A. Dnieprow RÓWNANIA MAXWELLA

Owa koszmarna przygoda zaczęła się pewnego sobotniego wieczoru.

Przeglądałem miejscową gazetę popołudniową i na ostatniej stronie natrafiłem na ogłoszenie: „Towarzystwo Kraftstudta przyjmuje od instytucji oraz osób prywatnych zlecenia na wykonanie wszelkiego rodzaju prac z zakresu obliczeń oraz analiz matematycznych. Gwarancja wysokiej jakości wykonania. Zlecenia kierować pod adresem: Weltstrasse 12”.

Było to akurat to, o czym nie śmiałem nawet marzyć. Przez wiele tygodni trudziłem się nad rozwiązaniem równań Maxwella, które opisywały zachowanie się fal elektromagnetycznych w ośrodkach niejednorodnych o osobliwej budowie. W końcu udało mi się dokonać szeregu przybliżeń i uproszczeń i nadać równaniom taką postać, że mogła je rozwiązać matematyczna elektronowa maszyna cyfrowa. Sądziłem już, że wypadnie mi przedsięwziąć podróż do stolicy, gdzie miałem zamiar prosić administrację ośrodka obliczeniowego, aby dokonano tam wszystkich potrzebnych mi obliczeń. Obecnie jednak ośrodek obliczeniowy zawalony jest zamówieniami wojskowymi. Nic tam nikogo nie obchodzą próby teoretyczne prowincjonalnego fizyka, interesującego się prawami rozchodzenia się fal radiowych.

A oto proszę, w naszym małym miasteczku znalazł się ośrodek obliczeniowy, który poprzez ogłoszenia prasowe poszukuje zleceniodawców.

Wstałem zza biurka i podszedłem do telefonu, chcąc natychmiast połączyć się z Towarzystwem Kraftstudta. W tym momencie zorientowałem się, że prócz adresu ośrodka obliczeniowego nie podano w gazecie nic więcej. „Solidny ośrodek matematyczny bez telefonu? To niemożliwe!” Wobec tego zadzwoniłem do redakcji gazety. — Niestety, to jest wszystko, cośmy otrzymali od Kraftstudta — powiedział sekretarz redakcji. — W ogłoszeniu nie podano żadnego telefonu.

W książce telefonicznej Towarzystwo Kraftstudta także nie figurowało.

Płonąc z niecierpliwości, by jak najszybciej otrzymać rozwiązania równań, wyczekiwałem poniedziałku. Parokrotnie odrywałem się od starannie wypisanych na papierze równań, za którymi kryły się skomplikowane procesy fizyczne, i myśli moje zwracały się ku Towarzystwu Kraftstudta. „Wychodzą ze słusznego założenia — rozważałem. — W naszych czasach, gdy każdej myśli człowieka próbuje się nadać postać wzoru matematycznego, trudno wykoncypować bardziej intratne zajęcie”. Ale, ale, kim właściwie jest ten Kraftstudt? Od dawna mieszkam w tym mieście, ale żadnego Kraftstudta chyba nie znam. Mówię „chyba”, bo jakoś bardzo niejasno przypominam sobie, że kiedyś, zdaje się, spotkałem się już z tym nazwiskiem. Ale gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach, tego nie pamiętam.

Wreszcie nadszedł długo oczekiwany poniedziałek. Wsadziłem do kieszeni kartkę ze swoimi równaniami i wyruszyłem na poszukiwanie Weltstrasse 12. Mżył drobny wiosenny deszczyk, musiałem więc wziąć taksówkę.

— To dosyć daleko — rzekł kierowca — za rzeką, przy szpitalu psychiatrycznym.

W milczeniu skinąłem głową i pojechaliśmy.

Jechaliśmy około czterdziestu minut. Minąwszy rogatki miasta, przejechaliśmy przez most nad rzeką, okrążyliśmy jezioro i znaleźliśmy się na pagórkowatym terenie, porosłym wyschniętymi zeszłorocznymi chwastami. Gdzieniegdzie przebijała już wczesna wiosenna zieleń.

Wreszcie ukazały się dachy, a potem czerwona cegła murów położonego w dole szpitala psychiatrycznego, który w naszym mieście nazwano żartobliwie „przybytkiem mędrców”.

Wzdłuż wysokiego murowanego ogrodzenia z tłuczonym szkłem biegła droga wysypana szlaką. Kierowca skręcał kilka razy w labiryncie murów.

W końcu zatrzymał auto przed niewielkimi drzwiami.

— To tu. Dwunasty numer.

Byłem niemile zaskoczony, gdy się zorientowałem, że drzwi, które według wszelkiego prawdopodobieństwa prowadziły do biura Towarzystwa Kraftstudta, stanowiły jednocześnie wejście do „przybytku mędrców”. „Czy Kraftstudt aby nie zaangażował wariatów do wykonywania wszelkiego rodzaju prac matematycznych?” — pomyślałem sobie i uśmiechnąłem się.

Podszedłem do drzwi i nacisnąłem guzik dzwonka. Czekałem długo, chyba z pięć minut. Wreszcie drzwi się otworzyły. Ukazał się w nich młody człowiek o bladej twarzy i zjeżonych gęstych włosach, mrużąc oczy porażone światłem dziennym.

— Słucham pana? — zwrócił się do mnie.

— Czy tu się mieści Towarzystwo Matematyczne Kraftstudta? — zapytałem.

— Tak.

— Panowie dawali ogłoszenie w gazecie…

— Tak.

— Przyniosłem zamówienie.

— Proszę, niech pan pozwoli.

Zwróciłem się do kierowcy, powiedziałem, żeby zaczekał, i pochylając się wszedłem do środka. Gdy zamknęły się za mną drzwi, znalazłem się w zupełnych ciemnościach.

— Proszę, niech pan pozwoli za mną. Ostrożnie, tu schodki. Teraz na lewo. Znów schodki. Teraz pójdziemy w górę…

Mówiąc to, mój przewodnik prowadził mnie za rękę przez ciemne, kręte korytarze, schodami to w dół, to w górę…

Wreszcie nad głową zajaśniało przyćmione żółtawe światło; wspiąwszy się po stromych kamiennych schodach Znalazłem się w niewielkim hallu z oszkloną przegrodą. Młody człowiek szybko wszedł za przepierzenie, otworzył szerokie okienko i zwrócił się do mnie:

— Słucham pana.

Miałem uczucie, jakbym trafił nie tu, gdzie trzeba. Ten półmrok, ten podziemny labirynt i wreszcie ten głuchy pokój, bez okien, z jedną jedyną słabiutką żarówką pod sufitem — to wszystko w żaden sposób nie kojarzyło mi się z nowoczesnym ośrodkiem obliczeniowym.

Stałem, oglądając się z niedowierzaniem wokół.

— Słucham pana — powtórzył młody człowiek, wychylając się przez okienko.

— Ach, tak! A więc to tu mieści się ośrodek obliczeniowy Towarzystwa Kraftstudta?

— Tak, tak — przerwał mi z nutą zniecierpliwienia w głosie. — Mówiłem już panu, że tutaj. O co chodzi w pańskim zamówieniu?

Wyciągnąłem z kieszeni kartkę z zapisem równań i podałem mu przez okienko.

— To jest przybliżenie liniowe tych oto równań, podane w pochodnych cząstkowych — zacząłem wyjaśniać niepewnym głosem. — Chciałbym, żeby panowie rozwiązali mi je cyfrowo, przynajmniej na granicy dwóch ośrodków… Rozumie pan, to jest równanie dyspersji i tutaj szybkość rozchodzenia się fal radiowych jest zmienna w każdym punkcie.

Młody człowiek zmiął w dłoni moją kartkę i zwrócił się do mnie nieoczekiwanie.

— Wszystko jasne. Na kiedy potrzebne jest panu rozwiązanie?

— Jak to na kiedy? — zdziwiłem się. — To panowie powinni mi powiedzieć, kiedy otrzymam wynik.

— Jutro. Odpowiada panu? — zapytał, zwróciwszy na mnie czarne oczy o głębokim spojrzeniu.

— Jutro?!

— Tak, jutro. Powiedzmy, na godzinę dwunastą.

— Boże, cóż za maszynę panowie mają?! Tak szybko pracuje?

— Więc tak, jutro o dwunastej otrzyma pan rozwiązanie. Cena — czterysta marek. Opłata gotówką.

Bez słowa podałem mu pieniądze i wizytówkę, na której widniało moje nazwisko oraz adres.

Prowadząc mnie przez podziemny labirynt do wyjścia, młody człowiek zapytał:

— Ach, więc to pan jest profesorem Rauchem?

— Tak, owszem. A dlaczego pan pyta?

— Kiedy organizowaliśmy ośrodek obliczeniowy, przypuszczaliśmy, że wcześniej czy później zjawi się pan u nas.

— Dlaczego panowie tak sądzili? — zapytałem.

— A od kogóż jeszcze można spodziewać się zleceń w tej dziurze?

Odpowiedź wydała mi się całkiem przekonująca.

Nie zdążyłem się nawet pożegnać z młodym człowiekiem, gdy drzwi się za mną zatrzasnęły.

W drodze powrotnej przez cały czas myślałem o tym dziwnym ośrodku obliczeniowym, który znajdował się pod wspólnym dachem z „przybytkiem mędrców”. Gdzie i kiedy spotkałem się z nazwiskiem Kraftstudta?

Nazajutrz z niecierpliwością oczekiwałem porannej poczty.

Gdy o godzinie pół do dwunastej rozległ się przy drzwiach dzwonek, zerwałem się z miejsca i ruszyłem, by otworzyć listonoszowi. Ku swemu zdumieniu ujrzałem przed sobą chudziutką, bladą dziewczynkę, trzymającą w rękach wielką niebieską kopertę.

— Czy pan profesor Rauch? — zapytała.

— Tak.

— Przyniosłam przesyłkę od Kraftstudta. Proszę o pokwitowanie.

Cieniutkie jej rączki grzebały chwilę w kieszeniach palta, po czym dziewczynka podała mi książkę.

Na pierwszej kartce książki, którą mi wręczyła, widniało jedno jedyne nazwisko — moje. Pokwitowałem i chciałem jej dać parę fenigów.

— O, co pan — zarumieniła się i bąknąwszy cichutko „do widzenia”, ulotniła się.

Z kopertą w ręku wróciłem do gabinetu. Patrząc na fotokopię gęsto zapisanego rękopisu, z początku nie mogłem nic zrozumieć. Po elektronowej matematycznej maszynie cyfrowej spodziewałem się czegoś wręcz innego: długich kolumienek cyfr, w których po jednej stronie powinny widnieć wartości argumentów, po drugiej zaś — wartości rozwiązania równań.

