Udałem się do recepcji po klucz do swojego numeru. Młody recepcjonista uśmiechnął się i powiedział:
– Ależ pan już wziął klucz.
– Gdyby tak było, to nie prosiłbym o niego teraz.
– Dałem go panu wcześniej, kiedy wychodził pan z baru.
– Z baru? Nie byłem tam. Włóczyłem się po całym Izraelu, ale do tutejszego baru nie zajrzałem.
Niech pan posłucha, chce mi się pić i jestem głodny. Muszę się też wykapać. Po prostu lecę z nóg.
Klucz.
– Tak jest, klucz! – powtórzył udając, że śmieje się z własnej głupoty. Odwrócił się i zaczął bezowocnie szukać klucza, podczas gdy do mnie powoli zaczęło docierać, o co tu chodzi.
Usiadłem na jednym z obrotowych foteli w kącie holu. Recepcjonista, któremu właśnie tak namieszałem w głowie, biegał wokół na paluszkach, dopytując się cichym głosem, czy życzę sobie, by odprowadzić mnie do pokoju. Obawiał się, że coś mi się stało i przyniósł na tacy szklankę i butelkę wody mineralnej. Wypiłem wodę duszkiem i widząc recepcjonistę nadal zaniepokojonego moim stanem, zdobyłem się na zapewnienie, iż nic mi nie jest i mogę udać się do pokoju sam.
Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.
Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znajomkami…?
Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.
– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.
– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.
– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.
Zamiast polecić recepcjoniście ściągnięcie agenta ochrony i powiedzieć mu, że podszywający się pode mnie intruz – wariat, i to prawdopodobnie uzbrojony – wtargnął do mojego pokoju, podniosłem się, przeszedłem przez hol i skierowałem się do restauracji, by zobaczyć, czy można o tej I porze dostać coś jeszcze do jedzenia. Zatrzymałem się w drzwiach, rozglądając się po sali za Pipikiem i Jinx. Najpewniej była razem z nim w barze, gdy wcześniej zszedł i zabrał mój klucz. Może jeszcze nie pieprzyli się w moim pokoju, tylko zeszli oboje najeść się na mój rachunek. Może…
Jednak ujrzałem tylko czterech facetów pijących kawę przy okrągłym stoliku w odległym kącie. Poza nimi nie było tu nikogo, nawet kelnerów. Tamta czwórka chyba nieźle się bawiła, bo rechotali zgodnie z czegoś. Gdy jeden z nich wstał, rozpoznałem w nim syna Demianiuka. Pozostałych trzech to zespół adwokatów broniących jego ojca – Kanadyjczyk Chumak, Amerykanin Gili i Izraelczyk Sheftel.
Prawdopodobnie podczas kolacji wypracowali już strategię na jutro, a teraz życzyli Johnówi juniorowi dobrej nocy. On zaś nie był już ubrany w doskonale skrojony garnitur, w jakim pokazywał się w sądzie. Miał na sobie luźne, wełniane spodnie i sportową koszulę. W jego ręce dojrzałem butelkę wody. Wtedy przypomniałem sobie to, co wyczytałem w zbiorze wycinków dotyczących procesu: z wyjątkiem Sheftela – który mieszkał i prowadził swą kancelarię w Tel Awiwie – pozostali obrońcy oraz rodzina Demianiuka obrali za siedzibę American Colony. Teraz młody Demianiuk brał pewnie wodę do swojego pokoju.
Wyszedł z jadalni mijając mnie w wejściu, a ja obróciłem się na pięcie i podążyłem za nim, jakbym tu właśnie na niego czekał. Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie co dzień wcześniej, gdy opuszczał salę rozpraw: czy nad tym chłopakiem nie czuwa żadna ochrona? Czy nie ma w tym mieście żadnego byłego więźnia obozu, który stracił podczas holocaustu dzieci, siostry, brata, rodziców, który znosił nieludzkie upodlenie i teraz pragnąłby zemścić się na Demianiuku seniorze mordując jego syna? Czy nikt nie wpadł na pomysł, by uczynić z Demianiuka juniora zakładnika do czasu, aż stary przyzna się do winy? Nie miałem pojęcia, jakim cudem ten gładki młodzian kręci się swobodnie i beztrosko po tym kraju, zamieszkanym po części przez niedobitki pokolenia zdziesiątkowanego przez oprawców pokroju jego ojczulka. Czy w całym Izraelu nie znalazł się ani jeden mściciel?
I wtedy strzeliło mi do głowy: no a ty?
Przeszedłem za młodym Demianiukiem – trzymając się ledwie metr, półtora za nim – przez hol aż do schodów, tłumiąc w sobie pokusę, by zatrzymać go i powiedzieć: „Posłuchaj, nie mam ci za złe, iż sądzisz, że Dochodziła jedenasta w nocy. Gdybym poczekał jeszcze z godzinkę, to pewnie zastałbym go w moim łóżku, ubranego w moją piżamę. Być może rozwiązaniem było teraz zamówienie taksówki do hotelu King David i skorzystanie z jego klucza, skoro on najwyraźniej zabrał mój. O tak, pójść tam i tam się przespać. Z nią. A jutro on spotka się z Aaronem i dokończy wywiad, podczas gdy ja razem z nią kontynuowałbym głoszenie idei diasporyzmu. Ciągnąłbym to, co robiłem jeszcze przed chwilą w dżipie porucznika.
Przysypiałem w fotelu, myśląc otępiały, że oto wciąż mamy lato i wszystko to zdarzyło się naprawdę – że byłem w żydowskim sądzie wojskowym w Ramallah, że poznałem syna George’a i jego zdesperowaną żonę, że dla nich wcieliłem się w postać Moszego Pipika, że odbyłem tę forsowną podróż powrotną z cierpiącym na rozwolnienie taksówkarzem, że potem znów przepoczwarzyłem się dla Gala w Pipika. A może to dalszy ciąg halucynacji wywołanych halcionem? Może sam Mosze Pipik to zmora, tak jak Jinx Posseski i ten arabski hotel; tak jak cała Jerozolima. Skoro to Jerozolima, to dlaczego nie zatrzymałem się tam gdzie zawsze? Dlaczego nie spotkałem się z Apterem i innymi znąjomkami…?
Zalękniony powróciłem nagle do zmysłów. Po obu stronach stały w donicach wielkie paprocie. I znowu zjawił się recepcjonista, uprzejmy młody człowiek, proponując następną szklankę wody i pytając, czy aby na pewno nie potrzebuję pomocy. Zerknąłem na zegarek. Do północy pozostało pół godziny.
– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się – jaki mamy dzisiaj dzień, miesiąc i rok.
– Wtorek, dwudziesty szósty stycznia 1988. Za trzydzieści minut będzie już dwudziesty siódmy.
– I jesteśmy w Jerozolimie? Uśmiechnął się.
– Tak jest, proszę pana.
– Dziękuję. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki. Czy ten czek na milion dolarów to też halucynacja? Zapewne tak. Koperta zniknęła.
Zamiast polecić recepcjoniście ściągnięcie agenta ochrony i powiedzieć mu, że podszywający się pode mnie intruz – wariat, i to prawdopodobnie uzbrojony – wtargnął do mojego pokoju, podniosłem się, przeszedłem przez hol i skierowałem się do restauracji, by zobaczyć, czy można o tej porze dostać coś jeszcze do jedzenia. Zatrzymałem się w drzwiach, rozglądając się po sali za Pipikiem i Jinx. Najpewniej była razem z nim w barze, gdy wcześniej zszedł i zabrał mój klucz. Może jeszcze nie pieprzyli się w moim pokoju, tylko zeszli oboje najeść się na mój rachunek. Może…
Jednak ujrzałem tylko czterech facetów pijących kawę przy okrągłym stoliku w odległym kącie. Poza nimi nie było tu nikogo, nawet kelnerów. Tamta czwórka chyba nieźle się bawiła, bo rechotali zgodnie z czegoś. Gdy jeden z nich wstał, rozpoznałem w nim syna Demianiuka. Pozostałych trzech to zespół adwokatów broniących jego ojca – Kanadyjczyk Chumak, Amerykanin Gili i Izraelczyk Sheftel.
Prawdopodobnie podczas kolacji wypracowali już strategię na jutro, a teraz życzyli Johnówi juniorowi dobrej nocy. On zaś nie był już ubrany w doskonale skrojony garnitur, w jakim pokazywał się w sądzie. Miał na sobie luźne, wełniane spodnie i sportową koszulę. W jego ręce dojrzałem butelkę wody. Wtedy przypomniałem sobie to, co wyczytałem w zbiorze wycinków dotyczących procesu: z wyjątkiem Sheftela-który mieszkał i prowadził swą kancelarię w Tel Awiwie – pozostali obrońcy oraz rodzina Demianiuka obrali za siedzibę American Colony. Teraz młody Demianiuk brał pewnie wodę do swojego pokoju.
Wyszedł z jadalni mijając mnie w wejściu, a ja obróciłem się na pięcie i podążyłem za nim, jakbym tu właśnie na niego czekał. Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie co dzień wcześniej, gdy opuszczał salę rozpraw: czy nad tym chłopakiem nie czuwa żadna ochrona? Czy nie ma w tym mieście żadnego byłego więźnia obozu, który stracił podczas holocaustu dzieci, siostry, brata, rodziców, który znosił nieludzkie upodlenie i teraz pragnąłby zemścić się na Demianiuku seniorze mordując jego syna? Czy nikt nie wpadł na pomysł, by uczynić z Demianiuka juniora zakładnika do czasu, aż stary przyzna się do winy? Nie miałem pojęcia, jakim cudem ten gładki młodzian kręci się swobodnie i beztrosko po tym kraju, zamieszkanym po części przez niedobitki pokolenia zdziesiątkowanego przez oprawców pokroju jego ojczulka. Czy w całym Izraelu nie znalazł się ani jeden mściciel?
I wtedy strzeliło mi do głowy: no a ty?
Przeszedłem za młodym Demianiukiem – trzymając się ledwie metr, półtora za nim – przez hol aż do schodów, tłumiąc w sobie pokusę, by zatrzymać go i powiedzieć: „Posłuchaj, nie mam ci za złe, iż sądzisz, że twój ojciec został wrobiony. Jesteś poczciwym amerykańskim chłopakiem i jakbyś mógł myśleć inaczej? Twoja wiara w ojca nie czyni jeszcze z ciebie mego wroga. Ale niektórzy ludzie tutaj mogą być innegp zdania. Piekielnie ryzykujesz, spacerując sobie tak beztrosko. Ty sam, twoje siostry i matka nacierpieliście się już wystarczająco, jednak pamiętaj także, że mnóstwo Żydów znosiło znacznie gorsze męki. Nie pozbędziesz się już piętna, choćbyś nie wiem jak starał się i łudził, ale i wielu Żydów nie doszło nigdy do siebie po tym, co przeszli sami i co spotkało ich rodziny. Możliwe, iż wystawiasz ich tolerancję na poważną próbę, paradując tak sobie po Jerozolimie w modnej, sportowej koszuli i wyprasowanych spodniach, z butelką wody mineralnej w dłoni… Jestem pewien, że myślisz sobie niewinnie: A co woda ma z tym wspólnego? Jednak nie wywołuj niepotrzebnie koszmarnych wspomnień, nie kuś losu, aby jakaś rozwścieczona i złamana dusza nie straciła kontroli i nie uczyniła czegoś godnego ubolewania”…
Kiedy Demianiuk junior wyszedł na zewnątrz, zatrzymałem się jednak, a potem wróciłem do środka i ruszyłem po schodach na najwyższe piętro, gdzie znajdował się mój pokój. Szedłem korytarzem tak cicho, jak tylko potrafiłem, nasłuchując odgłosów zza drzwi, gdy nagle u szczytu schodów pojawił się ktoś… Ten ktoś patrzył na mnie – człowiek, który najwidoczniej śledził mnie, kiedy ja szedłem za synem Demianiuka. Pewnie tajniak! Agent wyznaczony przez politykę do czuwania nad bezpieczeństwem Johna juniora. A może temu typowi chodziło o mnie, to jest właściwie o Moszego Pipika! Miał na Pipika oko i teraz bierze mnie za niego? A może dowiedział się już o istnieniu nas obu i próbuje rozgryźć, co takiego kombinujemy potajemnie?
Chociaż z pokoju nie dobiegał nawet najcichszy szmer – Pipik zapewne już się zmył, przy okazji kradnąc mi coś lub niszcząc – nabrałem przekonania, iż mimo bardzo nikłej szansy zastania go w środku nie powinienem ryzykować i wchodzić tam. Tak więc odwróciłem się patrząc na schody, a wtedy drzwi od mojego apartamentu otwarły się i wyjrzała przez nie głowa Moszego Pipika. Nie chciałem, żeby zorientował się, jak bardzo mnie nastraszył, i zatrzymałem się… Zrobiłem nawet kilka powolnych kroków w jego stronę, gdy tak stał w progu. Jego twarz… Wyraz jego twarzy wstrząsnął mną. Miałem ochotę wyłącznie rzucić się biegiem po jakąś pomoc. To było oblicze, które widywałem wielokrotnie, przeglądając się w lustrze w dniach mojego załamania. Nie miał na nosie okularów i dostrzegłem w jego oczach tę, jakże dobrze mi znaną z ubiegłego lata, panikę. Strach z okresu, gdy ledwie potrafiłem myśleć o czymś innym niż popełnienie samobójstwa. Twarz, która tak bardzo przerażała Claire: obraz głębokiej depresji.
– To… ty – powiedział. I zamilkł. Moje pojawienie się stanowiło jednak dlań rodzaj oskarżenia. Po dłuższej chwili dodał słabym głosem: – Wejdź…
– Nie, to ty wyjdź. Załóż buty – na stopach miał skarpetki, a koszula wystawała mu ze spodni – zabieraj co twoje, oddaj klucz i wynoś się stąd.
Nie raczył mi na to nawet odpowiedzieć i odwrócił się tyłem. Podszedłem do drzwi i zajrzałem, aby przekonać się, czy je$t z nim Jinx. On tymczasem zwalił się jak długi na łóżko – łóżko bez Jinx – i wbił zbolały wzrok w biały sufit. Poduszki leżały w nieładzie, prześcieradło walało się po podłodze, na łóżku zaś obok niego znajdowała się otwarta książka: mój egzemplarz powieści Aarona Appelfelda „Tzili”. Reszta przedmiotów zdawała się pozostawać nietknięta. Zwykle pilnuję porządku, nawet w hotelowych pokojach. Rzeczy były tam, gdzie je pozostawiłem. Nie było ich znowu tak wiele: na małym biurku, koło dużego, łukowatego okna, leżały zapiski moich rozmów z Aaronem, trzy taśmy, na których nagrywałem nasze konwersacje, oraz angielskie tłumaczenie książki Aarona. Nie odsłuchał tych taśm – magnetofon znajdował się w mej jedynej walizce, ta natomiast była zamknięta w szafie, do której kluczyk spoczywał w moim portfelu. Być może szperał pośród koszul, skarpet i bielizny, ułożonych w szufladzie; być może pobrudził je nawet czymś, zdążyłem jednak przekonać się, że nie dokonał rytualnej ofiary z kozła w wannie, a więc w pewnym sensie miałem szczęście.
– Posłuchaj – rzuciłem mu od progu – ściągnę tu zaraz hotelową ochronę, a oni zadzwonią na policję. Włamałeś się do mojego pokoju. Naruszyłeś moje dobra osobiste. Nie wiem, co takiego mogłeś zabrać…
– No? Co zabrałem? – mówiąc to, zerwał się i usiadł na krawędzi łóżka. Ukrył twarz w dłoniach, tak że przez moment nie widziałem jego zgnębionej miny, która przywiodła koszmarne wspomnienia, która tak bardzo mnie przeraziła. On także nie widział mnie teraz, w tej chwili nie mógł napawać się tym zewnętrznym podobieństwem między nami, które kiedyś tam nasunęło mu szatański pomysł dokonania tej całej maskarady. Rozumiałem, że ludzie pragną zmieniać się przez cały czas: to taka uniwersalna pokusa, chęć przeistoczenia się. Chcą wyglądać inaczej, niż wyglądają, mówić innym głosem, być lepiej traktowani, wyzbyć się dotychczasowych trosk i tak dalej. Zmieniają fryzury, krawców, partnerów, dykcję, przyjaciół, zmieniają adresy, kształty nosów, tapety, partie polityczne, a wszystko po to, aby dotrzeć do samych siebie lub też od siebie uciec, ewentualnie upodobnić się do wybranych ideałów, co często staje się obsesją ich życia. Nawet Pipik nie wymknął się z tego schematu – tyle że on posiadał do tego wyjątkowy talent. Już nie musiał zbyt wielu cech imitować i wiedział tyle, że nie miał potrzeby uciekania się do fantazji. Mogłem pojąć pokusę wcielenia się w nie swoją rolę. Sam przecież, zaledwie przed paroma godzinami, grałem przed Ziadami, a potem przed Galem, przede wszystkim czyniłem to jednak pisząc książki: niby umieszczałem w nich siebie, czasem nawet strzępy własnej biografii, lecz pod tą maską kryła się zupełnie inna postać.
Tyle że teraz nie tworzyłem powieści i nie miałem ochoty na podobne zabiegi.
– Złaź z mojego łóżka – powiedziałem mu. – Wynoś się!
On jednakże podniósł „Tzili” Aarona i pokazał mi, jak dużo już przeczytał.
– Ta rzecz to istna trucizna – rzekł. – Wszystko, z czym walczy diasporyzm. Czemu masz o tym facecie takie wysokie mniemanie, skoro jego pisanie jest wymierzone w nas? To ukryty antysemita.
Na tej opoce buduje cały swój świat. Na wiecznym i trwałym antysemityzmie. Tego człowieka złamał holocaust… Dlaczego namawiasz ludzi, żeby czytali tę podszytą strachem literaturę?
– Pomyliłeś się. Namawiam tylko ciebie do wyjścia stąd.
– Zdumiewa mnie, że ty, właśnie ty, po tym wszystkim, co napisałeś, dążysz do wzmocnienia stereotypu Żyda-ofiary. Czytałem twój wywiad z Prjmo Levi w zeszłorocznym „Timesie”. Podobno załamałeś się, kiedy popełnił samobójstwo.
– Kto ci to powiedział? Wałęsa?
– Nie. Twój brat.
– A więc jesteś też w kontakcie z moim bratem? Nigdy mi o tym nie wspominał.
– Daj spokój… Zamknij drzwi. Mamy sporo do pogadania. Nasze drogi przecinały się od lat wielokrotnie. Nie zamierzasz tego słuchać, prawda? Wolałbyś mieć to z głowy. Ale należałoby się cofnąć, Philipie, aż do twoich szkolnych czasów.
– Tak? Chodziłeś do mojej szkoły?
Zaczął nucić cichym barytonem – głosem, który zdawał mi się intrygująco znajomy – początkowe takty pieśni będącej hymnem szkoły, do której uczęszczałem; melodię „On Wisconsin”. Pamiętał nawet dorobione, chyba jeszcze w latach trzydziestych, słowa:
– „Wrogom naszym radę damy… Ku zwycięstwu zawsze idąc… I przeszkody pokonamy… La, la, la…”
Na jego zbolałej twarzy zagościł nikły uśmiech.
– Pamiętasz tamtego gliniarza, który przydybał cię koło szkoły? Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy… było to w roku, kiedy poszedłeś do przedszkola. Pamiętasz jego nazwisko?
Gdy tak mówił, wyjrzałem z powrotem ku schodom i poczułem ulgę, gdy spostrzegłem osobę, którą chciałem tam ujrzeć. Stał tam niski, krępy facet w koszuli z krótkimi rękawami, z krótko przyciętymi, czarnymi włosami i twarzą jak kamienna maska. Taką przynajmniej zdawała się ta twarz z odległości.
Patrzył na mnie bez żenady, nie próbując nawet ukryć swej obecności. Dawał jakby do zrozumienia, że i on wyczuwa, iż dzieje się coś podejrzanego. Tajniak.
– To był Al – odezwał się Pipik, opadając znów na poduszki. – Al gliniarz – powtórzył smutno.
Pipik bełkotał coś, leżąc na łóżku, a tajniak ruszył korytarzem w moją stronę, chociaż nie przywołałem go żadnym gestem.
– Lubiłeś zaczepiać Ala – odświeżał mi pamięć Pipik. – Kierował za pomocą ramion ulicznym ruchem, a ty, jak inne dzieciaki, zaczepiałeś go przebiegając przez jezdnię. Każdego ranka wołałeś: „Cześć, Al!” i skakałeś mu przed nosem. Trzydziesty ósmy. Pamiętasz?
– Jasne – odrzekłem widząc zbliżającego się tajniaka. Uśmiechnąłem się do ochroniarza, dając mu do zrozumienia, że choć jest potrzebny, to sytuacja nie wymknęła się jeszcze spod kontroli.
Ten podszedł, nachylił się i szepnął mi coś do ucha. Mówił po angielsku, ale z powodu osobliwego akcentu nie pojąłem początkowo jego słów.
– Co? – spytałem cicho.
– Czy chcesz, żebym ci obciągnął? – powtórzył szeptem.
– Ach, nie… Dzięki, ale nie. To nieporozumienie. Cofnąłem się do pokoju i mocno zamknąłem za sobą drzwi.
– Przepraszam za najście – powiedział.
– Pamiętasz Ala?
Usiadłem na krześle koło okna, nie wiedząc co robić teraz, kiedy rig tu z nim zamknąłem.
– Nie wyglądasz zbyt zdrowo, Pipik.
– Słucham?
– Wyglądasz fatalnie. Jakbyś zachorował. Fizycznie. Twoje pomysły ci nie służą… Wyglądasz na faceta z poważnymi problemami.
– Pipik? – Usiadł na łóżku. Niedowierzającym tonem zapytał. – Nazwałeś mnie Pipikiem?
– Nie bierz tego tak serio. Jak niby miałem cię nazywać?
– Dosyć tych bzdur… Przyszedłem po czek.
– Jaki czek?
– Mój czek!
– Twój? Coś takiego! Czy nikt ci nie opowiedział o starszej siostrze mego dziadka ze strony ojca, babce, która mieszkała w Danbury? Nie dowiedziałeś się o istnieniu Meemy Gitchy?
– Chcę tamten czek!
– Słyszałeś o Alu gliniarzu, ktoś nauczył cię słów hymnu mojej szkoły, więc chyba nadeszła pora, żebyś posłuchał o Meemie Gitchcie, o historii rodziny… O wizycie, jaką jej złożyłem, i o tym, jak potem wracałem do domu. O pewnej rozmowie telefonicznej. Tak cię interesuje rok 1938… a tu mowa o mniej więcej początkach lat czterdziestych.
– To nie mnie ukradłeś ten czek. Nie mnie ani Smilesburgerowi… Skradłeś go narodowi żydowskiemu.
– Proszę, proszę. Już wystarczy. Meema Gitcha też była Żydówką, więc posłuchaj.
Nie miałem jeszcze pojęcia, do czego zmierzam, ale powiedziałem sobie, że będę gadał tak długo, aż zupełnie go zamęczę i zmuszę w ten sposób do wyniesienia się stąd… Jednak co dalej?
– Meema Gitcha – podjąłem – wyglądała bardzo światowo, a raczej bardzo europejsko. Była duża i lubiła rozkazywać, ubierała się w długie, czarne suknie i szale, na głowie nosiła perukę.
Wyprawa do niej, do Danbury, wydawała się strasznie daleką podróżą, zupełnie jakby wyjeżdżało się z Ameryki.
– Chcę ten czek. I to już.
– Pipik, uspokój się.
– Skończ wreszcie z tym Pipikiem!
– No to posłuchaj. To zajmujące. Raz na jakieś pat roku jechaliśmy dwoma obładowanymi samochodami na parę dni do Meemy Gitchy. Jej mąż był kapelusznikiem w Danbury. Wcześniej pracował u Fishama w Newark razem z moim dziadkiem, który czas pewien też zajmował się wyrabianiem kapeluszy. Jednak fabryka przeniosła swą siedzibę do Connecticut i wtedy Gitcha z rodziną wyjechała do Danbury. Mniej więcej dziesięć lat później jej małżonek został w magazynie, by popracować po godzinach, i zginął w przykrym wypadku… uwięziony w windzie. Od tamtej pory Gitcha musiała radzić sobie sama, a my dwa, trzy razy do roku jechaliśmy do niej na północ w odwiedziny. Taka podróż trwała około pięciu godzin w jedną stronę. Ciotki, wujowie, kuzyni, nawet babka… wszyscy zbierali się, pakowali do aut i wyruszaliśmy. To najbardziej „jidyszowskie” wspomnienie z mego dzieciństwa: jechaliśmy do Danbury, ale mnie zdawało się, że wracamy do galicyjskich wiosek. Domostwo Meemy Gitchy tchnęło melancholią i bałaganem: kiepskie oświetlenie, jedzenie zawsze na kuchni, zacieki na ścianach, wieczne opowieści o niedawnych i nadciągających tragediach… Takie to było odmienne od wyobrażeń o gromadach zamerykanizowanych Żydów, zdrowych i żywotnych pionierów na ciężarówkach. Meema Gitcha nigdy nie otrząsnęła się po śmierci swego męża. Zapowiadała, że cała rodzina z pewnością zginie w wypadku samochodowym podczas drogi powrotnej. Przyjął się więc zwyczaj, że zaraz po powrocie do domu w niedzielny wieczór, kiedy tylko przestąpiliśmy przez próg, nim jeszcze umyliśmy ręce albo zdjęliśmy płaszcze, telefonowaliśmy do Meemy, by upewnić ją, iż nadal pozostajemy w gronie żywych. Oczywiście, w tamtych czasach międzymiastowe rozmowy odbywało się głównie w nagłych wypadkach, a nie jak teraz, ot tak sobie. A jednak wracając od Meemy Gitchy matka wywoływała centralę i zamawiała międzymiastową z Connecticut, podawała numer Meemy i dorzucała, że chciałaby rozmawiać z Mosze Pipikiem. Matka trzymała słuchawkę, a my z bratem przyciskaliśmy się do niej, by posłuchać, jak gojka z centrali łamie sobie język wymawianiem „Mosze Pipik”. Zawsze się myliła, a wtedy matka, niczym najlepsza aktorka, bardzo spokojnie i bardzo dobitnie mówiła: „Nie, proszę pani… Chodzi o Mo-sze-go Pi-pi-ka. Pana Moszego… Pipika”. W końcu słyszeliśmy głos Meemy Gitchy, wrzeszczącej na drugim końcu linii: „Mosze Pipik? Nie ma go tu. Wyszedł pół godziny temu!” i zaraz potem ciskała słuchawką, nim ktokolwiek zdołał się połapać, o co chodzi i ukarać nas za takie żarty.
Coś w tej historyjce – może po prostu jej długość – uspokoiło go troszkę. Opadł z powrotem na łóżko i nie wydawał się już wcale groźny. Sam też nie miotał już pogróżek. Zamknął oczy i rzekł wielce znużonym głosem:
– I co to ma wspólnego ze mną? Chyba nic. Czy zdajesz sobie sprawę, jaką krzywdę dziś mi wyrządziłeś?
W tej chwili wydał mi się zabłąkanym, marnotrawnym synem, dzieckiem, którego nie miałem, jakimś nieudacznym, infantylnym osobnikiem, noszącym nazwisko swego sławnego ojca, fizycznie do tegoż ojca podobnym. Zdawał mi się synem, który nie chciał żyć ciągle przytłoczony popularnością rodzica, uciekł z domu na motocyklu pragnąc zakosztować wolności i swobody. Nie nauczył się jednak niczego poza brzdąkaniem na elektrycznej gitarze i pojawiając się na nowo na progu rodzinnego domu, przyznał się do życiowej porażki. Potem przyszedł dzień wzburzonych kłótni i łez obawy.
Wrócił do swej dziecięcej sypialni, wyczerpany tym wzajemnym obwinianiem się, a ojciec usiadł przy nim, myśląc sobie: „Ja, gdy byłem w twoim wieku…” i opowiadając na głos zabawne historyjki usiłował na próżno pocieszyć marnotrawnego potomka, który z pozoru zjawił się w domu tylko po to, by wyłudzić czek na pokrycie zaciągniętych długów.
Czek. Ten czek to nie halucynacja. Czek zniknął. Nie było mowy o żadnej pomyłce. To gorsze niż halcion – to zdarzyło się naprawdę.
– Myślisz pewnie, że Pipik był naszą maskotką – powiedziałem – niedołężnym kozłem ofiarnym… Jednak nie, Pipik istniał, tyle że przyjmował tysiące różnych postaci. To nadzwyczaj ludzkie. Mosze Pipik był kimś, choć zdaje się to niemożliwe. Wierzyliśmy, że jest realny na tyle, by móc odbierać telefony. Siedmioletniemu dzieciakowi wszystko to wydawało się bardzo zabawne.
Kiedy Meema Gitcha odpowiadała, że „wyszedł pół godziny temu”, byłem tak skołowany jak tamta kobieta w centrali i sam zaczynałem w to wierzyć. Prawie widziałem go wychodzącego. On chciał zostać i pogadać jeszcze z Meemą. Chciał, by ona upewniła go w czymś. Nie on jeden zresztą, jak przypuszczam. W Danbury nie mieszkało zbyt wielu Żydów. Skąd biedny, mały Mosze Pipik mógł się tam wziąć? Gitcha była solidną kobietą, a ponadto wszystkim strasznie się przejmowała. Tylko że swym niepokojom dzielnie stawiała czoło – może w tym tkwiło rozwiązanie zagadki. Wyobrażałem ich sobie rozmawiających w jidysz, Meemę Gitchę i Moszego Pipika. On był młodocianym uciekinierem, z mycką europejskich Żydów na głowie, a ona karmiła go jedzeniem z dymiących garnków i odziewała w kapotę swego zmarłego męża. Czasami dawała mu dolara. Wpadał do niej, kiedy wyjeżdżali już jej krewni z New Jersey, siadał przy kuchennym stole i opowiadał jej o swoich kłopotach. A ona słuchała, zerkała na kuchenny zegar i naraz zrywała się ze słowami: „Idź już.
Mosze! Popatrz, która godzina! Niech Bóg broni, byś tu jeszcze był, kiedy zadzwonią!” I w połowie swej historii chwytał swoją czapeczkę i zmykał. Uciekał, uciekał i zatrzymał się dopiero po pięćdziesięciu latach w Jerozolimie. To wieczne uciekanie tak bardzo go męczyło i uczyniło tak bardzo samotnym, że gdy tylko dotarł do Jerozolimy, to pragnął tylko jednego: znaleźć jakieś łóżko, wszystko jedno jakie, nawet cudze…
Uśpiłem biedaka. Moja opowiastka odebrała mu przytomność. Siedziałem nadal na tym krześle przy oknie, żałując, że swym gadaniem nie zdołałem unicestwić go na amen. Gdy byłem młodszy, moi żydowscy przyjaciele oskarżali mnie, iż pisaniem swoich opowiadań zagrażam żydowskiej egzystencji – szkoda, że w istocie nie posiadałem takiej mocy! Zabijać słowem tak jak strzelbą!
Przyjrzałem się morderczym wzrokiem; wzrokiem, którego sam zapewne bym nie zniósł. Biedny palant. Był do mnie uderzająco podobny. Nogawki spodni podwinęły mu się na łydkach i mogłem dostrzec, że ma nawet moje rachityczne kostki – lub na odwrót: ja miałem jego kostki. Minuty upływały w ciszy. Udało mi się. Zamęczyłem go. Znokautowałem. Była to pierwsza względnie spokojna chwila w tym dniu. Jeszcze raz rzuciłem okiem na Pipika – wyglądało to tak, jakbym spał ja sam. Nie zmrużyłem powiek od wielu godzin. Przyszło mi do głowy, że to łóżko jest dla mnie za krótkie. Pewnie takie właśnie obserwacje nawiedzają kobiety po nocy spędzonej w cudzej sypialni.
Pipik spał bez ruchu… wyglądał na umrzyka. To moje zwłoki, pomyślałem. I siedzę sobie tu żywy, mimo że jestem martwy. Żyję nawet po swojej śmierci. Może jeszcze się nie urodziłem? Siedzę tutaj jak Mosze Pipik od Meemy Gitchy i zarazem nie istnieję. Wyszedłem pół godziny temu. Siedzę tu obcy sobie.
Piekielnie to dziwne.
Nie, nie tak. Nie, ten człowiek to tylko ktoś obcy, uwięziony w identycznym ciele; to tylko zewnętrzne podobieństwo na kształt poetyckiego rymu. Nie kryje się pod tym żadna głębsza tajemnica.
Na stoliku obok mnie stał aparat telefoniczny. Podniosłem słuchawkę i bardzo, bardzo spokojnie poprosiłem o połączenie z hotelem King David.
– Tu Philip Roth – przedstawiłem się.
W ich pokoju w King David telefon odebrała Jinx. Wyszeptałem jej imię.
– Kochanie! Gdzie jesteś? Wariuję już ze zdenerwowania! Słabym głosem odrzekłem:
– Wciąż tutaj.
– Gdzie?
– W jego pokoju.
– Boże! Nie znalazłeś tego?
– Nie.
– No to trudno… Wyjdź stamtąd!
– Czekam na niego.
– Nie!
– Mój milion, do cholery!
– Masz taki straszny głos… Tak jakby cisie pogorszyło. Znowu wziąłeś za dużo. Nie wolno ci tyle brać.
– Biorę tyle, ile trzeba.
– Ale to z a dużo. I co? Bardzo źle z tobą?
– Odpoczywam.
– Masz okropny głos! Pewnie skręcasz się z bólu! Wracaj! Philipie, wracaj! On postawi wszystko na głowie! Powie, że to ty coś ukradłeś jemu! To ohydny, bezlitosny egoista i zrobi wszystko, żeby być górą!
Ta opinia zasługiwała, by skwitować ją śmiechem.
– On? Mam się go bać?
– Ja się go boję! Wróć!
– Obawiać się go? On kasztani w gacie ze strachu przede mną. Myśli, że to wszystko sen. Ja już mu pokażę, co jest snem. Obada się z ręką w cholernym nocniku.
– Kochanie, to samobójstwo.
– Kocham cię, Jinx.
– Naprawdę? Czy w ogóle coś dla ciebie znaczę?
– Co masz na sobie? – spytałem szeptam, zerkając kątem oka na łóżko.
– Proszę?
– Co masz na sobie?
– Tylko spodnie. I stanik.
– Spodnie.
– Nie teraz.
– Spodnie!
– To szaleństwo. Jeśli on wróci…
– Spodnie.
– Już… Już.
– Zdjęłaś je?
– Właśnie zdejmuję…
– Kostki… Zostaw je na kostkach.
– Dobrze.
– Teraz majtki.
– Ty też.
– Tak – powiedziałem. – Och, tak.
– Tak? Już je zdjąłeś?
– Jestem w jego łóżku.
– Ty wariacie.
– …W jego łóżku. Rozebrany.
– Czy jest duży?
– Tak.
– Bardzo duży?
– Bardzo.
– Moje sutki sterczą jak diabli. Moje cycki są nagie… Och, kochany, nic ich nie przykrywa…
– Powiedz to. Wszystko po kolei.
– Jestem tylko twoją cipą.
– Tylko moją?
– Tylko twoją.
– Dalej.
– Ubóstwiam twego sztywnego kutasa.
– Dalej. Mów wszystko…
– Moje usta na twoim sztywnym, sztywnym kutasie… Na łóżku Pipik otworzył oczy. Odłożyłem słuchawkę.
– Czujesz się już lepiej? – zapytałem.
Spojrzał na mnie jak człowiek pogrążony w głębokiej śpiączce. W istocie chyba nic nie widział. Po chwili znów zamknął powieki.
– Wziął za dużo – powiedziałem do siebie.
Postanowiłem nie kończyć tej telefonicznej rozmowy z Jinx. Wpadłem na inny pomysł.
Po jakimś czasie przebudził się na nowo. Krople potu spływały mu z czoła po policzkach.
– Czy mam wezwać lekarza? – spytałem go. – A może chcesz, żebym zadzwonił do panny Jinx Posseski?
– Chcę tylko, żebyś… Chcę, żebyś…
Łzy zatańczyły mu w oczach. Nie mógł dokończyć.
– Co takiego chcesz?
– Oddaj, co ukradłeś.
– Posłuchaj, jesteś chory. I chyba cierpisz piekielny ból, co? Bierzesz środki przeciwbólowe, które wprowadzają cię w stan oszołomienia. W tym rzecz, że bierzesz ich mnóstwo, prawda? Sam wiem, co to takiego. Wiem, co takie środki potrafią zrobić z człowiekiem. Nie, wcale nie chcę posyłać uzależnionych do więzienia. Jednak jeżeli nie będę mógł pozbyć się ciebie inaczej, to przestanę zważać na twoją chorobę, na twój ból. Nie będzie mnie obchodziło, że jesteś skołowany prochami.
Będę bezlitosny, jeżeli zajdzie taka konieczność. Tylko czy zajdzie taka konieczność? Czego ci potrzeba, żebyś się stąd wyniósł, wybrał gdzieś z panną Posseski i poszukał odrobiny ciszy i spokoju?
To, czym zajmujesz się obecnie, jest farsą, nie ma żadnego znaczenia i do niczego nie prowadzi.
Bardzo prawdopodobne, że wy dwoje w końcu sprowadzicie sobie na głowy jakieś nieszczęście.
Wyjedźcie gdzieś, a ja pokryję koszta. Kupię wam bilety lotnicze w pierwszej klasie do dowolnie wybranego miasta na ziemi i dorzucę jeszcze trochę pieniędzy na ewentualne wydatki. Czy to nie brzmi sensownie? Nie będę wszczynał sprawy sądowej, jeśli wyniesiecie się w miarę prędko. A więc uzgodnijmy szczegóły i połóżmy temu koniec.
– Jakie to proste – powiedział. Wydawał się już trzeźwiejszy, chociaż nadal pozostawał strasznie blady, a krople potu zebrały mu się na górnej wardze. – Mosze Pipik dostaje sowitą odprawę. Laureat wielu nagród znowu górą.
– A może powiadomienie żydowskiej policji zdaje ci się bardziej humanitarnym rozwiązaniem?
Kiedy cię spłacę, to wyjdziesz z tego z twarzą. Dam ci dziesięć tysięcy dolarów. To kupa forsy. Mam tu wydawcę (czemu nie pomyślałem wcześniej, by do niego zadzwonić!?) i do jutrzejszego południa wyciągnę dla ciebie dziesięć tysięcy dolarów w gotówce…
– …Pod warunkiem że opuszczę Jerozolimę jutro wieczorem?
– Zgadza się.
– Ja dostanę dziesięć patyków, a ty odzyskasz równowagę?
– Nie muszę odzyskiwać równowagi.
– Nie musisz? – wybuchnął śmiechem. Naraz usiadł wyprostowany. Wyglądało na to, że już doszedł do siebie. Albo prochy przestały działać, albo Pipik przełamał oszołomienie, w każdym razie znowu był sobą (jeżeli w ogóle kiedykolwiek był sobą).
– Ty, który uczyłeś się arytmetyki u panny Duchiń, powiadasz mi teraz o równowadze – tu zaczął gestykulować jak jakiś żydowski komik, dłonie na lewo, potem dłonie na prawo, udając, że przekłada coś z jednej sterty na drugą. – Usiłujesz wmówić, że dziesięć tysięcy to uczciwa rekompensata za zabrany milion? W szkole miałeś z matematyki całkiem niezłe stopnie. A przecież odejmowanie to podstawowe matematyczne działanie. Odświeżę ci pamięć. Odejmowanie to odwrotność dodawania.
Wynikiem odejmowania jest różnica. Symbol graficzny działania to znany znak minusa. Już ci coś świta? Dolary od dolarów odejmuje się świetnie, Phil. Wydaje mi się nawet, że odejmowanie wymyślono nawet dla dolarów.
Co to za człowiek? W połowie bystry i w połowie głupi? W połowie szalony i w połowie zdrowy umysłowo? W połowie zuchwały i w połowie przebiegły? Prawda o nim tkwiła zawsze w szczelinie między dwiema sprzecznościami.
– Panna Duchin… – powiedziałem. – Muszę przyznać, że nie pamiętam już panny Duchin.
– Popisywałeś się dla niej w szkolnym przedstawieniu. W czwartej klasie. Podziwiała cię. Wszyscy cię podziwiali. Matka, ciotka Mim, ciotka Honey, babcia Finkel… Kiedy byłeś jeszcze niemowlakiem, kobiety z rodziny zbierały się nad twoją kołyską. Matka cię przewijała i wszystkie one po kolei całowały cię w tyłek. Od tamtej pory kobiety ustawiały się w kolejce, żeby obcałowywać twój tyłek.
Cóż, teraz obaj wybuchnęliśmy śmiechem.
– Pipik, coś ty za jeden? W co ty grasz? Nie brak ci poczucia humoru, no nie? Z pewnością nie jesteś tylko durniem, masz pełną wigoru przyjaciółkę, spory tupet i nawet trochę oleju w głowie. Nie chcę tego mówić, ale twoje sprytne krytykowanie Izraela kryje w sobie jakieś ziarno sensu. A może tylko odgrywasz jakąś złośliwą komedię? Argumenty przemawiające za diasporą nie są tak farsowe jak te w twoim wydaniu. Tkwi w nich jakaś obłąkańcza wiarygodność. To niemal prawda, że judaizm jest europocentryczny, że judaizm zrodził syjonizm i tak dalej. Wszystko to wydaje mi się też jednak infantylnym bajdurzeniem. Powiedz mi, proszę, o co w tym właściwie chodzi? Czy tylko o podszywanie się? To idiotyzm. Prędzej czy później muszą cię złapać. Kim jesteś? Powiedz, jak zarabiałeś na życie, zanim zająłeś się tym? Z tego co wiem, popraw mnie, jeśli się mylę, na razie nie podciągałeś pieniędzy z mojego konta bankowego. A więc z czego żyjesz? Karmisz się wyłącznie złotymi myślami?
– Zgadnij.
Teraz stał się figlarny i ożywiony. Niby flirtujący. „Zgadnij”… A może jest biseksualistą? Wystarczył mi tamten pedryl za drzwiami. Może chce, żebyśmy to zrobili razem; żeby Philip Roth pieprzył Philipa Rotha? Obawiałem się, iż to rodzaj igraszek za ostry nawet dla mnie.
– Nie potrafię odgadnąć. Jesteś dla mnie jak meduza – odrzekłem. – Czasem mam nawet uczucie, że beze mnie rozpuścisz się w powietrzu. Jesteś dość cywilizowany, dosyć inteligentny, masz trochę wiary w siebie, może jest w tobie coś fascynującego… Osóbki takie jak Jinx nie spadają z nieba.
Przede wszystkim jednak nigdy nie znalazłeś odpowiedzi na pytanie, po co żyjesz. Jesteś rozchwiany, rozczarowany, bardzo zgnębiony, bezkształtny, rozczłonkowany… Jesteś ledwie naszkicowaną istotą. Kim ty stajesz się beze mnie? Czy pod moją powłoką nie ma choć cząstki ciebie?
Jaki masz cel w życiu poza przekonywaniem ludzi, że jesteś kimś innym?
– Czyżbyś ty nie robił dokładnie tego samego?
– No tak, wiem, do czego zmierzasz, ale moje pytanie ma i szersze znaczenie, nie? Pipik, co robisz w prawdziwym życiu?
– Jestem licencjonowanym detektywem – odparł. – I co ty na to? Jestem prywatnym detektywem.
Spójrz.
Pokazał mi swoją legitymację. Ze zdjęciem, które równie dobrze mogło przedstawiać mnie. Licencja numer 7794. „…oficjalnie licencjonowany prywatny detektyw… z nadanymi przez legalne władze uprawnieniami”. I jego podpis. Mój podpis.
– Prowadzę agencję w Chicago – dodał. – Trzech facetów i ja. To wszystko. To mała agencja.
Robimy to co konkurencja… Poszukujemy złodziei, tropimy malwersacje, szukamy zaginionych osób, śledzimy niewiernych małżonków.
Czasem zajmujemy się grubszymi sprawami: narkotyki, zabójstwa. Ja specjalizuję się w poszukiwaniu zaginionych. Znają mnie z tego w okolicznych stanach. Pracowałem nawet w Meksyku i na Alasce. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wykonałem wszystkie zlecenia, jakie dostałem. Rozpracowuję też morderstwa.
Oddałem mu legitymację i patrzyłem, jak wkłada ją z powrotem do swojego portfela. A może jest ze sto takich podrobionych legitymacji z moim nazwiskiem? Nie uznałem za celowe pytać o to w tamtej chwili. Zaciekawiło mnie jego ostatnie zdanie: „Rozpracowuję też morderstwa”.
– Lubisz niebezpieczne zadania – stwierdziłem.
– Muszę być w pogotowiu dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu.
Podoba mi się takie ostre życie… Lubię czuć, jak adrenalina krąży mi w żyłach. Wszystko inne nudzi mnie.
„- Cóż, jestem zdumiony.
– To widać.
– Nie zdziwiłeś mnie co prawda tą adrenaliną, ale sądziłem, że wolisz podnosić jej poziom we krwi w nieco inny sposób.
– Czy Żyd nie może być prywatnym detektywem?
– Owszem, może.
– Czyżby detektyw nie mógł wyglądać tak jak ja? Lub jak ty?
– Nie o to chodzi…
– Myślisz, że kłamię. Żyjesz w cieplarnianym świecie: to ty jesteś tym prawdomównym Philipem, a ja jestem Philipem kłamcą. Ty to uczciwy Philip, natomiast ja to Philip nieuczciwy. Ty jesteś rozsądny, ja zaś to psychopata.
– Podoba mi się twoje zajęcie. Szukanie zaginionych… Bardzo sprytne w tych okolicznościach… A co skłoniło cię do podjęcia pracy detektywa? Opowiedz, skoro już poruszyliśmy ten temat.
– Zawsze byłem typem człowieka, który pragnie pomagać innym. Jeszcze jako dziecko nienawidziłem niesprawiedliwości. Doprowadzała mnie do szału. Nadal tak jest. I zawsze będzie.
Niesprawiedliwość stała się moją obsesją. Chyba dlatego, że byłem żydowskim dzieckiem, dorastającym w okresie wojny. W szkole mnie prześladowali. Tak samo jak Jonathana Pollarda.
Mogłem nawet zostać kimś takim jak Pollard. Marzyłem, niczym Pollard, żeby pracować dla Izraela, dla Mossadu, FBI, CIA…? Obie firmy odrzuciły mój akces. Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Czasami myślę, że przez ciebie. Może pomyśleli, że facet będący duplikatem znanego pisarza narobi im tylko kłopotów. Ale to tylko moje domysły. Tak czy owak, chciałem być Żydem, który pracuje dla FBI. Pollard to dla mnie bardzo ważna postać. Jego przypadek jest tak istotny dla mojej sprawy, jak przypadek Dreyfusa był istotny dla Herzla. Z poufnych źródeł dowiedziałem się, że FBI przekazała Pollardowi listę prominentnych amerykańskich Żydów i poleciła udowodnić mu ich działalność szpiegowską. Nie chciał tego zrobić.
Pollard odpycha mnie, ale za to go cenię. Żyję w strachu, że pojawi się jakiś drugi Pollard. Żyję w strachu, bo wiem, co to będzie oznaczało.
– A więc, mam z tego wszystkiego wywnioskować, że zostałeś detektywem, żeby pomagać Żydom?
– Posłuchaj… Mówisz, że nic o mnie nie wiesz. Tu mam nad tobą przewagę, bo wiem o tobie bardzo wiele. Próbuję ci wytłumaczyć, że moją profesją jest wiedzieć o ludziach jak najwięcej. I nie tylko o tobie, o wszystkich. Chcesz, aby nasze szansę się wyrównały. W porządku, tylko że moje słowa natrafiają na mur niedowierzania… Zgoda, straciłem opanowanie, kiedy cię spotkałem. Nasze spotkanie zaskoczyło mnie także. Ale potem napisałem do ciebie list z przeprosinami. Niektóre spotkania bywają wstrząsające. Muszę powiedzieć, że jesteś dopiero drugą osobą, której spotkanie tak mną wstrząsnęło. Pracując jako detektyw uodporniłem się prawie na wszystko. Staram się wszystko rozumieć i ze wszystkim dawać sobie radę. Poprzednio wstrząsnęło mną tak jedynie spotkanie z prezydentem, w 1963. Przybył wtedy do Chicago. W owym czasie pracowałem jako ktoś w rodzaju ochroniarza. Zwykle wynajmowały mnie osoby prywatne, ale zdarzało się, że pracowałem też dla sektora publicznego… Było to w gabinecie burmistrza. Odjęło mi mowę, kiedy prezydent uścisnął moją rękę. Słowa zwyczajnie uwięzły mi w gardle. To nie zdarzało się często. Bez słów nie mógłbym się obejść w swoim zawodzie i to słowom właśnie zawdzięczam dziewięćdziesiąt procent swych sukcesów. Słowom i mózgowi. Stało się tak pewnie dlatego, że akurat tamtego dnia snułem masturbacyjne fantazje na temat jego żony pędzącej na nartach wodnych i czułem się winny z tego powodu. Wiesz, co prezydent mi powiedział? Rzekł: „Znam pańskiego przyjaciela, Styrona. Musi pan odwiedzić Waszyngton. Wtedy zjemy ze Styronem wspólną kolację”.
A potem dodał: „Podziwiam pańskie książki, zwłaszcza «Letting Go»„. Było to w sierpniu 1963. Trzy miesiące później został zastrzelony.
– Kennedy pomylił cię ze mną. Prezydent Stanów Zjednoczonych myślał, że ochroniarz burmistrza Chicago pisze po godzinach powieści!
– Ten człowiek ściskał dziennie sześć milionów dłoni. Wziął mnie za ciebie. To nie było trudne: znał nazwisko, twarz, a poza tym ludzie zawsze biorą ochroniarzy za kogoś innego. Tak już jest.
Ochroniarze są zawsze potrzebni. Ktoś, powiedzmy tu, czuje się zagrożony. Otacza się gorylami, podróżuje z nimi. Udaje, że to jego przyjaciele albo ktoś taki. Jasne, niektórzy klienci żądają od ochroniarza, żeby odgrywał swoją rolę. Czarny garnitur, ciemne okulary, pistolet na szelkach.
Filmowy wygląd. Chcą tego, więc spełnia się ich wymagania. Chcą, żeby wszyscy wiedzieli: oto ochroniarz; żeby to rzucało się w oczy. Miałem pewnego stałego klienta w Chicago. Gruba ryba, kupa forsy… On uwielbiał takie pokazy. Raz pojechałem z nim do Vegas. On, jego wóz i jego przyjaciele.
Wszystko z wielką pompą i powagą. Musiałem rewidować kobiety idące do łazienki. Musiałem je tam podglądać i to tak, że nie zdawały sobie z tego sprawy.
– I to było trudne?
– Miałem wtedy dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat. Jakoś sobie poradziłem. Teraz układy się zmieniły, ale wówczas byłem chyba jedynym żydowskim gorylem w całym stanie.
Odwalałem pionierską robotę. Inne żydowskie chłopaki szły na uczelnie prawnicze. Tak chciały ich rodziny. Czy twój staruszek nie chciał, żebyś kształcił się na prawnika, a nie na nauczyciela angielskiego?
– Skąd o tym wiesz?
– Od Clive’a Cummisa, kumpla twojego brata. Teraz jest znanym adwokatem w New Jersey. Zanim zacząłeś studiować literaturę, twój ojciec namówił Clive’a, by ten przekonał cię, że powinieneś raczej studiować prawo.
– Nie przypominam sobie, żeby mnie do tego przekonywał.
– Pewnie… Clive powiedział, że nigdy nie wyżyjesz z nauczania angielskiego. Ty odparłeś mu, że mało cię to interesuje.
– Cóż, ten incydent jakoś umknął mi z pamięci.
– Jednak nie zapomniał o nim Clive.
– A więc widziałeś się również z Clive’em Cummisem?
– Dostaję zlecenia od prawników z całego kraju. Moja agencja ściśle współpracuje z wieloma firmami prawniczymi. Podrzucają nam mnóstwo roboty w Chicago i okolicach. Oni pomagają nam, a my z kolei im. Mam niezłe układy z policyjnymi wydziałami, głównie w Illinois, Wisconsin i Indianie. Mam dostęp do kartotek i archiwów lokalnej policji. Nic dziwnego, dzięki mnie przymknęli wielu kolesi.
Muszę przyznać, że powoli zaczynałem mu wierzyć.
– Wiesz co? Nigdy, przenigdy nie chciałem zajmować się tym, co żydowskie – powiedział. – To właśnie jeden z naszych największych błędów. Uczelnie prawnicze to po prostu nowe getta. Ty też zająłeś się tradycyjnie żydowskimi rzeczami: pisaniem, książkami, nauczaniem w szkołach. Książki to typowo żydowski sposób ukrywania strachu przed gojami. Widzisz, już dawno rozumowałem jak dobry diasporysta. Moje idee były wtedy jeszcze surowe, nie potrafiłem ich wyrazić, ale instynkt mnie nie zawodził. Ci ludzie tutaj określają to mianem asymilacji, by przydać pejoratywnego kontekstu… Mnie zwyczajnie chodziło o życie po ludzku. Wstąpiłem do wojska, żeby walczyć w Korei. Chciałem walczyć z komunistami. Nigdy mnie tam nie posłali. Zrobili ze mnie żandarma w Fort Benning. Zająłem się tam kulturystyką, nauczyłem się kierować ruchem drogowym. Stałem się ekspertem od broni krótkiej. Zakochałem się w broni. Studiowałem historię sztuki wojennej. Ty występowałeś przeciwko militarystom, a ja zostałem cholernie dobrym żandarmem, najlepszym w całej Georgii! Pokazywałem wszystkim, jaki to ze mnie twardziel. Nie bój się, mówiłem sobie, nie uciekaj, napieprzaj mięczaków, ile wlezie. W ten sposób nabrałem przekonania o własnej wartości.
– I co się z nim stało? – spytałem.
– Proszę, nie obrażaj mnie za bardzo. Nie noszę już broni, rak zgnoił zupełnie moje ciało, prochy, jak słusznie zauważyłeś, rozwalają mi mózg, rozpieprzają mnie całego i na dodatek do tego wszystkiego czuję przed tobą strach… Tak, to prawda. Niby tak powinno być. Znam swoje miejsce w twoim cieniu. Jestem skłonny poniżyć się przed tobą jak przed nikim w życiu. Czuję się trochę bezsilny, kiedy ty wchodzisz w grę. Jednakże rozumiem także twoje kłopoty lepiej, niż mógłbyś przypuszczać. Ty również jesteś porażony, Phil, znalazłeś się w położeniu, z którym typowy żydowski paranoik nie potrafi sobie tak łatwo poradzić. I zwracam się teraz do tej bardziej paranoicznej strony twojej natury. Dlatego właśnie opowiadam ci o sobie i wyjaśniam, skąd się wziąłem. Nie jestem wcale zrzutkiem z kosmosu. Nie jestem schizoidalną zjawą. I, choć możesz sobie tak sądzić dla zabawy, to nie jestem też Mosze Pipikiem od Meemy Gitchy. Nic z tego. Nazywam się Philip Roth. Jestem żydowskim prywatnym detektywem z Chicago, choruję na nowotwór, który najprawdopodobniej wpędzi mnie do grobu, lecz nie wcześniej, niż spełnię swoją misję. Nie wstydzę się tego, co uczyniłem dotychczas dla ludzi. Nie wstydzę się tego, że byłem gorylem u facetów, którzy potrzebowali ochrony.
Goryli przeważnie uważa się za bezmyślne góry miecha, ale ja starałem się spełniać swe zadania najlepiej, jak potrafiłem. Przez lata śledziłem niewiernych mężów i niewierne żony. Wiem, że to może zdawać się komiczne… przydybywanie ludzi ze spuszczonymi gaciami; wiem, to nie to samo, co bycie prozaikiem, który zebrał masę nagród… Ja byłem tym Philipem Rothem, który pokazywał swoją licencję hotelowym recepcjonistom, a potem szperał w księgach, by dowiedzieć się czegoś o gościach, zorientować się, co wpisali i jakie pokoje zajęli. Wcielałem się w postać, dajmy na to, posłańca z kwiatami, by wykonać zleconą robotę, za którą ktoś zapłacił mi ciężkie pieniądze. Snułem się po hotelikach i wciskałem kit pokojówkom: „To mój pokój, tylko zapomniałem klucza. Może pani sprawdzić na dole”. Jednak tak naprawdę to zawsze miałem odpowiedni klucz i potrafiłem dostać się do każdego pokoju… Zawsze.
