowanie na śmierć, a z twego punktu widzenia również głupotą. Ponieważ wszyscy w Ramallah podejrzewają się wzajemnie o donoszenie, to jakiś zapaleniec może pewnego dnia wziąć ciebie za kolaboranta i skrócić cię o głowę. Co gdybym sam rozpuścił taką plotkę? To może okazać się nawet dość zabawne…

– Shmuel – przerwał mu George – rób sobie, co chcesz, puszczaj fałszywe plotki, skoro ci się tak podoba…

Zaczęli się droczyć, a Kamil w tym czasie stał z boku i palił w milczeniu. Wydawało się, że nawet nie słuchał; właściwie nie musiał słuchać, bo przecież ten mały wodewil odstawiano nie dla niego, lecz dla mnie.

Żołnierze, którzy palili papierosy w przeciwnym rogu podwórza, ruszyli z powrotem w kierunku drzwi wiodących do sali. Adwokat Shmuel również obrócił się gwałtownie i kaszląc ruszył za nimi, nie obrażając nawet żadnego z nas na pożegnanie.

Gdy odszedł, Kamil zwrócił się do mnie:

– Wziąłem pana za kogoś innego.

Za kogo tym razem? – zastanawiałem się. Czekałem na dalsze wyjaśnienia, lecz na razie nie doczekałem się. Jego myśli znowu pognały gdzie indziej.

– Jest tyle rzeczy do zrobienia – wyjaśnił w końcu – a czasu niewiele. Wszyscy jesteśmy przepracowani i przemęczeni. Brak snu rodzi głupotę.

Ponure przeprosiny – a ta ponurość tak onieśmielająca jak wszystko inne w tym człowieku. Ponieważ potrafił on tłumić w sobie wściekłość, to jego obecność niepokoiła mnie bardziej niż rozmowa z George’em. Tak jakby ktoś wiedział, że w sąsiedztwie jego domostwa znajduje się niewypał, jakaś bomba pogrzebana w ziemi od czasów światowej wojny. Wyobrażałem sobie, iż Kamil – w przeciwieństwie do George’a – może być naprawdę niebezpiecznym przeciwnikiem.

– Z kim mnie pan pomylił? – spytałem. Zaskoczył mnie swoim uśmiechem.

– Z panem.

Nie podobał mi się ten uśmiech faceta, który, jak przypuszczałem, rzadko rzuca słowa na wiatr. Czy powiedział to świadomie, celowo, czy też dawał do zrozumienia, że nie ma nic więcej do przekazania? Całe to przedstawienie nie oznaczało niczego dobrego.

– Tak – odrzekłem starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie – rozumiem, co mogło wprowadzić pana w błąd. Jednak zapewniam pana, że nie pozuję bardziej od wszystkich tutaj.

Coś w tej odpowiedzi zmroziło go bardzo. Przybrał minę jeszcze bardziej niepokojącą od tamtego nieszczerego uśmiechu. Zupełnie nie mogłem pojąć, o co mu właściwie chodzi. Kamil mówił jakby szyfrem, czytelnym tylko dla niego samego. A może po prostu chciał mnie nastraszyć?

– Sędzia – powiedział George – przyznał, że brat Kamila powinien trafić do szpitala. Kamil zamierza dopilnować, by rzeczywiście tak się stało.

– Mam nadzieję, że pańskiemu bratu nie stało się nic złego – rzekłem, ale Kamil zmierzył mnie takim wzrokiem, jakbym to ja zrobił te wszystkie zastrzyki. Teraz, gdy już wytłumaczył się, że wziął mnie za kogoś innego, zdawał się traktować mnie z wyjątkową wzgardą.

– Tak – odparł Kamil – umie pan współczuć. Trudno jednak nie współczuć, kiedy widzi się na własne oczy, co tu ma miejsce. Powiem jednak, co stanie się z pańskim współczuciem. Wyjedzie pan stąd za tydzień lub dwa, najdalej za miesiąc i zapomni pan. A pan Shmuel, adwokat, wróci wieczorem do domu i nim przejdzie przez frontowe drzwi, zanim zje kolację i pobawi się z dziećmi, także zapomni. Może zapomni nawet George. Jeżeli nie dzisiaj to jutro. Już raz zapomniał.

Ze złością skinął w stronę aresztu, lecz dodał głosem wręcz przesadnie łagodnym:

– Ten, co otrzymuje razy, odczuwa to inaczej od tego, który je zadaje – w ten sposób ponownie dał do zrozumienia, że jego brat pozostaje więźniem Żydów.

George chciał zadzwonić do żony i powiedzieć jej, że wkrótce zjawi się w domu z gościem, więc ruszyliśmy obaj ku drzwiom, przy których nie było strażnika. George zwyczajnie otworzył je pchnięciem i wszedł do pomieszczenia, a ja podążyłem za nim. Zdumiało mnie, że Palestyńczyk George i całkiem obcy człowiek taki jak ja mogą tu tak po prostu buszować po korytarzach i pokojach.

Przypomniałem sobie, że nie rewidowano nas wcześniej w poszukiwaniu ukrytej broni. W biurze na końcu korytarza trzy uzbrojone i umundurowane dziewczyny, osiemnasto-i dziewiętnastolatki, pisały na maszynach i słuchały rocka w radiu – mogliśmy wrzucić do środka granat i w ten sposób zemścić się za cierpienia brata Kamila. Jak to jest, że nikt nie przewidywał takiej możliwości? Jedna z sekretarek spojrzała na nas, gdy George spytał po hebrajsku, czy mógłby skorzystać z telefonu. Odpowiedziała niefrasobliwym skinieniem i słowami:

– Szalom, George.

I wtedy właśnie pomyślałem sobie, że on jest kolaborantem.

George opowiedział żonie po angielsku, jak to natknął się na mnie w Jerozolimie; na swego dobrego przyjaciela, którego nie widział od 1955 roku. Ja zaś przyglądałem się plakatom na ścianach w tym małym, brudnym pokoju, rozwieszonym tu pewnie przez te dziewczyny, usiłujące zapomnieć, gdzie pracują – był tu turystyczny plakat z Kolumbii, plakat przedstawiający ptactwo na niewielkim stawie, plakat z polnymi kwiatami porastającymi spokojną łąkę. Udawałem, że pilnie je oglądam, w istocie jednak myślałem o tym, że mój dawny przyjaciel to izraelski szpieg, który szpieguje właśnie mnie.

Tylko co z niego za szpieg, skoro nie zorientował się, że nie jestem tą osobą, o którą naprawdę mu chodziło? I dlaczego Shmuel go wsypał, skoro Shmuel sam pracuje dla izraelskiej policji? Nie, on pewnie szpieguje dla OWP. Albo działa na własny rachunek. Żaden z nich nie jest szpiegiem… Ja jestem szpiegiem!

Myśli, słowa… pewnie mógłbym się z nimi jakoś uporać, ale dokoła czuło się tyle namacalnej nienawiści; słowa każdego z tych ludzi były jak kule plutonu egzekucyjnego, płynęła fala podejrzliwości, potok złośliwej kpiny… Słyszało się tyle ponurego gadania, obrzucania się inwektywami, rozmowy, podczas których padały ciężkie, trudne do udowodnienia zarzuty… Nie, lepiej wyrwać się z tej dżungli, pomyślałem, gdzie ludzie walczą ze sobą jak dzikie bestie. To miejsce nie sprzyjało prawdziwemu zrozumieniu, w czym tkwiła istota sporu; a sam także zaczynałem tracić spokój i opanowanie i groziło mi, że stanę się taki, jak ci ludzie. Z faedy schodziliśmy razem ze wzgórza, mijając po drodze posterunki wartownicze, George beształ samego siebie za to, że dopuścił, by jego żona i syn cierpieli niedole życia pod okupacją, choć z drugiej strony Anna (x) mieszkała w sąsiedztwie swego owdowiałego ojca, którego nadwerężonym zdrowiem tak bardzo zamartwiała się w Ameryce. Był bogatym biznesmanem z Ramallah, dochodził już do osiemdziesiątki, który swego czasu zadbał o staranne wykształcenie Anny. W połowie lat pięćdziesiątych posłał ją do chrześcijańskiej szkoły dla dziewcząt w Bejrucie, a potem wyprawił ją do Stanów Zjednoczonych, gdzie poznała George’a i wyszła za niego za mąż. On także był chrześcijaninem. Przez lata pracowała w biurze projektów w jednej z bostońskich agencji reklamowych; tutaj natomiast prowadziła warsztat, gdzie na zapleczu potajemnie drukowano propagandowe ulotki, odezwy i plakaty. Podziemny charakter tej pracy nadszarpnął jej zdrowie, Anna cierpiała na częste nawroty migreny. Stale obawiała się, że pewnej nocy przyjdą Izraelczycy i aresztują nie ją, ale jej piętnastoletniego syna, Michaela (x).