To, co miałem przed sobą, w niczym tego nie przypominało. Było to dokładne i kompletne rozwiązanie moich równań!

Przebiegłem oczami kartkę po kartce, coraz bardziej zagłębiając się w ścisłe i zdumiewające swą doskonałością, jasnością i pomysłowością obliczenia. Człowiek, który rozwiązywał równania, dysponował imponującą wiedzą matematyczną… Mogliby mu jej pozazdrościć najtężsi matematycy. Rozwiązania dokonano w oparciu o prawie wszystkie dziedziny matematyki: teorię równań różniczkowych i całkowych, liniowych i nieliniowych, teorię funkcji zmiennej zespolonej, teorię grup, teorię mnogości — a nawet o takie działy matematyczne, zdawałoby się, nie mające bliższego związku z tym konkretnym problemem, jak topologia, teoria liczb oraz logika matematyczna.

Omal nie krzyknąłem z podziwu, gdy w wyniku uogólnienia wielkiej ilości twierdzeń, rozwiązań szczególnych, wzorów i równań, pojawiło się wreszcie i samo rozwiązanie, którego zapis matematyczny zajmował całe trzy wiersze.

Najbardziej jednak fantastyczne było to, że nieznany matematyk postarał się również nadać owej tasiemcowej formule zapis przejrzysty.

Znalazł on przybliżoną, lecz bardzo przy tym ścisłą, krótką i prostą formę zapisu matematycznego, składającego się z samych tylko elementarnych wyrażeń algebraicznych i trygonometrycznych.

Na końcu, na niewielkiej wklejce, rozwiązanie równań zostało przedstawione w formie graficznej.

Niczego więcej nie można było sobie życzyć. Równanie, które jak sądziłem nie da się przedstawić w postaci skończonej, zostało rozwiązane.

Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia i zachwytu, zabrałem się ponownie do dokładniejszego studiowania fotokopii. Tym razem zauważyłem, że człowiek, który rozwiązywał moje zadanie, pisał gorączkowo, drobniutkim pismem, jakby chcąc zaoszczędzić każdy milimetr papieru i każdą sekundę czasu. Całość stanowiła dwadzieścia osiem stron i wyobraziłem sobie, jak tytaniczna musiała być praca owego matematyka. Proszę spróbować napisać własnoręcznie w ciągu jednej doby list do kogoś ze znajomych o objętości dwudziestu ośmiu stron albo zapełnić dwadzieścia osiem stron własnego życiorysu, lub wreszcie spróbować z jakiejkolwiek bądź książki, w sposób zupełnie mechaniczny, bez zwracania uwagi na sens słów, po prostu zwyczajnie przepisać dwadzieścia osiem stron, a przekonacie się, że to piekielna praca.

A nie był to przecież list do znajomego ani też przepisany fragment starego romansu. Było to rozwiązanie niezwykle skomplikowanego zagadnienia matematycznego i pomyśleć — dokonano tego w ciągu jednej doby! Przez kilka godzin bez przerwy wlepiałem oczy w zapisane kartki i z każdą godziną coraz bardziej rosło moje zdumienie.

Gdzie Kraftstudt wynalazł takiego matematyka? Na jakich warunkach pracuje u niego? Co to za jeden? Chyba jakiś nieznany geniusz? A może to jeden z tych przypadków cudu natury ludzkiej, które spotyka się czasem na granicy normalności i obłąkania? Może to jeden z takich unikatów, którego udało się Kraftstudtowi wynaleźć w „przybytku mędrców”?

Historia zna wypadki, gdy genialni matematycy trafiali w końcu do szpitali psychiatrycznych. Może matematyk, który tak wspaniale rozwiązał moje zadanie, należy również do tej kategorii ludzi?

Takie oto pytania prześladowały mnie przez cały dzień.

Mimo wszystko fakt pozostawał faktem. Zadanie rozwiązała nie maszyna, lecz człowiek — jakiś niebywały geniusz matematyki, o którym świat nic nie wie.

Następnego dnia, ochłonąwszy nieco z wrażenia, jeszcze raz przestudiowałem rozwiązanie, tym razem rozkoszując się nim, jak potrafią się rozkoszować ludzie słuchający dobrej muzyki. Było ono tak niezrównane, tak ścisłe, tak przejrzyste, że postanowiłem… powtórzyć eksperyment i zlecić Towarzystwu Kraftstudta rozwiązanie jeszcze jednego zadania.

Na szczęście nie zbywało mi na nich; wybrałem równanie, którego rozwiązanie uważałem zawsze za absolutnie beznadziejne, i to nie tylko w postaci skończonej; uważałem za niemożliwe nawet sprowadzenie go do postaci potrzebnej, by podać je do rozwiązania maszynie matematycznej.

Równanie to także dotyczyło teorii rozchodzenia się fal radiowych, ale tym razem zagadnienie było specyficzne i wyjątkowo skomplikowane, ze źródłami ruchomymi w ośrodku, którego właściwości podlegają zmianom w czasie i w przestrzeni. Było to jedno z owych równań, które teoretycy fizyki wypisują po to jedynie, by się nimi podelektować, a potem puścić w niepamięć, bo i tak są zbyt skomplikowane, by mogły się przydać komuś w praktyce…

Gdy rozwarły się drzwi w ścianie z czerwonej cegły, przywitał mnie znów ten sam młody człowiek. Ujrzawszy mnie uśmiechnął się tajemniczo.

— Mam jeszcze jedno zadanie… — zacząłem.

Kiwnął głową i tak jak za pierwszym razem poprowadził mnie przez ciemne korytarze do swej mrocznej poczekalni bez okien.

Znałem już procedurę, podszedłem do okienka i podałem mu kartkę z równaniem.

— To u panów nie maszyny liczą?

— Jak pan widzi — odrzekł, nie odrywając oczu od kartki.

— Człowiek, który rozwiązał moje pierwsze zadanie to wielki talent matematyczny — rzekłem.

Młody człowiek nie odpowiedział nic, zagłębiony w czytaniu rękopisu.

— Jednego mają go panowie czy też kilku? — zapytałem.

— A czy to ma coś wspólnego z tym, czego pan potrzebuje? Firma daje gwarancję…

Nie zdążył dokończyć zdania. Głęboką ciszę podziemi rozdarło przeraźliwe, nieludzkie wycie. Przebiegł mnie dreszcz i zacząłem nasłuchiwać. Krzyk dochodził skądś zza ściany. Ktoś krzyczał, a właściwie wydzierał się na całe gardło, jakby go tam poddawano nieludzkim torturom. Młody człowiek zmiął kartkę z moim zadaniem, umknął spojrzeniem w bok, potem spojrzał na mnie i wybiegając zza przegródki złapał mnie za rękę i pociągnął ku wyjściu.

— Co to było? — zapytałem go, ledwie łapiąc oddech, już przy samych drzwiach na ulicę.

Zamiast odpowiedzi wypalił:

— Rozwiązanie otrzyma pan pojutrze o dwunastej. Pieniądze proszę przekazać gońcowi.

Po tych słowach zniknął — zostałem sam przed taksówką.

Czyż muszę mówić, że po tym wypadku straciłem do reszty spokój? Po pierwsze, nie mogłem ani przez chwilę zapomnieć przerażającego krzyku, który, zdawało się, wstrząsnął grubymi murami ośrodka obliczeniowego Towarzystwa Kraftstudta. Po wtóre, wciąż jeszcze znajdowałem się pod wrażeniem tego, że to jeden człowiek w ciągu jednej doby rozwiązał tak trudne zadanie matematyczne. A po trzecie, jak w gorączce oczekiwałem na rozwiązanie mojego drugiego zadania. Jeśli i ono zostanie rozwiązane, to wówczas…

W dwa dni później rękami drżącymi z podniecenia odbierałem kopertę, przyniesioną przez gońca Towarzystwa Kraftstudta. Z jej objętości mogłem wnosić, że znajduje się tam jednak rozwiązanie tego niezwykle skomplikowanego zadania matematycznego. Z pewnym niepokojem spoglądałem na chudziutką istotkę stojącą przede mną. Nagle olśniła mnie myśl.

— Proszę wejść, już przynoszę pieniądze.

— Nie, nie trzeba — dziewczynka poruszyła się jakby strwożona — zaczekam tutaj…

— Ależ, proszę wejść, po co ma pani marznąć — rzekłem i prawie siłą wciągnąłem ją do pokoju. — Muszę przejrzeć pracę i zobaczyć, czy warta jest, by za nią płacić.

Dziewczynka przywarła plecami do drzwi i spoglądała na mnie otwartymi szeroko oczami…

— To zabronione… — wyszeptała.

— Co zabronione?

— Wchodzić do domu klientów… Dostałam taką instrukcję, proszę pana.

— Niech pani machnie ręką na tę instrukcję. Ja tu jestem gospodarzem i nikt się nie dowie, że wstępowała pani do mnie.

— O, proszę pana… Oni o wszystkim się dowiedzą, a wtedy…

— Co wtedy? — zapytałem, podchodząc do niej.

— O, to straszne…

Nagle pochyliła głowę i rozpłakała się. Położyłem rękę na jej ramieniu, w tym momencie wzdrygnęła się gwałtownie i wyskoczyła za drzwi.

— Proszę natychmiast o siedemset marek, muszę już iść — wyrzekła głosem drżącym, ale pełnym stanowczości.

Podałem jej pieniądze, wyrwała mi je z rąk i umknęła.

Gdy otworzyłem kopertę, omal nie krzyknąłem ze zdumienia. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na stosik fotokopii nie wierząc własnym oczom.

Najbardziej zdumiało mnie to, że wyliczenia były pisane innym charakterem pisma.

Drugi genialny matematyk! Ten wszakże był jeszcze bardziej genialny niż pierwszy, gdyż na pięćdziesięciu trzech arkuszach papieru rozwiązał równania po stokroć trudniejsze niż poprzednie. Przebiegając wzrokiem kartki, wypełnione energicznym, zamaszystym pismem, wpatrując się w całki, sumy, wariacje i inne wzory z najtrudniejszych dziedzin nauk matematycznych, pomyślałem sobie w pewnym momencie, że znalazłem się oto w jakimś nie znanym mi dziwnym świecie matematyki, w którym wszelkie trudności utraciły znaczenie. Jakby po prostu nigdy nie istniały.

Wydawać się mogło, że matematyk, który rozwiązał moje drugie zadanie, nie miał żadnych wątpliwości, tak samo jak my, gdy dodajemy lub odejmujemy w słupku dwucyfrowe liczby.