– Do tego też – wtrąciłem, ale on zignorował uwagę.
– Wchodziłem do pokojów ze swoją minoltą i trzaskałem zdjęcia zaskoczonym parkom. Za to nie dostaje się prestiżowych nagród, ale ja nie wstydziłem się tej roboty. Z czasem dorobiłem się i po latach otworzyłem własną agencję. Resztę już znasz. Ludzie giną, a ja ich odnajduję. Zawsze mam do czynienia z desperatami, z ludźmi na krawędzi rozpaczy. Stykam się z tym na żywo, a nie na kartach książek. Zbrodnie biorą się z rozpaczy. Rozpacza przestępca, rozpacza ofiara, tyle rozpaczy w moim życiu, każdego dnia i każdej nocy… Uciekają z domów dzieciaki, a ja je odnajduję. Uciekają i trafiają między ludzi z marginesu. Dzieciaki szukają dla siebie jakiegoś kąta, a różne szumowiny korzystają z okazji. Nim zachorowałem, miałem sprawę pewnej piętnastoletniej dziewczynki z Highland Park. Jej matka zgłosiła się do mnie, zapłakana i rozhisteryzowana. Donna, j &j córka, poszła do szkoły we wrześniu, zaglądała na lekcje przez pierwsze dwa dni, a potem zniknęła. Ponoć kręciła z jednym menelem, szumowiną zwolnionym z aresztu za kaucją, parszywym typkiem. Odszukałem mieszkanie jego babki i czekałem. Sterczałem na czatach kilka dni. Całymi godzinami, raz nawet przez dwadzieścia sześć godzin bez przerwy. I nic. Do tej roboty trzeba mieć cierpliwość, anielską cierpliwość. Nawet czytanie gazety bywa w tym przypadku ryzykowne, bo coś może się stać w ułamku sekundy i należy błyskawicznie reagować. Poza tym nie można rzucać się w oczy. Czasem trzeba leżeć na podłodze samochodu. To paskudnie uciążliwe i niewygodne, ale nic się nie da na to poradzić. Starałem się zawsze myśleć tak jak przestępca, aby przewidzieć jego następny krok. Jednak kryminaliści nie są z jednej gliny, toteż plany, jakie opracowywałem, różniły się od siebie. Jeśli jesteś przestępcą, i to tępym, to nie myślisz; detektyw musi być na tyle inteligentny, by potrafić główkować w ten sam tępy sposób… Cóż, więc on w końcu zjawił się u swojej babki. Został u niej chwilę, a potem wyszedł. Śledziłem go. Wybrał się po narkotyki. Wreszcie wsiadł do jakiegoś wozu. Przeszedłem obok i zobaczyłem w środku dziewczynę, którą rozpoznałem jako Donnę. Później okazało się, że on zwykle brał w żyłę w tym wozie…
Zorientował się, że coś nie tak i próbował uciec. Ścigałem go, pędząc sto pięćdziesiątką na godzinę po lokalnych dróżkach w Indianie. Po drodze przejechaliśmy przez cztery miasteczka… Facetowi postawiono aż szesnaście zarzutów. Zwodzenie policji, złamanie warunków zwolnienia warunkowego, porwanie nieletniej… wdepnął w niezłe gówno. Rozmawiałem z dziewczyną. Zapytałem: „Jak leci, Donna?” A ona na to: „Nie wiem, o czym pan mówi. Mam na imię Pepper. Jestem z Kalifornii.
Przyjechałam tu przed tygodniem…” Ta miła dziewczynka ze średniej szkoły w Highland Park okazała się sprytna jak lisica i wymyśliła cwaną bajeczkę. Miała sfałszowaną metrykę urodzenia, lewe prawo jazdy i całą stertę podrobionych dokumentów. Jej zachowanie wskazywało na to, że ten gość był jej alfonsem. W jej portfelu znalazłem prezerwatywy, a w wozie różne erotyczne akcesoria…
Pomyślałem, że on to wszystko podłapał chyba z telewizji. Może gdybym oglądał więcej filmów sensacyjnych, a czytał mniej Dostojewskiego, to rozszyfrowałbym go w jednej chwili. Może sklecił w całość wątki z piętnastu policyjnych programów i tuzina kinowych kryminałów. Bardzo prawdopodobne, że któraś z popularnych sieci telewizyjnych nadawała w piątkowe wieczory strasznie modny serial kryminalny, oglądany przez całe rodziny, a jego bohaterem jawił się prywatny detektyw, żydowski prywatny detektyw, specjalizujący się w poszukiwaniu zaginionych dzieciaków. Ostatni odcinek poświęcony był dziewczynie ze średniej szkoły (atrakcyjnej, rozsądnej, nieźle wychowanej) i alfonsiarskierriu uwodzicielowi, uzależnionemu przy okazji od narkotyków (dziobata cera skłonność do czynów lubieżnych, zdziwaczała babka) i tenże odcinek przypadł Pipikowi szczególnie do serca, nim wskoczył na pokład samolotu do Tel Awiwu, gdzie zamierzał odgrywać mnie. A moje obejrzał podobny fHm podczas lotu maszyną arabskich linii lotniczych? Pewnie każdy w Ameryce kto skończył trzy lata, orientuje się już, że detektyw podczas akcji musi ukradkiem srać w samochodzie; pewnie każde dziecko w Stanach wie, co kryje się pod określeniem „erotyczne akcesoria” i tylko podstarzały autor „Kompleksu Portnoja” musi prosić o wyjaśnienie tego terminu. Pipik pewnie się nieźle bawił, robiąc mnie w konia w ten sposób.
Tylko czy urządził całe to przedstawienie po to, by przeszukać mój pokój, czy na odwrót ”- przeszukanie stanowiło jedynie pretekst, by zaprezentować tę komedię? A jeśli postawił na to drugie; jeżeli włamał się, aby sparodiować to, do czego sam przejawiałem zamiłowanie, a co ludzie określają obecnie wyrażeniem „robienia szopek”? Tak, mogłem przypuszczać, że ten mój Pipik to tylko błazeński duch w ludzkim ciele i naigrawa się z pisarstwa! Jak mogłem nie pojąć tego wcześniej? Tak, tak on jest oczywiście błazeńskim duszkiem, który stroi sobie tutaj ze mnie kpiny; ze mnie i z innych skostniałych zwolenników tego, co ważne i realne. Znalazł się tu, by odciągnąć nas od żydowskiego zacietrzewienia, które często mąci myśli. Zawitał w Jerozolimie, żeby wyśmiać wszystkich po kolei.
– Jakie erotyczne akcesoria? – zapytałem go.
– Miała wibrator. W samochodzie była też maczuga. Nie pamiętam co jeszcze…
– Co to takiego ta maczuga, jakiś rodzaj olbrzymiego sztucznego fallusa? Teraz takich wynalazków na pęczki… Jak dawniej rakiet tenisowych.
– Maczug używają sado – i masochiści. Do bicia, karania i temu podobnych rzeczy.
– Co stało się z Donną? Czy ona jest biała? Jakoś tego nie załapałem… Powiedz szczerze, kto ci podsunął tę rolę? A może raczej odgrywasz kogoś dla mnie?
– Nie znam zbyt wielu pisarzy – odparł. – Czy oni wszyscy myślą w ten sposób? Że niby każdy kogoś gra? Człowieku! Słuchałeś chyba ze zbyt wielkim nabożeństwem pewnej audycji, kiedy byłeś mały… Przecież przepadałeś za nimi, tak samo jak Sandy. Niedzielne poranki. Pamiętasz? Tysiąc dziewięćset czterdziesty. Jedenasta przed południem. I ta melodyjka: Da-dum-da-dadada, dum-da-dadada, dum-dada-da-dum…
Nucił melodię rozpoczynającą audycję pod tytułem „Udawajmy”, półgodzinną opowiastkę, która przyciągała do radioodbiorników w latach trzydziestych i czterdziestych, prócz mnie i mojego brata, ze dwa miliony dzieci w Ameryce.
– Być może – dorzucił – pojmowanie rzeczywistości zatrzymało się w twoim przypadku na poziomie audycji „Udawajmy”?
Nie wysiliłem się nawet, żeby temu zaprzeczyć.
– Och, co za banał, prawda? Czy ja cię nie zanudzam? Cóż – powiedział – teraz, kiedy dobijasz do sześćdziesiątki i radio nie nadaje „Udawajmy”, ktoś powinien ci wreszcie wytłumaczyć, że, po pierwsze, świat jest realny, po drugie, grywa się o wysokie stawki i po trzecie, nikt już nie udaje z wyjątkiem ciebie. Znam twoje myśli od bardzo dawna i nie od dziś wiem, o co chodzi pisarzom: wy myślicie, że wszystko jest teatrem.
– Nic podobnego, Pipik. Myślę i wiem, że ty jesteś rzeczywiście kłamcą i fałszerzem. Swoje historyjki opowiedz pięcioletniemu dziecku, może w nie uwierzy. Ale ty próbujesz je wcisnąć sześćdziesięcioletniemu facetowi. Pamiętaj, że wyszukiwanie patologicznych skłonności w opowieściach stało się ostatnio kolejną specjalnością ludzi w średnim wieku. A sam pewnie też niedługo skończysz sześćdziesiąt lat i powinieneś skończyć z tą błazenadą. Rozumiesz?
– Mogę zrozumieć wszystko, z wyjątkiem jednego. Cynizm narasta z wiekiem, bo głowa nabita jest coraz większą ilością bzdur. Jak twój Wywód odnosi się do nas?
Zapytałem na głos sam siebie:
– Czy ja naprawdę rozmawiam z tym człowiekiem? Czy serio zadaję sobie trud, żeby dojść z nim do ładu? Po co?
– ą – Jak to po co? Skoro możesz dyskutować z Aaronem Appelfeldem – rzekł, podniósł książkę Aarona i potrząsnął nią – to dlaczego nie możesz ze mną?
– Z bardzo wielu powodów.
Natychmiast wpadł w szał zazdrości, gdyż rozmawiałem poważnie z Aaronem, a z nim nie.
– Wymień przynajmniej jeden! – krzyknął.
Ponieważ, wyliczałem w myślach, Aaron tak skrajnie różni się ode mnie, a Pipik w żaden sposób nie mógł tego powiedzieć o sobie; ponieważ Aaron nie jest moim duplikatem, a ja nie jestem karykaturą jego, wiemy, że ja to ja i on to on; ponieważ Aaron i ja doświadczyliśmy w życiu czegoś zupełnie odwrotnego; ponieważ obaj uważamy się nawzajem za prawdziwych Żydów, i to najwyraźniej błędnie; ponieważ nie da się porównać ze sobą naszych losów i naszych powieści, moja biografia stanowi antytezę jego biografii; ponieważ obaj przejęliśmy drastycznie rozdwojoną spuściznę – ponieważ z powodu sumy tych wszystkich żydowskich antynomii mamy ze sobą zawsze sporo do pogadania i staliśmy się bliskimi przyjaciółmi.
– Wymień choć jeden! – rzucił drugi raz, ale wolałem zwyczajnie przemilczeć ten temat, zachować własne przemyślenia dla siebie. – Uważasz Appelfelda – ciągnął – za człowieka, za jakiego się podaje. Czemu nie podejdziesz w ten sam sposób do mnie? Bez przerwy bronisz się przede mną.
Ignorujesz mnie, znieważasz, obrażasz, irytujesz się i wściekasz na mnie… no i okradasz mnie. Po co tyle tego jadu? Dlaczego wciąż widzisz we mnie rywala… Nie rozumiem tego. Czemu traktujesz mnie tak złośliwie, czemu jesteś do mnie tak wojowniczo nastawiony? Przecież razem moglibyśmy osiągnąć tak wiele. Możemy podjąć twórczą współpracę, możemy zostać partnerami… współdziałać w tandemie zamiast tak głupio wchodzić sobie w drogę!
– Posłuchaj, moja osobowość zupełnie mi wystarcza. Ty jesteś mi zbyteczny. Skończmy już z tym.
Nie chcę wchodzić z tobą w żadne konszachty. Chcę tylko, żebyś się ode mnie odczepił.
– Moglibyśmy się chociaż zaprzyjaźnić.
Powiedział to tak rozpaczliwym głosem, że aż musiałem się roześmiać.
– Nigdy. Prawdziwi przyjaciele powinni mieć więcej cech odrębnych niż wspólnych… Nie, przyjaciółmi również nie możemy zostać. Trudno.
Ku mojemu zdumieniu wyglądał po usłyszeniu tego jak ktoś, kto zaraz wybuchnie głośnym płaczem.
A może po prostu skończyło się przeciwbólowe działanie leku, który wcześniej wziął.
– Wiesz co? Nie dokończyłeś swojej opowieści – powiedziałem. – Nie poznałem losów Donny.
Rozerwij mnie trochę, a potem, jeśli nie masz nic przeciwko, może byśmy zakończyli naszą chorą znajomość. No więc co stało się z piętnastoletnią uczennicą z Highland Park? Jak kończy się ten film?
To, naturalnie, rozdrażniło go znowu.
– Film! Naprawdę sądzisz, że oglądam seriale kryminalne? One wykrzywiają rzeczywistość, każdyjeden. Wolę już wieczorne dzienniki…
Chwileczkę… Okazało się, że Donna to Żydówka. Jak dowiedziałem się później, uciekła z domu przez matkę. Nie będę ci o tym opowiadał, pewnie mało cię to obchodzi. Ja jednak naprawdę wgryzałem się w te sprawy. Były całym moim życiem, zanim zachorowałem. Próbowałem zawsze dokopać się do źródła problemu i starałem się wyprostować, co jeszcze się dawało. Próbowałem ludziom pomagać.
Czułem satysfakcję, gdy się udawało. Niestety, Donna miała problem z tym facetem… On był Dominikańczykiem o imieniu Hector…
– Zawładnął nią – domyśliłem się – a ona do dzisiejszego dnia usiłuje się z nim skontaktować.
– Takie rzeczy się zdarzają, to prawda… Została oskarżona o przywłaszczenie kradzionych rzeczy i ucieczkę przed policją… Ona także trafiła za kratki.
– A kiedy ją wypuszczą, to wszystko zacznie się od nowa? – powiedziałem. – Świetna historyjka. Czytelna dla każdego. Ona nie chce już dłużej być żydowską panienką o imieniu Donna, pragnie stać się Dominikanką, HectorowąPepper. Fantazja zbudowana na autobiograficznych wątkach, co? Może ten serial, który wszyscy oglądają, zainspirował połowę ludności do masowej przemiany duchowej? Może właśnie ty to ucieleśniasz: tęsknotę za metempsychozą rozbudzoną przez owe popularne seriale telewizyjne?
– Idioto! – wrzasnął. – Powinno być dla ciebie jasne, co takiego ucieleśniam!
Racja, pomyślałem, to jest jasne. Ucieleśniasz kompletne zero. Coś absolutnie bez znaczenia. Punkt początkowy. Wszystko ma większe znaczenie, a nic nie może znaczyć mniej.
– Tak więc co w końcu stało się z Hectorem? – zapytałem go, mając nadzieję, że jeśli zdołam doprowadzić go do końca jakiejkolwiek opowieści, to dam mu tym samym okazję, by wstał z mojego łóżka i wyszedł z pokoju bez uciekania się o pomoc do recepcji. Jakoś w tamtej chwili nie miałem sumienia patrzeć, jak wywlekają tę kanalię. On nie tylko nic nie znaczył. Gdy tak obserwowałem go przez godzinę, to doszedłem do wniosku, że on chyba już nie jest wcale groźny. Pod tym względem też więc byliśmy do siebie podobni: ja zwykle posługiwałem się jedynie werbalnymi groźbami. W rzeczywistości wręcz wmawiałem sobie, że on nie zasługuje na aż taką pogardę, starając się nie myśleć o całym zamieszaniu, jakie wprowadziło do mego życia jego pojawienie się; nie myśleć o reperkusjach naszego spotkania, które – o czym byłem przekonany – dadzą o sobie w przyszłości znać w przykry sposób.
– Z Hectorem? – powiedział. – Hector znowu wyszedł za kaucją. Niespodziewanie zaczął się śmiać, jednak śmiechem lak beznadziejnym i znużonym jak jego głos.
– Ty i Hector… – rzekł. – Aż do teraz nie dostrzegłem pomiędzy wami podobieństw. Tak jakby mało mi było problemów z tobą, bo ty chcesz mnie załatwić na dobre, to jeszcze i Hector pragnie się na mnie zemścić. Dzwonił do mnie, rozmawiał ze mną, straszył mnie… Hector groził, że mnie zabije.
Wkrótce potem znalazłem się w szpitalu. Wiesz, zamknąłem wielu ludzi, wielu wsadziłem za kratki.
Oni mnie szukają, tropią, a ja się nie ukrywam. Jeśli ktoś chce mnie zniszczyć, to trudno. Na ulicach nie oglądam się za siebie. Odpowiedziałem Hectorowi to, co odpowiadam innym: „Wiesz, jak się nazywam, człowieku. Mam na nazwisko Roth. Chodź i próbuj szczęścia”.
Kiedy skończył, uniosłem ramiona nad głowę i zacząłem klaskać w dłonie, parodiując spontaniczny aplauz.
– Brawo! Jesteś znakomity! Co za zakończenie! Jakie niebanalne! Przez telefon brzmiałeś niczym wcielony żydowski wybawca, żydowski mąż stanu, drugi Teodor Herzl. Potem, przy naszym pierwszym spotkaniu twarzą w twarz, zagrałeś rozpływającego się z podziwu adoratora. A teraz to… istny majstersztyk: detektyw, który nie ogląda się za siebie. „Znasz mnie, człowieku. Jestem Philip Roth. Chodź i spróbuj szczęścia”. Doskonale!
Ryknąłem śmiechem, który tkwił we mnie od dnia, gdy dowiedziałem się po raz pierwszy o istnieniu tej groteskowej postaci. On jednak nagle ryknął z łóżka:
– Chcę ten czek! Chcę mój czek! Ukradłeś mi milion dolarów!
– Zgubiłem go, Pipik. Zgubiłem po drodze z Ramallah. Czek przepadł. Gapił się na mnie w osłupieniu. Gapił się na tego człowieka, który był do niego bliźniaczo podobny, którego uznał za dopełnienie siebie, za cel i przyczynę własnego istnienia, na swoje lustrzane odbicie, swoją kartę wstępu, swój ukryty potencjał, swoją publiczną osobowość, swoje alibi, swoją przyszłość; na człowieka, do którego pragnął uciec od samego siebie, na osobę, od łaski której zależała jego własna tożsamość, poznanie której stanowiło przełom w jego życiu… I zamiast tego ujrzał, ukrytego pod maską jego twarzy, śmiejącego się do rozpuku swego największego wroga, żywiącego ku niemu tylko nienawiść. Jak Pipik mógł jednakże nie przewidzieć, że będę go nienawidził nie mniej, niż on nienawidzi mnie? Czy naprawdę oczekiwał, że kiedy się spotkamy, to natychmiast zapałam doń uwielbieniem i zaczniemy stanowić diaboliczny, kreatywny duet, niczym Makbet i jego żona?
– Zgubiłem go. To długa i zagmatwana historia, prawie tak niewiarygodna, jak tamta twoja. Ten czek się ulotnił – powtórzyłem. – Milion dolców poszybował gdzieś w pustynne piaski. Teraz pewnie znalazł się już gdzieś w okolicach Mekki. A przecież za ten milion dolarów mogłeś zorganizować ów kongres diasporystów w Bazylei. Mogłeś odesłać pierwszy kontyngent szczęśliwych Żydów do Polski.
Mogłeś zawiązać nową komórkę Anonimowych Antysemitów w samym Watykanie. Spotkania odbywałyby się w podziemiach bazyliki Świętego Piotra. Nadkomplet każdego wieczora. „Nazywam się Eugenio Pacełli. Leczę się z antysemityzmu”. Pipik, kto przysłał cię do mnie w potrzebie? Kto sprawił mi taki podarunek? Wiesz, co lubił powiadać Heine? Istnieje Bóg, a jego imię to Arystofanes.
Udowodnij to. To do Arystofanesa trzeba się modlić przy Ścianie Płaczu… Gdyby on był izraelskim bóstwem, to mnie wyrósłby na dłoni kaktus!
Śmiałem się tak, jak śmieją się ludzie na pogrzebach w tych krajach, gdzie jest to przyjęte; gdzie śmiech jest oznaką nerwowego napięcia. Tam gdzie rwą na sobie ubrania i rozdrapują twarze paznokciami. Gdzie głośno zawodzą. Gdzie mdleją. Gdzie tłoczą się z lamentem, usiłując dotknąć trumny. Cóż, to był właśnie taki śmiech, jeśli potraficie go sobie wyobrazić. Sądząc z wyrazu twarzy Pipika – naszej twarzy! – było to coś niezwykłego. Dlaczego Arystofanes nie miał okazać się Bogiem? Czemu my mielibyśmy okazać się dalsi od prawdy?
¦r – Pogódź się z rzeczywistością – odezwałem się do niego ponownie. -¦ Radzę to z własnego doświadczenia… Pogódź się z rzeczywistością, Pipik. Nic na świecie nie jest w stanie z nią konkurować.
Podejrzewam, że następnie winienem ryknąć jeszcze bardziej donośnym śmiechem; powinienem niby neofita zerwać się na równe nogi, krzycząc głośno: „Alleluja!” i śpiewając pochwalne hymny na cześć Stwórcy, tego, który ulepił nas z gliny, Wszechmocnego Komediopisarza, NASZEGO MIŁOŚCIWEGO ODKUPICIELA, ARYSTOFANESA – lecz (z powodu umysłowego paraliżu) zdołałem się jedynie niemo gapić na czysto arystofanesowską erekcję, jaką zademonstrował Pipik.
Jego penis wyskoczył z rozporka niczym królik, przybierając kształt drąga. Dalej, ku memu rosnącemu zdumieniu, Pipik zaczął nim obracać, trzymając dłonią główkę przypominającą łebek lalki, zupełnie jakby próbował uruchomić korbą silnik przedwojennego automobilu. Potem rozciągnął się jak długi na łóżku.
– Oto rzeczywistość. Jest twardy jak skała!
Był groteskowo wesoły, jak gdyby choroba przeżarła już jego kości i pozostawiła wolnego od trosk.
Chwyciłem go mocno za ramię, uderzyłem silnie w okolice łopatek, później mocniej w nasadę szyi i cisnąłem na drzwi (kto je otworzył?). Wyleciał z gołym tyłkiem na korytarz. Lecz po ułamku sekundy, w progu apartamentu, zorientowałem się, że ktoś może wziąć mnie za niego. Trzasnęły drzwi, otwierane i zamykane w pospiesznym zamieszaniu.
– Moje buty!
Krzykiem domagał się butów i wtedy akurat zadzwonił telefon. A więc nie byliśmy sami; z tego arabskiego hotelu w arabskiej dzielnicy Jerozolimy nie wyszedł syn Demianiuka z obrońcami jego ojca, nie ewakuowano stąd wszystkich gości, władze izraelskie nie zamknęły tego miejsca na głucho – by Roth oraz „Roth” mogli stoczyć walkę o nazwisko bez świadków… Nie, nie tak łatwo oderwać się od zewnętrznego świata, by spełniło się wreszcie największe marzenie, moje albo jego.
Jego buty stały koło łóżka. Pantofle wiązane na sznurówki w stylu braci Brook, jakie sam zacząłem nosić z podziwu dla tychże. Schyliłem się, żeby podnieść buty Pipika i wtedy zobaczyłem, jak bardzo mają skoszone podeszwy na piętach – identycznie starte były podeszwy obuwia na moich stopach.
Jeszcze raz rzuciłem okiem na swoje pantofle, potem na jego, a następnie otworzyłem drzwi na króciutki moment, tak że zdążyłem zobaczyć tylko rąbek jego głowy i cisnąłem buty na korytarz.
Złapał za klamkę, ale wcześniej zdołałem zatrzasnąć drzwi. Staliśmy po obu stronach wejścia w identycznych pozach, stanowiąc swe lustrzane odbicia. Dotknąłem ręką głowy, by upewnić się, że mam własną na karku. On dobierał sobie uczesanie, kopiując fryzury na moich fotografiach! Pipik nie może być mną, powiedziałem sobie i – kompletnie wyczerpany – rzuciłem się na skotłowane łóżko, na którym jeszcze przed chwilą leżał on, demonstrując dumnie erekcję. Ten człowiek to nie ja! Jestem tutaj i włosy na mojej czaszce należą do mnie. No tak! On zaczesywał je z lewej na prawą stronę, a ja odwrotnie! Pomimo tej różnicy i paru jeszcze istotniejszych – takiej na przykład, że posiadaliśmy inne mózgi – paradował sobie po hotelu i ulicach, spacerował po Jerozolimie. Kiedy dopadnie go wreszcie policja i zabierze na wstępne przesłuchanie, on powie im to, co mówił tamtym: „Znacie mnie. Jestem Philip Roth.
Próbujcie szczęścia”.
– Moje okulary!
Znalazłem jego szkła tuż obok siebie na łóżku. Złamałem oprawkę i rzuciłem je na ścianę. Niech nic nie widzi!
– Stłukły się. Idź stąd!
Telefon wciąż dzwonił. Nie zaśmiewałem się już jak wielbiciel sztuki Arystofanesa, tylko trząsłem się z barbarzyńskiej, ciemnej wściekłości. Podniosłem słuchawkę i czekałem bez słowa.
– Philip Roth?
– Nie ma go tutaj.
– Philipie Roth, gdzie był Bóg między 1939 a 1945? Z pewnością stworzył świat. Z całą pewnością rozmawiał na górze Synaj z Mojżeszem. Tylko co robił pomiędzy 1939 i 1945? Wtedy zaniedbał Swe obowiązki i Jemu, zwłaszcza Jemu, nie można tego wybaczyć.
Ktoś powiedział te słowa z ciężkim, izraelskim akcentem, chrapliwym, głuchym, semickim głosem, który brzmiał tak, jakby wydostał się z gardła kogoś skrajnie osłabionego.
Tymczasem rozległo się lekkie, rytmiczne stukanie do drzwi. Czy Pipik mógł jednocześnie rozmawiać przez telefon i pukać w drzwi? He osób się w nim kryje?
– Kto mówi? – rzuciłem do słuchawki.
– Pluję na tego Boga, który zrobił sobie wakacje od 1939 do 1945! Przerwałem połączenie.
Czekałem i czekałem, ale pukanie nie ustawało.
– Kto tam? – spytałem w końcu niemal szeptem, tak cicho, że ów ktoś” mógł mnie nie usłyszeć.
Pomyślałem, że właściwie nie musiałem zadawać tego pytania. Mogłem się domyślić.
Cicha odpowiedź zdała się sączyć przez dziurkę od klucza na cieniutkiej smudze chłodnego powietrza:
– Mam ci obciągnąć?
– Spadaj!
– Obciągnę wam obu.
Spoglądam na rodzaj polowego lazaretu zorganizowanego na wielkim boisku, które przypomina mi szkolny stadion przy Bloomfield Avenue w Newark, gdzie rywalizujące ze sobą miejscowe gimnazja – włoskie, irlandzkie, żydowskie, murzyńskie – rozgrywały mecze piłkarskie w czasach, gdy byłem chłopcem. Tyle że ów plac jest dziesięć razy większy od tamtego boiska i zapełniony tłumem, dziesiątkami tysięcy podekscytowanych ludzi, owiniętych w szaty i rozgrzewających się gorącą, parującą z plastikowych kubków kawą.
Wszędzie powiewają białe proporce, a tłum skanduje rytmicznie. Tymczasem lekarze w białych kitlach przemykają w milczeniu – dostrzegam przez swą lornetkę ich poważne, pełne poświęcenia twarze i również twarze tych, którzy leżą bez ruchu jak głazy, podłączeni do kroplówek. Przerażające jest jednak to, iż każda z osób, nawet każda kobieta i każde dziecko, ma twarz Iwana z Treblinki. Z trybun radosna gawiedź nie widzi niczego poza wielkim balonem, przybierającym kształt niby przyjaznego, głupiego oblicza, lecz ja przez lornetkę mogę spostrzec, że na tyrn wyłaniającym się obliczu koncentruje się wszystko, co ludzkość uznaje za godne nienawiści. Mimo to rozentuzjazmowany tłum krzyczy z nadzieją: „Od teraz wszystko będzie inaczej! Każdy zacznie chodzić do kościoła jak pan Demianiuk! Każdy będzie uprawiać ogródek jak pan Demianiuk! Każdy będzie ciężko pracować i wieczorami wracać na łono swej wspaniałej rodziny, zupełnie jak pan Demianiuk!” Tylko ja mam lornetkę i jestem świadkiem nadciągającej katastrofy. „To Iwan!” – krzyczę, lecz nikt nie słyszy mnie z powodu ogłuszającego harmideru. Wciąż wrzeszczę, że to Iwan, Iwan z Treblinki, a oni wyrzucają mnie z mojego miejsca i toczę się po miękkich pomponach na białych, wełnianych czapeczkach, które kibice mają na głowach. Potem przerzucają moje ciało (owinięte teraz w białą płachtę, przyozdobioną wielką, błękitną literą M) przez kamienny mur z wymalowanym napisem: BARIERA PAMIĘCI. TYLKO DLA ZAWODNIKÓW. Wpadam w ramiona dwóch lekarzy, ci zaś przywiązują mnie mocno do łóżka na kółkach i wiozą na boisko, podczas gdy orkiestra gra skocznego marsza. Igła z kroplówką wbija mi się w przedramię i słyszę donośny ryk poprzedzający wielki finał. „Kto gra?” – pytam siostrę w białym fartuchu, która ma się mną zająć. To Jinx, Jinx Posseski. Ona poklepuje mnie po ręce i mówi szeptem: „Drużyna Uniwersytetu Metempsychozy”. Zaczynam krzyczeć: „Nie chcę grać!”, lecz Jinx uśmiecha się uspokajająco i powiada: „Musisz… Zagrasz na obronie”.
„ZAGRASZ NA OBRONIE” odbijało mi się jeszcze echem w uszach, kiedy usiadłem gwałtownie na łóżku, przebudziwszy się w ciemnym, bezkształtnym pokoju. Początkowo pomyślałem, że to zeszłe lato i odruchowo chciałem zapalić nocną lampkę, aby wziąć ze stolika pigułki. Potrzebowałem kolejnej pastylki halcionu, by przebrnąć przez resztę nocy. Po chwili zawahałem się. Bałem się, że odkryję ślady psich łap nie tylko na pościeli, ale także na ścianach i suficie. Wtedy znów zadzwonił telefon.
– Co jest prawdziwym życiem człowieka? – ponownie usłyszałem zmęczony głos tamtego Żyda.
– Nie wiem. Sam mógłbym o to zapytać.
– Nie ma prawdziwego życia. Jest tylko pragnienie uchwycenia realności. Wszystko, co nierealne, stanowi prawdziwe życie człowieka.
– Dobra, mam zagadkę. Chciałbym pojąć znaczenie dzisiejszego dnia.
– Błąd. Błąd za błędem. Błąd, pomyłka, udawanie, fantazjowanie, niewiedza, fałsz i głupstwo, oczywiście niepoprawne głupstwo. To był zwyczajny dzień.
– Więc gdzie tu błąd?
W jego łóżku, odpowiedziałem sobie i powtórnie zapadłem w sen. Byłem w łóżku kogoś, kto zmarł właśnie na jakąś zakaźną chorobę i teraz umierałem sam. Za to, że zamknąłem się z nim w tym pokoiku, że naigrawałem się z niego w jego obecności; za to, że nagadałem tej nijakiej, megalomańskiej pseudoistocie, iż dla mnie jest tylko Mosze Pipikiem. Nie pojąłem w porę, że nie wolno sobie z niego otwarcie żartować i Mosze Pipik postanowił zamordować mnie. I leżę tu, krwawiąc… Póki nie wyrwałem się z maligny, niczym pilot katapultujący się z kabiny samolotu i odkryłem, że po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat miałem orgazm podczas snu.
W pełni już przebudzony wstałem w końcu z łóżka i podszedłem do okna, żeby przekonać się, czy zobaczę go sterczącego na ulicy. Dostrzegłem jedriak zamiast Pipika kilkuset żołnierzy w świetle latarni. Każdy miał na ramieniu automat. Nie słyszałem podeszew ich butów stukających o bruk, gdy wydano im polecenie zajęcia miejsc w ciężarówkach. Biegli jeden za drugim przy murze po drugiej stronie ulicy i znaleźli się obok długiego bloku z pofałdowanym, blaszanym dachem, który najpewniej pełnił funkcję garażu lub magazynu; od drugiej strony budynek ten musiał przesłaniać niemal całą uliczkę. Naliczyłem sześć ciężarówek. Widziałem, jak ostatni żołnierz wskoczył na wóz i ciężarówki ruszyły, kierując się prawdopodobnie w stronę zachodniego brzegu Jordanu. Mieli tam zluzować oddziały żydowskiego wojska, starające się powstrzymać eksplozję tego, co Pipik nazwał drugim holocaustem. Wybuch tego, co Pipik obiecywał uśmierzyć działalnością ochotniczej agencji, skupiającej Anonimowych Antysemitów.
Wtedy właśnie postanowiłem – minęła niedawno druga – opuścić Jerozolimę. Pozostało mi jeszcze wymyślenie trzech czy czterech pytań kończących wywiad z Aaronem. Dom Aarona znajdował się na wsi, jakieś dwadzieścia minut na zachód od Jerozolimy, blisko szosy wiodącej na lotnisko. Mógłbym wziąć taksówkę, kazać kierowcy zatrzymać się po drodze – tak bym zdołał wpaść do Aarona i zadać te ostatnie pytania – a potem już udać się na lotnisko i stamtąd samolotem do Londynu. Zapytałem siebie: Dlaczego po prostu nie udawałeś, że będziesz z nim współpracować? Szydziłeś z niego i to okazało się ”błędem. Jeszcze zapłacisz za roztrzaskanie mu okularów.
Byłem kompletnie skołowany niezwykłymi wydarzeniami minionej doby. Nie potrafiłem wyłowić prawdy z tego całego piekielnego zamieszania. Dowodem na to, że – pakując się przed zamierzonym powrotem – wziąłem tamte trzy zdania za sentencje w istocie wypowiedziane przez Pipika, znajdującego się po drugiej stronie drzwi. Wariat wrócił! I ma broń! Jeszcze bardziej zdumiałem się – czy raczej przeraziłem – gdy, w ułamku sekundy, zorientowałem się, że to był mój własny głos, że gadam do siebie jak samotny podróżny, który przebudził się w dziwnym hotelu, z dala od domu, w samym środku nocy.
Byłem w fatalnym stanie. Wszystko, z czym walczyłem od momentu załamania, jakie spadło na mnie ubiegłego lata, uderzyło teraz we mnie potęgą przemożnego strachu. Naraz przeraziłem się, że brak mi sił, by nad sobą zapanować, i znowu wpadnę w koszmar rozpadu świadomości i osobowości; że stanie się tak naprawdę, jeśli dam teraz za wygraną i nie wezmę się w garść.
Przesunąłem biurko pod drzwi – nie tyle z obawy, iż on wróci i ponownie ośmieli się użyć klucza do mojego pokoju; klucza, który nadal miał w kieszeni – ile ze strachu, że ja sam mogę mu otworzyć i umożliwić tym samym wysunięcie kolejnej pojednawczej propozycji. Wolno, z wysiłkiem pchałem więc mebel z miejsca koło łóżka, zwijając przy tym orientalny dywanik na środku podłogi i czyniąc niemiłosierny hałas. W ten sposób dawałem mu znać, że próby ponownego wtargnięcia nie zdadzą się na nic. Barykadując biurkiem drzwi, budowałem jednocześnie zaporę przeciw własnej głupocie.
Rozsądniej, rzecz jasna, było pojechać na lotnisko i odlecieć tysiące kilometrów stąd – skoro inaczej nie potrafiłem uporać się z oczywistym wariactwem jego prowokacji. Teraz jednak, skonstatowałem, jestem tutaj, odcięty od świata. Będę mógł wydostać się z tego miejsca, gdy wyjdzie słońce i hotel przebudzi się do życia. Boy odprowadzi mnie do wyjścia i zawoła taksówkę. I tak wyrwę się z pułapki. Kolejne dwie godziny przesiedziałem na okiennym parapecie, całkiem świadom tego, że doskonale widać mnie z ulicy. Nie zaciągnąłem zasłon, gdyż kawałek materiału i tak nie ochroniłby mnie przed ewentualnym strzałem. Mógłbym właściwie odsunąć się od okna i trzymać się blisko ściany, lecz przy oknie odczuwałem dziwne ukojenie i nie miałem zamiaru oglądać pokoju z innej perspektywy. Teoretycznie można było przysiąść na łóżku i tam głowić się nad pytaniami dla Aarona, ale taki manewr zniszczyłby kruchą równowagę, jaką na razie udawało mi się zachowywać. Siedziałem na parapecie, wreszcie zdecydowałem się zająć miejsce przy stoliku i zapaliłem lampę. Tam nadal zmagałem się za pomocą strumienia pisanych wyrazów z tyranią własnego szaleństwa. Pisałem:
W książce „To the Land of the Cattails” Żydówka i jej dorosły syn, potomek szlachetnie urodzonego ojca, powracają do małej, ruskiej wsi, gdzie owa kobieta przyszła na świat. Dzieje się to latem 1938 roku. Im bliżej jednak domu, tym bardziej realna staje się groźba, że szlachcic, ojciec dziecka Żydówki, może uciec się do przemocy. Matka rzecze do syna: „Ich jest wielu, a nas garstka”. Piszesz dalej: „Słowo goj rosło w niej. Uśmiechała się, jakby na wspomnienie odległej przeszłości. Jej ojciec czasami, rzadko, używał tego słowa, określając beznadziejnego tępaka”.
Szlachta, wśród której żyją żydowscy bohaterowie większości twoich powieści, to zwykle ludzie beznadziejnie tępi, przy tym brutalni i prymitywni – pijacy, bijący żony, raptusy, które nie są w stanie nad sobą zapanować. Pewnie dałoby się powiedzieć więcej o prawdziwym, ówczesnym obliczu mieszkańców tamtych regionów, a także o ułomnościach tamtejszych Żydów, czasem przecież też tępych i prymitywnych. Przyznać trzeba, że nawet Europejczycy potrafili docenić wartość twej prozy, bardziej może nawet od samych Żydów, nie wywodzących się z Europy. W innym miejscu określasz goj a mianem „przyziemnej… kipiącej zdrowiem duszy”. Zdrowie godne pozazdroszczenia. Matka z „Cattails” mówi o swym półżydowskim, półszlacheckim synu: „On nie jest tak nerwowy jak ja. Inna, zimna krew płynie w jego żyłach”.
Moim zdaniem niemożliwe jest zrekonstruowanie żydowskich wyobrażeń bez zbadania pozycji goja w mitologii eksploatowanej przez żydowskich komików w Ameryce, takich jak Lenny Bruce czy Jackie Mason oraz, choć już na innym poziomie, przez żydowskich prozaików. Najbardziej jednoznaczny wizerunek goja zawarty jest w „The Assistant” Bernarda Malamuda. Tam goj to Frank Alpine, marny złodziejaszek, który okrada spożywczy sklep Żyda Bobera, potem usiłuje zgwałcić rozintelektualizowaną córkę Bobera i w końcu, zmieniając wyznanie, symbolizuje wyrzeczenie się gojowskiej dzikości. Nowojorski Żyd, bohater powieści Saula Bellowa ”The Victim”, prześladowany jest przez alkoholika, niejakiego Allbeego, człowieka w pewnym sensie bardziej okrzesanego niż Alpine. Najdoskonalej skonstruowanym gojem w całej twórczości Bellowa jawi się jednakże Henderson – łowca przygód, który szuka ujścia dla swych krwiożerczych instynktów w Afryce. Dla Bellowa, podobnie jak dla Appelfelda, „zdrowa, przyziemna dusza” to bynajmniej nie Żyd. To nie Żydzi też w waszych utworach mają problemy z rozładowaniem nadmiaru prymitywnej energii. Pod tym względem twoje pisarstwo przypomina twórczość Bellowa i, co zdumiewające, także Mailera.
Gdy w prozie Mailera pojawia się sadysta seksualny, to nazywa się on Sergius 0’Shaugnessy; gdy zabójca żony, to Stephen Rojack; a gdy notoryczny morderca, to Gary Gilmore, a nie, powiedzmy, Lepke Buchalter albo Gurrah Szapiro.
Wtedy, opanowawszy nareszcie niepokój, zgasiłem lampę i siedziałem w ciemności. Gdy tylko wzrok przywykł do zmroku, mogłem wyjrzeć na ulicę. Ktoś tam był! Ktoś, mężczyzna, przebiegł po bruku w słabym świetle latarni tuż pod moim oknem. Biegł skulony, ale i tak natychmiast go poznałem.
Pchnięciem otworzyłem okno. – Pipik! – wrzasnąłem. – Pipik, ty sukinsynu! Odwrócił się do mnie i wtedy spostrzegłem, że w dłoni trzyma spory kamień. Zamachnął się jakby i odkrzyknął mi coś. Był w masce. I krzyczał po arabsku. Potem popędził dalej. Wkrótce za nim wyłoniła się druga postać, następnie trzecia, czwarta. Każdy z tych ludzi dzierżył kamień, a twarz ukrytą miał pod narciarską maską. Kamienie brali ze stosu o kształcie piramidy, ze stosu, który przypominał grób, który znajdował się w alejce znajdującej się nieco na uboczu. Czwórka biegała po ulicy, przenosząc kamienie. Trwało to, dopóki nie oczyścili alejki ze sterty. Potem zamknąłem okno i zabrałem się znowu do pisania.
W „Immortal Bartfuss”, twojej powieści przełożonej ostatnio na angielski, Bartfuss pyta wciąż byłego męża swej zmarłej kochanki: „I co my, ocalali z holocaustu, narobiliśmy? Czy nasze straszne doświadczenia mają w ogóle jakiś sens?” To pytanie, w tej lub innej formie, zjawia się na każdej niemal stronie powieści. Wyczuwamy w Bartfussie samotnego człowieka, pełnego tęsknot i żalów, na próżno usiłującego zdławić wyrzuty sumienia, niechętnego do kontaktów z ludźmi, wędrującego w pojedynkę po izraelskim wybrzeżu, wymieniającego enigmatyczne zdania z klientami obskurnych knajp, cierpiącego agonię życia, które przytłoczyła potworna katastrofa.
O tych Żydach, co przetrwali zagładę, a po wojnie zajęli się szmuglem i pokątnym handlem we Włoszech, piszesz: „Nikt nie wiedział, co właściwie począć z tymi, którzy przetrwali”.
Moje ostatnie pytanie dotyczy głównego tematu powieści „Immortal Bartfuss”. Może wyda ci się bardzo ogólnikowe, ale proszę, chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź. Czy tułając się po Europie po zakończeniu wojny jako bezdomny wyrostek, a potem mieszkając czterdzieści lat w Izraelu, dokonałeś takich obserwacji, które stanowiłyby podstawę do podsumowania doświadczeń ocalałych z holocaustu? Co takiego owi rozbitkowie uczynili i w jakim sensie nieuchronnie się zmienili?
Nie zabrał niczego. W szufladzie nie brakowało nawet jednej skarpetki. W dodatku, szukając czeku, który znaczył dla niego tak: wiele, nie poczynił bałaganu, pozostawiając wszystko w najlepszym porządku – Przeglądał tylko egzemplarz „Tzili”, gdy czekał w łóżku na mój Powrót, książka ta okazała się jedynym przedmiotem nie odłożonym przez niego na miejsce. Pakując się zacząłem wręcz wątpić, czy rzeczywiście on przeszukiwał pokój. W jednej małej chwili dopadła mnie niepokojąca myśl: czy on tu w ogóle był? Jednak gdyby nie chciał czeku, który uznawał za swoją własność, to chyba nie ryzykowałby włamania i konfrontacji z moją wściekłością (lub z czymś jeszcze gorszym)?
Kiedy spakowałem już bagaże, założyłem marynarkę – Teraz czekałem już tylko na świt. Postanowiłem skupić się na jednym – na ucieczce z tego miejsca. Resztą chciałem zająć się, gdy uda mi się stąd wydostać.
I nie opisuj tego potem, upomniałem siebie. Chociaż byłem skołowany – to jednak nadal tkwiło we mnie pragnienie dochowania, wierności obiektywizmowi. Któż uwierzyłby zresztą w realność tej historii?
Obiecałem sobie także, iż gdy pożegnam się z Aaronem, to poproszę również o zachowanie milczenia. Poproszę go, żeby o wszystkim zapomniał o kształcie piramidy, ze stosu, który przypominał grób, który znajdował się w alejce znajdującej się nieco na uboczu. Czwórka biegała po ulicy, przenosząc kamienie. Trwało to, dopóki nie oczyścili alejki ze sterty. Potem zamknąłem okno i zabrałem się znowu do pisania.
W „Immortal Bartfuss”, twojej powieści przełożonej ostatnio na angielski, Bartfuss pyta wciąż byłego męża swej zmarłej kochanki: „I co my, ocalali z holocaustu, narobiliśmy? Czy nasze straszne doświadczenia mają w ogóle jakiś sens?” To pytanie, w tej lub innej formie, zjawia się na każdej niemal strome powieści. Wyczuwamy w Bartfussie samotnego człowieka, pełnego tęsknot i żalów, na próżno usiłującego zdławić wyrzuty sumienia, niechętnego do kontaktów z ludźmi, wędrującego w pojedynkę po izraelskim wybrzeżu, wymieniającego enigmatyczne zdania z klientami obskurnych knajp, cierpiącego agonię życia, które przytłoczyła potworna katastrofa.
O tych Żydach, co przetrwali zagładę, a po wojnie zajęli się szmuglem i pokątnym handlem we Włoszech, piszesz: „Nikt nie wiedział, co właściwie począć z tymi, którzy przetrwali”.
Moje ostatnie pytanie dotyczy głównego tematu powieści „Immortal Bartfuss”. Może wyda ci się bardzo ogólnikowe, ale proszę, chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź. Czy tułając się po Europie po zakończeniu wojny jako bezdomny wyrostek, a potem mieszkając czterdzieści lat w Izraelu, dokonałeś takich obserwacji, które stanowiłyby podstawę do – podsumowania doświadczeń ocalałych z holocaustu? Co takiego owi rozbitkowie uczynili i w jakim sensie nieuchronnie się zmienili?
Nie zabrał niczego. W szufladzie nie brakowało nawet jednej skarpetki. W dodatku, szukając czeku, który znaczył dla niego tak wiele, nie poczynił bałaganu, pozostawiając wszystko w najlepszym porządku. Przeglądał tylko egzemplarz „Tzili”, gdy czekał w łóżku na mój powrót i książka ta okazała się jedynym przedmiotem nie odłożonym przez niego na miejsce. Pakując się zacząłem wręcz wątpić, czy rzeczywiście Pipik przeszukiwał pokój. W jednej małej chwili dopadła mnie niepokojąca myśl: czy on tu w ogóle był? Jednak gdyby nie chciał czeku, który uznawał za swoją własność, to chyba nie ryzykowałby włamania i konfrontacji z moją wściekłością (lub z czymś jeszcze gorszym)?
Kiedy spakowałem już bagaże, założyłem marynarkę. Teraz czekałem już tylko na świt. Postanowiłem skupić się na jednym – na ucieczce z tego miejsca. Resztą chciałem zająć się, gdy uda mi się stąd wydostać. I nie opisuj tego potem, upomniałem siebie. Chociaż byłem skołowany, to jednak nadal tkwiło we mnie pragnienie dochowania wierności obiektywizmowi. Któż uwierzyłby zresztą w realność tej historii? Obiecałem sobie także, iż gdy pożegnam się z Aaronem, to poproszę również jego o zachowanie milczenia. Poproszę go, żeby o wszystkim zapomniał.
Nawet w Londynie, gdy Claire zapyta, jak mi poszło, miałem zamiar odrzec: w porządku. „Nic takiego nie zaszło. On się nie ujawnił”. Inaczej będę zmuszony do tłumaczenia się z tych dwóch dni przez resztę życia.
W wewnętrznej kieszeni marynarki miałem złożoną na pół mapkę z rozkładem miejscowych hoteli oraz notatnik z pytaniami dla Aarona. Zapiski i taśmy dokumentujące nasze poprzednie rozmowy znajdowały się w podróżnej torbie. Cały wywiad chciałem opracować i zredagować znacznie później, może dopiero w Nowym Jorku… I nagle przypomniałem sobie o Apterze. Czy zastanę go w jego klitce, gdy będę wyjeżdżał z Jerozolimy? Czy też Pipik już będzie tam na mnie czekał; Pipik udający przed nieszczęsnym Apterem, że jest mną!?
Nie zapalałem światła. Siedziałem w ciemnościach przez jakieś pół godziny, czekając przy stoliku nie opodal okna, z gotowymi do drogi bagażami przy nodze. Zacząłem na nowo obserwować zamaskowanych ludzi, którzy powrócili do swojego dziwnego zajęcia na uliczce obok hotelu, jak gdyby rzucali mi wyzwanie, jakby chcieli sprawdzić, czy znajdę w sobie śmiałość i zawiadomię telefonicznie wojsko albo policję. Tymi kamieniami, myślałem, będą rozwalać żydowskie czaszki; przyszło mi jednak również do głowy, że oni walczą o swój kraj, a ja jestem tu tylko gościem…
Starałem się zliczyć kamienie, które przenosili. Gdy doszedłem do setki, nie wytrzymałem.
Zadzwoniłem do recepcji i poprosiłem o połączenie z policją. Usłyszałem w odpowiedzi, że linia jest zajęta.
– To pilne – stwierdziłem.
– Czy coś nie tak? Czy źle się pan czuje?
– Proszę, chcę złożyć zawiadomienie.
– Jak tylko numer będzie wolny, proszę pana. Policja ma dzisiejszej nocy mnóstwo roboty. Czy coś panu ukradziono, panie Roth?
Odłożyłem słuchawkę i wówczas zza drzwi doszedł mnie damski głos.
– Proszę mnie wpuścić… – rozległ się natarczywy szept. – Jestem Jinx Posseski. Dzieje się coś strasznego.
Udawałem, że mnie nie ma, ale zaczęła gorączkowo pukać do drzwi. Pewnie usłyszała, jak rozmawiałem przez telefon.
– On zamierza porwać syna Demianiuka.
Postanowiłem jednak trzymać się swych planów i nie odpowiedziałem jej. Nie popełnisz błędu nie reagując.
– Syn Demianiuka może zostać uprowadzony!
Za drzwiami panna Posseski od Pipika, pod oknem zamaskowani Arabowie… Zamknąłem oczy, żeby skupić się na sformułowaniu jeszcze jednego pytania, jakie zamierzałem zadać Aaronowi przed opuszczeniem tego kraju. „Żyjesz w społeczeństwie wstrząsanym przez polityczne spory. Jednakże jako pisarz nie zajmujesz się właściwie codziennymi zamieszkami w Izraelu…”
– Panie Roth, to naprawdę może się stać!
„… a interesują cię problemy odnoszące się do historii Żydów. Jakie znaczenie mają dla ciebie, jako prozaika, obecne wydarzenia? Jak fakt, iż jesteś obywatelem tej…”
Jinx teraz cicho łkała.
– On zdobędzie się na to. Czuje się ważny po spotkaniu z Wałęsą. Panie Roth, pan musi pomóc…
„…niezwykłej, domagającej się uznania, żyjącej legendami, kontrowersyjnej społeczności wpływa na twoje pisarstwo? Czy opisanie tej burzliwej rzeczywistości nie kusi twej wyobraźni?”
– To będzie jego koniec.
Rozum podpowiadał, by zachować milczenie i opanowanie, lecz nie potrafiłem się powstrzymać i powiedziałem głośno:
– I bardzo dobrze!
– Zniszczy wszystko, co dotychczas osiągnął.
– Znakomicie!
– Musi się pan czuć chociaż trochę odpowiedzialny.
– Bynajmniej!
Jednocześnie przykucnąłem, starając się zajrzeć pod biurko. Wsunęła coś w szczelinę pod drzwiami.
Chciałem przekonać się, co to takiego. W końcu zdołałem.
Był to kawałek materiału nie większy od ludzkiej dłoni i leciutki jak zwitek gazy – a na nim gwiazda Dawida; coś, co przedtem widywałem na zdjęciach przedstawiających Żydów w Europie pod okupacją hitlerowską, żółta opaska odróżniająca podówczas typy semickie od „rasy panów”. Ten podarunek nie powinien był wyprowadzić mnie bardziej z równowagi niż poprzednie niespodzianki zgotowane przez Pipika, a jednak wzburzył mnie niezmiernie. Spokojnie, powiedziałem sobie. Oddychaj powoli. Rusz głową. To on jest stuknięty, nie ty. Potraktuj to na wesoło – i zabieraj się stąd.1 Górę niestety znowu wzięły emocje. Tylko spokojnie, powtarzałem, ale na próżno – nie mogłem przejść do porządku dziennego nad potraktowaniem wojennej relikwii jako głupiej zabawki. On był w stanie wszystko, absolutnie wszystko zamienić w farsę. Stuprocentowy bluźnierca. Nienawidziłem go.
– Kim jest ten wariat!? Powiedz mi, kim jeatten wariat!
– Dobrze! Tylko mnie wpuść!
– Powiesz mi wszystko! Całą prawdę!
– Zgoda. Wszystko, co wiem!
– Jesteś sama?
– Zupełnie sama. Przysięgam, sama.
– Zaczekaj.
Spokój. Oddychaj powoli… Postąpiłem jednak wbrew swym wcześniejszym zamierzeniom.
Odsunąłem biurko od drzwi na tyle, żeby można było je otworzyć, a potem przekręciłem zamek. Przez wąską szparę wcisnęła się do środka, ona, pielęgniarka z oddziału onkologicznego, którą Pipik przysłał tu, by mnie rozdrażnić. Jinx Posseski, wciąż chorująca na antysemityzm. Ciemne okulary przesłaniały połowę jej twarzy. W czarnej sukience wyglądała piekielnie zgrabnie. Nie wyglądałaby zgrabniej nawet bez ubrania. Sukienka była świetna, choć tania. Mnóstwo szminki na ustach, rozczochrane włosy… Wmawiałem sobie, że to nie jej urok, lecz mój własny temperament mącił mi oddech i jasne myślenie; że z jakichś oczywistych, rozsądnych powodów wpuściłem ją na swoją stronę barykady. Kiedy znalazła się w środku, zamykając się ze mną – a jego pozostawiając na zewnątrz? – to wydało mi się, że nigdy nie opuściłem rodzinnego domu. Nigdy przedtem nie pragnąłem tak namiętnie – nie jej, w każdym razie nie w tamtej chwili – ale powrotu do prawdziwego życia, jakie znałem przed swą chorobą, przed rozpadem osobowości, jakiego doświadczyłem; do życia bez kpienia z siebie, bez idealizowania siebie (oraz idealizowania kpin, kpienia z idealizacji, idealizowania idealizacji i kpienia z kpin); bez rzucania się w skrajności, od hiperobiektywizmu do hipersubiektywizmu (oraz hiperobiektywnej penetracji subiektywizmu i na odwrót). Do czasów, kiedy białe było białym, a czarne czajnym, gdy rzeczy dzieliły się na dobre i złe i nie działo się nic, czego nie dałoby się wyjaśnić. Opuściłem dom w Newark, zjadłem owoc z drzewa fikcji i od tamtej pory wszystko – rzeczywistość i ja sam – zmieniło się.
Nie pragnąłem tego pokuszenia, chciałem mieć znowu dziesięć lat. Chociaż przez całe życie żywiłem pogardę dla nostalgii, to jednak teraz chciałem powrotu do dzieciństwa, kiedy życie nie wydawało się jeszcze ślepą uliczką, tylko ekscytującą rozgrywką z losem; kiedy miało się dom, do którego można było bezpiecznie wrócić. I mimo że przekonałem się, jakim złudzeniem jest kobieca zmysłowość, to jednak teraz zapragnąłem znów jej spróbować, opchać się nią do syta.
– Panie Roth, on tylko czeka na znak radykałów. Oni naprawdę mają zamiar to zrobić. Ktoś musi ich powstrzymać!
– Po co to przyniosłaś? – spytałem, ciskając jej ze złością opaskę w twarz.