Tylko czy sam George miał jakiś wybór? W Bostonie atakował Izrael podczas seminariów w Coolidge Hali, krytykował swych żydowskich znajomych, nawet kiedy oznaczało to psucie atmosfery na urządzanych przezeń przyjęciach i kolacjach. Pisywał namiętne artykuły do „Globe” i w ogóle bronił Arabów, kiedy to tylko było możliwe.”Zdobył się na poświęcenie, odrzucił profesurę w Ameryce i wybrał życie tutaj, pod kontrolą izraelskich organów bezpieczeństwa, jednak wspomnieniami uciekał do dawnych, beztroskich raczej czasów spędzonych w Stanach. Tu, w Ramallah, trapiła go myśl, że powrót był krzywdą wyrządzoną Annie i przede wszystkim Michaelowi, który zaczynał się buntować – czego George wcześniej nie przewidział i teraz pluł sobie w brodę za własną krótkowzroczność.

Chociaż Michael ozdobił ściany swej sypialni patriotycznymi impoderabiliami, to buntował się przeciw staromodnemu stylowi życia ojca. George wahał się, czy nie przyjąć wsparcia finansowego od swego teścia i – do czego bardzo namawiała Anna – nie wysłać Michaela do szkoły w Nowej Anglii. W głębi duszy George uważał, iż jego chłopak jest wystarczająco dojrzały, by uczyć się twardego życia tu, na miejscu i znosić dzielnie wszelkie trudności, jakich doświadczała rodzina.

Jednakże kłótnie z synem przywodziły mu na myśl dawne konflikty z jego własnym ojcem, które skończyły się tym, że obaj stali się zgorzkniałymi ludźmi.

Intuicyjnie brałem stronę Michaela, choć zdawałem sobie sprawę, że to pewnie jeszcze szczeniak.

Toporny nacjonalizm, jaki ojcowie zarzucali na ramiona swoim synom, pokolenie po pokoleniu, winien w końcu doprowadzić do buntu. Jednak George Ziad bardzo się przejmował tym problemem, dramatem, który ciążył mu niczym głaz. Oto Michael ze swoim zdrowym, nastoletnim instynktem, który podpowiada, że należy do nowej, ahistorycznej i swobodnej generacji – i z drugiej strony ojciec ze swymi ciężkimi doświadczeniami, który oczekuje, iż ślepy egoizm syna ustąpi przed dorosłą potrzebą pogodzenia się z zasadami wyznawanymi przez starszych.

O tak, uległość wobec ojca odcisnęła swe piętno na George’u, gdyż – o czym wiedzą wszyscy, którzy kiedyś znaleźli się w podobnej sytuacji – uleganie rodzicom nie jest rzeczą prostą; to czasem źródło patologii i niewyzbywalnego poczucia winy. W głowie George’a tkwiło owo rozdwojenie już raczej na zawsze, a to oznaczało, że utracił spokój ducha i nabył skłonności do mszczenia się. Tacy ludzie nie uznają półśrodków. Czy jednak George kiedykolwiek je uznawał? Chciał żyć pośród innych, najpierw jako Zee w Chicago w gronie nas, Żydów, a potem tutaj, wśród swoich. Dusił wewnętrzne wątpliwości wyszukiwaniem prostych odpowiedzi na złożone pytania – a taka metoda nigdy się nie sprawdzała. Tylko że spokojna egzystencja na ziemi niczyjej w Bostonie też okazała się nie dla niego.

Nie potrafił się nigdzie dopasować do otoczenia. Zabawne, że coś tak nikłego i oczywistego jak jaźń musi składać się z odpowiadających sobie podjaźni, a te z kolei winny być skonstruowane z mniejszych, pasujących połówek i tak dalej. Może jeszcze zabawniej widzieć dorosłego człowieka, wykształconego mężczyznę, prawdziwego profesora, który pragnie pogodzić się ze sobą samym!

Moja jaźń też się rozpadła, początkowo za sprawą zgubnych skutków brania halcionu, a potem przez pojawienie się Moszego Pipika, tak więc teraz pewnie nie potrafiłem spojrzeć na George’a całkiem obiektywnie i bezstronnie. Tylko że choć usilnie starałem się go pojąć, to jednak jego rozpaczliwe słowa o żonie i synu jakoś nie miały dla mnie sensu. Wciąż słuchałem człowieka, który nie potrafił nad sobą zapanować, wstrząsanego sprzecznymi myślami i błąkającego się nieustannie, nie potrafiącego nawet „być sobą”. Może jego akademicki, scholastyczny umysł uległ szalonej żądzy tworzenia historii? I może za to rozchwianie, które w nim dostrzegłem, winę ponosił bardziej jego temperament niż gryzące sumienie?; skłonność do ekscytowania się, maniakalne gadulstwo, intelektualna dwulicowość, niezdolność do wydawania chłodnych sądów, tania retoryka?… Fakt, że uroczy, subtelny, ułożony George Ziad zmienił się całkowicie. A może na tym polega okrucieństwo tego świata: bo czyż nie jest okrucieństwem doprowadzenie przyzwoitego człowieka na skraj obłędu?

Naszą pielgrzymkę do zakrwawionego muru, przy którym Izraelczycy zmasakrowali okolicznych mieszkańców, uniemożliwiła blokada wokół centrum i musieliśmy zdecydować się na spory objazd, by dotrzeć do domu George’a, położonego na przeciwnym krańcu Ramallah. Przyszło nam wybrać drogę przez wzgórza.

– Mój ojciec często rozpaczał również za tymi pagórkami. Powiadał, że nawet wiosną czuć tu zapach kwiecia na drzewach migdałowych. To nieprawda – stwierdził George – nie na wiosnę. One kwitną w lutym. Zawsze go poprawiałem, kiedy tak gadał. Dlaczego nie potrafił być mężczyzną i zawsze płakał?

Tonem pełnym gorzkiej rezygnacji George przywoływał na głos tego rodzaju wspomnienia przez cały czas, gdy objeżdżaliśmy miasto – a więc może się jednak nie myliłem. Może gryzło go sumienie, że tak się zmienił, a wszystko to zaprawione było jeszcze głęboką rozpaczą. I on także, jak jego ojciec, idealizował bezkrytycznie przeszłość. Wykpiwając złośliwym językiem sentymentalne wspomnienia swego rodzica, profesor Ziad płacił obecnie cenę dorosłości.

Chyba że z premedytacją się zgrywał.

Dom George’a stał pośród paru innych kamiennych budynków otoczonych ogrodami i znajdujących się w pobliżu malowniczego gaju oliwnego, ciągnącego się ku niewielkiej dolinie. Niegdyś, w czasach młodości Anny, cały teren należał do jej rodziny, lecz większość jej braci i krewnych wybrała emigrację. Zapadał zmierzch i w powietrzu czuło się przenikliwy chłód. Wewnątrz domu, w końcu małego saloniku, paliło się w niewielkim kominku kilka szczap drewna. Był to uroczy widok, lecz i tu panowało dotkliwe zimno, którego nieprzyjemne wrażenie potęgował jeszcze mrok. Lokum było jednak miło urządzone, fotele i kanapę kryły barwne narzuty, a na kamiennej podłodze leżały chodniki ozdobione modernistycznymi, geometrycznymi wzorami. Ku swemu zdziwieniu nie dostrzegłem nigdzie książek – może George uznał, że jego książki są bezpieczniejsze w gabinecie na uniwersytecie – choć znajdowało się tu na stoliku obok kanapy sporo arabskich czasopism i gazet.