Kilkakrotnie przerywałem czytanie rękopisu, by zajrzeć do podręczników matematyki. Zdumiewała mnie sprawność, z jaką nie znany mi matematyk posługiwał się najbardziej skomplikowanymi twierdzeniami i tematami. Logika jego była wprost niewiarogodna, głębia myśli nieogarniona, a metoda rozwiązania nie nasuwała żadnych zastrzeżeń.

Gdyby najgenialniejsi matematycy wszystkich czasów i narodów, tacy jak: Newton, Leibniz, Gauss, Euler, Łobaczewski, Weierstrass, Hilbert i wielu innych, mogli widzieć, jak rozwiązano to zadanie, byliby bez wątpienia nie mniej ode mnie zdumieni.

Po przestudiowaniu rękopisu, całkiem oszołomiony i z zachwianym poczuciem rzeczywistości, pogrążyłem się w myślach. „Skąd Kraftstudt wziął takich matematyków?” — Teraz byłem już pewien, że miał ich nie dwóch i nie trzech, lecz z pewnością całą grupę.

Nie mógł przecież zakładać poważnego ośrodka obliczeniowego zatrudniając tylko dwie czy trzy osoby. Jak mu się to udało? Dlaczego firma mieści się w tym samym gmachu, co dom wariatów? Kto i dlaczego krzyczał tak nieludzko tam za ścianą? „Kraftstudt, Kraftstudt…” — nazwisko to gdzieś i kiedyś usłyszane chodziło mi po głowie, dręczyło mnie. Ale gdzie i kiedy? Kto się ukrywa za tym nazwiskiem? Chodziłem po gabinecie, ściskałem głowę rękami i usiłowałem przypomnieć sobie, co wiedziałem o Kraftstudcie.

Potem znów zasiadłem do genialnego manuskryptu, rozkoszując się jego treścią, studiując wszystko oddzielnie i po kolei, zagłębiając się w tok dowodzenia poszczególnych twierdzeń i wyprowadzenia wzorów. Nagle zerwałem się na równe nogi. Teraz bowiem przypomniał mi się przeraźliwy, nieludzki krzyk równocześnie z nazwiskiem Kraftstudta.

Skojarzenie to nie było przypadkowe. Inaczej zresztą być nie mogło.

Tak właśnie — nieludzki krzyk kogoś katowanego i Kraftstudt! Oba te elementy tworzyły nierozłączną całość. W czasie drugiej wojny światowej niejaki Kraftstudt był oficerem śledczym w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Grazu. Po wojnie stanął przed sądem. Za katowanie i mordowanie ludzi został skazany na dożywotnie więzienie. Od tamtej chwili wszelki słuch o nim zaginął.

Przypomniałem sobie opublikowane we wszystkich gazetach zdjęcie tego człowieka w mundurze obersturmführera SS, w pince-nez, o oczach szeroko otwartych, nawet jakby zdziwionych, i otyłej twarzy. Trudno było uwierzyć, że człowiek o takiej fizjonomii mógł być oprawcą w hitlerowskich katowniach. Jednakże, równocześnie ze zdjęciem, podawano szczegółowe zeznania świadków i wyniki śledztwa. Tak, Kraftstudt rzeczywiście był oprawcą.

Co się z nim stało po procesie? Czy aby go teraz nie zwolniono, tak jak wielu innych zbrodniarzy?

Ale co on może mieć wspólnego z matematyką? Gdzież tu jakiś logiczny związek: oprawca z obozów i genialne rozwiązywanie równań różniczkowych i całkowych?

W tym miejscu nić moich rozważań rwała się i wiedziałem, że nie potrafię powiązać tych dwu ogniw. Coś się tu nie zgadzało, kryła się w tym jakaś tajemnica, której nie byłem w stanie wyjaśnić za pomocą czysto abstrakcyjnego rozumowania.

Nie wiem, jak długo łamałem sobie nad tym głowę i próbowałem sprowadzać do wspólnego mianownika wszystkie te elementy — Kraftstudta, „przybytek mędrców” i grupę genialnych matematyków — i w żaden sposób to mi się nie udawało. W dodatku jeszcze ta dziewczynka, która oświadczyła, że „oni i tak się o wszystkim dowiedzą…” Jakaż była bojaźliwa i wylękniona!

Po kilku dniach dręczących rozmyślań doszedłem do przekonania, że jeśli nie wyjaśnię tej tajemnicy, to całkiem mi się w głowie pomiesza.

Przede wszystkim postanowiłem się przekonać, czy Kraftstudt z ośrodka matematycznego i Kraftstudt, zbrodniarz wojenny, to jedna i ta sama postać.

Kiedy stanąłem po raz trzeci przed niskimi drzwiami, wiodącymi do firmy Kraftstudta, poczułem, że teraz musi się stać coś takiego, co odegra zasadniczą rolę w całym moim życiu. Nie wiem czemu, ale zwolniłem taksówkę i dopiero gdy auto skryło się za zakrętem, zadzwoniłem do drzwi.

Odniosłem wrażenie, jak gdyby młody człowiek o zamkniętej, prawie starczej twarzy, oczekiwał mnie. Od razu wziął mnie za rękę i nie pytając o nic poprowadził przez ciemne podziemia do tej samej poczekalni, w której byłem już dwukrotnie.

— A więc, z czym pan znów przychodzi? — zapytał impertynencko.

— Chciałbym widzieć się osobiście z panem Kraftstudtem — bąknąłem.

— Czy ma pan jakieś pretensje do firmy, panie profesorze? — spytał.

— Chciałbym widzieć się z panem Kraftstudtem — powtórzyłem, starając się nie patrzeć w jego wielkie czarne oczy, które miały w tej chwili zły i urągliwy wyraz.

— To pańska sprawa. Mnie to mało obchodzi — rzekł, gdy wytrzymałem trwające dłuższą chwilę spojrzenie jego badawczych oczu.

— Proszę poczekać tutaj.


Po czym znikł w jakichś drzwiach za oszkloną przegrodą i nie było go przeszło pół godziny.

Zdrzemnąłem się już prawie, gdy posłyszałem szmer w końcu sali i w półmroku ukazała się postać człowieka w białym fartuchu ze stetoskopem w rękach. „Doktor — pomyślałem sobie. — Zaraz zacznie mnie badać i osłuchiwać. Czyż muszę przejść przez to, zanim zobaczę się z panem Kraftstudtem?”

— Pan pozwoli — rzekł doktor uprzejmie. Ruszyłem za nim, nie mając zielonego pojęcia o tym, co za chwilę stanie się ze mną i jakie konsekwencje mogą wyniknąć z tego mojego pomysłu.

Minąwszy drzwi w oszklonej przegrodzie, pośpieszyłem za człowiekiem w białym fartuchu. Szliśmy długim korytarzem, do którego skądś z góry przenikało światło dnia. Korytarz kończył się wielkimi, masywnymi drzwiami. Doktor zatrzymał się.

— Proszę tu zaczekać. Zaraz zostanie pan przyjęty przez Kraftstudta.

Doktor zjawił się znowu po pięciu minutach. Szeroko otworzył drzwi i przez chwilę widziałem ciemny zarys jego sylwetki w promieniach wpadającego tu światła dziennego.

— No cóż, chodźmy — rzekł głosem człowieka, który żałuje tego, co ma za chwilę nastąpić.

Posłusznie ruszyłem za nim. Gdy weszliśmy do przestronnego jasnego pokoju o wielkich oknach, mimo woli przymknąłem oczy. Z odrętwienia wyrwał mnie ostry głos:

— Proszę bliżej, profesorze Rauch.

Odwróciłem się w prawo i zobaczyłem Kraftstudta, tego samego Kraftstudta, którego znałem z licznych zdjęć w gazetach.

— Zdaje się, że pragnął pan widzieć się ze mną — zapytał bez przywitania, nie wstając zza biurka. — Czym mogę służyć?

Szybko wziąłem się w garść i przełknąwszy ślinę podszedłem aż do samego biurka, przy którym siedział.

— Ach, więc zmienił pan rodzaj zajęć? — spytałem, patrząc mu prosto w twarz. W porównaniu z tym, jakim był piętnaście lat temu, postarzał się wyraźnie, na twarzy, na ostro zarysowanych kościach policzkowych pojawiły się grube, zwiędłe fałdy.

— Co pan ma na myśli, profesorze? — rzucił pytanie, patrząc na mnie i bacznie mnie obserwując.

— Ja, panie Kraftstudt, sądziłem, a ściślej mówiąc, miałem nadzieję, że pan wciąż jeszcze…

— Ach, o to chodzi!


I Kraftstudt roześmiał się na cały głos.

— Inne czasy, Rauch. Inne… Co pana sprowadza do mnie, profesorze?

— Panie Kraftstudt, jak może się pan domyślać, znam się coś niecoś na matematyce. Mam na myśli oczywiście matematykę współczesną.

Sądziłem więc z początku, że zorganizował pan normalny ośrodek obliczeniowy, wyposażony w elektronowe maszyny. Jednakże już dwukrotnie przekonałem się, że tak nie jest. W pańskim ośrodku zadania matematyczne rozwiązują ludzie. Rozwiązują je wprost genialnie. A co najdziwniejsze — zdumiewająco szybko, nadludzko szybko. Ja, jeśli pan pozwoli, ośmieliłem się przyjść do pana, żeby zapoznać się z pańskimi matematykami, którzy naturalnie są ludźmi nieprzeciętnymi.

Kraftstudt początkowo skrzywił twarz w uśmiechu, a potem zaczął śmiać się, najpierw cicho, później coraz głośniej i głośniej.

— Czego pan się tak śmieje, panie Kraftstudt? — obruszyłem się. — Przecież każdy człowiek o zdrowych zmysłach musiałby popaść w zdumienie, zaznajomiwszy się z tymi rozwiązaniami równań, jakie przekazała do mojej dyspozycji pańska firma!

— Śmieję się z czego innego, Rauch. Śmieję się z tego, że jest pan ograniczony i naiwny jak prowincjusz. Śmieję się z tego, że pan, profesorze, człowiek ogólnie szanowany w mieście, zawsze wprawiający wszystkich w podziw swą uczonością, tak beznadziejnie nie nadąża za gwałtownym postępem współczesnej nauki!

Oburzyła mnie bezczelność byłego hitlerowskiego oprawcy.