– Dał mu to Wałęsa. W Gdańsku. Philip wtedy rozpłakał się. I od tamtej pory nosił ją przy sercu.
– Chcę usłyszeć prawdę! Tylko prawdę! Dlaczego przychodzisz o trzeciej rano z tą opaską i bajeczką? Powiedz szczerze: skąd masz tę gwiazdę? I jak przeszłaś przez portiernię? Jak to jest, że włóczysz się nocą po Jerozolimie, ubrana jak ladacznica? To miasto aż kipi od nienawiści, tyle tu strachu i przemocy, a on przysyła tu ciebie! Wystrojoną jak femme fatale z filmu o przygodach Bonda! Ten człowiek zachowuje się jak wariat! Co tam Arabowie… paru zaślepionych, pobożnych Żydów mogło cię ukamienować na ulicy, gdyby zobaczyli cię w tej sukience!
– Ale oni chcą porwać syna Demianiuka i w ten sposób zmusić starego Demianiuka do przyznania się! Już teraz piszą tekst jego przyznania się do winy. Ekstremiści powiedzieli Philipowi: „Ty jesteś pisarzem… Zrobisz to dobrze!” Utną porwanemu ucho, dłoń, wyłupiąmu oko, aż jego ojciec zacznie mówić prawdę… Będą torturować młodego! Niby pobożni ludzie w czapeczkach, a posłuchać tylko, co gadają… A Philip siedzi i pisze zeznanie! Philip zawsze był przeciwny ekstremistom, nazywa ich dzikusami, a teraz czeka na telefon od ich przywódcy, fanatyka, którego nienawidzi najbardziej na świecie!
– Odpowiedz mi, proszę, tylko szczerze. Po co on przysłał cię tutaj w tej sukience? W tym makijażu? Jak temu człowiekowi mogło strzelić do głowy coś podobnego? Co za przewrotność.
– Uciekłam od niego! Powiedziałam mu: „Nie mogę cię już słuchać. Nie mogę patrzeć, jak niszczysz wszystko!” Uciekłam!
– I przybiegłaś do mnie?
– On musi dostać z powrotem swój czek!
– Zgubiłem ten czek. Nie mam go. Już mu to mówiłem. Stało się coś niefortunnego. Powinnaś to zrozumieć. Czek zwyczajnie się ulotnił.
– Philip wpadł w szał, że nie dostał swoich pieniędzy! Czemu przyjął pan czek od pana Smilesburgera? Przecież wiedział pan, że to nie pańskie pieniądze!
Wepchnąłem jej opaskę z gwiazdą w dłoń.
– Zabierz to i wyjdź stąd.
– Ale syn Demianiuka…!
– Dziewczyno, nie po to spłodził mnie Herman Roth i nie po to urodziła Bess Roth w żydowskim szpitalu w Newark, żebym teraz martwił się o syna tego Demianiuka.
– No to proszę pomyśleć oPhilipie!
– Właśnie to robię.
– Sam starał się przekonać pana do słuszności swojej idei. On jest pełen podziwu dla pana. Jest pan jego idolem, czy się to panu podoba czy nie!
– Posłuchaj, on ma takiego kutasa, że nie muszę być jego idolem. Był na tyle uprzejmy, by przyjść tutaj i zademonstrować mi go. Powiedział ci o tym? W tych sprawach jest chyba dosyć bezpośredni, prawda?
– Nie… – wymamrotała. – Och, nie. Przysiadła na brzegu łóżka i rozpłakała się.
– Nic z tego – stwierdziłem. – Tobie też się nie uda… Wstawaj i zjeżdżaj stąd.
Zaniosła się jednak takim szlochem, że byłem w stanie jedynie zająć miejsce na krześle i czekać, aż ona wypłacze się w poduszkę. Ściskała opaskę i rozpaczała. Czułem się zniesmaczony i zirytowany.
Zamaskowani Arabowie zniknęli z ulicy. Swoją drogą, również nie po to przyszedłem na świat, żeby powstrzymywać ich.
Nie mogłem dłużej znieść jej widoku z żółtą opaską w ręce. Podszedłem do łóżka i wyrwałem gwiazdę Dawida z jej dłoni, a następnie otworzyłem walizkę i wcisnąłem ją do swoich rzeczy. Mam ją do tej pory. Spoglądam na nią czasem, gdy piszę.
– To wszczepiona proteza – powiedziała.
– Co takiego? O czym mówisz?
– To nie jego organ. To plastikowa proteza.
– Tak? Bardzo ciekawe.
– Wszystko mu amputowali. Po operacji był kompletnie załamany. Więc zdecydował się na to…
Teraz ma w penisie plastik… Dlaczego się pan śmieje? Jak można się z tego śmiać? Wyśmiewa pan cudze cierpienie!
– Nie, nie, to nie to… Śmieszą mnie te wszystkie kłamstwa. Polska, Wałęsa, ekstremiści, nawet ten rak to łgarstwo… Nawet syn Demianiuka. No i członek, z którego jest taki dumny, okazuje się wynalazkiem rodem z nocnych dzielnic Amsterdamu. Jak wy oboje wymyślacie takie cwane dowcipy?
Gagi dwojga aktorów, zwariowanych gówniarzy, Pipika i panny Posseski… Jak można się z tego nie śmiać? Z tym kutasem udało się wam znakomicie, muszę to przyznać, jednak mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu wizja komitetu powitalnego na dworcu kolejowym w Warszawie. Tłumy Polaków witających z radością powracających Żydów! Diasporyzm! Ten wasz diasporyzm przypomina intrygę uknutą przez braci Marx… Groucho sprzedający Żydów kanclerzowi Koniowi! Mieszkałem przez jedenaście lat w Londynie… Nie w ciemnej, fanatycznej, sterowanej przez papieża Polsce, ale w cywilizowanej, świeckiej, światowej Anglii. I chciałbym zobaczyć powitanie pierwszych stu tysięcy Żydów wracających z dobytkiem do tego kraju, w pociągu wtaczającym się wolno na stację Waterloo.
Zaprosicie mnie na taką uroczystość, dobrze? Kiedy pierwsze sto tysięcy diasporystów ewakuuje się na ochotnika ze swej ojczyzny, gdzie syjonistyczni przestępcy gnębią biednych Palestyńczyków, i wyląduje na pięknej angielskiej ziemi, to ja chcę ujrzeć na własne oczy komitet powitalny, złożony z brytyjskich gojów i oczekujący na peronie z szampanem… O nie, w moim odczuciu Europa pragnie możliwie najmniej Żydów, tak niewielu, jak tylko się da. Diasporyzm, moja droga, jest w poważnym błędzie co do głębi antypatii Europejczyków w stosunku do Żydów. Swoją drogą, członkini klanu A.A-S. powinna dobrze o tym wiedzieć. Nasz ojciec diasporyzmu wyrolował tego biednego, starego Smilesburgera na okrągły milion dolców… Ale cóż, i tak nie sądzę, żeby sam Smilesburger mógł załatwić ten problem.
– Co pan Smilesburger robi ze swoimi pieniędzmi – rzuciła, krzywiąc twarz w rozpaczliwym grymasie, robiąc minę pokrzywdzonego dziecka – to już jego prywatna sprawa!
– W takim razie proszę powiedzieć temu panu Smilesburgerowi, żeby zablokował konto i uniemożliwił realizację czeku. Idź do niego i przed nim zgrywaj orędowniczkę. Tutaj nic nie wskórasz, więc spróbuj z nim. Powiedz mu, że dał czek niewłaściwemu Philipowi Rothowi.
– Jestem zdruzgotana – jęknęła. – Cholera, jestem zdruzgotana. Chwyciła słuchawkę telefonu stojącego obok łóżka i poprosiła o połączenie z hotelem King David. A więc wszystkie drogi znów wiodły do niego. Za późno wpadłem na myśl wyrwpnia jej z ręki tego telefonu. Nie myślałem zbyt jasno także dlatego, iż dotkliwie odczuwałem kobiecy urok Jinx.
– To ja – powiedziała uzyskawszy połączenie. -… Z nim… Tak… w jego pokoju!… Nie!… Nie!
Nie z nimi! Już tak dalej nie mogę, Philipie. Jestem na skraju załamania. To ci ekstremiści są stuknięci, a nie ja, sam tak kiedyś mówiłeś… Nie!… Czuję się zdruzgotana, Philipie…!
Wtedy gwałtownym ruchem podała mi słuchawkę.
– Niech go pan powstrzyma! Musi pan!
Z jakiegoś powodu gniazdko telefoniczne znajdowało się na przeciwległej ścianie. Kabel przebiegał pod łóżkiem i nie sięgał zbyt daleko. Musiałem się do niej nachylić, żeby powiedzieć coś do słuchawki. Może właśnie dlatego poszedłem na to. Tak, z pewnością dlatego. Gdyby ktoś obserwował nas teraz przez okno, to stwierdziłby chyba, że oto patrzy na parę konspiratorów, ją i mnie. Bliskość i pikanteria zlały się jakby w jedno słowo, w jedną sylabę… Jinx.
– Słucham kolejnego groteskowego pomysłu – powiedziałem do telefonu.
Odpowiedział moim własnym głosem, tylko spokojniejszym i bardziej rozbawionym!
– Twojego – rzekł.
– Powtórz to.
– Twojego pomysłu – powiedział i wtedy odłożyłem słuchawkę. Upłynęła jednak ledwie krótka chwila i odezwał się dzwonek telefonu.
– Niech sobie dzwoni – odezwałem się do niej.
– Dobrze… – odparła zrezygnowana.
– Jasne. Niech dzwoni.
Zmusiłem się ze wszystkich sił, żeby wrócić na krzesło oddalone od łóżka, rozpaczliwie przywołując wszelkie argumenty dyktowane przez zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy. Usadowiłem się na tyle daleko od Jinx Posseski, na ile to było możliwe w tym ciasnym pokoju.
– Porozmawiajmy chwilę o czymś innym… Kim jesteś i kim jest ten błazen, który nie daje mi spokoju? – gestem dałem jej znak, że ma nie odbierać telefonu. – Skup się na moim pytaniu odpowiedz. Kim on jest?
– Moim pacjentem. Już to mówiłam.
– Kolejna bujda.
– Wszystko można uznać za kłamstwo. Proszę przestać to w kolko powtarzać. To nic nie da. Broni się pan przed prawdą, nazywając kłamstwem wszystko, w co pan nie wierzy. W co nie chce pan uwierzyć! Rzeczy, które są według pana kłamstwami, stały się moim życiem! Ten telefon dzwoni przecież naprawdę!
Poderwała słuchawkę i wrzasnęła do niej:
– Nie! To koniec! Nie wracam!
Wysłuchała jednak odpowiedzi i twarz zrobiła jej się purpurowa ze złości. Dosłownie zatrzęsło nią całą. Bezsilnie oddała mi słuchawkę.
– Policja – powiedziała przerażona. Wymówiła to słowo z takim strachem, z jakim jej dawni pacjenci powtarzali, że lekarze nie dają im szansy na przeżycie. – Nie… – odezwała się błagalnym tonem. – On tego nie wytrzyma!
Jerozolimska policja odpowiedziała na moje wezwanie. Arabowie przenoszący kamienie zniknęli już z ulicy… Ciekawe, czy linia istotnie była zajęta wcześniej, czy raczej wciśnięto mi kit? Opowiedziałem policjantom to, co jakiś czas temu widziałem z okna. Poprosili mnie, żebym opisał, co się dzieje na ulicy terazŁ›Odrzekłem, że nic. Spytali mnie o nazwisko. Odpowiedziałem. Podałem także numer mojego amerykańskiego paszportu. Nie dorzuciłem, że ktoś posługuje się takim samym, tylko sfałszowanym dokumentem, człowiek, który planuje obecnie w hotelu King David porwanie syna Johna Demianiuka. Niech Pipik próbuje, pomyślałem. Jeśli Jinx nie kłamała, jeśli on rzeczywiście miał zamiar, tak jak jego antybohater Jonathan Pollard, zostać żydowskim wybawcą za wszelką cenę – a nawet jeżeli kieruje się czysto osobistymi pobudkami; jeżeli zachowuje się jak chłopiec, który obiecał zastrzelić Reagana, by poślubić Jodie Foster – to niech realizuje swe fantazje bez mojego udziału. Niechże zdobędzie się na coś więcej niż tylko naruszenie mojej prywatności, niech wejdzie w kolizję z prawem i ma na karku całą policję z Jerozolimy. Uznałem, że to wyborne rozwiązanie tego głupiego przedstawienia, szopki bez znaczenia. Dwie minuty na scenie wielkiej historii, a potem zwiną go i taki będzie niesławny koniec Moszego Pipika.
Zamknęła oczy, w obronnym geście skrzyżowała ramiona na piersiach, a ja stałem pochylony tuż nad nią i rozmawiałem z policją. Zamarła w takiej pozycji, leżąc nieruchomo jak mumia. Przeszedłem przez pokój i siadłem znów na krześle. Spojrzałem na łóżko i pomyślałem, że ona pewnie tak leży i czeka, aż zabiorą ją ludzie z zakładu pogrzebowego. Przywiodła mi też na myśl moją pierwszą żonę, która przed dwudziestu laty – będąc mniej więcej w wieku Jinx – zginęła w wypadku samochodowym w Nowym Jorku. Mieliśmy za sobą wprost katastrofalne trzy lata małżeństwa, do którego zmusiła mnie, fałszując test ciążowy. Udawała, że spodziewa się dziecka, owocu naszej przygody, i zagroziła, że popełni samobójstwo, jeśli się z nią nie ożenię. Odszedłem od niej wbrew jej woli, lecz mimo upływu całych sześciu lat nie chciała dać mi zgody na rozwód. Zginęła w 1968 roku. Spacerowałem po Central Parku, miejscu tego iatalnego wypadku, powtarzając – sobie celny wierszyk autorstwa Johna Drydena:
Tu spoczywa ma żona I niech nadal spoczywa Ja za spokój jej duszy Kropnę sobie piwa.
Jinx przewyższała ją wzrostem o dobre dziesięć centymetrów i była zdecydowanie atrakcyjniejsza fizycznie. Patrząc teraz na Jinx, jakby czekającą na własny pochówek, dostrzegłem jednak wyraźniej uderzające podobieństwo do mojej pierwszej małżonki. Może powstała z martwych, by wziąć na mnie odwet?… Może to ona była nauczycielką Pipika, może pomogła mu opanować mój sposób mówienia i opowiedziała o moich przyzwyczajeniach… Namówiła go, by wcielił się w moją tożsamość z tą samą przewrotnością, z jaką nakłoniła farmaceutę z Second Avenue do sfałszowania testu… Nawiedzały mnie takie oto przypuszczenia – mój mózg pragnął drzemki i odpoczynku, lecz ja sam starałem się pozostać czujny. Kobieta w czarnej sukience rozciągnięta na łóżku nie była duchem mojej pierwszej żony, tak jak Pipik nie był moim duchem, jednak podobne myśli krążyły mi po głowie i musiałem mobilizować przeciwko nim cały rozsądek. Byłem oszołomiony wypadkami minionego dnia i brakiem snu, świadomość wolno pogrążała się w pełnej zjaw mgle…
– Wando Posseski… Otwórz oczy. Wando Jane, powiedz mi całą prawdę. Już pora.
– Wyjeżdża pan?
– Otwórz oczy.
– Proszę mnie zapakować do swojej walizki i zabrać ze sobą – jęknęła. – Proszę zabrać mnie stąd.
– Kim ty jesteś?
– Och, przecież pan wie… – rzekła znużonym głosem, wciąż mając przymknięte powieki. – Jestem rozpieprzoną siksą. Tylko tyle.
Czekałem na dalsze wyznania. Całkiem poważnie powtórzyła:
– Weź mnie ze sobą, Philipie Roth.
To jest moja pierwsza żona, pomyślałem. Chciała mnie zmusić, żebym ją uratował. „Ginę, a ty nie chcesz mi pomóc. Jestem cholerną siksą. Weź mnie ze sobą”.
Potem przysnęliśmy oboje, ona na łóżku, ja na krześle. Znów dopadły mnie majaki. Zdawało mi się, że mam sprzeczkę ze zmartwychwstałą żoną: Czy nawet wracając ze s’wiata zmarłych musisz wrzeszczeć o mojej niemoralności? – Czy sądzisz, że alimenty załatwią wszystko?
– Czemu, u licha, wiecznie domagasz się ode mnie pieniędzy? – Na jakiej podstawie przypuszczasz, że ktoś musi poświęcać dla ciebie życie?…
Wtedy znowu powróciłem do trójwymiarowej rzeczywistości, w której cieleśnie istniała śpiąca nadal Wanda Jane.
– Zbudź się.
– Och… tak… Już.
– Rozpieprzona? Przez kogo?
– Jak to przez kogo? Przez swoją rodzinkę – odpowiedziała otwierając oczy. – Moi rodzice byli robotnikami. Dużo pili. Wciąż się ze sobą żarli. Durni ludzie… – rzekła zaspanym głosem. – Nie lubiłam ich.
Moja pierwsza żona też nie. Nienawidziła swych staruszków. Mnie uczepiła się jak tonący tratwy.
„Weź mnie ze sobą… Musisz… Jestem w ciąży”…
– Chcieli cię wychować na katoliczkę? – domyśliłem się. Podparła się na łokciu i melodramatycznie zatrzepotała rzęsami.
– Mój Boże, z którym z was rozmawiam? – spytała.
– Z jedynym prawdziwym.
– Chcesz się o to założyć? Postawić milion dolarów? – Fakt, że straciła pewność, z kim ma do czynienia, sprawił, iż stała się bardziej” bezpośrednia.
– Chcę dowiedzieć się, kim jesteś. Chcę się w końcu zorientować, co jest grane… Chcę poznać prawdę!
– Ojciec był Polakiem – powiedziała cokolwiek beztroskim tonem – a matka Irlandką, tak jak i babka. Chodziłam do przykościelnej szkółki do dwunastego roku życia.
– A potem?
Uśmiechnęła się na to zbyt gorliwie wypowiedziane „potem”. Ten uśmieszek był zdawkowy i dwuznaczny: uniosła ledwie kącik ust o parę milimetrów, lecz kryła się w tym prawdziwa seksualna magia.
Nie zareagowałem na to, choć również nie wyszedłem i nie pożegnałem się z nią na dobre.
– Potem?… Potem nauczyłam się robić skręty – odparła. – Uciekłam z domu do Kalifornii.
Zaczęłam ćpać i weszłam w tę całą hipisowską historię. Miałam czternaście lat Jeździłam stopem. To nie było takie niezwykłe.
– No a potem?
– Hm… Pamiętam, że w San Francisco związałam się z krysznaitami. Strasznie mi się to podobało.
Mieliśmy mnóstwo zapału. Pląsaliśmy na ulicach. Emocje udzielały się innym. Jakoś jednak od tego odpadłam. Przyłączyłam się do jezusowców. Zdaje się, że bardzo chciałam wciągnąć się w jakąś religię… Po co właściwie chcesz tego słuchać?
– Jak to po co? Chodzi mi o niego.
– Ach… A ja już zaczynałam myśleć, że sama trochę cię zainteresowałam.
– Skończyłaś na jezusowcach. Mów dalej.
– Hmm…
– Dalej.
– Cóż, poznałam tam jednego duchownego, bardzo napalonego facecika… Zawsze się ktoś taki trafiał… Zdaje się, że wyglądałam wtedy na zbłąkaną duszyczkę. Ubierałam się jak hipiska. Nosiłam chyba spódniczkę mini i długie włosy. Na pewno znasz ten styl – zwracała się już do mnie swobodniej, bez tego sztucznego szacunku. – No więc ten gość wygłosił kazanie na koniec nabożeństwa, pierwszego, w jakim uczestniczyłam, i poprosił, żeby wstały te osoby, które chcą przyjąć Jezusa do serca. Mówił, że jak ktoś chce pokoju, szczęścia, to niech weźmie do serca Jezusa, a ten stanie się jego przewodnikiem. Siedziałam z przyjaciółką w pierwszym rzędzie. Wstałam. Za chwilę zdałam sobie sprawę, że podniosłam się tylko ja jedna. On zszedł z ołtarza i zaczął modlić się nade mną. Czułam się jak po szoku tlenowym. Byłam bardzo nakręcona, czułam coś naprawdę mocnego. I mówiłam coś w dziwnym języku. Sama go nje rozumiałam. Chciałam w ten sposób porozumieć się z Bogiem. Bez zwyczajnych słów. Z zamkniętymi oczami. Czułam, jak przechodzą mnie dreszcze. Oderwałam się od tego, co działo się wokoło. Znalazłam się w swoim własnym świecie. Zapomniałam, kim jestem i czym się zajmuję. Tylko mamrotałam. Trwało to parę minut. On położył mi dłoń na głowie i znowu poczułam tamto mrowienie. Takie rzeczy strasznie mnie ruszały.
– Dlaczego?
– Zwyczajnie. Chyba trochę przez moich starych. W domu ledwie zwracali na mnie uwagę. W ogóle nie zwracali… I nagle znalazłam się w miejscu, gdzie byłam gwiazdą, gdzie czułam się kochana i potrzebna.
Jak mogłabym się temu oprzeć? I zostałam chrześcijanką na dwanaście lat, od piętnastego do dwudziestego siódmego roku życia. Jedną z tych hipisek, które szukają Pana. Poświęcałam się temu bez reszty. Nie byłam wykształcona, bo za młodu urwałam się ze szkoły. Postanowiłam jednak to nadrobić. Zapisałam się do podstawówki w San Francisco i skończyłam ją w końcu jako siedemnastolatka… Już wtedy miałam takie piersi, ale siedziałam wśród tych wszystkich dzieciaków w klasie.
– Wszystko, co mam najlepsze, noszę ze sobą… – wtrąciłem.
– Może trochę tak to wyglądało. W szpitalu lekarze zawsze próbowali się o mnie otrzeć, kiedy mnie mijali. W każdym razie wcześniej nigdy nie wiodło mi się w szkole, a jak urosły mi cycki, to nauczyciele zaraz zaczęli patrzeć na mnie inaczej. Czytałam wtedy Biblię, zwłaszcza to, co było w niej napisane o śmierci. Załapałam, że człowiek to marny proch, zwykłe gówno. Czułam się znowu nikim, kompletnym zerem. Kimś, prawdziwą potęgą jest tylko Bóg. To też mnie poruszało… Ta myśl, że ktoś kochał ludzi tak, że umarł za nich. To wielka, prawdziwa miłość.
– Brałaś to bardzo do siebie.
– O tak, jasne. Też chciałam zostać taka. Tak, tak… Uwielbiałam się modlić. Postanowiłam, że poświęcę się całkowicie, że będę się modliła i kochała Boga. Pamiętam, że ćwiczyłam się w tym, żeby na nic nie patrzeć, kiedy szłam ulicami. Patrzyłam tylko przed siebie. Nie chciałam, żeby coś rozpraszało moje rozmyślania o Bogu. Ale tego nie dało się długo ciągnąć, to było za trudne. I wtedy czułam się jeszcze bardziej winna, że nie dotrzymałam ślubowań i obietnic.
Zauważyłem, że ona mówi zupełnie inaczej niż wczoraj. Gdzie się podział ten szorstki, opryskliwy język pielęgniarki? Ton jej głosu również stał się łagodniejszy, wypowiadała się głosem dziesięcioletniego dziecka; tak, było to niewinne szczebiotanie słodkiego i inteligentnego dziesięciolatka, który właśnie odkrył, jak to przyjemnie przekazywać innym wieści. Wyobraziłem ją sobie jeszcze jako niedojrzałą, rozgadaną dziewczynkę, pomagającą matce piec ciasto… Wystarczyło przymknąć oczy, ciepły głosik pasował jak ulał. Przedstawiłem sobie Jinx opowiadającą bez przerwy dziwaczne historyjki ojcu, zajętemu myciem samochodu w niedzielne popołudnie. I słyszałem głos obdarzonej bujnym biustem hipiski ze szkolnej ławy, dziewczyny, która odnalazła Jezusa.
– Dlaczego czułaś się winna? – zapytałem ją.
– Bo nie kochałam Boga tak bardzo, jak na to zasługiwał. Dręczyło mnie, że odwracały moją uwagę codzienne sprawy. Tym mocniej, im przybywało mi lat.
Wyobraziłem sobie teraz nas oboje wycierających talerze w Youngstown, w stanie Ohio. A może ona była córką mojej żony? Właśnie, obecna dwuznaczna sytuacja mogła zrodzić się z nonsensownych zdarzeń z przeszłości. Przestawałem już kontrolować myśli… Uparłem się jednak, że nie zasnę i aż do czwartej będę słuchał tej długiej historii, która w zasadzie nie powinna mnie w najmniejszym stopniu obchodzić. Tyle że pozostawałem pod wpływem ich – jej i Pipika – czarów.
– Codzienne sprawy? – dopytywałem się. – A jakie?
– Całkiem trywialne… Mój wygląd. Przyjaciele. Rozrywki. Próżność. Ja sama… Miałam się sobą nie zajmować. I dlatego postanowiłam zostać pielęgniarką. Właściwie nie chciałam tego, ale pielęgniarstwo oznacza opiekowanie się innymi… Mogłam coś zrobić dla ludzi i zapomnieć o swoim wyglądzie. Mogłam służyć Chrystusowi jako pielęgniarka. W ten sposób miałam szansę wciąż przebywać blisko Boga. Pojechałam na północ i wstąpiłam do nowego kościoła w Chicago. To było zgromadzenie badaczy Nowego Testamentu. Wierni mieli wieść ziemskie życie ściśle według wskazówek Chrystusa. Kochać innych i pomagać im w potrzebie. Opiekować się braćmi i siostrami…
To była kompletna bzdura. Wszystko kończyło się na pięknym gadaniu. Niektórzy próbowali, ale nigdy im się nie udało.
– A jak skończyły się twoje związki z chrześcijaństwem?
– Cóż… Pracowałam w szpitalu i stopniowo zaczęłam zbliżać się do ludzi z pracy… Kochałam tych, co się mną zajmowali, bo myśleli, że jestem zbłąkaną sierotą. Dwudziestopięcioletnią! Jak na nieszczęśliwą sierotkę miałam już sporo lat. I wtedy pewien facet, z którym byłam blisko, Walter Sweeney, zmarł. Miał trzydzieści cztery lata. Był bardzo młody. I pełen zapału. Zawsze. On twierdził, że Bóg pragnie od niego, by przeżył swoje dni ostro i mocno. Cierpiał strasznie… Niektórzy chrześcijanie uważają, że Bóg pozwala im cierpieć, by potrafili lepiej Mu służyć. By oczyścić się z grzechu, jak to powiadali. Walter Sweeney wierzył w to święcie. Robił wszystko, żeby jak najszybciej oczyścić się z grzechu. I znaleźć się bliżej Boga. Umarł. Znalazłam go w jego pokoju… Klęczał. Nigdy nie otrząsnęłam się z tego widoku, podąża za mną wszędzie. Śmierć na klęczkach… Pieprzyć to.
– Spałaś z Walterem Sweeneyem.
– Tak. Właściwie był rym pierwszym. Od piętnastego do dwudziestego piątego roku żyłam w cnocie. Nie byłam już dziewicą jako piętnastolatka, ale potem, przez dziesięć lat, nie miałam nawet randki. Związałam się ze Sweeneyem, a kiedy on zmarł, to związałam się z innym facetem, żonatym mężczyzną z tamtego kościoła. Było to strasznie zagmatwane. Głównie dlatego, że jego żona była moją dobrą przyjaciółką. Nie mogłam tak żyć. Nie śmiałam już rozmawiać z Bogiem, więc przestałam się modlić. Nie trwało to zbyt długo, może parę miesięcy, ale przez ten czas schudłam prawie dziesięć kilogramów. Ciągle się zadręczałam. Seks podobał mi się. Nigdy nie rozumiałam tych wszystkich zakazów dotyczących seksu. Nadal ich nie rozumiem. O co w tym chodzi? Komu to nie w smak? To było dla mnie bez sensu. Poszłam do psychologa, bo myślałam nawet o samobójstwie. On jednak niezbyt mi pomógł. Chrześcijańskie Interpersonalne Warsztaty Terapeutyczne… prowadził zajęcia pod taką szumną nazwą. Na imię miał Rodney.
– Na czym polegały te Warsztaty?
– Och… Rodney po prostu gadał do ludzi. Same brednie. Jednak później poznałam faceta, który nie był chrześcijaninem, no i związałam się z nim. Tak to szło… Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć.
Zwyczajnie wrastałam w to. W każdym sensie.
– A więc to seks odciągnął cię od religii? Do licha.
– Tak, polubiłam to i pewnie dzięki temu wyplątałam się…
– Uciekłaś od świata mężczyzn, a potem do tegoż świata wróciłaś. To oś twojej opowieści.
– No… Jakąś część swego świata rzeczywiście porzuciłam. Porzuciłam smętną rodzinkę i poplątane życie. Okrzepłam na tyle, żeby zająć się własnymi sprawami. Poszłam do szkoły pielęgniarskiej. To był wielki krok w ucieczce od chrześcijaństwa. Dla mnie chrześcijaństwo kojarzyło się z nakazem, aby zapomnieć o samodzielnym myśleniu. Miałam prosić o radę starszych. Albo samego Boga. Gdy stuknęła mi dwudziestka, to uświadomiłam sobie, że Bóg nie odpowiada. Milczy. A starsi wcale nie byli sprytniejsi ode mnie. Doszłam do tego, że mogę myśleć za siebie… Mimo wszystko dzięki chrześcijaństwu wyplątałam się z niezłego bagna. Wróciłam do szkoły, przestałam ćpać i łajdaczyć się. Kto wie, gdzie mogłabym wylądować?
– Tutaj – powiedziałem. – Wylądowałaś tu, gdzie rzeczywiście wylądowałaś. Z nim. Wiodąc poplątane życie.
Nie jesteś tutaj, żeby pomóc jej zrozumieć siebie, upomniałem się. Nie zapędzaj się. Nie prowadzisz Żydowskich Interpersonalnych Warsztatów Terapeutycznych, choć może tak właśnie to z boku wyglądać. Poprzednio przyjąłeś już wizytę jednego pacjenta, który naopowiadał swoich ulubionych kłamstw. A gdy tamten wyszedł, obnażywszy się uprzednio, to zjawiła się następna osoba, ułożyła się na łóżku i zaczęła ci wciskać swoje ulubione łgarstwa. Naopowiadała o codziennym życiu, nasłuchałeś się tego języka rodem z programów Phila Donahue, głupot, które pewnie ona sama połknęła oglądając programy Phila Donahue; słuchasz spowiedzi tej Szeherezady z grona zdemoralizowanych siks.
Zupełnie jakbym nie znienawidził tego ponurego patosu jeszcze przed trzydziestoma laty – siedziałem teraz i słuchałem pilnie jej słów niby przymuszony do tego wyrokami przeznaczenia.
Opowieść, każda opowieść, zniewalała mnie. Albo słuchałem historii, albo sam je opowiadałem. W tym tkwiło sedno wszystkiego.
– Chrześcijaństwo wyciągnęło mnie z bagna – podjęła – ale nie uodporniło na antysemityzm.
Myślę, że tak naprawdę zaczęłam nienawidzić Żydów, kiedy uważałam się jeszcze za katoliczkę.
Wcześniej były tylko takie głupie teksty puszczane przez rodziców. Wiesz czemu zaczęłam nienawidzić Żydów? Bo oni nie musieli zmagać się z tymi katolickimi nonsensami. Umartwiaj siebie, musisz się umartwiać, cierpienie czyni cię lepszym sługą Jego… a oni po prostu nabijali sięz tych naszych udręk. Bądź posłuszny Bogu, by On tobą pokierował… No więc byłam posłuszna, a Żydzi tymczasem kształcili się i bogacili, zostawali lekarzami i adwokatami. I śmiali się z naszych cierpień, śmiali się z Jego cierpienia. No tak… chciałam być nikim. To znaczy, jednocześnie chciałam i nie.
Mogłam być kawałem gówna i jeszcze zbierać za to pochwały. Nosiłam perkalowe koszule, czesałam się w kucyk, nie pieprzyłam się, a tymczasem Żydzi mądrzeli, pięli się w górę, pierdolili się, studiowali, jeździli na święta na Karaiby. Nienawidziłam ich. To się zaczęło, kiedy byłam jeszcze katoliczką i rosło we mnie, jak pracowałam w szpitalu. Teraz, dzięki A.A-S., już rozumiem, dlaczego ich nienawidziłam. Dlatego, że trzymali się razem. Dlatego, że byli wyniośli i, jak mawiają ludzie, pazerni. Irytowały mnie ich paranoje i obiekcje, ich ostrożność i wyrachowanie, ta wieczna przebiegłość… Wściekałam się, że Jezus urodził się Żydem. Aż do czasu, gdy zjawił się Philip.
– Od Jezusa do Philipa.
– Tak… Tak to wygląda. Wdepnęłam w to wszystko jeszcze raz, prawda? Razem – z nim.
Wydawała się rozbawiona. Niezwykłe doświadczenie stało się jej udziałem.
A może i moim? Od Jezusa do Philipa… do Philipa. Od Jezusa do Waltera Sweeneya, od Sweeneya do Rodneya, od Rodneya do Philipa, od Philipa do Philipa. Ja jestem następny na tej apokaliptycznej drabinie.
– I dopiero teraz zaświtało ci w głowie – zapytałem – że jego pojawienie się oznaczać może powrót do minionego?
– Miotałam się, kiedy byłam pielęgniarką. Pracowałam jako pielęgniarka przez siedem lat… Już ci o tym mówiłam. I opowiedziałam też, jak kogoś zabiłam…
– Owszem.
– Ale nie wiem, jak się od niego oderwać. Nigdy tego nie potrafiłam. Jeden facet gorszy od drugiego, a ja nie umiem się od nich uwalniać. Mój problem polega na tym, że we wszystko angażuję się całym sercem. I zawsze długo trwa, zanim potem mogę przejrzeć na oczy. Chyba wciąż uwielbiam, jak ludzie okazują zainteresowanie mną. Philip zainteresował się moim antysemityzmem.
Tak jest, on naprawdę zastąpił mi Jezusa. Chciał mnie oczyścić, jak tamci w kościele. Zdaje się, że lubię postrzegać wszystko na biało lub czarno. W rzeczywistości nic nie jest takie do końca oczywiste, świat to nie białe i czarne, ale szare plamy. Tylko że ci szaleni idealiści dają pewien rodzaj ochrony przed szarzyzną życia, prawda?
– Kim on jest? Czyżby szalonym idealistą?
– To nie oszust ani przebieraniec. Nie wolno tak o nim myśleć. Żydzi stanowią całe jego życie.
– Kim on jest, Wando Jane?
– Otóż to, Wanda Jane… To właśnie ja. Śliczna, mała Wanda Jane, zepchnięta do roli niewidzialnej służącej. Jinx Wojowniczka, Jinx Amazonka, Jinx, która myśli za siebie, która za siebie odpowiada, sama podejmuje decyzje. Jinx, która tuli w ramionach umierających i czuwa nad ludźmi znoszącymi wszelkie możliwe cierpienia. Jinx Posseski, która niczego się nie boi i jest jak matka ziemia dla swoich umrzyków… Wanda Jane, która jest nikim i wszystkiego się obawia. Nie mów do mnie Wando Jane… To wcale nie jest zabawne. Przypomina mi tych ludzi, z którymi kiedyś mieszkałam w Ohio. Czy wiesz, kogo zawsze nienawidziłam bardziej od Żydów? Chcesz poznać mój sekret? Nienawidziłam cholernych katolików. Uciekałam i uciekałam, i ciągle trafiałam pośród nich.
Czy tak się dzieje z każdym, czy tylko ze mną? Katolicyzm przenika bardzo głęboko. Tak głęboko jak wariactwo i głupota. Bóg! Jezus! Judaizm stał się moją trzecią wielką religią, chociaż nie skończyłam jeszcze nawet trzydziestu pięciu lat. Widać jakoś nie mogę się bez tego obejść. Pewnie za jakiś czas powiem uroczyście szahadę i przejdę na islam. Zdaje się, że muzułmanie mają wszystko dokładnie poukładane. Zwłaszcza to, co się tyczy kobiet. Biblia. Nie przeczytałam Biblii… Mogę zwyczajnie otworzyć Biblię na jakimś wersecie. I to będzie odpowiedź na moje troski. Odpowiedź! To jak jakaś gra, szalona, obłędna gra. A jednak jakoś się od tego uwolniłam. Naprawdę. I od razu poczułam się lepiej. Odrodziłam się jako ateistka. Alleluja! A więc życie nie jest łatwe, a ja jestem antysemitką.
Kurczę, biorąc pod uwagę punkt, z jakiego zaczęłam, to było zwycięstwo. Przecież chyba każdy kogoś albo coś nienawidzi. Komu zresztą szkodziłam? Stałam się przeciętną pielęgniareczką, taką co to strzępi sobie język na Żydach. I co z tego? Da się z tym żyć. Ale nie… coś w środku dalej mnie gryzło.
Nie mogłam znieść myśli, że wyrodziłam się z takich rodziców, wszystko, co pochodziło z Ohio, wydawało mi się parszywe… I w ten sposób związałam się z Philipem i A.A-S. Po prostu spędziłam rok ze zwariowanym Żydem. Nie zdając sobie z tego sprawy. Wanda Jane żyła w nieświadomości, aż do tego telefonu sprzed godziny… To wariactwo, on zadawał się z największymi religijnymi fanatykami, z prawdziwymi żydowskimi mścicielami. Znalazłam się tu, w Jerozolimie, w jednym pomieszczeniu z trzema łajdakami w myckach, którzy wrzeszczeli jeden przez drugiego na Philipa i kazali mu pisać zeznanie Demianiuka. Krzyczeli, że uprowadzą syna Demianiuka, że poćwiartują chłopaka i poślą ojcu w kawałkach, jeżeli ten się nie przyzna… No i nadal nie rozumiałam. Wreszcie, podczas tamtej rozmowy telefonicznej, doznałam olśnienia: tkwię w semickim koszmarze. Robię to, czego nie wolno członkom A.A-S. Trafiam do pokoju z wrzeszczącymi Żydami, planującymi zamordować dziecko goja… Mój ojciec, szofer ciężarówki, ciągle opowiadał mi, że takie rzeczy działy się, kiedy mieszkał dawniej w Polsce! Może wy, intelektualiści, krzywicie się na takie gadanie, myśląc, że jesteście ponad tym, ale te wszystkie rzeczy, które bierzecie za stek bzdur, stanowią o moim życiu. Tkwię w nich po uszy.
Każdy z ludzi, jakich znam, robi każdego dnia coś chorego. Znowu przypomina mi się Walter Sweeney… umierający na klęczkach. W takiej pozie go znalazłam. Postaraj się wyobrazić sobie coś takiego. Wiesz, co rzekł mój Philip, jak mu opowiedziałam o Walterze Sweeneyu, modlącym się na kolanach i umierającym z głodu? „Chrześcijaństwo – stwierdził – to gojowskie wariactwo” i splunął. A Rodney? Chcesz wiedzieć, czym była właściwie ta jego „interpersonalna terapia”? Ten gość nie skończył nawet średniej szkoły, a Wanda Jane chodziła do niego na psychoedukacyjne zajęcia. No tak, leczył mnie, a jakże. Chyba wyobrażasz sobie jak. Tylko nie rozmawiajmy o tej protezie. Nie zmuszaj mnie do mówienia o tym.
Gdy wymówiła słowo „proteza”, to mimowolnie wyobraziłem sobie beznogiego wilka morskiego, który podbija w imieniu swego władcy nową wyspę, każe wciągnąć na maszt królewską banderę, stukając przy tym sztucznym kulasem o drewniany pokład… A który nie wie, że wróci do ojczyzny skuty łańcuchami i w końcu zostanie oskarżony o zdradę i ścięty.
– Skoro już wyznałaś mi tyle sekretów… – zacząłem.
– Ale ty wziąłeś wszystkie za kłamstwa. Podczas kiedy to prawda. Straszna, przerażająca prawda.
– Opowiedz mi o protezie.
– On wszczepił ją sobie dla mnie.
– W to mogę uwierzyć.
Płakała teraz. Wielkie łzy spływały jej po policzkach. Łzy pełne i obfite jak jej piękne, cielesne kształty. Wybuchła płaczem niesłusznie skarconego dziecka, a delikatna natura, która zrodziła ten przypływ rozpaczy, zdała się szczera nawet dla mnie. Pipik, skończony wariat, jakimś cudem przygruchał sobie cudowną kobietę, świętą osobę o złotym sercu, którą altruistyczne nastawienie do życia zawiodło na manowce.
– Bał się – powiedziała. – Płakał bez ustanku. To było potworne. Obawiał się, że mnie straci, że odejdę do innego mężczyzny, który będzie mógł to robić. Stwierdził, że z pewnością mnie utraci.
Dodał, że go pozostawię umierającego na raka… A ja temu zaprzeczyłam. Jak Wanda Jane mogła odmówić pomocy komuś tak cierpiącemu? Potem wpadł na pomysł wszczepienia sobie tego sztucznego penisa… Jak ja, pielęgniarka, która tyle już w życiu widziała, mogłam powiedzieć: nie, skoro ten patent mógł mu przywrócić wiarę we własne siły? Czasami myślę sobie, że jestem jedyną osobą, postępującą zgodnie z naukami naszego Pana. Tak mi się zdaje zwłaszcza wtedy, gdy on wpycha tę rzecz we mnie.
– Kim on jest? Opowiedz mi o nim.
– Jeszcze jednym zbłąkanym żydowskim chłopcem. Cholerna siksa ma żydowskiego faceta… Jest dzikim, histerycznym zwierzęciem, oto cała prawda. I ja jestem taka sama. Tacy właśnie jesteśmy.
Wszystko z powodu jego matki…
– Czyżby?
– Matka nie kochała go zbyt mocno.
– To chyba motyw z mojej książki, co?
– Możliwe.
– Napisałem pewną powieść, bardzo dawno temu…
– Wiem o tym. Ale nie czytam książek. On mi je daje, ale ja ich nie czytam. Wolę słuchać. Miałam z tym kłopoty w szkole… z czytaniem. Czytanie męczy mnie. Mówią, że mam dysleksję.
Jedhak ciężko pracowałaś nad sobą, żeby wyrównać ten niedostatek, prawda?
– Zgadza się.
– Opowiadaj o jego matce.
– Wyganiała go z domu. Zamykała drzwi na klucz i musiał przesiadywać na schodach. Miał wtedy pięć lat. „Już tutaj nie mieszkasz ”; bał się, że usłyszy od niej takie słowa. „Nie jesteś naszym chłopczykiem. Ktoś cię nam podrzucił”.
– Gdzie to było? W jakim mieście? Co na to jego ojciec?
– Nie wiem, on nigdy nie mówi o ojcu. Powtarza tylko zawsze, że wypędzała go matka.
– Ale co z ojcem?
– Diabli wiedzą. Może popełnił jakieś przestępstwo. Napad z bronią w ręku. Morderstwo. Jakąś odrażającą zbrodnię… Matka chyba o wszystkim wiedziała. Philip tylko zaciskał zęby i czekał, aż ona otworzy mu drzwi. Jednak była tak uparta jak on sam i nie ustępowała. Nie chciała mieć pięcioletniego chłopca na swojej głowie. Smutna historia, prawda…? A potem zapadał zmrok. I on miękł. Zaczynał skamleć jak pies i błagalnie domagał się kolacji. A ona odpowiadała: „Idź na kolację tam, skądeś przyszedł”. Philip wybuchał płaczem i wtedy ona stwierdzała, że już wystarczająco dostał w kość i otwierała mu. Całe dzieciństwo Philipa obraca się wokół tamtych drzwi.
– I właśnie za przyczyną owych drzwi stał się wyrzutkiem?
– Wyrzutkiem? Uważałam, że przez nie został detektywem.
– Może i jednym, i drugim. Zezłoszczony chłopczyk pod drzwiami, przytłoczony swą bezsilnością.
Rozwścieczony niesprawiedliwymi oskarżeniami… Jakże to pięcioletnie dziecko musiało kipieć złością. Jaka przekora zrodziła się w nim za tamtymi drzwiami. Czuł się odrzucony i samotny. Czuł się zakałą rodziny. Uznał, że wszyscy nim pogardzają. Nie… to nie z mojej powieści, ja nigdy nie zapuściłem się tak daleko. Chyba ściągnął to od kogoś innego, z innej książki. Dziecko wystawione na niebezpieczeństwo przez własnych rodziców… Czy słyszałaś kiedyś o królu Edypie?
Nic na to nie poradzę, ale poczułem podziw dla tej czarującej niewiasty, kiedy – leżąc na moim łóżku – zwróciła się do mnie tonem wesołym; głosem Mae West, głosem zakochanej i zdumionej kobiety:
– Mój drogi, nawet dyslektycy słyszeli o królu Edypie.
– Nie mam pojęcia, co o tobie myśleć – stwierdziłem zgodnie z prawdą.
– Ani ja o tobie.
Nastąpiła chwila milczenia, wypełniona fantazjami o naszej wspólnej przyszłości. Długa, długa pauza i powłóczyste spojrzenia, rzucone z krzesła na łóżko i z łóżka na krzesło.
– No więc? Jakim cudem on sobie mnie upatrzył?
– Jakim cudem? – zaśmiała się. – Chyba żartujesz?
– Nie, pytam poważnie – odrzekłem, choć sam śmiałem się teraz również.
– Spójrz kiedyś w lustro. Kogo niby miał sobie upatrzyć, Michaela Jacksona? Obaj jesteście niemożliwi. Patrzę na was i nie mogę się nadziwić… Zrozum, to nie było dla mnie takie łatwe. To jest kompletne wariactwo. Czasem myślę, że śnię.
– Nie, nie ma mowy o zwariowanym śnie. On musiał zrobić to i owo.
– Cóż, nie tak znowu wiele…
I znowu obdarowała mnie tym osobliwym uśmieszkiem, powolnym uniesieniem kącika ust, który zawierał w sobie seksualny powab. Było jasne, że od momentu, kiedy odsunąłem od drzwi biurko i wpuściłem ją do środka w tej sukience, musiałem opierać się jej erotycznej atrakcyjności i odganiać myśli rojące się na widok rozczochranej Jinx, rozciągniętej na łóżku. Nie tak łatwo było też nie ulec jej rozpaczliwej, wypowiedzianej szeptem prośbie: „…weź mnie ze sobą”. Jednak pochłaniając jej długachną opowieść o poszukiwaniach cichej przystani (pośród protestantów, katolików i Żydów) wzbudziłem w sobie tyle sceptycyzmu, ile się dało. O tak, fizycznie była pociągająca, ale jej bajanie nie rzucało na kolana. Wmawiałem sobie, że w mniej skrajnych okolicznościach (gdybym, dajmy na to, natknął się na nią w jednej z tych chicagowskich knajp, gdzie zaglądają pielęgniarki), po pięciu minutach słuchania jej spróbowałbym szczęścia z osóbką, która nie przeszła tylu powtórnych duchowych narodzin. A jednak, mimo wszystko, stawał mi na widok tego uśmiechu.
Naprawdę nie wiedziałem, co o niej sądzić. Kobieta z umysłem napakowanym najbardziej groteskowymi frazesami i banałami uśmiechała się do mnie, człowieka, który całkiem przypadkowo znalazł się u jej boku. Do mężczyzny, z którym nie zaznajomiła się dotąd bliżej w żaden sposób. Do faceta, który znalazł się w podziemiach – razem z Persefoną. Ma się świadomość, jak głębokie były antyczne mity o Erosie, gdy zdarza się podobna sytuacja. Jung określił to „niemożliwością opanowania realnych rzeczy”, wykwalifikowana siostra Jinx – po prostu „życiem”.
– My dwaj nie jesteśmy nie do odróżnienia, przecież wiesz.
– O właśnie. Ten zwrot. On powtarza go sto razy na dzień. Powiada „jesteśmy nie do odróżnienia”.
Zerka w lustro i mówi: „Nie do odróżnienia”!…
– Myli się – poinformowałem ją. – Wbrew pozorom myli się.
– Tak? A czym niby się różnicie? Macie inne linie życia? Znam się na chiromancji. Kiedyś, jak się włóczyłam po Ameryce, nauczyłam się wróżyć z dłoni. Czytam z dłoni tak jak inni z książki.
I wtedy zrobiłem straszliwe głupstwo, chyba największe od chwili, kiedy zjawiłem się w Jerozolimie.
Może nawet największe w całym życiu. Podniosłem się z krzesła, podszedłem do łóżka i podjąłem jej dłoń; dłoń, którą wyciągnęła w moim kierunku. Trzymała moją rękę w swojej -«w dłoni, która dotykała już wszystkiego; w pielęgniarskiej dłoni, dla której nie istniały wstydliwe miejsca.
Przesunęła delikatnie kciukiem po naskórku mej ręki, a potem obmacywała po kolei każdy jej punkt.
Przez dobrą minutę pomrukiwała tylko i dokładnie wpatrywała się w dłoń.
– Nie jestem zaskoczona – stwierdziła w końcu cicho, bardzo cicho, jakby bała się obudzić kogoś trzeciego, śpiącego w tym łóżku. Linia rozumu jest bardzo długa i głęboka. To najwyraźniejsza linia na twojej dłoni. Odbija ona raczej wyobraźnię niż rozsądek, intelekt czy smykałkę do pieniędzy…
Linia losu strasznie powikłana… Przechodzi przez wzgórek Marsa. Właściwie rozchodzi się na trzy Unie, a to bardzo niezwykłe. Ludzie na ogół w ogóle nie mają tej linii.
– A twój przyjaciel?
– Owszem, ma… ale pojedynczą.
Pomyślałem sobie: jeżeli chcesz zginąć, jeżeli masz umrzeć na kolanach jak Walter Sweeney, to właśnie wszedłeś na najlepszą drogę ku temu… Ta czytająca z dłoni kobieta jest jego skarbem. Ta podleczona antysemitka, wymacująca palcami twą linię losu, jest darem niebios, który przypadł szalonemu Pipikowi.
– Wszystkie te bzdury od wzgórza Wenus do linii życia wskazują, że targają tobą silne emocje. Te głębokie, głębokie, wyraźne kreski tutaj… widzisz?… przecinają linię życia. Przecinają, ale nie pod kątem prostym, co znaczy, że uleganie namiętnościom raczej nie przyniesie cinieszczęścia. Gdyby krzyżowały się prostopadle, to powiedziałabym, że twój apetyt seksualny przywiedzie cię do zguby.
Ale jest inaczej. Nie musisz się tego obawiać.
– Skąd ty to wiesz? – spytałem, myśląc jednocześnie: Wejdę w tę grę – a on zawlecze mnie na koniec świata i tam zabije. Powinienem był umknąć stąd już dawno temu. Nie musiałem zadawać jej tych wszystkich pytań. Jej odpowiedzi są mi niepotrzebne, bez względu na to, czy mówiła prawdę, czy nie. To zastawiona przez niego pułapka… Wtedy właśnie podniosła głowę i spojrzała mi w oczy z owym uśmiechem, z którego dało się wyczytać więcej niż z linii losu. Powiedziała:
– Wiem… To wszystko głupoty, ale jednak mnie bawią… Wiesz? Spokojnie. Oddychaj powoli.
Zastanów się. Ona sądzi, że jesteś w posiadaniu tego miliona od Smilesburgera i zwyczajnie próbuje różnych sztuczek. Puścisz wodze i obudzisz się z ręką w nocniku, upomniałem siebie.
– Masz dłoń… To znaczy, gdybym niczego o tobie nie wiedziała, gdybym czytała z ręki kogoś zupełnie obcego… Gdybym wcale cię nie znała, to powiedziałabym, że masz dłoń… wielkiego przywódcy.
Powinienem był uciec wcześniej. Zamiast tego wszedłem w nią. Uciekłem dopiero potem. Oto i najbardziej groteskowy z banałów.
A oto, co uknuł dotąd Pipik. On sam, amerykański Żyd w średnim wieku, zajął apartament w jerozolimskim hotelu King David i zaczął rozgłaszać, że izraelscy Żydzi aszkenazyjskiego pochodzenia, stanowiący ponad połowę – i to tę bardziej wpływową – populacji kraju, ci sami ludzie, którzy właściwie zorganizowali państwo Izrael i stanowili jego przywódczą kadrę, powinni wrócić do miejsc, skąd się wywodzili. Winni odrodzić żydowskie życie w Europie, które zniszczył Hitler między 1939 i 1945 rokiem. Przekonywał, że ten postsyjonistyczny program, nazwany przez niego diasporyzmem, jest jedynym sposobem uniknięcia drugiego holocaustu – czyli zgładzenia trzech milionów izraelskich Żydów przez ich arabskich nieprzyjaciół. Argumentował, że nawet ewentualne zwycięstwo nad Arabami, osiągnięte za pomocą broni jądrowej, oznaczać będzie w istocie klęskę; upadek moralnych fundamentów, na których opierała się żydowska kultura. Stwierdził, iż – z pomocą żydowskich filantropów – jest w stanie zgromadzić odpowiednie fundusze i zrealizować swe idee jeszcze przed upływem dwutysięcznego roku. To, że nie były to czcz mrzonki, potwierdzać miała historia syjonizmu. Porównywał swoi nlan z koncepcjami Herzla, wysuniętymi w dziewiętnastym stuleciu i propagującymi założenie żydowskiego państwa, które ówcześnie zostały uznane za całkowicie nierealne lub nawet obłędne. Oznajmił, iż wie, że część ludności Europy pozostaje nastawiona antysemicko, ale jednocześnie wystąpił z pomysłem realizacji „uzdrowicielskiego” programu dla tych dziesiątków milionów, cierpiących na chorobę nietolerancji, ulegających pokusie poddawania się tradycyjnemu antysemityzmowi. Zapowiedział, że potrafi nauczyć ich kontrolowania swych antypatii w stosunku do Żydów niegdyś wyrzuconych z kontynentu. Organizację mającą wypełnić ten program nazwał mianem Anonimowych Antysemitów, a w podróżach towarzyszy mu członkini A.A-S., amerykańska pielęgniarka, wywodząca się z polsko-irlandzkiej, katolickiej rodziny, która zaświadcza, że sama jest „wyleczoną antysemitką”. Kobieta owa znalazła się pod wpływem przedstawionej ideologii, gdy pracowała jako pielęgniarka w szpitalu w Chicago i tam opiekowała się chorym na raka głosicielem diasporyzmu. Lider diasporyzmu i jednocześnie założyciel A.A-S. wcześniej działał jako prywatny detektyw, prowadząc w Chicago niewielką agencję. Specjalizował się w poszukiwaniu zaginionych osób. Jego zainteresowanie światową polityką oraz troska dotycząca losu Żydów i żydowskich ideałów datuje się od chwili, gdy podjął własną walkę o życie z toczącym go nowotworem. Wtedy to odkrył w sobie powołanie do wypełniania wyższych celów przez resztę swoich dni. (Nadto wielkie wrażenie wywarła na nim sprawa Jonathana Pollarda, amerykańskiego
Żyda działającego jako izraelski szpieg w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Izraelscy mocodawcy Pollarda bezdusznie spisali go na straty w chwili jego dekonspiracji. Afera ta wzmogła obawy, iż Żydzi z diaspory wykorzystywani są cynicznie przez izraelskie władze, ze swoistym makiawelizmem domagające się lojalności wobec Izraela od wszystkich Żydów na świecie.) O jego przeszłości wiadomo niewiele, prócz tego, iż jako młodzieniec starał się za wszelką cenę wyprzeć wszelkich cech swojego semickiego pochodzenia. Jego współpracowniczka i partnerka wspominała, że matka karała go bezlitośnie, gdy był jeszcze dzieckiem, ale poza tym szczegółem początki jego biografii osnute są mgłą tajemnicy. Nawet ów przytoczony detal sprawia wrażenie płodu specyficznej wyobraźni, tej samej, która zrodziła nierealistyczne idee diasporyzmu.
Dodać wypada, że człowiek ten podobny jest niezwykle z wyglądu do amerykańskiego pisarza Philipa Rotha. Twierdzi także, iż Philip Roth to jego własne nazwisko i zdaje się nie mieć nic przeciwko temu, by wykorzystać ten nadzwyczajny, jeśli nie fantastyczny, zbieg okoliczności do swoich celów – dając do zrozumienia, że on sam jest znanym powieściopisarzem. W ten sposób łatwiej propagować mu sprawę diasporyzmu. Za sprawą opisanego wybiegu zdołał nakłonić Louisa B.