Anna i Michael mieli na sobie grube swetry. Usiedliśmy blisko kominka, pijąc gorącą herbatę.

Grzałem sobie dłonie o ciepłą filiżankę i przyszło mi do głowy, że to miejsce wyglądało jak nora w porównaniu z bostońskim mieszkaniem George’a. Czuć tu było wszędzie wilgoć. Rozchodziła się też woń naftowego piecyka – pewnie nie do końca sprawnego – który, jak mi się zdawało, ogrzewał sąsiedni pokój. Z niego wiodły do ogrodu francuskie drzwi, a z sufitu zwisał wentylator na bardzo długiej żerdzi. Mogłem sobie wyobrazić, że miejsce to ma pewien urok podczas cieplejszej pogody, jednak obecnie nie był to dom sprzyjający relaksowi i beztroskim rozmyślaniom. Anna była drobną, bardzo szczupłą kobietą; cała jej postać wydawała się tłem dla zdumiewających oczu. Reszta właściwie się nie liczyła. Tylko te oczy, duże i patrzące w napięciu; oczy widzące w ciemnościach, oczy lemura na twarzy nie większej od męskiej pięści. Resztę zakrywał długi, rozciągnięty sweter, sięgający jej aż do kolan. Wyobrażałem sobie, że George wybrał za towarzyszkę życia osobę pokaźniejszą, lecz możliwe, że kiedy poznali się oboje w Bostonie przed dwudziestu laty, Anna nie była jeszcze tą nikłą istotką, która wiedzie aktywny żywot – o ile to można w ogóle nazwać życiem – gdy zapadnie zmrok i nadejdzie noc.

Michael przerósł już ojca. Był niebywale szczupłym, delikatnym brunetem o pięknej cerze, urodziwym chłopcem, którego onieśmielenie (a może raczej wyczerpanie) pozbawiło chwilowo umiejętności poruszania się i mówienia. Jego ojciec tłumaczył, że diasporyzm to pierwsza oryginalna idea, jaką posłyszał z żydowskich ust od czterdziestu lat. Pierwsza idea, która obiecywała rozwiązanie palącego problemu w zgodzie z historycznymi i moralnymi zasadami; pierwsza, która uświadamiała ludziom, iż jedynym sprawiedliwym sposobem podziału Palestyny jest wysiedlenie nie tych, którzy mieszkali tu przez ostatnie stulecia, ale właśnie powojennych przybyszów z Europy… Przez cały ten czas oczy Michaela utkwione były uparcie w jakimś niewidocznym punkcie, który przykuwał jego uwagę; punkcie umiejscowionym mniej więcej o pół metra powyżej mojego kolana. Także Anna nie wydawała się przesadnie poruszona faktem, że lider żydowskich diasporystów wpadł do jej domu na herbatę. Tylko George jest na odlocie, pomyślałem, jedynie on jest zdesperowanym, nawiedzonym szaleńcem… O ile się nie zgrywa.

Oczywiście George rozumiał, że na taką propozycję syjoniści mogą zareagować jedynie wściekłością i uznają diasporyzm za oszustwo i świętokradztwo. Mówił dalej, że nawet wśród Palestyńczyków, którzy winni bronić mojej sprawy, znajdą się tacy jak Kamil, ludzie pozbawieni politycznej wyobraźni, gotowi uznać diasporyzm za przejaw żydowskiej nostalgii.

– A więc tu go bolało – odezwałem się, ośmielając się przerwać niestrudzonemu gadule.

Pomyślałem sobie, że George przez to swoje gadanie pozbawił żonę wszystkiego poza oczami, a syna zamienił w milczący posąg. – Wziął mnie za nostalgicznego Żyda, rojącego broadwayowskie marzenia o kolejnym kosztownym komediowym musicalu…

– Owszem. Kamil powiedział mi: „Wystarczy jeden Woody Allen”.

– Naprawdę tak powiedział? W sądzie? Dlaczego akurat Woody Allen?

– Woody Allen napisał coś dla „The New York Timesa” – odrzekł George. – Artykuł. Zapytaj Annę. Zapytaj Michaela. Przeczytali go i nie wierzyli własnym oczom. Przedrukowano go w miejscowej prasie. Oceniono przy okazji jako najlepszy żart w całej jego karierze. Philipie, ten człowiek jest kpiarzem nie tylko na ekranie. Woody Allen stwierdził, że Żydzi są niezdolni do przemocy. Wydaje mu się, że w gazetach wypisują bzdury: nie może uwierzyć, że Żydzi łamią innym kości. Wolne żarty, Woody. Oni najpierw gruchoczą kości „w obronie własnej”, że się tak łagodnie wyrażę. Potem gdy zwyciężają. Potem dla przyjemności. Potem już odruchowo. Kamil uważa Woody’ego Allena za idiotę i sądzi, że ty jesteś z tej samej gliny. Ale w Tunisie nie przejmują się tym, co Kamil myśli sobie w Ramallah o Philipie Rocie. Nawet tu, w Ramallah, zdanie Kamila już się tak nie liczy.

– W Tunisie?

– Zapewniam cię, że Arafat potrafi odróżnić Philipa Rotha od Woody’ego Allena.

To było z pewnością najosobliwsze stwierdzenie, jakie usłyszałem w życiu. Postanowiłem wejść w tę grę. Jeśli George ma na to ochotę, to proszę bardzo. Niczego nie tworzę, wszystko się dzieje. Ja nawet nie istnieję.

– Jakiekolwiek spotkanie z Arafatem – usłyszałem naraz swoje słowa – musi zostać zachowane w całkowitej tajemnicy. Z oczywistych powodów. Jednak chcę się z nim spotkać, obojętnie gdzie i kiedy, w Tunisie albo gdzie indziej, choćby i jutro. Można zakomunikować Arafatowi, że korzystając z układów wyrobionych podczas spotkania z Lechem Wałęsą prawdopodobne jest doprowadzenie do sekretnego spotkania w Watykanie, przy udziale papieża, przypuszczalnie już w przyszłym miesiącu. Wałęsa obiecał poprzeć moją sprawę, jak pewnie wiesz. Twierdzi on, że papież uzna diasporyzm nie tylko za sposób rozwiązania konfliktu arabsko-izraelskiego, ale także instrument moralnej rehabilitacji i duchowego odrodzenia się Europy. Ja osobiście nie jestem taki pewien entuzjazmu obecnego papieża. Uważam, iż Ojciec Święty może okazać się propalestyński i zwymyślać Żydów za przywłaszczenie ziem, do których nie mają praw. To duże ryzyko optować za planem zaproszenia ponad miliona Żydów do osiedlenia się w sercu zachodniego chrześcijaństwa. O tak, to byłoby osiągnięcie, gdyby udało się pozyskać papieża, który może otwarcie oświadczyć Żydom, żeby powrócili z wygnania w Izraelu i poprzeć to całym swoim autorytetem. Mógłby wezwać Europę do wyrażenia skruchy za współudział w eksterminacji i wysiedleniu Żydów, za tysiąc lat antysemityzmu i zasugerować, by uczyniono miejsce dla żywej, żydowskiej społeczności, która zyskałaby nowe możliwości rozwoju. Na progu trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa miałby okazję skłonić wszystkie europejskie parlamenty do zagwarantowania wysiedlonym praw do ponownego zamieszkania kontynentu i zapewnienia im swobód i przywilejów. To wspaniała perspektywa. Mam jednak poważne wątpliwości co do szans jej realizacji. Polski papież może okazać się zwolennikiem Europy w powojennym kształcie. Ale Arafat to co innego. Arafat…

I ciągnąłem wywód w podobnym tonie. Uzurpowałem sobie pomysły kogoś, kto uzurpował sobie prawa do mnie. Czułem się bardzo swobodny, wyzwolony z pęt wszelkich wahań, przekonany o słuszności sprawy, orędownikiem której się okazałem… Poczułem się niczym wybawca, zbawiciel, ktoś w rodzaju żydowskiego mesjasza.