— Proszę słuchać! — zawołałem. — Zaledwie piętnaście lat temu specjalnością pana było torturowanie niewinnych ludzi rozpalonym żelazem. Jakie ma pan dziś prawo wymądrzać się na temat nauki współczesnej? Jeśli chce pan wiedzieć, Kraftstudt, przyszedłem, by się przekonać, jakimi metodami zmusza pan swoich podwładnych, wielce utalentowanych ludzi, do wykonania w ciągu jednej doby pracy, której podołać mógłby tylko człowiek genialny i to w ciągu paru lat. Przekonać się i powiadomić o tym wszystkich.

Kraftstudt podniósł się z krzesła i nasępiwszy brwi podszedł do mnie.

— Niech pan słucha, Rauch. Radziłbym panu nie wyprowadzać mnie z równowagi. Wiedziałem, że zgłosi się pan do mnie wcześniej czy później.

Nie spodziewałem się jednak wcale, że tu, w swoim gabinecie, będę miał do czynienia z idiotą. Przyznaję, miałem nadzieję znaleźć w osobie pana, za pozwoleniem, sprzymierzeńca i pomocnika.

— Co-o-o? — zawołałem, zaciskając z wściekłości pięści i podchodząc bliżej do biurka Kraftstudta.


Twarz Kraftstudta przybrała wyraz szarożółtej, bezkształtnej maski.

Wyblakłe niebieskie oczy za szkłami pince-nez zmieniły się w dwie wąskie szparki, w których zaświecił jakiś zielony, jadowity blask. Przez chwilę miałem wrażenie, że przygląda mi się jak rzeczy, którą zamierza sobie przywłaszczyć.

— A zatem chce pan, żebym wyjaśnił panu, czy nasza firma pracuje rzetelnie? Mało więc jeszcze panu tego, że dwa pańskie idiotyczne zadania zostały rozwiązane tak, jak powinny być rozwiązane w dwudziestym wieku? Chciałby pan jeszcze przekonać się na własnej skórze, co znaczy rozwiązywanie takich zadań? — mówił z jadowitym sykiem. Jego odpychająca twarz była jak bezkształtna bryła, pulsująca nieprzerwanie wściekłością i nienawiścią. — Dosyć tego! Ostatecznie, nie prosiłam wcale, żeby pan tu do mnie przychodził. Ale jeśli już pan przyszedł, i to z takimi zamiarami, dobrze, przyda nam się pan, czy będzie pan tego chciał, czy nie.

Nie zauważyłem, że doktor, który przyprowadził mnie do gabinetu Kraftstudta, przez cały czas rozmowy stał z tyłu za mną. Szef firmy dał mu jakiś znak i w tej samej chwili silna ręka doktora pochwyciła mnie za twarz, mocno zacisnęła mi usta, druga zaś podsunęła pod nos kawałek waty, nasycony jakąś substancją o ostrym zapachu.

Straciłem przytomność…

Ocknąłem się na łóżku i długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie oczu. Dokoła rozbrzmiewały głosy jakichś ludzi. Dyskutowali o czymś z przejęciem; była to dyskusja naukowa, której treść przez jakiś czas nie docierała do mojej świadomości. Dopiero gdy trochę oprzytomniałem, zacząłem chwytać sens zdań, wygłaszanych przez osoby, które znajdowały się koło mnie.

— Henryk nie ma racji. Jak się okazało, kod impulsów, który ma pobudzać neurony środków woli, nie składa się wcale z pięćdziesięciu sygnałów następujących po sobie w równych odstępach czasu i pięciu dłuższych przerw między równymi seriami. Wczoraj sprawdzono to ostatecznie podczas eksperymentów z Nicholsem.

— No wiesz, ten twój Nichols, to żaden przykład. Musisz wiedzieć, że kod dla pobudzenia neuronów jest w przypadku każdego człowieka indywidualny. To, co pobudza ośrodki woli u jednego, może pobudzać coś całkiem innego u kogoś drugiego. Na przykład pobudzenie elektryczne, które Nicholsowi sprawia rozkosz, u mnie powoduje głuchotę. Gdy zostanę podłączony w obwód, mam takie uczucie, jak gdyby wstawiono mi do uszu dwie trąby, przez które przelewa mi się do głowy huk silników samolotowych.

— Mimo wszystko rytm funkcjonowania ośrodków neuronów w mózgu ma u wielu ludzi cechy podobne.

— Jak dotychczas jednak sprawa nie posunęła się poza analizę matematyczną — rzekł ktoś bezbarwnym głosem.

— To tylko kwestia czasu. W danym przypadku doświadczenia pośrednie mają o wiele większe znaczenie niż doświadczenia bezpośrednie. Nikt nie odważy się wstawić ci do mózgu elektrody i obserwować, jakie wywołuje ona w nim impulsy, ponieważ zniekształciłoby to także impulsy. Co innego generator, w którym można regulować w szerokich zakresach modulację częstości kodu impulsów.

Pozwala to na dokonywanie doświadczeń bez naruszania struktury mózgu jako całości.

— Jak by to powiedzieć — odezwał się ktoś tym samym, wciąż bezbarwnym głosem. — Rozumowanie twoje przeczy przypadkowi, jaki miał miejsce z Gorenem i z Voydem. Pierwszy zmarł w ciągu dziesięciu sekund od chwili, gdy został umieszczony w polu, w którym dziesięć kolejnych sygnałów napięcia następowało z częstotliwością siedmiuset herców, z przerwami trwającymi pięć dziesiątych sekundy. Drugi zaś tak wył z bólu, że trzeba było natychmiast wyłączyć generator. Zapominacie o podstawowym twierdzeniu neuro-cybernetyki, że we włóknach neuronów, które istnieją w organizmie człowieka, powstaje olbrzymia ilość obwodów. Biegnące po nich impulsy charakteryzuje specyficzna częstotliwość oraz każdorazowo swoisty kod. Wystarczy popaść w rezonans z dowolnym z tych obwodów, a obwód może wzbudzić się do stanu wprost niewiarogodnego. Jeśli można tak rzec — doktor działa na ślepo. I to, że jeszcze żyjecie, jest po prostu przypadkiem.

W tym momencie rozmowy otworzyłem oczy. Pokój, w którym znajdowałem się, przypominał wielką salę szpitalną z łóżkami ustawionymi wzdłuż ścian. Pośrodku stał duży, drewniany stół, na którym poniewierały się resztki jedzenia, puszki po konserwach, niedopałki papierosów i strzępki papieru. Z góry padało na to wszystko słabe światło elektryczne. Dźwignąłem się na łokciach i rozejrzałem. Rozmowa od razu urwała się.

— Gdzie ja jestem? — wyszeptałem, wodząc oczami wokoło.

Usłyszałem, jak ktoś za moimi plecami powiedział: „Ten nowy przyszedł już do siebie…”

— Gdzie ja jestem? — powtórzyłem pytanie, zwracając się do wszystkich naraz.


— Jak to, nie wie pan? — odezwał się z prawej strony młody człowiek, siedzący na łóżku w samej bieliźnie. — Tu jest firma Kraftstudta, naszego stwórcy i nauczyciela.

— Stwórcy i nauczyciela? — wybąkałem, trąc dłonią czoło. Głowę miałem ciężką, jakby nalaną ołowiem. — Jakiż tam z niego nauczyciel, przecież to zbrodniarz wojenny.

— Zbrodnia, przestępstwo — to pojęcie względne. Wszystko zależy od celu, w imię którego czegoś się dokonuje. Jeśli cel jest wzniosły, każdy postępek jest dobry — wypalił mój sąsiad z prawej.

Zdumiony próbką tak wulgarnego makiawelizmu spojrzałem na niego z ciekawością.

— Gdzie nauczył się pan takich mądrości, młody człowieku? — spytałem zwracając się do niego.

— Pan Kraftstudt — nasz stwórca i nauczyciel! — nagle zaczęli powtarzać jeden przez drugiego wszyscy obecni. „A więc, rzeczywiście trafiłem do» przybytku mędrców«„— pomyślałem sobie gorzko.

— No tak, panowie. Źle jest z wami, jeśli wygadujecie takie rzeczy — powiedziałem, przypatrując im się uważnie.

— Idę o zakład, że u tego nowego matematyka znajduje się w przedziale częstotliwości od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu herców!

— zawołał podnosząc się na łóżku otyły jegomość.

— Uczucie bólu zaś można u niego wywołać przy częstotliwości nie większej od stu czterdziestu herców jednostajnie przyśpieszonego kodu impulsów! — zawołał inny.

— Do snu natomiast można by go przymusić seriami sygnałów po osiem impulsów na sekundę z dwusekundową przerwą po każdej serii!

— Jestem przekonany, że ten nasz nowy będzie odczuwał głód podczas wzbudzenia impulsowego o częstotliwości stu trzech herców przy logarytmicznym wzroście natężenia impulsów.

* * *

Zdarzyło się najgorsze, co mogłem sobie wyobrazić. Nie ulegało wątpliwości, że wszyscy oni byli niespełna rozumu. Dziwne mi się wydało tylko jedno — wszyscy mówili o tym samym; o jakichś kodach i impulsach, mając przez cały czas na uwadze moje doznania. Obstąpili mnie i patrząc mi prosto w oczy, wymieniali głośno jakieś cyfry, wspominali coś o modulacjach i sile natężenia, snując rozważania, jak będę się zachowywał „pod generatorem” i „między ściankami” i jakie napięcie będzie potrzebne w moim przypadku.

Zdając sobie sprawę, że z chorymi umysłowo lepiej nie zaczynać, możliwie jak najdelikatniej zwróciłem się do swego sąsiada, siedzącego na łóżku na prawo ode mnie. Wydał mi się bardziej normalny od reszty.

— Niech mi pan powie, o czym to panowie wciąż mówią? Jestem zupełnym profanem w tych sprawach. Jakieś tam kody, impulsy, neurony, bodźce…

Cały pokój zagrzmiał śmiechem. Mieszkańcy jego aż się zataczali, kiwając się to w przód, to w tył, obejmując się wzajemnie rękami i nachylając niemal do podłogi. Śmiech nie przestawał rozbrzmiewać nawet wówczas, gdy pełen oburzenia wstałem i chciałem na nich krzyknąć.

— Obwód czternasty. Częstotliwość osiemdziesiąt pięć herców!

Wzbudzenie uczucia gniewu! — zawołał któryś z nich i śmiech stał się jeszcze bardziej homerycki.

Wówczas usiadłem na swoim łóżku, czekając aż się uspokoją. Pierwszy ochłonął mój sąsiad z prawej. Podszedł do mnie, usiadł obok i spojrzał mi prosto w oczy.

— To rzeczywiście nic nie wiesz?

— Słowo honoru, nic nie wiem. I nie rozumiem ani słowa z tego co mówicie.

— Słowo honoru?

— Słowo honoru.

— No więc dobrze. Wierzymy ci, chociaż to przypadek bardzo rzadki.

