Postanowiłem skreślić ostatni rozdział, kilkanaście tysięcy słów, opisujących ludzi, z którymi spotkałem się w Atenach, okoliczności, jakie doprowadziły do tego spotkania oraz późniejszą wyprawę do innej z europejskich stolic, będącą konsekwencją tego pouczającego ateńskiego weekendu. Z całej niniejszej książki-której rękopis przejrzał Smilesburger – jedynie rozdział jedenasty, zatytułowany „Operacja Shylock”, zawierał według niego informacje ujawniające istotne tajemnice izraelskiego wywiadu, które, zdaniem władz Izraela, nie powinny zostać opublikowane po angielsku ani też w innych językach. Naturalnie nie byłem zobowiązany do posłuszeństwa względem Smilesburgera czy też izraelskich władz w ogóle i właściwie nie musiałem usuwać tych czterdziestu stron ze swego rękopisu. Nie podpisywałem żadnego oświadczenia z obietnicą zachowania milczenia w sprawach dotyczących misji, jaką podjąłem się wypełnić. Nie dyskutowałem też na ten temat podczas odprawy, jaka miała miejsce w Tel Awiwie w dwa dni po rozmowie ze Smilesburgerem w jednej z sal opustoszałej szkoły. Jakoś żaden z nas nie palił się do podejmowania tejże kwestii, przynajmniej na razie. Moi zleceniodawcy uważali zapewne, że jestem nie tyle dobrym Żydem, ile ambitnym i rozsądnym pisarzem, więc rozumiem choćby to, iż nie ma sensu mówić głośno ani rozpisywać się na temat „żydowskich, antysyjonistycznych elementów zagrażających bezpieczeństwu Izraela”. Ja zaś doszedłem do konkluzji, że w moim dobrze pojętym, zawodowym interesie leży udawanie dobrego Żyda, stawiającego się ochoczo na wezwanie, oddającego usługi Izraelowi.
Dlaczego jednak naprawdę to zrobiłem? Dlaczego podjąłem się ryzyka znacznie bardziej konkretnego od niebezpieczeństw pisarskiego zajęcia? Czemu wszedłem w rzeczywistość, którą rządzą brutalne siły, całkiem bezwzględne, kiedy gra idzie o dużą stawkę? Może uległem specyficznemu, osobliwemu urokowi tych ludzi, przemawiających groźnym językiem, obracających się codziennie w samym wirze szalonego świata? Może gdy wzięli mnie w krzyżowy ogień i zdałem się sam sobie pingpongową piłeczką, odbijaną z jednej strony na drugą, moje zauroczenie wzmogło się jeszcze? Może mój diabelski spacer przez koszmary – najpierw uzależnienie od halcionu, potem batalia z Pipikiem, królem błaznów, następnie starcie z wszechpotężnym Mossadem – zdeterminował przewrotną logikę mojej żydowskiej pielgrzymki? A może jednak nie sprzeniewierzyłem się swej naturze, tylko zdałem się na pierwotne prawo egzystencji – uległem pokusie poddania się zabiegowi depersonalizacji, której jak dotąd dawałem upust tylko na kartach własnych powieści? Na dobrą sprawę nie potrafiłem zrozumieć, co mnie popchnęło do takiego działania – być może postąpiłem jak imbecyl: uczyniłem, co mi kazano, bez żadnych osobistych pobudek?
Chciałem zrobić coś bez powodu, dokonać jakiegoś niewytłumaczalnego aktu, czegoś niepojętego także dla mnie, co zakładało zrzucenie z siebie odpowiedzialności, zapalenie zielonego światła dla czystej ciekawości… Oczekiwałem czegoś kusząco niesamowitego, dziwnego, trudnego do przewidzenia… O nie, nie byłem w stanie wcielić się do końca w rolę, którą ktoś dla mnie nakreślił, ani też nie paliłem za sobą wszystkich mostów. A jednak, choć nie miłowałem prywatnie żadnej ideologii i obcy był mi fanatyzm – więcej, nawet odrzucałem z góry poświęcenie się jakiejkolwiek ideologii – to zaliczyłem najbardziej niebywałe przedsięwzięcie w całym swym życiu; wykołowałem innych ludzi w sposób znacznie bardziej drastyczny, niż opowiadając im fikcyjne historie w swoich książkach.
Smilesburger wyraził życzenie przejrzenia moich notatek i szkiców jakieś dwa i pół roku przed tym, nim ja sam zdecydowałem się na ich publikację w formie książki. Przedstawił mi swe zastrzeżenia, o których właśnie wspomniałem, i już więcej o nim nie słyszałem Z pewnnścia stałoby się inaczej gdybym jednak zdecydował się „a jedenasty rozdział „Operacji Shylock, udając, ze zapomniałem o jego prośbie nie do odrzucenia. Nigdy dotąd nie przyszło mi rezygnować z jakiegoś fragmentu własnej powieści. Nigdy wcześniej nie pozwalałem nikomu na podobną ingerencję w napisany przez siebie tekst.
Lecz kiedy ukończyłem opracowywanie rękopisu, uzmysłowiłem sobie, że sam, z pewnych powodów, chcę, by Smilesburger rzucił nań okiem Po pierwsze, upłynęło już trochę czasu, odkąd wyświadczyłem swe usługi. Smilesburger mógł pojmować znaczenie pewnych kluczowych faktów lepiej ode mnie – chodziło głównie o sprawę tożsamości Pipika i rolę, jaką odegrał w całej tej historii, co dla mnie nadal w sporym stopniu stanowiło zagadkę. Mógł też, o ile chciał, skorygować niektóre szczegóły mojego opisu operacji, wyeliminować ewentualne błędy. Łudziłem się nawet, że uda mi się nakłonić go do opowieści o swoim życiu, o tym, co spotkało go wcześniej, nim poznałem go jako „pana Smilesburgera”. Przede wszystkim jednakże pragnąłem, ażeby potwierdził, zaświadczył, że pozostawiony przeze mnie opis wypadków miał pokrycie w rzeczywistości. Miałem mnóstwo szczegółowych notatek i zapisków na marginesach, pamięć również mnie nie zawodziła.
Mimo wszystko, chociaż może wydać się to dziwne, gdy skończyłem jedenasty rozdział, przysiadłem i ponownie przeczytałem cały manuskrypt. I wówczas uderzyło mnie osobliwe poczucie nierealności opisanych wypadków. Nie chodziło nawet o to, że miałem problemy, znane chyba wszystkim, z uwierzeniem w sprawy niezbyt prawdopodobne. Sęk w tym, iż po trzydziestu latach snucia fikcji tak przywykłem do wyobrażania sobie reakcji czytelników na moją prozę, że obawiałem się zabarwienia „Operacji Shylock” wyssanymi z palca detalami. Chciałem, żeby Smilesburger rozwiał wszelkie wątpliwości w tej materii przez potwierdzenie prawdziwych szczegółów i odsianie zbytecznych naddatków.
Mógł to zrobić jedynie Smilesburger i nikt inny. Aaron wprawdzie był ze mną podczas lunchu, kiedy to zdegustowany Smilesburger wcisnął mi czek, jednak nie był świadkiem większości innych zdarzeń.
Opowiedziałem mu wprawdzie o swym pierwszym spotkaniu w Jerozolimie z Pipikiem i Jinx, ale nie więcej. Następnie poprosiłem go w zaufaniu, by nie dzielił się z nikim tą historią.
Zastanawiałem się nawet, czy – kiedy Aaron zabierze się do czytania „Operacji Shylock” – nie skusi go myśl, że realne było tylko to, co sarn widział, a reszta stanowi fikcję, koronkową historię nadbudowaną nad jednym, jedynym prawdziwym elementem. Łatwo mi było wyobrazić go sobie rozumującego w ten sposób, ponieważ sam, jak już wspomniałem, podczas przeglądania surowego manuskryptu miałem wrażenie, ze Pipik w Jerozolimie był tylko złudzeniem, wybrykiem wyobraźni pisarskiej, iluzją tego zabójczego, dręczącego rodzaju, która zatruwa codzienną egzystencję.
Bardzo prędko przyłapałem się na tym, że zastanawiam się, czy przypadkiem lepiej nie prezentować zawartości tej książki w formie autobiograficznego wyznania – gdyż część odbiorców, zarówno tych nastawionych pozytywnie, jak i tych nieprzychylnych, może odebrać to jako wyzwanie dla własnego wyczucia realności. Może roztropniej zasugerować, iż to kolejny fikcyjny utwór, dzieło od początku do końca wymyślone przez autora. Wówczas odpadłby automatycznie problem wiarygodności i obiektywnej narracji. Wpadł mi nawet do głowy pomysł przedstawienia „Operacji Shylock” jako zapisu halucynacji wywołanych halcionem. Ostatecznie jeden z dziwacznych, jerozolimskich epizodów wzbudził we mnie samym takie podejrzenie.
A może zlekceważyć Smilesburgera? W końcu, mówiłem sobie, gdy zniknął mi z oczu, istniał jedynie w mojej pamięci niczym szereg innych wyśnionych postaci. Nie musiałbym korygować z jego udziałem opisu zaszłych wypadków. Ogarnęła mnie chęć wydania rękopisu w całości, bez cięć.
Jedynym zabiegiem stałoby się wprowadzenie na początku książki standardowej formułki, co mogłoby zneutralizować ewentualne pretensje Smilesburgera, które wysunąłby po zapoznaniu się z treścią. Tą drogą uniknąłbym również – z pewnością przykrej – konfrontacji z Mossadem. No i, co najistotniejsze, miałbym wolne ręce; mógłbym przerobić zawartość dzieła w dowolny sposób, wedle gustu i ochoty, zachowując elementy autobiograficzne i posługując się wszelkimi znanymi sztuczkami pisarskimi. Mniej niż trzydzieści słów i wszelkie problemy z głowy:
„Ta książka jest opisem fikcyjnych zdarzeń. Przedstawiona w niej historia to wytwór pisarskiej wyobraźni. Wszelka zbieżność zdarzeń, miejsc, imion i nazwisk jest całkowicie przypadkowa.”
Tak, te trzy zwyczajowe zdania umieszczone na karcie tytułowej nie tylko zadośćuczyniłyby życzeniu Smilesburgera, ale i wykluczyłyby Pipika z rzeczywistej przeszłości raz na zawsze. Niech no ten drobny oszust kupi tylko moją nową powieść – wtedy przekona się, że tym razem ja go okpiłem! Trudno wyobrazić sobie bardziej okrutną zemstę! Zakładając rzecz jasna, że Pipik żyje i jest w stanie przetrawić – cierpiąc przy tym – myśl, iż wchłonąłem go całego…
Nie miałem pojęcia, co stało się z Pipikiem. Ponieważ nie słyszałem o nim nawet po tamtych kilku dniach w Jerozolimie, zacząłem się wręcz zastanawiać, czy przypadkiem nie umarł. Usiłowałem sobie wmówić iż skoro nie dawał znaku życia, to choroba nowotworowa wpędziła go w końcu do grobu.
Imaginowałem sobie okoliczności jego zgonu, równie obłędne jak okoliczności jego zwariowanego życia. Snułem mordercze marzenia, dobrze znane ludziom powodowanym złością, lecz wielce ulotne i oderwane od rzeczywistego świata. Pragnąłem świadectwa, że odszedł na wieki, nawet tak niewiarygodnego, jak wszystko, co było z nim powiązane. Tak jakby to uwolniło mnie od niego na zawsze i umożliwiło wreszcie opisanie wszystkiego zgodnie z prawdąj jakbym nie musiał się już obawiać, że wydanie mojej książki sprowokuje go do ponownych odwiedzin – znacznie gorszych w skutkach od naszego spotkania w Jerozolimie.
Doszło do tego, że wyśniłem sobie list od Jinx, leżący w mojej skrzynce. List skreślony odręcznie tak drobnym pismem, że by go odczytać, musiałem posłużyć się szkłem powiększającym. List na siedem stron, wyglądający jak długi gryps wyniesiony z więzienia, samo pismo zaś przypominało kaligraficzny majstersztyk tkacza artystycznego albo neurochirurga. Początkowo nie byłem w stanie uwierzyć, iż taki list napisała kobieta o tak bujnych kształtach, tak hoża dziewoja jak Pipikowa Wanda Jane, która przecież wcześniej twierdziła, że litery sprawiają jej sporo kłopotów. Jakim cudem taka koronkowa robota mogła więc stanowić jej dzieło? Przypomniałem sobie jej opowieść o tym, jak była zagubioną hipiską, która w końcu odnalazła Jezusa i została jego służebnicą, czerpiąc pociechę z recytowania takich słów: „Jestem nic niewarta, jestem zerem, Bóg jest wszystkim”. Właśnie te słowa zaćmiły nieco me początkowe niedowierzanie…
Tak się jakoś składało, że wszystko, co przeczytałem w owym liście, kojarzyło mi się z nim.