A więc tak to jest, myślałem. To właśnie takie uczucie. Po prostu ubiera się w słowa natchnienie.

Nie, nie przerywałem na zbyt długo. Mówiłem i mówiłem, owładnięty uniesieniem, którego nie próbowałem nawet zdusić, ostentacyjnie wyswobodzony od niepewności, bez zawracania sobie głowy wyrzutami sumienia. Opowiadałem im o światowym kongresie diasporystów, mającym odbyć się w grudniu w Bazylei, paradoksalnie w mieście pierwszego kongresu syjonistów przed dziewięćdziesięciu laty. Na tamten syjonistyczny kongres przybyło tylko kilkuset delegatów – ja miałem ambicje ściągnąć przynajmniej dwa razy tyle Żydów z każdego europejskiego kraju, gdzie izraelscy Aszkenazyjczycy wkrótce zamieszkają na nowo, niwecząc ostatecznie zbrodnicze zamysły Hitlera. Dodałem, że Wałęsa już zgodził się wystąpić jako mówca lub też wyśle w zastępstwie żonę, jeżeli władze uniemożliwią mu wyjazd z Polski. Nagle zacząłem opowiadać o Ormianach, o których na dobrą sprawę nic nie wiedziałem.

– Czy Ormianie cierpieli, ponieważ byli w diasporze? Nie, byli u siebie. Wkroczyli Turcy i rozpoczęli rzeź.

Następnie usłyszałem siebie wychwalającego największego diasporystę ze wszystkich, ojca nowego ruchu, Irvinga Berlina:

– Ludzie pytają, jak przyszła mi do głowy ta idea. Cóż, zwyczajnie słuchałem radia. Grali akurat „Easter Paradę” i pomyślałem: przecież to geniusz na miarę Mojżesza. Bóg zesłał Mojżesza z dziesięcioma przykazaniami oraz Irvinga Berlina z „Easter Paradę” i „White Christmas”. Wielkanoc i Boże Narodzenie: dwa święta przypominające o boskości Chrystusa… Chrystusa, któremu przecież Żydzi tejże boskości odmawiają. I co robi Irving Berlin? Dechrystianizuje oba te święta! Z Wielkiej Nocy czyni uliczny popis, a z Bożego Narodzenia święto śniegu. Zapomnijmy o przerażającym męczeństwie Chrystusa, odłóżmy krucyfiks i przywdziejmy kolorowe czapeczki! Zamienił ich religię w wesołą zabawę. Ale w jaki sympatyczny sposób! W jak bardzo sympatyczny sposób! Goje nawet nie zdali sobie sprawy, co zaszło. I uwielbiają to. Każdy uwielbia. Zwłaszcza Żydzi, Żydzi nienawidzą Jezusa. Ludzie zawsze mówili mi, że Jezus był Żydem. Nigdy w to nie uwierzyłem. To tak, jaktty ktoś rzekł, że Cary Grant to Żyd. Bzdura.

Żydzi nie chcą słyszećo Jezusie. Ale czy można ich za to ganić? Tak więc… Bing Crosby zajął miejsce Jezusa, stał się ulubionym synem bożym, a Żydzi, Żydzi i gwiżdżą sobie na Wielkanoc! Czy to takie godne potępienia, że udało się wytłumić przyczynę panującej przez wieki wrogości. Czy ktoś rzeczywiście na tym ucierpiał? Jeśli to wesołe chrześcijaństwo jest chrześcijaństwem oczyszczonym z nienawiści do Żydów, to chwała za to. Jeżeli zamiast Jezusa Chrystusa celebruje się śnieg, a ludzie są przez to milsi i łagodniejsi na gwiazdkę, to niech pada ten śnieg, niech pada! Rozumiecie, co mam na myśli?

Powiedziałem im także, iż „Easter Paradę” napawa mnie większą dumą niż zwycięstwo w wojnie sześciodniowej; że czuję się bezpieczniejszy słuchając „White Christmas”, niż gdybym wiedział, że Izrael dysponuje bronią jądrową. Dodałem, że jeśli Izraelczycy dojdą do przekonania, iż ich przetrwanie nie zależy już od walki z palestyńskim podziemiem, lecz zdecydują się na uderzenie nuklearne na Arabów, oznaczać to będzie koniec judaizmu – nawet jeżeli przetrwa państwo Izrael.

– Ci prawdziwi Żydzi po prostu znikną. Pokolenie synów tych, którzy zdecydują się na atak atomowy wymierzony w nieprzyjaciół, nie będzie już godne określać się mianem Żydów. Izraelczycy utrzymają swoje państwo, ale kosztem wyniszczenia narodu judajskiego. Będzie on oznaczać moralną klęskę. Już teraz balansują na jej krawędzi. Przywiedli Żydów tutaj, na ten skrawek ziemi, gdzie otaczają ich sami wrogowie… tak, oni już się skompromitowali. Lepiej już stać się chorobliwym neurotykiem, zasymilować się z innymi, być wszystkim, czym pogardzają syjoniści… Lepiej już utracić państwo niż moralność, gdy pcha się naród ku katastrofie nuklearnej. Wolę Irvinga Berlina od Ściany Płaczu. Wolę Irvinga Berlina od świętej Jerozolimy! Jakie to ma znaczenie, czy Jerozolima jest żydowska teraz, w 1988 roku?

Kurczowe trzymanie się Jerozolimy to najgorsza możliwa rzecz, jaka mogła nam się przydarzyć.

Ostatni rok w Jerozolimie! Do zobaczenia w przyszłym roku w Warszawie! W Bukareszcie! W Wilnie i Krakowie! Zrozumcie, wiem, że ludzie określają diasporyzm mianem rewolucyjnej idei. Ja jednak nie proponuję rewolucji, chodzi mi o odmianę, zwrot, powrót do czegoś, czym może niegdyś był sam syjonizm. Wrócimy na rozdroże i wybierzemy inny kierunek. Syjoniści zapędzili się za daleko i w tym cały problem. Należy cofnąć się do punktu zwrotnego: diasporyzm pozbędzie się wszystkich złych cech syjonizmu.

Szczerze współczułem żonie George’a. Nie wiedziałem, co było dla niej bardziej nieznośne – ferwor, z jakim prezentowałem swe diasporys-tyczne banialuki, czy też powaga, z jaką przełykał je George.

Jej mąż wreszcie przestał gadać – słuchał mnie tylko! Objęła się ramionami, może z zimna, a może w tej pozycji potrafiła lepiej nad sobą zapanować i – jak kobieta na krawędzi rozpaczy – zaczęła kiwać się do przodu i w tył. A z jej oczu dało się czytać jak z otwartej książki: nie była w stanie ścierpieć mnie ani chwili dłużej. On męczy się wystarczająco i bez ciebie, zdawała się mówić.

Przestań. Odejdź. Zniknij.

W porządku, postanowiłem zwrócić się wprost do tej kobiety. Czy Mosze Pipik postąpiłby inaczej?

– Anno, ja na twoim miejscu także byłbym nastawiony sceptycznie. Myślałbym sobie tak jak pewnie ty teraz: Ten pisarz to jeden z tych postrzeleńców, co to nie mają kontaktu z rzeczywistością.