Denis, wstań i opowiedz nowemu, dlaczego tu jesteśmy.

— Tak, Denis, opowiedz mu. Niechże i on będzie tak jak my szczęśliwy.

— Szczęśliwy? — zdziwiłem się. — Czy panowie są szczęśliwi?

— Oczywiście, naturalnie! — zawołali chórem. — Przecież osiągnęliśmy próg doskonałości. Największą rozkoszą dla człowieka jest poznanie samego siebie.

— Czy to znaczy, że przedtem panowie nie znali siebie? — wyraziłem zdziwienie.

— Oczywiście, że nie. Ludzie nie znają samych siebie. Tylko ci, którzy zapoznali się z neuro-cybernetyką, tylko ci mogą poznać siebie.

— Chwała naszemu nauczycielowi! — zawołał któryś.

— Chwała naszemu nauczycielowi! — automatycznie powtórzyli wszyscy.

Ten, którego nazwano Denisem, podszedł do mnie, usiadł na łóżku naprzeciwko mnie i tępym, znużonym głosem zapytał:

— Jakie masz wykształcenie?

— Jestem profesorem fizyki.

— A czy znasz się na biologii?

— Bardzo powierzchownie.

— A na psychologii?

— Jeszcze mniej.

— Na neuropsychologii?

— W ogóle się nie znam.

— A na cybernetyce?

— Kiepsko.

— Na neuro-cybernetyce i na ogólnej teorii regulacji biologicznej?

— Nie mam o tym zielonego pojęcia. W pokoju rozległ się szmer zdumienia.

— To źle — tępo odburknął Denis. — Nic nie zrozumie.

— Niech pan już opowiada! Postaram się zrozumieć.

— Zrozumie po pierwszych dwudziestu seansach z generatorem — zawołał któryś.

— Ja już po pięciu zrozumiałem! — zawołał inny.

— Będzie jeszcze lepiej, jeśli ze dwa razy znajdzie się między ściankami.

— Wszystko jedno, Denis, niech pan opowiada — nalegałem.

Czułem, jak opanowuje mnie zgroza.

— A więc, czy ty rozumiesz, co to jest życie?

Długo siedziałem, patrząc w milczeniu w oczy Denisowi.

— Życie to bardzo skomplikowane zjawisko natury — rzekłem w końcu.

Ktoś roześmiał się w głos. Za nim jeszcze ktoś drugi. A potem inni.

Wszyscy mieszkańcy sali spoglądali na mnie jak na człowieka, który powiedział coś wyjątkowo głupiego. Jeden tylko Denis patrzył z niemym wyrzutem i kiwał głową.

— Źle z tobą. Wielu jeszcze rzeczy będziesz się musiał nauczyć — rzekł.

— Jeśli powiedziałem coś niestosownego, to wytłumacz mi to.

— Wytłumacz mu, Denis, wytłumacz! — wołano zewsząd.

— Więc dobrze. Słuchaj. Życie jest to nieprzerwany obieg zakodowanych bodźców elektrochemicznych w systemie neuronów twojego organizmu.


Zamyśliłem się. Obieg bodźców w siatce neuronów. Gdzieś, kiedyś słyszałem już coś podobnego.

— I co dalej, Denis, co dalej?

— Wszystkie twoje doznania, które stanowią istotę twojego duchowego „ja” — to impulsy elektrochemiczne, przekazywane przez receptory do wyższych regulatorów mózgu i po przetworzeniu powracające do efektorów.

— Tak. I co dalej?

— Każde doznanie, odbierane ze świata zewnętrznego, jest przekazywane przez włókna nerwowe do mózgu. Jedno doznanie różni się od drugiego wzorem kodu, jego częstotliwością, jak również szybkością rozchodzenia się. Te trzy wskaźniki określają wartość, siłę natężenia i czas ciągły doznania. Zrozumiałeś?

— Powiedzmy.

— Jak więc z tego wynika, życie to nic innego, jak przekazywanie zakodowanych informacji w siatce nerwów. Ni mniej, ni więcej. Myślenie to nic innego, jak obieg częstotliwie modulowanych informacji w obwodach neuronów i w centralnych ośrodkach systemu nerwowego, w mózgu.

— Nic z tego nie rozumiem — przyznałem się.

— Mózg składa się mniej więcej z dziesięciu miliardów neuronów, będących odpowiednikami przekaźników elektrycznych. Połączone są one w grupy i obwody włóknami, nazywanymi aksonami. Poprzez aksony bodźce przekazywane są kolejno od jednego do drugiego neuronu, od jednej do następnej grupy. Wędrówka bodźców poprzez neurony — to jest właśnie myśl.

Strach mnie zdjął jeszcze większy.

— Nie zrozumie nic, dopóki nie pobędzie pod generatorem między ściankami! — zaczęto wołać zewsząd.

— Dobrze, przypuśćmy, że masz rację. Co z tego wynika? — zapytałem Denisa.

— A to, że życie można kształtować, jak się chce. Przy pomocy generatorów, pracujących impulsowo i przekazujących sygnały odpowiednich kodów do obwodów neuronów. Ma to olbrzymie znaczenie praktyczne.

— Wytłumacz mi, jakie? — szepnąłem, mając wrażenie, że za chwilę usłyszę coś takiego, co mi odsłoni tajemnicę firmy Kraftstudta.

— Najlepiej dałoby się to wytłumaczyć na przykładzie stymulacji działań matematycznych. W chwili obecnej w krajach zacofanych buduje się tak zwane elektronowe matematyczne maszyny cyfrowe. Ilość trygerów lub przekaźników elektrycznych, składających się na owe maszyny, nie przekracza pięciu-dziesięciu tysiący. Ośrodki mózgu człowieka, zaangażowane w procesach obliczeniowo-matematycznych, posiadają około miliarda takich trygerów. Nikt i nigdy nie będzie w stanie zbudować maszyny o takiej ilości trygerów.

— Więc co z tego?

— A to, że o wiele korzystniej jest posługiwać się w rozwiązywaniu zadań matematycznych aparatem, stworzonym przez samą naturę, a znajdującym się, o tutaj — Denis przeciągnął dłonią po czole ponad łukami brwi — niż budować żałosne i bardzo kosztowne maszyny.

— Ale maszyny pracują szybciej! — zawołałem. — Neuron, o ile mi wiadomo, może być wprawiony w ruch z częstotliwością nie większą niż dwieście razy na sekundę, podczas gdy tryger elektronowy z częstotliwością milionów razy na sekundę. Dlatego też maszyny, pracujące z tak błyskawiczną szybkością, są dużo wygodniejsze.

Cała sala rozbrzmiała znowu śmiechem. Tylko Denis zachował powagę.

— To nie tak. Neurony także można zmusić do pracy z dowolną prędkością, jeśli będzie się przekazywało do nich impulsy o dostatecznie wysokiej częstotliwości. Można dokonywać tego za pomocą generatora elektrostatycznego, pracującego jako impulsowy. Jeśli mózg umieścić w polu działania takiego generatora, można go przymusić do pracy z żądaną prędkością.

— Ach, więc to w ten sposób firma Kraftstudta zbija pieniądze! — zawołałem i skoczyłem na równe nogi.

— To nasz nauczyciel! — nagle wszyscy zawołali chórem. — Powtarzaj z nami: to nasz nauczyciel!

— Nie przeszkadzajcie mu, niech to zrozumie — nieoczekiwanie krzyknął na nich Denis. — Przyjdzie czas, że i on zrozumie, iż pan Kraftstudt, to nasz nauczyciel. Na razie w niczym się nie orientuje. Słuchaj dalej. Każde doznanie człowieka ma właściwy sobie kod, swoją siłę natężenia i czas trwania. Uczucie szczęścia — to częstotliwość pięćdziesięciu pięciu herców na sekundę z przedziałami kodowymi po sto impulsów. Uczucie rozpaczy — częstotliwość sześćdziesięciu dwóch herców na sekundę z przerwami wartości jednej dziesiątej sekundy między seriami. Uczucie radości — częstotliwość czterdziestu siedmiu herców ze wzrastającą siłą natężenia impulsów. Uczucie smutku — częstotliwość dwustu trzech herców, bólu — stu dwudziestu trzech herców, miłości — czternastu herców, natchnienia poetyckiego — trzydziestu jeden, gniewu — osiemdziesięciu pięciu, znużenia — siedemnastu, senności — ośmiu, i tak dalej. Zakodowane impulsy w przedziałach tych częstotliwości przebiegają przez właściwe sobie obwody neuronów. Dzięki temu właśnie człowiek doznaje tych wszystkich uczuć, które tutaj wymieniłem.

Wszystkie te uczucia można wywołać przy pomocy generatora pracującego jako impulsowy, a zbudowanego przez naszego nauczyciela.

To on otworzył nam oczy na to, czym jest życie.

Po tych wyjaśnieniach wszystko mi się w głowie pomieszało, nie byłem w stanie tak od razu połapać się w tym wszystkim. W głowie miałem jeszcze uczucie szumu po narkozie, jaką poczęstowano mnie w gabinecie Kraftstudta. W pewnej chwili poczułem tak wielkie znużenie, że położyłem się na łóżku i zamknąłem mocno oczy.

— Dominuje w nim częstotliwość siedmiu-ośmiu herców. Morzy go sen! — rzekł głośno któryś.

— Niech sobie pośpi. Jutro zostanie pobudzony do życia. Wezmą go jutro pod generator.

— Nie. Jutro zrobią mu spektrum. Opracują jego dane. Może ma jakieś odchylenia od normy.

To były ostatnie słowa, jakie dotarły jeszcze do mojej świadomości.

Potem zapadłem w niepamięć. Nie wiedziałem, co się ze mną działo!

Człowiek, z którym spotkałem się nazajutrz, wydał mi się początkowo sympatyczny i mądry. Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu na drugim piętrze w głównym gmachu firmy, wyszedł mi naprzeciwko z twarzą uśmiechniętą szeroko i z wyciągniętą dłonią.

— A, profesor Rauch, bardzo mi miło.

— Dzień dobry — odrzekłem powściągliwie. — Z kim mam przyjemność?

— Niech mnie pan nazywa zwyczajnie — Bolz, Hans Bolz. Szef mój zlecił mi dosyć przykre zadanie, mam w jego imieniu przeprosić pana.

— Przeprosić? Czyżby waszego szefa mogły dręczyć jakieś wyrzuty sumienia?

— Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Rauch. Mam natomiast panu przekazać w jego imieniu wyrazy szczerego ubolewania z powodu wczorajszych wypadków. Uniósł się. Nie lubi, gdy mu ktoś wypomina przeszłość.