Nabierałem coraz większych podejrzeń – choć sam charakter pisma był wystarczająco niepokojący.
Do Wandy Jane coś tu nie pasowało. Po prostu trudno było dać wiarę, że kobieta, którą tak trafnie scharakteryzował Smilesburger, na przekór swej żywotności, dokonała aktu nekrofilii – o czym w liście donosiła tak beztrosko, jakby chodziło o pierwszy francuski pocałunek, zaliczony w wieku lat trzynastu. Jego chora władza nad nią chyba nie mogła sięgać aż tak daleko. Z pewnością to, co czytałem, nie było opisem tego, co zrobiła, lecz tego, co on pragnął mi wmówić, fantazją sprokurowaną przez Pipika na użytek swego rywala, by przekonać go, iż więzów, którymi Pipik omotał Jinx, nie da się zerwać żadną siłą. Chciał mi się odpłacić w ten przewrotny sposób. Treść była złośliwie pornograficzna i w tym sensie niewiarygodna. Miała stanowić potwierdzenie jej zabobonnego, upiornego podziwu dla niego, który był jej panem i władcą i stanowił jedyną jej ostoję i nadzieję. Chciał tą obrzydliwą metodą sprawić, bym więcej jej nie tykał, nie tylko po jego śmierci, ale i za życia. A życie Pipika – co bez trudu wydedukowałem – bynajmniej nie miało się ku smutnemu końcowi.
A więc żył – i wrócił. Nie miał zamiaru zapewniać mnie listownie, że już zniknął, że nie będzie mnie więcej prześladował. Przeciwnie, doszedłem do wniosku – przyznaję, cokolwiek subiektywnego – iż ogłosił, ze swą zwykłą, sadystyczną beztroską, powrót do sił i gotowość podjęcia na nowo roli mego demona. Tylko on i nikt inny mógł to napisać. Planował zepchnięcie mnie znowu w paranoiczną otchłań, gdzie nie istniała linia demarkacyjna pomiędzy nieprawdopodobieństwem a pewnością i gdzie wszystko zdaje się groźne i niebezpieczne. Jinx raz jeszcze potraktował jak swą własność: jak instrument służący mu do zaspokajania najdzikszych żądz za życia i przedmiot kultu po zgonie.
Oddawać miała cześć jego żywotności w najbardziej niewyobrażalny sposób. Uznałem ów nadzwyczajny autoportret umierającego człowieka, balansującego na krawędzi zupełnego obłędu, za rozpaczliwą próbę przekonania mnie, iż jej oddanie dla niego jest całkowite i niezależne od jego zachowania i postępowania. Nie, wcale nie zdziwiło mnie, że nie starał się ukryć głębi swego fałszu ani zakamuflować jakoś własnych rysów – rysów szarlatana, wulgarnego, przerażającego szarlatana, który zniewolił Jinx. Dlaczego nie miałby wyeksponować swojej okropnej natury, przedstawić się w jak najgorszym świetle, skoro zamierzał nastraszyć mnie na tyle, bym już zawsze trzymał się z dala od jego kobiety?
I przestraszyłem się nie na żarty. Już niemal zapomniałem – nim dotarł ten list – jak niegdyś zgnoił mnie bezczelnymi kłamstwami. Ostentacyjnie podpisał się teraz jako Wanda Jane, bo chciał, żebym uwierzył, iż mój straszny sobowtór już nie istnieje. Co mogło wzbudzić we mnie większe obawy? Wniosek, że Pipik umarł, natychmiast, z masochistyczną przewrotnością, oddaliłem od siebie i powitałem inny: on wciąż żyje. Zadziałał wprawdzie mechanizm obronny: niewygodne fakty zapragnąłem uznać za hiperbolę, natomiast zawierzyć w autentyczność listu.
Oczywiście, ona napisała mi prawdę – wszystko się zgadza, nie ma co się wzdragać, poznałem ich już dobrze w Jerozolimie… I po co pakować się w kłopoty, wierząc w podobne listy? Lepiej uznać, że okazałem się górą, niż dręczyć się myślą, iż to on odniósł nade mną zwycięstwo. Po cóż próbować rozstrzygać straszliwe zawiłości i dwuznaczności listu, które mogły tylko podkopać równowagę psychiczną, jaką z takim trudem zdołałem nareszcie osiągnąć?
Odpowiedź: Ponieważ miałem z nimi do czynienia – z George’em, ze Smilesburgerem, z Supposnikiem – i wiedziałem już, że wszystko jest możliwe, nawet to, co zdaje się absurdalne. Każda wiadomość mogła liczyć na względnie poważne potraktowanie z mojej strony. Niepewność irytowała mnie niezmiernie, brała górę nad mą wyobraźnią. Ludzie wolą przekonanie, nawet osiągnięte za sprawą kłamstw.
Oto streszczenie listu, które mogę już przedstawić teraz, nie obawiając się zemsty Pipika. Ktoś inny zapewne znalazłby odmienny sposób ugaszenia własnego niepokoju. Jednakże, choć Mosze Pipik raczej nie zgodziłby się z tym twierdzeniem, nie jestem kimś innym.
Gdy stało się jasne, że Philip ma przed sobą najprawdopobniej mniej niż rok życia, oboje – on i Jinx – wrócili do Stanów z Meksyku, gdzie Pipik poddawał się ryzykownej, narkotykowej terapii. W Hackensack, w stanie New Jersey, wynajęli umeblowany domek. Hackensack leży jakieś pół godziny drogi na północ od mojego rodzinnego Newark. To okazało się kolejnym poronionym pomysłem i w pół roku później przenieśli się do Berkshires, miejsca położonego zaledwie sześćdziesiąt parę kilometrów od domostwa, gdzie mieszkałem przez ostatnie dwadzieścia lat. Na niewielkiej farmie, koło lokalnej drogi wiodącej do pokrytych lasami wzgórz, Philip, słabnąc z dnia na dzień, nagrywał na magnetofonowych taśmach swą wielką rozprawę na temat diasporyzmu, natomiast Wanda Jane dostała pracę jako pielęgniarka w miejscowym szpitalu. Tam właśnie odnaleźli ponoć w końcu wytchnienie od fatalnych więzów, utrzymujących ich dziwny związek. Ich życie stało się spokojniejsze. Zapanowała harmonia. Zdarzył się cud – ich miłość zapłonęła na nowo.
Śmierć przyszła niespodzianie cztery miesiące potem, w czwartek siedemnastego stycznia 1991 roku, dosłownie w kilka godzin po pierwszym irackim ataku rakietowym na Tel Awiw. Odkąd zajął się rejestrowaniem na taśmach swej ideologii, zaczaj się fizycznie coraz szybciej sypać. Wanda sądziła wcześniej, że nowotwór przestał się rozwijać.
Być może zwiodła ją jego pracowitość, zapał, z jakim rozprawiał nad swoimi projektami wieczorami, kiedy wracała do domu ze szpitala, żeby go wykapać i przygotować dla niego kolację. Gdy jednak stacja CNN pokazała w telewizji migawki z Izraela, rannych wynoszonych z rozwalonych budynków mieszkalnych, nie było dla niego pociechy. Wieści o bombardowaniu sprawiły, że płakał jak dziecko.
Powiedział jej, że już za późno, by diasporyzm mógł ocalić Żydów. Nie potrafił znieść widoku zmasakrowanych ofiar w Tel Awiwie ani nawet myśleć o konsekwencjach nuklearnego kontrataku, jaki – jego zdaniem – Izrael miał przypuścić o świcie następnego dnia. Zmarł tej samej nocy, odchodząc w stanie kompletnego załamania.
Przez dwa kolejne dni Wanda, ubrana tylko w nocną koszulę, oglądała CNN, spędzając czas obok jego ciała leżącego w łóżku. Pocieszała go, że Izrael nie ma zamiaru dokonać odwetowego uderzenia.
Opowiadała mu o antyrakietach „Patriot”, zainstalowanych przez amerykańskich specjalistów, które miały bronić Izraelczyków przed kolejnymi atakami. Opisała mu, jakie środki bezpieczeństwa zastosowały izraelskie władze wobec irackich gróźb użycia broni biologicznej.
– Nie wymordują Żydów – zapewniała. – Wszystko będzie dobrze!
Żadna jednak z tych pociech nie przywróciła mu życia. W płonnej nadziei, że uda jej się wskrzesić go choćby na moment, zajęła się czule jego wszczepionym penisem. O dziwo, była to jedyna część jego ciała, „która zdawała się żywa”, jak to ujęła w liście. Wyznała bez śladu zażenowania, że dzięki jego niespodziewanej erekcji doznała ukojenia na dwa dni i dwie noce. „Pieprzyliśmy się, rozmawialiśmy i oglądaliśmy telewizję”. I dopisała: „Każdy, komu się zdaje, że to coś obrzydliwego, nie ma pojęcia, czym jest prawdziwa miłość. Znacznie mniej świadomie przyjmowałam katolicką komunię niż uprawiałam seks ze swoim martwym Żydem”.
Żałowała tylko jednego – że nie pochowała go jak Żyda w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili jego śmierci. To było grzechem, zwłaszcza w stosunku do niego. Jednak troszcząc się o Philipa, jak o małego, chorego chłopca, tam, w owej górskiej samotni, pokochała go jeszcze mocniej i w rezultacie nie była w stanie pozwolić mu odejść bez ponownego wzbudzenia – w trakcie tych pośmiertnych nocy poślubnych – namiętności i intymności zapamiętanej ze „starych i dobrych czasów”. W końcu mimo wszystko zrozumiała, że żadne seksualne rozkosze nie ożywią jego ciała i naprędce pochowała go zgodnie z tradycyjnym, żydowskim obrządkiem na starym, miejscowym cmentarzu. Tak więc po śmierci spoczął pośród samych Jankesów o irlandzkich nazwiskach. Na płycie nagrobnej, pod jego nazwiskiem, wyryto słowa: OJCIEC DIASPORYZMU.
Jego niechęć do mnie – a może do wspomnień o mnie? – osiągnęła maniakalny szczyt kilka miesięcy wcześniej, kiedy mieszkali w New Jersey. Pisała, że po powrocie z Meksyku postanowił, iż tam będzie ich dom, i zabrał się do tworzenia dzieła pt. „Jego gra”, w którym miał zamiar wyjawić moje skandaliczne postępki i zdemaskować mnie publicznie jako oszusta i szarlatana. Jeździli do pobliskiego Newark, gdzie on bezskutecznie starał się zgromadzić „dokumentację” potwierdzającą, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Siedząc z nim w samochodzie na ulicy koło szpitala, gdzie przyszedłem na świat (pod którym obecnie wyznaczali sobie spotkania handlarze narkotykami), płakała i zaklinała go, by powrócił do rozsądku, gdy rozwodził się godzinami o moich oszustwach i kłamstwach. Pewnego poranka, kiedy jedli śniadanie w kuchni ich domku w Hackensack, stwierdził, że już wystarczająco długo zachowywał pozory i od teraz nie ma ochoty przestrzegać praw uczciwej gry wobec swego oponenta, czyli mnie. Postanowił spotkać się z moim sędziwym ojcem jeszcze tego samego dnia, żeby wyjawić mu „prawdę o jego przewrotnym synu”. „Jaką znowu prawdę?” – krzyczała ona. – Prawdę! To, że wszystko w nim jest kłamstwem! Że swój sukces życiowy zawdzięcza kłamstwu! Że oszukiwał ludzi co do swojej osoby i swego gównianego talentu! On jest szalbierzem, on jest moim cholernym dublerem, nieuczciwym łgarzem i pierdolonym hipokrytą… I zamierzam oznajmić to całemu światu, zaczynając dziś od tego durnego starucha!” A kiedy nie chciała zawieźć go pod adres, gdzie mieszka mój ojciec (który to adres zapisał na skrawku papieru i trzymał w portfelu od chwili powrotu z Meksyku), rzucił się na nią z widelcem i dotkliwie zranił w rękę, którą zasłoniła sobie oczy.