Nonsensowne fantazjowanie człowieka, który niczego nie rozumie. To nie polityka, to nawet nie fikcja literacka, to jakieś wyssane z palca brednie… Widzisz tysiące powodów, dla których diasporyzm skazany jest na niepowodzenie, ale powiem ci, że ja także znam te tysiące powodów, znam ich miliony. Jestem tu jednak między innymi po to, by rzec tobie, rzec George’owi czy Kamilowi, że to jedyne rozwiązanie, gdyż alternatywą jest tylko zagłada. Ludzie myślą teraz o diasporyzmie tak jak niegdyś o syjonizmie: to czysta utopia. Uważasz mnie za jeszcze jedną ofiarę obłędu, jaki ogarnął ten kraj; sądzisz, że tragiczna sytuacja panująca tutaj podkopała również moje zdrowie psychiczne. Wiem, że wyrządzam ci krzywdę, roztaczając przed Geogre’em ekscytujące wizje, które ty uważasz za utopijne mrzonki bez szans na realizację. I sądzisz nawet, że sam George, w głębi serca, rozumie, iż to utopia. Jednak pokażę wam obojgu coś, co otrzymałem ledwie przed paroma godzinami. Dał mi to starzec, który przeżył Oświęcim.

Wyciągnąłem z kieszeni kopertę zawierającą czek od Smilesburgera i podałem ją Annie.

– Przekazał mi to ktoś zrozpaczony tak jak ty. Ktoś, kto jak ty pragnie, by panujący tu konflikt znalazł honorowe i sensowne rozwiązanie. Oto jego dotacja na rzecz ruchu diasporystycznego.

Kiedy Anna spojrzała na czek, zaczęła się bardzo cicho śmiać, jak gdybym wymyślił nieprzyzwoity dowcip przeznaczony wyłącznie dla jej uszu.

– Pokaż – odezwał się George, lecz ona z jakiegoś powodu nie miała chwilowo zamiaru przychylić się do jego prośby. Spytał ją zniecierpliwiony. – Dlaczego się śmiejesz? Moim zdaniem powinniśmy płakać, zamiast się śmiać.

– Śmieję się ze szczęścia. Z radości. Śmieję się, bo już po wszystkim. Jutro Żydzi ustawią się w kolejkach po bilety lotnicze. Wykupią przeloty w jedną stronę do Berlina. Michaelu, spójrz – i przyciągnęła do siebie chłopca, żeby pokazać mu czek. – Teraz będziesz mógł mieszkać w cudownej Palestynie przez resztę swojego życia. Żydzi stąd wyjeżdżają. Pan Roth to anty-Mojżesz, który wyprowadzi ich z Izraela. To są pieniądze na ich przeprowadzkę.

Jednak ten blady, wyrośnięty, ładny chłopiec ledwie zerknął na czek w matczynej ręce, zacisnął zęby i wyrwał się z jej objęć. To nie zbiło Anny z pantałyku – czek okazał się tylko pretekstem dla jej wywodu:

– Teraz palestyńska flaga może powiewać na każdym budynku i każdy może oddawać jej honory dwadzieścia razy na dobę. Teraz możemy mieć własną walutę, a na banknotach znajdzie się portret naszego ojca: Arafata. W naszych kieszeniach będą pobrzękiwać monety z podobizną Abu Nidala. Śmieję się – dodała – bo palestyński raj jest już w zasięgu ręki.

– Przestań, proszę – powiedział George. – Zaraz znowu dostaniesz ataku migreny.

Niecierpliwym gestem kazał jej podać sobie czek. Czek Pipika.

– Kolejna ofiara, która nie potrafi zapomnieć – rzekła Anna wpatrując się w czek tymi wyłupiastymi oczami, tak jakby dostrzegła w nim szansę wyczytania swego przeznaczenia i wszystkich powodów własnej niedoli. – Wszystkie te ofiary z ich strasznymi urazami… Proszę mi powiedzieć – spytała prostolinijnie, jak dziecko, które interesuje się, dlaczego trawa jest zielona – ile ofiar może pomieścić ten niewielki skrawek ziemi?

– Ależ on myśli dokładnie tak jak ty – wtrącił jej mąż.

– Dlatego właśnie tutaj jest.

– W Ameryce – zwróciła się do mnie – sądziłam, że wyszłam za człowieka wolnego od syndromu cierpiętnictwa, dobrze ułożonego mężczyznę, który wie, jak spędzić życie w szczęściu i dostatku. Nie przypuszczałam, że poślubiam drugiego Kamila, który nie może okazać się ludzki, póki trwa okupacja. Oni są jak bracia. Mówią, że nie mogą żyć, nie mogą oddychać, bo ktoś wciąż snuje się za nimi i depcze im po piętach! Zupełnie jak dzieci! Człowiek z umysłem George’a, nie potrafiący sobie dać rady z problemem lojalności! Czemu nie jesteś lojalny – krzyknęła dziko na George’a – w stosunku do swego intelektu!? Czemu nie poświęcisz się literaturze? Ludzie tacy jak ty…

(Naturalnie miała na myśli także mnie).

– …uciekają z takich biednych i posępnych prowincji jak ta. Mogłeś uciec, mieliście prawo uciec, obaj, tak daleko jak tylko się dało od prowincjonalizmu, egocentryzmu, ksenofobii i wiecznego lamentowania. Nie byliście zatruci tutejszą dziecinną mitologią, cały wielki, nowy, swobodny świat był przed wami. Mogliście podbić go swymi umysłami, pożytkując swą energię… Prawdziwie wolni młodzi ludzie, zamiłowani w sztuce, książkach, potędze rozumu i nauki, wrzeczach poważnych.

– Tak, we wszystkim co nobliwe i wzniosłe. Posłuchaj – rzekł do niej George – opisałaś po prostu dwóch snobistycznych studentów… a my nie byliśmy tacy nawet wtedy. Namalowałaś groteskowo naiwny portret, doprawdy śmiechu wart, niczego więcej.

– Cóż, miałam na myśli tylko tyle – odparła z pogardą – że wtedy nie byłeś jeszcze aż takim idiotą, jakim jesteś teraz.

– Wolisz pretensjonalny idiotyzm uniwersytetów od prowincjonalnego idiotyzmu walki politycznej.

Ja nie twierdzę, że ta walka nie jest idiotyczna, głupia, może w ogóle nie ma sensu. Tylko że, widzisz, ludzie na tej ziemi muszą walczyć o przetrwanie.

– Żadne pieniądze – powiedziała, mając oczywiście na myśli czek – niczego nie zmienią. Pożyjesz i zobaczysz. Dla tych Żydów i Arabów przyszłość niesie tylko cierpienie, rozlew krwi i kolejne tragedie. Po obu stronach jest tak wielka nienawiść, że inne sprawy tracą znaczenie. Nikt nikomu nie ufa i nie będzie ufać przez następne tysiąc lat. „Ludzie na tej ziemi…”. Boston to także miejsce na tej ziemi… – ze złością rzekła George’owi. – A może dla ciebie to nie „życie”, kiedy ludzie mają duże, jasne mieszkania, spokojnych, miłych sąsiadów, czerpią radość z dobrej pracy i z wychowania dzieci? Może dla ciebie „życie” nie polega na czytaniu książek, słuchaniu muzyki i wybieraniu przyjaciół z grona znajomych obdarzonych zaletami, a nie akurat z grona ziomków? Wspólne korzenie! Toż to jakiś relikt z czasów jaskiniowców! Przetrwanie palestyńskiej kultury, palestyńskiej spuścizny, palestyńskiego narodu…

Czy to warunek konieczny ewolucji ludzkości? Czy cała ta mitologia o wyższych celach liczy się bardziej od ocalenia mojego syna?

– Wszystko będzie dobrze – odparł George spokojnie.

– Kiedy? Kiedy? – cisnęła czekiem w twarz George’owi. – Gdy Philip Roth dostanie jeszcze tysiąc takich czeków od zwariowanych Żydów i zorganizuje ich wyjazd do Polski? Gdy Philip Roth spotka się z papieżem w Watykanie i obaj rozwiążą za nas nasze problemy? Nie poświęcę swego syna, nie oddam go żadnym fanatykom i ich megalomańskim fantazjom!

– Wszystko się zmieni – George powtórzył z uporem.

– Palestyna to kłamstwo! Syjonizm to kłamstwo! Ten diasporyzm to też kłamstwo! I to największe!