Uśmiechnąłem się.

— Przyszedłem do niego wcale nie po to, by wypominać mu jego przeszłość. Jeśli chce pan wiedzieć, byłem ciekaw czegoś innego.

Chciałem poznać ludzi, którzy tak wspaniale rozwiązywali…


— Proszę usiąść, panie profesorze. O tym właśnie chciałbym z panem porozmawiać.

Usiadłem na krześle, jakie mi wskazano, i zacząłem się przypatrywać siedzącemu naprzeciwko mnie za szerokim biurkiem uśmiechniętemu panu Bolzowi. Był to typowy przedstawiciel Niemców z północy, o pociągłej twarzy, jasnych włosach i wielkich niebieskich oczach. W rękach obracał papierośnicę.

— Tutaj, u naszego szefa, kieruję wydziałem matematycznym — rzekł.

— Pan? Pan jest matematykiem?

— Tak, trochę. W każdym razie coś niecoś orientuję się w tej dziedzinie.

— To znaczy, że za pośrednictwem pana będę mógł poznać tych…

— Ależ zna ich pan już przecież, Rauch — rzekł Bolz.

Spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc.

— W ich towarzystwie spędził pan cały wczorajszy dzień i całą dzisiejszą noc.

W tej chwili przypomniała mi się sala z tymi ludźmi, bredzącymi o samych tylko impulsach i kodach.

— Czy chce pan we mnie wmówić, że ci wariaci to właśnie owi genialni matematycy, którzy rozwiązywali mi równania Maxwella?

I roześmiałem się nie czekając odpowiedzi.

— Niemniej jednak to właśnie oni. Ostatnie pana zadanie rozwiązał niejaki Denis. Zdaje się, że wczorajszego wieczoru właśnie on urządził panu wykład neuro-cybernetyki.

Na chwilę popadłem w zamyślenie, wreszcie rzekłem;

— Wobec tego nic już nie rozumiem. Może mi pan to wyjaśni?

— Z miłą chęcią. Ale dopiero po tym, jak pan to przeczyta, Rauch. — I Bolz podał mi świeży numer porannego wydania gazety.

Rozłożyłem powoli płachtę i nagle poderwałem się z krzesła. Z pierwszej strony gazety spoglądała na mnie… moja własna podobizna, obwiedziona czarną żałobną ramką. Pod moim zdjęciem wybity wielkimi czarnymi literami tytuł obwieszczał: „Tragiczna śmierć profesora fizyki doktora Raucha”.

— Co to ma znaczyć, panie Bolz? Co to znów za komedia? — zawołałem.

— Proszę, niech się pan uspokoi. Wszystko jest bardzo proste. Wczoraj wieczorem, gdy powracał pan ze spaceru nad jeziorem i przechodził przez most nad rzeką, napadło na pana dwóch wariatów, którym udało się zbiec z „przybytku mędrców”. Zamordowali pana, zmasakrowali ciało i wrzucili do rzeki. Dzisiaj rano znaleziono pana przy tamie. Ubranie pana, rzeczy osobiste i dokumenty pozwoliły na stwierdzenie tożsamości. Dzisiaj policja przeprowadziła dochodzenie w „przybytku” i wszystkie okoliczności pańskiej tragicznej śmierci zostały wyjaśnione.

Popatrzyłem na swój ubiór, złapałem się za kieszenie, 1 dopiero w tym momencie stwierdziłem, że miałem na sobie jakiś cudzy garnitur, że moje rzeczy i dokumenty zginęły.

— Przecież to bezczelne łgarstwo, oszustwo, podłość i…

— Tak, tak, tak. Zgadzam się z panem całkowicie, ale cóż robić, panie Rauch, cóż było robić? Rezygnując z pana firma Kraftstudta mogłaby ponieść poważne straty, a kto wie nawet, czy nie zbankrutować.

Otrzymaliśmy taką masę zamówień. Wszystkie mają charakter wojskowy i opiewają na wielkie sumy. Trzeba obliczać, obliczać i obliczać… Po rozwiązaniu pierwszych zadań dla Ministerstwa Wojny, zarzucono nas dosłownie zamówieniami na obliczenia.

— Więc panowie życzą sobie, żebym stał się kimś takim, jak ten wasz Denis i inni?

— Nie, oczywiście że nie, panie Rauch!

— Więc po co to wszystko?

— Jest nam pan potrzebny jako wykładowca matematyki.

— Wykładowca?

Bolz kiwnął głową, zapalił papierosa i wolniutko wypuścił z ust smużkę dymu, przyglądając mi się ironicznie.

— Potrzebne nam są kadry matematyczne, profesorze. Bez nich daleko nie zajedziemy.

W milczeniu spoglądałem na Bolza. Nie wydawał mi się już tak sympatyczny, jak poprzednio. W jego pogodnej i dość pospolitej twarzy zacząłem dostrzegać jakieś ukryte cechy zezwierzęcenia, ledwie uchwytne, ale stopniowo biorące górę nad tym, co na pierwszy rzut oka nadawało jego fizjonomii wyraz pogody i szczerości.

— A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem.

— Byłoby to bardzo niedobre. Obawiam się, że wówczas musiałby się pan stać jednym z naszych… hm… obliczeniowców.

— A czy to coś strasznego? — zapytałem.

— Tak — odrzekł Bolz stanowczo i wstał. — Byłoby to równoznaczne z tym, że życie swe zakończy pan w „przybytku mędrców”.

Bolz przeszedł się kilka razy po pokoju i zaczął mówić, jakby prowadził wykład.

— Możliwości obliczeniowe mózgu człowieka są po stokroć większe niż możliwości elektronowej matematycznej maszyny cyfrowej. Miliard komórek matematycznych kory mózgowej, cały aparat pomocniczy, jakim jest pamięć, zdolności kojarzenia, logika, intuicja i tak dalej — czyż cały ten mechanizm można porównać z jakąkolwiek bądź nawet najdoskonalszą maszyną? Jednakże pod jednym względem maszyna posiada istotną wyższość.

— Jaką? — spytałem, nie rozumiejąc do czego zmierza.

— Jeśli w maszynie elektronowej zepsuje się, powiedzmy, jedna komórka trygerów, lub nawet cały ich register, można wymienić lampy, powymieniać opory i pojemności, i maszyna znów zacznie pracować. Jeśli natomiast w głowie człowieka wypowie posłuszeństwo jedna choćby tylko komórka lub ich grupa, wykonująca funkcje obliczeniowe, niestety, nie da się już tych komórek wymienić. Z przykrością trzeba stwierdzić, że jesteśmy zmuszeni żądać od trygerów mózgu pracy niezwykle intensywnej i dlatego też, jeśli można tak powiedzieć, szybkość ich zużycia wyraźnie wzrasta. Żywy aparat obliczeniowy bardzo szybko ulega wyniszczeniu i…

— I co wówczas?

— Wówczas nasz obliczeniowiec trafia wprost do „przybytku”.

— To przecie nieludzkie! To zbrodnia! — zawołałem głośno.

Bolz stanął przede mną, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechając się szeroko rzekł:

— Profesorze, tutaj musi pan wymazać z pamięci te wszystkie słowa i pojęcia. Jeśli pan nie zapomni ich sam, zmusimy pana do tego.

— To wam się nie uda! — krzyknąłem odtrącając jego rękę.

— Nic pan nie zapamiętał, nic pan nie skorzystał z wykładów Denisa. A szkoda… Mówił przecież całkiem do rzeczy. Ale a propos, czy wie pan, co to jest pamięć?

— Czy to ma jakiś związek z naszą rozmową? Po jaką cholerę wszyscy tu udajecie wariatów? Do czego to wszystko…

— Pamięć, panie profesorze, to długotrwałe utrzymywanie się jakiegoś sygnału w grupie neuronów dzięki sprawnemu działaniu połączeń zwrotnych. Sygnał elektrochemiczny, który obiega w głowie człowieka w danej grupie komórek przez dłuższy okres czasu — to jest właśnie pamięć.

Pan jest fizykiem, którego interesują procesy elektromagnetyczne w ośrodkach złożonych, i pan nie potrafi zrozumieć, że przez zanurzenie głowy w odpowiednim polu elektromagnetycznym można zahamować obieg w dowolnej grupie komórek. Nic prostszego. Możemy zmusić pana nie tylko do tego, by zapomniał pan wszystko, co pan wie, lecz także, by przypomniał pan sobie to, czego pan nigdy nie znał. Jednakże nie leży w naszym interesie uciekanie się w wypadku pana do takich… eee…

powiedzmy sobie, eksperymentalnych sposobów… Mamy nadzieję, że zwycięży w panu zdrowy rozsądek. Firma będzie płaciła panu przyzwoite udziały ze swoich dywidend.

— Za co? — spytałem.

— Powiedziałem już — za wykłady z zakresu matematyki. Spośród bezrobotnych, których na szczęście zawsze mamy w kraju pod dostatkiem, zorganizujemy klasy po dwadzieścia-trzydzieści osób. Będą to ludzie, wykazujący wyraźne zdolności matematyczne. Następnie w ciągu trzech, czterech miesięcy przeszkolimy ich w zakresie wyższej matematyki.

— To jest niemożliwe — oświadczyłem — to absolutnie wykluczone.

W tak krótkim czasie?

— To jest możliwe, panie Rauch. Proszę wziąć pod uwagę, że będzie pan miał do czynienia z audytorium, złożonym z ludzi bardzo pojętnych, dobrze rozwiniętych umysłowo, o cudownej pamięci matematycznej.

Postaramy się już o to. To leży w zakresie naszych możliwości…

— Czy także w drodze eksperymentów? Przy pomocy generatora do przekazywania impulsów? — spytałem.

Bolz skinął głową.

— Więc jak, zgadza się pan?

Przymknąłem oczy. A więc Denis i ci wszyscy z sali to normalni ludzie i wszystko, co wczoraj mi opowiadali, to prawda. To znaczy, że Towarzystwo Kraftstudta rzeczywiście nauczyło się rządzić myślami człowieka, jego wolą i uczuciami przy pomocy pól elektromagnetycznych, wysyłających impulsy.

Czułem, że Bolz spogląda na mnie z uwagą, i musiałem natychmiast powziąć decyzję. To było potwornie trudne. Jeśli zgodzę się, wypadnie mi nauczać ludzi matematyki po to, by później, pod przymusem, rozchodowywali forsownie swoje umiejętności myślowe aż do zupełnego wyniszczenia, do zupełnego zużycia żywej substancji mózgu. Po czym na resztę swoich dni muszą trafić do „przybytku”. Jeśli zaś odmówię, to właśnie taki los mnie czeka.