Od tamtej pory każdego dnia, niemal każdej godziny myślała o tym, by od niego uciec. Jednak nawet gdy spoglądała na bliznę po ciosie widelcem, jaka pozostała jej na ręce, na zaskorupioną krew na owej bliźnie – nie miała siły porzucić go schorowanego na pastwę losu. Zamiast tego wrzeszczała, że jego wściekłość to efekt fatalnej, meksykańskiej kuracji – a szarlatanem okazał się fałszywy lekarz z Meksyku. A prawdziwa przyczyna jego podłego nastroju to rak. Wtedy to on stwierdził, że raka nabawił się przez pisarza – że przez trzy dziesięciolecia był narażony na zdradliwe łgarstwa pisarza, co sprawiło, iż w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat stanął oko w oko ze śmiercią. Wówczas, obdarzona skorą do poświęceń duszą pielęgniarki, Wanda Posseski dała za wygraną i oznajmiła, że nie może dłużej żyć z kimś tak szalonym i – że odchodzi!
– Porzucasz mnie dla niego! – wykrzyknął triumfalnym głosem, tak jakby odkryła właśnie lekarstwo na jego nowotwór. – Porzucasz tego, który cię kocha, dla zakłamanego sukinsyna. On wypieprzy cię na wszystkie sposoby, a potem zniknie!
Ona zaprzeczyła, lecz, rzecz jasna, on się nie mylił – marzyła, że znajdzie ratunek w moich ramionach; dała mi taki sygnał tamtej nocy, kiedy wtargnęła do hotelowego pokoju w arabskiej dzielnicy Jerozolimy z sześcioramienną gwiazdą od Wałęsy, szukając schronienia u oryginału, istnienie którego tak rozwścieczało duplikat.
– Odchodzę! Wynoszę się stąd, Philipie, zanim będzie jeszcze gorzej! Nie potrafię żyć z niedojrzałym i zwariowanym człowiekiem!
Kiedy jednak ruszyła ku drzwiom, po raz pierwszy nie dając się omamić jego cierpiętniczym minom, on zaszlochał histerycznie:
– Och, mamuśku, przepraszam – i zwalił się na kolana. Zaczął obcałowywać jej pokaleczoną rękę i dodał. – Przebacz mi! Obiecuję, że już nigdy cię nie zranię!
A potem ten bezwstydny, nieopanowany, rozpieszczony szaleniec, powodowany w równym stopniu odruchem, co wyrachowaną kalkulacją, ten schorowany nieszczęśnik, który za każdym razem ponosił fiasko, zaczął wylizywać rany, jakie sam jej – zawsze bezbronnej wobec jego sztuczek – wcześniej zadał. Skamląc żałośnie, rozpaczliwie wyjąc mlaskał łakomie, jakby krew sącząca się z jej żył stanowiła eliksir zdolny przedłużyć jego marny żywot.
Ponieważ w owym czasie ważył już ledwie około pięćdziesięciu kilogramów, nie stanowiło większego problemu dla kobiety tak silnej jak ona podnieść go z podłogi i zanieść po schodach do łóżka. Zrobiła to, a potem usiadła przy nim i ujęła jego drżące dłonie. Wtedy on opowiedział jej o sobie, wyznał, kim jest naprawdę – opowiedział historię jakże odmienną od tych, którymi zasypywał ją wcześniej. Nie chciała mu uwierzyć i w liście do mnie nie powtórzyła ani słowa z tego wyznania. Twierdziła że wtedy najpewniej majaczył w gorączce, bo gdyby mówił serio, to musiałaby doprowadzić do jego aresztowania albo umieszczenia w domu dla obłąkanych. Kiedy w końcu odkrył przed nią wszystkie haniebne przewinienia, jakich się dopuścił, zapadł zmierzch i nadeszła pora karmienia chorego. Nim jednak dała mu kolację, delikatnie, posługując się gąbką i miską z ciepłą wodą, umyła go w łóżku i, jak każdego wieczoru, wymasowała mu nogi, aż zaczaj mruczeć jak kocur.
Ostatecznie, jakie to miało znaczenie, kim był i co zrobił, albo co też myślał o sobie i własnej przeszłości, do czego był zdolny, na co mógł się poważyć, do czego doprowadziła go fatalna choroba?
Niewinny czy zdeprawowany, bezbronny czy bezwzględny, niedoszły, żydowski wybawca czy tani, przewrotny oszust – cierpiał przecież, ona zaś była tam po to, by złagodzić jego cierpienia. I kobieta, którą zranił w rękę przy śniadaniu (celując widelcem w jej twarz), uśpiła go – choć nawet o to nie prosił – obciągając mu i połykając nasienie; wysysając z niego wszystkie słowa. Tak przynajmniej stwierdziła albo też ktoś kazał jej tak napisać w liście. Dalej widniało ostrzeżenie, abym przypadkiem nie napisał o nich, o tej parze grubiańskich, nieokrzesanych szaleńców, parze katastrofistów splecionych ze sobą więzami demonicznego konfliktu, połączonych za sprawą teatralnych, wariackich, psychotycznych banałów, ani słowa w żadnej ze swych książek. Jej listowne posłanie głosiło: „Proszę szukać źródeł dla swych komedii gdzie indziej. Pójdziemy swoimi drogami. Zmarłego lepiej zostawić w spokoju. Ale ośmieli się pan tylko zadrwić z nas w jakiejś ze swoich książek i nigdy już się pan od nas nie uwolni. Wtedy będzie czekać pana starcie z Pipikiem i Jinx, żywymi i w świetnej formie”.
Ta informacja, rzecz prosta, stanowiła antytezę zapewnień o wzajemnym pokoju, jakich można było się spodziewać.
Następnego poranka po pogodzeniu się obojga pewne rzeczy znowu zaczęły ją niepokoić, choć początkowo mogło się wydawać, że wcześniejsza napaść na nią była wstrząsem również dla niego i za sprawą tego wstrząsu zdoła okiełznać swe desperackie odruchy. Otóż zwrócił się do niej tegoż ranka – „głosem tak ciepłym jak pański” napisała – głosem stonowanym, łagodnym, głosem, który pragnęła usłyszeć, głosem, jaki jej zdaniem rozbrzmiewałby w moim sanktuarium, gdzie w porywie mściwej pokusy chciała wcześniej zbiec.
Powiadomił ją, że wyjadą z New Jersey. Poprosił ją, by poszła za dom i spaliła na rożnie opracowane z grubsza pierwsze cztery rozdziały „Jego gry”. Uwolnił się od obłędnej obsesji. Postanowił wyjechać.
Jinx nie posiadała się z radości. Teraz naprawdę mogła poświęcić się utrzymywaniu go pray życiu (tak jakby kiedykolwiek wcześniej opuściła go, by umierał w osamotnieniu). Myśl o związaniu się ze mną i tak nigdy nie przybrała konkretnych kształtów. Ja, jak mi wypomniała, pragnąłem jej „tylko dla seksu”, on natomiast chciał od niej – z desperacją umierającego człowieka, samego i bezradnego na wyspie strachu – „wszystkiego”. Napisała: „wszystkiego”, jakby to właśnie stanowiło remedium na jego chorobę.
A więc opuścili New Jersey i przenieśli się do Berkshires, gdzie miał pisać swą książkę o diasporyzmie, która stanowiłaby spadek pozostawiony przez niego Żydom.
Ponieważ dyslektyczka Wanda nigdy nie przeczytała choćby strony jakiejś mojej czy też jakiejkolwiek powieści, to dopiero gdy osiedlili się w zachodnim Massachusetts, dowiedziała się, że ów region stanowił tło akcji niektórych moich utworów. Choć nie potrafiła jeszcze pojąć, że Pipik, podkradłszy mi wcześniej tożsamość, nadal kroczył złodziejską drogą, usiłując przedstawić mnie jako komedianta, to w każdym razie dotarło do niej, że mój dom znajdował się zaledwie o godzinę drogi stamtąd na południe – wśród północno-zachodnich wzgórz Connecticut. Świadomość faktu, iż mogę znajdować się tak blisko, na nowo obudziła jej obawy oraz, oczywiście, tlące się jeszcze fantazje o wyrwaniu się od niego, zainspirowane minioną, przelotną przygodą z moim udziałem. (Nie powinienem był nigdy myśleć o niej jako o osobie, której nie sposób się oprzeć. Nie byłem na tyle przenikliwy, żeby to przewidzieć.)
– Och, kochany – błagała – zapomnij o nim, proszę cię. Spal resztę „Jego gry” i zapomnij o jego istnieniu! Nie po to wyjechaliśmy z okolicy, w której się urodził, żeby osiedlić się w miejscu, gdzie mieszka teraz! Nie możesz tak za nim podążać! Nasz czas jest na to zbyt cenny! Po co kręcić się za człowiekiem, który doprowadza cię do szału!? Znowu tylko zatruwasz sobie myśli! Tutaj znów będziesz wariować!
– Jego bliskość zapewnia mi właśnie zdrowie psychiczne – wyjaśnił jej, uciekając się do absurdu, jak zwykle w tej kwestii. – Jego bliskość mnie wzmacnia. Jego bliskość to antidotum… za sprawą którego zamierzam uporać się z tym wszystkim. Jego bliskość to akurat ten lek.
– Uciekajmy od niego tak daleko, jak się da! – zaklinał – Przeciwnie, trzymajmy się go tak blisko, jak się da – ripostował.
– Kusisz los! – krzyczała.
– Bynajmniej – odpowiadał. – Spotkaj się z nim, jeżeli chcesz.
– Nie miałam na myśli siebie… tylko ciebie. Najpierw powiedziałeś, że masz przez niego raka, a teraz, że on jest lekarstwem! Ani jedno, ani drugie! Zapomnij o nim! I przebacz mu!
– Ależ już mu wybaczyłem. Wybaczyłem mu to, kim jest, przebaczyłem także sobie… Wybaczyłem nawet tobie. Powtarzam: spotkaj się z nim, jeśli sobie tego życzysz. Zobacz się z nim znowu, uwiedź go jeszcze raz…
– Nie chcę! Ty jesteś moim mężczyzną, moim jedynym! Inaczej nie byłabym tu z tobą!
– Czy powiedziałaś?… Czy ja się nie przesłyszałem? Powiedziałaś naprawdę: Jesteś moim Mansonem?
– Moim mężczyzną! Mężczyzną! MĘŻ-CZYZ-NĄ!
– Nie. Powiedziałaś „Manson”. Dlaczego powiedziałaś „Manson”?
– Nie powiedziałam Manson.
– Stwierdziłaś, że jestem twoim Charlesem Mansonem i chcę dowiedzieć się dlaczego.
– Nie powiedziałam!…
– Nie powiedziałaś czego? Nie powiedziałaś Charles czy Manson? Jeśli nie powiedziałaś Charles, lecz tylko Manson, to o co ci chodziło? Pomyliłaś mnie z jakimś obcym gościem, chciałaś dać mi do zrozumienia, że znaczę dla ciebie tyle, ile jakiś tam facet, czy też powiedziałaś to celowo? Dałaś mi do zrozumienia, że żyjesz jak jedna z tych opętanych dziewczyn, które czciły wytatuowanego, mansonowego kutasa? Czy ja naprawdę terroryzuję cię jak Charles Manson? Czyżbym cię zniewolą i zastraszył, zmusił do posłuszeństwa i pokory?… Czy to dlatego pozostajesz lojalna wobec człowieka, który już jedną nogą jest w grobie?
– Sam to robisz… Wpędzasz się sam do grobu!
– To przecież ty… nazwałaś mnie swoim Charlesem Mansonem! Wtedy wrzasnęła:
– Bo jesteś nim! Byłeś nim wczoraj! Wszystkie te straszne, potworne historie!… Jesteś jeszcze gorszy!
– Rozumiem – odparł tym moim, ciepłym głosem, głosem, który jeszcze przed paroma minutami obudził w niej tyle nadziei. – Ciągle pamiętasz tamto zdarzenie z widelcem… Wcale mi nie wybaczyłaś.
Prosisz, żebym wybaczył mu jego diaboliczną nienawiść do mnie, a ja cię słucha m… Tylko że ty nie potrafisz znaleźć w sercu przebaczenia za głupie zadraśnięcie… Opowiadam ci potworne, potworne, straszne historie, a ty mi wierzysz…
– Nie uwierzyłam ci! Ani trochę!