Smilesburgera, podstarzałą i schorowaną ofiarę holocaustu, niegdyś zamożnego jubilera z Nowego Jorku, obecnie zamieszkałego w Jerozolimie, do przekazania na rzecz realizacji programu diasporystów fortuny w wysokości miliona dolarów. Jednakże Smilesburger wręczył osobiście czek nie Rothowi diasporyście, jak zamierzał, ale pisarzowi Philipowi Rothowi, który przybył do Jerozolimy dwa dni wcześniej, aby przeprowadzić wywiad z izraelskim prozaikiem, Aaronem Appelfeldem. Roth pisarz jadł akurat z Appelfeldem lunch w jednej z kafejek, gdy natknął się nań Smilesburger – który błędnie wnioskował, że pisarz i diasporysta to jedna i ta sama osoba – i dał mu swój czek.
Do tego czasu drogi obydwu Rothów przecięły się w sali sądowej, gdzie toczy się proces Johna Demianiuka, amerykańskiego mechanika samochodowego ukraińskiego pochodzenia, wydanego Izraelowi przez Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Demianiuk oskarżony jest o to, że będąc sadystycznym strażnikiem w Treblince, znanym jako Iwan Groźny, dopuścił się w obozie masowych morderstw na Żydach. Rozprawa ta oraz arabskie powstanie przeciwko władzy izraelskiej na tzw. terytoriach okupowanych (oba te wydarzenia relacjonowane są przez media na całym świecie) stanowiły tło, na jakim doszło do spotkania diasporysty z wrogo nastawionym doń pisarzem. Pisarz Roth ostrzegł swego imiennika, że jeśli ten nie przestanie się za niego podawać, to sprawą zajmą się organa sprawiedliwości.
Pisarz był wciąż wstrząśnięty gwałtowną wymianą zdań z diasporysta, kiedy w kawiarni zjawił się pan Smilesburger. Pisarz machinalnie odegrał rolę tego, za kogo go wzięto (a więc siebie samego!), i przyjął kopertę od pana Smilesburgera, nie mając rzecz jasna pojęcia, że w grę wchodzi tak wielka kwota. Później tego samego dnia, po odwiedzeniu – razem ze swoim dawnym przyjacielem ze szkolnej ławy, Palestyńczykiem – izraelskiego sądu w okupowanym Ramallah (gdzie ponownie omyłkowo został uznany za diasporystę, lecz nie wyjaśnił nieporozumienia, ale nawet, ku swemu zdumieniu, wygłosił w domu przyjaciela namiętną pochwałę dia-sporyzmu) pisarz zgubił czek Smilesburgera (lub też czek został skonfiskowany), gdy pluton izraelskich żołnierzy zatrzymał i zrewidował go na szosie z Jerozolimy do Ramallah. Do Jerozolimy odwoził go taksówką arabski kierowca.
Pisarz, który jakieś siedem miesięcy wcześniej zapadł na głębokie załamanie nerwowe, najpewniej wywołane nadużywaniem niebezpiecznego środka nasennego, przepisanego mu po przebytej operacji kolana, został poważnie wytrącony z równowagi przez opisane wypadki. Również przez swoje własne, niewytłumaczalne zachowanie. Obawiał się, że wszystko to może spowodować nawrót choroby.
Głęboki niepokój w skrajnym momencie dezorientacji każe mu nawet zanegować realność tego, co się dzieje. Wydało mu się, że nadal przebywa w swej wiejskiej posiadłości w Connecticut i padł tylko ofiarą halucynacji; tych samych, które ubiegłego lata przywiodły go na skraj samobójstwa. Zdaje się przestać nad sobą panować, nie mając też wpływu na tego drugiego Philipa Rotha. W istocie nie chce myśleć o drugim Philipie Rocie jako o oszuście albo o swoim cieniu, lecz zaczyna nazywać go Mosze Pipikiem. To imię i nazwisko przywołane z dzieciństwa, w języku jidysz brzmiące jak „Mojżesz Pępek”. Tym sposobem ma nadzieję uwolnić się od paranoicznych obaw, potęgujących rzeczywiste zagrożenie, jakie wywołało pojawienie się „tego drugiego”.
Na drodze z Ramallah pisarza ratuje z ciężkiej opresji młody oficer dowodzący plutonem, który rozpoznaje w Rocie autora książki przeczytanej przez siebie akurat tegoż dnia. Przepraszając za zajście, Gal, ów porucznik, osobiście odwozi go dżipem do hotelu w arabskiej dzielnicy Jerozolimy, zwierzając się przy okazji – poważanemu przez siebie pisarzowi – z własnych zgryzot. Otóż porucznik uznał, że stał się marionetką w rękach izraelskiej żandarmerii. W odpowiedzi pisarz ponownie roztoczył świetlane, diasporystyczne wizje, co jemu samemu zdało się równie groteskowe jak wykład udzielony rodzinie przyjaciela z Ramallah. Philip Roth odegrał jednak cudzą rolę z ogromnym zapałem.
W hotelu pisarz odkrywa, że Mosze Pipik, bez trudu wprowadzając w błąd recepcjonistę, który bierze go za Philipa Rotha, dostał się do jego pokoju i czeka tam na niego w łóżku. Pipik domaga się, by Roth oddał mu czek Smilesburgera. Następuje burzliwa wymiana zdań; po niej ma miejsce niespodzianie spokojne, niemal przyjacielskie interludium, w trakcie, którego Pipik rozwodzi się na temat przygód, jakie spotkały go, gdy był detektywem w Chicago.
Gniew Pipika eksploduje jednak ponownie, kiedy pisarz mówi, że czek Smilesburgera przepadł na dobre. Epizod kończy się tym, że Pipik, histeryzując i jednocześnie kipiąc wściekłością, prezentuje pisarzowi swoją erekcję, ten zaś wyrzuca go siłą z pokoju na hotelowy korytarz.
Pisarz jest tak zmęczony panującym wokół niego zamętem, że postanawia uciec z Izraela pierwszym samolotem do Londynu. Tarasuje drzwi, broniąc się w ten sposób przed własną bezradnością wobec prowokacji Pipika, jak i przed ewentualnością jego powrotu. Siada przy oknie, aby ułożyć kilka ostatnich pytań, jakie zamierza zadać Appelfeldowi – którego chce jeszcze odwiedzić po drodze na lotnisko. Z okna dostrzega kilkuset izraelskich żołnierzy zajmujących miejsca w ciężarówkach; żołnierze ci najprawdopodobniej mają wziąć udział w pacyfikacji zamieszek na zachodnim brzegu Jordanu. Potem widzi na ulicy, przy której stoi hotel, kilku zamaskowanych Arabów przemykających chyłkiem, przenoszących kamienie z jednego rogu ulicy na drugi. Opracowawszy ostatnie pytanie dla Appelfelda, pisarz dochodzi do wniosku, że musi powiadomić izraelską policję o tym, co dzieje się pod oknem.
Jednak w chwili, kiedy stara się bezskutecznie dodzwonić na policję, słyszy rozpaczliwy szept partnerki Pipika dochodzący zza zabarykadowanych drzwi. Kobieta tłumaczy, że Pipik – którego zresztą uparcie nazywa Philipem – wrócił do hotelu King David i tam planuje, wraz z ortodoksyjnymi żydowskimi bojówkarzami, uprowadzenie syna Demianiuka, więzienie go w ukryciu i torturowanie aż do czasu, gdy Demianiuk przyzna się, iż był Iwanem Groźnym z Treblinki. Wślizguje się do środka z żółtą opaską, na której widnieje gwiazda Dawida – jaką musieli nosić europejscy Żydzi podczas wojny – i powiada pisarzowi, że Mosze Pipik nosi tę opaskę przy sercu, odkąd przekazał mu ją w prezencie w Gdańsku Lech Wałęsa. Pisarz jest tak wzburzony tą profanacją, że traci panowanie nad emocjami i raz jeszcze zmaga się z tym samym obłędem, od jakiego pragnął się uwolnić uciekając z Izraela.
Wpuszczają do środka, stawiając warunek, że musi poznać prawdziwą tożsamość Moszego Pipika.
Okazuje się, że ona sama właśnie zbiegła od Pipika i przybyła w nocy do pisarza nie tyle po to, by wydobyć odeń czek Smilesburgera (choć początkowo niemrawo usiłowała to jednak uczynić), ani aby przekonać pisarza, żeby ten nie dopuścił jakoś do porwania młodego Demianiuka, lecz w nadziei wyzwolenia się z „antysemickiej zmory”, w sidła której, paradoksalnie, ponownie wpadła. Kusząco rozciągnięta (może raczej rozwalona) na hotelowym łóżku pisarza, ubrana w niemodną sukienkę – która jednakże pisarzowi wydaje się nadzwyczaj seksowna – rozwodzi się na temat swego życia duchowego i kolejnych przemian: od nie kochanego dziecka katolików, fanatycznych i tępych, przez frywolną hipiskę ku moralnie prowadzącej się dziewczynie oddanej Jezusowi. Od służebnicy Jezusa ku pielęgniarce na oddziale onkologicznym, codziennie stykającej się ze śmiercią i nienawidzącej Żydów. Od siostry pałającej nienawiścią do Żydów ku uległej, „wyleczonej antysemitce”… Obecnie zapewne znajdowała się na progu nowej transformacji.
Może dotyczy to również pisarza, skołowanego umysłowo, rozchwianego emocjonalnie, wyczerpanego, oszołomionego erotycznym powabem Wandy Jane „Jinx” Posseski… który wchodzi w nią i – co gorsza – odkrywa, że jest w niej prawie zakochany.
Wątek urywa się w momencie, w którym pisarz pozostawia kobietę – żałośnie rozczochraną i śpiącą – i wychodzi z walizką w ręce na palcach, by nie mącić jej rozkosznego odpoczynku. Cichutko wyplątuje się z tej historii, niepokojącej, kompletnie absurdalnej, upstrzonej zbyt wieloma zbiegami okoliczności, pozbawionej wewnętrznej spójności, nie posiadającej logicznej konkluzji. W historii owej roi się od wątków zbyt zwariowanych jak na gusta pisarza, od wydarzeń i wypadków, które spadają jak cegły za każdym mijanym rogiem. Żadnej refleksji, żadnych perspektyw. Jak gdyby opowieść sama w sobie nie była wystarczająco powikłana i nieprawdopodobna, to jeszcze przytrafia się ta utrata czeku Smilesburgera (czek zresztą pojawia się przypadkowo, równie przypadkowo jak sam Louis B. Smilesburger; diabeł z pudełka, deux ex machina), która zbija rozwój akcji z względnie możliwego kursu i wzmaga podejrzenia pisarza, że cała ta historia jest wymyślnym żartem, żartem niesmacznym, biorąc pod uwagę, iż antagonista Philipa Rotha głosi podjęcie walki o zachowanie żydowskiej egzystencji.
A czy sama postać antagonisty trzyma się kupy? Czy rzeczy, które mówi o sobie, każą brać go poważnie? W przeszłości prawdziwie męskie ambicje. Wszczepiony sztuczny członek. Brak osobowości, jawny i groteskowy. Pompatyczne wywody. Histeryczna egomania. Tanie szpanerstwo.
Łatwe wpadanie w złość. Chwalenie się partnerką. Duma z faktu, że „jest nie do odróżnienia” od pisarza – wszystko to, plus próby rzeczywistego zaistnienia, jałowe i śmieszne, wyklucza taką możliwość. Pipik nie jest w stanie nawet uczynić z siebie fikcyjnej, wiarygodnej postaci, będąc zawiłą układanką. Nadaje się jedynie na charakter do farsy, na którą wszyscy zerkają z przymrużeniem oka. Jego istnienie w roli antagonisty, jego istnienie w ogóle, spoczywa w rękach pisarza, któremu Pipik kradnie ochłapy jestestwa, próbując w ten niegodziwy sposób uwiarygodnić siebie.
Czemu jednak pisarz kradnie coś jemu? To pytanie nie daje pisarzowi spokoju, kiedy taksówka wiezie go bezpiecznie przez pagórki zachodnich dzielnic Jerozolimy ku autostradzie wiodącej na lotnisko. Chciałby wierzyć, że tamta chwilowa utrata woli wynikła z masochistycznego impulsu wczucia się w rolę bezosobowego antagonisty, przewrotnego wejścia na krótko w jego skórę – by obiektywne uczynić subiektywnym, a subiektywne obiektywnym, co ostatecznie jest istotą zawodu pisarskiego i za co ludzie pióra dostają pieniądze. Chciałby uznać swoje przemowy do George’a w Ramallah i do Gala w dżipie – tak samo zresztą jak i tę miłosną sesję z pielęgniarką, zakończoną jednoczesnym jękiem rozkoszy, odgłosem oscylującym między pomrukiem zadowolonego kota i rechotem żaby; odgłosem artykułującym szczytowanie i nadal dzwoniącym pisarzowi w uszach – za przejaw tryumfu zuchowatej, spontanicznej energii nad paranoją i strachem; za szczerą manifestację niewyczerpanej, artystycznej swawoli i tej szczypty komizmu, która jest niezbędna do życia. Chciałby sądzić, że epizody te były znakiem prawdziwej wolności jego duszy, że wymknął się na swobodę ów bezosobowy element silnej osobowości i że nie ma powodu, by irytować się z tego powodu lub też odczuwać zażenowanie. Chciałby przypuszczać, iż to nie było patologiczne igranie z niespodziewanymi przejawami rzeczywistości (spersonifikowanymi przez George’a, Gala czy Jinx); że nie został zatruty wiszącym tu w powietrzu ekstremizmem, od którego właśnie ucieka; że odpowiedział na wyzwanie Moszego Pipika w parodystyczny sposób, czyli dokładnie tak, jak na to owo wyzwanie zasługiwało, pięknym za nadobne. Chciałby myśleć, że – w ramach wątku, nad którym nie sprawował autorskiej kontroli – nie ośmieszył się i nie skompromitował niepotrzebnie, a poważne błędy, jakich się dopuścił, wynikły głównie z sentymentalnego współczucia dla choroby jego antagonisty, nie zaś z fałszywych kalkulacji umysłu (jego własnego), oszołomionego paranoicznym strachem na tyle, że niemożliwe okazało się stworzenie konkurencyjnego wątku, który wykazałby marność Pipikowych knowań. Chciałby sądzić, iż to naturalne, że w narracyjnych zapasach z tym oszustem prawdziwy pisarz łatwo udowodniłby swą wyższość, swe pełne inwencji mistrzostwo, odnosząc druzgocące zwycięstwa w kategoriach: „Wyrafinowane znaczenia”, „Subtelności efektów”, „Doskonałość formy”, „Ironia”, „Walory intelektualne”, „Wiarygodność psychologiczna”, „Precyzja werbalna” oraz „Finezja pisarska”. Jednak Jerozolimski Złoty Medal Żywego Realizmu przypadł w udziale temu fuszerowi, który zgarnia nagrodę mimo kompletnego lekceważenia ogólnie uznanych, tradycyjnych zasad. Jego sztuczki są prymitywne aż do bólu, to rozpaczliwa karykatura twórczego rzemiosła, bajka przesiąknięta perwersją (i pewnie także obłędem), łamiąca wszelkie pryncypia?
Wszystko tam przerysowane, przesadnie uproszczone, oderwane od logiki i zmysłowych doświadczeń – a jednak wygrywa właśnie on! Cóż, trudno. Może trzeba dostrzec w nim nie przerażającą zjawę, nie do końca istniejącą, która przez kanibalizm dopełnia swego jestestwa; nie demoniczną postać, która ucieka od siebie i innych i potrafi doświadczyć siebie jedynie wtedy, gdy doświadcza siebie jako kogoś innego; nie kogoś na poły żywego, na poły martwego, na poły zwariowanego, nie kogoś uprawiającego szarlatanerię – tylko pogratulować mu wspaniałego zwycięstwa. Górą okazał się wątek Pipika.
On wygrywa, a ty przegrywasz, pomyślałem sobie. Więc wracaj do domu. Lepiej zaprzestań walki o Medal Żywego Realizmu, choćby nawet miało oznaczać to klęskę w tych zawodach. W ten sposób jednak dojdziesz do siebie, odzyskasz utracony spokój. Niech tam porywają albo nie syna Demianiuka, niech go torturują albo nie, skoro tak uknuł Pipik. Niech się dzieje co chce, obojętnie, czy pozostaniesz w Jerozolimie, czy wrócisz do Londynu. Gdyby miało się to wydarzyć podczas twego pobytu w Izraelu, to gazety nie tylko przedstawią cię jako sprawcę, ale i zamieszczą twoje zdjęcie oraz notkę biograficzną na którejś z bocznych kolumn. W Anglii raczej unikniesz nieprzyjemności – miejscowe siły bezpieczeństwa przydybią go w jaskini na brzegu Morza Martwego razem z brodatymi kompanami oraz porwanym. Tak więc on zapewne postanowił wprowadzić w życie myśl, która ledwie przemknęła przez twoją głowę, gdy zobaczyłeś spacerującego bez ochrony młodego Demianiuka. Fakt ten nie niesie dla ciebie specjalnego niebezpieczeństwa, jakkolwiek on pragnąłby obarczyć ciebie autorstwem własnego pomysłu i zacznie twierdzić, kiedy wezmą go na przesłuchanie, że jest zwyczajnym ochroniarzem z Chicago, prywatnym detektywem wynajmowanym za forsę do wypełniania przeróżnych zleceń i doda, że uprowadzenie syna Demianiuka to z pewnością stworzony przez ciebie melodramat o zemście i sprawiedliwości.
Oczywiście, znajdą się tacy, którzy nie ośmielą się mu uwierzyć. Lecz i dla nich Pipik znajdzie argument: stanie się nim twe szaleństwo wywołane halcionem (bez wątpienia zrodzi to odruch współczucia). Nowa wersja opowieści o Jekyllu i panu Hyde. Padną słowa: „Nigdy nie otrząsnął się z załamania i oto skutki. Tak, to załamanie… Coś gorszego od najbardziej przewrotnej wyobraźni pisarskiej”.
Jednak nigdy tak naprawdę nie uciekłem z tego spiskowego świata w bardziej wyrafinowany, subtelniejszy, wewnętrznie spójny świat mojej własnej narracji – nie dotarłem na lotnisko, nie dotarłem nawet do domu Aarona. Stało się tak, ponieważ w taksówce przypomniałem sobie polityczną karykaturę, jaką zobaczyłem w jednej z angielskich gazet, gdy podczas wojny w Libanie mieszkałem w Londynie. Obrzydliwa rycina przedstawiała Żyda z wielkim nosem, rozkładającego bezradnie ręce i obojętnie wzruszającego ramionami, stojącego na stosie ułożonym z ciał zabitych Arabów. Zapewne miała to być karykatura Menachema Begina, ówczesnego izraelskiego premiera. Rysunek – wielce realistyczny – kojarzył się bardzo z dawnymi rycinami z nazistowskiej prasy. I właśnie jego wspomnienie zawróciło mnie z drogi. Ledwie wyjechaliśmy z Jerozolimy, kazałem taksówkarzowi zawrócić do hotelu King David. Pomyślałem: kiedy on obetnie chłopakowi uszy i prześle je pocztą do celi Demianiukowi, wówczas „Guardian” uzna to za materiał na pierwszą stronę. Obrońcy Demianiuka podgrzali już atmosferę, mówiąc z tupetem do żydowskich sędziów, że oskarżenie Demianiuka o zbrodnie popełnione w Treblince upodabnia tę rozprawę do procesu Dreyfusa. Czy porwanie nie będzie stanowiło dowodu na słuszność tego stwierdzenia, czy za Demianiukiem nie opowiedzą się, prócz jego zamieszkałych w Stanach i Kanadzie ukraińskich ziomków, także dziennikarze z otwarcie lewicujących bądź otwarcie prawicowych dzienników? Wszyscy ludzie na świecie, których nazwiska kończą się na „iuk”, uznają, że nie ma co spodziewać się sprawiedliwości po Żydach, że Demianiuk to żydowski kozioł ofiarny, że Izrael to państwo bezprawia, że toczący się w Jerozolimie „proces pokazowy” ma tylko usprawiedliwić cierpiętnicze mity Żydów, że Żydzi w istocie łakną jedynie zemsty. Dla stronników Demianiuka akcja planowana przez Moszego Pipika będzie po prostu wodą na ich młyn. Zaczną trąbić na cały świat, że proces jest z góry ukartowany, a tenże s’wiat zacznie współczuć oskarżonemu.
Zrozumiałem, że Pipik chciał sprowokować właśnie mnie. Przecież to szalone porwanie stanowiłoby straszny cios dla sprawy, którą promował. I wniosek taki sprawił, że kazałem kierowcy podjechać pod hotel King David, a nie pod posterunek policji. Gdyby nie wydawało mi się, że zostałem upokarzająco wywiedziony w pole przez adwersarza, nie dorównującego mi pod żadnym względem, gdybym nie uzmysłowił sobie, że popełniłem fatalne głupstwo bezmyślnie przyjmując czek od Smilesburgera – i w konsekwencji, nie mając pojęcia o rzeczywistej skali konfliktu na zachodnim brzegu Jordanu, zostałem zatrzymany cokolwiek brutalnie przez izraelski patrol – to może nie poczułbym teraz, iż spoczywa na mnie i tylko na mnie obowiązek załatwienia na dobre tego łajdaka. Ukrócenia jego szaleństw. Ukrócenia moich. Wyolbrzymiałem niebezpieczeństwo, jakie groziło mi z jego strony od samego początku. Powiedziałem sobie: nie musisz wzywać izraelskich komandosów, by wykończyć Moszego Pipika. Już jest jedną nogą w grobie. Trzeba go tylko lekko popchnąć. To proste – trzeba go zniszczyć.
Zniszczyć go. Byłem na tyle wzburzony, że zdawało mi się, iż leży to w granicach moich możliwości.
Myślałem: nadeszła chwila ostatecznego starcia pomiędzy nami dwoma. Roth oryginalny kontra Roth fałszywy, ten odpowiedzialny kontra ten beztroski, ów prężny i zdrowy kontra ten szalony, Roth poważny kontra Roth powierzchowny, Roth wszechstronny kontra Roth ograniczony, Roth utalentowany kontra Roth niespełniony, Roth pełen wyobraźni kontra Roth eskapista, Roth wykształcony kontra Roth ciemny, Roth rozsądny konta Roth fanatyczny, Roth jedyny kontra Roth zbędny, Roth twórczy kontra Roth bezużyteczny…
Taksówka czekała na mnie na łukowatym podjeździe przed hotelem King David. Przy frontowych drzwiach stał o tej porze (bardzo wczesnym rankiem) uzbrojony strażnik, który eskortował mnie aż do lady recepcjonisty. Recepcjoniście powtórzyłem to, co przed momentem powiedziałem strażnikowi: że oczekuje mnie pan Roth.
Recepcjonista uśmiechnął się.
– Pański brat? Przytaknąłem skinieniem.
– Bliźniak.
Potwierdziłem powtórnie. Niech mu będzie.
– Wyjechał. Już go tu nie ma – powiedział i zerknął na ścienny zegar. – Pański brat opuścił hotel pół godziny temu.
„Pół godziny temu”! Ależ to słowa Meemy Gitchy!
– Wszyscy wyjechali? – zapytałem. – Nasi krewni też?
– On mieszkał tu sam, proszę pana.
– Nie. Niemożliwe. Miałem się tu spotkać z nim i z naszymi kuzynami. Trzema brodatymi mężczyznami w jarmułkach.
– Ani wczoraj, ani dziś ich tu nie było, panie Roth.
– Nie zjawili się? – spytałem.
– Raczej nie, proszę pana. A on wyjechał. O czwartej trzydzieści nad łanem. I nie wróci.
– Nie zostawił mi żadnej wiadomości?
– Nie, proszę pana.
– Czy powiedział, dokąd się wybiera?
– Zdaje się, że do Rumunii.
– O czwartej trzydzieści rano! Oczywiście… Czy przypadkiem nie odwiedził wieczorem mego brata Meir Kahane? Wie pan, kto to taki? Wie pan, kim jest rabbi Meir Kahane?
Meir Kahane był liderem izraelskich ekstremistów.
– Wiem, kim jest rabbi Kahane, proszę pana. Rabbiego Kahane nie było w naszym hotelu.
Zapytałem, czy mogę skorzystać z telefonu w holu. Wybrałem numer do American Colony, miejsca, gdzie sam się zatrzymałem. Przekazałem wiadomość, że moja żona śpi i, po uregulowaniu rachunku, opuści hotel za parę godzin. Okazało się jednak, że już to zrobiła.
– Tak? – spytałem.
– Pan i panienka… Oboje się wyprowadzili.
Odwiesiłem słuchawkę, odczekałem minutę i ponownie zadzwoniłem do tegoż hotelu.
– Proszę z pokojem pana Demianiuka – powiedziałem.
– A kto dzwoni?
– Z aresztu.
W chwilę później usłyszałem ostre, niespokojne:
– Halo?
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
– Halo? Kto mówi? Kto mówi?
On był tam, ja byłem tutaj, oni wyjechali. Przerwałem połączenie. Oni zmyli się, a on był bezpieczny.
Porzucili swój własny plan.
Co zresztą mieli na celu? Drobne oszustwo? A może był to jedynie dowcip, kawał upichcony przez tę tajemniczą parkę?
Stojąc koło telefonu i myśląc, że ta cała nieszczęsna historia znalazła niespodziewane zakończenie, zdumiałem się niezmiernie. Zastanawiałem się, czy to tych dwoje wyrwało się z rzeczywistości, czy też rzeczywistość oderwała się od nich. Czy ta para tylko sfałszowała, podrobiła wszystko, żeby odebrać poczucie realności mnie?… Jeśli tak, to po co? – oto najbardziej tajemnicze ze wszystkich pytań. W owej chwili wyglądało na to, że miałem nigdy nie poznać odpowiedzi. Ostatecznie jednak poznanie jej nie było aż tak istotne. Czy oni chcieli, bym sądził, że cały ten ich fałsz to rzeczywistość?
A może sami wyobrażali sobie, że to rzeczywistość? Może ekscytowało ich oboje odrealnianie wszystkich i wszystkiego, począwszy od siebie? Jeśli tak, to ten kawał udał im się wybornie!
Wróciłem do recepcji.
– Wezmę pokój brata.
– Proszę pozwolić zaoferować sobie numer, który nie był ostatnio agęty…
Wyciągnąłem z portfela pięćdziesięciodolarowy banknot.
– Jego pokój w zupełności mi wystarczy.
– Poproszę o pański paszport, panie Roth.
– Naszym rodzicom bardzo podobało się imię Philip – wyjaśniłem, przesuwając w jego stronę paszport z pieniędzmi w środku. – I dali je nam obu.
Przyglądał się chwilę mojej fotografii w dokumencie i wpisał numer paszportu do księgi. Oddał paszport bez słowa. Następnie dostałem klucz z numerem 511. Ochroniarz tymczasem wrócił na swoje stanowisko przed frontowymi drzwiami. Podszedłem do niego, dałem mu dwadzieścia dolarów, poleciłem, by zapłacił taksówkarzowi, a resztę zatrzymał dla siebie.
Przez następne pół godziny, aż do brzasku, przeszukiwałem niedawne gniazdo Pipika. Nie znalazłem niczego w żadnej z szuflad, niczego na biurku, żadnych notatek, żadnych pozostawionych czasopism czy gazet. Niczego pod łóżkiem, niczego pod poduszką w fotelu. Nic nie wisiało w szafie ani nie leżało na podłodze. Pościel – koc, prześcieradło, poduszki – była wyprasowana i pachniała jeszcze pralnią. Najwyraźniej nikt tu nie spał od zeszłej nocy. Ręczniki w łazience także były świeże. Dopiero kiedy uniosłem klozetową deskę, dostrzegłem ślad jego bytności. Ciemny, skręcony włos łonowy, zawinięty w kształt zbliżony do ósemki, przylepił się do ścianki sedesu. Podjąłem go dwoma palcami i wsadziłem do pustej, ozdobnej koperty, rodzaju hotelowego suweniru, znajdującej się na blacie biurka. Na podłodze w łazience usiłowałem natknąć się na kosmyk jej włosów, rzęsę, obcięty paznokieć, lecz kafelki lśniły czystością. Podniosłem się z kolan, żeby umyć ręce w zlewie i tam znalazłem krótkie, szczeciniaste włoski -¦ pozostałości po zgolonym męskim zaroście. Zebrałem ich część w papierową chusteczkę, którą następnie złożyłem we czworo i wcisnąłem do drugiej koperty. Naturalnie, mogło okazać się, że to wcale nie włosy z jego brody – może nawet moje własne. Mógł je znaleźć, kiedy sam myszkował po łazience w moim apartamencie hotelowym i – aby przypieczętować naszą jedność – przeniósł je tutaj. Zupełnie możliwe, biorąc pod uwagę inne rzeczy, jakich dokonał. Być może nawet ów łonowy włos był mój. Rzeczywiście, zdawał się całkiem podobny do moich, choć trudno to ocenić z całą pewnością gołym okiem. Jednakże wziąłem ten włos. Skoro on może udawać, że jest pisarzem, to ja również mógłbym zabawić się w detektywa.
Wspomniane dwie koperty, wraz z gwiaździstą opaską i jego manuskryptem, dekalogiem A.A-S., leżą przede mną, gdy piszę te słowa – stanowiąc namacalny dowód, że ta historia istotnie się wydarzyła.
Historia, jak staram się wciąż przekonać sam siebie, jedynie z pozoru kojarząca się z nonsensowną, toporną, fantasmagoryczną farsą. Koperty i ich zawartość przypominają mi, że widmo, to co na poły było widzialne, stanowiło w istocie znak bezdyskusyjnej, życiowej realności – oraz tego, że kiedy życie przynajmniej zdaje się takie, jakim powinno się jawić, to całkiem możliwe, iż jest takie naprawdę.
Mam także kasetę magnetofonową, którą znalazłem – ku swemu zdumieniu – pośród innych, zawierających nagrania rozmów z Aaronem Appelfeldem, gdy zabrałem się w Londynie do ich przesłuchiwania. Tkwiła w tym samym magnetofonie, który trzymałem w zamkniętej szafie w pokoju hotelu American Colony. Zabrałem go stamtąd w pośpiechu, kiedy wymykałem się, pozostawiając w łóżku śpiącą Jinx. Nie miałem początkowo pojęcia, jakim cudem znalazła się w nim ta kaseta, wreszcie przypomniałem sobie przechwałki Pipika, który twierdził, że potrafi otworzyć każdą kłódkę i każdy zamek, nabywszy tę umiejętność poszukując latami zaginionych osób. Taśma jest podpisana. Charakter pisma wygląda na mój, choć, rzecz jasna, litery postawiła jego ręka. Jego jest także głos – głos przesączony jadem, głos człowieka zdolnego do zniszczenia wszystkiego, głos miotający chore, obłędne, mordercze oskarżenia, które jedynie brzmią nierealnie. Kaseta podpisana jest następująco: „A.A-S. Taśma robocza nr 2. «Czy te sześć milionów ludzi naprawdę zginęło?»
Copyright: Anonimowi Antysemici, 1988. Wszelkie prawa zastrzeżone”.
Niech każdy, kto pozna to wyznanie, dopowie sobie, ku czemu ma ono zmierzać. W jakimś stopniu monolog Pipika oddaje atmosferę zamętu, jaki zapanował tamtego tygodnia w Jerozolimie, ekstrawaganckiego chaosu wywołanego wokół mojej osoby przez „Philipa Rotha”, który zarzucił na mnie swe sieci; przez kogoś, o kim (co potwierdza przytoczone poniżej nagranie) nie sposób nawet powiedzieć, na ile był szarlatanem.
Oto on, archetypiczny odtwórca cudzej roli, noszący maskę z moimi rysami i generalnie pragnący stać się mną – oto on, raz jeszcze, radosny z powodu porzucenia siebie na rzecz innej osobowości. Ile języków tkwi w jego ustach? Ilu ludzi znajduje się w tym człowieku? Heż odniósł on ran? Ile potwornych ran?
Czy te sześć milionów ludzi naprawdę zginęło? Skończmy z takim gadaniem. Żydzi stworzyli sobie nową religię: holocaustomanię.
Poczytajcie prace rewizjonistów. Wynika z nich, że nie było.» żadnych komór gazowych. Żydzi uwielbiają liczby. Uwielbiają -’ manipulowanie liczbami. Sześć milionów. Już przestali mówić o sześciu milionach, prawda? Oświęcim był głównie fabryką produkującą – syntetyczny kauczuk. I dlatego tam tak cuchnęło. Nie wysyłano tam Żydów do gazu, posyłano ich do pracy. Ponieważ, jak się okazało, komór gazowych nie było. Tylko chemia. Chemia to ciężka nauka…
Freud, dla odmiany, stworzył naukę lekką. W Berkeley udowodniono ostatnio, że zasadnicze badania Freuda opierały się na oszustwie. Freud nie wierzył bowiem kobietom, które mówiły mu, że były wykorzystywane. Wykorzystywane seksualnie. Stwierdził, że społeczeństwo nie mogłoby tego tolerować. Stary, poczciwy Zygmuś. Wszystkie założenia psychoanalizy są fałszywe. Możecie o nich zapomnieć.
Einsteina, rzecz jasna, okrzyknięto ojcem bomby atomowej. Jego i Oppenheimera. Teraz wiesza się na nich obu psy. Możecie zapomnieć o Einsteinie. Marks… cóż, sami wiecie, co zrobiono ze spuścizną Marksa. Żydowscy geniusze nie są lubiani. Nie lubi się też Saula Bellowa. Stawiam pięć tysięcy dolarów, jeżeli znajdziecie w okolicach Chicago kogoś, kto lubi Saula Bellowa. Coś nie gra z tym facetem. Wszyscy wiedzą, że dorobił się prawdziwej fortuny… Chicago to największe skupisko Polaków, jeśli nie liczyć Warszawy. Polaków jednoczą trzy rzeczy. Kościół rzymskokatolicki. Strach przed Rosją. I nienawiść do Żydów. Dlaczego oni nienawidzą Żydów? Rosyjscy carowie bez przerwy słali swych paskudnych Żydów do Polski, a ci zamieszkali tam w gettach i trudnili się lichwą. Żydzi to obleśni ludzie. Popatrzcie na ich nosy… Spójrzcie na ich nogi, na ich łydki. Wszyscy oni mają cholernie wielkie, płaskie i wykoślawione stopy. To ich cecha rasowa. Żydzi nie mają żadnych przyjaciół. Nawet Murzyni nienawidzą Żydów. Czarni rozróżniają pięć gatunków białych ludzi.
Gliniarzy: czyli Irlandczyków albo Włochów oraz żydowskich właścicieli nieruchomości, żydowskich sprzedawców, żydowskich nauczycieli i żydowskich społeczników. Naturalnie, dawni właściciele stali się obecnie federalnymi urzędnikami. Czarni czują, że Żydzi wyciskają z nich masę pieniędzy, w zamian nie oferując niczego. Murzyni zwrócili się przeciwko Żydom, wszyscy zwrócili się przeciwko Żydom. Żydzi cierpią na tak zwaną chorobę Pageta. Ludzie o tym nie wiedzą. Popatrzcie na Teda Koppela. Popatrzcie na innych. Na Woody’ego Allena, tego chuderlawego dupka. Na Mike’a Wallace’a. Kości Żydów z latami grubieją i krzywią im się nogi. Kobiety dostają tak zwanego żydowskiego garbu. Twardnieją im paznokcie. Robią się twarde jak skała. Zaczynają im obwisać żuchwy. Widzieliście pewnie te starsze Żydówki z obwisłymi szczękami, co nadaje im wyglądu upośledzonych umysłowo bab… Nam się to nie przytrafia. Pozostajemy silni. Może trochę otyli, ale silni. Wiecie, kto to taki Żyd. Żyd to Arab urodzony w Polsce. Żydzi robią się toporni. Kissinger. On właśnie wygląda tak topornie. Toporny nos. Toporne rysy… I dlatego nas nie lubią. Spójrzcie, do licha, na Philipa Rotha. Paskudny palant. Parszywy dupek. Przestałem go czytywać, gdy wspomniał o tych sprawach w jednej ze swoich powieści. Opisywał w niej swój studencki żywot, dzieje pierdolonego, neurotycznego studenta uniwersytetu… O Jezu, oni wszyscy są tacy! Obleśni, na rany Chrystusa! Był tak napalony na siksy, że podłapał pewną kelnereczkę, rozwódkę z dzieciakami, i myślał, że to świetna sprawa. Kretyn! Teraz wraca do żydowskiego etosu, bo chce dostać Nagrodę Nobla. Żydzi dobrze wiedzą, co robić, żeby dostać Nobla. Otrzymali go przecież Wiesel, Singer i Bellow. A Graham Greene, rzecz jasna, nie. Isaac Stern… on gra Mozarta, Schuberta, ale nie rozumie tej muzyki… Cóż, na czym to stanęliśmy? Hitler nie miał żadnego planu eksterminacji Żydów. Konferencja w Wannsee… A.J.P. Taylor, brytyjski historyk, długo zajmował się tą kwestią.
Twierdzi, że nie istnieją dokumenty potwierdzające obiegowe domniemania. Za to Hilberg, prawdziwa żydowska świnia, stwierdził coś odwrotnego… że nie padły otwarte deklaracje, ale on wyczytał wszystko między wierszami… Och, pieprzyć to… Oczywiście, Żydzi są świetni w rozszyfrowywaniu zagadek, w symbolice, w numerologii… Żydowskie dziewczęta uwielbiają numerologię, astrologię, futurologię i takie rzeczy. Strasznie na to lecą… A swoją drogą to Niemcy rzeczywiście mają talent do masowego wyniszczania narodów. Istotnie chcieli wykończyć Żydów.
Powiedziałbym, że Niemcy są okrutni, ale nam przecież też się to zdarza. Wyniszczyliśmy Indian…
Nie było komór gazowych. Nie zginęło sześć milionów Żydów. Nie było sześciu milionów Żydów w Europie. To jeden z powodów, dla których krytykuje się tę legendarną liczbę. Obecnie powiadają o stu pięćdziesięciu do trzystu tysiącach, którzy padli ofiarą załamania się niemieckiej gospodarki żywnościowej pod koniec wojny, no i tyfusu szalejącego w obozach. Wszyscy wiedzą, że amerykańskie władze nie chciały tych ludzi tutaj. Nikt ich nie chciał. Ani Holendrzy, ani nawet Szwajcarzy nie wpuściliby ich przez swoje granice. Dlaczego? Bo Żydzi niechętnie wtapiają się w społeczności. Jak mówiłem, nawet Murzyni potrafią ich odróżnić. Ale kiedy znajdują się w kłopotach, to proszą innych o pomoc. Niby dlaczego mieliby ją otrzymać? Żyd wydostał się z getta we wschodniej Europie w czasach Napoleona, uzyskał wolność osobistą i, na Boga, zaczął się panoszyć.
Położył na wszystkim łapę. Żydzi, za sprawą Schoenberga, opanowali muzykę. Ale utwory, które stworzyli, są gówno warte. Hollywood… To jeden wielki śmietnik. Czemu? Bo zagnieździli się tam Żydzi. Podobno Żydzi stworzyli Hollywood. Przecież Żydzi nie są w stanie stworzyć niczego. Co takiego stworzyli? Nic. Malarstwo?… Czytaliście, co Ryszard Wagner pisał o Żydach? Napisał, że są powierzchowni. Dlatego nie tworzą prawdziwej sztuki. Dlatego nie mogą wtopić się w kulurę narodu, pośród którego żyją. Cieszą się z taniej popularności. Weźmy Hermana Wouka albo tego drugiego gościa, co pisze sprośne książki, Mailera. Jego powieści nie przetrwają próby czasu, bo są oderwane od kulturowych korzeni społeczności, wśród której Mailer, ten mdły palant, mieszkał. Niby stawiają na Saula Bellowa. Jezu Chryste, przecież Bellow to cholerny nudziarz, nie?… Nosił kapelusz, żeby pokazać światu, kim jest, i żeby przysłonić łysinę… Założył go nawet na konferencję prasową po otrzymaniu Nagrody Nobla. Roth… Roth jest pierdolonym onanistą, palantem, fajansiarzem… Arthur Miller… Czy on nie wygląda jak jakiś śmieciarz, cholerny właściciel złomowiska? O to chodzi, obaj wyglądają naprawdę fatalnie. Miller przypomina ociężałą pierdołę, wygląda na kogoś, kto broni waszych praw, bez względu na to, co, do kurwy nędzy, miałoby to znaczyć. Żydzi dają kulturze bardzo mało, naprawdę niewiele. Niewiele i głównie chłam. No tak: Wall Street… Aresztowanie Boesky’ego i innych to spisek uknuty przez gojów, żeby zdyskredytować cudownych Żydów, którzy dzielili się z nami swoimi bogactwami. Bzdura… Nie dzielą się z nami niczym. Egzystują tylko jak pasożyty na społeczeństwie, czerpiąc zyski z inflacji. Wszystko tłumaczą nadciągającą inflacją. Gdyby nie inflacja, poszliby z torbami. Kultura?… Brednie. Może i kierują instytucjami kulturalnymi, ale nie tworzą prawdziwej sztuki. Pooglądajcie to gówno w telewizji. Coś wulgarnego i możecie być pewni, że to robota Żyda. Normana Leara na przykład. Nosi co prawda gojowskie nazwisko, ale tylko dla zmylenia. Ma przecież te żydowskie, koślawe nogi. Pewien mój znajomy naukowiec przebadał społeczność żydowskich rabbich. Jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat temu… Stwierdził, że zapadają oni na specyficzne, żydowskie choroby. Choroby ukryte w genach, przechodzące z pokolenia na pokolenie. Niektóre ujawniają się już w dzieciństwie… zespół Downa na przykład. Oni jednak ukrywają przed światem swoich chorych, ponieważ, oczywiście, wszyscy chcą uchodzić za doskonałych, za geniuszy. Że niby wszyscy grają na skrzypcach. Albo zostają fizykami atomowymi.
No i, rzecz jasna, słynnymi bankierami… O żydowskich idiotach jakoś się nie słyszy. Ale oni wszyscy są kretynami. Są skażeni genetycznie, bo krzyżują się między sobą. Albo postępują jak Kissinger: żenią się, mają dwójkę dzieci, a potem pozbywają się żony i uganiają się za nieprzyzwoitymi siksami… Biedne, ponure dupki. Jezu, jakąż ciężką forsę oni wydają na dziwki… Poza tym istnieje coś takiego jak żydowska mafia. Postarajcie się przekonać innych, że Jakub Rubinstein, bardziej znany jako Jack Ruby, człowiek, który załatwił Oswalda, był członkiem żydowskiej mafii z Chicago. Arthur Miller… Zbił kasę na Marylin Monroe, na spółkę z Billym Wilderem. Ten aktorzyna, Tony Curtis, też się nią posłużył… Ona straciła przez niego dziecko, przynajmniej ja tak uważam. Obejrzyjcie sobie film „Some Like It Hot”… głowę daję, że w trakcie jego nakręcania była w ciąży. No ale Miller musiał postawić na swoim… cholerny skurwiel broniący waszych praw. Naprawdę parszywy palant. Żydzi, którzy żenią się z gojkami, słyszą, że są głupi. Miałem pewną przyjaciółkę, która wyszła za Żyda. Największymi antysemitami, jakich spotykałem, byli ludzie mający semickiego małżonka. Powtarzają, że Żydzi to pierdoleni neurotycy. Znałem jedną ździrę, która żyła z Żydem przez osiem czy dziewięć lat. Powiedziała mi, że przez ten cały czas tamten gość zrobił jej dobrze może dziesięć albo piętnaście razy. Nie umiał się odprężyć. Nie potrafił zapomnieć o swoim żydostwie i o tym, że pieprzy siksę. Jego starzy traktowali ją jak psie gówno. Jezu, ci Żydzi zawsze mają jakieś problemy. Potrafią tylko skamleć. Jonathan Pollard… Znam faceta, który studiował z tym palantem. Pollard opowiadał, że jak chodził do szkoły w Indianie… jego ojciec był profesorem medycyny na Notre Damę… to chuligani regularnie spuszczali mu manto. To wszystko brednie. Jego stary miał kupę szmalu i załatwił mu naukę w Stanford… a ten wciskał gówno, że był biedny. Obijał się w Stanford, ale był stuknięty. Ci z Izraela też gadają, że był stuknięty, że cholernie łatwo było go podejść i zbajerować. Traktowali go dobrze, póki przekazywał informacje, ale uważali za skończonego gamonia. Na czym to znowu stanęliśmy?… Żydzi zawsze skamlą i zawsze wyciągają antysemityzm. W każdym artykule o Żydzie, obojętnie czy o gwieździe Hollywoodu, polityku albo nawet, na litość boską, o zwyczajnym sprzedawcy parówek, zaraz trafiają się historie o prześladowaniu w szkole, do której Żyd uczęszczał na lekcje skrzypiec. A potem o tym, jak to nie mógł znaleźć roboty i inne takie bzdury. Oczywiście, nauczyciele w żydowskich szkołach w Brooklynie biorą łapówki za wystawianie świetnych ocen na dyplomach i świadectwach.
To dlatego absolwenci tych szkół tak łatwo dostają się do Harvardu, Yale czy Princeton. Miałem z nimi do czynienia. Chryste, te młokosy to cholerne lenie, nie chce im się pracować i migają się od roboty, jak tylko mogą. I wszyscy oni są neurotykami… Mają miliony dolarów na walkę z antysemityzmem. Tak więc antysemityzm zszedł do podziemia. Ci kretyni z KuKlux-Klanu i neonaziści wyrośli dzięki Żydom. Jeden mój kumpel poszedł kiedyś na zebranie takiej organizacji. Pokazywali adeptom zdjęcia z holocaustu, no wiecie, wszystkie te zwłoki, masowe groby i nagle jeden koleś zaczął się drzeć… okazał się Żydem w nazistowskim mundurze. Czy potraficie wyobrazić sobie nazistę w żydowskim stroju rytualnym? Niektórzy nie boją się ostro gadać o Żydach.
Powiadają, że Żydzi kontrolują wszystko… Że lepiej już kupować płyty Kenny’ego Rogersa czy Willie Nelsona od tych nagranych przez Streisand. Streisand… Ona to dopiero wygląda. Mój znajomy z Kalifornii obraca się w branży filmowej… Raczej nie przepada za Żydami. Wiecie, w Hollywood pozostało już niewielu gojów. Takich, co to lubili Disneya. Już się wykruszają. Żydzi wchodzą wszędzie i wszystko przejmują, jak nie za pomocą forsy, to brudnymi sztuczkami. Potem zatrudniają swoich przygłupich szwagrów i kuzynów. Dlaczego? Bo teść zainwestował w interes, a poza tym nie można wylać na bruk nikogo z rodzinki. Więc taki gamoń siedzi sobie w pracy przy biurku i jeszcze pół biedy jak nie robi nic. Ponieważ jak się już weźmie za coś, to wszystko pieprzy. Żydzi zakładają sobie prywatne trusty… Zajmowałem się takimi sprawami, znam je. Jezu Chryste, tyle razy zadawałem się z Żydami. Każda semicka szycha ma własnego adwokata, własnego menedżera i tak dalej… Mój szef wiedział, jak z nimi postępować. Mówił, że trzeba ich pieprzyć. Traktować jak gówno… I rzeczywiście, zawsze się z nimi tak obchodzi. Dziwiłem się dlaczego. Wyjaśnił, że dawniej próbował być dla nich miły, ale się nie dało. Zmusił ich to tego, żeby kontaktować się listownie, a oni tego nie lubią. Za to uwielbiają cholerne telefony. Umawiasz się z nimi na jakąś sumę, powiedzmy trzysta czterdzieści tysięcy, a potem przychodzi taki i wmawia, że chodziło o trzysta tysięcy, i zaczyna pieprzyć, i robi sobie z ciebie wroga. Oni wiedzą, że się ich nie lubi. Czemu? Za ich postępowanie!
Jednak nadal nie wolno powiedzieć złego słowa o Ivanie Boeskym albo kimś tego rodzaju. Bo jak się już coś chlapnie, to zaraz zrobią z człowieka antysemitę. Nic dziwnego, że antysemici zeszli do podziemia; musieli to zrobić. Ale jak tu nie być antysemitą? Ciągle mącą przez te cholerne telefony, kombinują. Chcą lepszej pracy. Chcą pomóc swoim ziomkom. Jezus Maria, jest w nich coś agresywnego. To po prostu zdumiewające.
Spróbujcie tylko zwolnić z pracy któregoś z nich… albo doprowadzić do tego, żeby Żyd wylał Żyda.
Zrobi się piekło… Co to za pokręceni, dziwni ludzie. Jeśli czegoś naprawdę nie lubię w Żydach, to przede wszystkim tego, że oni nie rozumieją psychiki gojów. Jak przyjdziesz do Niemca i powiesz mu: „Potrzebuję wsparcia”, to Niemiec da ci szansę. Udokumentujesz, że masz majątek, i pod ten zastaw władze w Bonn udzielą ci kredytu. Uzgodnicie szczegóły i ludzie mogą już korzystać z tej pożyczki. Sam możesz na tym zyskać całkiem niewiele. Żyd tego nie zrozumie. Czy przeczytaliście kiedyś o Żydzie, który nie cierpiał z powodu swej wiary? „Ocaleni”… Każdy z nich to „ocalony”. Tylu „ocalonych” z Oświęcimia. Naturalnie, nikt ich nie pyta, czy przetrwali kosztem swoich przyjaciół Wszyscy „ocaleni” piszą książki. Zauważyliście, że te książki właściwie się nie różnią? Bo oni ściągająjedni od drugich. Są takie same, bo ich centrala rozkazuje: piszcie o Oświęcimiu! Och, cholerne, przebiegłe diabły. Kute na cztery nogi!
Tuż przed ósmą rano zadzwonił telefon. Spałem na krześle od chwili, kiedy o piątej trzydzieści sprawdziłem, czy młody Demianiuk jest u siebie. Śniło mi się, że popadłem w długi na 128 milionów dolarów. Takie właśnie rzeczy roiły się w mojej głowie po tym wszystkim, co przeszedłem.
Budząc się poczułem przykry swąd zgnilizny. Odór odchodów i wydzielin. Smród starego komina.
Mdlący zapach spermy. Czułem jej zapach w swoich spodniach… ten oleisty, rzeżniczy fetor. I charakterystyczny, przyjemny i niemiły zarazem, słonawy zapach na dłoni, która podjęła słuchawkę dzwoniącego telefonu. Także moja nie umyta twarz cuchnęła kobietą Pipika. Cuchnęła nimi wszystkimi. Czułem zapachy ich wszystkich. Srającego taksówkarza. Tłustego adwokata. Pipika. On śmierdział zboczeniami i zakrzepłą krwią. Czułem zapach każdej minuty z minionych dwudziestu czterech godzin i był to swąd starej konserwy, która od trzech tygodni wietrzała otwarta w lodówce.
Pomyślałem, że tak straszliwie będę znowu śmierdział dopiero w trumnie.
Dzwonił telefon w hotelowym pokoju. Sądziłem, że nikt nie wie o mojej obecności tutaj.
Męski głos zapytał:
– Roth?-a potem ponownie, z twardym akcentem-Roth? Jesteś tam?
– Kto…?
– Biuro rabbiego Meira Kahane.
– Chcesz rozmawiać z Rothem?
– Czy to ten sam Roth? Jestem rzecznikiem prasowym. Po co dzwoniłeś do rabbiego?
– Pipik! – krzyknąłem.
– Halo? Czy to ten Roth? Nienawidzący siebie żydowski zwolennik asymilacji?
– Pipik, gdzie jesteś?
– Pieprzę cię. Biorę kąpiel. Dwa słowa.
Zakładam świeże ubranie. Trzy słowa.
Już nie cuchnę.
Trzy słowa.
Razem osiem słów. I teraz już nie wiedziałem, czy naprawdę śmierdziałem wcześniej jak umrzyk.
Przyszło mi wówczas do głowy, że uczyniłem z własnym umysłem to samo co Demianiuk. Postarałem się usunąć zeń to z przeszłości, co wstrętne i parszywe. Demianiuk pozostawił w pamięci tylko to, co przeżył w Ameryce. Tylko swoje dzieci i znajomych, tylko swój ogródek i pracę. Oskarżenia? Cóż, równie dobrze mogli go oskarżyć o zdefraudowanie 128 milionów dolarów. Mógł dostać rachunek za zużycie wody na 128 milionów dolarów. Dałoby się nawet przedstawić odpowiednie kwity, ale jaki człowiek o zdrowym umyśle uwierzy, że spokojny mieszczuch zdołał zużyć tyle wody? No tak, jasne, kąpał się, podlewał trawnik i drzewa w ogrodzie, mył samochód, mył naczynia, gotował zupy, podlewał kwiatki w doniczkach, mył w domu podłogi raz na tydzień, z wody korzystały także pozostałe cztery osoby z jego rodziny – ale czy potrafiliby zużyć wodę wartą 128 milionów dolarów?
Czy tyle wody zdołałoby zużyć całe Cleveland, wszyscy mieszkańcy stanu Ohio? Podliczono go za wodę zmarnowaną na całym cholernym globie! Popatrzcie na niego, siedzącego na ławie oskarżonych i sączącego wodę ze szklanki. Dziennie wypija jej może litr. Och tak, zdarzało się, że latem, kiedy schwyciło go pragnienie podczas pielenia grządek, wypijał więcej. Ale czy wygląda on na kogoś, kto mógłby zużyć wodę za 128 milionów? Czy wygląda na człowieka, który przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez trzydzieści dni w miesiącu, przez dwanaście miesięcy w roku i rok w rok myśli o wodzie i o niczym innym? Czy woda wycieka mu z ust i nosa? Czy ma przemoczone ubranie? Czy brodzi po kałużach?
Nie, złapaliście niewłaściwą osobę. Jakiś Żyd zapewne dopisał do jego rachunku za wodę sześć zer tylko dlatego, że Demianiuk to Ukrainiec i wygląda na przygłupa On jednak nie taki głupi i wie, ile wody zużytkował.
Powinien zapłacić sto dwadzieścia osiem dolarów – jedynka, dwójka, ósemka. Zaszła jakaś pomyłka.
Demianiuk to przeciętny człeczyna z przedmieść i nie powinno się go sądzić za coś, czego nie zrobił!
Wyszedłem z pokoju, chcąc coś zjeść i naraz przypomniałem sobie o Apterze. Wyobraziłem sobie, jak to on teraz siedzi i duma, dlaczego go nie odwiedziłem. Pomyślałem o jego przewrażliwieniu, o jego samotności, podszytej strachem, kruchej egzystencji, która kazała mi powrócić do pokoju i zadzwonić do Aptera, choćby po to, by zapewnić go, że nie zapomniałem o nim i spotkam się z nim tak szybko, jak tylko będę mógł… Okazało się jednak, że już się z nim widziałem. Podczas lunchu poprzedniego dnia. W jednej porze byłem w kafeterii z Aaronem i jadłem posiłek z Apterem w wegetariańskiej restauracji zaledwie kilka przecznic dalej (tej samej, gdzie spotykaliśmy się podczas moich poprzednich” odwiedzin). Okazało się, że w chwili gdy Smilesburger wręczał mi drżącą ręką swoją fortunę, Apter opowiadał, iż boi się, że Arabowie zaszlachtują go na jego staromiejskim straganie. Bał się wręcz wychodzić ze swego pokoju. Prawie nie sypiał po nocach, leżał czujny w łóżku, obawiając się, że kiedy tylko zmruży oko, Arabowie wtargną przez okno i zabiją go. Płakał i błagał mnie, żebym wziął go ze sobą do Ameryki. Zupełnie nie panował nad nerwami, wrzeszcząc, że jest bezsilny i tylko ja mogę go uratować.
A ja zgodziłem się. Przystałem na jego rozpaczliwe prośby podczas tamtego lunchu. Miał ze mną jechać, a potem zamieszkać w mojej stodole w Connecticut. Powiedziałem, że w starej, opuszczonej stodole urządzę mu prosty pokój z bielonymi wapnem ścianami, gdzie będzie mógł sobie spokojnie żyć, malować pejzażyki. I już nigdy nie będzie musiał się obawiać, że ktoś zabije go podczas snu.