Nie oddam Michaela na pastwę żadnego kłamstwa!

George zatelefonował do centrum Ramallah po taksówkę, która miała podjechać pod jego dom i zabrać mnie do Jerozolimy. Kierowcą okazał się czerstwy, starszy człowiek, sprawiający wrażenie zaspanego, choć była dopiero siódma wieczorem. Powiedziałem George’owi, że niepotrzebnie go tu ściągnął.

Jednak George wytłumaczył po arabsku szoferowi, gdzie powinien mnie zawieźć, a następnie zwrócił się do mnie po angielsku.

– Znają go żołnierze na posterunkach. Wrócisz do siebie cało i zdrowo.

– On mi wygląda na całkiem wykończonego.

– Nie martw się – odrzekł George. Początkowo wprawdzie zamierzał odwieźć mnie sam, ale Anna ostrzegła go w sypialni, że jeśli ośmieli się wybrać wieczorem do Jerozolimy, to po powrocie nie zastanie już w domu ani jej, ani Michaela… Gdyby oczy wiście wrócił i nie został zwinięty po drodze, a potem zakatowany lub zastrzelony przez izraelskich żołnierzy.

– Dostała ataku migreny i gada od rzeczy – wyjaśnił George. – Nie chcę, żeby się jej pogorszyło.

– Obawiam się – powiedziałem – że już mocno ją zdenerwowaliśmy.

– Philipie, porozmawiamy jutro. Jest sporo spraw do przedyskutowania. Przyjadę rano. Chcę cię gdzieś zabrać. Chcę, żebyś kogoś poznał. Będziesz miał z rana trochę czasu?

Umówiłem się już z Aaronem, powinienem też wreszcie spotkać się z Apterem, jednak odpowiedziałem:

– Dla ciebie…? Tak, naturalnie. Pozdrów ode mnie Michaela. I Annę…

– On właśnie ją pociesza.

– Może przychodzi znosić mu zbyt wiele?

– Tak to zaczyna wyglądać – George zamknął oczy i przycisnął palce do czoła. – To wina mojej głupoty – jęknął – mojej pieprzonej głupoty!

W progu uściskał mnie na pożegnanie.

– Czy wiesz, w co się pakujesz? Czy wiesz, co to dla ciebie będzie oznaczało, kiedy Mossad odkryje, że spotkałeś się z Arafatem?

– Zorganizuj to spotkanie, Zee.

– O tak, jesteś najlepszy! – rzekł z uczuciem. – Najlepszy! Bzdura, pomyślałem. Jestem kiepskim grajkiem, marnym aktorzyną, łgarzem, parodystą… A jednak odwzajemniłem jego uścisk, dając tym samym wyraz swojej wyjątkowej obłudy.

Należało objechać zamknięte dla ruchu centrum Ramallah, gdzie znajdował się między innymi ów zakrwawiony mur. Szofer taksówki wybrał tę samą drogę przez wzgórza, którą wcześniej wiózł mnie George. Gdy wyjechaliśmy z kompleksu kamiennych zabudowań, nie widziałem już żadnych świateł, żadnych samochodów mijanych po drodze. Długo wpatrywałem się tylko w oświetlaną przednimi reflektorami wozu szosę przed nami i marzyłem, by jak najprędzej dotrzeć cało i bezpiecznie do Jerozolimy. Zastanawiałem się, czy kierowca nie powinien włączyć przypadkiem długich świateł. A może te słabe smugi to były jego długie światła? Powrót z tym starym Arabem stanowił oczywisty błąd, tak zresztą jak przybycie do Ramallah z George’em i tak jak wszystko, co zostało uczynione w ostatnich dniach. Zrobiłem sobie taki odskok od wszelkiego sensu, od swojego normalnego życia – lecz przyczyna tego pozostawała dla mnie niewytłumaczalna. Tak jakby realność umknęła gdzieś w nieznane, a ja wyruszyłem na jej ponowne spotkanie. I czułem, że ona może czekać na mnie, tu, na tej ciemnej drodze; że wskoczy nagle do tego wozu i znowu znajdę się w jej posiadaniu. Pytałem się raz jeszcze, czy ja tutaj w ogóle naprawdę jestem. Tak, tak, najwyraźniej, ukryty za cienką barierą złośliwego cynizmu. A jednak poprzysiągłbym, że kierowałem się całkiem niewinnymi intencjami. Wyprowadziłem wprawdzie George’a w pole, ale w gruncie rzeczy czułem się jak dziecko, które nagadało swemu koledze jakichś niestworzonych bzdur. Niewinne oszustwo. Raczej bezmyślne niż cyniczne. Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałem powodu, by kpić z siebie za to, iż główkuję zbyt intensywnie. Czym to się skończy?

Jak ja się tutaj znalazłem? Rozgruchotany samochód, zaspany taksówkarz, mroczna droga… wszystko to stanowiło trudny do przewidzenia skutek zbieżności mojego udawania z cyrkiem, jaki odstawił George; komedii podniesionej do drugiej potęgi… Chyba że George nie zgrywał się i udawałem wyłącznie ja! Czy mógłby jednak wziąć na serio to gadanie i o Irvingu Berlinie? Nie, nie… Oni widzą sprawy w ten sposób: oto zjawił się następny infantylny idealista, zapatrzony w siebie pisarz, który wpadł na pomysł wejścia w jednej chwili na wielką scenę historii; który chce zrównać się z rewolucyjnymi przywódcami, ściskając na tejże scenie ich dłonie. I myślą sobie też: to połechta jego pisarską próżność, nada jego życiu znaczenia, on znajdzie sens, którego poszukiwał z takim zapałem (już z pięćset razy poprzednio sądził, iż znalazł się właśnie na jego tropie). Myślą: nic nie jest takim nektarem dla jego egoizmu, jak złudzenie chwilowego oddania się i poświęcenia wielkiej sprawie.

Uważają podobnie do Shmuela, który stwierdził, że przybyłem na tamtą rozprawę sądową, aby zyskać sobie uznanie i poparcie Trzeciego Świata. Myślą o Jessem Jacksonie, o Vanessie Redgrave fotografujących się z ich przywódcą i o tym, iż ich wypowiadane w mediach antyizraelskie opinie mogą znaczyć więcej od aktów terroryzmu; że zdjęcie ich przywódcy w „Time” razem z entuzjastycznie nastawionym żydowskim pisarzem może okazać się warte tych paru chwil poświęconych przez Arafata. Oczywiście! Nie przejęli się zanadto moim utopijnym, pełnym niekonsekwencji diasporyz-mem, natomiast okazja do poprawienia publicznego wizerunku Arafata na zachodzie to rzecz konkretna – ostatecznie Jesse Jackson to nie Gramsci. Mitterrand ma poparcie Styrona, Castro ma Marąueza, Ortega Pintera, a Arafat wkrótce będzie miał mnie.

Charakter człowieka nie wyznacza jego losu. Los jest żartem uczynionym przez życie z ludzkiego charakteru.

Nie dotarliśmy jeszcze do domów z telewizyjnymi antenami przypominającymi miniaturowe wieże Eiffla, lecz zjechaliśmy już ze wzgórz i zmierzaliśmy główną szosą na południe ku Jerozolimie, kiedy to taksówkarz pierwszy raz się do mnie odezwał. Zapytał dosyć niepewną angielszczyzną.

– Pan to syjonista?

– Jestem starym znajomym pana Ziada – odparłem. – Studiowaliśmy razem na uniwersytecie w Ameryce. To mój przyjaciel.

– Pan syjonista?

Co to za gość? – pomyślałem. Tym razem zignorowałem jego pytanie i spojrzałem w bok, szukając wzrokiem znajomych sobie kształtów, na przykład tamtych anten telewizyjnych, których widok oznaczałby już, że zbliżamy się do przedmieść Jerozolimy. A jeśli wcale nie jechaliśmy do Jerozolimy, tylko w zupełnie innym kierunku? Gdzie, u licha, izraelskie posterunki kontrolne? Dotąd nie minęliśmy jeszcze ani jednego.