— Jak więc, zgadza się pan? — powtórzył Bolz, trącając mnie w ramię.

— Nie — oświadczyłem stanowczo. — Nie. Nie mogę być współuczestnikiem tej potwornej historii.

— Jak pan uważa — rzekł z nutą żalu. — Bardzo mi przykro…

Po chwili wstał energicznie zza biurka, podszedł do drzwi i uchyliwszy je zawołał:

— Eider, Schrank, chodźcie tutaj.


— Co pan zamierza ze mną zrobić? — spytałem podnosząc się z krzesła.

— Na początek zrobimy panu spektrum, by poznać, jaki jest kod sygnałów dla pańskiego ustroju nerwowego.

— To znaczy?

— To znaczy, opracujemy dane pana, dotyczące rodzaju, siły natężenia i częstotliwości impulsów, decydujących o każdym stanie intelektualnym i duchowym.

— Nie pozwolę na to. Będę protestował. Będę…

— Zaprowadźcie profesora do laboratorium doświadczalnego — obojętnym głosem rzekł Bolz i odwrócił się w stronę okna.

* * *

Gdy znalazłem się w laboratorium eksperymentalnym firmy Kraftstudta, powziąłem postanowienie, które w ostatecznym rachunku miało odegrać poważną rolę w całej tej koszmarnej historii. Pomyślałem sobie tak: Zaraz zrobią ze mną coś takiego, co pozwoli Kraftstudtowi i jego bandzie uzyskać dane, dotyczące mojej struktury psychicznej. Będą próbowali ustalić, poprzez jakie formy działania fal elektromagnetycznych na mój ustrój nerwowy można wywołać u mnie te lub inne wzruszenia, przeżycia i doznania. Jeśli powiedzie im się to w pełni, wówczas w sposób bezapelacyjny znajdę się w ich władzy. Jeśli zaś nie, to będę jeszcze w stanie zachować pewną dozę niezależności osobistej, która wymknie się spod ich kontroli. W przyszłości może mi się to bardzo przydać. Tak więc będę musiał starać się za wszelką cenę wyprowadzić w pole tych ultrauczonych bandytów, popsuć im szyki. Powinno mi się to udać w jakimś stopniu. Nie na próżno przecież słyszałem wczoraj na sali, jak jeden z niewolników Kraftstudta oświadczył, że charakterystyka impulsowo-kodowa każdego człowieka jest indywidualna, z jednym wyjątkiem — myślenia matematycznego.

Wprowadzono mnie do olbrzymiego pokoju. Wydawał się bardzo ciasny, tyle tu było wokół jakichś wielkich aparatów i przyrządów. Pokój sprawiał wrażenie stacji rozrządowej niewielkiej elektrowni. Pośrodku znajdował się pulpit z przeróżnymi skalami i tarczami instrumentów. Z lewej, za metalową siatką, znajdował się duży transformator, a na porcelanowych tablicach tliło się czerwonawym światłem kilka lamp generatora. Do siatki metalowej ekranizującej generator umocowane były woltomierz i amperomierz. Z ich pomocą sprawdzano najwidoczniej moc generatora. Obok wznosiła się kabina o cylindrycznym kształcie, składająca się z dwóch metalowych części, górnej i dolnej, połączonych ze sobą w środku jakimś przezroczystym materiałem izolacyjnym.

Dwaj moi konwojenci podprowadzili mnie do kabiny. Zza tablicy rozdzielczej podniosło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był ten sam doktor, który prowadził mnie do Kraftstudta, a później poczęstował narkozą, drugim — nie znany mi, zgarbiony staruszek o gładko przylizanych rzadkich włosach na żółtej czaszce.

— Trzeba mu zdjąć spektrum — rzekł jeden z konwojentów.

— Nie dał się namówić — powiedział obcesowo doktor. — Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, że Rauch należy do kategorii ludzi o silnej naturze. Można było tego oczekiwać. Źle pan skończy, Rauch — rzekł zwracając się do mnie.

— Pan także — odpowiedziałem.

— No, to jeszcze nie wiadomo, a jeśli chodzi o pana, to całkiem pewne.

Wzruszyłem ramionami.

— Będzie pan wykonywał wszystkie czynności dobrowolnie, czy też trzeba będzie zmuszać pana do nich? — spytał obrzucając mnie bezczelnym spojrzeniem.

— Dobrowolnie. Dla mnie jako fizyka może to nawet być interesujące.

— Doskonale. Wobec tego proszę zdjąć buty i rozebrać się do pasa.

Najpierw muszę pana zbadać, osłuchać, zmierzyć ciśnienie.

Rozebrałem się. Pierwsza część zdjęcia spektrum, czyli widma częstotliwości mego mózgu, stanowiła najzwyklejsze badanie lekarskie: „oddychać”, „nie oddychać” i tak dalej.

Gdy badanie skończyło się, doktor rzekł:

— Proszę wejść do kabiny. O, tu ma pan mikrofon. Proszę odpowiadać na moje pytania. Muszę pana uprzedzić: przy jednej z częstotliwości poczuje pan okropny ból. Ale to minie natychmiast, ledwie pan zdąży krzyknąć.

Bosymi nogami wszedłem na porcelanową podłogę kabiny. Nad głową zapaliła się żarówka. Rozległ się warkot generatora, pracującego w układzie impulsowym małej częstotliwości. Natężenie pola wyraźnie wzrastało. Czułem to po wolnych przypływach i odpływach ciepła w całym organizmie. Z każdym impulsem elektromagnetycznym odczuwałem w stawach jakieś dziwne szczypanie. Mięśnie w takt impulsów napinały się lub rozluźniały. Czułem skurcze mięśni nie tylko pod samym naskórkiem, lecz także głębiej, wewnątrz.


Generator zaczął pracować jeszcze intensywniej i częstotliwość fal ciepła wzrosła. „Zaczyna się — pomyślałem sobie. — Żeby tylko wytrzymać!” Przy częstotliwości ośmiu herców zechce mi się spać. Czyżby moja wola nie potrafiła sprzeciwić się temu? Czyżby nie udało mi się wyprowadzić w pole tych „uczonych” w pierwszym punkcie ich „spektrum”? Częstotliwość wzrasta powoli. Liczyłem ilość przypływów i odpływów ciepła na sekundę. Jeden, dwa, trzy, cztery, więcej, jeszcze więcej. Zaczęła opanowywać mnie senność, ale zaciąłem zęby, żeby nie usnąć. Sen nadchodził waląc się na mnie, jak ciężka, lepka bryła, ręce i nogi ciążyły mi, powieki same opadały. Zdawało się, jeszcze chwila i upadnę. Przygryzłem język mocno, aż do bólu, żeby w ten sposób odegnać uczucie senności. W tej samej chwili usłyszałem czyjś głos, jakby dolatujący skądś z daleka.

— Rauch, jak się pan czuje?

— Dziękuję, dobrze. Trochę mi zimno — skłamałem. Głos mój wydał się mnie samemu jakiś obcy. Żeby nie usnąć, przygryzałem wciąż wargi i język.

— Nie chce się panu spać?

— Nie — odrzekłem i pomyślałem sobie: „Jeszcze chwila, a usnę”.

Wtem senność pierzchła, jak ręką odjął. Częstotliwość generatora prawdopodobnie wzrosła po przejściu pierwszego progu krytycznego. Od razu poczułem się świeżo i rześko, jakbym się solidnie wyspał. „Teraz trzeba zasnąć” — zdecydowałem i zamknąwszy oczy zacząłem chrapać.

Słyszałem, jak doktor mówił do swego kompana:

— Dziwny przypadek! Zamiast przy ośmiu i pół herca sen nastąpił przy dziesięciu. Pfaff, proszę zanotować te dane — rzekł do starca. — Rauch, jak się pan czuje?

Milczałem, pochrapując głośno, rozluźniłem wszystkie mięśnie, oparłem się kolanami o ścianki kabiny.

— Idziemy dalej — rzekł wreszcie doktor. — Proszę zwiększyć częstotliwość, Pfaff.

W sekundę potem „przebudziłem się”. W przedziale częstotliwości, jaki przechodziłem w tej chwili, przyszło mi doświadczyć całej gamy najróżniejszych doznań i zmiennych nastrojów. Odczuwałem to smutek, to wesele, to radość, to melancholię. „Teraz trzeba krzyczeć” — postanowiłem nie wiedzieć czemu.

W momencie gdy warkot generatora wzmógł się, wrzasnąłem na całe gardło. Nie pamiętam, jakiej odpowiadało to częstotliwości, ale doktor, gdy tylko usłyszał mój krzyk, głośno skomenderował:

— Wyłączyć napięcie! Pierwszy raz spotkałem się z takim pomyleńcem.

Proszę zanotować. Ból przy siedemdziesięciu pięciu hercach, podczas gdy u normalnych ludzi bywa przy stu trzydziestu. Idziemy dalej. „Będę musiał jeszcze przejść przez częstotliwość stu trzydziestu… Żeby tylko wytrzymać!..”

— Teraz, Pfaff, proszę go sprawdzić na dziewięćdziesiąt trzy.

Gdy uzyskano tę częstotliwość, poczułem, że dzieje się ze mną coś zupełnie nieoczekiwanego. Raptem przypomniałem sobie kilka z tych równań, które zlecałem firmie Kraftstudta, i z przeraźliwą jasnością przedstawiłem sobie w myśli cały przebieg ich rozwiązania. „To pewnie częstotliwość pobudzająca myślenie matematyczne” — przemknęło mi przez głowę.

— Rauch, proszę wymienić osiem pierwszych wyrazów rozwinięcia w szereg funkcji Bessela drugiego stopnia — rozległ się rozkaz doktora.

Wypaliłem odpowiedź z szybkością karabinu maszynowego. W głowie miałem krystaliczną jasność. Cały byłem przeniknięty cudownym, radosnym poczuciem absolutnej wiedzy i pamięci.

— Proszę wymienić pierwszych dziesięć cyfr liczby „pi” po przecinku.

Odpowiedziałem i na to.

— Proszę rozwiązać równanie trzeciego stopnia.

Doktor podyktował mi równanie z ułamkowymi współczynnikami.

Odpowiedzi udzieliłem po dwu-trzech sekundach i wymieniłem wszystkie trzy pierwiastki równania.

— Idziemy dalej. Tutaj wszystko w porządku. Jak u każdego normalnego człowieka.