– No więc mi nie wierzysz. Nigdy mi nie wierzysz. Nie uda mi się nawet z tobą. Mówię ci prawdę, a ty nie wierzysz mi, kłamię i wierzysz…
– Och, co się z tobą dzieje… Powiedz, że to nie ty!
– Hm… Nie ja? No to kto? Mam zgadywać? Czy możesz choć przez krótką chwilę pomyśleć o kimś innym niż on? Czy to patrzenie na mnie i myślenie o nim sprawia, że twoje życie stało się takie okropne? Czy wyobrażanie sobie jego w łóżku pozwala ci, bez wymiotowania, zaspokoić moje paskudne żądze… Wyobrażasz sobie, że jesteś w Jerozolimie i zaspokajasz jego? O co chodzi? O to, że on jest prawdziwy, a ja gram? O to, że on jest zdrowy, a ja chory? O to, że ja umrę i zniknę, a on będzie żył na wieki dzięki tym jego wspaniałym książkom?
Później tego samego poranka, gdy on zasnął, zmęczony swoimi tyradami, zrobiła to, co jej polecił – na grillu w ogródku spaliła rękopis „Jego gry”. Zdawała sobie sprawę, że nawet jak on się obudzi, to będzie zbyt wyczerpany, żeby dowlec się do okna i, zmieniwszy zdanie, starać się powstrzymać ją krzykiem. Nim wrzuciła zawartość teczki w płomienie, rzuciła szybko okiem na kartki. Żadna nie była zapisana.
Również czyste okazały się taśmy, na których ponoć rejestrował dzieło o diasporyzmie podczas tych godzin, gdy ona pracowała w szpitalu. W sześć tygodni po śmierci Pipika, chociaż nadal bała się, że usłyszy jego głos, że znów ogarnie ją ten paroksyzm rozpaczy, jaki poznała po pogrzebie – usiadła z magnetofonem w kuchni i wówczas przekonała się, iż na taśmach nie ma nic. Sama w tym odludnym górskim domku, szukając na próżno zapisu jego głosu na kolejnych taśmach, spędziła całą noc aż do rana na tej syzyfowej robocie. Przesłuchiwała kasetę za kasetą, lecz z głośnika nie dobiegł żaden dźwięk. Wtedy wspomniała te puste kartki, spalone owego strasznego dnia w New Jersey i zrozumiała – jako że ludzie zwykle w pełni pojmują cierpienia swych bliskich dopiero po ich utracie – że to ja zagrodziłem mu drogę do wszystkiego. Zrozumiała, że on nie kłamał. Ja stanowiłem przeszkodę w spełnieniu jego altruistycznych marzeń, zatamowałem potok jego twórczych pomysłów. U kresu jego żywota, na przekór wewnętrznemu nakazowi uchronienia Żydów przed zagładą, myśl o mojej nieprzejednanej wrogości powstrzymała go od realizacji wielkiej misji. I teraz wisząca nade mną groźba jego mansonowskiej zemsty miała (o ile właściwie odebrałem to listowne przesłanie) sparaliżować mnie.
Odpisałem:
„Droga Jinx, Szczerze współczuję. Nie mam pojęcia, jak przetrwałaś cała i zdrowa podobny koszmar. Twój wigor, twoja cierpliwość, wyrozumiałość, tolerancja, lojalność, odwaga, siła, dobroć, twoje godne podziwu oddanie dla niego, zmagającego się rozpaczliwie ze zbliżającą się śmiercią i tymi wszystkimi demonami, które prześladowały go u schyłku jego dni… Wszystko to zdumiewa mnie nie mniej niż opis twoich starań. Pewnie czujesz się tak, jakbyś obudziła się z makabrycznego snu, mimo że nadal rozpaczasz z powodu zgonu swego przyjaciela.
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego akurat mnie – czy też mój cień – uznawał on bez przerwy za przyczynę swoich nieszczęść. Czy naprawdę sądził, że rzucam jakieś uroki? Osobiście mam na ten temat odmienną opinię. A może to walka ze śmiercią zmąciła mu postrzeganie rzeczywistości? Sprawiła, że chciał odrodzić się we mnie, zamienić się ze mną na cielesne powłoki? Liczę, że pewnego dnia pojmę, przed czym naprawdę się bronił, jakkolwiek rozgryzanie tego problemu nie należy do moich obowiązków.
Ostatnio przesłuchałem ponownie tzw. roboczą taśmę A.A-S., którą znalazłem w swoim magnetofonie w jerozolimskim hotelu. O co tak naprawdę chodzi w tej powodzi nagranych słów? Swego czasu przypuszczałem, że on nie jest Żydem, tylko psychopatą innego niż mojżeszowe wyznania, obdarzonym jednakże semickim wyglądem i gotowym zemścić się na podłej rasie, którą reprezentuję.
Czy to dalekie od prawdy? Biorąc pod uwagę wszystkie jego sztuczki, taka właśnie – jeśli miała miejsce – zasługiwałaby na miano najbardziej ponurej, obłąkańczej i, niestety, odrażającej… tak, kojarzącej się ze wstrętnymi wyczynami Celine’a. (Celinę był szalonym, genialnym francuskim prozaikiem, a w latach drugiej wojny światowej również zaciętym antysemitą. Pogardzam nim jako człowiekiem, ale jednocześnie na jego nieśmiertelnych książkach uczę studentów.) Jaki jednak nasuwa się wniosek? Na pewno wiem jedno – że odniósł on straszne rany, nim jeszcze zaistniałem w jego życiu jako pisarz. To nie ja dokonałem w jego umyśle największych spustoszeń. Energia, chaotyczna gorączkowość bezsensownych prób wdania się we mnie potwierdzają tę obserwację.
Fakt, że okazał się twórczo bezpłodny, również nie jest moją winą. Nie zarejestrował swoich słów na tamtych taśmach i nie zapisał tamtych kartek z innego, niż moja działalność, powodu. Pisanie wcale nie stanowi łatwej sztuki. Paranoiczna siła snucia projektów i planów wcale nie musi przekładać się na umiejętności pisarskie, zwłaszcza że on miał chyba na celu wybawienie narodu, który i tak przetrwa, i zdemaskowanie tych, których mylnie uznał za oszustów. Trudne do opanowania pragnienie falsyfikacji, wzmacniające paranoiczne wzburzenie, nie ma nic wspólnego z wyobraźnią, pozwalającą tworzyć górnolotne dzieła.
Nigdy nie napisałby «Jego gry». W rzeczywistości była to właśnie jego gra, mająca na celu niemożliwe do zrealizowania ukrycie gryzącego go wstydu. Czy dowiem się kiedyś, jakie upokorzenie spotkało tego człowieka, że wypierał się siebie? Od czego chciał uciec, przed czym ukryć się, chowając w cudzej skórze? Paradoks, że bezwstydnie starał się wejść w moje przebranie, znajduje takie wyjaśnienie: wstydził się siebie samego. I w tym jednym przypadku okazał się niemal twórczy, w każdym razie bardziej twórczy niż jako autor dzieł literackich. Miał jasny plan zachowania zdrowia psychicznego za pomocą wariackich metod – a to nie jest obce licznym pisarzom.
Lecz czy te moje wywody w ogóle cię interesują? Może chcesz dowiedzieć się tylko tego, czy spotkam się z tobą teraz, kiedy on nie stoi już na przeszkodzie? Mógłbym przyjechać któregoś popołudnia. Mogłabyś pokazać mi jego grób. Zobaczyłbym jego grób, chociaż na nagrobku przeczytałbym własne nazwisko. Chętnie też zobaczyłbym się z tobą. Nasze minione spotkanie wywarło na mnie mocne wrażenie. Wielce kusi mnie również perspektywa usłyszenia od ciebie czegoś nowego o nim, chociaż, co muszę przyznać, to już pokusa całkiem innego rodzaju.
Cóż, bardzo pragnąłbym spotkać się z tobą… I jednocześnie uważam, że to pomysł fatalny dla nas obojga. Mógłbym obudzić w tobie okruchy wspomnień o nim, nie zawsze tych przyjemnych. On zapewne dysponował tym straceńczym, desperackim rodzajem osobowości, posiadał to makabryczne poczucie wolności odkrywane przez umierających – gotowych podjąć każde ryzyko i zdobyć się na wszystko, ponieważ zostało tak niewiele czasu – które imponuje pewnym kobietom, tę makabryczną męskos’ć, w której kobiety zakochują się na zabój. Pojmuję ów specyficzny urok i sądzę, że miał w sobie coś, co skłoniło cię do rezygnacji z własnego życia. Coś jednak każe zastanowić mi się także, z niepokojem i zaciekawieniem, czy nie było, lub nie ma, przypadkiem czegoś, co ty dostałaś w zamian za dźwiganie tego szalonego brzemienia. Innymi słowy, będziesz musiała dokończyć kurację z choroby antysemityzmu bez mojego udziału. Jestem przekonany, że znajdzie się mnóstwo żydowskich mężczyzn, gotowych rozkochać w naszym narodzie kobietę tak skłonną do poświęceń pielęgniarkę o tak pięknej duszy i powierzchowności, o tak zręcznych dłoniach, o tak znakomitym zdrowiu… Ja jestem już za stary do takiego zadania. W życiu przeszedłem już swoje.
Mogę natomiast zaproponować jedno: że napiszę za niego i wydam pod jego nazwiskiem to, czego on nie był w stanie napisać. Obiecuję, że wczuję się całkowicie w paranoika, jakim on był, i uczynię wszystko, by ludzie uwierzyli, iż rzecz wyszła spod jego pióra. Stworzę traktat o diasporyzmie, z którego byłby dumny. «Moglibyśmy podjąć współpracę, rzekł mi kiedyś, stać się twórczym duetem, zamiast walczyć ze sobą.» Cóż więc, niech tak się stanie. Protestował, ponieważ usiłowałem go zastopować. To prawda. Póki żył i szalał, nie mogłem postępować inaczej. Musiałem z nim wojować. Ale po jego śmierci chcę mu podać dłoń i dostrzec tę wartościowszą stronę jego osobowości. Byłbym głupcem, byłbym marnym pisarzem, gdybym teraz, kiedy odszedł, nie zagarnął, jako jego lustrzane odbicie, części pozostawionego przezeń skarbu (z wyłączeniem ciebie). Ów drugi P.R. zapewnia cię, że głos ani ręka nie zadrżą mu z powodu ostrzeżeń sobowtóra”.
Odpowiedź na ten list nie nadeszła.
Zaledwie tydzień po tym, jak przesłałem ostateczną wersję manuskryptu do jego biura, Smilesburger zadzwonił z lotniska Kennedy’ego. Otrzymał przesyłkę i przeczytał ją. Pytał, czy ma przyjechać do Connecticut, żeby porozmawiać ze mną o książce, czy też wolałbym spotkać się z nim na Manhattanie. Zatrzymał się tam u syna i synowej na West Side.
W chwili gdy usłyszałem przez telefon jego głęboki, dudniący głos – lub też ową ciepłą nutę zadowolenia z powodu faktu, że podporządkowałem się jego życzeniu – zdałem sobie sprawę, jak dziwaczne łączyły mnie z nim układy. Zajrzałem do prowadzonego przez siebie dziennika I przekonałem się, jak zabawne były usiłowania wmówienia sobie, iż potrzebowałem Smiłesburgera, aby potwierdził fakty i prawdziwość moich zapisków, jak groteskowa była wiara w to, że podjąłem z nim współpracę, licząc na odniesienie profesjonalnych korzyści. W istocie zrobiłem, co zrobiłem, bo on tak chciał. Byłem mu posłuszny jak inni jego podwładni – zachowałem się jak Uri i sam nie wiedziałem dlaczego. Dotychczas nigdy w życiu nie przesłałem żadnego ze swych rękopisów cenzorowi. Wzdragałby się przed tym każdy, kto czuje się niezależnym pisarzem, komu swoboda twórcza na tyle weszła w krew, że stała się drugą naturą; kto sam nakreśla sobie granice własnej kreatywności. Ja zaś stoczyłem się do roli żydowskiego chłopca posłusznego, czy mu się to podoba czy nie, starszym patriarchom. Żydzi uznali mnie za winnego „rozsiewania informacji”, domagając się „odpowiedzialności” od czasów, kiedy jako niespełna trzydziestolatek zacząłem publikować swoje utwory. I choć te ataki nie spływały po mnie, co usiłowałem udawać, jak woda po kaczce, to jednak jakoś nie dawałem się zbijać z pantałyku. Twierdziłem głośno, że sam wiem, co mi wolno pisać. I że na tym właśnie polega odpowiedzialność. Skoro tworzy się fikcję, to z niczym nie trzeba się kryć. I tak dalej.