– Syjonista?

– Proszę mi powiedzieć – zwróciłem się do niego możliwie grzecznym tonem – co pan rozumie pod pojęciem syjonizmu, a wtedy ja odpowiem, czy jestem syjonistą.

– Pan syjonista? – powtórzył z nudnym uporem.

– Niech pan posłucha – parsknąłem, zastanawiając się jednocześnie: Dlaczego po prostu nie odpowiesz mu, że nie? – To nie pański interes. Proszę się skupić na prowadzeniu wozu. Czy to droga do Jerozolimy?

– Syjonista?

Samochód teraz wyraźnie zwolnił, wokół było kompletnie ciemno. Nie widziałem prawie nic.

– Dlaczego pan zwalnia?

– Złe auto. Słabo jedzie.

– Przed chwilą jechało jeszcze całkiem nieźle.

– Pan syjonista?

Teraz taksówka toczyła się już ledwie przed siebie.

– Proszę zjechać – powiedziałem. – Niech pan zjedzie na pobocze i doleje benzyny.

Jednak wóz stanął zupełnie.

– Co się dzieje?

Nie odpowiedział, tylko wysiadł z taksówki z latarką, którą zaczął dawać jakieś sygnały.

– Proszę mi odpowiedzieć! Po co się pan tu zatrzymał? Gdzie jesteśmy? Co pan robi tą latarką?

Nie wiedziałem, czy zostać w samochodzie, czy wyskoczyć i uciekać. Nie miałem pojęcia, czy taka ucieczka zmieniłaby na lepsze moje położenie.

– Człowieku! – wrzasnąłem, wychodząc za nim na szosę. – Czy ty mnie w ogóle rozumiesz?

Jestem przyjacielem George’a Ziada!

Jednakże nie dojrzałem kierowcy. Zniknął.

Sam się pchałem do tego kraju, ogarniętego cholernymi walkami! Mam za swoje – powinienem był posłuchać Claire i kazać tę historię rozwiązać prawnikom! Dostałem za uleganie zwariowanej pokusie oderwania się od rzeczywistości! „Easter Paradę”! No i mam zapłatę za swoje kiepskie dowcipy!

– Hej! – krzyknąłem. – Hej, ty! Gdzie jesteś?

Gdy nie doczekałem się odpowiedzi, wróciłem do wozu i zacząłem rozglądać się za stacyjką. Zostawił kluczyki. Trzasnąłem drzwiami i bez wahania uruchomiłem silnik, wrzucając na sucho wysokie obroty. Potem ruszyłem i próbowałem się rozpędzić-gdzieś w pobliżu musi znajdować się punkt kontrolny! Przebyłem jednak ledwie kilkanaście metrów, kiedy w bladych światłach przednich reflektorów zamajaczyła sylwetka taksówkarza. Jedną ręką machał, aby mnie zatrzymać, a drugą trzymał się za pasek spodni. Musiałem wykonać gwałtowny skręt, żeby go nie potrącić. Zamiast zatrzymać się i kazać mu zawieźć się do Jerozolimy, nacisnąłem mocniej pedał gazu. Na nic się to jednak zdało. Po paru sekundach silnik zdechł.

Z tyłu, na drodze, ujrzałem kołyszący się w mroku błysk latarki. Po upływie kilku chwil stary kierowca stał zdyszany przy samochodzie. Wysiadłem i oddałem mu kluczyki. Zajął miejsce za kierownicą i po dwóch czy trzech próbach udało mu się zapalić silnik. Wóz ruszył, szarpiąc z początku, potem nabrał jednak prędkości. Ruszyliśmy ponownie drogą, która – w co postanowiłem uwierzyć – wiodła do Jerozolimy.

– Powinien był pan powiedzieć, że musi się pan wysrać. Co miałem myśleć, kiedy zatrzymał się pan i przepadł?

– Bolało – odpowiedział. – Brzuch.

– Trzeba było mi powiedzieć.

– Pan syjonista?

– Czemu pan wciąż o to pyta? Jeżeli za syjonistę uważa pan Szimona Peresa, to ja nie jestem syjonistą…

Po co starałem się to jednak tłumaczyć temu staremu, cierpiącemu na ataki biegunki. I tak nie zdołałbym mu wyjaśnić problemu, bo znał angielski ledwo-ledwo… Co, do licha, z moim poczuciem rzeczywistości?

– Proszę jechać – powiedziałem. – Do Jerozolimy. Po prostu chcę dotrzeć do Jerozolimy. I nie mam już ochoty na żadne rozmowy!

Ale zrobiliśmy najwyżej pięć kilometrów, kiedy znowu zjechał na pobocze, wyłączył silnik i wybiegł z latarką. Tym razem siedziałem spokojnie na tylnym siedzeniu i czekałem, aż taksówkarz znajdzie sobie ustronne miejsce. Nawet roześmiałem się w głos, przypominając sobie, w jaką przedwczesną panikę wpadłem przed kilkunastoma minutami. I wtedy właśnie oślepiły mnie reflektory nadjeżdżającego z naprzeciwka pojazdu, który wyhamował dosłownie o centymetry od przedniego zderzaka taksówki. Przekonany, że dojdzie do kraksy, zamknąłem oczy i może nawet krzyknąłem.

Wówczas zrobiło się zamieszanie, rozległy się wrzaski, podjechał także drugi, a potem i trzeci wóz, trysnęło jasne światło. Ktoś wywlókł mnie z samochodu na szosę. Nie rozumiałem języka ludzi nade mną, nie rozumiałem nic z tego, co miało miejsce. Nie wiedziałem, czego bać się bardziej – znalezienia się w rękach grasujących Arabów czy równie lubujących się w przemocy izraelskich kolonizatorów.

– Po angielsku! – krzyczałem miotając się na asfalcie. – Mówię po angielsku!

Podniesiono mnie i ciśnięto na maskę samochodu. Potem poczułem nagłe szarpnięcie i uderzenie w tył czaszki. Zobaczyłem też zawieszony w powietrzu, hałasujący potwornie helikopter. Usłyszałem własne krzyki:

– Nie bijcie mnie, do cholery! Jestem Żydem!

I przypomniałem sobie, że wcześniej chciałem, by ci właśnie ludzie odstawili mnie bezpiecznie do hotelu.

Nje mogłem zliczyć wszystkich żołnierzy, którzy mierzyli do mnie ze swoich automatów, choć było ich z pewnością więcej niż tamtych w sądzie w Ramallah. Na głowach mieli hełmy. Krzyczeli coś.

Gdybym nawet rozumiał ich język, to i tak prawie wszystko zagłuszał ryk śmigłowcowego silnika.

– Wziąłem taksówkę w Ramallah! – darłem się na całe gardło. – Kierowca zatrzymał wóz, żeby się wysrać!

– Mów po angielsku! – ktoś wrzasnął do mnie.

– MÓWIĘ PO ANGIELSKU! ON SIĘ ZATRZYMAŁ, ŻEBY SIĘ WYPRÓŻNIĆ!

– On?

– Kierowca! Arabski kierowca! – zastanawiałem się jednak, gdzie podział się taksówkarz. Czyżby oni złapali tylko mnie? – Był ze mną kierowca!

– Jest środek nocy!

– Tak? Nie wiedziałem.

– Wysrać się! – powtórzył głos.

– Owszem… Zatrzymaliśmy się, żeby mógł się wysrać. Błyskał latarką…

– Wysrać się!?

– Tak!

Ów zadający pytania zaczął się śmiać.

– I to wszystko? – wrzasnął.

– Z tego co wiem, tak. Ale mogę się mylić.

– I myli się pan!

Właśnie wtedy jeden z nich podszedł do mnie – młody, krzepko zbudowany żołnierz – i wyciągnął w moją stronę prawą rękę. W lewej dzierżył pistolet.

– Proszę – rzekł wręczając mi portfel. – Wypadł panu.

– Dziękuję.