Teraz przez telefon przypomniał mi o tej obietnicy i płakał z wdzięczności… Jak miałem powiedzieć mu, że nie rozmawiał ze mną? Czy miałem nawet pewność, że to był Pipik? Niemożliwe! To musiało się uroić lub przyśnić samemu Apterowi, przerażonemu arabskim powstaniem. Bajka ta, zrodziła się z jego histerii; był to zdeformowany duch koszmarnej przeszłości, który nigdy się nie rozpłynął. Apter to człowiek, który każdego dnia spodziewał się swojej egzekucji. Wyolbrzymiał arabskie zagrożenie, tęsknił za bezpieczeństwem, którego tak naprawdę nigdy nie zaznał, tęsknił za utraconą rodziną, przeklinał zmarnowane życie. Tak, to musiała być histeryczna iluzja tego bladego człowieczka bojącego się wszystkiego, wiodącego marną wegetację. To owoc jego samotności, tęsknot i obaw – a jeśli nie; jeżeli istotnie Pipik ponownie z rozmysłem podszył się pode mnie, jeżeli Apter nie stracił swego wątłego kontaktu z rzeczywistością lub po prostu nie łgał bezczelnie, jeśli Pipik rzeczywiście go namierzył i zabrał na lunch, żeby naigrawać się z jego bezradności – to moje wcześniejsze zamierzenie, żeby Pipika unicestwić, zetrzeć i powierzchni ziemi, zerwać mu z twarzy maskę, wcale nie było takie iiabolicznie okrutne i nieludzkie. Czym Pipik pogardza bardziej, ¦zeczywistością czy mną?
– Poradzę sobie… nie martw się, kuzynie Philipie. Po prostu będę sobie mieszkał w stodole, to wszystko.
– Tak – odrzekłem – tak… – to jedyne słowo, jakie zdołałem z siebie wydobyć.
– Nie będę przeszkadzać. Nie będę wadzić nikomu. Niczego specjalnego mi nie potrzeba – zapewniał mnie Apter. – Zajmę się nałowaniem. Będę malować amerykańską wieś. Będę malować kamienne nurki, o których mi opowiadałeś. I olbrzymie klony. Namaluję wiejskie stodoły i rzeki.
I ciągnął na tę modłę. Odrzucił bagaż swoich ponurych doświadczeń – w wieku pięćdziesięciu czterech lat – popuścił wodze dziecięcych antazji, uwierzył w bajkę o raju na ziemi. Chciałem zapytać: „Czy ja prawdę, Apter? Czy on zabrał cię do restauracji i opowiadał ci (i kamiennych murkach? A może rozruchy na ulicach napełniły cię takim przerażeniem, że zmyśliłeś to wszystko?”
Kiedy jednak Apter pogrążał]ię coraz głębiej i głębiej w marzeniach o spokojnym życiu, w mojej głowie rodziły się pytania, jakie chciałem postawić Pipikowi: „Naprawdę mu to zrobiłeś? Czy naprawdę omamiłeś tę bezradną istotę, która z trudem potrafi zachować względną równowagę, roztaczając uroczą wizję amerykańskiego edenu, gdzie miałby znaleźć schronienie przed zmorami przeszłości i niebezpieczeństwami dnia dzisiejszego? Odpowiedz mi, Pipik!” Pipik pewnie odparłby: „Nie mogłem się powstrzymać. Nie mogłem zachować się inaczej. Jestem diasporystą i uczuciowym człowiekiem słowo podszyte było strachy Jak mogła odmówić.
Tak pragnął przez całe życie? dlaczego się wściekasz? Co strasznego zrobiłem? Każdy Żyd dodałby na moim miejscu Żydowi, który znalazł się w kłopotach w ten sam sposób – już teraz także moim sumieniem?” – krzyknąłbym. „Ty, walnięty chcesz mi robić wykłady o kwestiach przyzwoitości, odpowiedzialność i zobowiązań wobec ziomków? Czy musisz wszystko pl ić? odpowiedz tylko poważnie! Czy wszystko musisz splamić i podeptać? Czy wszystkich musisz wprowadzać w błąd? Jaką radość czerpiesz z rozbudzania płonnych nadziei i robienia całego tego zamieszania?”
Chciałem poważnej odpowiedzi. Od Moszego Pipika’ A potem byłem nawet skłonny zawrzeć z nim pokój. Chciałem poznać odpowiedź prawdziwą odpowiedz.
„Apter, chciałem też powiedzieć kuzynowi, nie łapiesz kontaktu z rzeczywistością Nie zabrałem cię wczoraj na lunch. Jadłem posiłek z Aaronem Appelfeldem. To właśnie jego wziąłem do restauracji.
Może i wczoraj rozmawiałeś z kimś o swoim wyjeździe, ale na pewno nie ze mną. Gadałeś albo z tym człowiekiem, który tu, w Jerozolimie, udaje mnie albo z samym sobą… Czy to możliwe, że to sobie wyobraził?
Jednak każde wypowiadane przez niego słowo istotnie podszyte było strachem i nie miałem serca by odpowiadać mu na to inaczej niż: „Tak. Mógłbym zostawić go na pastwę losu, wyzbyć się swych złudzeń… A jeśli to nie były złudzenia? Wyobraziłem sobie, że własnymi rękami wyrywam Pipikowi język z ust Wyobraziłem sobie… Wolałem jednak trzymać się myśli, iż całą tę historię wymyślił sobie Apter. Z tego prostego powodu, że przypuszczenia doprowadzały mnie do wściekłości. Podniosłem z wycieraczki pogięte wydanie gazety „Jerusalem Post” i przebiegłem wzrokiem pierwszą stronę. Czołowy artykuł dotyczył izraelskiego budżetu na rok 1988. „Niższe od oczekiwanych wpływy eksportowe mogą zachwiać państwowym budżetem”. Następny – trzech sędziów postawionych przed trybunałem za łapówkarstwo i kolejnych trzech ukaranych za to samo w trybie administracyjnym.
Pomiędzy dwie kolumny wciśnięto zdjęcie ministra obrony przy murze, który nie tak zrodziła się z jego histerii; był to zdeformowany duch koszmarnej przeszłości, który nigdy się nie rozpłynął. Apter to człowiek, który każdego dnia spodziewał się swojej egzekucji. Wyolbrzymiał arabskie zagrożenie, tęsknił za bezpieczeństwem, którego tak naprawdę nigdy nie zaznał, tęsknił za utraconą rodziną, przeklinał zmarnowane życie. Tak, to musiała być histeryczna iluzja tego bladego człowieczka bojącego się wszystkiego, wiodącego marną wegetację. To owoc jego samotności, tęsknot i obaw – a jeśli nie; jeżeli istotnie Pipik ponownie z rozmysłem podszył się pode mnie, jeżeli Apter nie stracił swego wątłego kontaktu z rzeczywistością lub po prostu nie łgał bezczelnie, jeśli Pipik rzeczywiście go namierzył i zabrał na lunch, żeby naigrawać się z jego bezradności – to moje wcześniejsze zamierzenie, żeby Pipika unicestwić, zetrzeć z powierzchni ziemi, zerwać mu z twarzy maskę, wcale nie było takie diabolicznie okrutne i nieludzkie. Czym Pipik pogardza bardziej, rzeczywistością czy mną?
– Poradzę sobie… nie martw się, kuzynie Philipie. Po prostu będę sobie mieszkał w stodole, to wszystko.
– Tak – odrzekłem – tak… – to jedyne słowo, jakie zdołałem z siebie wydobyć.
– Nie będę przeszkadzać. Nie będę wadzić nikomu. Niczego specjalnego mi nie potrzeba – zapewniał mnie Apter. – Zajmę się malowaniem. Będę malować amerykańską wieś. Będę malować kamienne murki, o których mi opowiadałeś. I olbrzymie klony. Namaluję wiejskie stodoły i rzeki.
I ciągnął na tę modłę. Odrzucił bagaż swoich ponurych doświadczeń i – w wieku pięćdziesięciu czterech lat – popuścił wodze dziecięcych fantazji, uwierzył w bajkę o raju na ziemi. Chciałem zapytać: „Czy naprawdę, Apter? Czy on zabrał cię do restauracji i opowiadał ci o kamiennych murkach? A może rozruchy na ulicach napełniły cię takim przerażeniem, że zmyśliłeś to wszystko?” Kiedy jednak Apter pogrążał się coraz głębiej i głębiej w marzeniach o spokojnym życiu, w mojej głowie rodziły się pytania, jakie chciałem postawić Pipikowi: „Naprawdę mu to zrobiłeś? Czy naprawdę omamiłeś tę bezradną istotę, która z trudem potrafi zachować względną równowagę, roztaczając uroczą wizję amerykańskiego edenu, gdzie miałby znaleźć schronienie przed zmorami przeszłości i niebezpieczeństwami dnia dzisiejszego? Odpowiedz mi, Pipik!” Pipik pewnie odparłby: „Nie mogłem się powstrzymać. Nie mogłem zachować się inaczej. Jestem diasporystą i uczuciowym człowiekiem. Każde jego słowo podszyte było strachem.
Jak mogłem odmówić mu tego, czego pragnął przez całe życie? Dlaczego się tak wściekasz? Co takiego strasznego zrobiłem? Każdy Żyd dodałby na moim miejscu otuchy innemu Żydowi, który znalazł się w kłopotach w ten sam sposób”. „A więc jesteś już teraz także moim sumieniem?” – krzyknąłbym. „Ty, właśnie ty chcesz mi robić wykłady o kwestiach przyzwoitości, odpowiedzialności i zobowiązań wobec ziomków? Czy musisz wszystko plugawić? Odpowiedz, tylko poważnie! Czy wszystko musisz splamić i podeptać? Czy wszystkich musisz wprowadzać w błąd? Jaką radość czerpiesz z rozbudzania płonnych nadziei i robienia całego tego zamieszania?”
Chciałem poważnej odpowiedzi. Od Moszego Pipika. A potem byłem nawet skłonny zawrzeć z nim pokój. Chciałem poznać odpowiedź, prawdziwą odpowiedź.
„Apter, chciałem też powiedzieć kuzynowi, nie łapiesz kontaktu z rzeczywistością. Nie zabrałem cię wczoraj na lunch. Jadłem posiłek z Aaronem Appelfeldem. To właśnie jego wziąłem do restauracji.
Może i wczoraj rozmawiałeś z kimś o swoim wyjeździe, ale na pewno nie ze mną. Gadałeś albo z tym człowiekiem, który tu, w Jerozolimie, udaje mnie, albo z samym sobą… Czy to możliwe, żeś to wszystko sobie wyobraził?”
Jednak każde wypowiadane przez niego słowo istotnie podszyte było strachem i nie miałem serca, by odpowiadać mu na wszystko inaczej niż: „Tak”. Mógłbym zostawić go na pastwę losu, by otrząsnął się ze swych złudzeń… A jeśli to nie były złudzenia? Wyobraziłem sobie, że własnymi rękami wyrywam Pipikowi język z ust. Wyobraziłem sobie… Wolałem jednak trzymać się myśli, iż całą tę historię uroił sobie Apter. Z tego prostego powodu, że inne przypuszczenia doprowadzały mnie do wściekłości.
Podniosłem z wycieraczki poranne wydanie gazety „Jerusalem Post” i przebiegłem wzrokiem pierwszą stronę. Czołowy artykuł dotyczył izraelskiego budżetu na rok 1988: „Niższe od oczekiwanych wpływy eksportowe mogą zachwiać państwowym budżetem”. Następny – trzech sędziów postawionych przed trybunałem za łapówkarstwo i kolejnych trzech ukaranych za to samo w trybie administracyjnym. Pomiędzy dwie kolumny wciśnięto zdjęcie ministra obrony przy murze, który nie tak dawno usiłował pokazać mi George. Nie brakło też informacji o starciach na zachodnim brzegu Jordanu, między innymi w Ramallah. Nagłówek głosił: „Rabin odwiedza krwawy mur”. Na dole strony przewijały się w tytułach słowa: „OWP”, „Hezbollah”, „Mubarak” i „Waszyngton”, ale nigdzie nie spostrzegłem nazwiska „Demianiuk”. Ani też swojego nazwiska. Przekartko-wałem gazetę w windzie. Jedyną wzmiankę o procesie znalazłem w programie telewizyjnym: „Kanał 2.8.30-proces Demianiuka, przekaz na żywo”. I dalej: „20.00-proces Demianiuka, skrót”. To wszystko. Nie donoszono, że minionej nocy coś strasznego przytrafiło się któremuś z Demianiuków.
W każdym razie postanowiłem nie jeść śniadania w hotelu, tylko od razu popędzić do sądu. Chciałem upewnić się, że nie ma tam Pipika. Nie miałem w ustach niczego od wczorajszego lunchu z Aaronem, ale przecież mogłem kupić coś w barku w sądowym holu. Informacja podana w programie telewizyjnym sugerowała, że proces rozpocznie się dziś znacznie wcześniej, przynajmniej tak sądziłem, a ja musiałem się tam znaleźć na samym otwarciu posiedzenia, wyprzedzić Pipika. Jeśli zajdzie potrzeba, to miałem zamiar uczestniczyć i w porannej, i popołudniowej sesji, by w ten sposób wykluczyć ewentualność wykręcenia przez niego jakiegoś następnego numeru. Pipik dzisiaj musiał zostać skompromitowany (o ile, jakimś cudem, jeszcze się nie ośmieszył). Dzisiaj położę kres jego działalności: we środę 27 stycznia 1988 roku Pańskiego, 5748 według kalendarza żydowskiego i 1408 według islamskiego.
Te trzy liczby wydrukowano pod tytułem gazety „Jerusalem Post”. 1988. 5748. 1408. Zgadzała się tylko ostatnia cyferka – 8. Poza tym same konflikty i nieporozumienia, począwszy od sporów co do roku, w którym zaczęła się nowa era. Nic dziwnego, że minister „Rabin odwiedza krwawy mur”, skoro rozziew między 5478 i 1408 dotyczy nie jakichś tam dziesięcioleci czy nawet paru wieków, ale całych czterech tysięcy trzystu czterdziestu lat. Bogu ojcu wyrosła konkurencja – najpierw został zepchnięty z tronu, odrzucony, ukarany, wygnany i sterroryzowany przez pierworodnego syna, który uznał go za wroga, a potem, ledwie otrząsnąwszy się z klęski, musiał toczyć krwawe boje o władanie z drugim synem, kipiącym zawiścią uzurpatorem, okrutnym i niebywale dumnym. 1988. 5748. 1408.
Tragiczna magia kryje się pod tymi liczbami. Wzajemna wrogość wyznawców wielkich, monoteistycznych religii stanowi o ogromie nieszczęść i zbrodni. Jedni oskarżają drugich o grzechy, co niesie za sobą opłakane skutki, a jednak wszyscy jakoś prą naprzód.
Żydzi prą naprzód.
W chwili gdy wyszedłem z windy, dwoje nastolatków, chłopak i dziewczyna, zerwało się z krzeseł w holu i podeszło do mnie. Dziewczyna miała rude włosy i piegi, zbliżając się do mnie uśmiechała się nieśmiało. Chłopak był mojego wzrostu, chudy, bardzo poważny. Wyglądał jak na nastolatka raczej dojrzale. Miał duże i głęboko osadzone oczy uczonego. Przypominał naukowca, który przełazi niezdarnie przez płoty, żeby się do mnie dostać.
– Panie Roth! – rzucił mocnym głosem, odrobinę za głośno jak na miejsce publiczne. – Panie Roth! Uczymy się w wyższej szkole Liyad Ha-nahar w Dolinie Jordanu. Ja jestem Tal (x). A to Debora (x).
– Słucham.
Wtedy Debora wystąpiła naprzód, żeby się ze mną przywitać, i odezwała się jakby miała przemówić do zebranego tłumu:
– My, uczniowie naszej szkoły, uznaliśmy pańskie opowiadania za bardzo prowokatorskie.
Czytaliśmy „Eliego fanatyka” i „Obrońcę wiary”. Oba stawiają pod znakiem zapytania kondycję amerykańskich Żydów. Zastanawialiśmy się, czy byłoby możliwe, aby nas pan odwiedził. Oto list od naszego nauczyciela.
– Spieszę się akurat – powiedziałem biorąc kopertę, zaadresowaną, jak zauważyłem, po hebrajsku.
– Przeczytam go i odpowiem tak szybko, jak tylko będę mógł.
– Cała nasza klasa, wszyscy uczniowie co do jednego, wysłaliśmy już panu w zeszłym tygodniu list na adres pańskiego hotelu – stwierdziła Debora. – Ponieważ nie otrzymaliśmy odpowiedzi, to klasa postanowiła, że Tal i ja pojedziemy autobusem, żeby zaprosić pana osobiście. Będziemy zaszczyceni, jeżeli zechce pan przyjąć nasze zaproszenie.
– Ależ ja nie dostałem listu od waszej klasy.
Ponieważ on go dostał. Oczywiście! Zastanawiałem się, co mogło go powstrzymać przed odwiedzinami w ich szkole i wyjaśnieniem kwestii dotyczących „prowokatorskich” opowiadań. Był zajęty czymś innym? Przerażała mnie myśl, ile to zaproszeń do publicznych wystąpień nadeszło tu na jego adres. Miałem tylko nikłą nadzieję, że konsekwentnie odrzucał podobne zaproszenia. Nie trudził się przekonywaniem uczniaków. O spotkaniach w szkołach nie rozpisują się przecież w gazetach. No i nie dostaje się za to pieniędzy. Uczniów pozostawiał mnie. Niemal słyszałem, jak mnie uspokaja: „Nie ośmieliłbym się wnikać w problemy literackie.
Zbytnio cię cenię jako pisarza”. Rzeczywiście, robiłem się nerwowy na myśl, że przyjmował i czytał pocztę zaadresowaną na moje nazwisko.
– Przede wszystkim – odezwał się Tal – chcielibyśmy się dowiedzieć, jak pan sobie radzi jako amerykański Żyd. Jak pan sam rozwiązuje konflikty obecne w pańskich opowiadaniach. Co z „amerykańskim snem”? Z opowiadania „Eli fanatyk” wynika, że jedynym sposobem na bycie Żydem w Ameryce jest fanatyzm. Naprawdę jedynym? Tu, w Izraelu, przynajmniej w naszym środowisku, fanatycy religijni są źle widziani. Pisał pan o cierpieniach…
Debora, widząc moje zniecierpliwienie z powodu gradu pytań, jakimi zasypał mnie Tal, wtrąciła się i cichym, całkiem miłym już teraz głosem powiedziała:
– Mamy piękną szkołę, położoną w pobliżu jeziora Kinneret, otoczoną trawą, kwiatami i mnóstwem drzew. To śliczne miejsce, w okolicach wzgórz Golan. Prawdziwy raj. Myślę, że się panu spodoba.
– Byliśmy pod wrażeniem – podjął Tal – znakomitego stylu pańskiego pisarstwa, ale wciąż nurtują nas pewne kwestie. Konflikt pomiędzy żydowską tożsamością i byciem częścią innego narodu… Sytuacja na zachodnim brzegu Jordanu i w strefie Gazy… Problemy rozdwojonej lojalności, jak w przypadku Pollarda. Reperkusje sprawy Pollarda w społeczności amerykańskich Żydów…
Uniosłem dłoń, żeby mu przerwać.
– Cieszę się, że was to interesuje. Jednak teraz bardzo się spieszę. Odpiszę waszemu nauczycielowi.
Ten chłopak jednak przyjechał z doliny Jordanu do Jerozolimy najwcześniejszym autobusem, potem wyczekiwał na mnie w tym holu, więc nie dawał tak łatwo za wygraną.
– Co jest ważniejsze? – pytał mnie. – Żydowska tożsamość czy wierność wobec kraju, w którym się mieszka? Chciałbym usłyszeć coś na temat kryzysu tożsamości.
– Nie teraz…
– W Izraelu – prawił – wielu młodych boryka się z kryzysem tożsamości. Składają ślubowania, nie wiedząc do końca, o co w nich chodzi…
Obserwował nas, w chwili kiedy usiłowałem opędzić się od młodzika, poważnie wyglądający człowiek – bardzo elegancki, ubrany, co w tym kraju nietypowe, w ciemny, dwurzędowy garnitur i krawat. Siedział na ustawionej w holu kanapie, na kolanach trzymał neseser. Po chwili wstał, podszedł i powiedział coś do Debory i Tala, ku mojemu zaskoczeniu – po hebrajsku. Wyglądem przypominał raczej gościa z północnej Europy, Niemca, Holendra, może Duńczyka. Odezwał się do dwojga nastolatków tonem spokojnym, lecz bardzo autorytatywnym. Tal odpowiedział mu też po hebrajsku, chyba trochę zbyt porywczo. Ów bez mrugnięcia okiem wysłuchał chłopaka, a następnie zwrócił do mnie swą kamienną twarz, żeby rzec poprawną angielszczyzną:
– Proszę im wybaczyć śmiałość i potraktować ich pytania jako wyraz wielkiego uznania, jakim pana darzą. Nazywam się Dawid Supposnik (x), jestem antykwanuszem. Prowadzę własny interes w Tel Awiwie. I również mam czelność zawracać panu głowę…
Wręczył mi wizytówkę, która przedstawiała go jako handlarza starymi i rzadkimi książkami w językach niemieckim, angielskim, hebrajskim i jidysz.
– Omawianie w starszych klasach „Eliego fanatyka” zawsze wzbudza emocje wśród uczniów – wyjaśnił Supposnik. – Młodzież jest zwykle zafascynowana losami Eliego i całkowicie identyfikuje się z jego problemami, choć w duszy młodzi skłonni są raczej odrzucać religijny fanatyzm.
– Tak jest – potwierdziła Debora. Tal milczał, wyraźnie rozgoryczony.
– Pańska wizyta sprawiłaby uczniom olbrzymią radość. Zdają sobie jednak sprawę, że doprowadzenie do niej jest prawie niemożliwe i dlatego właśnie ten młody człowiek starał się pana wypytywać tu i teraz.
– Zdarzały mi się w życiu bardziej przykre przesłuchania – odrzekłem – ale dziś bardzo się spieszę.
– Jestem przekonany, że może pan listownie zawrzeć ogólną odpowiedź na pytania postawione przez uczniów. To w zupełności wystarczy, a ponadto będzie niezwykle uprzejmym gestem z pana strony.
Debora otworzyła usta, w oczywisty sposób wzburzona, podobnie jak Tal, tą nieproszoną interwencją:
– Ale – zwróciła się do mnie błagalnym głosem – wolelibyśmy, żeby pan przyjechał.
– Pan Roth już wam wyjaśnił – stwierdził Supposnik, tak samo nieporuszony protestem dziewczyny, jak wcześniej Tala – że ma ważne sprawy w Jerozolimie. I wystarczy. Człowiek nie może przebywać w dwóch miejscach jednocześnie.
– Do widzenia – powiedziałem wyciągając rękę, którą najpierw uścisnęła Debora, a potem, z pewnym wahaniem, Tal. Następnie oboje odwrócili się i odeszli.
Kto nie może być w dwóch miejscach jednocześnie? Ja? I kim jest właściwie ten Supposnik?
Dlaczego odpędził tych dwoje i sam mi się narzucał?
Miał pociągłą twarz, głęboko osadzone, niewielkie, jasne oczy, mocne czoło, jasne włosy zaczesane gładko do tyłu. Wyglądał na oficera, na typ brytyjskiego oficera służącego w koloniach. Na wojaka, który przebywał w Izraelu w trakcie sprawowania przez Anglików mandatu. Nigdy bym nie powiedział, że to człowiek profesjonalnie handlujący unikalnymi książkami w języku jidysz.
Supposnik, jakby czytając w moich myślach, rzekł:
– Kim jestem i czego chcę, prawda?
– Owszem. I jeśli pan się nie obrazi, to wolałbym, żeby odpowiedział pan w miarę skrótowo.
– Kwadrans w zupełności mi wystarczy.
– Niestety, nie mam piętnastu minut.
– Panie Roth, pragnąłbym zaangażować pański talent do walki z antysemityzmem, do walki, której wynik zapewne nie jest panu obojętny. Proces Demianiuka również można wykorzystać… Czy nie na rozprawę się pan tak spieszy?
– A nawet jeżeli?
– Proszę pana, każdy w Izraelu wie, co pan tu robi.
Właśnie wtedy dostrzegłem George’a Ziada, który wszedł do hotelu i skierował się ku ladzie recepcjonisty.
– Przepraszam – odezwałem się do Supposnika – na jedną chwilkę. Przy recepcji George przywitał się ze mną wylewnie. W mig zorientowałem się, że jest tak samo podekscytowany jak podczas naszego poprzedniego spotkania.
– Widzę, że masz się dobrze – rzekł szeptem. – Myślałem, że stało się najgorsze.
– Czuję się doskonale.
Jakby w to nie wierząc, poklepywał mnie, sprawdzając, czy jestem cały i zdrowy.
– Przetrzymywali cię? Przesłuchiwali? Czy bili cię?
– Nie, nie zatrzymali mnie. Czy bili? Oczywiście, że nie. To było wielkie nieporozumienie. George, uspokój się! – powiedziałem mu, ale on, gdy już zdołałem odsunąć się od niego na krok, zacisnął mi palce na ramionach.
Młody recepcjonista, lecz nie ten sam, którego widziałem tu poprzednio, zwrócił się do mnie:
– Witam, panie Roth. Jak tam dzisiejsze samopoczucie? – Potem bardzo jowialnym tonem rzucił George’owi: – O, widzę, że to już nie hol hotelu King David, tylko dwór rabbiego Rotha. Wielbiciele nie dają mu wytchnienia. Każdego ranka ustawiają się w kolejce… Uczniowie, dziennikarze, politycy… – ze śmiechem dodał. – Ostatni raz było tak, gdy przyjechał Sammy Davis junior, żeby pomodlić się pod Ścianą Płaczu.
– Zbyt pochlebne porównanie – powiedziałem. – Nie jestem aż taki ważny.
– Każdy w Izraelu chce się spotkać z panem Rothem – odparł recepcjonista.
Odwiodłem George’a, wciąż uczepionego mojego ramienia, od lady i gadatliwego recepcjonisty.
– Chyba tu, w tym hotelu, nie jesteś specjalnie mile widziany? – zapytałem.
– Musiałem przyjść. Przez telefon nie ma co się kontaktować. Wszystko podsłuchują i nagrywają, żeby potem wykorzystać taśmy na moim albo twoim procesie.
– George, skończ z tym. Nikt nie chce mnie sądzić. Nikt mnie nie pobił. To wszystko jest śmieszne.
– Tym krajem rządzi wojsko. Zarządzenia wprowadzane są tu przemocą. Całe państwo istnieje dzięki przemocy i represjom.
– To ty to tak postrzegasz. Przestań. Nie zaczynaj teraz. Żadnych sloganów. Jestem twoim przyjacielem.
– Sloganów? Nie przekonałeś się jeszcze wczorajszej nocy, że to policyjne państwo? Mogli cię zastrzelić, Philipie, a potem winę zrzucić na arabskiego taksówkarza. Oni specjalizują się w zabójstwach. To nie slogan, to prawda. Szkolą zabójców dla wszystkich faszystowskich władz na całym świecie. Nie mają ani odrobiny współczucia dla swych ofiar. Żydzi nie mogą ścierpieć opozycji. Żyd potrafi zamordować drugiego Żyda, którego nie lubi, tak samo łatwo jak jednego z nas.
Potrafi i robi to.
– Zee, człowieku, chyba trochę przesadzasz. Zeszłej nocy kłopotu narobił przede wszystkim kierowca. Bez przerwy się zatrzymywał i latał na stronę ze swoją latarką… To była prawdziwa komedia omyłek. Faceta złapało sranie. I wzbudził tym podejrzliwość patrolu… To była kompletna bzdura.
– A gdyby tak policja albo wojsko maltretowało ludzi w Pradze albo Warszawie? Czy też zachowałbyś taką obojętność? Tutaj nawet ty tracisz rozsądek… Oni mieli cię nastraszyć, Philipie.
Całkowicie zastraszyć. A ty jeszcze trąbisz teraz pochwały pod ich adresem… Utwierdzasz ich w tej syjonistycznej obłudzie. Posłuchaj, jesteś w opozycji wobec nich. A oni opozycjonistów „neutralizują”.
– Zaraz – powiedziałem. – Gadasz kompletnie bez sensu. Niech no tylko pozbędę się tamtego faceta… Wtedy będziemy mogli gdzieś przysiąść i spokojnie porozmawiać.
– Jakiego faceta? Kto to?
– Antykwariusz z Tel Awiwu. Handlarz białymi krukami.
– Znasz go dobrze?
– Nie. Przyszedł tu, żeby się ze mną zobaczyć.
W owej chwili George rzucił wrogie spojrzenie Supposnikowi, który siedział na kanapie po przeciwnej stronie holu, czekając aż do niego wrócę.
– On jest z tajnej policji. To izraelski tajniak.
– George, daj spokój. Chyba jesteś przemęczony… Jaki tam z niego policjant?
– Philipie, aleś ty naiwny! Nie pozwolę im cię otumanić, jeśli sam chcesz do tego dopuścić!
– Wszystko ze mną w porządku! Przestań już, z łaski swojej. Rozejrzyj się wkoło, popatrz, jak się sprawy mają. Czy ja ci muszę to wszystko mówić? Zdarzają się drastyczne sytuacje na drogach. Po prostu znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Zdarzają się nieporozumienia… ale tak między nami to niepokoję się o ciebie. Zaczynasz gadać od rzeczy. Z nas dwóch ja orientuję się lepiej, co jest grane. Musimy serio porozmawiać. Dziwi cię bardzo, że jestem tutaj. Posłuchaj, zdarzyło się coś straszliwie niezwykłego, coś, co muszę wyjaśnić i z czym jeszcze sobie nie poradziłem. Namieszałem wczoraj w głowach tobie i Annie… Zachowałem się u was wyjątkowo idiotycznie. Popełniłem niewybaczalne głupstwo. Ale nie roztrząsajmy tego w tej chwili. Chodź ze mną… Muszę być na procesie Demianiuka. Chodźmy, po drodze, w taksówce wszystko ci wytłumaczę. Pewne sprawy wymknęły się spod kontroli i stanowi to głównie moją winę.
– Philipie, procesem Demianiuka zajmuje się prasa z całego świata. Dyskutują o nim eksperci wszelkiego rodzaju, omawiają każdy szczegół, zdjęcia i artykuły trafiają do mnóstwa gazet… To pokazowa rozprawa, o której trąbi radio i telewizja po to tylko, żeby udowodnić, że Izrael jest państwem prawa.
Tymczasem na zachodnim brzegu Jordanu codziennie szafuje się wyrokami śmierci. Bez udziału ekspertów. Bez procesów Nie ma mowy o sprawiedliwości. Strzela się do niewinnych ludzi. Philipie – dodał już nieco spokojniejszym głosem – w Atenach jest ktoś, z kim powinieneś porozmawiać.
Ktoś, kto wierzy w to co ty, podziela twoje poglądy i pragnie tego samego co ty. Ktoś bogaty, kto wierzy w diasporyzm dla Żydów i sprawiedliwość dla Palestyńczyków. W Atenach są ludzie, którzy mogą pomóc twojej sprawie. Żydzi, ale zarazem nasi przyjaciele. Może zaaranżować spotkanie.
Pomyślałem sobie, że ktoś tu mnie werbuje. George Ziad werbował mnie do OWP.
– Poczekaj… Zaczekaj tu – powiedziałem. – Musimy pogadać. Wolisz zaczekać tutaj czy na zewnątrz?
– Tutaj – odparł uśmiechając się ponuro. – To idealne miejsce dla mnie. Nie ośmielą się pobić Araba w holu hotelu King David, na oczach tych wszystkich liberalnych, amerykańskich Żydów, których pieniądze zasilają kasę faszystowskiego reżimu w Izraelu. O tak, tu jestem znacznie bardziej bezpieczny niż w swym domu w Ramallah.
Wtedy popełniłem kolejny błąd: wróciłem do Supposnika, by grzecznie wyjaśnić mu, że nie będę w stanie kontynuować z nim rozmowy. Nie dał mi jednak szansy dojścia do słowa, tylko udzielił długiego wykładu na temat swojej osoby. Stał pół metra ode mnie i podczas gdy ja cofałem się o centymetry, by zrejterować w stosownym momencie, konsekwentnie skracał dystans. Uświadomiłem sobie, że nie odczepię się od niego tak łatwo, nawet gdybym zaczaj krzyczeć lub spróbował go uderzyć. Oplótł mnie absurdalną opowieścią o sobie, mieszkańcu Tel Awiwu obdarzonym teutońską urodą, który sam nauczył się mówić płynnie po angielsku, opanowując ten język bezbłędnie. Dalej snuł równie kretyńskie wywody o swej księgarskiej erudycji. Rozkoszował się wprost swymi głębokimi wynurzeniami, artykułowanymi w doskonałej angielszczyźnie. Gdyby nie fakt, że się spieszyłem, to pewnie świetnie bym się bawił. I tak, biorąc pod uwagę okoliczności, bawiłem się lepiej, niż powinienem – to już taka moja zawodowa choroba; przez tę słabostkę wciąż pakowałem się w tarapaty. Jestem niestrudzonym kolekcjonerem cudzych historyjek. Stałem więc tam, na poły zaciekawiony, podniecony – niemal erotycznie – tą opowieścią tak różną od tych, które sam układałem. Słuchałem niczym pięciolatek fantastycznych przygód obcego człowieka, tak jak inni sensacyjnych nowin ze świata w radiowych wiadomościach. Stałem i jak idiota rozkoszowałem się przetrawianiem banałów, zamiast zająć się własnymi sprawami albo też wysilić się na jakiś zjadliwy, sceptyczny komentarz. Rozbawił mnie w jakimś sensie Pipik, rozbawiła Jinx i teraz czynił to samo ów niepoprawny wielbiciel postaci Shylocka, którego George Ziad zidentyfikował na mój użytek jako pracownika izraelskiej tajnej policji.
– Oto kim jestem. Jestem jednym z tych dzieci, tak jak pański przyjaciel Appelfeld – zaczaj Supposnik. – Jednym ze stu tysięcy żydowskich dzieci, niegdyś błąkających się po Europie. Kto miał nas przyjąć? Nikt. Amerykanie? Anglicy? Nie… Po koszmarze holocaustu i tułaczce postanowiłem zostać Żydem. Bo skrzywdzili mnie nie-Żydzi, Żydzi zaś mi pomogli. A więc zacząłem uwielbiać Żydów i nienawidzić nie-Żydów. Oto kim jestem… Kimś, kto od trzydziestu lat zbiera książki w czterech językach i kto przez całe życie czytał największych angielskich pisarzy i poetów. Gdy byłem jeszcze młodym studentem na Uniwersytecie Hebrajskim, uwielbiałem zwłaszcza tę sztukę Szekspira, którą w pierwszej połowie dwudziestego wieku wystawiano na scenach londyńskich teatrów niemal tak często jak „Hamleta”. I doznałem szoku, kiedy Shylock w pierwszych słowach w trzeciej scenie pierwszego aktu wypowiada swoją kwestię. Szekspir napisał to prawie czterysta lat temu… Tak, minęło czterysta lat, a naród żydowski nadal żyje w cieniu Shylocka. We współczesnym świecie Żyd bez przerwy wystawiany jest na próbę; jest tak nawet dzisiaj. Izraelczycy muszą przechodzić to, co spotkało Shylocka. Dla ludzi na świecie Shylock stanowi uosobienie Żyda, tak samo jak Wuj Sam jest ucieleśnieniem amerykańskiego ducha. Tyle że Szekspir tchnął w stworzoną przez siebie postać życie, sprawił, że Shylock wydaje się realną i barwną figurą… odwrotnie niż plastikowy i sztuczny Wuj Sam.
Wbiły mi się w pamięć te słowa, wypowiedziane na scenie przez dzikiego, odpychającego i wstrętnego Żyda, słowa zatrute nienawiścią i żądzą zemsty… Słowa, które nadal nie straciły aktualności w dwulicowym, zachodnim świecie. Słowa ogarniające istotę niechęci do Żydów, słowa, które naznaczyły Żydów przez dwa chrześcijańskie tysiąclecia i zdeterminowały żydowskie przeznaczenie. Tylko największy angielski dramaturg miał talent tak lakonicznego ujęcia istoty rzeczy. Pamięta pan tę kwestię Shylocka? Pamięta pan te słowa, o których mówię? Jak Żyd mógłby je zapomnieć? A jak chrześcijanin wybaczyć?… Oto te trzy słowa: „Trzy tysiące dukatów”. Siedem wrednych zgłosek i dzięki nim sceniczny Żyd wznosi się ku swemu apogeum. Osiąga wieczystą sławę dzięki słowom: „Trzy tysiące dukatów”. W dziewiętnastym wieku żył pewien angielski aktor, który przez pięćdziesiąt lat odtwarzał na scenie postać Shylocka. Nazywał się Charles Macklin. W tamtych czasach zaczęto go dosłownie uosabiać z Shylockiem. Podobno Macklin wymawiał te „trzy tysiące dukatów” sycząc i plując śliną… Publiczność na ten widok natychmiast nabierała niechęci do całej rasy, z której wywodził się Shylock. „Trzzzy tyssssiąccce dukatóf-f-f!”… Kiedy Macklin ostrzył nóż na Antonia, publika po prostu dostawała amoku… i to właśnie w tej epoce tryumfu rozumu!
Doskonały był ten Macklin! Wiktoriańska koncepcja odgrywania Shylocka przetrwała od Keansa do Irvinga, czyli aż do naszego stulecia, i jest wulgarnym pochlebstwem wobec powszechnej niechęci do Żydów, obecnej już w czasach szekspirowskich, jak również kroniką europejskiej walki z żydostwem.
Wstrętny Żyd, godny najwyższej pogardy, gromiony już w epoce wypraw krzyżowych, ofiara historii, lichwiarz z haczykowatym nosem, nieszczęsny, opętany pieniędzmi, egoistyczny degenerat. Żyd, który chodzi do synagogi, by tam knuć morderstwo mężnego chrześcijanina… Otóż i cały portret europejskiego Żyda, wypędzonego w 1290 przez Anglików, wygnanego w 1492 przez Hiszpanów, prześladowanego przez Polaków, masakrowanego w pogromach przez Rosjan, zagazowanego przez Niemców, porzuconego na pastwę losu przez Brytyjczyków i Amerykanów, którzy przymykali oczy na dymiące w Treblince kominy krematoriów… Przewrotni wiktoriańscy humaniści, którzy próbowali ucywilizować Żyda, przywrócić mu godność, nie oszukali „oświeconej” Europy za te przeklęte trzy tysiące dukatów… To się nie udało i nigdy nie uda. Oto kim jestem, panie Roth. Jestem antykwariuszem zamieszkującym najmniejszy z krajów basenu Morza Śródziemnego (ludzie na świecie nie zdają sobie sprawy, jak mały jest w rzeczywistości Izrael), księgarzem, emerytowanym bibliofilem, przybłędą bez znaczenia, człowiekiem, który mimo wszystko nie wyzbył się marzeń ze swych studenckich czasów, który po nocach śni, że zostanie impresariem, reżyserem, głównym aktorem w Antysemickiej Trupie Teatralnej Supposnika… Śnię o pełnej widowni, owacjach na stojąco i o sobie, brudnym, głodnym, małym Supposniku, jednym z gromady stu tysięcy błąkających się dzieci, odgrywającym, na realistyczną modłę Macklina i w duchu samego Szekspira, tego przebiegłego i gorączkowego Żyda, zepsutego do cna za sprawą swojej religii. Śnię o trupie objeżdżającej każdej zimy stolice cywilizowanego świata, które urządzałyby Antysemickie Festiwale Dramatyczne. Mającej w repertuarze wielkie antyżydowskie sztuki, elżbietańskie, niemieckie, austriackie oraz tę jedną, najwspanialszą, o niesympatycznym Żydzie, Shylocku, stanowiącym nieodzowny element harmonijnego wszechświata, o ucieleśnieniu hitlerowskiej zmory o Europie we władaniu Żydów… O dzisiejszej Wenecji bez Shylocka, o jutrzejszym świecie bez Shylocka… O Shylocku, który traci córkę i majątek i zostaje zmuszony do konwersji przez zacnych chrześcijan… Taki właśnie jestem. A teraz czego chcę…
Proszę.
Wziąłem to, co mi wręczył – dwa notatniki oprawione w imitację skóry, wielkości mniej więcej książeczek czekowych. Jeden z nich miał kolor czerwony, ze słowami na okładce: „Moja podróż”.
Drugi, w okładce brunatnej i nieco sfatygowanej, nosił napis ze stylizowanych orientalnie, złotawych liter: „Podróże zagraniczne”. Poniżej, w półkolu wielkości mniej więcej znaczka pocztowego, znajdowały się ryciny przedstawiające różne środki transportu – statek prujący wzburzone fale, odrzutowiec pasażerski, rikszę, ciągnioną przez kulisa z włosami związanymi w kucyk, w której siedziała dama z parasolką, słonia z poganiaczem na grzbiecie oraz zamożnym turystą pod lekkim baldachimem, wielbłąda, którego dosiadał Arab w długiej szacie, oraz, na samym dole, wizerunek księżyca w pełni, gwiaździstego nieba, srebrzystej laguny, gondoliera w łodzi…
– Nie dokonano równie ważnego odkrycia – odezwał się Suppos-nik – od czasów odnalezienia pamiętników Anny Frank pod koniec wojny.
– Do kogo to należy? – spytałem.
– Proszę otworzyć – rzekł – i przeczytać.
Otworzyłem czerwoną książeczkę. W rubrykach: „data”, „miejsce” i „pogoda” ktoś wpisał odpowiednio: „2.02.76”, „Meksyk” oraz „dobra”. Puste miejsce poniżej zapełnione było niezgrabnymi literami napisanymi niebieskim atramentem: „Udany lot. Chociaż trochę rzucało. Samolot wylądował na czas. Miasto Meksyk liczy sobie pięć milionów mieszkańców.
Przewodnik pokazywał nam niektóre dzielnice miasta. Zwiedziliśmy osiedle postawione w miejscu zalanym niegdyś przez lawę wulkaniczną. Domy kosztują tam od 30 do 160 tysięcy dolarów. Bardzo piękne i nowoczesne. Mnóstwo barwnych kwiatów”.
Przerzuciłem parę kartek: – „Środa, 14.02.76. San Huso De Puria. Zjedliśmy wcześniej lunch i poszliśmy na basen. Są tu cztery baseny. W każdym podobno woda z leczniczych źródeł. Potem wróciliśmy do uzdrowiska.
Dziewczęta wzięły kąpiel błotną. Marylin i ja kąpaliśmy się razem w wodzie. Tak zwana rodzinna kąpiel. Cudowne przeżycie. Wszyscy moi przyjaciele powinni odwiedzić to miejsce. Może nawet niektórzy z moich wrogów. Tu jest wspaniale”.
– Cóż – powiedziałem do Supposnika – Andre Gide raczej tego nie napisał.
– Jest wyjaśnienie… Na samym początku.
Zainteresowałem się więc pierwszą stroną. Widniał na niej tytuł: „Czas na morzu”. Następne strony informowały o strefach czasowych, szerokościach i długościach geograficznych, ciśnieniu atmosferycznym, wysokości fal, oceanicznych trasach i odległościach, portach i nadbrzeżach. Cała jedna karta poświęcona była kursom obcych walut w stosunku do dolara. Wreszcie natknąłem się na stronę z nagłówkiem „dane osobowe”, wypełnioną tym samym atramentem przez tę samą dłoń.
Nazwisko: Leon Klinghoffer Miejsce zamieszkania: 70 E. lOth St. N.Y., N.Y. 10003
Zawód: przemysłowiec Wzrost: 172 cm Waga: 75 kg Rok urodzenia: 1916
Kolor skóry: biały Kolor włosów: szatyn Kolor oczu: piwny Choroby:…
Numer polisy ubezpieczeniowej:…
Wyznanie: judaizm W razie wypadku zawiadomić: Marylin Klinghoffer.
– Teraz pan rozumie – powiedział ponuro Supposnik.
– Owszem – odparłem – tak… – i otworzyłem ten drugi, brunatny notatnik.
„…3.09.79. Neapol. Bardzo pochmurnie. Śniadanie. Ponowna wizyta w Pompejach. Bardzo interesująca. Upał. Powrót na statek. Pisanie pocztówek. Zamawiam coś do picia. Poznałem dwoje miłych ludzi z Londynu. Barbarę i Lawrence’a. Pogoda zmienia się na korzyść. Wybieram się na przyjęcie wydane przez kapitana w [nieczytelne] kajucie”.
– Czy to ten sam Klinghoffer? – spytałem. – Z „Achille Lauro”?
– Tak, ten Klinghoffer, którego zabili. Bezbronny Żyd na wózku inwalidzkim, któremu dzielni palestyńscy bojownicy o wolność strzelili prosto w głowę i wrzucili potem do Morza Śródziemnego.
To dzienniki z jego podróży.
– Właśnie z tamtej podróży?
– Nie, z wcześniejszych, radośniej szych wypraw. Dziennik z owej fatalnej podróży zaginał. Może znajdował się w jego kieszeni, kiedy wyrzucili go za burtę. A może bohaterscy Palestyńczycy zrobili z niego jakiś użytek… Nie, ten pamiętnik powstał w trakcie wycieczki, którą odbył z żoną i znajomymi rok wcześniej. Trafił do mnie przez córki Klinghoffera. Wcześniej słyszałem o tych dziennikach.
Zadzwoniłem do jego córek. Poleciałem do Nowego Jorku na spotkanie z nimi. Dwóch specjalistów od grafologii tu, w Izraelu, zapewniło mnie, że to autentyczne pismo Klinghoffera. Porównali je z papierami, które przywiozłem z Ameryki… z dokumentami i listami z biura Klinghoffera. Charakter pisma zgadzał się idealnie. Tak jak inne rzeczy… Daty, rodzaj atramentu. Mam ekspertyzę potwierdzającą autentyczność dzienników. Córki Klinghoffera poprosiły mnie o pomoc w znalezieniu izraelskiego wydawcy dzienników ich świętej pamięci ojca. Chciały, aby opublikowano je właśnie tutaj, gdyż zawsze darzył Izrael wielkim sentymentem. Dochody z publikacji prosiły przeznaczyć na jerozolimski szpital Hadassah, na który ich ojciec wysłał był sporo pieniędzy. Powiedziałem tym młodym kobietom, że kiedy Otto Frank wrócił po wojnie z obozu do Amsterdamu i znalazł dziennik swej córeczki na strychu, gdzie ukrywała się przed nazistami, to pragnął wydać go w bardzo ograniczonym nakładzie i rozpowszechnić w niewielkim gronie holenderskich przyjaciół. I jak pan dobrze wie… Uczynił pan przecież Annę Frank bohaterką jednego ze swoich dzieł… Jak pan dobrze wie, pamiętnik Anny Frank początkowo rzeczywiście ukazał się w małym nakładzie. Oczywiście, wypełnię życzenie córek Klinghoffera. Wiem też jednak, iż „Dzienniki z podróży Leona Klinghoffera” zasługują na to, by I poznał je cały świat, jak dzieło małej Anny Frank… I stanie się tak uzyskam wsparcie Philipa Rotha.
Panie Roth, wstęp do amerykańskiej edycji „Dziennika Anny Frank” napisała Eleonora Roo, ciesząca się ogólnym szacunkiem wdowa po waszym prezydencie z lat wojny. Kilkaset słów pani Roosevelt i dzieło Anny Frank zajęło najwięcej miejsca. W miejsce jako dokument żydowskich cierpień i żydowskiego ocalenia, Philip Roth może uczynić to samo dla Klinghoffera.
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
Chciałem mu oddać notatniki, on jednak wzbraniał się przed ich przyjęciem.
– Proszę je przeczytać – powiedział. – Zostawię je panu dla dokładnego przeczytania.
– Niech pan nie żartuje. Nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności. Proszę to wziąć.
Ponownie odmówił.
– Leon Klinghoffer – rzekł – mógłby stać się bohaterem jednej z pańskich powieści. Nie jest panu obcą postacią. Zna pan też sposób w jaki on na tych kartkach wyraża swe myśli… krótko, dosadnie, szczerze Raduje się życiem, kocha swą żonę, jest dumny z dzieci, miłuje Żydów i Izrael. Wiem, że ceni pan imigrantów, którym mimo wszystko udało się osiągnąć sukces w Ameryce. Oni są najczęściej ojcami pańskich bohaterów. Zna ich pan i rozumie. Szanuje ich, chociaż nie w sentymentalny sposób. Tylko pan może napisać przedsłowie, z którego świat zrozumie, czym naprawdę było morderstwo autora pamiętników, dokonane na statku „Achille Lauro” ósmego października 1985 roku. Nikt tak jak pan nie potrafi pisać o Żydach… Wrócę do pana jutro rano.
– Bardzo prawdopodobne, że jutro rano już mnie tu nie będzie. Niech pan posłucha – dorzuciłem ze złością – nie może mi pan tego zostawić.
– Wiem, że znalazły się w najlepszych rękach. Powiedziawszy to, odwrócił się i pozostawił mnie z dwoma tomikami dzienników.
Czek Smilesburgera na milion dolarów. Sześcioramienna gwiazda od Lecha Wałęsy. A teraz te dzienniki z podróży Leona Klinghoffera. Co będzie następne? Sztuczny nos, przyklejany przed występem przez aktora Macklina? Żydowskie skarby i relikwie spływały do mnie obficie! Podszedłem do kontuaru recepcjonisty i poprosiłem o kopertę wystarczająco dużą, by zmieściły się w niej pamiętniki. Napisałem pośrodku „Supposnik” oraz – w lewym, górnym rogu – własne nazwisko.
– Kiedy ten pan wróci – powiedziałem recepcjoniście – proszę mu to oddać, dobrze?
Skinął przytakująco głową i odwrócił się, żeby ulokować kopertę w skrzyneczce z numerem mojego pokoju, a ja natychmiast wyobraziłem sobie Pipika podającego się za mnie i przechwytującego przesyłkę, kiedy tylko udam się na salę rozpraw. Choć dużo wskazywało na to, że Pipik i Jinx ulegli, zrezygnowali z dalszych dowcipów i opuścili już Izrael na pokładzie jakiegoś samolotu, to ja wciąż miałem wrażenie, że oboje nadal czają się gdzieś w pobliżu, świadomi wszystkiego, co się dzieje. Nie byłem na sto procent pewien, czy Pipik przypadkiem nie siedzi już w sądzie i nie konspiruje tam ze swoimi ortodoksami, nie rozpoczął już akcji mającej zakończyć się uprowadzeniem syna Demianiuka.
A jeśli Pipik wróci, żeby ukraść te?… Cóż, to pecha będzie miał Supposnik, nie ja!
Mimo wszystko rozmyśliłem się. Poprosiłem recepcjonistę o zwrot paczuszki, którą dosłownie przed chwilą zostawiłem mu na przechowanie. Zerknął na mnie z ledwie powściągniętym, kpiącym uśmieszkiem, dając do zrozumienia, że też świetnie się bawi, ja zaś tymczasem rozdarłem kopertę, wcisnąłem czerwoną książeczkę (pt. „Moja podróż”) do jednej kieszeni marynarki, a brunatną („Podróże zagraniczne”) do drugiej. Następnie szybko wyszedłem z hotelu wraz z George’em, który czekając na mnie na uboczu snuł zapewne swe chore plany. Siedział w fotelu przy drzwiach, palił papierosa za papierosem, obserwując nerwowo ruch w przyjemnym holu czterogwiazdkowego, żydowskiego hotelu. Zamożni goście oraz ludzie z obsługi naturalnie nie zwracali uwagi na tego człowieka, który w codziennym życiu z trudem wiązał koniec z końcem.
Znaleźliśmy się obaj na skąpanej w słońcu ulicy. Przebiegłem wzrokiem po zaparkowanych rzędem samochodach, próbując dostrzec w którymś z nich Pipika. Pipik mógł śledzić mnie, czatując w swym wozie jak za detektywistycznych czasów w Chicago. Zobaczyłem postać na dachu budynku YMCA po drugiej stronie jezdni. To mógł być on, mógł być wszędzie… Istotnie, przez chwilę widziałem go wszędzie. Pomyślałem: pewnie powiedziała mu, że ją uwiodłem, i on teraz dybie na moje życie. Przez następne lata będę go widywał na każdym dachu, a on będzie sobie mnie przypominać i to wspomnienie nieodmiennie wpędzi go w szał.
Nim wsiadłem do taksówki, przełomie zerknąłem na kierowcę, drobnego Żyda o wyglądzie Turka, niższego od Pipika czy mnie o dobre ćwierć metra, obdarzonego za to bujnymi, czarnymi włosami na głowie – ja z Pipikiem nie mieliśmy tylu włosów na spółkę. Znał angielski gorzej niż słabo i George musiał powtórzyć mu po hebrajsku, dokąd się wybieraliśmy. Nie było więc szans, by szofer pojął coś ważnego z mojej rozmowy z George’em. W drodze z hotelu do sądu powiedziałem George’owi
Ziadowi wszystko, co powinienem był powiedzieć mu dzień wcześniej. Słuchał w milczeniu i – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – nie podał w wątpliwość istnienia mojego sobowtóra w Jerozolimie, innego osobnika niż ten, z którym pobierał nauki trzydzieści lat temu. Nie zmarszczył nawet czoła (on, któremu przy byle okazji wyłaziły na wierzch żyły), gdy starałem mu się objaśnić impuls, który pchnął mnie ku całej tej maskaradzie, jaką urządziłem na użytek jego żony i syna; wytłumaczyć, dlaczego odegrałem fanatycznego diasporystę, pełnego rewerencji dla Irvinga Berlina.
– Nie musisz się usprawiedliwiać – rzekł spokojnym, chłodnym głosem. – Pozostałeś sobą.
Zawsze lubiłeś być w centrum uwagi. Pamiętam cię dobrze jako świetnego aktora, szukającego poklasku u znajomych i przyjaciół. Kpiarza, wywołującego salwy śmiechu… Jak kpiarz mógłby powstrzymać się przed odegraniem komedii przed rozgorączkowanym, śliniącym się z zachwytu Arabem?
– Ostatnio wszystko mi się miesza… – powiedziałem. – To, co zrobiłem, było głupie… Głupie i bezsensowne… Przepraszam. Nie powinienem był tak się zachowywać w towarzystwie Anny i Michaela.
– A co niby powinieneś? Masz świra na punkcie żartów. Cóż znaczą problemy zgnębionych ludzi dla komika takiego jak ty? Cyrk musi działać. Już nic nie mów… Jesteś znakomitym aktorem… i moralnym zerem!
Żaden z nas nie powiedział nic więcej przez pozostałe kilka minut drogi do sądu. Nie miałem szans rozstrzygnąć, czy George to obłąkany szaleniec, czy przebiegły kłamca – a może wszyscy tkwiliśmy w sieciach perfidnej intrygi, tak jak z uporem utrzymywał Zee… „Jest ktoś w Atenach, z kim powinieneś porozmawiać. Tamtejsi ludzie mogą ci pomóc. To Żydzi, ale także nasi przyjaciele”…
Żydzi współpracujący z OWP? Czy to właśnie chciał mi powiedzieć?
Gdy zatrzymaliśmy się przed sądem, George wyskoczył z taksówki, nim zdążyłem zapłacić kierowcy.
Myślałem, że ucieknie, że zniknie mi z oczu. Jednak po jakichś dwóch minutach natknąłem się na niego wewnątrz gmachu. Nerwowo złapał mnie za rękaw i szepnął:
– Jesteś mistrzem w oszustwie, jak Dostojewski. A następnie poszedł szukać sobie miejsca.
Tego przedpołudnia sala zapełniona była ludźmi ledwie w połowie. Według „The Jerusalem Post” dobiegały już końca przesłuchania świadków. Szybko zauważyłem syna Demianiuka siedzącego w drugim rzędzie, nieco na lewo od podwyższenia, gdzie pomiędzy dwoma strażnikami tkwił jego ojciec. Przed oskarżonym znajdowała się ława obrony. Fotele za młodym Demianiukiem pozostawały puste. Pospiesznie ruszyłem przed siebie i zająłem jeden z nich, jako że sesja już się zaczęła.