A jednak teraz, dwukrotnie starszy od tamtego młodego pisarza, który wykrzykiwał swe kredo: „Być niezależnym!”, wyruszyłem w trzystukilo-metrową drogę do Nowego Jorku, gdzie następnego dnia, wcześnie rano, miałem spotkać się ze Smilesburgerem, żeby usłyszeć, co on pragnie usunąć z mojej książki. Tworząc fikcję nie trzeba się z niczym kryć, ale gdy nie chodzi o fikcję, to istnieją pewne ograniczenia? Tego miałem dowiedzieć się od Mossadu.
Dlaczego właściwie szedłem mu na rękę? Czy zawsze się tak dzieje pomiędzy dwojgiem ludzi, z których jeden podejrzewa, że chodzi o jakieś machinacje, a drugi czuje się potężniejszy? Czy izraelskie władze mają realne możliwości zmuszenia mnie do wypełniania ich życzeń? A może Smilesburger zdał mi się taki światowy, bo porusza się pośród tragedii prawdziwego życia, ja zaś jedynie taplam się w basenie sztuki? Czy przy jego potężnym – potężnym w wymiarze romantycznym – umyśle ja jestem intelektualnym słabeuszem i dlatego ufam jego opiniom bardziej niż własnym? Czy on jest jak ten archetypiczny, żydowski patriarcha z długą brodą, przesuwający figury po szachownicy? Coś w Smilesburgerze przypominało mi ojca – nie tego rodzonego, ale fantastycznego – do tej pory sprawującego nade mną pieczę. Ja pokonałem fałszywego Philipa Rotha, a Smilesburger zwyciężył tego prawdziwego! Starałem się mu opierać, próbowałem się wykłócać, lecz w końcu zawsze robiłem to, co chciał – dawałem za wygraną i czyniłem wszystko, co on mówił!
Cóż, tym razem będzie inaczej. Tym razem ja narzucę warunki.
Smilesburger wybrał na miejsce naszego spotkania żydowską jadłodajnię na Amsterdam Avenue, gdzie specjalnością były potrawy z wędzonych ryb, niegdyś wyglądającą swojsko i staroświecko, póki ktoś nie wpadł na pomysł „modernizacji” wnętrza. Dawny klimat gdzieś się ulotnił. To miejsce przypominało mi niektóre parterowe mieszkania kolegów z lat dziecięcych, kolegów mających rodziców sklepikarzy, pałaszujących pospiesznie jedzenie w ciasnych komórkach na zapleczu. W Newark, jeszcze w latach czterdziestych, kupowaliśmy na niedzielne śniadanie lśniące, tłuste klenie, blade filety z karpia, zaprawione papryką mięso z soboli – wszystko owinięte w gruby, woskowany papier – w prowadzonym przez pewną rodzinę sklepiku za rogiem, z którego roznosił się dokładnie taki zapach, jaki panował tutaj. Podłoga posypana była trocinami, na pólkach stały puszki z rybami w sosie bądź oleju, a obok kasy znajdował się spory kawał kruchej chałwy. Zza lady dochodziła kwaśna woń octu, pomieszana z zapachem cebuli, śledzi oraz innych ryb – marynowanych, solonych, wędzonych, gotowanych. Sklepiki takie zapewne niewiele zmieniły się od czasów średniowiecznych gett. Zaopatrywali się w nich ci, co żyli skromnie i nie mogli pozwolić sobie na stołowanie się w modnych restauracjach; marynarze i prości ludzie, dobrze obeznani ze smakiem starożytnych konserwantów. Pobliska elegancka restauracja, gdzie moja rodzina raz na miesiąc udawała się na „ekstrawagancki” obiad, również nosiła to charakterystyczne piętno prowinc-jonalizmu – sala nie różniła się wiele od wnętrz, do których przywykły nasze oczy. Nic nie wydawało się szokująco nowe, dziwaczne, nic nie odrywało myśli czy wzroku od jedzenia. Swojskie dania pochłaniało się w prostym otoczeniu, na prostych stołach, z prostych talerzy; żadnego zbytku, przepychu, przeciwieństwo kulinarnych dziwactw z komediowych, oświetlonych kandelabrami, żydowskich salonów Fontainebleau, tych z Miami Beach. Kasze jęczmienne, jaja, cebula, zupy z kapusty czy buraków, zwykłe, codzienne posiłki, przygotowane na starą modłę i zjadane beztrosko, bez zaambarasowania, z tanich talerzy i półmisków.
Oczywiście to, co niegdyś było codziennością żydowskich przybyszów, dziś stało się egzotyką. Na Manhattanie mieszkają obecnie potomkowie wielkiej fali imigrantów z Galicji, jaka przybyła tu sto lat temu. Spotykam ich czasami – prawników, dziennikarzy, wydawców, zajadających ze smakiem kaszę i ryby (i pochłoniętych w tym samym czasie czytaniem codziennych gazet) – gdy przyjeżdżam na Manhattan z Connecticut i biorę sobie godzinę wolnego, aby zaspokoić apetyt na śledziową sałatkę, bezceremonialnie serwowaną (ceremonia polega właśnie na owej bez-ceremonialności) w jednej z takich knajpek, które mijają sznury taksówek, ciężarówek i samochodów osobowych i w której Smilesburger zaproponował mi wspólne zjedzenie śniadania o dziesiątej rano oraz rozmowę na temat mojej książki.
Uścisnąłem Smilesburgerowi dłoń i usiadłem naprzeciw niego i stojaka, o który oparł kule.
Powiedziałem mu, że kiedy wpadam do Nowego Jorku, to zwykle wybieram się w tego typu miejsca na śniadanie lub lunch, a on odparł, iż dobrze o tym wie.
– Moja synowa widywała tutaj pana parę razy. Mieszka tuż za rogiem. – Czym się zajmuje?
– Jest historykiem sztuki. Ma tytuł profesorski.
– A pański syn?
– Kieruje międzynarodowym przedsiębiorstwem.
– Jak ma na nazwisko?
– W każdym razie nie Smilesburger – powiedział i uśmiechnął się uprzejmie. A potem odezwał się takim tonem, że zdawało mi się, iż śnię, albo też bardzo się przesłyszałem. On, mimo swego kalectwa, mocno trzymający się rzeczywistości, sprawił wrażenie, że wyzbył się całkiem profesjonalnej przebiegłości i chytrości i rzekł przyjaznym, ciepłym głosem:
– A jak pan się miewa, Philipie? Przeszedł pan operację serca. Zmarł panu ojciec. Czytałem „Oszustwo”. Ma pan za sobą prawdziwą kołomyję. A jednak wygląda pan świetnie. Nawet młodziej niż wtedy, kiedy widzteliśmy się ostatnim razem.
– Pan również – odrzekłem. Klasnął dłońmi wesoło.
– Przeszedłem na emeryturę – powiedział. – Półtora roku temu. Jestem już uwolniony od tego wszystkiego. Od tych ponurych i ohydnych spraw. Od podstępów. Dezinformacji. Oszustw. „Nasza maskarada dobiegła końca… Rozpuściła się w powietrzu, zniknęła”.
To była osobliwa nowina w świetle celu naszego spotkania. Zastanawiałem się, czy on przypadkiem z nawyku nie próbuje wyprowadzić mnie w pole już na samym początku rozmowy. Tym razem zapewne chodziło o dodanie mi odwagi, przekonanie mnie, że nic mi nie grozi i nie czeka mnie nic poważniejszego od partyjki warcabów z tym wesołkowatym dziadkiem emerytem rzucającym beztrosko cytaty z książek, pozbawionym już teraz tajemniczej władzy. Oczywiście, powiedziałem sobie, jego synowa wcale nie mieszka tuż za rogiem i nie widywała mnie wcześniej, a czekoladowa opalenizna, przydająca świeżego wyglądu jego starczej skórze i w pewnym sensie nadająca osobliwego uroku tej pomarszczonej, pociętej głębokimi bruzdami twarzy, to efekt ultrafioletowej terapii zaleconej przez dermatologa a nie pobytu w sanatorium dla zasłużonych emerytów. On stwierdził jednak’ że mieszka w kibucu, gdzie z żoną uprawia ogród, a jego córka wraz z mężem i trójką dorosłych dzieci handluje tekstyliami w którymś z większych miast Izraela. Smilesburger spontanicznie postanowił polecieć do Ameryki, żeby spędzić kilka dni z pozostałymi wnukami, zasiedziałymi w Stanach, i przy okazji zobaczyć się ze mną. Przesłano mu mój rękopis ze starego biura, gdzie od chwili gdy przeszedł na emeryturę, nie postała jego noga. Dodał też, że nikt nie otworzył koperty i nie przeczytał manuskryptu, choć, stwierdził gdyby było inaczej, to i tak ktoś postarałby się zatrzeć ewentualne ślady.
– Ktoś?… Pan także.
– Nie. Proszę nie brać mnie pod uwagę.
– I tak nie jestem w stanie nic wskórać. Oni też nie.
– I nie obowiązuje już pana wymóg odpowiedzialności.
– Proszę posłuchać, mam ten problem na głowie, odkąd zacząłem zarabiać jako pisarz. Mój rzekomy brak „odpowiedzialności” to motyw przewodni mych sporów z Żydami. Nie podpisaliśmy żadnego kontraktu. Niczego nie obiecywałem. Wyświadczyłem panu przysługę… I sądzę, że spisałem się w miarę dobrze.
– Lepiej niż dobrze. Zdumiewa mnie pańska skromność. Ktoś z pańską elokwencją może udawać ekstremistę… Ale to było ryzykowne zajęcie, nawet jak dla pisarza. Jednak pojechał pan tam i stanął na wysokości zadania… Bez uprzedniego przeszkolenia. Wiedziałem, że potrafi pan szybko myśleć.
Wiedziałem, że potrafi pan dobrze pisać. Wiedziałem, że umie pan kalkulować. Ale nie miałem pojęcia, że stać pana na coś tak wielkiego w starciu z rzeczywistością. Myślę też, że nie uświadamia sobie pan nawet teraz ważności tamtej sprawy. Naturalnie, odczuwa pan dumę z wykonanego zadania i chciałby pan rozgłaszać o swej odwadze na całym świecie. Na pańskim miejscu miałbym takie same pragnienia.
Zerknąłem na młodego kelnera nalewającego kawę do naszych filiżanek i zorientowałem się, podobnie jak Smilesburger, że to Hindus albo Pakistańczyk.
Po chwili odszedł, przedtem wręczając nam jeszcze menu. Smilesburger spytał:
– Kto zdominuje kogo w tym mieście? Hindusi Żydów, Żydzi Hindusów czy może na wierzch wypłyną Latynosi? Wczoraj przechadzałem się ulicami Broadwayu. Wszędzie Murzyni zajadali precle wypiekane przez Portorykańczyków, a sprzedawane przez Koreańczyków… Zna pan pewnie ten stary dowcip o żydowskiej knajpie, takiej jak ta?
– Może i znam…
– O kelnerze Chińczyku w żydowskiej restauracji… który świetnie wysławiał się w jidysz.
– Już mnie pan wystarczająco rozbawił opowieściami o Chaimie Chofetzie wtedy w Jerozolimie…
Więc proszę nie opowiadać mi żydowskich dowcipów w Nowym Jorku. Porozmawiajmy o mojej książce. Wcześniej nie usłyszałem niczego, ani słowa, o tym, co wolno mi lub czego nie wolno dopisać później. Skupił się pan wówczas na technicznych szczegółach planowanej operacji. Pamiętam, jak mnie pan podpuszczał: „Z tego może powstać wspaniała książka”. No tak, pod tym względem wizyta w Atenach była bardzo owocna. Poza tym, wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy zdecyduję się na napisanie książki…
– Trudno mi w to uwierzyć – rzekł cicho. – Ale skoro pan tak twierdzi…
– To właśnie pańskie słowa mnie zainspirowały. A teraz, gdy książka jest już ukończona, zmienił pan nagle zdanie i rości sobie prawo do decydowania, czy usunięcie rozdziału o Atenach będzie korzystniejsze dla kogoś tam…
– Nie powiedziałem niczego podobnego.