– Co za zbieg okoliczności – powiedział grzecznie doskonałą angielszczyzną. – Właśnie dzisiaj wczesnym wieczorem skończyłem czytać jedną z pańskich książek.

W pół godziny później znalazłem się na progu hotelu, w którym mieszkałem. Podwiózł mnie wojskowym łazikiem Gal Metzler, młody porucznik, ten sam, który akurat przed paroma godzinami doczytał „The Ghost Writer”. Gal był dwudziestodwuletnim synem dobrze prosperującego przemysłowca z Hajfy – byłego więźnia obozu w Oświęcimiu. Gal stwierdził, że jego stosunki z ojcem układają się dokładnie tak samo, jak te łączące Nathana Zuckermana z jego rodzicem w mojej powieści. Siedzieliśmy obok siebie w dżipie na parkingu przed hotelem, a Gal opowiadał mi o swoim ojcu i o sobie. Przyszło mi wtedy do głowy, że jedyny młodzieniec w całym Izraelu, który dobrze żyje z ojcem, to John Demianiuk. Między dwoma Demianiukami panowała harmonia.

Gal powiedział mi, że za pół roku skończy swą czteroletnią służbę w wojsku. Czy do tej pory nie pomiesza mu się w głowie? Tego nie wiedział. Aby zapobiec takiej ewentualności, czytał dwie, trzy książki dziennie – i w ten sposób wymykał się szaleństwu tego życia. A po nocach, przyznał, marzył o wyjeździe z Izraela, gdy już wystąpi z armii. Chciał podjąć studia na wydziale filmowym nowojorskiego uniwersytetu. Spytał mnie, czy znam ludzi z tamtego wydziału. Wymienił nazwiska kilku wykładowców. Zapytał, czy ich znam.

– Jak długo – zainteresowałem się – pozostaniesz w Ameryce?

– Nie wiem. To trochę zależy od tego, kto tu dojdzie do władzy… Nie wiem. Teraz wybieram się na przepustkę do domu. Matka zaraz zacznie skakać koło mnie na palcach, jakbym był pacjentem szpitala, kaleką albo inwalidą. Zawsze tak jest. Początkowo jakoś to znoszę, ale potem zaczynam się na nią wydzierać: „Chcesz wiedzieć, czy sam kogoś biłem? Nie! Ale muszę strasznie kombinować, żeby się od tego wykręcić!” Ona cieszy się z tego powodu, zaczyna płakać i to jej sprawia ulgę.

Jednak wtedy wcina się ojciec: „Łamanie rąk? To zdarza się w Nowym Jorku codziennie. Tam maltretują czarnych. Uciekniesz z Ameryki, bo i tam łamią ręce? – powiada ojciec. – Ściągnij tu Brytyjczyków, niech użerają się z naszymi problemami. Ciekawe, czy i wtedy będą tacy szlachetni?

Albo Kanadyjczyków. Albo Francuzów. Państwo nie rządzi się prawami moralnymi, państwo rządzi się racją stanu. Państwo nastawione jest na kontynuację własnego istnienia”. „To ja chyba wolę być bezpaństwowcem”, mówię mu. A on się śmieje. „My, Żydzi, już tego próbowaliśmy. Nie wyszło”.

Tak jakby komuś był potrzebny ten jego głupi sarkazm… Tak jakbym nie wiedział, że on częściowo ma rację! Cały czas stykam się z kobietami i dziećmi, które patrzą mi w oczy i krzyczą. Wrzeszczą, żebym zabrał swój oddział i zostawił w spokoju ich braci i synów. Potwór ma dla nich słoneczne okulary i ciężkie buty izraelskiego żołnierza. Mój ojciec zżyma się na mnie’ kiedy opowiadam mu takie rzeczy. Wpada w szał. Rozbija talerze o podłogę. A matka wtedy wybucha płaczem. Ja też zaczynam płakać. Płaczę! Kiedyś nigdy nie płakałem. Ale kocham ojca, panie Roth, więc dlatego płaczę! Wszystko, co robiłem w życiu, robiłem po to, żeby ojciec był ze mnie dumny. Po to właśnie zostałem oficerem. Ojciec przeżył Oświęcim… był wtedy kilkunastoletnim chłopakiem. A mnie dręczy fakt, że nie mogę wytrzymać tego, co dzieje się tutaj. Wiem, jaka jest rzeczywistość. Nie jestem głupcem, co to wierzy, że życie jest proste. Już taki los Izraelczyków: muszą żyć pośród1 Arabów.

Żydzi woleli już to od kompletnej zagłady i żadnej przyszłości. Żydzi zaakceptowali podział Palestyny, a Arabowie nie. Mój ojciec powiada, że gdyby Palestyńczycy chcieli zgody, to już od bardzo dawna mieliby swoje państwo. Tylko że zawsze dokonywali i dokonują złych wyborów w kwestiach politycznych. Ja o tym wszystkim wiem. Dziewięćdziesiąt procent swoich nieszczęść zawdzięczają kretynizmowi swych politycznych przywódców. Wiem o tym. Ale mimo to patrzę na postępowanie naszych władz i chce mi się rzygać. Czy napisałby mi pan pismo polecające na nowojorski uniwersytet?

Oficer z bronią, ważące z dziewięćdziesiąt kilogramów chłopisko, dowodzące pododdziałem żołnierzy, młodzian o obliczu przyciemnionym kilkudniowym zarostem, ubrany w przepocony, polowy mundur, opowiadający wylewnie o nieszczęsnych układach ze swym ojcem, zdał mi się jeszcze bardziej niedojrzały i bezradny. A teraz ta zaskakująca prośba, wypowiedziana niemalże chłopięcym głosem…

– A więc… – roześmiałem się – to dlatego wyratował mnie pan z opresji. Dlatego nie pozwolił im pan połamać mi rąk… żebym mógł napisać list polecający.

– Nie, nie, nie – odparł prędko, najwyraźniej przybity moim śmiechem i coraz bardziej posępny. -

Nie… Nikt nie zrobiłby panu krzywdy. No tak, czasami mają miejsce różne przykre historie, nie przeczę… Niektóre chłopaki są trochę brutalne. Ale robią te głupstwa głównie ze strachu albo dlatego, że wiedzą: inni ich obserwują, a oni nie chcą pokazać, że są tchórzami. Inni myślą: lepiej my ich niż oni nas, lepiej ja jego niż on mnie. Jednak zapewniam pana: nie groziło panu prawdziwe niebezpieczeństwo.

– To pan znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

– Mówi pan, że całkiem mogę się rozsypać? Czy to aż tak bardzo widać?

– Wie pan co? – powiedziałem. – Widać, że jest pan diasporystą i nawet nie ma o tym pojęcia. Nie orientuje się pan pewnie, kto to taki diasporystą. Nie wie pan, jakiego dokonać wyboru…

– Diasporystą? – zainteresował się. – To Żyd, który żyje w diasporze…

– Nie, nie. To ktoś więcej. Znacznie więcej. To Żyd, dla którego bycie autentycznym Żydem oznacza życie w diasporze, dla którego diaspora to coś normalnego, a syjonizm to wypaczenie…

Diasporystą jest Żydem, który uważa, że liczą się jedynie jego rodacy z diaspory, że przetrwają tylko Żydzi z diaspory, że Żyd musi żyć w diasporze…

Doprawdy nie wiem, skąd wziąłem energię po rym wszystkim, co przeszedłem przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, ale nagle tam, w Jerozolimie, znowu coś mnie opętało i z wielką werwą ponownie wziąłem się za odgrywanie Pipika. Doznałem jeszcze raz niemal lubieżnych wrażeń, z każdą chwilą stawałem się coraz bardziej elokwentny, gdy tak nawoływałem do opuszczenia Izraela przez Żydów. Czułem się tak, jakbym realizował oczyszczający impuls, choć wcale nie byłem pewien siebie, jak mogło się to zdawać biednemu Galowi, rozdartemu na dwoje – zarazem buntownikowi i oddanemu, kochającemu synowi.

Загрузка...