Nałożyłem na uszy słuchawki, nastawiając na angielskie tłumaczenie. Minęła jednak minuta lub dwie, nim pojąłem, co jeden z sędziów – szef zespołu sędziowskiego, członek izraelskiego Sądu Najwyższego, Levin – mówił do wezwanego świadka. Owym świadkiem, pierwszym przesłuchiwanym tego dnia, był krępy, masywny Żyd, liczący sobie na oko jakieś sześćdziesiąt parę lat. Jego mocna głowa, z oczami przesłoniętymi okularami w grubych oprawkach, osadzona była na solidnym, zwalistym torsie. Miał na sobie luźne spodnie, sweter w zaskakująco krzykliwe – czerwone i czarne – wzorki; a więc strój pasujący raczej do młodego atlety. Zwróciłem także uwagę na jego dłonie: dłonie robotnika portowego twarde ręce ze zrogowaciałymi prawie paznokciami, uczepione niecierpliwie’ brzegu mównicy. Cały przypominał sylwetką boksera wagi ciężkiej, gotowego na dźwięk gongu wskoczyć jednym susem na ring i podjąć morderczą walkę.
Nazywał się Eliahu Rosenberg. To nie była wcale pierwsza runda jego sądowego boju z Demianiukiem. Z wycinków prasowych zapamiętałem zdjęcie wykonane niemal rok temu. Otóż siódmego dnia-procesu sędzia poprosił Rosenberga, by zbliżył się do ławy oskarżonego w celu jego identyfikacji. Na tamtym zdjęciu Demianiuk przyjaźnie uśmiechał się do świadka, wyciągając w jego stronę dłoń. Rosenberg był jednym z siedmiu świadków oskarżenia, którzy twierdzili, że rozpoznają w Johnie Demianiuku z Cleveland, Ohio, Iwana Groźnego, którego pamiętali z Treblinki. Rosenberg zeznawał, że w Treblince stykał się dzieri w dzień przez okres mniej więcej roku z Iwanem, podówczas dwudziestoparoletnim młodzieńcem, obsługującym komorę gazową i nadzorującym żydowskich więźniów z „drużyn śmierci”, którzy oczyszczali komorę ze zwłok, moczu i ekskrementów przed gazowaniem kolejnej partii ofiar. Do ich zadań należało również polewanie wapnem ścian komory, aby zatuszować w ten sposób krwawe plamy (jako że Iwan i inni strażnicy często kaleczyli Żydów idących na śmierć za pomocą noży, bagnetów i pejczów). Podówczas dwudziestojednoletni Eliahu Rosenberg, wcześniej zamieszkały w Warszawie, wchodził w skład drużyn śmierci. Musiał, wraz z około trzydziestką innych Żydów, prócz opróżniania komory w wielkim pośpiechu, palić nagie zwłoki – po wyrwaniu im złotych zębów przez obozowego „dentystę” – na stosach. Na spodzie układano martwe kobiety i dzieci, na wierzchu ciała mężczyzn – te bowiem łatwiej zajmowały się ogniem.
Teraz, jedenaście miesięcy po rozpoczęciu procesu, niespodziewanie wezwano Rosenberga ponownie, lecz tym razem jego zeznań zażądała obrona. Sędzia poinstruował Rosenberga:
– Wysłucha pan uważnie postawionych panu pytań i udzieli na nie zwięzłych odpowiedzi. Proszę nie wszczynać żadnych polemik ani nie tracić nad sobą panowania, co już, niestety, miało miejsce podczas składania przez pana zeznań…
Jednakże przez pierwsze minuty nie byłem w stanie skupić się na angielskim tłumaczeniu płynącym ze słuchawek ani też na osobie młodego Demianiuka siedzącego przede mną. Rozglądałem się z niepokojem wokół, zastanawiając się, czy jestem tu bezpieczny, czy narażony na jakieś nowe machinacje Moszego Pipika. Pomacałem się po kieszeniach, czy tam istotnie były zapiski Leona Klinghoffera? Wyciągnąłem je, czyniąc przy tym sporo zamieszania, i zacząłem przewracać w dłoniach. Obwąchałem je nawet ukradkiem, najpierw jeden, potem drugi, czując tę charakterystyczną, przyjemną woń bibliotecznych półek. Otworzyłem na kolanie czerwony dziennik i przez chwilę czytałem z otwartej na chybił trafił strony: „Czwartek, 23.09.78. Podróż do Jugosławii. Dubrownik.
Pokonaliśmy Messynę i cieśniny. Wspominam wcześniejszą wycieczkę do Messyny w 1969 roku. W Genui wchodzi na pokład wielu pasażerów. Wieczorny spektakl był wspaniały. Wszyscy oczarowani.
Męczy nas kaszel. Nie wiem czemu, przecież pogoda jest cudowna”.
Zwróciłem uwagę na to „czemu” zamiast popularniejszego „dlaczego” przed przecinkiem – czy możliwe jest, pytałem siebie, żeby przemysłowiec z Nowego Jorku lubił sentymentalne, staroświeckie słówka? Jakie ogólniejsze wnioski da się wysnuć z tak skrótowych zapisków? Może gdzieś trafią się błędy w nazwach obcych? „W Genui wchodzi na pokład wielu pasażerów…” Wyczuwał coś podświadomie? Przeczuwał być może, iż siedem lat później na pokład „Achille Lauro” wejdą w którymś z włoskich portów – może nawet w tejże Genui – trzej palestyńscy terroryści, którzy pozbawią go życia? Albo napisał to ot, tak sobie… Zanotował zwyczajne spostrzeżenie z rejsu we wrześniu 1978 – nowi turyści zaokrętowali się w Genui i Klinghoffer nie dostrzegł w tym niczego nadzwyczajnego ani strasznego.
Następnie moją uwagę przykuła postać młodego Demianiuka na fotelu przede mną. Demianiuka nadal całego i zdrowego. Już wystarczająco zostałem wytrącony z równowagi tymi dziennikami, do wzięcia których zmusił mnie Supposnik. Zastanawiałem się wciąż, czy są autentyczne czy fałszywe, czy ten Supposnik to przypadkiem nie jakiś szarlatan, kolejny stuknięty gość, któremu udało się przetrwać holocaust, a teraz usiłuje zbić kapitał na nieszczęściu Klinghoffera. Zastanawiałem się też, czy te pamiętniki naprawdę przedstawiają taką wartość i czy jest moim żydowskim obowiązkiem pomóc w ich rozpowszechnieniu, w Izraelu i gdzie indziej. Ponadto nie dawały mi spokoju przyczyny, dla których uznałem za stosowne wyznać prawdę George’owi Ziadowi w taksówce. I wreszcie dlaczego uznał on, że go „dezinformuję”.
Zapewne w drobnym taksówkarzu dopatrzył się – jak wcześniej w antykwariuszu Supposniku – kolejnego tajniaka z izraelskiej tajnej policji, depczącej nam niestrudzenie po piętach. Doszedł do wniosku, że mam pełną świadomość, iż obaj jesteśmy pod lupą i uknułem tę bezsensowną historyjkę o drugim Philipie Rocie, by całkiem skołować naszych prześladowców. Inaczej nie potrafiłem wytłumaczyć sobie sensu użycia przezeń tego osobliwego słowa – „dezinformacja” – żywcem wyjętego z policyjnego czy raczej szpiegowskiego żargonu, no i rzuconego już w sądzie ukradkiem dwuznacznego komplementu, którym zaszczycił mnie ledwie dwie minuty po tym, jak nazwał mnie moralnym zerem.
Przyznać muszę, że opowieść o sobowtórze mnie samemu wydawała się raczej niewiarygodna. Tak jak wszelkie historie o sobowtórach. Sam przecież wręcz odpychałem od siebie myśl o realnym istnieniu Pipika, na długo po rym, jak stanąłem z nim oko w oko. Jeszcze trudniej przyszło mi przełknąć myśl, że w konfrontacji z taką miernotą jak Mosze Pipik nie okazałem się górą. George łatwiej mógł uwierzyć w istnienie mojego sobowtóra, niż w to, (1) że nabrałbym się na tak prymitywną, ahistoryczną ideę jak diasporyzm oraz (2) że diasporyzm mógłby stanowić źródło jakichkolwiek nadziei dla członków palestyńskiego ruchu narodowowyzwoleńczego, w dodatku godnych wsparcia finansowego. Nie, jedynie obłędna desperacja nadgorliwca, który zdaje sobie sprawę z własnej niemocy, który poświęcił kawał życia walce za sprawę i znalazł się na krawędzi załamania, mogłaby sprawić, że ktoś tak inteligentny jak George Ziad nabrałby entuzjazmu dla czegoś tak płonnego jak diasporyzm. A nawet jeśli był tak ślepy, tak wyniszczony cierpieniami, tak zrujnowany bezsilną wściekłością, to przecież już dawno temu uznałby, że stracił znaczenie jako figura w tej grze – tego ranka zaś dał dowód czegoś odwrotnego; usiłował doprowadzić do mojego spotkania z jakimś konspiratorem z Aten… Z drugiej strony musiałem poważnie liczyć się z ewentualnością, że umysł mego dawnego przyjaciela z Chicago nie funkcjonuje już tak jak dawniej, że żyje swoimi marzeniami, że gruba ryba z Aten i ci zamożni Żydzi wspierający OWP nie są bardziej realni od wyimaginowanych przez dziecko z wyobraźnią mocarnych znajomków…
Po swoich przejściach w ciągu minionych dwudziestu siedmiu godzin nie powinienem wykluczać możliwości, że panujące w tym kraju układy doprowadziły George’a na skraj obłędu. A jednak wykluczałem to. Z podobnymi wnioskami trzeba ostrożnie. Przecież nie każdy dziwak jest szalony. Determinacja to jeszcze nie wariactwo. Uleganie złudzeniom to również nie choroba psychiczna. Ktoś mściwy, przerażający, odmienny, perfidny nie musi być szaleńcem. Nie musi być nim także wiedziony złudzeniami fanatyk. Uleganie iluzjom to z pewnością nie obłęd. Skłonność do fałszu, chytrość, cynizm, przewrotność – wszystko to dalekie jest od obłędu… No tak, fałsz! Oto istota sprawy, źródło zamętu w mojej głowie! Oczywiście! Fałsz, oszustwo! To nie ja nabrałem George’a, to on nabrał mnie! Uznałem za prawdziwą tragiczną melodramę żałosnej ofiary, niemal oszalałej z powodu niesprawiedliwości i trudów życia na wygnaniu. Szaleństwo George’a i szaleństwo Hamleta to jedno – gra.
Tak, to tłumaczy wszystko! Znany żydowski pisarz pojawia się w Jerozolimie, proponując powrót izraelskich Aszkenazyjczyków do europejskich krajów, z których się wywodzili. Idea, jaką wysunął, może zdawać się bardzo nierealistyczna zarówno dla palestyńskiego bojownika, jak i dla Menachema Begina, lecz pisarz jest dla obu postacią konkretną. Nie, bynajmniej nie dziwią się pisarzowi, któremu roi się w mózgu, że zachodzi jakiś istotny związek pomiędzy jego apokaliptycznymi fantazjami a prawdziwymi zmaganiami politycznymi. Naturalnie, pomysły pisarza z politycznego punktu widzenia potraktować można jedynie jako żart. Naturalnie, myśli tego człowieka nie poruszają w żaden sposób nikogo w Izraelu, lecz jest on osobowością w światku kultury, rozpisują się o nim gazety – w konsekwencji nie wolno wyśmiać ani zignorować owego znamienitego pisarza, który każe Żydom wynosić się z Izraela do diabła, za to należy go wykorzystać, przedtem zachęcając jeszcze do działania. George go zna. Kumplował się z nim kiedyś w Ameryce. Zbajeruj go, George, opowiedz mu o naszych cierpieniach. Ci wszyscy pisarze lubią czasem poszaleć, żeby mieli o czym smarować w następnych książkach. Namierz go. Wyśledź go. Odszukaj go, George. Powiedz mu, jak nas dręczą, jak torturują – on pewnie jest jednym z tych, co to mieszkają w najdroższych hotelach, więc straszne historie z pewnością zrobią na nim wrażenie. On się pewnie wścieka, jak mu podadzą brudny widelec, to wyobraź sobie, jak nim wstrząsną opisy tortur. Pofolguj sobie, opowiedz mu o własnych krzywdach, zawieź go do sądu wojskowego, do zakrwawionego muru. Nagadaj, że urządzisz mu spotkanie z samym Arafatem. Zobaczymy, czy pan Roth połknie haczyk. Niech ten megalomański Żyd trafi na okładkę „Time’u”!
Co jednak z tym drugim Żydem, sobowtórem megalomana? Wszystkie te przypuszczenia mogą tłumaczyć, dlaczego George Ziad sklął mnie w taksówce od moralnych zer, a w kilka chwil później przyrównał mnie szeptem do Dostojewskiego. Zdało mi się, że znalazłem odpowiedź na kwestię, dlaczego George w sposób ostentacyjny tak dziwacznie się zachowuje. Niby przypadkiem wpadł na mnie na targowisku, potem traktował mnie ze śmiertelną powagą, choć odegrałem przed nim głupawą szopkę. Jedno tu tylko nie pasowało do układanki: Mosze Pipik. Skoro George tak dobrze orientował się, kto tu pracuje dla izraelskiej policji, to powinien także wiedzieć wcześniej, że pod moim nazwiskiem mieszkało w dwóch hotelach dwóch ludzi. Pipik i ja. A jeśli palestyńscy bojownicy byli w pełni świadomi, że diasporysta i prozaik to dwaj różni faceci, że P.R. z King David podszywa się pod P.R. z American Colony, to dlaczego ich agent, George Ziad, nadal udaje, że o tym nie wie? Dlaczego, jeżeli zorientowali się, tak samo jak ja, że istnieje ten drugi!?
Nie… Istnienie Moszego Pipika przeczyło prawdopodobieństwu historii, którą ułożyłem na własny użytek – że George Ziad wcale nie jest szalony, a jego postępowaniem i zachowaniem kierują jakieś ukryte powody. No chyba, że od samego początku zdawali sobie sprawę, iż Pipik to Pipik, już wtedy, gdy zadzwoniłem do niego z Londynu jako Pierre Roget… Chyba że Pipik od początku dla nich pracował! Oczywiście! Konspiranci od dawna posługiwali się sobowtórami. Natykają się na takiego gościa, bardzo podobnego do kogoś znanego, doprowadzają do ruiny, a następnie proponują duże pieniądze za działalność dla nich – wymyślają mu cienką, antysyjonistyczną bajeczkę i nazywają ją diasporyzmem. Pipika najpewniej prowadził mój stary przyjaciel, George Ziad. George przekazywał mu polecenia, dawał rady, stanowił rodzaj skrzynki kontaktowej. Ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewali, było to, że ja sam również zjawię się w Jerozolimie. A może właśnie tego oczekiwali?
Wystawili Pipika na przynętę. Tylko po co? Czego ode mnie chcieli?
Może akurat tego, co robiłem? Może dokładnie tego, co już zrobiłem? Kontrolują nie tylko jego, kontrolują także mnie, chociaż o tym nie wiem! Prowadzą mnie, odkąd się tu zjawiłem!
Stop! – powiedziałem sobie. Wszystko, co przychodziło mi do głowy – i w co zaczynałem święcie wierzyć – przerażało mnie, mroziło krew w żyłach. Starałem się usilnie wytłumaczyć sobie otaczającą rzeczywistość za pomocą racjonalnych argumentów, ale efekt bardzo przypominał chore wnioski paranoików, które dobrze znają lekarze oddziałów psychiatrycznych. Zatrzymałem się tuż nad przepaścią, w stronę której ślepo zmierzałem; zdałem sobie sprawę, że chcąc doszukać się w działaniach George’a Ziada „normalnych” pobudek, sam wpędzałem się w obłęd. Lepiej pozostawić rzeczywistość taką, jaka jest, niż próbować nad nią zapanować. Lepiej nie próbować penetrować cudzych zamiarów i myśli, nie starać się pojmować sensu tego co szalone. Lepiej, pomyślałem, nie mieć ambicji wyjaśnienia wypadków, jakie zaszły w ciągu ostatnich trzech dni. Porzucić te niebezpieczne wysiłki, by nie wyszło, że znalazłem się w mocy agentów obcych służb, które pragną przejąć kontrolę nad moim umysłem. Skądś już to znamy.
Pan Rosenberg został wezwany w sprawie sześćdziesięcioośmio-stronicowego dokumentu dopiero obecnie, pod koniec trwającego rok procesu, odnalezionego przez obronę w warszawskim instytucie historycznym. Był to raport z roku 1945 na temat Treblinki, losu więzionych tam Żydów – napisany ręką właśnie Eliahu Rosenberga w jidysz, jego rodzimym języku, niespełna trzydzieści miesięcy po ucieczce z Treblinki. Po owej ucieczce zaciągnął się do polskiego wojska. Jacyś Polacy z Krakowa namówili go do opisania przejść z obozu śmierci. Rosenberg pisał wspomnienia przez dwa dni, a następnie przekazał manuskrypt krakowskiej mieszczance, pani Wasser z prośbą, aby ta przekazała rękopis jakiejś instytucji gromadzącej historyczne dokumenty. Zobaczył fotokopię swoich notatek ponownie dopiero teraz. Pokazano mu ją jako świadkowi. Obrońca Czumak poprosił go, by przyjrzał się podpisowi i powiedział, czy to jego własny.
Rosenberg odpowiedział, że tak. Oskarżenie nie wniosło sprzeciwu i pamiętnik z 1945 roku dołączono do dowodów. Jak to ujął sędzia Levin:
– W celu przesłuchania świadka na okoliczność buntu, jaki wybuchł w Treblince drugiego sierpnia 1943 roku. A przede wszystkim dla wyjaśnienia pewnej rozbieżności… W rzeczonym dokumencie mowa jest o śmierci Iwana.
O śmierci Iwana? Na dźwięk tych słów w angielskim tłumaczeniu młody Demianiuk, siedzący tuż przede mną, zaczął energicznie kiwać głową. Na sali zaległa natomiast głucha cisza. W końcu głos zabrał Czumak, który dobitną angielszczyzną, skażoną nieco kanadyjskim akcentem, odniósł się do pewnych stron we wspomnieniach Rosenberga. Chodziło o fragment, gdzie zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu wojny w Europie Rosenberg opisał śmierć właśnie tego człowieka, którego „mordercze spojrzenie” napełniło go ponoć takim strachem na początku niniejszego procesu.
– Zacytuję panu Rosenbergowi pewien akapit… „Po kilku dniach data powstania ustalona została nieodwołalnie na drugi dzień ósmego miesiąca”… Proszę zerknąć na stronę sześćdziesiątą szóstą dokumentu.
Czumak następnie przytoczył opis wydarzeń, jakie miały miejsce 2 sierpnia 1943 roku. Było potwornie gorąco. „Chłopcy” – jak Rosenberg określał swoich pobratymców z oddziałów śmierci – którzy pracowali od czwartej rano, padali ze zmęczenia wynosząc z komory zwłoki. Rewoltę zaplanowano na czwartą po południu, jednak na kwadrans przed tą godziną wybuchł ręczny granat i rozległy się strzały, stanowiące sygnał do buntu. Potem tekst zaczął czytać sam Rosenberg, najpierw w jidysz, tłumacząc każde zdanie na hebrajski. Otóż jeden z chłopców, Szmul, wybiegł z baraku, krzycząc głośno hasło do powstania: „Rewolucja w Berlinie! W Berlinie wybuchła rewolucja!” Z kolei Mendel i Chaim, dwaj inni, rzucili się na barak, gdzie znajdowali się ukraińscy strażnicy, i zaczęli wyrywać im broń z rąk.
– Opisał pan to, co zaszło – wtrącił Czumak. – Takie wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, czy tak?
– Jeśli wysoki sąd pozwoli – powiedział Rosenberg – to chyba muszę w tym miejscu coś wyjaśnić. Opisałem to, co słyszałem. Nie widziałem tych zajść na własne oczy. A to duża różnica.
– Według odczytanego tekstu Szmul pierwszy wybiegł z baraków. Czy widział go pan wtedy?
Rosenberg zaprzeczył. Nie widział go sam. Dodał, że większość z tych zapisków opiera się na relacjach z drugiej ręki, jakie przekazali mu ci pozostali, którzy zdołali sforsować ogrodzenie i dostać się do lasu.
– Tak więc – rzekł Czumak, najwyraźniej czując swoją szansę – nie zaznaczył pan, że historie te opowiedziane zostały panu później, już w lesie. Opisywał pan wszystko tak, jakby widział osobiście.
Przyznał pan nadto, że miał pan lepszą pamięć w roku czterdziestym piątym niż dziś… Twierdzę, że mimo wszystko był pan naocznym świadkiem opisanych wydarzeń.
Rosenberg powtórnie zaczął tłumaczyć, że większość wypadków poznał jedynie z opowiadań swoich towarzyszy w lesie i tylko część miał okazję widzieć sam.
Cwi Tal, brodaty sędzia w czapeczce, wyglądał na typowego pracownika izraelskiego wymiaru sprawiedliwości. Okulary zsunęły mu się do połowy nosa. Po pewnym czasie zdecydował się przerwać ten jałowy dialog pomiędzy Czumakiem i Rosenbergiem. Skierował pytanie do świadka:
– Dlaczego nie zaznaczył pan w dokumencie, że to i to widział na własne oczy, a o czymś innym dowiedział się w lesie?
– Zapewne popełniłem błąd – odparł Rosenberg. – Być może powinienem to zaznaczyć, ale w rzeczywistości większość tekstu spisałem wykorzystując relacje innych. Gdy rozpoczął się bunt, nie bardzo widziałem, co się dzieje. Kule przelatywały koło mojej głowy i chciałem tylko możliwie najprędzej wydostać się z tamtego piekła.
– Naturalnie – rzekł Czumak – każdy na pana miejscu pragnąłby się wyrwać z piekła, ale… Czy widział pan, jak więźniowie udusili tego strażnika i wrzucili go do studni? Widział pan?
– Nie – przyznał Rosenberg. – Dowiedziałem się o tym w lesie. Nie tylko ja, wszyscy o tym rozmawiali… Krążyły rozmaite wersje tego wydarzenia, nie tylko ta…
Sędzia Levin zapytał świadka:
– Wierzył pan im? Tym ludziom, którzy razem z panem uciekli z obozu na wolność?
– Tak, wysoki sądzie – odpowiedział Rosenberg – bo to wieńczyło powodzenie naszej brawurowej akcji. Jak usłyszeliśmy, co stało się z tym „wachmanem”, to myśleliśmy, że spełniły się nasze najskrytsze życzenia. Oczywiście, uwierzyłem, że go zabili, że go udusili gołymi rękami…
Proszę to sobie wyobrazić, udało się nam zgładzić naszych oprawców, tych, co nas mordowali… Jak mogłem w to wątpić? Wierzyłem w to całym sercem. To mogła być prawda. I ufałem, że jest.
Pomimo tych wyjaśnień, Czumak usiłował wydusić z Rosenberga odpowiedź na to samo pytanie:
– Czy pan widział tamte zdarzenia?…
Wreszcie sprzeciw wniósł główny oskarżyciel mówiąc:
– Sądzę, że świadek już na to kilkakrotnie odpowiadał.
Protest nie został jednak uwzględniony i Czumak mógł ciągnąć swoje. Aby pchnąć przesłuchanie naprzód, po chwili interweniował sędzia Tal:
– Czy nie uważa pan – zwrócił się do świadka – że czytając pańskie słowa, ktoś mógłby odnieść wrażenie, iż widział pan opisane wypadki osobiście, a nie poznał je z relacji innych? Innymi słowy, łatwo o pomyłkę potraktowania pana jako bezpośredniego obserwatora całego buntu w Treblince. Czy zgadza się pan?
Gdy trwało to proceduralne ustalanie metod gromadzenia informacji przez Rosenberga, nie mogłem wyjść ze zdumienia. Pytałem się – jak to jest, że ci ludzie nie potrafią go zrozumieć? Przecież Rosenberg to nie wykształcony kronikarz, historyk, pisarz czy dziennikarz. Nie opanował żadnej z tych profesji ani po wojnie, ani – z jasnych względów – w jej trakcie. Żaden z niego student wydziału humanistycznego któregoś z uniwersytetów; nie czytał krytycznych przedmów do dzieł Henry’ego Jamesa, nie wiedział nic o budowie dramatu i o konflikcie charakterów. Nie pojmował zasad składania pisemnych świadectw. W 1945 był niedokształconym, dwudziestotrzyletnim polskim Żydem, uciekinierem z hitlerowskiego obozu zagłady, któremu w Krakowie dano papier i pióro. W efekcie stworzył niezbyt dokładnie to, o co go poproszono: nie tyle zbiór wspomnień z Treblinki, opis zbrodni, których był naocznym świadkiem, ile zbitkę historii, wśród których dominowały te zasłyszane post factum. Sądził, iż w ten sposób przekaże również słowa swych towarzyszy niedoli.
Posługiwał się pierwszą osobą liczby mnogiej zamiast osoby trzeciej albo też mieszał obie, czasem nawet w obrębie jednego zdania. Wcale nie wydało mi się dziwne ani zaskakujące, że wspomnieniom spisanym przez tego człowieka w ciągu kilku czy kilkunastu godzin brakuje logicznej i gramatycznej precyzji oraz narracyjnej jasności i zwięzłości.
– A teraz – powiedział Czumak – przejdźmy do najważniejszego, panie Rosenberg… Chodzi o następne zdanie, które napisał pan w grudniu 1945 roku.
I poprosił Rosenberga o głośne odczytanie.
– „Wtedy poszliśmy do maszynowni, gdzie spał Iwan…” – Rosenberg powoli, mocnym głosem tłumaczył z jidysz na hebrajski. – I Gustaw uderzył go łopatą w głowę. Iwan już się nie podniósł”…
– Jednym słowem, zginaj? – zapytał Czumak.
– Tak, zgadza się.
– Napisał pan to 20 grudnia 1945, prawda?
– Tak jest.
– To chyba niezwykle istotna informacja, nie sądzi pan?
– Oczywiście, mogłaby być ważna – odparł – gdyby była prawdziwa.
– Hm… Gdy pytałem pana o cały dokument, o cały skrypt zawierający’ sześćdziesiąt osiem stron…
Zapytałem też, czy zawarł pan rzetelny i dokładny opis wypadków, jakie miały miejsce w Treblince. Pamiętam, że w trakcie pierwszego przesłuchania odpowiedział pan…
– Odpowiedziałem: tak. Ale napisałem też o rzeczach, o których tylko słyszałem.
Przede mną młody Demianiuk kręcił z niedowierzaniem głową. Zdumiewało go, że spisane w 1945 wspomnienia Rosenberga bazowały zasadniczo na zasłyszanych opowieściach. Syn oskarżonego uważał, że Rosenberg kłamie; kłamie, bo sam czuje się winny. Kłamie, ponieważ zdołał przetrwać, podczas gdy inni zginęli. Łże, bo pamięta, co naziści kazali mu robić z ciałami zagazowanych Żydów.
On zaś posłusznie wypełniał ich rozkazy, choć czuł przy tym wstręt do samego siebie. Kłamie, bo przetrwanie oznaczało śmierć pozostałych Żydów; oznaczało okradanie ich z kosztowności, które tamci brali ze sobą na czarną godzinę. Musiał okradać trupy, okradać umierających i tych jeszcze pozostających przy życiu, żeby przekupić oprawców i współziomków. Kłamie, gdyż musiał znosić upokorzenia w milczeniu, jak skopany i złajany pies. Kłamie, gdyż sam był gorszy od zwierzęcia; był potworem palącym ciałka małych, żydowskich dzieci. Palił je setkami, tysiącami, a teraz – myślał Demianiuk junior – usiłuje zwalić te winy na kark mojego ojca. Mój niewinny ojciec to kozioł ofiarny nie tyle za te miliony, które zginęły, ile za Rosenberga i jemu podobnych, którzy czynili potworne rzeczy, aby samym przeżyć, a teraz nie potrafią żyć z tym ogromnym poczuciem winy.
Rosenberg twierdzi: Demianiuk to zbrodniarz. Rosenberg ściga zbrodniarzy, ustala ich tożsamość i posyła na szafot. Oto, we własnej osobie zbrodniarz nad zbrodniarzami, John Demianiuk z Cleveland, Ohio, a ja, Eliahu Rosenberg z Treblinki, zostaję oczyszczony z grzechu.
A może młody Demianiuk wcale nie rozmyślał w ten sposób? Może inaczej? – Dlaczego Rosenberg kłamie? Ponieważ jest Żydem, który nienawidzi Ukraińców. Ponieważ Żydzi pragną się zemścić na Ukraińcach. Ponieważ wszyscy ci Żydzi zawiązali tajny spisek, by osądzić Ukraińców i oczernić ich przed całym światem.
Może jeszcze inaczej? – Czemu ten Rosenberg łże na temat mego ojca? Bo pragnie sławy, jest stukniętym egomaniakiem, który chce ujrzeć swoje zdjęcia w gazetach i stać się wielkim żydowskim bohaterem. Rosenberg myśli sobie: kiedy wykończę tego tępego Ukraińca, to wypuszczą pocztowe znaczki z moją podobizną.
Dlaczego Rosenberg mówi kłamstwa o moim ojcu? Bo jest kłamcą. Człowiek na ławie oskarżonych to mój ojciec, a więc osoba godna zaufania. Ten świadek natomiast to ojciec kogoś innego, a więc łgarz. Być może młodzieniec na sali rozumował w ten właśnie prosty sposób: John Demianiuk jest mym ojcem, mój ojciec nie może być winny; wynika z powyższego, że John Demianiuk jest niewinny… Moża owa dziecinna, synowska logika całkowicie wystarczała młodemu Demianiukowi.
A co myślał George Ziad, siedzący w którymś z rzędów za mną? W jego głowie dudniło tylko jedno słowo: propaganda. Uważał, że Rosenberg z polecenia syjonistów znów ma nagłośnić sprawę holocaustu. Znowu wzniecić dym z hitlerowskich krematoriów… Za tą zasłoną dymną chcą ukryć przed światem własne niecne, podłe czyny. Co za cynizm! Bezwstydnie zasnuwać dymem palonych zwłok ciała arabskich męczenników!
Czemu on kłamie? Bo na tym właśnie polega propaganda – na codziennym napychaniu ludzkich głów kłamstwami. Cci uświęca środki, a ten człowiek idealnie służy potrzebom machiny propagandowej, ma, jak to powiadają, odpowiedni image. Firma „Marlboro” ma swojego kowboja na koniu, Izrael ma świadka holocaustu. Dlaczego on mówi to, co mówi? Agencje reklamowe też można zapytać, dlaczego wymyślają takie hasła, a nie inne. NAJSZCZELNIEJSZĄ ZASŁONĘ DYMNĄ OSIĄGNIESZ STOSUJĄC DYM Z HOLOCAUSTU.
A może George myślał o mnie, o tym, że nie ma ze mnie pożytku? Może sam chciał wykorzystać mnie propagandowo? Może postanowił na chwilę odetchnąć od wściekłości i zajął się chłodnymi rozważaniami; pomyślał, że toczy się bezwzględna walka o sekundy w dziennikach telewizyjnych i kolumny w gazetach; że to wszystko jest tylko sztucznym, nakręcanym przez media, spektakularnym dramatem. Żydzi mają swoją Treblinkę, Arabowie swoje powstanie – komu propagandowa machina będzie poświęcać więcej uwagi?
Lub też rozsądnie, trzeźwo, całkiem realistycznie uważał, że Żydów zginęło jednak znacznie więcej.
Doszedł do wniosku, iż arabskie powstanie rozpaczliwie łaknie krwawych ofiar, masakr, stosów okaleczonych ciał – czegoś, co wstrząsnęłoby światem. Może właśnie dlatego Arabowie posyłają do walki dzieci, uzbrojone tylko w kamienie. Chcą, by sprowokowały izraelskich żołnierzy do otwarcia ognia. O tak, zabite dzieci robiłyby większe wrażenie niż holocaust sprzed ponad czterdziestu lat.
Telewizyjna widownia może wreszcie zrozumiałaby opłakaną sytuację Palestyńczyków. Należy posłać dzieci do boju, a potem przykuć uwagę, mediów – i w ten sposób pokonać syjonistów ich własną bronią!
A nad czym dumałem ja? Zastanawiałem się, o czym oni wszyscy rozmyślają. Myślałem o Mosze Pipiku i próbowałem odgadnąć jego sposób rozumowania. I przez cały czas zastanawiałem się, gdzież on się może podziewać. Rozprawa toczyła się, a ja rozglądałem się po sali, spodziewając się go ujrzeć.
Może znajdował się na balkonie, w otoczeniu dziennikarzy i reporterów, i zerkał stamtąd na mnie?
Odwróciłem się, ale byłem w stanie dostrzec jedynie balustradę. Jeżeli tam jest, myślałem, to pewnie się zastanawia, nad czym to duma prawdziwy Philip Roth. Co Roth robi? W jaki sposób porwiemy syna zbrodniarza, jeśli Roth stanie nam na drodze?
W kątach sali stało czterech mundurowych policjantów, między rzędami zaś przechadzali się tajniacy z nadajnikami. Pytałem siebie, czy nie powinienem zawołać któregoś z nich i zaprowadzić na górę, by zatrzymał Moszego Pipika. Tylko że Pipik wyjechał, zniknął na dobre…
O tym właśnie myślałem. O tym i o tysiącu innych spraw.
Na przykład, co przychodziło do głowy oskarżonemu, gdy Rosenberg wyjaśniał trybunałowi, dlaczego jego spisane wspomnienia z Treblinki są takie, a nie inne. Czumak zadawał pytania świadkowi, a Demianiuk gryzmolił coś na kartkach, które następnie podawał innemu obrońcy, Sheftelowi.
Odniosłem wrażenie, że Sheftel nie przejmował się zbytnio treścią tych karteczek. Rzucał na nie ledwie okiem, a następnie odkładał na blat. Swoją drogą to w końcu właśnie Sheftelowi okazała się potrzebna asekuracja ochroniarza. Z niejasnych powodów byłem przekonany, że kulminacją procesu okaże się zamach, skierowany na osobę pochodzenia nieżydowskiego, nie zaś na innego Żyda. 1 grudnia 1988, w trakcie pogrzebu jednego z prawników, którzy wspomagali obronę Demianiuka, do Sheftela podszedł Izrael Jehezkeli, pamiętający holocaust siedem-dziesięciolatek i częsty widz na procesie Demianiuka. Jehezkeli krzyknął do Shlftela: „Wszystko przez ciebie!” i chlusnął mu w twarz kwasem solnym. Kwas przeżarł rogówkę lewego oka Sheftela. Nie widział on zupełnie na to oko przez osiem tygodni. Po tym czasie udał się do Bostonu, gdzie poddał się czterogodzinnej operacji, dokonanej przez chirurga z Harvardu, w wyniku której odzyskał wzrok. We wspomnianej wyprawie do Ameryki towarzyszył mu John Demianiuk junior, spontanicznie wypełniając obowiązki pielęgniarza i kierowcy. Izrael Jehezkeli został zatrzymany i postawiony przed sądem w Jerozolimie.
Nie wyraził skruchy za swój czyn i dostał wyrok trzech lat więzienia. Badania psychiatryczne wykazały, że napastnik „nie jest psychotykiem, choć ma lekkie skłonności paranoidalne”. Niemal cała rodzina Jehezkeliego zginęła w Treblince. Pomyślałem, ze w społeczności amerykańskich Ukraińców owe notatki na karteczkach, jeśli kiedyś zostaną opublikowane, mogą stać się przedmiotem kultu, jak niegdyś więzienne listy Sacca i Vanzettiego. I zajmą w świadomości cywilizowanego świata miejsce rezerwowane przez Supposnika dla diariuszy Klinghoffera z moim wstępem.
Pomyślałem też, że cała ta literatura stworzona przez amatorów, wszystkie te dzienniki, wspomnienia, notatki pisane po dyletancku, wykorzystujące jedną tysięczną technik znanych pisarzom, wydają się jednak często bardzo przekonujące – zapewne właśnie dlatego, iż prymitywne środki bywają bardzo ekspresyjne.
Czumak zapytał teraz Rosenberga:
– A więc czemu staje pan przed tym sądem i wskazuje palcem na tego dżentelmena, skoro napisał pan w 1945, że Iwana zabił Gustaw?
– Panie Czumak – odparł szybko tamten – czy ja mówiłem, że widziałem, jak go zabijali?
– Proszę nie odpowiadać pytaniem na pytanie – upomniał Rosenberga sędzia Levin.
– On przecież nie mógł powstać z martwych, panie Rosenberg – rzekł Czumak.
– Tego nie powiedziałem. Tego nie powiedziałem. Nie mówiłem, że widziałem, jak go zabili – stwierdził Rosenberg. – Szkoda, że nie widziałem, panie Czumak, ale nie widziałem. Pragnąłem, żeby zginął… Najbardziej na świecie. Szalałem z radości, jak usłyszałem, że nie żyje. Powiedział mi to nie tylko Gustaw, ale i inni… CJiciałem, pragnąłem w to wierzyć, panie Czumak. Chciałem wierzyć, że ten potwór już nie oddycha. Już nie widzi i nie słyszy. Jednak, niestety, nie widziałem, jak nasi rozszarpali go na strzępy, czego bardzo żałuję. Ale wierzyłem z całego serca, że go załatwili. Rozumie pan, panie Czumak? Chciałem, żeby spełniło się moje najgłębsze życzenie. Wszyscy marzyliśmy, żeby z nim skończyć. Jednak on miał szczęście… udało mu się przeżyć, ocaleć!
– Niemniej napisał pan w swym manuskrypcie w jidysz… nie po niemiecku, nie po polsku, nie po angielsku, ale w języku, który pan znał najlepiej… Napisał pan, że Gustaw uderzył go w głowę szpadlem. Tak pan napisał. I stwierdził tutaj, że opisał pan tylko prawdziwe wypadki. Jak to więc jest, że obecnie mówi pan coś innego?
– Nie, nie… To tylko chłopcy powiedzieli mi wtedy nieprawdę. Chcieli się pochwalić. Wyrazili głośno swoje pragnienie. Chcieli zabić tego osobnika… ale go nie zabili.
– W takim razie dlaczego nie napisał pan – zapytał go Czumak – że największym pragnieniem pańskich towarzyszy było zgładzenie tego człowieka i że później, w lesie, opowiedzieli panu, iż zabili go w taki to a taki sposób… Dlaczego nie ujął pan tego precyzyjnie?
Rosenberg odparł:
– Bo wolałem napisać tak.
– Kto był obecny przy tym, kiedy pańscy współtowarzysze przechwalali się, że zabili tego strasznego człowieka?
– W lesie znalazło się wielu… Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, zanim każdy ruszył w swoją stronę.
Prawie każdy opowiadał co innego, a ja słuchałem. Zapamiętałem to, w co chciałem uwierzyć. Prawda okazała się jednak inna.
Spojrzałem na Demianiuka i zobaczyłem, że odwzajemnia uśmiech. Nie mój, rzecz jasna, lecz swego oddanego syna, siedzącego w rzędzie przede mną, Demianiuka najwyraźniej rozbawiła absurdalność tego wyznania. Cieszył się, niemal triumfował, tak jakby relacja Rosenberga z 1945 roku, że Iwan Groźny zginął w Treblince, wystarczała do oczyszczenia go z zarzutów. Czy był na tyle ograniczony, żeby w to uwierzyć? Dlaczego właściwie się uśmiechał? By dodać otuchy synowi i swym poplecznikom? Żeby wzburzyć jeszcze bardziej pozostałych na widowni? Ten uśmieszek był nikły i zagadkowy; dla Rosenberga zaś – to mogli dostrzec wszyscy na sali – tak odrażający, jak Demianiukowe gesty przyjaźni wobec niego z pierwszych dni procesu. Nienawiść, jaką Rosenberg żywił wobec oskarżonego, była wprost namacalna, promieniowała jak aureola wokół miejsca, z którego zeznawali świadkowie, zdawała się rozlewać po całym pomieszczeniu. Rosenberg zaciskał twarde pięści i zaciskał szczęki, jakby starał się zdusić ryk.
– Według wersji – podjął Czumak – którą pan usłyszał, Iwan został zabity uderzeniem szpadla w głowę. Człowiek silnie uderzony w głowę łopatą powinien mieć na niej głęboką bliznę albo inny ślad poważnego urazu, nieprawdaż? A przecież ponoć Iwan otrzymał w maszynowni cios łopatą.
– Oczywiście – odparł Rosenberg. – Byłem pewien, że zginął, że rozłupali mu łeb. Ale nie zginął… – teraz Rosenberg oderwał wzrok od Czumaka i wskazał palcem na Demianiuka, zwracając się bezpośrednio do oskarżonego. – Gdyby zginał, to nie siedziałby teraz przede mną Patrzcie, bohater się uśmiecha! – krzyknął Rosenberg ze wstrętem Demianiuk nie uśmiechał się; teraz już zwyczajnie się śmiał. Śmiał się na głos ze słów Rosenberga, ze wzburzenia Rosenberga, z sądu, z procesu z absurdalności stawianych mu, potwornych zarzutów – jemu, rodzinnemu człowiekowi z przedmieść Cleveland, pracownikowi firmy Ford, chadzającemu do kościoła, cenionemu przez przyjaciół, lubianemu przez sąsiadów, kochanemu przez swoje dzieci…
Jakiś Żyd, jakiś tam Rosenberg wziął go omyłkowo za psychopatę i potwora, którego czterdzieści pięć lat temu gdzieś na polskiej prowincji nazywano Iwanem Groźnym; za obłędnego sadystę, mordercę bezbronnych ludzi. Śmiał się głośno albo dlatego, iż był całkowicie niewinny, nie popełnił żadnej z tych zbrodni, a mimo to już od roku toczyła się ta nonsensowna rozprawa, podważająca wiarygodność systemu sprawiedliwości państwa Izrael – albo też dlatego, bo był naprawdę winien, bo rzeczywiście był Iwanem Groźnym, nawet nie psychopatycznym potworem, ale samym diabłem wcielonym.
Ponieważ kto jak nie diabeł mógłby wyśmiewać się na głos z Rosenberga?
Wciąż się śmiejąc Demianiuk podniósł się nagle z siedzenia, wychylił się do mikrofonu przy ławie obrońców i krzyknął do Rosenberga:
– Atah shakran! – a potem zaniósł się jeszcze bardziej donośnym rechotem.
Powiedział to po hebrajsku… Człowiek oskarżany o to, że był Iwanem Groźnym, zwrócił się do tego byłego więźnia obozu w Treblince, który podawał się za jego ofiarę, w języku Żydów.
Następnie odezwał się sędzia Levin, również po hebrajsku. W słuchawkach usłyszałem tłumaczenie:
– Oskarżony powiedział, co zostało zaprotokołowane: „Jesteś kłamcą!
Po upływie następnych kilku minut Czumak zakończył przesłuchiwanie Rosenberga, a sędzia Levin ogłosił przerwę do jedenastej. Wyszedłem z sali tak szybko, jak się dało, czując się wyczerpany, kompletnie wyzuty z sił, otępiały – jakbym dopiero co wrócił z pogrzebu kogoś, kto był mi bardzo bliski. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na konfrontację tak przepełnioną bólem i dzikością, nie widziałem starcia, które dorównywałoby dramatyzmem temu pomiędzy Demianiukiem i Rosenbergiem. To była prawdziwa kolizja, zderzenie asteroidów w bezkresnej przestrzeni. Nadal pozostawałem wstrząśnięty i nadal płynąłem na fali ostatnich wydarzeń, rozgrywających się w zabójczym tempie, więc przepychałem się wraz z innymi do automatu z kawą w barze z przekąskami znajdującym się w holu. W mózgu roiły mi się obrazy, a w uszach odbijały echem słyszane wcześniej słowa; wyobrażałem sobie Rosenberga wyrywającego złote zęby z ust zagazowanych Żydów, zęby mające zasilić skarbiec hitlerowskiej Rzeszy. Demianiuka, studiującego pilnie w celi rozmówki angiels-kohebrajskie, żeby poprawnie oświadczyć na sali: „Jesteś kłamcą!” Na słowa „Jesteś kłamcą” nakładały się inne – „trzy tysiące dukatów”. Mogłem wyraźnie usłyszeć aktora Macklina, chytrym głosem powiadającego: Trzy tysiące dukatów, podczas gdy ja sam wręczałem szekiele staremu człowiekowi za kontuarem w barze, w którym, ku memu zdumieniu, rozpoznałem Smilesburgera. Smilesburgera, który wystawił czek na milion dolarów „ukradziony” przeze mnie Pipikowi, no i w konsekwencji zaginiony. Ludzie za mną tak się pchali, że zdołałem jedynie zapłacić za kawę i kanapkę i zdryfowałem w kierunku wyjścia.
Przy kasie pracował następny staruch, łysy, z nakrapianą czaszką. Nie, niemożliwe, że to emerytowany jubiler z Nowego Jorku oczarowany urokiem Izraela. Widzę podwójnie, pomyślałem, wzrok mnie zawodzi, bo nic nie jadłem, prawie nie spałem, albo też znowu tracę poczucie rzeczywistości. Jak inaczej mógłbym wytłumaczyć fakt, że wyłącznie ja zdradzałem zaniepokojenie bezpieczeństwem Demianiukowego syna? Jak wyjaśnić inaczej fakt, iż wciąż obawiałem się, że Pipik nastaje na moje życie po tym, jak byłem świadkiem wstrząsającego zeznania Rosenberga, jego wzburzenia i śmiechu Demianiuka?
Właśnie wtedy usłyszałem krzyki przed budynkiem. Przez szklane drzwi ujrzałem dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabiny, którzy wbiegali na parking. Szybko opuściłem hol i znalazłem się na zewnątrz. Popędziłem ku grupie dwudziestu czy trzydziestu osób zebranych wokół zamieszania. A kiedy doszły moich uszu głośne krzyki w języku angielskim, byłem pewien, że on tam jest i zdarzyło się najgorsze. Paranoik, którym na powrót się stałem, nabrał panicznego przekonania o nieuchronności katastrofy. Wzajemna nienawiść, jaką darzyliśmy się z Pipikiem, sprowadziła nas obu, splecionych w śmiertelnych zapasach, na dno piekła.
Jednak wrzeszczący człowiek miał ze dwa metry wzrostu, a więc był znacznie wyższy ode mnie czy Pipika, i przypominał posturą drzewo. Była to gigantyczna, rudowłosa postać o zdumiewającym podbródku w kształcie bokserskiej rękawicy. Skóra na jego rozłożystym czole zmarszczyła się z gniewu i machał w powietrzu ramionami niczym obłąkany dobosz. Pomyślałem, że dostać się w takie łapy to żadna przyjemność.
W dłoniach ściskał kartki papieru, którymi szastał gorączkowo ponad głowami gapiów. Były to jakieś ulotki, z których parę zdążył już rozdać stojącym najbliżej. Inni schylali się, żeby podjąć egzemplarz z chodnika. Angielski tego żydowskiego giganta był marny, lecz głos mocny i donośny, brzmiący potężnie niczym organy. To był najroślejszy i najbardziej hałaśliwy Żyd, jakiego w życiu spotkałem.
Grzmiał z góry na popa, podstarzałego, prawosławnego popa o okrągłej twarzy, który – choć był przeciętnego wzrostu i w miarę solidnej budowy – wyglądał przy nim jak rachityczna kukiełka. Ów prawosławny duchowny nie tracił jednak rezonu. Wydawał się zupełnie nie bać żydowskiego olbrzyma.
Przykucnąłem, by podnieść jedną ulotkę. Na kartce znajdował się niebieski trójząb, którego środkowy kolec stylizowany był na krzyż. Poniżej znajdował się tytuł po angielsku: „Tysiąclecie chrześcijaństwa na Ukrainie”. Pop zapewne rozdawał ulotki wychodzącym z sądu. Przeczytałem pierwsze zdanie: „W 1988 przypada ważna rocznica dla wierzących Ukraińców na całym świecie – tysiąclecie chrześcijaństwa na Rusi i Ukrainie”.
Ludzie z tłumu, w większości Izraelczycy, raczej nie pojmowali treści ulotki ani sporu, jaki wokół niej rozgorzał. Olbrzym ryczał po angielsku na tyle niezrozumiale, że nie wszystko docierało nawet do mnie. Zdaje się, że zarzucał księdza imionami i nazwiskami Ukraińców, którzy w przeszłości organizowali pogromy Żydów. Wymienił na przykład Chmielnickiego, narodowego bohatera na miarę Jana Husa czy Garibaldiego. Swego czasu mieszkałem na East Side pośród ukraińskich robotników – było to w połowie lat pięćdziesiątych, gdy pierwszy raz przybyłem do Nowego Jorku. Pamiętam, jak organizowali uliczne festyny i przyjęcia, na których dzieci tańczyły w ludowych strojach. Z mównic padały ostre słowa pod adresem komunistów i Związku Radzieckiego, na transparentach zaś wywieszonych w witrynach ukraińskich sklepów widniały portrety Chmielnickiego oraz świętego Włodzimierza, patrona prawosławnej cerkwi znajdującej się w okolicy.
– Chmielnicki to morderca! – krzyczał rosły Żyd. – Bandera to też morderca! I Petlura, ten skurwysyn, także! Rzeźnicy! Bandyci! Oni wszyscy byli ukraińskimi antysemitami!
Duchowny, zawzięcie kręcąc głową, odparł:
– Petlura sam został zamordowany. W Paryżu. Zabili go sowieccy agenci.
Pop mówił z amerykańskim akcentem. Prawosławny pop gadał jak rasowy nowojorczyk. Pewnie przyjechał do Jerozolimy prosto z największej metropolii w Stanach, aby propagować tutaj obchody rocznicy przejścia Rusi na chrześcijaństwo. Właśnie wśród Żydów, przypatrujących się procesowi Demianiuka. Czy on przypadkiem nie zwariował?
Po chwili zdałem sobie sprawę, że to nie on zwariował, tylko ja – biorąc go za popa. To była tylko maskarada, przedstawienie mające wywołać zamieszanie obliczone na odciągnięcie uwagi policjantów, żołnierzy, gapiów… Nie mogłem uwolnić się od myśli, że za tym wszystkim kryje się Pipik, tak jak Pipik nie potrafił uwolnić się od przekonania, że depczę mu po piętach. Ten przebrany pop to część Pipikowych machinacji.
– Nie! – darł się ogromny Żyd. – Petlura zamordowany? Tak… przez Żydów! Przez dzielnych Żydów za zbrodnie na innych Żydach!
– Proszę mi dać dojść do głosu – wtrącił pop. – Słychać pana chyba stąd w całym mieście…
Proszę mi pozwolić przemówić do zebranych tutaj, by mogli wysłuchać także innego zdania.
I odwrócił się od giganta, by podjąć swe kazanie, które zaczął najwyraźniej, nim zrobiło się to całe zamieszanie. Mówił, a tłum gęstniał – zgodnie z oczekiwaniami Pipika.
– Około roku 860 dwaj bracia, Cyryl i Metody, opuścili klasztor w Grecji, aby głosić chrześcijaństwo pośród ludów słowiańskich. Słowianie nie znali wtedy jeszcze alfabetu, nie umieli pisać. Bracia stworzyli alfabet zwany cyrylicą, od imienia jednego z nich…
Jednak gigant wysunął się przed popa i znowu zaczął ryczeć potężnym głosem:
– Hitler i Ukrainiec! Dwóch braci! I jeden cel! Zabijać Żydów! Kobiety! Dzieci! Wszystkich!
Ukraińscy mordercy!
– Posłuchaj, przyjacielu – rzekł duchowny, przyciskając dłonią do piersi ulotkę. – Jeśli chcesz wiedzieć, to Hitler wcale nie popierał narodu ukraińskiego. Oddał połowę Ukraińców na pastwę krwiożerczych Polaków. Przekazał Bukowinę faszystowskiej Rumunii, a Besarabię…
– Nie! Zamilcz! Hitler wyrządził wam wielką przysługę! Wielką, ogromną przysługę! Pozwolił wam zabijać Żydów!
– Cyryl i Metody – podjął pop, odwracając się tyłem do olbrzyma i zwracając się do tłumu – przełożyli Biblię na język Słowian. Wyruszyli do Rzymu, aby uzyskać zgodę papieża Adriana II na odprawianie mszy dla Słowian w ich języku. Papież przystał na to i od tamtej pory możemy słuchać liturgii…
Więcej na temat Cyryla i Metodego ogromny Żyd nie był w stanie słuchać. Złapał popa swymi wielkimi łapskami i spełnił tysiącletnie żydowskie marzenie. Była to żydowska wersja ostatecznego rozwiązania problemu ukraińskiego chrześcijaństwa. Żaden syjonizm, żaden diasporyzm, ale ziszczenie snu o Golemie! Pięciu żołnierzy z karabinami zaczęło naraz przeciskać się przez tłum, by interweniować w obronie biednego duchownego, wypadki nabrały jednak tak szybkiego obrotu, że nim wojskowi weszli do akcji, było już po wszystkim. Ludzie wybuchnęli śmiechem i zaczęli się rozchodzić. Śmiali się, bo pop z Nowego Jorku wyfrunął w powietrze i po chwili wylądował twardo na bruku, pod zabłoconymi buciorami mocarnego olbrzyma. Setka ulotek rozsypała się ponad głowami zgromadzonych. Olbrzym cisnął je tak wysoko, jak tylko potrafił, podarłszy je przedtem, i na tym incydent się zakończył.
Ludzie, którzy mieli zamiar powrócić na salę rozpraw, obserwowali popa, wstającego i zbierającego swe ulotki porozrzucane w promieniu kilkunastu metrów. A ja patrzyłem na olbrzyma, jak odchodził ulicą zatłoczoną samochodami i autobusami, wciąż krzycząc. Pop, rzecz jasna, nie miał nic wspólnego z Pipikiem, a spisek, którzy przejrzałem, istniał tylko w mojej głowie. Pomyliłem się kolejny raz, moje podejrzenia zawiodły mnie na manowce – jak mogło być inaczej, skoro moim sobowtórem był pan Mosze Pipik. Tak długo jak obaj chodziliśmy po tej samej ziemi, mogłem spodziewać się jedynie umysłowego zamętu. Już nie byłem w stanie odróżnić nonsensownych przypuszczeń od tych logicznych. Wszystko, czego nie pojmowałem od razu, miało dla mnie jakieś osobliwe, dziwaczne znaczenie, mimo że nie miałem pojęcia, gdzie on jest i czy w ogóle go jeszcze zobaczę. Tak długo jak czaił się gdzieś w pobliżu, odbierał sens mej własnej egzystencji. Byłem skazany na opętanie idiotycznymi myślami, które mnie gnębiły. Sądziłem, że nie uwolnię się już od niego i co gorsza – od samego siebie. Nikt lepiej ode mnie nie wiedział, że to potworne uczucie, nieznośna kara. Pipik będzie kroczył za mną przez całe życie, a ja na zawsze zamieszkam w królestwie chaosu.
Pop zbierał nadal swe kartki. Sprawiało mu to wiele trudu, gdyż okazał się znacznie starszy niż sądziłem, gdy obserwowałem jego homerycki pojedynek z olbrzymem. Był słabym fizycznie starcem i choć nie odniósł widocznych, cielesnych obrażeń, to zdawał się poważnie wstrząśnięty. Może dostał zawrotów głowy zbierając ulotki, w każdym razie wcale nie miał się teraz dobrze. Na twarzy był śmiertelnie blady, choć wcześniej, w trakcie sprzeczki z olbrzymem, kipiał swadą.
– Dlaczego – spytałem go – dlaczego, u licha, zjawił się pan dzisiaj w tym miejscu z tymi ulotkami?
Uklęknął, sądząc chyba, że w takiej pozie łatwiej mu będzie zbierać kartki, i odpowiedział:
– Ażeby wybawić Żydów. – Zdawał się stopniowo odzyskiwać siły i powtórzył już mocniejszym głosem. – Żeby ocalić Żydów.
– Lepiej gdyby się pan troszczył o siebie.
Chociaż właściwie nie miałem takiego zamiaru, postąpiłem krok naprzód i podałem mu rękę. Miałem wrażenie, że bez pomocy nie zdołałby powstać. Dwóch gapiów, młodych ludzi w dżinsach, bardzo krzepkich, obserwowało nas ironicznie z bliska. Reszta ludzi już się rozeszła.
– Jeżeli skażą niewinnego człowieka – powiedział duchowny, podczas gdy ja usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie widziałem wcześniej tych dwóch w dżinsach – to popełnią zbrodnię na miarę ukrzyżowania Jezusa.
– Och, na Boga, tylko nie to, ojcze. Proszę nie zaczynać mówić znowu o ukrzyżowaniu Chrystusa! – powiedziałem pomagając mu utrzymać równowagę.
Zaszokował mnie ton jego odpowiedzi. Najwyraźniej wzburzyła go ta prośba.
– Żydzi pokutują za to od dwóch tysięcy lat…! Słusznie czy nie, cierpią za ukrzyżowanie Mesjasza.