– Panie Smilesburger, niech pan tu nie zgrywa przede mną sklerotycznego dziadka.
– Cóż – wzruszył ramionami i uśmiechnął się, kwitując w ten sposób uwagę o sklerotycznym dziadku – myślę, że jeśli pomiesza pan trochę fakty z fikcją, to raczej nie zaszkodzi to powieści.
– Ależ to nie jest fikcyjne dzieło. I nie chodzi panu wcale o „trochę” fikcji. Chce pan, żebym wymyślił od nowa całą operację.
– Tak? – zapytał. – Chcę jedynie pańskiego dobra. Hinduski kelner wrócił do naszego stolika i czekał na zamówienie.
– Co pan tu zwykle jada? – spytał mnie Smilesburger. – Co pan lubi? Znowu zgrywał bezradnego emeryta, który boi się zamówić coś bez mojej porady.
– Sałatkę śledziową w polewie z zasmażanej cebuli – powiedziałem do kelnera. – Do tego pomidory. I proszę o szklankę soku pomarańczowego.
– Dla mnie to samo – stwierdził Smilesburger. – Dokładnie to samo.
– Jest pan tutaj – odezwałem się do Smilesburgera – żeby podsunąć mi tysiąc innych pomysłów, atrakcyjnych i życiowych. Może pan wyszukać dla mnie historię lepszą niż ta, w której brałem udział.
Wspólnie jesteśmy w mocy wymyślić dla moich czytelników coś bardziej ekscytującego i interesującego od rzeczy, jakie zdarzyły się podczas tamtego weekendu w Atenach. Tylko że ja nie chcę niczego wymyślać. Czy to jasne?
– Naturalnie, że pan nie chce. Pańskie wspomnienia są wspaniałym materiałem na powieść. Nie mógł pan wyrazić się jaśniej.
– To dobrze. Pojechałem, gdzie pojechałem, zrobiłem to, co zrobiłem, czegoś się dowiedziałem, coś zobaczyłem… I niczego, co wydarzyło się w Atenach, absolutnie niczego, nie da się zastąpić jakąś bajką. Autentyczne wypadki miały wewnętrzną spójność…
– To, co pan mówi, trzyma się kupy.
– Ja się nie prosiłem o tamto zadanie. To wyście mi je narzucili i to niezbyt grzecznie. Wypełniłem narzucone warunki, przesłałem panu rękopis przed jego opublikowaniem. W istocie, jest pan pierwszą osobą, która się z nim zapoznała. Nie musiałem tego robić. Wróciłem do Ameryki. Otrząsnąłem się już z uzależnienia od halcionu. Od tamtej pory napisałem cztery książki. Znowu jestem sobą, stoję mocno na ziemi. A jednak to zrobiłem: chciał pan przejrzeć rękopis i miał pan okazję.
– I dobrze się stało. Lepiej, że książka trafiła w moje ręce, a nie kogoś, kogo by panu przydzielono.
– Tak? Co pan mi usiłuje wmówić? Że Mossad zajął się mną tak, jak ajatollah Rushdiem?
– Powiadam panu jedynie, że ten ostatni rozdział wywołałby oddźwięk.
– No cóż, gdyby ktoś zgłosił się do mnie z pretensjami, to odesłałbym go prosto do pańskiego ogródka.
– To nic by nie dało. Zajmą się sprawą, choćbym wyrażał się o panu w samych superlatywach, choćby pisanie i publikacja tej części stanowiła dla pana wspaniałą przygodę literacką… Musi pan wiedzieć, że wydanie rozdziału naruszałoby interesy kraju. Ci ludzie zakładają, że ma pan we krwi lojalność w stosunku do Izraela i publikację tegoż rozdziału odebraliby jako akt zdrady.
– Nie jestem i nigdy nie byłem waszym pracownikiem.
– Nie „naszym”… Ich pracownikiem – poprawił.
– Nie zaproponowano mi żadnego wynagrodzenia, zresztą nie prosiłem o nie.
– I pańska sytuacja nie różni się zbytnio od położenia tych Żydów na całym świecie, którzy z własnej woli oddali Mossadowi swe usługi. Żydzi z diaspory to specyficzna grupa… Pełno w niej osób działających na rzecz naszego wywiadu. Stanowią oni dla Mos-sadu prawdziwy majątek. Izrael, małe państewko, musi utrzymywać potężny aparat bezpieczeństwa. Bez niego i bez pomocy Żydów na całym świecie byłoby bardzo słabe. Ludzie, którzy wypełnili zadania podobne do pańskiego, nie czynili tego dla pieniędzy ani dla prywatnych celów, lecz na rzecz żydowskiego państwa. Wynagrodzeniem, całym wynagrodzeniem, była satysfakcja z wypełnienia żydowskiego obowiązku.
– No cóż, nie odbierałem ani nie odbieram tego w taki sposób.
W tej chwili przyniesiono jedzenie. Smilesburger wszczął z hinduskim kelnerem rozmowę o śledziach, powiadając, jak przygotowywała je jego świętej pamięci matka: ile dodawała octu, jaka była proporcja octu do cukru, a do tego ile jajek, cebuli itd.
– Wtedy siedź nabierał specyficznego smaku – podsumował i zwrócił się do mnie. – A jednak zgodził się pan ze mną porozmawiać.
– Dlaczego miałbym się nie zgodzić?
– Bo nie sądzę, że polubił mnie pan tak, jak ja polubiłem pana.
– Kto wie?… – odparłem. – Może się pan jednak myli?
– Kiedy w życiu cynicznego abnegata pojawia się ta charakterystyczna tęsknota za smakiem niewinnego dzieciństwa? I czy mogę opowiedzieć tamten dowcip, teraz, kiedy słodzony śledź trafił już do pańskiego żołądka?… Otóż do żydowskiej restauracji, takiej jak ta, przychodzi pewien facet. Siada przy stoliku, bierze menu, przegląda spis dań. W końcu decyduje się na coś i rozgląda się za kelnerem, który okazuje się Chińczykiem. Chiński kelner pyta się w doskonałym jidysz: „Vos vilt ihr essen?”…
Co pan sobie życzy do zjedzenia? Klient jest zdumiony, mimo to składa zamówienie. Chińczyk powiada: proszę nadzieję, że będzie smakowało i tak dalej, wszystko w jidysz. Pośrodku klient bierze rachunek i idzie zapłacić do kasy, za którą siedzi właściciel lokalu, masywny gość w fartuchu. Właściciel pyta klienta z zabawnym akcentem, podobnym do mojego: „Zadowolony pan?”. Rozanielony klient odpowiada: „Oczywiście. Jedzenie było znakomite”.
A kelner i to zdumiewające… ten chiński kelner mówi idealnym jidysz „Ciii… powiada właściciel, nie tak głośno. On myśli, że mówi po angielsku”.
Zacząłem się śmiać, a on spytał:
– Nie znał pan tego?
– Może się wydawać, że znam wszystkie kawały o Żydach i Chińczykach, ale nie… Tego nie słyszałem.
– Stary, brodaty dowcip.
– Nigdy go nie słyszałem.
Jedliśmy dalej w milczeniu, a ja zastanawiałem się, czy w tym człowieku jest chociaż kropla szczerości. Czy potrafi ulegać jakimkolwiek namiętnościom, czy też całkiem opanował go instynkt chłodnej kalkulacji, przebiegłości, manipulowania ludźmi. Pipik mógł się u niego kształcić. Może właśnie tak było.
– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się nagle – kto najął Moszego Pipika? Chyba zasłużyłem na to, żeby się dowiedzieć?
– Ośmielę się stwierdzić, że to chore pytanie… Życie jest przewrotne, paranoiczne, a nasze zajęcie naraża każdego dnia na niebezpieczeństwa… To chory świat, ale lepiej nie próbować z nim walczyć…
Kto najął Pipika? Życie go najęło. Gdyby w ciągu jednej nocy rozwiązano wszystkie agencje wywiadowcze na świecie, to na naszej planecie i tak pozostałoby mnóstwo takich Pipików, gotowych zatruwać życie porządnym ludziom. Wolnych strzelców i wariatów zarazem, którzy chcą czynić zamieszanie, potęgować bezsensowny chaos. I są oni zapewne lepiej przystosowani do rzeczywistości niż pan i ja, którzy mamy jakieś konkretne, życiowe cele. Lepiej nie łamać sobie głowy nad zagadką irracjonalizmu. Na to nie ma rozsądnego wytłumaczenia. W życiu czegoś brakuje… I w tę lukę wpasowują się czasem ludzie pokroju pańskiego Moszego Pipika. Trzeba się nauczyć spokojnie znosić podobny paradoks… Ale zostawmy to. Porozmawiajmy poważnie. Niech mnie pan posłucha.
Przybyłem tutaj na własny koszt. Przybyłem sam i jako przyjaciel. Jestem tu z pańskiego powodu. Pan może mieć mnie gdzieś, ale tak się składa, że ja czuję się za pana odpowiedzialny. Odpowiadam za pana.
Jonathan Pollard nigdy nie daruje swym zwierzchnikom, że pozostawili go na łaskę losu, gdy był w potrzebie. Kiedy FBI zamknęło Pollarda, Mossad machnął na niego ręką. Rząd izraelski, panowie Peres i Szamir, także. Mówiąc słowami Pollarda „nie zatroszczyli się ani trochę” o jego „osobiste bezpieczeństwo”. No i teraz Pollard gnije w najlepiej strzeżonym więzieniu w Ameryce.
– Przyrównanie mnie do Pollarda jest chyba sporą przesadą.
– W tym rzecz. Zwerbowałem pana, być może posługując się nieszczerymi argumentami, a teraz uczynię wszystko, żeby uchronić pana przed kłopotami, na jakie naraziłby się pan, publikując ten ostatni rozdział…
– Proszę zwięźlej i jaśniej.
– Nie mogę wyrażać się jaśniej, bo już nie jestem w firmie. Mogę rzec panu tylko z własnego doświadczenia, że jak ktoś wywoła ten rodzaj konsternacji, jaki spowoduje z pewnością ten rozdział w obecnej formie, to pociągnie to za sobą jakieś skutki. Wystarczy, że kto pomyśli, iż pański tekst zagrozi bezpieczeństwu choćby jednego agenta, odszyfruje jakiś kontakt…
– Jednym słowem, grozi mi pan.
– Emerytowany funkcjonariusz, taki jak ja, nie jest w stanie nikomu grozić. Proszę nie mylić groźby z lojalnym ostrzeżeniem. Zjawiłem się w Nowym Jorku, bo raczej nie mógłbym zakomunikować tego panu przez telefon ani też listownie. Niechże mnie pan posłucha. Teraz, na emeryturze, zabrałem się po wielu latach do czytania. Zacząłem od tego, że przeczytałem wszystkie pańskie powieści. Nawet tę o baseballu, która, jak się pan domyśla, była dla mnie równie zagmatwana jak „Finnegans Wafce”.
– Chciał pan sprawdzić, czy warto mnie ocalić?
– Nie, chciałem się trochę rozerwać. I nie zawiodłem się. Lubię pana, Philipie, może pan wierzyć lub nie. Polubiłem pana, gdy podjęliśmy współpracę, potem spodobały mi się pańskie książki i nabrałem nawet dla pana sporego szacunku. Tak prywatnie, darzę pana ojcowskimi uczuciami. Równy z pana gość i nie chcę, żeby stała się panu krzywda. Nie chcę, żeby pana zdyskredytowano i zmieszano z błotem albo zrobiono coś jeszcze gorszego.
W sumie uznałbym pana za wielce utalentowanego oszusta Nie sądzę jednak, by przywiodło tu pana poczucie odpowiedzialności Zdaje mi się raczej, iż przysłali tu pana, żeby mnie nastraszyć i zamknąć usta – Przyleciałem tu na własną rękę, za własne pieniądze, żeby prosić o jedno. Aby, dla swego dobra, zrobił pan to, czym zajmował się jako pisarz całe życie. Niech pan ucieknie się do swej wyobraźni… nie umrze pan od tego. Wręcz przeciwnie.
– Gdybym pana usłuchał, to cała książka stałaby się sztuczna. Nazwanie fikcji dokumentem to szalbierstwo.
– Więc niechże określi to pan mianem fikcji. Niech pan załączy notkę: „Ja to zmyśliłem”. Wtedy nikt nie zarzuci panu zdrady… Żaden z pańskich czytelników ani też ci, którym, jak dotąd, tak świetnie się pan przysłużył.
– Wykluczone. Absolutnie wykluczone.
– No to w takim razie mam lepszy pomysł. Zamiast fantazjować, niech pan, w imię swego dobra, po prostu usunie cały rozdział.
– Mam opublikować książkę bez zakończenia?
– Tak jest. Będzie niekompletna, jak ja. Deformacje wywierają często pozytywne, chociaż niewidoczne skutki.
– A więc wyrzucić opis tego, co zaszło w Atenach?…
– Czemu upiera się pan, że podjął się pan wykonania tego zadania jako pisarz, skoro czuje pan, tak dobrze jak ja, że zdecydował się pan na nie jako lojalny Żyd? Dlaczego z taką determinacją wypiera się pan żydowskiego patriotyzmu, skoro, o ile zrozumiałem pańskie książki, uważa to pan za tak naturalną cechę jak popęd płciowy? Po co ukrywać prawdziwe pobudki, skoro okazał się pan nie gorszym patriotą od swego ziomka, Pollarda? Ja, podobnie jak pan, staram się trzymać własnych zasad, jednak ciągłe udawanie, że wybrał się pan do Aten wyłącznie jako ciekaw}’ świata literat… Czy przyznanie się do żydowskich korzeni tak zrujnuje pańską niezależność? Bycie Żydem uważa pan w głębi serca za piętno. Każdy z pańskich czytelników może to rozszyfrować… Udał się pan do Aten jako Żyd i jako Żyd usunie też pan ten rozdział. Żydzi wyrzekli się dla pana wielu rzeczy. Nawet pan nie jest w stanie temu zaprzeczyć.
– Tak? Czyżby? A czego niby się wyrzekli?
– Stłumili gorącą pokusę, żeby obić pana kijem i przy okazji wytłuc panu wszystkie zęby… Nie lubią pana, a jednak przez czterdzieści lat nie podnieśli na pana ręki. Jest pan pisarzem, a oni, zamiast dać upust swej złości do pana, wręczają panu nagrody i przyznają tytuły naukowe, bo szanują pisarzy. Rushdiego jego pobratymcy potraktowali chyba trochę inaczej, co? Kim byłby pan bez Żydów? Czym pan byłby bez nich? To im zawdzięcza pan swoje powieści, nawet tę o baseballu. Żydowskość: oto problem, jaki dla pana wybrali. Bez Żydów, doprowadzających pana do szału, nie napisałby pan ani jednej książki. Niech im pan okaże nieco wdzięczności. Ma pan prawie sześćdziesiąt lat… najwyższy czas. Proszę pamiętać, że Żydzi oddawali dziesięcinę, zanim ten zwyczaj przyjął się wśród chrześcijan. Jedną dziesiątą swych dochodów przekazywali na cele religijne. Czy nie jest pan w stanie zrzec się na korzyść Żydów, którym zawdzięcza pan wszystko, jedenastej części tej książki? Może jednej pięćdziesiątej tego, co w ogóle pan opublikował dzięki nim? Niech pan zrezygnuje dla nich z rozdziału jedenastego, a to, co pozostanie, nazwie dziełem fantazji, obojętnie, czy będzie to odpowiadało prawdzie czy nie. Jak dziennikarze zaczną się dopytywać, powiedz im pan: „Smilesburger? Ten bełkoczący kaleka ze śmiesznym akcentem oficer izraelskich tajnych służb? To wytwór mojej bujnej wyobraźni. Mosze Pipik? Wanda Jane? Tak samo. Czy taką parkę można w ogóle napotkać w życiu? Deliryczne wizje i halucynacje?… Przecież o to chodzi w całej powieści”. Niech pan im powie coś w podobnym stylu i oszczędzi sobie mnóstwa kłopotów. Szczegóły pozostawiam panu.
– O, a więc Pipik także? Czy to ma być właśnie odpowiedź na pytanie, kto zatrudnił Pipika? Czy twierdzi pan, że Pipik to produkt pańskiej bujnej wyobraźni? Dlaczego? Po co? Zupełnie nie rozumiem… Po co to wszystko? Żeby ściągnąć mnie do Izraela? Przecież i tak miałem spotkać się tam z Aaronem Appelfeldem. Żeby wplątać mnie w dyskusję z George’em? Już znałem George’a. Zwabić mnie na proces Demianiuka? Musiał pan wiedzieć, że zawsze interesowały mnie tego typu sprawy… I tak, prędzej czy później, trafiłbym jako widz na salę sądową… Po co on był panu potrzebny? Z powodu Jinx? Mógł pan znaleźć inną Jinx. Z jakiej przyczyny wynajął pan tę kreaturę? Z punktu widzenia celów Mossadu wygląda to na kompletny absurd… Dlaczego stworzył pan tego Pipika?
– Nawet gdybym miał gotową odpowiedź, to czy mógłbym z czystym sumieniem udzielić jej takiemu gadatliwemu pisarzowi jak pan? Niech pan przyjmie moje wyjaśnienie i zakończmy sprawę Pipika, dobrze? Pipik nie jest produktem syjonizmu. Nie jest nawet wytworem diasporyzmu. To owoc pipikizmu, czegoś, co przypuszczalnie zrodziło się z nonsensu i chaosu, ze skłonności do czynienia z wszystkiego farsy, do trywializowania wszystkiego, do spłycania wszystkiego… nie wyłączając naszych żydowskich cierpień. Wystarczy. Już dosyć o Pipiku… Sugerowałem tylko panu co mówić w wywiadach. Proszę posługiwać się prostym językiem, dziennikarze to na ogół prości ludzie: „Bez wyjątków, chłopaki. To książka zmyślona od początku do końca”.
– George Ziad także.
– O George’a już nie musi się pan martwić. Czy jego żona nie napisała do pana? Ostatecznie byliście bliskimi przyjaciółmi… Naprawdę pan nie wie? No to czeka pana wstrząs. Pański człowiek w OWP nie żyje.
– Czy to potwierdzony fakt?
– Niestety tak. Stała się rzecz straszna. Został zamordowany w Ramallah. Był z synem.
Zamaskowani ludzie zadali mu pięć ciosów nożami. Chłopca nie ruszyli… To się zdarzyło jakiś rok temu. Michael z matką przenieśli się ponownie do Bostonu.
A więc w końcu jest wolny w Bostonie – lecz cień ojca będzie go prześladować już zawsze. Jeszcze jeden obłożony klątwą syn. Cała ta zmarnowana pasja stanie się od teraz życiowym dylematem Michaela!
– Dlaczego?… – zapytałem. – Zamordowany? Z jakiego powodu?
– Izraelczycy powiadają, że został zabity przez Palestyńczyków jako kolaborant. Oni mordują się nawzajem każdego dnia… Natomiast Palestyńczycy twierdzą, że wykończyli go Izraelczycy, ponieważ Izraelczycy to urodzeni zabójcy.
– A pan jak uważa?
– Czasem tak, czasem inaczej. Mówię: może i był kolaborantem… sprzątniętym z polecenia Izraelczyków przez Arabów, którzy także kolaborują. A innym razem coś całkiem innego. Panu, jako autorowi tej książki, mówię: nie wiem. W podobnych sprawach liczba wariantów i możliwości jest nieskończona… Arabowie czują się niepewnie i nie odróżniają wrogów od przyjaciół. Nie ma mowy o bezpieczeństwie. Oto w skrócie opis sytuacji Palestyńczyków na terytoriach okupowanych. Nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje, usiłują się rozeznać, ale bez powodzenia. I w związku z tym wszystko robią na opak, nie tak, jak powinni. A skoro dotyczy to wszystko ludzi, którzy żyją tam, to ci, co żyją tutaj, mają o tamtejszym bałaganie jeszcze mniejsze pojęcie. I dlatego właśnie można określić pańską książkę, której akcja rozgrywa się w Jerozolimie, mianem fikcji i wcale nie będzie to takie przekłamanie. Uważa mnie pan za wielkiego oszusta, więc teraz pozwolę sobie na kilka słów okrutnie szczerych o tej książce, napisanej przez pisarza, którego inne dzieła podziwiam. Nie podejmuję się analizy literackiej, nie jestem lingwistą, ale język i styl bardzo mi się podobają. Jednak co się tyczy treści… Cóż, czytałem i zaśmiewałem się, i to nie tylko w miejscach umyślnie komicznych. Ta książka nie stanowi zapisu prawdziwych wydarzeń, bo nie ma pan zielonego pojęcia, co właściwie się zdarzyło. Zdołał pan uchwycić jedynie strzępy realności. Znaczenia wypadków nie zdołał pan rozszyfrować w najmniejszym nawet stopniu. Trudno wyobrazić sobie bardziej niewinną i naiwną interpretację zdarzeń, w jakich pan uczestniczył. Gdybym był złośliwy, to mógłbym stwierdzić, że do wniosków przypominających pańskie doszedłby dziesięciolatek. Cóż, lepiej ograniczmy się do konkluzji, iż ta książka przepojona jest posuniętym do granic subiektywizmem, wizją zdarzeń, odbijających się w umyśle obserwatora jak w krzywym zwierciadle. Tak więc publikacja jej bez zastrzeżenia, że to fikcja, byłaby kłamstwem największym z możliwych. Lepiej nazwać ją tworem artystycznej kreacji.
Skończyliśmy jedzenie dobre dwadzieścia minut wcześniej. Kelner zabrał talerze, pozostawiając jedynie filiżanki z kawą, które wcześniej powtórnie napełnił. Rozmowa tak pochłaniała moją uwagę, że jakoś nie dostrzegałem tego, co działo się wokół; nie tylko nie zauważyłem napływających do restauracji na lunch klientów, ale nawet siedzącego przy stoliku koło okna swego przyjaciela, Teda Solotarowa, wraz synem (on zresztą także nie zorientował się, że tu jestem). Oczywiście, nie spotkałem się ze Smilesburgerem w garażu na przedmieściu, gdzie w sposób wyuzdany obcowali ze sobą kochankowie tej samej płci, ale na niespodziewany widok znajomej postaci zaczęło szybciej walić mi serce i poczułem się jak pan młody, który natyka się wraz z oblubienicą na swą byłą dziewczynę i pospiesznie zaczyna kombinować, jak tu wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
– Sam pan sobie przeczy – powiedziałem cicho do Smilesburgera – i nie przekonuje mnie pan…
Zresztą nie przekonałby mnie żaden pański argument. Liczy pan, że odwoła się do tej ciemniejszej strony mojej osobowości. Reszta to szopka, zabawna retoryka, słowa z komiksowych dymków, ograne sztuczki. Czy zadał sobie pan przynajmniej trud zastanowienia się nad własnymi opiniami? Z jednej strony przez tę książkę, całą książkę, nie chodzi już tylko o ostami rozdział, podsuwam, pańskim trzeźwym zdaniem, informacje nieprzyjaciołom. Informacje, które mogą zagrozić bezpieczeństwu waszych agentów.
Informacje, jakie narażają państwo Izrael na Bóg wie jakie katastrofy, rujnują przyszłość narodu żydowskiego na nadchodzące stulecia. Z drugiej zaś owa książka stanowi tak naiwną i błędną interpretację obiektywnej rzeczywistości, że sugeruje mi pan, w imię zachowania pisarskiej reputacji i uchronienia się przed kompromitacją, czy też karą, jaką mnie pan straszy, bym przejrzał na oczy i wydał „Operację Shylock” jako… jako co? Powieść z podtytułem „Bajka”?
– Doskonały pomysł. Baśń… To rozwiązuje wszelkie problemy.
– Z wyjątkiem problemu dokładności?
– A jakie to ma znaczenie?
– To znaczy, że mam się przykuć do muru subiektywności i zerkać jedynie na swój cień? Proszę pana, przecież to nonsens.
Podniosłem rękę, żeby przywołać kelnera, któremu zamierzałem zapłacić, i wtedy niechcący zwróciłem na siebie uwagę Ivana Solotarowa. Znałem Ivana jeszcze z lat pięćdziesiątych, z Chicago, gdzie świętej pamięci George Ziad studiował dzieła Dostojewskiego i Kierkegaarda, natomiast ja i ojciec Ivana, jako świeżo upieczeni absolwenci, udzielaliśmy lekcji studentom pierwszego roku. Ivan pomachał dłonią, wskazał na mnie Tedowi, a Ted odwrócił się i wzruszył ramionami – dając do zrozumienia, że wpadamy na siebie właśnie tutaj, po tych wszystkich miesiącach daremnych prób umówienia się gdzieś na lunch. W tej samej chwili wpadłem na pomysł, w jaki sposób mogę przedstawić Smilesburgera. Serce znowu zaczęło mi walić, lecz tym razem z innego powodu.