Nie chcę, żeby wyrok na Johnny’ego przyniósł taki sam efekt!
W tej chwili poczułem właśnie, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Rzuciło mnie gdzieś, w inne miejsce.
Nie wiedziałem, co się dzieje, ale miałem wrażenie, że wessało mnie w jakąś rurę i wymiotło w nieznane. Przebierałem nogami w powietrzu, a gdy znowu znalazłem się na ziemi, tkwiłem unieruchomiony w kleszczach, którymi okazały się ramiona tamtych dwóch ludzi w dżinsach.
– Nie krzycz – odezwał się pierwszy z nich.
– Nie wyrywaj się – dodał drugi.
– Niczego nie próbuj – powiedział pierwszy.
– Ale… – zacząłem.
– Milcz.
– Za dużo gadasz.
– Z każdym rozmawiasz.
– Nic, tylko gadasz i gadasz.
– Gadasz, gadasz, gadasz, gadasz, gadasz…
Wepchnęli mnie do samochodu i ktoś uruchomił silnik. Wóz ruszył. Tych dwóch obmacało mnie brutalnie, żeby sprawdzić, czy nie noszę broni.
– Macie niewłaściwego człowieka – powiedziałem. Szofer zaśmiał się głośno.
– Jasne, mamy niewłaściwego człowieka.
– Rozumiem… – usłyszałem siebie przez mgłę przerażenia. – To ma być jakiś żart?
– Kto niby żartuje? – odpowiedział kierowca. – My czy ty?
– Kim jesteście? – krzyknąłem. – Palestyńczykami? Żydami?
– No właśnie. Całkiem podobne pytanie mieliśmy zamiar zadać tobie.
Pomyślałem, że lepiej nie odzywać się więcej, chociaż „myśl” to bardzo nieodpowiednie słowo do określenia procesów, jakie zachodziły w mojej głowie. Zacząłem wymiotować, czym naturalnie nie zdobyłem sobie serc prześladowców.
Zawiedli mnie do kamiennego budynku w starej, nieprzyjemnej okolicy w pobliżu głównego rynku – tam, gdzie natknąłem się wcześniej na George’a – i blisko miejsca, gdzie mieszkał Apter. Na ulicy bawiło się sześcioro lub siedmioro żydowskich dzieci, a ich młode matki – w większości w kolejnej ciąży – stały nie opodal, trzymając w dłoniach torby na zakupy i plotkując zawzięcie. Trzy małe dziewczynki z włosami w kucyk i w białych podkolanówkach zerkały w moją stronę, kiedy faceci w dżinsach wprowadzali mnie na niewielkie podwórko. Powiedli mnie następnie na kamienne schodki, pchnęli jakieś drzwi i znaleźliśmy się w obskurnym pomieszczeniu, wyglądającym na zapuszczony gabinet dentystyczny. Zobaczyłem stolik zarzucony izraelskimi czasopismami i kobietę rozmawiającą przez telefon. Potem otwarli następne drzwi, prowadzące do ciasnej łazienki i kazali mi się tam umyć.
Długo czyściłem twarz i ubranie. Kilkakrotnie przepłukałem sobie usta. Pozwolili mi robić to samemu, najwyraźniej fakt, że cuchnąłem, potęgował ich zdegustowanie. Nawet mnie specjalnie nie popędzali. Żaden nie walił kolbą pistoletu w drzwi łazienki i nie wrzeszczał, żebym się pospieszył – dzięki temu odzyskałem krztynę nadziei i doszedłem do wniosku, iż to nie Palestyńczycy, tylko Żydzi od Pipika, ortodoksi i konspiratorzy, których Pipik wcześniej wykołował, a oni teraz brali mnie za niego.
Kiedy byłem już w miarę czysty, wywlekli mnie z powrotem, ale bez przesadnej brutalności. Po schodach i dalej mrocznym korytarzem poprowadzili mnie na piętro, gdzie znajdowały się spore salki, przypominające szkolne klasy. Ponad głową miałem zakopcony pułap, a pod stopami starą, zniszczoną podłogę. Śmierdziało tu zatęchłym tytoniowym dymem – odór ten cofnął moją wyobraźnię o jakieś czterdzieści pięć lat, do czasów, gdy jako młodzik uczęszczałem wraz z kolegami do szkółki przy synagodze, gdzie trzy razy w tygodniu bez entuzjazmu uczyliśmy się hebrajskiego i studiowaliśmy Torę. Rabbi, czyli nasz nauczyciel, był namiętnym palaczem, a salka w Newark, w której wykładał, cuchnęła tytoniem. Wyglądała zresztą dość podobnie do tego miejsca – także była zaniedbana, mroczna, ponurawa.
Wepchnęli mnie do jednej z sal i zamknęli drzwi. Znowu byłem sam. Nikt mnie nie kopał ani nie katował. Nie związali mnie, nie skrępowali nawet rąk. Na tablicy ujrzałem coś napisanego po hebrajsku. Dziewięć słów. Nie rozumiałem żadnego z nich. Po upływie czterdziestu lat od chwili, kiedy ostatni raz poszedłem na zajęcia do żydowskiej szkółki, nie byłem nawet w stanie przypomnieć sobie liter alfabetu. Znajdował się tu również stół dla nauczyciela, o kształcie doprawdy niemożliwym do opisania, oraz rozklekotane krzesło. Na stole stał odbiornik telewizyjny. No tak, telewizora to jeszcze w 1943 nie mieliśmy. Nasze dawne krzesła też nie były z plastiku, a długie ławki nie były przytwierdzone do podłogi śrubami – ławki, na których pisaliśmy od prawej do lewej. Przez godzinę, trzy razy w tygodniu, już po skończeniu zajęć w normalnej, publicznej szkole. Siedzieliśmy i uczyliśmy się pisać na opak – pisać tak, jak gdyby słońce wschodziło na zachodzie, liście spadały z drzew na wiosnę, Kanada leżała na południu, Meksyk na północy; tak jak gdybyśmy zakładali skarpety na pantofle. A potem wracaliśmy do naszego przyjemnego, amerykańskiego świata, prostego i zrozumiałego, poustawianego w inny sposób, gdzie wszystko było rozsądne, logiczne, jasne, naturalne, użyteczne z bardzo nielicznymi wyjątkami. W czterdziestych latach czytanie i pisanie od prawej do lewej miało dla nas tyle sensu ile strzelanie samobójczych bramek podczas gry w piłkę albo zdawanie z trzeciej do drugiej klasy.
Nie słyszałem, by ktoś ryglował drzwi od zewnątrz, a kiedy podszedłem do okna, przekonałem się, że można je otworzyć. Wystarczyło tvlko pchnąć, zwiesić się z parapetu i zeskoczyć z wysokości trzech metrów na ziemię. Potem mógłbym puścić się pędem ku jakiejś ruchliwej ulicy i zacząć wzywać głośno pomocy – albo też poszukać schronienia w mieszkaniu Aptera. Tylko co by było, gdyby zaczęli do mnie strzelać? Albo gdybym skacząc skręcił sobie nogę, a oni dopadliby mnie i potem wciągnęli z powrotem? Ponieważ wciąż nie wiedziałem, kim są moi prześladowcy, nie miałem pojęcia, co będzie bardziej ryzykowne: próba ucieczki czy bierne wyczekiwanie. To, iż nie zamknęli mnie w lochu bez okien, nie oznaczało jeszcze, że nic mi nie grozi i że ci goście okażą się mili, jeśli odmówię współpracy z nimi. Czego jednak miałaby dotyczyć ewentualna współpraca? Poczekaj, powiedziałem sobie, to się przekonasz.
Najciszej jak się dało otwarłem okno na oścież, kiedy jednak wychyliłem się przez nie, poczułem nagły ból nad lewą skronią; ból pulsujący, który rozprzestrzenił się następnie na całe ciało. Poczułem się nagle jak machina podłączona do prądu. Udało mi się zamknąć okno i cofnąłem się na środek sali, krocząc niepewnie jak uczeń po raz pierwszy wyrwany w klasie do tablicy. Zająłem następnie miejsce za drugą ławką, twarzą do tablicy i telewizora na nauczycielskim biurku. Zacząłem sobie wmawiać, że nie muszę uciekać, że Żydzi nie uczynią mi krzywdy i jednocześnie zdumiałem się swą dziecinną łatwowiernością. Czy rzeczywiście Żydzi nie mogą mnie bić, głodzić, torturować? Czy nie znajdzie się naprawdę żaden Żyd gotów mnie zabić?
I znów podszedłem do okna, choć tym razem tylko wyjrzałem na podwórko, mając nadzieję, że ktoś przypadkiem spojrzy w górę, zobaczy mnie i zrozumie moje dawane gestami sygnały, iż jestem tu przetrzymywany wbrew własnej woli. Zacząłem też sądzić, że wszystko to, co spotkało mnie przez ostatnie trzy dni, wzięło swój początek w tamtej dusznej, zatęchłej klasie w Newark – stanowiącej oryginał tejże jerozolimskiej repliki – w trakcie dawnych lekcji hebrajskiego, kiedy nie byłem w stanie skupić się tak, jak rankami w powszechnej szkole, gdzie wszystko było świeże, jasne i zrozumiałe, gdzie dawali mi przepustkę ku świetlanej przyszłości. Ale jak można było wiązać nadzieje z hebrajską szkółką? Wykładający w niej nauczyciele byli samotnymi obcokrajowcami, ubogimi, kiepsko opłacanymi uciekinierami, a uczniowie – ci lepsi i ci gorsi – znudzonymi, niecierpliwymi amerykańskimi dzieciakami, dziesięcio-, jedenasta-, dwunastolatkami zeźlonymi, że miesiąc po miesiącu zmuszało się je do czegoś tak niedorzecznego, nawet na wiosnę, kiedy najbardziej chciało się brać udział w radościach wesołej, amerykańskiej egzystencji. Szkółka hebrajska nie była dla nas prawdziwą szkołą, tylko raczej zobowiązaniem wobec naszych rodziców, którzy z kolei ulegali własnym rodzicielom; wyrazem posłuszeństwa wobec starszych pokoleń – dziadkowie bowiem pragnęli, by ich wnukowie stali się takimi Żydami jak oni sami i podtrzymywali tysiącletnie tradycje. Za sprawą tych szkółek można było utrzymać młodzików w karbach, którym dana była swoboda nie znana starszym. Mogliśmy myśleć i rozmawiać jak Amerykanie, tą charakterystyczną, amerykańską odmianą angielskiego, jakże sprzeczną ze wszystkim, kojarzonym jako ortodoksyjne żydostwo. Nasi rodzice zajęli już mocną pozycję pośród amerykańskiej klasy średniej, stanowiąc jakby pomost łączący dziadków, emigrantów z Europy, oraz urodzonych już w Newark dzieci. Powiadali dziadkom:
– Słuchajcie, to inny świat… Dzieci muszą żyć po swojemu. Swych potomków upominali natomiast surowo:
– Nie wolno wam za żadne skarby odwracać się od naszej tradycji! Cóż za kompromis! Co mogły nam dać te fatalnie prowadzone nauki w atmosferze, która w żaden sposób nie sprzyjała nabywaniu wiedzy? Jak to co? Wszystko! Znaczenia owego paradoksu nie potrafiłem rozwikłać przez następne czterdzieści lat. Teraz zdało mi się, że już wiem: z tych niezrozumiałych słów na tablicy wzięły się wszystkie powieści, które napisałem po angielsku. Tak, wszystko zaczęło się tutaj. Mosze Pipik również wywodził się z tego źródła.
Zacząłem układać plan. Mogłem opowiedzieć im historię o Mosze Pipiku. Postanowiłem uzmysłowić im różnicę pomiędzy tym, do czego zmierzał on, i tym, co stanowiło mój cel. Zdecydowałem, że odpowiem im na pyfania dotyczące George’a Ziada – nie miałem nic do ukrycia na temat moich spotkań z nim i rozmów, jakie odbyliśmy. Nie musiałem taić swego krytycznego stosunku wobec diasporyzmu. Opowiem im o Jinx ze wszelkimi szczegółami, jeśli okaże się to konieczne. „Nie jestem niczemu winien”, powiem. Choć istotnie mogłem powiadomić policję, że Pipik groził porwaniem młodego Demianiuka, lecz i na to mam usprawiedliwienie. Jestem w stanie wszystko wyjaśnić.
„Przybyłem tu tylko po to, żeby przeprowadzić wywiad z Aaronem Appelfeldem”. Niemniej jednak jeżeli ci ludzie rzeczywiście współdziałają z Pipikiem i zamknęli mnie dokładnie po to, żebym nie przeszkodził im w uprowadzeniu syna Demianiuka, to przecież to ostatnia rzecz, jaką powinienem im rzec!
A właściwie jakie usprawiedliwienie mógłbym im zaoferować? I kto przełknąłby takie wymówki? Kto uwierzyłby, że nie biorę udziału w żadnym spisku, że nie prowadzę żadnych machinacji z Mosze Pipikiem lub też George’em Ziadem? Kto dałby wiarę, że nie knuję niczego z powodów osobistych, politycznych albo propagandowych, że nie opracowałem żadnej strategii na spółkę z Palestyńczykami albo że chcę się jakoś ułożyć z Żydami przeciw Palestyńczykom? Jak przekonam tych ludzi, że niczego nie kombinuję, że nie mam jakiegoś ukrytego celu albo wyrafinowanego planu, że wszystkie wypadki, w których uczestniczyłem, nie miały kompletnie sensu, że nie kierują moim postępowaniem dziwaczne motywy, jakiekolwiek motywy, że to nie było wytworem twórczej wyobraźni poddającym się krytyce czy interpretacji, tylko po prostu idiotyczną, cholerną, piramidalną bzdurą!?
Wspomniałem, jak w połowie lat sześćdziesiątych profesor Popkin wystąpił z solidnie podbudowaną teorią, że w zabójstwo Kennedy’ego, jakie miało miejsce 22 listopada 1963, zamieszany był nie tylko Lee Harvey Oswald, ale również drugi Oswald, sobowtór pierwszego, który umyślnie pokazywał się w Dallas w ciągu tygodni poprzedzających zamach. Komisja Warrena odrzuciła możliwość istnienia drugiego Oswalda, lecz Popkin argumentował, iż były dowody na coś przeciwnego – sobowtóra widziano ponoć kupującego broń w sklepie rusznikarskim i ostentacyjnie ćwiczącego na lokalnej strzelnicy. Popkin doszedł do konkluzji, że inny Oswald był realną osobą, jednym z tych zabójców żyjących w cieniu, bezpiecznym dzięki istnieniu Bogu ducha winnego, prawdziwego Oswalda.
Pomyślałem, że mnie samemu przyjdzie stawić czoło czemuś podobnemu, zakonspirowanemu duchowi, uważającemu, iż nikt nie potraktuje na serio teorii o istnieniu drugiego, identycznego z pozoru Philipa Rotha. Może nawet nie znajdzie się tym razem ktoś równie bystry jak Popkin, a ja stanę się ofiarą bez możliwości obrony, nowym Lee Harveyem Oswaldem.
Przesiedziałem bite trzy godziny w pustej klasie. Zamiast wyskoczyć przez okno na podwórko i próbować ucieczki, zamiast otworzyć drzwi i sprawdzić, czy nie da się zwyczajnie wyjść, wróciłem w końcu na swe miejsce przy uczniowskiej ławce i zająłem się tym, co stanowiło treść mej profesji: po pierwsze, jak uwiarygodnić coś niezwykłego, a wręcz groteskowego, po wtóre, jak obronić się przed atakami czytelników moich opowieści, czytelników czasem bardziej przewrotnych od samego autora. Pisarze znają ten problem, tyle że ja znalazłem się w sytuacji autentycznego zagrożenia. Musiałem w tym opustoszałym pomieszczeniu przysposobić się do rozmowy z żywymi ludźmi, niezbyt skorymi do wysłuchiwania relacji mało prawdopodobnych w ich mniemaniu, raczej mającymi niewiele wspólnego z wnikliwymi recenzentami i badaczami, przywykłymi do wyszukiwania drugiego dna w każdej historyjce. Tym razem ocena należeć miała do zaciętych, prymitywnych, tępych, głuchych na subtelności osobników, rozumujących schematycznie i cokolwiek prostolinijnie. Nie miałem co liczyć na pozytywne nastawienie. Chyba inny na moim miejscu bardzo poważnie rozważyłby możliwość ucieczki przez okno.
Mijały kolejne kwadranse. Nie pojawiał się nadal nikt z zamiarem związania mnie czy pobicia. Nikt nie wszedł na razie i nie przystawił mi do głowy lufy pistoletu, w celu wyduszenia potrzebnych zeznań. Zacząłem się już zastanawiać, czy przypadkiem nie padłem ofiarą kolejnego głupiego dowcipu, w gruncie rzeczy dosyć beztroskiego. Przyszło mi na myśl, że tych trzech zbirów mógł wynająć Pipik, żeby porządnie mnie nastraszyć – taka komedia mogła kosztować go ze dwieście dolców albo nawet nie tyle. Napędzili mi strachu, zamknęli tutaj i poszli gdzieś do diabła. Jedyną przykrość, o której już pewnie zdążyli zapomnieć, stanowił fakt, że zapaskudziłem im wymiocinami buty. To numer bardzo w stylu Pipika, czułem w tym jego palce. Miał wyjątkową zdolność doprowadzania mnie na skraj obłędu. Pewnie gdzieś tutaj, w jednej z tych ścian, znajdowała się szczelina, przez którą obserwował mnie teraz, sparaliżowanego strachem. W ten sposób zemścił się za to, że ukradłem mu milion dolarów. Za to, że skradłem mu jego Wandę Jane. Odpłacił się za stłuczone okulary. A może ona jest razem z nim, siedzi mu bez majtek na kolanach, nadziana na jego sztuczny penis. Podnieca go pewnie to, że mnie obserwuje. Może podglądali mnie przez cały czas, od tych kilku godzin. I jakąż bezgraniczną rozkosz z tego czerpali.
Odsunąłem jednak od siebie takie wizje i wbiłem wzrok w dziewięć słów widniejących na tablicy.
Wpatrywałem się intensywnie w każde po kolei, tak jakby mogło to sprawić, bym przypomniał sobie zapomniany język i pojął znaczenie pozostawionego mi posłania. Wysiłki spaliły oczywiście na panewce. Hebrajski był mi niemal kompletnie obcym językiem. Pamiętałem jedynie tyle, że dolne kropki i kreseczki oznaczają samogłoski, natomiast znaki ponad nimi – spółgłoski. Jedynie tyle.
Owładnięty przemożnym impulsem wyjąłem z kieszeni pióro i na odwrocie hotelowego rachunku zacząłem mozolnie przepisywać znaki z tablicy. Może to nie były nawet słowa. Równie dobrze mógłbym kopiować chińskie pismo. Setki godzin spędzonych w dzieciństwie na stawianiu hebrajskich liter zdały się ulotnić bez śladu, nie były teraz wcale realniejsze od snu sprzed dziesiątek lat – mimo wszystko snu plączącego się gdzieś na obrzeżach mojej świadomości wbrew chęci całkowitego wymazania go z pamięci.
A oto co, spociwszy się przy tym, skopiowałem, myśląc w trakcie przepisywania, że te znaki mogą kryć odpowiedź na pytanie, przez kogo i dokąd zostałem uprowadzony.
Drgnąłem na dźwięk własnego głosu. Usiłowałem przekonać siebie, że strach stymulował nie wszystko, co odczuwałem, że mam wystarczająco dużo siły, by zmusić się do siedzenia tu kołkiem i czekania na kogoś lub też na coś, czemu musiałem stawić czoło, lecz usłyszałem tylko swój głos rozlegający się w pustej sali:
– Pipik, wiem, że tam jesteś.
Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem od chwili, kiedy w samochodzie spytałem tamtych ludzi, czy są Palestyńczykami czy Żydami.
– Nie dość, że się pode mnie podszywasz, to jeszcze mnie uprowadziłeś. Pipik, z każdą godziną masz na swoim sumieniu coraz więcej brudnych sprawek. A jednak, jeżeli chcesz, to nadal możemy pogadać o zawieszeniu broni. Ja nie postawię cię przed sądem, a ty zostawisz mnie w spokoju.
Odezwij się i daj znać, że tu jesteś.
Nie usłyszałem jednak żadnej odpowiedzi.
Postanowiłem podejść go nieco chytrzej: t
– De chcesz za pozostawienie mnie w spokoju? Rzuć jakąś sumę.
Propozycja układu finansowego wydała mi się w tych okolicznościach najrozsądniejsza. Dlaczego nie było na nią odzewu? Ponieważ nie miał nic wspólnego z tym porwaniem, nie było go nigdzie w pobliżu i najprawdopodobniej wyjechał z Jerozolimy jeszcze nocą. Cisza, jaka odpowiedziała na moje nawoływanie, wydała mi niezwykle głucha, ponieważ święcie wierzyłem, że on tu gdzieś jest i nie daje znaku, bo bawi się świetnie, obserwując mnie przez jakąś szparę. Nie po to zawitał w Jerozolimie i obnosił się z moim nazwiskiem, żeby teraz przerywać ten żałosny spektakl. Czekał, aż wpadnę w tak obłędne przerażenie, że na kolanach zacznę błagać go o litość. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, jak idiotycznie musiałem wyglądać, jeśli to porwanie – noszące wyraźne znamiona kolejnego grubego dowcipu Pipika – uknute zostało jednak przez zupełnie innych ludzi. Przez ludzi, którzy nie mają za grosz poczucia humoru i stanowili znacznie poważniejsze zagrożenie od Pipika, z którym mimo wszystko łączył mnie pewien osobliwy rodzaj związku i który może uległby moim płaczliwym błaganiom. Nabrałem obaw, że obserwuje mnie, siedzącego za uczniowską ławką, ktoś całkiem obcy, kompletnie obojętny wobec moich pragnień i życzeń; ktoś, dla kogo moje nazwisko nie znaczyło absolutnie nic. Zdałem sobie sprawę, że rozpaczliwie chcę usłyszeć głos Pipika, tak podobny do mojego. Spisek, który uknuł Pipik, bzdurny, absurdalny, kretyński, w stu procentach bezsensowny, spisek, który degustował mnie swą infantylnością, przewrotnością i oszukańczością, spisek, z sideł którego chciałem umknąć dzisiejszego ranka, zdał mi się nagle jedyną nadzieją, ostatnią deską ratunku. Zastanawiałem się poważnie, czy nadal odgrywam rolę wszawego charakteru w jego historii.
I liczyłem na to, że tak!
– Pipik, jesteś tu? Czy to następny z twoich parszywych pomysłów? Jeśli tak, to powiedz. Odezwij się. Nigdy nie byłem twoim wrogiem. Przemyśl wszystko, co zaszło, rozważ wszystkie szczegóły. Czy nie miałem prawa twierdzić, że mnie prowokujesz? Czy sam jesteś całkiem bez winy? Może ci się nie podobać to, co zrobiłem wcześniej… no, ale co ja na to poradzę? Czego się zresztą spodziewałeś? Czy twoje podobieństwo do mnie ma dla ciebie aż tak ogromne znaczenie? To nie ja kazałem ci przylecieć do Jerozolimy i udawać, że my dwaj to jedna i ta sama osoba. Szczerze, na to nie potrafiłbym się zdobyć. Słyszysz mnie? O tak, słyszysz… Nie odpowiadasz, bo znowu coś knujesz. Zarzucasz mi, że nie potraktowałem cię z szacunkiem. Cóż, jakoś nie miałem ochoty przystać na twoją propozycję, abyśmy zostali wspólnikami. Owszem, byłem opryskliwy i złośliwy. Byłem ironiczny i odniosłem się do ciebie z pogardą. Byłem wściekły i zacząłem cię straszyć od chwili, kiedy się spotkaliśmy, a nawet wcześniej, kiedy przedstawiłem ci się przez telefon jako Pierre Roget. Posłuchaj, przyznaję, że czasem pozwalałem sobie na zbytnie złośliwości. Następnym razem postaram się słuchać uważniej twoich argumentów, zastanowię się, rozważę to i owo, zamiast pieklić się od razu… Staram się wbić sobie mocno do głowy, by nie reagować bez potrzeby zbyt ostro. Być może byłem do ciebie uprzedzony… być może. Sam nie wiem. Nie mam zamiaru cię gnoić, Pipik, ani gadać ci bzdur.
Możesz pogardzać mną jeszcze bardziej niż dotychczas, bo jesteś panem sytuacji, a ja zaczynam się przed tobą płaszczyć i całować cię po dupie. Zrozum, po prostu usiłuję ci wyjaśnić, że choć nie byłem dla ciebie przesadnie miły, to zachowałem się tak jak ktoś inny na moim miejscu. Ale twoje rozgoryczenie ma jeszcze jedną przyczynę. Ten milion dolców… To kupa forsy. Nieważne, że zdobyłeś ją podając się za mnie. Może nie ma w tym nic złego, zresztą to nie mój interes… Co mnie to obchodzi? Zwłaszcza, że chciałeś te pieniądze przeznaczyć na szczytny cel… Skoro tak uważasz, to nie mam prawa podawać tego w wątpliwość. Chcę wierzyć, że to sprawa pomiędzy Smilesburgerem i tobą. Pan Smilesburger powinien sprawdzić, komu przekazuje czek… Ale czy ja jestem winien jego niedopatrzenia? Tyle, że udawałem przed nim ciebie, zamiast pozostać sobą i wygląda na to, że wyłudziłem od niego tę forsę, prawda? Wziąłem coś, co nie było dla mnie. W twoich oczach wyglądało to chyba na wielki szwindel. Ty nagrałeś interes, a ja zwinąłem szmal. Cóż… jeśli ma ci to poprawić humor, to wiedz, że nie wydałem z tego ani jednego centa. Nie mam tego czeku… Trzymasz mnie tu w zamknięciu, zdjęli mnie twoi ludzie… Masz mnie w garści, więc nie zamierzam cię okłamywać. Czek przepadł. Zgubiłem go. Wierz mi albo nie, ale nie ja jeden byłem temu winien.
Długo trzeba opowiadać, a i tak mógłbyś nie uwierzyć… Wystarczy tyle: ten czek utraciłem w takiej sytuacji, kiedy nie byłem w stanie niczego zrobić. Czy nie moglibyśmy pójść razem do pana Smilesburgera i wytłumaczyć mu, na czym polega nieporozumienie? Niech zablokuje realizację tamtego czeku i wystawi nowy. Założyłbym się o następny milion, że ów czek nie trafił do niczyjego portfela, tylko poleciał z wiatrem na pustynię albo też wdeptali go w ziemię żołnierze, którzy potraktowali mnie dosyć brutalnie na szosie z Ramallah. Powinieneś uwierzyć w tę historię, naprawdę… Jest nie mniej dziwaczna od tych, które sam mi opowiadałeś. Przybywając tutaj wpadłem w sam wir zamieszek i przez to przepadł twój czek. Sprawimy, że dostaniesz nowy. Pomogę ci zdobyć te pieniądze. Zrobię w tym celu wszystko, co tylko się da. Wystąpię nawet w twoim imieniu. Czyż nie o to prosiłeś mnie od samego początku? Chciałeś mojej współpracy? No to właśnie ci ją oferuję. Jestem po twojej stronie. Razem odzyskamy ten milion dolców.
Czekałem na próżno na jego odpowiedź. Albo uważał, że kłamię i chcę się stąd wyrwać, a ten milion już znalazł się na moim koncie, albo chciał więcej – albo też nie było go tutaj wcale.
– I przepraszam – podjąłem – za Jinx. Wandę Jane. Chorowałeś, przecierpiałeś wiele i rozumiem, że masz prawo czuć się wzburzony… To pewnie rozwścieczyło cię bardziej niż sprawa pieniędzy. Nie oczekuję, że mi uwierzysz, kiedy powiem ci, iż wtedy nie miałem wcale zamiaru cię zranić. Myślisz, że wręcz odwrotnie i wcale mnie to nie dziwi. Sądzisz pewnie, że pragnąłem cię ukarać i upokorzyć.
Sądzisz, że skradłem ci najcenniejszy skarb. Myślisz, że chciałem uderzyć cię w najczulszy punkt. Nic mi nie pomoże gadanie, że się mylisz. Tym bardziej, iż po części masz rację… Człowiek czasem nie pojmuje siebie samego, a więc może nawet masz rację w zupełności. Skoro jednak rozmawiamy już szczerze, to postawmy pewne kwestie jasno… Nie uczyniłem tego cynicznie. Czułem coś do niej. Chcę powiedzieć, że oprzeć się jej specyficznemu magnetyzmowi nie było mi wcale łatwo… Ty też z pewnością niegdyś uległeś jej urokowi. To jeszcze jeden szczegół, który nas łączy. Zdaję sobie sprawę, że nie chodziło ci o związek tego rodzaju, ale… Ale trudno. Dobra, dosyć. Zmieńmy temat. No więc zrobiłem to. Zrobiłem to i w podobnych okolicznościach zapewne próbowałbym uczynić to ponownie. Ale obiecuję ci, że postaram się już nie znaleźć z nią sam na sam. Incydent już więcej się nie powtórzy. Przymij to zapewnienie i zważ na to, że siedzę tu w zamknięciu, nie mając pojęcia, co mnie czeka. Chyba zostałem już wystarczająco ukarany za to, że stawałem ci okoniem…
Czekałem na odpowiedź. „Nie chodziło ci o związek tego rodzaju”… Nie musiałem wyrażać się w ten sposób, ale sądziłem, że biorąc pod uwagę niewesołe położenie i tak sformułowałem większość zdań wystarczająco zgrabnie. Nie rozkleiłem się przesadnie. Powiedziałem mnie więcej to, co chciał ode mnie usłyszeć, nie uciekając się przy tym do ordynarnych łgarstw.
Kiedy jednak okazało się, że nie przerywał milczenia, straciłem naraz swadę i oznajmiłem głosem, który nie był już opanowany:
– Pipik, jeśli nie możesz mi przebaczyć, to daj przynajmniej jakiś znak, że jesteś tutaj, że mnie słyszysz, że nie gadam do ściany! – albo, dodałem w myślach, do kogoś, komu ani się śni przebaczać, kto zna okrutniejsze kary od surowego milczenia. – Czego żądasz? Uroczystej przysięgi?
Już nigdy nie zbliżę się do twojej dziewczyny, odzyskamy tamtą przeklętą forsę…! No, powiedz coś!
Odezwij się wreszcie!
I dopiero wtedy zrozumiałem, czego tak naprawdę chciał ode mnie, nie – wspominając już, że w tym samym momencie pojąłem, jak straszliwie niezręcznie zachowywałem się przy nim od samego początku; jak fatalną pomyłką okazało się lekceważenie tego oszusta, odmawianie mu tego, czego pragnął i pożądał, i bez czego nie mógł się obyć, i czego tylko ja byłem w mocy mu udzielić. Wiedziałem, że dopiero gdy wymówię własne imię, udając że wołam jego – dopiero wtedy Pipik ujawni się i da się przebłagać na tyle, by podjąć ze mną rokowania.
– Philip – powiedziałem. Nie odpowiadał.
– Philip – rzekłem znowu – nie jestem twoim wrogiem. I nie chcę nim być. Stańmy się dla siebie nawzajem serdeczni. Żałuję, że sprawy przybrały taki obrót, więc jeśli to jeszcze możliwe, pragnąłbym zostać twoim przyjacielem.
Nic. Ani słowa.
– Byłem sarkastyczny, nieczuły i teraz dostałem za swoje – powiedziałem. – Nie powinienem był się puszyć i naigrawać się z ciebie, nazywając cię tak, jak to uczyniłem. Powinienem wołać cię po imieniu, tak jak ty mnie. I od tej chwili tak będzie. Obiecuję. Ja jestem Philip Roth i ty jesteś Philip Roth. Jestem podobny do ciebie i ty jesteś podobny do mnie. Mamy identyczne nazwiska. Nie tylko nazwiska…
Jednak nie kupił nawet tego. Lub też go tam nie było. Rzeczywiście – nie było go tam. Po godzinie drzwi otworzyły się i utykając wszedł Smilesburger.
– Jak to dobrze, że pan czekał – powiedział. – Strasznie mi przykro, ale coś mnie zatrzymało.
Czytałem, kiedy wszedł. Pragnąłem wywrzeć wrażenie na kimś, kto mógł mnie obserwować, że nie jestem wcale miotany strachem ani obłędnymi halucynacjami, tylko czekam spokojnie jak w kolejce do fryzjera lub dentysty. Aby choć trochę otrząsnąć się ze strachu, postanowiłem skupić na czymś swą uwagę. Odpychałem od siebie przez cały czas pokusę, by wyskoczyć przez okno. W końcu wyjąłem z kieszeni dzienniki Leona Klinghoffera i – za sprawą solidnego wysiłku umysłowego – zająłem się czytaniem.
Jakże zachwyceni byliby moi nauczyciele na ten widok! Czytałem, nawet tutaj! Jednak nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni, czując się bezsilny wobec niepewnej przyszłości, starałem się odnaleźć porządek oszalałego świata w drukowanym słowie. W 1960, ledwie kilkadziesiąt metrów od murów Watykanu, siedziałem w poczekalni gabinetu pewnego włoskiego lekarza, którego nie znałem, i czytałem powieść Edith Wharton. W samym gabinecie, tuż za drzwiami, moja ówczesna żona poddawała się nielegalnemu zabiegowi usuwania ciąży. Innym razem, na pokładzie samolotu z uszkodzonym silnikiem, wysłuchałem objaśnień pilota, wypowiedzianych koszmarnie spokojnym głosem, jak to szykuje się do przymusowego lądowania. Pomyślałem sobie prędko: „Po prostu skup się na Conradzie” i jakby nigdy nic podjąłem lekturę „Nostromo”, pocieszając się, że przynajmniej zginę tak, jak żyłem. Dwa lata później trafiłem z atakiem choroby wieńcowej na oddział kardiologiczny jednego z nowojorskich szpitali. Na twarzy miałem maskę tlenową, a zgraja lekarzy i pielęgniarek zastanawiała się gorączkowo, czy nie przystąpić natychmiast do operowania moich zatkanych arterii.
Ja zaś, nie bez przewrotnej radości, przypominałem sobie dowcipy z powieści Bellowa. Gdy ściska się książkę, kiedy dzieje się najgorsze, to najczęściej ulatują z pamięci szczegóły czytanego tekstu.
Niemniej jednak jej autora zapamiętuje się doskonale.
Kiedy byłem małym chłopcem i chodziłem do pierwszej klasy – wspomniałem to teraz, jako mężczyzna w średnim wieku, który nie może odpędzić od siebie natrętnej myśli, że oto po raz ostatni siedzi grzecznie przy uczniowskiej ławce – oczarowały mnie wielkie litery, napisane białą kredą na czarnej tablicy: Aa Bb Cc Dd Ee. Pary liter alfabetu, rodzic i dziecko, obiekt i jego cień, dźwięk i echo… Dwadzieścia kilka niesymetrycznych parek podsunęło mnie, zdolnemu sześciolatkowi cień myśli, której naturalnie za żadne skarby nie byłbym w stanie podówczas wyrazić, o dualizmie wszystkiego na tym świecie. Każda z nich była na swój sposób niesamowita i dziwaczna, a obie razem, stojąc obok siebie, fascynowały ową delikatną dysharmonią. Gdy po raz pierwszy ujrzałem alfabet napisany w rządku na tablicy, wydał mi się szeregiem nieproporcjonalnych robaczków maszerujących ku drzwiom szkolnej klasy. A kiedy dowiedziałem się, iż każda para w tej konfiguracji osobliwych zawijasów odpowiada innemu dźwiękowi, doznałem umysłowego oszołomienia najsłodszego rodzaju, co pewnie zdarzyło się wielu mym rówieśnikom. Pozostało tylko poznać sekret składania tych literek w słowa, by zachwyt sięgnął zenitu. Radość opanowała szybko całą dziecięcą świadomość i uczyłem się tak prędko, jak kilkaset dni wcześniej poruszać się po ziemi na dwóch nogach. Potem nie zdarzyło się już nic równie ekscytującego; nic choćby zbliżonego do poznawania potęgi języka. Nawet oswajanie się z powabnymi kobiecymi wdziękami, połączone z namiętnym pragnieniem zroszenia damskiego ciała strugą swego nasienia, nie stanowiło konkurencji dla tych anielskich, dziecięcych doznań.
Dlatego właśnie byłem zajęty czytaniem, gdy wszedł Smilesburger. Litery winny mnie chronić.
Miałem je zamiast pistoletu.
We wrześniu 1979, sześć lat przed tym, jak został wypchnięty ze swoim fotelem na kółkach za burtę „Achille Lauro”, Klinghoffer i jego żona odbyli morską podróż do Izraela. Oto co wyczytałem w oprawionym w skórę dzienniku, ozdobionym wizerunkami rikszy, słonia, wielbłąda, gondoli, samolotu i statku pasażerskiego na okładce:
5/9
Pogoda dobra.
Piątek. Słońce.
Wycieczka do greckiego portu Pireus i do Aten. Przewodnik był znakomity. Ateny to całkiem nowoczesne miasto. Duży ruch na ulicach. Weszliśmy na Akropol i zwiedziłem tam starożytne ruiny.
To była świenie zorganizowana i bardzo ciekawa wyprawa. Powrót o drugiej trzydzieści. Po czwartej już w drodze do Hajfy w Izraelu. Niezwykle interesujące popołudnie. Wieczór jeszcze wspanialszy.
Po kolacji występ pieśniarza z Izraela. Dał wyborny koncert. Znalazłem się w składzie jury wybierającego królową statku. Cudownie. Co za wieczór. Do łóżka poszedłem po północy.
6/9
Morze spokojne.
Pogoda dobra.
Kolejny uroczy dzień. Młody lekarz płynie wraz ze swą żoną do Izraela, by uczestniczyć w otwarciu szpitala w którymś z większych miast na południu Izraela. Oboje są Francuzami. W przypadku jakichś niepokojów we Francji będą mieli dokąd uciec. Poznałem mnóstwo ludzi, przez siedem dni zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami. Wszyscy uwielbiają Marylin. Nigdy dotąd nie wyglądała tak świeżo i pięknie. Na spoczynek udałem się późno. Wstałem wcześnie. Do Hajfy zawijamy jutro.
7/9
Hajfa.
Wszyscy poruszeni. Zarówno młodsi, jak i starsi. Wielu w podróży od 40 dni. Niektórzy dłużej. Ziv z małżonką od 3 miesięcy śpiewają w Ameryce. Niektórzy wyrażają głośno radość z powrotu do ojczyzny. Jak oni kochają Izrael. Hotel Dan to cudowne miejsce. Znakomite warunki i wyżywienie.
8/9
Z Hajfy do Tel Awiwu.
Podróż z Hajfy do Tel Awiwu trwała prawie dwie godziny Dobre drogi. Tu i ówdzie duży ruch. Teren przeważnie zabudowany Domy Fabryki. Zdumiewające, że kraj, który powstał po wojnie i ciągle broniący swych granic, tak rozkwita. Wszędzie żołnierze w pełnym rynsztunku z karabinami. Młodzi chłopcy, a także dziewczęta. Chciałbym zwiedzić cały kraj. Jesteśmy dziś zmęczeni, ale warto było.
Słucham radia w uroczym pokoju z widokiem na Morze Śródziemne.
8/9
Pog. słoneczna Tel Awiw.
Pobudka o 7. Zaczynamy objazd. Tel Awiw. Jafa. Inne miasta. 50 kilometrów wokół Tel Awiwu.
Ruch. Zabudowania. Zdumiewające kształty piaskowych wydm. Wyrastają na nich miasta i miasteczka. Burzy się dzielnice slamsów w arabskich miastach istniejące od lat i na ich miejscu planuje się wybudowanie nowych osiedli. Szkoła rolnicza, Instytut Chaima Weizmanna to prawdziwa oaza. Piękne budowle, aula i otoczenie, warto zobaczyć. Cudowny dzień, podczas którego wiele się dowiedziałem i nabrałem jeszcze większego uznania dla tego kraju, żyjącego wojną i wciąż walczącego z nieszczęściami.
9/9
Słonecznie.
Tel Awiw.
Wstajemy o 5.45 i wyruszamy nad Morze Martwe. Sodoma. Beerszeba. Przez strome wzgórza ku najniższemu punktowi na powierzchni ziemi. Co za dzień. Znowu 12 godzin. Niesamowite, co dzieje się w tym małym kraju. Zabudowania. Drogi. Systemy nawadniające. Rozbudowa i walka. Bardzo męczący dzień, ale i bardzo ciekawy. Odwiedziliśmy kibuc na krańcu świata, gdzie młode rodziny żyją na całkowitym pustkowiu, w nieprzyjaznym otoczeniu i zagospodarowują ziemie. Odważni. Po prostu dzielni.
10/9
Jerozolima.
Co za miasto. Jaki ruch. Nowe ulice. Nowe fabryki. Nowe bloki. Tysiące turystów z całego świata.
Żydzi i nie tylko. Przybyliśmy tu o 11 i zwiedzaliśmy. Muzeum Holocaustu. Moja Marylin bardzo się wzruszyła. Jak też miałem łzy w oczach. Miasto położone jest na wzgórzach. Nowe przemieszane ze starym. Wystawa prac Billy’ego Rose’a w parku. Muzeum pięknie położone. Jest wielkie, przestrzenne i znajduje się w nim mnóstwo dzieł sztuki. Widok miasta z tamtego miejsca jest niebywały. Kolacja. Spacer ulicami. Do łóżka o 10 wieczorem.
11/9
Czwartek.
Oglądamy miasto ze wzgórza. Przepiękny widok. Pagórki te same od starożytności, ale w 1979 żyje się tu wygodniej. Dobre drogi, ciężarówki, autobusy, klimatyzacja, nowoczesność. Klimat sprawia, że chłodno tu nocami i gorąco za dnia, chyba że od pustyni wieją wiatry.
12/9
Słonecznie.
Odwiedzamy stare miasto w Jerozolimie. Ściana Płaczu. Grób Jezusa. Dawida. Spacerujemy wąskimi uliczkami w arabskiej dzielnicy. Pełno sklepików z małymi straganami. Brud i smród. Nasz hotel znajdował się kiedyś na granicy między Izraelem i Jordanią. Ciekawe rzeczy dzieją się pod Ść. Pł.
Jedna nieustanna modlitwa. Obrządki Bar Micwy. Zaślubiny. Itd. Wracamy o pierwszej po południu.
Znowu jestem strudzony. Dwie i pół godziny spaceru. Na starym mieście nie ma ruchu pojazdów.
Potem Hadassah. Kobiety w Ameryce powinny czuć dumę. Budynek, w którym mieści się ośrodek badawczy. Zdjęcia Żydów zabitych w Niemczech. Potworne wzburzenie i łzy w oczach. Nie można się nadziwić, jak chrześcijański, cywilizowany naród mógł pozwolić temu małemu pajacowi poprowadzić się ku takim zbrodniom. Potem do miejsca, gdzie Herzl, ojciec syjonizmu, leży pochowany wraz ze swą rodziną. Także na cmentarz na wzgórzu, gdzie spoczywają ludzie, którzy polegli podczas wojen. Wiek ofiar od 13 do 79 lat. Sami żołnierze. Potem do Knesetu. Zobaczyliśmy też inne miejsca, gdzie znajdują się instytucje rządowe i uczelnie.
To miasto jest po prostu piękne. Pełne dziwów i historycznych pamiątek. Wszystkie drogi wiodą do Jerozolimy, a nie Rzymu. Cieszę się, że miałem sposobność tu przybyć.
13/9
Szabat i Rosz Ha-Szana.
Jest 6 rano. Z naszego pokoju w hotelu King David mamy przecudny widok na wszystkie wzgórza Jerozolimy. Ze dwieście metrów od tego hotelu przebiegała granica z Jordanią. Snajperzy ukryci w riunach starego miasta ostrzeliwali wtedy nowe dzielnice. Było tu 39 domów modlitwy i Arabowie wysadzili je wszystkie w powietrze podczas ostatniej wojny. Tutejsi ludzie zasługują na pomoc i pochwały całej diaspory. Obrońcy tego kraju mają od 18 do 25 lat. Żołnierze są w całym mieście, lecz nie rzucają się w oczy. Jerozolima jest nowoczesna, ale ruiny stoją nadal To nasz ostatni dzień w mieście, do którego Żydzi pragnęli gorąco powrócić od 2000 lat i teraz już wiem dlaczego. Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będą musieli go opuścić.
Kiedy Smilesburger wszedł, nie tylko czytałem – byłem również zajęty czynieniem notatek.
Przebiegając po kartkach dziennika wypisywałem to i owo, robiąc szkice do wstępu europejskiego i amerykańskiego wydania pamiętników Klinghoffera, które Supposnik zamierzał spopularyzować. A czym innym miałbym się niby zajmować? Siedziałem tu wbrew własnej woli. Moje myśli uciekały gdzieś co chwila i dużym wysiłkiem udawało mi się jedynie przywracać je na właściwą drogę. Targały mną silne emocje – przede wszystkim strach – i na nic bardziej sensownego nie potrafiłem się zdobyć. Nie pisałem już na odwrocie hotelowego rachunku, gdzie wcześniej skopiowałem z tablicy hebrajski tekst, ale na kilkunastu wolnych kartach na końcu czerwonego pamiętnika. Miejsca było tam dosyć i stopniowo, pracując, dochodziłem do względnej równowagi, w bierny sposób buntując się przeciwko temu półuwięzieniu, naruszeniu nietykalności osobistej. Kroczyłem ku znanej sobie otchłani, a pierwotne uczucie profanowania odręcznych zapisków zamordowanego człowieka – poczucie targające porządnym obywatelem niszczącym jeśli nie święte, to przynajmniej archiwalne dzieło – ustąpiło wnioskom płynącym z trochę dziecinnej oceny sytuacji: Zostałem brutalnie uprowadzony, a następnie pozostawiony w tejże sali dokładnie po to, bym zajął się tym, czym się zajmowałem, i wypuszczą mnie dopiero, kiedy napiszę poważny wstęp, zgodny z żydowskim spojrzeniem na rzeczywistość.
Oto moje impresje, które zacząłem ubierać w słowa, gdy zjawił się niespodzianie Smilesburger i gęsto tłumaczył powody, dla których się tu znalazłem. Zanim skończył, poczyniłem nieco uwag dotyczących wspomnień z podróży, pozostawionych przez Klinghoffera.
„Niezwykła przeciętność zapisków. Pełna rozsądku przeciętność K. Jest dumny z żony. Uwielbia przebywać z przyjaciółmi. Nie szasta pieniędzmi podczas wycieczki. Nie lubi ekstrawagancji. Te dzienniki to prawdziwe urzeczywistnienie żydowskiej «normalizacji».
Zwyczajny człowiek, który przez przypadek wpada w wir historycznych wypadków. Życie naznaczone historią w miejscu, gdzie nikt nie spodziewał się ważnych wydarzeń. Podczas wycieczki, nie mającej z historią pozornie nic wspólnego.
Wyprawa statkiem. Niby najbezpieczniejsza z możliwych przygoda. Kajuty zamykane od wewnątrz.
Oderwany od otoczenia światek. Statek płynie, lecz poza tym panuje bezruch. Zawieszone życie.
Rytualne odseparowanie przed inicjacją. Czas uwięziony w ciasnej przestrzeni. Kompletna izolacja.
Dobrzy znajomi, starzy przyjaciele. Nie trzeba uczyć się nowych języków. Nie ma potrzeby martwić się o jedzenie. Spokojna wycieczka po neutralnym terytorium. Jednak nie istnieje żadne neutralne terytorium. «Ty, Klinghoffer z diaspory, wrzeszczy wojowniczy syjonista, nie byłeś bezpieczny nawet tam, gdzie, jak sądziłeś, nic ci nie groziło. Byłeś Żydem. Żyd pozostaje Żydem nawet podczas beztroskiej wycieczki». Syjonista krytykuje żydowskie pragnienie stabilizacji. Uważa, że Żyd bezpieczny jest tylko w Twierdzy Izrael.
Przebiegłość ludzi z OWP: zawsze potrafią rozpracować i zniszczyć żydowskie fantazje. OWP także wyklucza, by Żyd mógł być spokojny, jeśli nie jest uzbrojony po zęby.
Czyta się pamiętniki K. z konkretnym nastawieniem, tak samo jak dzienniki Anny Frank. Zna się okoliczności jego śmierci i trudno o nich zapomnieć w trakcie lektury. Czytelnik wie, że K. został wyrzucony za burtę, a więc nawet nudne przemyślenia autora – które mogłyby wyjść spod pióra kogokolwiek – wydają się ostre i przenikliwe. Postać K. zdaje się na ich podstawie żywa i naturalna.
Czy Żydzi byliby bez wrogów tak nudni jak wszyscy inni? Z owych dzienników być może wynika taki wniosek. Kula, która przebija czaszkę, czyni banał rzeczą nadzwyczajną.
Bez gestapo i OWP tych dwoje żydowskich autorów (A.F. oraz L.K.) pozostałoby nieznanych, a ich dzienników nikt by nie opublikował; bez gestapo i OWP niektórzy żydowscy pisarze w ogóle by nie zaistnieli, a jeśli nawet, to nie osiągnęliby dzisiejszej pozycji.
Biorąc pod uwagę konstrukcję, tematykę, słownictwo, dzienniki K. i A.F. mają wiele wspólnego.
Wyczuwa się zasadnicze przesłania: pierwsze, że Żydzi są zwyczajnymi ludźmi; drugie, że pragną normalnego życia. Przeciętność, błoga, monotonna, oszałamiająca przeciętność kryje się w każdej uwadze, w każdym zdaniu, w każdej myśli. To jądro żydowskiego marzenia, którym karmi się zarówno syjonizm, jak i diaspora: Żydzi staną się zwykłymi ludźmi, jeśli zapomną o swym pochodzeniu. Przeciętność. Nijakość. Cicha monotonia. Spokojna egzystencja.
Wybór własnej, bezpiecznej drogi życiowej. Jednak nic z tego. Niewiarygodny dramat bycia Żydem”.
Choć poznałem Smilesburgera ledwie dzień wcześniej podczas lunchu, to wstrząsnął mną teraz jego widok, gdy kroczył po sali o kulach. To trochę tak, jakbym niespodziewanie spotkał na ulicy, po trzydziestu czy czterdziestu latach, kumpla, z którym dzieliłem niegdyś pokój, kolegę ze szkoły albo kochankę – kogoś, kogo nie oszczędził czas lub narzucił mu inną rolę od zapamiętanej przeze mnie.
Smilesburger kojarzył mi się wręcz z bliską osobą, która umarła, odeszła dawno temu. W każdym razie odkrycie, że to on, a nie Pipik, uwięził mnie tutaj, wywarło na mnie szokujące wrażenie.
No chyba że, z powodu tego „skradzionego” miliona, połączył z Pipikiem siły… Albo on sam, za pomocą Pipika, wciągnął mnie w pułapkę… A może to ja jakimś cudem pchnąłem ich sobie w ramiona, zrobiłem coś, czego skutków nie byłem świadom; uczyniłem coś mimowolnie, coś, czego wcale nie chciałem uczynić, albo też wszystko, co się zdarzyło, zaszło w ogóle bez mojego udziału. W każdym razie przypisywanie sobie centralnej roli, podczas gdy czułem się jedynie jak marionetka w obcych rękach, było zupełnie bezpodstawne. Po trzech godzinach siedzenia w tej sali miałem jeszcze na tyle rozumu, żeby dojść do takiego wniosku. Obwinianie siebie również było przejawem bezmyślności, nieudaczną próbą wpasowania własnej osoby w ten łańcuch nieprawdopodobnych wypadków, beznadziejnym usiłowaniem zdefiniowania mojego związku z tym, co się tu działo.
Przyjrzałem się dokładniej temu kalece, który przedstawił się jako Smilesburger, i stwierdziłem, iż jest zupełnie niepodobny do starego człowieka widzianego wcześniej w barku w holu sądu. Popełniałem fatalne błędy i poważnie zawodziła mnie pamięć – chociaż być może to nie moja wyobraźnia podsuwała mi te ułudy. To oni odpowiadali za tragiczny stan mej imaginacji. Właśnie oni, kimkolwiek byli.
Ubrany był tak samo jak wczoraj. Miał na sobie dobrze skrojony, błękitny garnitur człowieka interesu, krawat i kamizelkę na białej koszuli – jednym słowem wyglądał na właściciela przyzwoicie prosperującego sklepu z biżuterią. Jego osobliwie ukształtowana czaszka i pomarszczona skóra w jakiś zadziwiający sposób stanowiły znak, że choć życie go nie oszczędzało, to jednak nie osłabiło i nie przymusiło do kompromisów. Fakt kalectwa nie podkopał w widocznym stopniu jego żywotności. Miotał zamaszyście torsem między dwiema kulami. Poruszał sie nadzwyczaj sprawnie, choć jego twarz miała ten sam co wczoraj, udręczony wyraz – to mina starca wspinającego się na szczyt góry i łaknącego szklanki wody. Mówił po angielsku z dziwacznym akcentem; pod tym względem przypominał mi pewnego handlarza, który sprzedawał zwoje bawełnianej tkaniny i śledzie z beczki dawno temu w Newark, nie opodal domostwa moich rodziców. Od wczoraj Smilesburger przeszedł jednak subtelną odmianę – był obecnie w dobrym nastroju, mówił ożywionym głosem, niczym narciarz, któremu w imponującym czasie udało się pokonać trasę slalomu na stromym zboczu.
Zdumiewała mnie ta demonstracja życiowej energii, kryjącej się w owym straszliwie wyniszczonym ciele. Nie wiedziałem, czy urządza sobie drwiny z własnej niedoli, czy też istotnie w tej okaleczonej ludzkiej istocie pozostała wyłącznie niezniszczalna siła.
– Jak to dobrze, że pan czekał – rzekł zbliżając się do mnie. – Tak mi przykro, coś mnie zatrzymało. No, ale widzę, że czytał pan. Dlaczego nie włączył pan telewizora? Akurat przemawia Shaked.
Wykonał na kulach i jednej nodze rodzaj piruetu, pokuśtykał do nauczycielskiego biurka i włączył odbiornik. Nadawano właśnie transmisję z procesu. Istotnie – Michael Shaked zwracał się po hebrajsku do sędziów.
– Stał się symbolem seksu… Wszystkie kobiety w Izraelu zakochały się w tym oskarżycielu… Cóż to, nie otworzyli okna? Ale tu duszno! Jadł pan? Nie? Może chce pan zupę? Albo jakieś sałatki?
Gotowanego kurczaka? A może coś do picia…? Piwo? Wodę sodową? Proszę powiedzieć, czego pan sobie życzy… Uri (x)! – zawołał. W otwartych drzwiach stanął jeden z tych dwóch w dżinsach, którym ledwie zdążyłem się przyjrzeć na parkingu, gdy, jeszcze jako wolny człowiek, usiłowałem pomóc duchownemu antysemicie. – Dlaczego nie przyniosłeś jedzenia, Uri? Dlaczego pozamykałeś okna? Dlaczego nie włączyliście telewizora? Nikt nic nie zrobił! Wystarczy pociągnąć nosem!
Paliliście papierosy i graliście w karty… Czasem tylko kogoś zabijecie i zdaje wara się, że nie macie innych obowiązków. Jedzenie dla pana Rotha!
Uri zaśmiał się i odszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
Jedzenie dla pana Rotha? Co to mogło znaczyć? Ta zadziwiająca śpiewność głosu, ten przyjazny ton, z nutą ojcowskiej czułości przebijającej przez głęboki bas… Co się za tym wszystkim kryło?
– Rozszarpałby na strzępy każdego, kto próbowałby się do pana zbliżyć – zapewnił Smilesburger.
– Lepszego psa obronnego nie potrafiłem dla pana znaleźć. Co to za książka?
Nie byłem w mocy tłumaczyć mu niczego, nawet odpowiedzieć na pytanie, co czytałem. Nie wiedziałem, co rzec. Nie miałem pojęcia, o co zapytać. W głowie miałem tylko jedno pragnienie – zacząć głośno krzyczeć. Lecz byłem zbyt przerażony, żeby to uczynić.
Smilesburger, zręcznie manewrując kulami, znalazł się przy mnie i spytał:
– Nikt panu nie powiedział? Nie powiedzieli panu nic? Niewybaczalne. Nikt nie powiedział panu, że mam przyjść? Nikt nie wyjaśnił, że nie musiał pan czekać? Nikt nie przyszedł i nie wytłumaczył, że mogę się spóźnić?