– Załatwmy to krótko – rzekłem do Smilesburgera, gdy przyniesiono rachunek. – Nie mogę wiedzieć, jak to naprawdę było, ale pan owszem. Pan potrafi wychodzić z siebie, widzieć oczami innych. Ja znam wyłącznie własne myśli, mój umysł interpretuje wypadki na swoją modłę, a dla pana praca mózgu znaczy zupełnie coś innego. Poznał pan świat takim, jaki jest naprawdę, podczas gdy ja nabieram się na zewnętrzne przejawy… A jednak posługuje się pan dziecięcą filozofią i tanią, podejrzaną psychologią i nie ma sensu dyskutować z pańskim punktem widzenia.
– A więc absolutnie pan odmawia.
– Naturalnie.
– Nie umieści pan uwagi, zastrzeżenia, jak się sprawy miały, ani nie Usunie pan fragmentów, które nie wszystkim przypadłyby do gustu?
– Jak mógłbym to zrobić?
– A gdybym wzniósł się ponad swą dziecinną filozofię i tanią psychologię i powołał się na mądrość Chaima Chofetza? „Spraw, bym nie powiedział niczego zbytecznego”… Czy marnuję czas, przypominając o jego naukach?
– Nie pomogłoby nawet cytowanie wersetów z Biblii.
– Każdy musi działać świadomie, postępować zgodnie z własnymi przekonaniami. Widzę, że jest pan siebie pewien. Jest pan przekonany, że ma rację.
– W tym przypadku? Owszem.
– Skoro tak pan ceni niezawisłość, skoro nie ma pan ochoty pójść na kompromis, to czy i konsekwencje są panu obojętne?
– A powinienem się nimi przejmować?
– Cóż – powiedział, gdy ja wziąłem rachunek, zanim zdążył rzucić na niego okiem i zafundować mi lunch na koszt Mossadu – a więc to tak… Szkoda.
Wtedy odwrócił się i sięgnął po kule. Podniosłem się, żeby mu pomóc, ale on już stał. Na twarzy widoczne było rozczarowanie. Nasz wzrok spotkał się na moment. Jego oczy dziwnym trafem zdały mi się oczami uczciwego człowieka, takiego, który nie umie oszukiwać. Pewnie i on znał ten punkt, po przejściu którego szachrajstwa sa już niemożliwe. Doznałem nagłego wstrząsu na myśl, że Smilesburger naprawdę mógł przybyć tu z własnej woli, bo miał na uwadze moje dobro i chciał oszczędzić mi nieszczęść. Ale jeżeli nawet tak było, to czy miałem powód, by rezygnować dla niego ze swoich zasad?
– Nie przypomina już pan tego załamanego człowieka z pierwszego rozdziału pańskiej książki – stwierdził.
Zdołał jakoś podjąć nie tylko kule, ale i swoją teczkę, na rączce której zacisnął palce. Wcześniej nie zwróciłem na nie baczniejszej uwagi – były małe i mocne i w osobliwy sposób nie pasowały do Smilesburgera. Przypominały raczej macki dziwacznego zwierza, przedzierającego się przez dżunglę.
Doszedłem do wniosku, że w tej teczce znajduje się mój rękopis.
– Niepewność, strach, zagubienie… ma pan to wszystko za sobą. Zadziwia mnie pan – rzekł i pożegnał się po hebrajsku.
– Do widzenia – odpowiedziałem. – Nikt nie jest bezpieczny. Człowiek to źródło chaosu. Czyż nie takie miało być przesłanie? Że nic nie jest pewne?
– Przesłanie pańskiej książki? Nie powiedziałbym. Kiedy ją czytałem, to wydawała mi się wesoła i pogodna. Po prostu promieniowała optymizmem. Niby roi się w niej od dramatycznych przejść, ale w końcu to rzecz o człowieku, który wraca do zdrowia. Tyle witalności i energii emanuje ze spotkań z ludźmi, jakich napotyka na drodze… Czasem zdaje mu się, że na nowo zapada w chorobę, ale zawsze potrafi wziąć się w garść. To komedia w klasycznym stylu. Bohater przechodzi przez wszystko i nie dzieje mu się krzywda.
– Jednak tylko do teraz.
– To też prawda – przyznał Smilesburger i smutno pokiwał głową.
– Wspominając o niepewności miałem na myśli pańskie zajęcie. Chodziło mi o to, że ludzie tacy jak pan nigdy nie uwolnią się od niepewności.
– Ach, o to? Może lepiej stwierdzić, że to ciągły, nieodwracalny stan, przypisany każdej istocie?
Oto Żyd, który miał mną kierować. Pomyślałem, że mogło być gorzej. Pollard miał mniej szczęścia.
Tak, Smilesburger to mój rodzaj Żyda, człowiek, który mnie kojarzy się z hasłem „Żyd”. Arystokratyczna abnegacja. Uwodzicielska elokwencja. Intelektualna werwa. Nienawiść. Kłamstwa. Brak zaufania. Światowość. Bezpośredniość. Inteligencja. Złośliwość. Komizm. Cierpliwość. Aktorstwo.
Kalectwo. Defekt.
Odprowadzałem Smilesburgera do drzwi. Ted wstał, żeby się przywitać.
– Panie Smilesburger – powiedziałem – jedną chwilkę. Chcę, żeby poznał pan pana Solotarowa, wydawcę i pisarza. A to jego syn, Ivan Solotarow. Ivan jest dziennikarzem… Pan Smilesburger udaje ostatnimi czasy ogrodnika, żyjącego zgodnie z nakazami naszego Pana. W rzeczywistości to izraelski arcyszpieg i mój opiekun. Pan Smilesburger zajmuje się wieloma tajemniczymi sprawami. Wrogowie Izraela powiedzieliby, że jest on po prostu pracownikiem instytucji stanowiącej ucieleśnienie nacjonalistycznych, patriotycznych i etnicznych psychoz. Ja, z własnego doświadczenia, stwierdziłbym raczej, że jeśli coś dzieje się w tym rozgorączkowanym kraju, to pan Smilesburger dowiaduje się o tym z pierwszej ręki. Bądźcie pewni, że świetnie zna się na swym fachu i jest nadzwyczaj zagadkowy. Czy, na przykład, potrzebne mu te kule? Może w istocie jest mocarzem?
Całkiem możliwe. Tak czy owak, wplątał mnie w pewne skomplikowane przygody, o których wkrótce dowiecie się z mojej najnowszej książki.
Uśmiechając się niemal nieśmiało, Smilesburger wymienił uściski dłoni – najpierw z ojcem, potem z synem.
– Szpiegujesz dla Żydów? – spytał mnie rozbawiony Ivan.
– Myślałem, że zarabiasz na życie szpiegując ich.
– W danym przypadku na jedno wychodzi… ku radości mojej i pana Smilesburgera.
– Pański przyjaciel – Smilesburger zwrócił się do Teda – pospiesznie gotuje sobie zgubę. Czy zawsze przez porywczość popełnia błędy?
– Ted, zadzwonię do ciebie – powiedziałem.
Ted zerkał z góry na Smilesburgera, zastanawiając się pewnie, jaka więź łączy mnie z tym dziwnym starcem. Podejrzewam, że moje wyjaśnienia wsadził natychmiast między kiepskie bajki. Cicho odezwał się do niego:
– Proszę na siebie uważać.
A potem ja oraz mój cenzor podeszliśmy do kasy, gdzie uregulowałem rachunek. Następnie obaj wyszliśmy na ulicę.
Na rogu Osiemdziesiątej Szóstej, zaledwie o parę kroków od wiodących do kościoła schodów, na których spało dwoje wynędzniałych Murzynów, przykrytych brudnym kocem – nie zważając na hałas ruchu ulicznego – Smilesburger podał mi teczkę i poprosił, żebym ją otworzył. W środku znalazłem kopię jedenastego rozdziału, wciąż w kopercie, w której mu ją wysłałem. Pod spodem była jeszcze jedna koperta, mniejsza i wypchana, przypominająca cegłę. Ktoś napisał na niej moje nazwisko.
– Co to takiego? – spytałem. Jednak kiedy tylko koperta znalazła się w mojej dłoni, zdałem sobie sprawę, co zawiera. – Czyj to pomysł?
– Nie mój.
– Ile tu jest?
– Nie wiem. Ale chyba sporo.
Ogarnęła mnie przemożna chęć ciśnięcia kopertą tak daleko, jak się da, lecz w owej chwili mój wzrok zatrzymał się na sklepowym wózku, zapchanym całym, żałosnym majątkiem murzyńskiej, bezdomnej pary na kościelnych schodach. Pomyślałem, że lepiej wrzucić pieniądze do tego wózka.
– Trzy tysiące dukatów – powiedziałem do Smilesburgera, powtarzając na głos, po raz pierwszy od czasu wizyty w Atenach, hasło rozpoznawcze, jakie dostałem na drogę, wyruszając na spełnienie misji.
– Mniejsza ile… – odrzekł. – Grunt, że pańskie.
– Za co? Za wykonane zadanie czy za zastosowanie się do pańskiej rady?,.”.
– Znalazłem je w swej teczce, kiedy wysiadłem z samolotu. Nikt mi nic nie powiedział. Otworzyłem pakunek w drodze z lotniska Kennedy’ego.
– Och, na litość boską! – krzyknąłem na niego. – Tak samo postąpili z Pollardem… Rzucili mu parę groszy, a potem wystawili do wiatru!
– Drogi Philipie, chcę, żeby pan zrozumiał, iż nie biorę czegoś, co do mnie nie należy. Nie chcę, by mnie oskarżali, że przywłaszczyłem cudzą własność. Proszę pana, żeby wziął pan to z moich rąk, zanim ja zostanę wystawiony do wiatru i to w sprawie, w której właściwie już nie biorę udziału. Niech pan posłucha, dotychczas nie zwrócono panu wydatków, jakie poniósł pan w Atenach. Płacił pan tam w hotelu i w restauracjach prywatną kartą kredytową. Proszę… Na pokrycie kosztów związanych ze szpiegowaniem w kraju, będącym kolebką zachodniej cywilizacji.
– Właśnie tak sobie myślałem – rzekłem – że mógłbym okazać się gorszy od pana. Teraz trudno to sobie wyobrazić.
Wcisnąłem sobie pod pachę kopertę zawierającą rękopis, natomiast drugą, pełną pieniędzy, wsadziłem z powrotem do teczki.
– Proszę – powiedziałem zamykając teczkę i podając ją Smilesbur-gerowi, który jednak nie chciał jej przyjąć, dzierżąc kurczowo kule. – No dobrze… – stwierdziłem widząc kątem oka, że śpiąca na schodach Murzynka obudziła się i obserwowała nas teraz uważnie. Postawiłem teczkę na chodniku przed Smilesburgerem i dodałem: – Na „Fundusz Mossadu na Rzecz Bezdomnych Nie-Żydów”.
– Bez żartów, proszę… Niech pan to podniesie – powiedział – i zabierze. Nie wie pan, co w innym wypadku może pana spotkać. Proszę wziąć pieniądze i robić to, co oni panu mówią.
Zrujnowanie czyjejś reputacji to dla wywiadu rzecz codzienna i łatwiejsza od zniszczenia nuklearnego reaktora. Oni już wiedzą, jak uciszać ludzi, których nie lubią, i potrafią to uczynić subtelniej od naszych islamskich braci. Nie rzucają głupiej, barbarzyńskiej klątwy, która tworzy bohatera i męczennika z nieznanego autora… Zamiast tego po cichu psują ofierze reputację. I to nie w taki łagodny sposób, jak to działo się w przeszłości z panem, kiedy spuszczali tylko z łańcuchów gazetowych krytyków. Idą na całość: szeptana kampania, której nie można zahamować, plotki nie do zduszenia, obmowy, z których nie sposób się oczyścić, paskudne historie, podające w wątpliwość czyjeś zawodowe kwalifikacje… Zaczną się pojawiać szydercze raporty o pańskich potknięciach i emocjonalnych odchyleniach od normy, wściekłe artykuły na temat pańskiej wątpliwej moralności.