Nie odpowiadaj na te przewrotne zaczepki. Nie powtarzaj im, że mają niewłaściwego człowieka.
Wszystko co powiesz, tylko pogorszy twoje położenie. Wszystko, co mówiłeś dotychczas tu, w Jerozolimie, odniosło tylko złe skutki.
– Dlaczego Żydzi tak bezmyślnie obchodzą się ze swoimi ziomkami? Żeby kazać lak panu tkwić w tym mrocznym pomieszczeniu… – stwierdził Smilesburger ze smutkiem. – Nie zaproponowali nawet filiżanki kawy. Wciąż to samo, zupełnie nie rozumiem… Czemu brak Żydom elementarnej gościnności w stosunku do przedstawicieli swego narodu? Niegrzeczność rodzi przecież urazę. A prowokacje kończą się wojnami.
Ja nie byłem niegrzeczny. I nikogo nie sprowokowałem. Mógłbym wyjaśnić kwestię tego miliona dolarów. Tylko po co? Żeby sprawić mu przyjemność? Żeby dać mu możność wysłania raz jeszcze Uriego po jedzenie dla mnie? Nie odpowiadałem.
– Fakt, że Żyd nie przepada za drugim Żydem – powiedział Smilesburger – to przyczyna tylu naszych cierpień. Tyle animozji, wykpiwania, otwartej nienawiści… dlaczego? Gdzie żydowska wyrozumiałość i tolerancja? Dlaczego tyle podziałów między Żydami? Takie kłótnie cechują nie tylko Żydów w Jerozolimie w 1988 roku… Miały miejsce także w gettach, setki lat temu. A zburzenie Drugiej Świątyni dwa tysiące lat temu? Dlaczego doszło do zburzenia Drugiej Świątyni? Bo jeden Żyd nienawidził drugiego. Dlaczego nie zjawił się mesjasz? Z powodu wściekłych kłótni wśród Żydów. Anonimowi Antysemici są potrzebni nie tylko gojom… również samym Żydom. Gorączkowe kłótnie, wzajemne oskarżenia, złośliwe kalumnie, złośliwe plotki, skargi, zarzuty, obraźliwe słowa… Ludzie nie potępiają Żydów za to, że ci nie jedzą wieprzowiny. Potępiają ich za złe słowa. Mówimy za dużo i nie wiemy, kiedy przestać. Problem polega głównie na tym, że używamy niewłaściwego tonu. Jesteśmy zjadliwi. Przemądrzali.
Histeryczni. Ironiczni. Żydzi mówią za głośno. Są zbyt namolni. Zbyt napastliwi. Zwracają się do innych w niewłaściwy sposób. Brak wyczucia to cecha żydowskiego stylu. Straszne… „Za każdą chwilę milczenia otrzymuje się wielką, niepojętą nagrodę”… To cytat z Midraszu., Jakie zadanie ma człowiek na tym świecie? Zachowanie milczenia”. Jak to wyraził ze wspaniałą prostotą pewien mędrzec… Starczyło mu ledwie kilkanaście sylab: „Słowa zasadniczo tylko wszystko psują”. Nic pan nie mówi? To dobrze. Kiedy Żyd jest zeźlony, tak jak pan teraz, to najtrudniej mu zapanować nad własną mową. Pan jest dzielnym Żydem. Na konto Philipa Rotha należy zapisać powściągliwość, jaką okazał, zachowując milczenie. Skąd Żydom przyszło do głowy, że ciągle muszą gadać, krzyczeć, żartować sobie cudzym kosztem, po całych dniach roztrząsać przez telefon błędy popełnione przez najlepszych przyjaciół? Napisano: „Nie będziesz obnosić się z opowieściami pośród swego narodu”.
Nie będziesz tego czynić! To zakazane! Tak mówi prawo! „Spraw, bym nie rzekł, czego nie potrzeba”… To z modlitwy Chaima Chofetza. Jestem jego uczniem. Żaden Żyd nie kocha swych współbraci bardziej niż on. Zna pan nauki Chaima Chofetza? Wielki człowiek, skromny nauczyciel, poważany rabbi z Radzynia w Polsce. Poświęcił swe życie sprawie nauczenia Żydów milczenia. Gdy odszedł z tego świata w Polsce, liczył sobie dziewięćdziesiąt trzy lata. Było to w roku, kiedy pan urodził się w Ameryce. To on właśnie chciał zwalczyć złe, wielowiekowe nawyki. Opracował szczegółowe zasady dotyczące tego, co wolno mówić i kiedf. Sformułował prawo złej mowy, tak zwane loszon hora, wedle którego Żydowi nie wolno czynić złośliwych uwag pod adresem swego ziomka, nawet gdy zawierają ziarno prawdy. Jeśli są fałszywe, to tym bardziej godne są potępienia, rzecz jasna. Nie wolno mówić źle i nie wolno słuchać złych słów. Nieważne, czy się słucha wierząc, czy nie wierząc. W podeszłym wieku Chaim Chofetz wychwalał własną głuchotę, bo ta chroniła go od wysłuchiwania złośliwości. Może pan sobie wyobrazić, jak trudno było zdobyć się na to człowiekowi, który żył ze słowa. Chaim Chofetz wyszczególnił wszystko: loszon horę w żartach, loszon horę bez wymieniania imion i nazwisk, zwyczajną loszon horę, loszon horę dotyczącą krewnych, szwagrów, dzieci, zmarłych, heretyków, odszczepieńców, nawet odnoszącą się do handlowania… i zakazał tego wszystkiego. Nawet jak ktoś mówi źle o tobie, to nie powinieneś odpłacać mu tym samym. Nawet jeżeli ktoś zarzuci ci dokonanie przestępstwa, to nie wolno ci powiedzieć, kto był prawdziwym sprawcą. Nie możesz rzec: „On to zrobił” bo to właśnie loszon hora. Wolno powiedzieć ci tylko: „Ja tego nie uczyniłem”. Czy wyobraża pan sobie teraz, jaki to był ambitny plan powstrzymania Żydów przed obwinianiem innych o cokolwiek? Wyobraża pan sobie, jak na to Żydzi zareagowali? Każdy czuł się urażony, znieważony, bo każdy uznał to za osobisty atak wymierzony w niego. Przecież, powiadali, wszyscy wieszają na innych ludziach psy. Myśleli: z jednej strony antysemityzm, z drugiej loszon hora, a w środku, zduszona na śmierć, piękna dusza żydowskiego ludu! Biedny Chaim Chofetz pragnął jedynie, by Żydzi nie zniesławiali się wzajemnie. On, taki wrażliwy człowiek, walczył o to zawzięcie. Jednak obcy był mu fanatyzm. Kochał swój naród i nie mógł znieść jego upadku, spowodowanego złośliwym gadulstwem. Nie mógł znieść tych ciągłych kłótni, a więc obrał sobie za cel zaszczepienie pomiędzy Żydami zgody i harmonii w miejsce dotychczasowych podziałów.
Dlaczego Żydzi nie potrafili się pojednać? Dlaczego wiecznie muszą wykłócać się między sobą? Po co te nieustanne konflikty? Odpowiedź jest prosta… Nie chodzi o to, że Żyd kłóci się z drugim Żydem, chodzi o to, że Żyd nie może dojść do ładu ze sobą samym. W każdym Żydzie tkwi wiele różnorakich osobowości. Nie powiedziałem, że dwie osobowości, bo to zdarza się nawet wśród gojów. W Żydzie natomiast siedzi tłum Żydów. Siedzi dobry Żyd i zły Żyd. Nowoczesny Żyd i staroświecki. Filosemita i antysemita. Przyjaciel gojów i wróg gojów. Żyd arogancki i wrażliwy. Żyd pobożny i szelma. Żyd uprzejmy i nieokrzesany. Żyd pieniacz i Żyd spolegliwy. Żyd żydowski i Żyd odżydzony… Mam wyliczać dalej? Czy muszę tłumaczyć to wszystko panu, człowiekowi, który zbił fortunę jako czołowy znawca żydostwa w międzynarodowym świecie literackim? Czy dziwi pana, że Żydzi wciąż coś roztrząsają? Przecież Żyd to wcielenie sprzeczności! Czy to dziwne, że Żydzi bez przerwy gadają…?
Gadają bezmyślnie, impulsywnie, nierozważnie, chaotycznie. Nie umieją oczyścić swej mowy z kpin, zniewag, oskarżeń, złości. Nasz biedny Chaim Chofetz… Modlił się do Boga: „Spraw, abym nie rzekł niczego niepotrzebnego i niechaj ma mowa płynie tylko z niebios” A tymczasem Żydzi gadają dla samego gadania. Przez cały czas! Nie umieją przestać! Dlaczego? Ponieważ siedzi w nich tak wielu mówców. Zamilknie jeden, to gada drugi. Zamilknie drugi, odzywa się trzeci. Czwarty i piąty też mają coś do dorzucenia. Chaim Chofetz modlił się: „Będę wypowiadał się ostrożnie o innych”… a tymczasem ci inni obgadywali się dniami i nocami. Proszę mi wierzyć, Freud miał łatwiejsze życie w Wiedniu niż Chaim Chofetz w Radzyniu. Przychodzili do Freuda ci gadający Żydzi, a co on im powiadał? Gadajcie dalej. Powiedzcie wszystko. Wszystkie słowa dozwolone. Im więcej złośliwych, tym lepiej. Dla Freuda milczący Żyd był najgorszą rzeczą pod słońcem… Według niego milczący Żyd szkodził żydowskim interesom. Żyd, co nie mówi złośliwie? Żyd, który się nie wścieka? Żyd nie obgadujący innych? Żyd, który nie wykłóca się z szefem, sąsiadem, żoną, dziećmi, rodzicami? Żyd, który nie czyni uwag mogących kogoś zranić? Żyd, który mówi jedynie to co dozwolone? Gdyby po świecie chodzili właśnie tacy Żydzi, to spełniłoby się marzenie Chaima Chofetza, a Zygmunt Freud umarłby z głodu razem ze wszystkimi innymi psychoanalitykami! Ale Freud nie był głupcem i znał Żydów, znał ich świetnie. Niestety lepiej od innych ludzi mu współczesnych… znał ich na wylot. A oni napływali do niego strumieniem, ci Żydzi, którzy nie potrafili przestać gadać. I opowiadali Freudowi takie straszne rzeczy, jakich nie rzekł nikt od czasów zburzenia Drugiej Świątyni. A jaki tego rezultat? Freud stał się sławny, bo pozwalał im mówić wszystko. Natomiast Chaim Chofetz, który nakazywał im powściągliwość w słowach, który zalecał wypluwać złe słowa jak kawałki wieprzowego mięsa, z tym samym niesmakiem i obrzydzeniem, który kazał milczeć zamiast odzywać się pogardliwie, nie zyskał miru pośród żydowskiego ludu… W każdym razie nie dorównał popularnością doktorowi Zygmuntowi Freudowi. A teraz można stwierdzić cynicznie, że właśnie złośliwa mowa czyni Żydów prawdziwymi Żydami. Freud wymyślił, że loszon hora to najlepsze lekarstwo dla jego pacjentów. Cóż znaczyłby Żyd, gdyby nie mógł mówić źle o innych? Zwłaszcza źle o innych Żydach, a to najgorszy rodzaj loszon hory, najcięższy grzech ze wszystkich. To co robię teraz, to, że besztam Żydów, również jest loszon horą. I nie tylko łamię zalecenia Chaima Chofetza, ale także popełniam inny grzech, trzymając pana tutaj i zmuszając do słuchania swoich wynurzeń. Jestem Żydem i postępuję źle. Zachowuję się nawet gorzej od innych Żydów. Zwykły Żyd jest zbyt głupi, by zrozumieć, że postępuje niewłaściwie, ale ja jestem uczniem Chaima Chofetza i pojmuję to. Wiem dobrze, iż póki mówimy złe słowa, to mesjasz nie przyjdzie i nie wybawi nas… A mimo to sam popełniam grzech, nazywając innych Żydów głupcami. Czy marzenie Chaima Chofetza ma szansę się spełnić? Może, jeżeli wszyscy pobożni Żydzi będą przestrzegać prawa i choć na jeden dzień wstrzymają się od złośliwości… Jeżeli stanie się cud i w jednej chwili żaden Żyd nie wypowie ani jednego złego słowa… Jeżeli wszyscy Żydzi na ziemi zamilkną choć na jedną sekundę. Jednak nawet ten ostatni warunek nigdy się nie spełni, więc jak można liczyć na wybawienie? Osobiście uważam, że Żydzi uciekli z galicyjskich wiosek, z miasteczek takich jak Radzyń, do Ameryki i Palestyny, by wyrwać się z piekła loszon hory. Skoro złośliwe gadanie doprowadzało do szału takiego świętego i cierpliwego człowieka jak Chaim Chofetz, który wolał być nawet głuchy, niż wysłuchiwać swych ziomków, to może sobie pan wyobrazić, jak znosili to przeciętni, nerwowi Żydzi. Żaden z pierwszych syjonistów nie przyznałby się do tego, ale po cichu niektórzy z nich myśleli sobie: wyjadę do Palestyny… Tam temperatura dochodzi do czterdziestu stopni, panuje tyfus i malaria, ale za to ludzie nie obgadują jedni drugich! Tak, na izraelskiej ziemi, z dala od gojów, którzy naigrawają się z nas, którzy nas nienawidzą i poniżają, z dala od ich prześladowań i chaosu, w jaki nas wpędzili, z dala od ich złośliwości, frustracji, wściekłości spływających do każdej żydowskiej duszy… Z daleka od gett i przymusu milczenia stworzymy własny kraj, gdzie staniemy się wolni, gdzie nie będziemy się wzajemnie znieważać ani obgadywać za plecami, gdzie Żyd, uzdrowiony duchowo, nie powie złego słowa pod adresem innego Żyda. Cóż, niestety muszę przyznać… i czemu sam daję dowód… W Izraelu jest sto, tysiąc razy gorzej niż w Polsce za czasów Chaima Chofetza. Żyd nie cofa się przed żadnym słowem. Nie potrafi nad sobą zapanować. W Polsce istniał antysemityzm, co przynajmniej skutkowało tak, że Żyd nie zrzucał winy na drugiego Żyda w obecności gojów. Tu i teraz jednak nie musimy kłopotać się żadnymi gojami. Tu nikomu nie przychodzi do głowy, że chociaż nie ma goja, przed którym się trzeba wstydzić, to mimo wszystko pewnych rzeczy powiadać nie należy, że może Żyd powinien pomyśleć dwa razy, zanim otworzy usta i z dumą, wedle nakazów Zygmunta Freuda, ubierze w słowa swe najgorsze myśli.
Powiada się, iż złe słowa wywołują nienawiść. Powodują urazy. A jednak wciąż stroi się z innych złośliwe żarty… Opowiada się je, drukuje, rozpowszechnia w radiu. Proszę poczytać izraelską prasę, to znajdzie pan krytykę naszego narodu sto razy ostrzejszą od tej, którą usłyszał pan od George’a Ziada. Palestyńczycy pod tym względem nigdy nie dorównali nam, którzy z taką pasją obrzucamy się błotem i klątwami.
Nawet w tej materii ich przewyższamy! Niby można cynicznie stwierdzić, że ten fenomen leży u podstaw triumfu i chwały syjonizmu, że osiągnęliśmy w Izraelu poziom, nie osiągalny pośród gojów!
Żyd stał się geniuszem złej mowy! Nie musimy się już martwić, że podsłuchują nas goje…
Doprowadziliśmy do doskonałości, i to przez zaledwie pół wieku, umiejętność, którą Chaim Chofetz pragnął wyrugować: staliśmy się bezwstydnymi Żydami, gotowymi powiedzieć najgorsze.
Zastanawiałem się gorączkowo, do czego miał prowadzić ten wywód. Nie pojmowałem jeszcze w czym rzecz. Czyżby ów zagadkowy starzec potępiał mnie zamoje gadulstwo? Co to ma wspólnego z zaginionym czekiem? Może ten dziwaczny lament nie miał drugiego dna, może to jedynie wypełnianie chwil w oczekiwaniu na powrót Uriego z jedzeniem – i dopiero wtedy zacznie się sadystyczna zabawa? To przypuszczenie, całkiem realne, mroziło mi krew w żyłach. Wpadłem w sidła tyrana-oratora, mszczącego się na ludziach za pomocą dziesiątków tysięcy słów, jakimi ich obrzucał – w sidła następnego okrutnego kuglarza, kolejnego wyrachowanego aktora, który używał kul nie z powodu własnego kalectwa, ale żeby podkreślić swe zgorzknienie i rozgoryczenie. To właśnie pełen nienawiści człek, który wynalazł obmowę… Człek zimny i przebiegły, udający wstrząśniętego ludzką niegodziwością, mizantrop twierdzący, iż wybrał mizantropię wobec faktu, że nienawidzili go ci, których on sam nienawidzi. Znalazłem się w szponach kpiarza pogardzającego wszystkim.
– Powiada się – podjął Smilesburger – że Chaim Chofetz miał kłopot z jedną tylko kwestią. Tak jest, Żyd nie powinien w żadnych okolicznościach zniesławiać drugiego Żyda, ale czy znaczy to, że nie wolno mu także zniesławiać samego siebie? Nad tym Chaim Chofetz głowił się długie lata.
Dopiero gdy był stary, stało się coś, co pomogło mu to rozstrzygnąć. Pewnego dnia wyjechał z Radzynia i w pociągu usiadł koło innego Żyda. Szybko nawiązali przyjazną rozmowę. Chaim Chofetz zapytał towarzysza podróży kim jest i dokąd się udaje. Ten z zapałem odrzekł, że jedzie do Chaima Chofetza, by go wysłuchać. Ów Żyd nie wiedział, iż starzec, z którym rozmawiał, to właśnie Chaim Chofetz. Zaczął pod niebiosa wychwalać znakomitego mędrca. Chaim Chofetz w milczeniu słuchał tych peanów pod swoim adresem. A potem rzekł: „Wie pan co? On wcale nie jest taki nieskazitelny”. Żyd był zdumiony… Jak ten staruch śmie twierdzić coś podobnego? „Czy wiesz pan, o kim mówisz? Czy pan wiesz, co wygadujesz?” „Owszem, odparł Chaim Chofetz, wiem i to dobrze. Tak się składa, że znam Chaima Chofetza i wcale nie jest on taki święty”. Dalej Chaim Chofetz zaczął snuć zarzuty w stosunku do siebie, a w przygodnym znajomym wzbierała złość. W końcu uderzył starca w twarz. Pociąg dojechał akurat do kolejnej stacji. Na peronie tłoczno było od ludzi w napięciu oczekujących przybycia Chaima Chofetza. Gdy mędrzec wysiadł, zaczęły się wiwaty na jego cześć. Dopiero wówczas tamten Żyd przekonał się, kogo spoliczkował.
Proszę sobie wyobrazić przerażenie biedaka. I niech pan sobie przedstawi, czym był widok owego nieszczęśnika dla dobrej i łagodnej duszy Chaima Chofetza. Od tamtej chwili Chaim Chofetz już wiedział: nie wolno mówić źle również o sobie.
Tak więc Smilesburger zakończył opowiadanie zgrabną, dowcipną kodą. Pomimo jego ciężkiego akcentu, mówił płynnie, niemal śpiewnie, niczym stara piastunka usypiająca bajaniem małe dziecko.
Chciałem spytać: „Po co to wszystko? Co tu się kroi? Dlaczego się tutaj znalazłem? Kim pan właściwie jest? Kim są tamci? Jaki związek ma z tym wszystkim Pipik?” Niespodziewanie chciałem pytać jednocześnie o tak wiele spraw… Pragnąłem także wołać o pomoc, krzyczeć ze strachu i napięcia, zmusić go do jakichś wyjaśnień. Gotowy byłem już nie tylko wyskoczyć za okno, ale też wyskoczyć z własnej skóry. Cisza zdała mi się w tamtej chwili rodzajem histerycznej głuchoty, którą zamierzałem wykorzystać na swoją obronę. Milczałem, chociaż wiedziałem aż za dobrze, że Uri z kumplami znajdą bez trudu sposób na rozwiązanie mi języka.
– Gdzie ten Uri? – spytał Smilesburger, zerkając na zegarek. – To w połowie człowiek, a w połowie zwierzę. Jeśli w drodze do restauracji napotkał piękną dziewczynę w żołnierskim mundurze…
Taki już z niego typek. Przepraszam raz jeszcze. Od wielu dni nie jadł pan niczego pożywnego… Ktoś inny na pana miejscu mógłby okazać się mniej wyrozumiały. Człowiek skręcający się z głodu zapomina najczęściej o spokoju i dobrych manierach. Henry Kissinger wrzeszczałby na całe gardło, że taki marny staruch jak ja każe mu siedzieć w tym dusznym pomieszczeniu. Henry Kissinger straciłby cierpliwość już parę godzin temu, zacząłby tłuc w ściany i nie miałbym mu tego specjalnie za złe.
Jednak pan, z pańskim opanowaniem, spokojem, chłodem…
Poderwał się za pomocą kul i w podskokach znalazł się przy tablicy. Kawałkiem kredy napisał na niej po angielsku:
NIE BĘDZIESZ NIENAWIDZIŁ BRATA SWEGO.
A poniżej:
NIE BĘDZIESZ MŚCIŁ SIĘ ANI ŻYWIŁ URAZY DO DZIECI TWEGO LUDU.
– Ale może tak w głębi ducha – powiedział pisząc – jest pan rozbawiony i zaciekawiony, co tłumaczyłoby pańską spokojną postawę. Dysponuje pan tym rodzajem żydowskiego intelektu, który pozwala natychmiast dostrzegać komiczną stronę wypadków. Może wszystko jest dla pana żartem?
Mam rację? A czy on też jest żartem?
Odłożył kredę i wskazał na ekran telewizyjny. Kamera na moment zatrzymała się na postaci Demianiuka, komunikującego się z obrońcą za pomocą karteczek.
– Początkowo bez przerwy trącał Sheftela. Sheftel pewnie powiedział mu w końcu: „John, przestań mnie trącać. To, co masz mi do przekazania, zapisuj na kartkach”. No więc teraz Demianiuk pisze, a Sheftel nie czyta. A czemu jego alibi jest takie marne? Nie zastanawiało to pana? Przecież takie chaotyczne pomieszanie miejsc i dat z łatwością zdyskredytowałby student pierwszego roku prawa.
Demianiuk nie jest inteligentny, ale jemu samemu zdaje się, że jest sprytny. W zasadzie ktoś, jakiś znajomek z dawnych czasów, mógłby podtrzymać jego zapewnienia. Ten ktoś mógłby jednak również uchylić rąbka prawdy, a Demianiuk rzeczywiście jest zbyt cwany, aby do tego dopuścić. Woli na wszelki wypadek trzymać bliskich z daleka. Żonę. Znajomych. Nawet tego nieszczęsnego syna…
Pański przyjaciel, George Ziad, nazwał to „procesem pokazowym”… Przedtem przez dziesięć lat trwały przesłuchania przed amerykańskimi komisjami i sądami. A tu, w Jerozolimie, wyznaczono trzech najznamienitszych sędziów i od roku toczy się rozprawa na oczach prasy całego świata. Do każdego szczegółu podchodzi się z wielką pieczołowitością… Nad autentycznością pewnego detalu spierano się przez dwa dni. Pan Ziad chyba sobie żartował. Zbyt wiele żartów… Czy pan wie, co niektórzy ludzie gadają? Ano, że OWP w rzeczywistości kieruje Żyd… Że sam Arafat, otoczony bandą swoich bojowników, nie byłby w stanie przewodzić swej rozsianej po wielu krajach organizacji, bez jakiegoś żydowskiego wsparcia. Ludzie powiadają, że jeśli nawet Arafat nie podlega Żydowi, to już z całą pewnością kontaktuje się z Żydami w sprawie pieniędzy. Kto, jak nie Żyd, ocaliłby OWP przed korupcją? Kiedy Libańczycy wystawili Palestyńczyków do wiatru, to kto, jak nie Żyd, uratował OWP od rzezi w Bejrucie? Kto obecnie zasila finansowo rebelię i nadaje jej rozgłos na całym świecie? Proszę spojrzeć, niech pan popatrzy na Sheftela – rzucił, ponownie przykuwając moją uwagę do ekranu telewizora.
– Kiedy studiował prawo, władze odmówiły akurat wizy wjazdowej Meyerowi Lansky’emu. Sheftel stanął wtedy na czele organizacji „Studenci popierający Meyera Lansky’ego”. Potem zaczął dla Lansky’ego pracować i Lansky w końcu dostał wizę. Sheftel nazwał tego żydowskiego gangstera z Ameryki najbardziej błyskotliwym człowiekiem, jakiego spotkał. „Gdyby Lansky był w Treblince, powiada Sheftel, to wykończyłby tamtejszych Ukraińców i nazistów w trzy miesiące”… Czy Sheftel wierzy Demianiukowi? To nie takie istotne. Ważniejsze, że Sheftel nigdy nie uwierzył w nasze państwo. Woli bronić zbrodniarza wojennego i jakiegoś gangstera, niż wziąć stronę żydowskiego establiszmentu. Mimo wszystko, to jeszcze nie potajemne kierowanie OWP czy zasilanie Palestyńczyków pieniędzmi, choćby nawet z charytatywnych pobudek… Czy wie pan, co rzekł Demianiuk Sheftelowi, gdy ten zajął miejsce Irlandczyka O’Connora? Powiedział mu: „Gdybym od początku miał żydowskiego adwokata, to teraz nie znalazłbym się w takich kłopotach”. Żart?
Najwyraźniej nie. Człowiek, którego utożsamiają z Iwanem Groźnym z Treblinki, miał ponoć stwierdzić: „Gdybym od początku miał żydowskiego adwokata”… Tak więc pytam raz jeszcze, czy to rzeczywiście tylko żartobliwa plotka, że palestyński rynek, majątek, nieruchomości, akcje, walutę podtrzymują wprawdzie ich arabscy bracia, ale za przyzwoleniem żydowskich doradców? Tylko kim są ci Żydzi, o ile naprawdę istnieją? A jeżeli istnieją, to jakimi pobudkami się kierują? Czy to tylko głupia, arabska propaganda, mająca zasiać zamieszanie wśród Żydów, czy też prawda istotnie ambarasująca? Łatwiej mi już zrozumieć zdrajców, takich jak pan Vanunu, który ujawnił brytyjskim dziennikarzom nasze nuklearne tajemnice niż tych bogatych Żydów, co przekazują pieniądze OWP.
Zastanawiam się nawet, czy Chaim Chofetz znalazłby w swym dobrym sercu przebaczenie dla Żydów tak otwarcie łamiących zakazy Tory powiadające, że nie wolno brać zemsty na dzieciach naszego ludu. Czymże są najgorsze słowa wobec dawania żydowskich pieniędzy arabskim terrorystom, strzelającym z broni maszynowej do naszych dzieci bawiących się na plażach? To prawda, Chaim Chofetz powiadał, że w dniu śmierci dane ci będą tylko te pieniądze, które wcześniej ofiarowałeś w zapomodze potrzebującym… Ale zapomoga dla OWP? Nie w ten sposób gromadzi się skarby w niebie. Nie będziesz nienawidził brata swego, nie będziesz naśladował wielu w czynieniu zła i nie będziesz wystawiał czeków terrorystom, którzy zabijają Żydów. Chciałbym poznać nazwiska tych, co podpisują się na czekach dla Arabów. Chciałbym mieć szansę porozmawiania z tymi ludźmi i zapytania ich, czy wiedzą, co robią. Jednak najpierw muszę dowiedzieć się, czy istnieją naprawdę, a nie tylko w wyobraźni tych pańskich przesiąkniętych złością przyjaciół, speców od kłamstw i czynienia zamieszania. Nie mam pojęcia, może George Ziad jest całkowicie szalony, a może diabelsko perfidny. Albo i taki, i taki. Ale z takimi problemami stykamy się tutaj codziennie. Czy istotnie bogaci Żydzi w Atenach czekają na spotkanie z panem, który kuma się z naszymi wrogami? Czy tamci Żydzi gotowi są oddać swą majętność do dysponowania tym, co chcą zniszczyć nasze państwo od początku jego istnienia? Przypuszczam, że znalazłoby się ich z pięciu. No, może nawet dziesięciu. Ile byliby w stanie wyłożyć? Każdy po milionie? To kropla w porównaniu z dotacjami, jakimi każdego roku zasilają Arafata zepsuci arabscy szejkowie. Czy warto ich tropić za głupie dziesięć milionów? Czy można po prostu zabić bogatych Żydów za to, że nie lubi się ludzi, którym przekazują pieniądze? Z drugiej strony, czy można się z nimi dogadać, z tymi osobnikami tak niewiernymi i przewrotnymi? Pewnie najlepiej w ogóle o nich zapomnieć i pozostawić ich w spokoju, okrytych na wieki hańbą… Ja jednak tak nie potrafię. Nie potrafię przestać myśleć o nich, o tych członkach naszej społeczności, dwulicowych Żydach z piątej kolumny. Pragnę tylko pogadać z jednym z nich, tak jak teraz rozmawiam z panem. Czy zaślepia mnie żydowska nadgorliwość? Czy zrobił mnie w konia jakiś arabski łgarz? Chaim Chofetz upominał nas, że „świat opiera się na tych, co potrafią zachować milczenie w trakcie sprzeczki”… Jednak może świat nie zawali się tak od razu, jeżeli powie pan teraz kilka słów. Czy powinienem rozmyślać o takich Żydach?
Jakie jest pańskie zdanie? Mamy tyle problemów… trzeba uczynić tyle dla Żydów w Związku Radzieckim, zadbać o bezpieczeństwo naszego małego kraju… więc po co trwonić cenną energię na ściganie paru nienawidzących siebie Żydów i rozstrzyganie, o co im właściwie chodzi. Chaim Chofetz i tak powiedział już wszystko na temat Żydów zniesławiających własny lud. Czynią oni źle i jak wszyscy, co czynią źle, poniosą w przyszłości karę. Tak więc po cóż ich ścigać? To moje pierwsze pytanie do pana. Drugie brzmi: jeśli zdecyduję się ich ścigać, to czy mogę liczyć na wsparcie Philipa Rotha?
Gdy w końcu Smilesburger zdołał sformułować wprost, do czego zmierzał, w drzwiach pojawił się Uri.
– Lunch – rzekł Smilesburger, uśmiechając się pogodnie. Posiłek znajdował się na tacy. Uri postawił ją przed telewizorem, Smilesburger zaś gestem dał mi znać, bym przysunął się z krzesłem i zabrał się do konsumowania.
Zupa miała nawet znośny smak, chleb podobnie, również ziemniaki dało się przełknąć. To było najprawdziwsze jedzenie. Z niczym tak prawdziwym jak ten lunch nie zetknąłem się podczas ostatnich dni.
Dopiero gdy przełknąłem pierwszy kęs, przypomniałem sobie, w jakich okolicznościach widziałem Uriego dzień wcześniej. Otóż był on jednym z dwóch młodzieńców w dżinsach, którzy mnie skojarzyli się z robotnikami, natomiast George’owi Ziadowi z pracownikami izraelskiej tajnej policji.
Tamten drugi – domyśliłem się obecnie – to ów gość w hotelu, co zaproponował, że obciągnie mi i Pipikowi. Pomyślałem też, iż tę salę zapewne wynajęli, przypuszczając nie bez podstaw, że będę tu dostatecznie odizolowany. Poszli do dyrektora szkoły i powiedzieli: „Służył pan w wojsku, wiemy o tym. Czytaliśmy pańskie akta, jest pan szczerym patriotą. Niech pan wypieprzy wszystkich z budynku na to popołudnie. Dzieciakom niech pan zrobi wolny dzień”. A ów usłuchał bez szemrania. W tym kraju tajna policja ma wielką władzę.
Gdy skończyłem jeść, Smilesburger wręczył mi – po raz wtóry – kopertę z czekiem na milion dolarów.
– Zgubił pan to zeszłej nocy – powiedział – wracając z Ramallah.
Wypytywałem Smilesburgera o rozmaite rzeczy, ale nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że otrzymam zwięzłą odpowiedź dotyczącą Moszego Pipika. Smilesburger stwierdził, iż nie ma pojęcia, skąd wziął się ów mój sobowtór, gdzie się podziewa obecnie i dla kogo może pracować. W każdym razie z całą pewnością nie pracował dla nich.
– Tak to już bywa – wyjaśnił Smilesburger. – I nie tylko w książkach i intrygach snutych przez tajne służby… Najpierw zjawia się ten nieprawdziwy. Potem ów, pod którego szalbierz się podszywa. W końcu i George Ziad wchodzi na scenę. No i zaczyna się improwizacja.
– Stwierdził pan, że to zwyczajny wariat.
– Dla pana z pewnością ktoś więcej… Jego pojawienie się przypominać musi panu paranoiczny zbieg okoliczności. Takich szarlatanów jak on jest na pęczki. Linie lotnicze oferują im specjalne zniżki. Pędzą żywot podróżując po kontynentach. Pański sobowtór odleciał wczesnym rankiem do Nowego Jorku. Już jest z powrotem w Ameryce.
– Nie próbował go pan zatrzymać…
– Przeciwnie. Starałem się wszelkimi siłami skłonić go do wyjazdu.
– A tamta kobieta?
– Nic o niej nie wiem. Zdaje się, że pan poznał ją lepiej od innych. Podejrzewam, iż przygodzie z nią trudno się oprzeć… To boginka męskiego pożądania. Czy się mylę?
– Oboje wyjechali…
– Tak. Nam chodziło o tylko jednego z was. Nie wariata, nie szarlatana, nie schorowanego głupca…
Tylko o tego, co potrafi trzymać język za zębami, umie być cierpliwy, ostrożny i nie daje się sprowokować nawet w najbardziej niecodziennych okolicznościach. Wystawiliśmy panu wysoką ocenę. Mam pan doskonały instynkt. Mniejsza, że się pan cały trząsł i nawet zwymiotował… Nie zesrał się pan i nie uczynił fałszywego kroku. Bóg nie mógłby zesłać lepszego Żyda do tego zadania.
Ja jednak zadania się nie podjąłem. Na dałem się wplątać w następną, niedorzeczną historię, by odegrać kolejną rolę w cudzej sztuce. Im więcej Smilesburger opowiadał o tajnej operacji – opatrzonej przezeń kryptonimem „Smilesburger” – w której, według niego, powinienem wziąć udział, tym bardziej zaczynałem się irytować. I nie tylko dlatego, że jego dziwaczne zachowanie już mnie nie zdumiewało. Przede wszystkim z tego powodu, że wreszcie najadłem się, uspokoiłem rozdygotane nerwy i zaczynałem w pełni zdawać sobie sprawę, jaką to żałosną zabawkę stanowiłem w rękach tych Izraelczyków uprawiających niebezpieczne gierki, zrodzone z chorej wyobraźni.
Początkowo odczuwałem wobec ludzi, którzy uwięzili mnie, wręcz rodzaj wdzięczności, zapewne za podkarmienie mnie kawałkiem zimnego kurczaka. Trzymali mnie tu wbrew mej woli, rozważając jednocześnie, jak wypełniłbym dla nich pewną misję. Wdzięczność rozwiała się, ustępując teraz wściekłości. Stopień mego wzburzenia zaniepokoił nawet mnie samego, jednakże nie byłem w stanie powstrzymać wybuchu, jaki nastąpił. A nieprzyjazne, pogardliwe spojrzenie Uriego – który wrócił akurat z ekspresem, by napełnić mi filiżankę kawą – wkurzyło mnie jeszcze bardziej, zwłaszcza kiedy Smilesburger wyjaśnił że ów jego podwładny wcześniej śledził każdy mój krok. Zasadzka na szosie do Ramallah? Jak się dowiedziałem, Uri był tam również. Biegałem jak szczur po labiryncie pod ich bacznym spojrzeniem, nie mając właściwie pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Smilesburger uknuł coś więcej niż zagmatwaną historię, zainspirowaną obecnością w Jerozolimie Pipika – którego jego informatorzy zidentyfikowali jako oszusta ledwie kilka godzin po tym, jak celnicy, na podstawie fałszywego paszportu, uznali go za mnie – i moim przybyciem tydzień później. Jak Smilesburger mógłby uważać się za zawodowca, gdyby podobny zbieg przypadków nie wzbudził jego ciekawości? Każdy pisarz zrozumiałby, co oznacza taka, nasycona wielorakimi możliwościami, sytuacja. Tak, Smilesburger był jak pisarz i nie brakło mu szczęścia – co wyznał otwarcie i szczerze.
Tyle, że pisarstwo to czysta sztuka, natomiast jego zajęcie – nie, i to również skłonny był przyznać.
Czerpał jednak z okoliczności umysłowe rozkosze podobne do tych, które bywają udziałem prozaików: tworzenie i rozszyfrowywanie zagadek, docieranie do ukrytej przed oczami śmiertelników istoty TL-CT-J, posługiwanie się metodami naukowej logiki… Smilesburger rzekł, iż postępuje tak samo jak pisarz: zaczyna spekulować, a większość tych spekulacji wymaga naruszenia uznanych konwencji. To wymaga hazardowego zamiłowania do ryzyka, zrywania zasłon z rzeczy przemilczanych, co – jak mi pochlebił – zawsze było moją specjalnością. Jego praca polega zasadniczo na zgadywaniu.
Na stawianiu na jakąś kartę. Czasem popełnia się przy tym błędy. Przedobrzą się lub też zaniedbuje albo idąc za wskazaniami wyobraźni, dociera się w ślepą uliczkę. A potem coś się wyłania, jakiś głupi szczegół, drobne, zabawne znaczenie… I już z chaosu wyodrębniają się zarysy operacji, niejasne, majaczące, koślawe, a jednak stanowiące pożywkę dla imaginacji, bo przecież samo życie jest także przypadkowe, nielogiczne, prawdopodobne przez swoje nieprawdopodobieństwo.
– Kto wie, czym się skończy ta sprawa z Atenami… Niech pan jedzie do Aten jako człowiek George’a Ziada, a jak dobrze odegra pan swą rolę, to może zaaranżują następne spotkanie… w Tunisie, z Arafatem. To wcale nie jest wykluczone. Dla pana będzie to wspaniała przygoda, a i dla nas, jak myślę, wysłanie pana do Tunisu okaże się osiągnięciem. Ja sam spędziłem tydzień z Arafatem. Jaser to dowcipny człowiek. Kapitalnie mruga oczami. Jest świetnym aktorem. Bardzo, bardzo utalentowanym. Potrafi być także uroczy. Polubi go pan.
W odpowiedzi cisnąłem mu w twarz pewien drobiazg – jego czek na milion dolarów. – Jestem amerykańskim obywatelem – powiedziałem.
– Przyjechałem tu, żeby zebrać materiały do artykułu dla pewnego amerykańskiego magazynu. Nie jestem żadnym żydowskim bojownikiem. Ani żadnym żydowskim tajnym agentem. Nie zostanę drugim Pollardem i nie mam zamiaru dokonywać zamachu na Jasera Arafata. Mam tutaj, w Jerozolimie, przeprowadzić wywiad z pisarzem… Mam z nim porozmawiać o jego książkach. Śledziliście mnie i zwabiliście w to miejsce… Napadliście na mnie, sterroryzowaliście, traktując mnie jak marionetkę… A teraz ma pan czelność…
Uri usiadł na parapecie i uśmiechał się do mnie, gdy wyrażałem swe wzburzenie z powodu wszystkich tych ekscesów, świństw, w jakie zostałem wplątany.
– Nikt pana nie trzyma. Może pan wyjść – stwierdził Smilesburger.
– Mogę też podjąć odpowiednie kroki – powiedziałem do niego, przypominając sobie, w jaki sposób zastopowałem Pipika, gdy spotkałem go po raz pierwszy. – Przetrzymywaliście mnie tu przez wiele godzin, nie informując o przyczynach uprowadzenia ani o tym, co może mi się przydarzyć.
Urządziliście szopkę według trywialnego schematu, tak groteskową, że ledwie wierzyłem własnym uszom, gdy padło tu słowo „wywiad”. I cała ta bzdura nie miała nic wspólnego z poszanowaniem moich praw, mojej prywatności… To mają być służby specjalne?
– A może przede wszystkim ochranialiśmy pana?…
– Kto was o to prosił? Ochranialiście mnie na drodze z Ramallah? Mogli mnie tam zatłuc na śmierć.
Mogli mnie zastrzelić.
– Ale nie spadł panu nawet włos z głowy.
– Zdarzenie nie pozostawiło mimo wszystko przyjemnych wspomnień.
– Uri odwiezie pana do amerykańskiej ambasady, gdzie będzie pan miał możność złożyć skargę na ręce ambasadora.
– Proszę po prostu wezwać taksówkę. Mam dosyć Uriego.
– Zrób, co on mówi – Smilesburger zwrócił się do Uriego.
– Gdzie ja właściwie jestem? – zapytałem, kiedy Uri wyszedł z sali.
– Co to za miejsce?
– Chyba widać, że to nie więzienie. Nie przykuliśmy pana do kaloryfera w celi bez okien, z opaską na oczach i kneblem w ustach.
– Niech pan tylko nie mówi, że mam szczęście, bo to nie Bejrut. Wolałbym dowiedzieć się czegoś istotniejszego… Na przykład, kim jest człowiek, który się za mnie podawał.
– Lepiej zapytać o to George’a Ziada. Zdaje się, że pańscy palestyńscy przyjaciele wodzili pana za nos skuteczniej niż ja.
– Czyżby? Czy pan to w i e?
– A uwierzy mi pan, jak odpowiem: tak? Sądzę, że będzie pan musiał zaczerpnąć informacji ze źródła, które okaże się dla pana bardziej wiarygodne, tak jak ja zostanę zmuszony poprosić o współpracę kogoś mniej drażliwego… Ambasador Pickering podeśle mi ludzi odpowiednich, według niego, do tej roboty i jakoś dojdę z nimi do ładu… Jednak nie ufam pańskim słowom, że te dni były dla pana prawdziwym piekłem i pozostanie po nich w panu uraz do końca życia. Może pewnego dnia stworzy pan kolejną powieść i uwzględni mój skromny wkład w jej powstanie? Taka powieść raczej nie ukaże się drukiem, jeśli zdecyduje się pan na dalszą współpracę z nami, ale talent taki jak pan stworzy arcydzieło z każdej pożywki. Ostatecznie żadna służba wywiadowcza, choćby najsprawniejsza, nie może konkurować z twórczą wyobraźnią pisarza. Może pan, bez ingerencji brutalnej rzeczywistości, opisywać postacie bardziej wyraziste niż prostacki zbir w rodzaju Uriego i zabawniejsze ode mnie… Kim był ten oszust? Pańska bujna wyobraźnia pewnie podsuwała panu hipotezy znacznie barwniejsze od tego, co jest trywialną prawdą. Kim jest George Ziad i jaką grę prowadzi? O, to problem znacznie poważniejszy… Prawda, rzeczywistość. Taka banalna, tak głupia, tak bezładna… że aż można poczuć zaskoczenie, rozczarowanie… Całkiem inaczej niż w pańskim domku w Connecticut, gdy cała realność skupiła się w panu…
Uri zajrzał do sali i krzyknął:
– Taksówka przyjechała!
– To dobrze – rzekł Smilesburger, wyłączając jednocześnie telewizor. – W tym miejscu zaczyna się pańska powrotna droga do normalności.
Czy jednak istotnie mogłem mieć pewność, że ta taksówka naprawdę okaże się taksówką, skoro wzbierały we mnie wątpliwości, czy ci ludzie mają cokolwiek wspólnego z izraelskimi tajnymi służbami? Jaki na to dowód? Kompletny brak sensu w tym wszystkim – może to był właśnie dowód? Gdy pomyślałem sobie o owej „taksówce”, to nagle poczułem, że bardziej obawiam się wyjść, niż zostać i ciągnąć rozmowę z tymi dziwnymi osobnikami.
– Kim jesteście? – spytałem. – Kto wara kazał zająć się mną?
– Proszę się o to nie martwić. Niech pan opisze mnie w swojej książce tak, jak się panu podoba.
Woli pan przedstawić mnie w nieco bardziej romantycznym czy demonicznym świetle? Woli pan zrobić ze mnie bohatera czy raczej wyśmiać mnie?… To zależy od pana.
– Przypuszczam, że istnieje tych dziesięciu bogatych Żydów, zasilających finansowo Palestyńczyków. Proszę mi powiedzieć, czemu się pan tym interesuje.
– Chce pan udać się taksówką do swojej ambasady i złożyć skargę, czy dalej słuchać kogoś, komu pan nie dowierza? Taksówkarz nie będzie czekać. Można natomiast wynająć specjalną limuzynę.
– W takim razie proszę o limuzynę.
– Rób, co mówi – Smilesburger ponownie polecił Uriemu.
– Płatne gotówką czy kartą kredytową? – zapytał Uri nienaganną angielszczyzną i głośno zaśmiał się wychodząc.
– Dlaczego on bez przerwy tak idiotycznie się śmieje?
– W ten sposób udaje, że brak mu poczucia humoru. To miało pana zastraszyć. Ale nie pękł pan, tylko dzielnie się trzymał… Proszę dalej.
– Tamci Żydzi, co przekazują albo i nie pieniądze na rzecz OWP… Czyż nie mają prawa posługiwać się swym majątkiem, jak im się tylko żywnie podoba, nie narażając się na szykany ze strony osób takich jak pan?
– Jako Żydzi mają nie tylko prawa, ale i niezbywalne, moralne powinności. Właściwie Żydzi zobowiązani są do udzielania pomocy Palestyńczykom. Uczyniliśmy Palestyńczykom wiele złego.
Wysiedliliśmy ich i poddaliśmy uciskowi. Przepędzaliśmy ich, biliśmy, torturowaliśmy, mordowaliśmy. Państwo żydowskie od samego początku swojego istnienia miało na celu eliminację palestyńskiej obecności w historycznej Palestynie i zasiedlenie tej ziemi ludźmi wywodzącymi się głównie z Europy. Palestyńczycy zostali rozproszeni i podbici przez Żydów. By zbudować żydowskie państwo, przeinaczyliśmy historię… Zepchnęliśmy Palestyńczyków do takiej roli, do jakiej chrześcijanie zepchnęli nas: zrobiliśmy z nich tych ujarzmionych i pogardzanych odszczepieńców, w końcu nadając im status podludzi. Pomijając terroryzm czy też polityczną głupotę Jasera Arafata, jedno pozostaje faktem: jako naród Palestyńczycy są całkowicie niewinni, a odium spada na Żydów.
Dla mnie straszne nie jest to, że garstka zamożnych Żydów wspiera finansowo OWP, ale to, iż Żydzi na świecie zapomnieli o obowiązku pomagania innym.
– To, co mówił pan parę minut wcześniej, brzmiało zupełnie inaczej.
– Sądzi pan, że jestem cyniczny?
– Tak to trochę wygląda.
– Nie, powiadam wszystko szczerze. To oni są niewinni, a winni jesteśmy my. Oni mają rację, a my się mylimy. To oni są ofiarami, my zaś agresorami. Ja jestem bezwzględnym człowiekiem i wykonuję czarną robotę dla bezwzględnego kraju… Jestem bezwzględny świadomie i na ochotnika. Jeżeli pewnego dnia Palestyńczycy zwyciężą i tu, w Jerozolimie, być może nawet w tym samym budynku, gdzie teraz sądzimy pana Demianiuka, zorganizują proces zbrodniarzy wojennych… I kiedy, po uporaniu się z grubymi rybami, wezmą się za pomniejszych funkcjonariuszy mojego pokroju, nie będę mógł obronić się przed palestyńskimi oskarżeniami. I ci Żydzi, którzy z własnej woli popierali OWP, zostaną mi przedstawieni jako owi, co nie zapomnieli o sumieniu, o żydowskim sumieniu. Którzy, mimo nacisków, odmówili udziału w gnębieniu Palestyńczyków i okazali się prawdziwymi spadkobiercami swego narodu, który w przeszłości tak wiele przecierpiał tak wiele. Moją brutalność sędziowie skonfrontują z ich prawością i zawisnę na szubienicy. A co powiem przed obliczem trybunału, gdy zostanę już osądzony i uznany za winnego przez obecnych nieprzyjaciół? Czy powołam się na tysiącletnią historię poniżającego, okrutnego, dzikiego, morderczego antysemityzmu? Czy powtórzę, że mieliśmy prawa do tej ziemi, że Żydzi zamieszkiwali ją dawno, dawno temu? Czy wspomnę o zbrodniach holocaustu? Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru usprawiedliwiać się w ten sposób teraz i nie uczyniłbym tego nawet w takich okolicznościach. Nie wyłożę też prostej prawdy: „Walczyłem i pracowałem dla swego plemienia”. Nie powiem: „Urodziłem się Żydem, a Żydów wszędzie i zawsze potępiano”. Gdy sąd udzieli mi ostatniego słowa, nie wygłoszę płomiennej oracji, lecz rzeknę przed trybunałem tylko to: „Zrobiłem to, co zrobiłem, bo miałem na względzie was”… Może to nie do końca prawda, ale też nie całkiem łgarstwo. Odpowiadam za siebie i własne czyny. A pan? Co powiedziałby pan w ostatnim słowie do sędziów? Schowałby się za Aaronem Appelfeldem. Nawet teraz pan tak robi. Powiedziałby pan: „Nie aprobowałem postępowania Sharona, nie aprobowałem działalności Szamira i tknęło mnie sumienie, gdy przekonałem się, jak cierpi mój dawny przyjaciel George Ziad i jak niesprawiedliwość doprowadziła go do szaleństwa z nienawiści”. I doda pan: „Byłem przeciwny zasiedlaniu Żydami terenów na zachodnim brzegu Jordanu, a bombardowania Bejrutu napawały mnie przerażeniem”. I zademonstruje pan na tysiąc sposobów, jaki to ludzki, pełen współczucia człek z pana, a oni spytają wtedy: „Jednak popierał pan Izrael, ten sztuczny twór państwowy, pomiot imperialistycznego koloniałizmu?” No i wówczas powoła się pan na Appelfelda. Mimo to Palestyńczycy powieszą pana… i słusznie. No bo jakim usprawiedliwieniem jest postać pana Appelfelda z Bukowiny, tu, w Hajfie i Jafie? Powieszą pana razem ze mną, pod warunkiem, rzecz jasna, że nie pomylą pana z tym drugim Philipem Rothem. Jeśli się pomylą, to będzie miał pan przynajmniej jakąś szansę.
Ponieważ tamten Philip Roth, który sugerował europejskim Żydom opuszczenie ziemi zdobytej podstępem i przemocą i zasilenie diaspory, okazał się ich przyjacielem, sojusznikiem, ich żydowskim bohaterem. I tamten Philip Roth to pańska jedyna nadzieja. Tamten człowiek, którego uważa pan za potwora, jest w istocie pańskim wybawcą… oszust stanowi rękojmię pańskiej niewinności. Będzie mógł pan udawać przed sądem jego właśnie i uciekając się do wszelkich sztuczek przekonać sędziów, że wy dwaj to jedna i ta sama osoba. Inaczej potraktują pana jak Żyda znienawidzonego nie mniej niż Smilesburger. A nawet bardziej znienawidzonego za ukrywanie prawdy.
– Jest już limuzyna!
To Uri ponownie ukazał się w drzwiach. Uri, ten byczek z przylepionym uśmieszkiem, zgrywający sympatycznego koleżkę, człowiek raczej nie podzielający moich racjonalnych poglądów życiowych.
Jego obecność nie przestawała wytrącać mnie z równowagi. Był niezbyt wysokim, muskularnym młodzianem, bez problemów, które wstrząsały ludźmi w jego otoczeniu. Dostrzegałem jego mięśnie, widoczne nawet przez ubranie, sterowane przez niezbyt rozwinięty mózg, i czułem się na ich widok – choć przecież swoje ważyłem – jak mały, bezbronny chłopczyk. W dawnych czasach, kiedy wszelkie spory rozstrzygano za pomocą pięści, męska połowa gatunku ludzkiego musiała wyglądać mniej więcej tak jak Uri – dzikie bestie w męskiej postaci, których nie trzeba było powoływać do wojska i szkolić, bo znały się wybornie na zabijaniu.
– Niech pan jedzie – rzekł Smilesburger. – Do Appelfelda. Do Nowego Jorku. Do Ramallah. Do amerykańskiej ambasady. Proszę udać się tam, gdzie można poczuć się względnie bezpiecznie i komfortowo. Ma pan ten luksus, że jest pan zasymilowanym, amerykańskim Żydem. Niech się pan tym nacieszy. Jesteś pan nadzwyczajnym, niebywałym, fantastycznym zjawiskiem… naprawdę wyzwolonym Żydem. Żydem bez zobowiązań. Żydem, który widzi świat w różowym kolorze.
Wygodnym Żydem. Żydem szczęśliwym. Jedź pan. I wybieraj. Bierz. Ciesz się z posiadania.
Szczęśliwy z pana Żyd, nad którym nie ciąży klątwa… Trzymającym się z boku od naszych historycznych batalii.
– Nie… – odezwałem się. – To nie całkiem prawda. Jestem niby szczęśliwym Żydem, którego nikt nie przeklął, ale co jakiś czas przychodzi mi wysłuchiwać jakiegoś żydowskiego safanduły, obłożonego setkami klątw. Czy to wreszcie koniec tego cyrku? A może ma pan jeszcze za pazuchą jakąś retoryczną sztuczkę? Jakieś inne środki perswazji? A może spuściłby pan ze smyczy to swoje zwierzę, co sterczy w drzwiach i gra mi na nerwach? Chyba się aż rwie, żeby skoczyć mi do gradła!?
Krzyczałem teraz.
Wówczas kaleki starzec wsparł się na kulach, pokuśtykał do tablicy i tam starł dłonią napisane wcześniej przez siebie po angielsku sentencje. Hebrajskiego tekstu nie tknął.
– Koniec lekcji – rzucił do Uriego, a potem, zwracając się do mnie, dodał nie kryjąc rozczarowania.
– Nadal wściekły z powodu „porwania”?
W tej chwili przypominał znowu tamtego schorowanego, przygnębionego starca, posługującego się raczej marną angielszczyzną, w jakiego wcielił się w kafeterii dzień wcześniej. Zaczął naraz wyglądać na załamanego człowieka, którego twarde życie zgnoiło dawno temu. Jedno było pewne – to nie ja pognębiłem go w przeszłości. Może po prostu bardzo zmęczyło go wymyślanie sposobów na chwytanie w pułapki bogatych Żydów, którzy nie przekazywali części swych pieniędzy na Izrael.
– Panie Roth Numer Jeden… Niech pan mądrze korzysta ze swego żydowskiego umysłu. Niech pańscy palestyńscy wielbiciele dowiedzą się, że siłą uprowadziliśmy ich drogiego, sławnego Żyda antysyjonistę.
Słysząc to, po pięciu godzinach siedzenia pod pieczą Smilesburgera, zebrałem się wreszcie na odwagę, by ruszyć ku wyjściu. Zdawałem sobie sprawę, że ryzykuję, ale nie mogłem już dłużej odgrywać roli doświadczalnego zwierzątka w ich laboratorium, gdzie robili ze mną, co chcieli.
Jednak nikt nie zrobił nic, żeby mnie zatrzymać. Uri, ten beztroski i wesołkowaty Uri, otworzył pchnięciem drzwi, a następnie przylgnął sztywno wyprostowany do ściany, błazeńsko pozując na kamerdynera, usłużnego wielce wobec swego chlebodawcy.
Znalazłem się już na korytarzu, kiedy dosłyszałem, jak Smilesburger woła:
– Zapomniał pan czegoś!
– Niemożliwe! – odkrzyknąłem, ale Uri już był przy mnie, trzymając w dłoni czerwoną książeczkę, którą czytałem wcześniej, usiłując pozbierać myśli.
– Obok krzesła – odpowiedział Smilesburger – pozostał jeden z dzienników Klinghoffera.
Wziąłem dziennik od Uriego dokładnie w momencie, kiedy zza drzwi od sali wyjrzał Smilesburger.
– Mamy trochę szczęścia tu, w naszym małym, oblężonym kraju – stwierdził. – W diasporze znajduje się wielu utalentowanych Żydów, takich jak pan. Osobiście miałem przyjemność zwerbowania jednego z pańskich wybitnych kolegów, który napisał dla nas te dzienniki. Całkiem nieźle się przy tym bawił. Początkowo odmówił… Powiedział: „Dlaczego nie Roth? On specjalizuje się w takiej literaturze”. Odrzekłem mu jednak: „Dla pana Rotha szykujemy coś zupełnie innego”.