Częstotliwość powoli wzrastała. W pewnym momencie opanowała mnie nagle chęć płaczu. Do gardła podjechało mi coś dławiącego, łzy pociekły z oczu. Wówczas roześmiałem się w głos. Zaśmiewałem się serdecznie, jakby mnie łaskotano. Śmiałem się, a łzy mi wciąż ciekły i ciekły…

— Znów jakiś zwariowany przypadek… Inaczej niż u wszystkich. Od razu wiedziałem, że to natura o silnej woli ze skłonnościami do neuroz.

Kiedyż zacznie beczeć? „Zabeczałem” wówczas, kiedy wcale nie było mi do płaczu. W pewnej chwili zrobiło mi się lekko i pogodnie na duchu, jakbym był trochę podchmielony. Chciało mi się śpiewać, śmiać i skakać z radości. Wszyscy — Kraftstudt, Bolz, Denis i doktor — wydawali mi się dobrymi, sympatycznymi ludźmi. W tym właśnie momencie zmusiłem się wysiłkiem woli, by zacząć szlochać i głośno pociągać nosem. To płakanie wychodziło mi okropnie kiepsko, ale jeszcze na tyle przekonywająco, żeby wywołać kolejne komentarze doktora:

— Wszystko inaczej. Ani trochę nie podobne do normalnego spektrum.

Z tym będziemy mieli kłopot! „Kiedy wreszcie będzie ta częstotliwość sto trzydzieści?” — pomyślałem z przerażeniem, gdy radość i nastrój beztroski zmieniły się w stan jakiegoś instynktowego niepokoju, podniecenia, jakiegoś przeczucia, że oto jeszcze chwila i musi nastąpić nieuchronnie coś strasznego… W tym momencie zacząłem nucić sobie jakąś piosenkę. Robiłem to całkiem mechanicznie i bezmyślnie, ale serce biło mi w piersi wciąż mocniej i mocniej w przeczuciu czegoś nieodwracalnego i fatalnego.

Gdy częstotliwość generatora zbliżyła się do granicy, która powoduje doznanie bólu, poczułem to od razu. Wpierw zaczęły dokuczać mi mocno stawy dużego palca prawej ręki, potem poczułem ostry, przeszywający ból w ranie, którą odniosłem na froncie, później potwornie rozbolały mnie zęby, i to nie jeden, lecz wszystkie naraz. Wreszcie poczęła mnie straszliwie boleć głowa. W uszach czułem intensywne uderzenie krwi.

Czyżbym nie zdołał wytrzymać? Czyżby nie starczyło mi woli, by przezwyciężyć ten koszmarny ból i nie dać znać po sobie, co przeżywam?

Istnieli wszak ludzie, którzy umierali torturowani nie wydając nawet jęku.

Historia zna ludzi, którzy umierali w milczeniu paleni na stosach…

Ból tymczasem rósł i wzmagał się. W końcu osiągnął swe straszliwe apogeum, gdy wszystko już bolało i cały organizm zamienił się w jeden kłąb rozdzierającego, przeszywającego, rwącego i dławiącego bólu. Przed oczami zawirowały mi fioletowe plamy, traciłem już przytomność, ale zaciąłem się w milczeniu.

— Co pan odczuwa, Rauch? — znów posłyszałem jak z podziemi głos doktora.

— Uczucie rozwścieczenia — wycedziłem przez zęby. — Gdybyś teraz mi popadł w ręce…

— Idziemy dalej. To człowiek zupełnie anormalny. Wszystko u niego na opak.

Gdy traciłem już przytomność, gdy już gotów byłem krzyczeć i wyć, ból gwałtownie ucichł. Czułem, że cały zlany jestem zimnym, lepkim potem.

Wszystkie mięśnie mi drżały.

Później, przy jakiejś tam kolejnej częstotliwości, ujrzałem nagle nie istniejące faktycznie jaskrawe silne światło, które nie zniknęło nawet wówczas, gdy przymknąłem powieki. Następnie przeżyłem uczucie wilczego wprost głodu, potem posłyszałem całą gamę ogłuszających dźwięków. I wreszcie zrobiło mi się tak zimno, jak gdyby wyrzucono mnie całkiem nagiego, bez żadnego ubrania na silny mróz.

Już wcześniej przewidywałem, że będę musiał znieść te wszystkie doznania, dlatego też na każde pytanie dawałem mylne odpowiedzi, co z kolei wywoływało ze strony doktora gwałtowne komentarze.

Wiedziałem, że mam jeszcze przed sobą jedną straszliwą próbę — utraty woli. To właśnie ona, moja wola, ratowała mnie dotychczas. Ta niewidzialna siła duszy pozwalała mi przezwyciężać wszystkie uczucia, które w nienaturalny sposób narzucali mi moi oprawcy. Ale i do niej dobiorą się oni za pomocą swego piekielnego generatora impulsowego. W jaki sposób ustalą, że ją utraciłem? Czekałem na ten moment w podnieceniu. Wreszcie nadszedł.

Z nagła poczułem, że opanowuje mnie uczucie jakiejś obojętności na wszystko. Wiedziałem przecież, że się znajduję w łapach szajki Kraftstudta, ale obojętni mi byli ludzie, którzy mnie otaczali, obojętny byłem sam sobie. Doznałem uczucia zupełnej pustki w głowie. Wszystkie mięśnie jakby zwiotczały. Był to stan całkowitego fizycznego i psychicznego wyczerpania i rozbicia. Nie chciało mi się o niczym myśleć, nie mogłem zmusić się, by unieść rękę, poruszyć nogą, odwrócić głowę.

Był to jakiś przerażający stan bezwoli, w którym można wyczyniać z człowiekiem, co się zechce.

Niemniej jednak, gdzieś w najskrytszym zakątku świadomości tliła się maciupeńka iskierka myśli, która z uporem podpowiadała mi: „Musisz…

Musisz… Musisz…” „Co muszę? Po co? Dlaczego?” — sprzeciwiała się świadomość. „Musisz… Musisz… Musisz…” — powtarzała jedyna, jak się zdawało, komórka mojej świadomości, której jakimś cudem nie mogły dosięgnąć te wszechwładne impulsy elektromagnetyczne, wyczyniające z moim ustrojem nerwowym wszystko, czego zapragnęli oprawcy z towarzystwa Kraftstudta. Później, gdy dowiedziałem się o istnieniu ośrodkowo— mózgowej teorii myślenia, zgodnie z którą sam proces myślenia, wszystkie komórki kory mózgowej są podporządkowane w swoim działaniu jednej centralnej, kierującej grupie komórek, pojąłem, że ta najwyższa władza psychiczna jest niedosiężna nawet dla najsilniejszych fizycznych i chemicznych środków oddziaływania z zewnątrz. Widocznie to ona właśnie przyniosła mi ratunek. Gdy doktor zwrócił się do mnie z rozkazem:

— Będzie pan współpracował z Kraftstudtem.

Odpowiedziałem mu:


— Nie.

— Będzie pan wykonywał każde polecenie.

— Nie.

— Proszę uderzyć głową o ściankę kabiny.

— Nie.

— Idziemy dalej. Proszę zwrócić uwagę, Pfaff — facet jest całkiem anormalny. Ale to nic, dobierzemy się i do niego.

Zacząłem symulować utratę woli przy częstotliwości, która wywoływała faktycznie poczucie nieprzeciętnej siły woli. W owej chwili bowiem byłem pełen mocy psychicznej — czułem, że mogę się zdobyć na czyny szaleńczej odwagi.

Sprawdzając moje odchylenia od „normy” spektralnej, doktor eksperymentował i przy tej częstotliwości.

— Gdyby zaszła potrzeba oddania życia dla szczęścia innych ludzi, czy uczyni pan to?

— Po co? — spytałem leniwym głosem.

— Czy zdobyłby się pan na samobójstwo?

— Zdobyłbym się.

— Czy miałby pan chęć zabić przestępcę wojennego obersturmführera Kraftstudta?

— Po co?

— Czy będzie pan współpracował z nami?

— Będę.

— Licho wie, co to jest. Z takim przypadkiem spotykam się z pewnością pierwszy i ostatni raz. Przy częstotliwości sto siedemdziesiąt pięć — utrata woli. Proszę zanotować. Idziemy dalej.

To „dalej” trwało jeszcze pół godziny, aż wreszcie spektrum częstotliwości mojego ustroju nerwowego było gotowe.

Teraz doktor „znał” już wszystkie częstotliwości, za pomocą których można było wywołać u mnie każde dowolne uczucie czy stan psychiczny.

W każdym razie był przekonany, że zna. W rzeczywistości odpowiadała prawdzie tylko ta częstotliwość, która stymulowała moje zdolności matematyczne. Ale to również i mnie dogadzało jak najbardziej. Sęk w tym, że miałem zamiar zbrodniczą firmę Kraftstudta wysadzić w powietrze. W realizacji tego planu matematyka miała odegrać niepoślednią rolę.

Wiadomo, że hipnozie i sugestii poddają się najłatwiej ludzie słabej woli. Tę właśnie okoliczność wykorzystał personel ośrodka obliczeniowego Kraftstudta. Posłużono się nią w tak zwanym „wychowaniu” swoich matematyków w duchu pokory i uległej bojaźni wobec „nauczyciela”.

Ja również miałem przejść kurs wychowania, ale z racji mego „anormalnego” spektrum ludzie Kraftstudta nie mogli przystąpić do tego natychmiast. Do mnie trzeba było zastosować podejście indywidualne.

W czasie gdy szykowano dla mnie, gdzieś tam, specjalne miejsce do pracy, korzystałem ze względnej swobody poruszania się. Mogłem wychodzić z sypialni na korytarz i zaglądać nawet do klas, w których uczyli się i pracowali moi koledzy.

Nie mogłem natomiast brać udziału w grupowych modlitwach, które odbywały się między ścianami olbrzymiego aluminiowego kondensatora, gdzie wszystkie ofiary Kraftstudta co dzień rano przez równe trzydzieści minut głosiły chwałę szefa firmy.

Pozbawieni woli i wyobraźni, bezmyślnie powtarzali słowa, które ktoś podawał im przez radio.

— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — mówił głos z głośnika.

— Radość życia i szczęście, to poznanie samego siebie — powtarzało chórem dwunastu klęczących mężczyzn, których wola była zdławiona przebiegającym między ściankami zmiennym polem elektrycznym.

— O jak wspaniale, gdy się wie, że wszystko jest tak proste! Jakaż to rozkosz mieć świadomość, że miłość, lęk, ból, nienawiść, głód, tęsknota, radość — to nic innego, jak przebieg impulsów elektrochemicznych w naszym organizmie!

— … w naszym organizmie…

— Posiadłszy tajemnicę obiegu impulsów w obwodzie włókien nerwowych poznajemy, co to szczęście i radość życia.

— … szczęście i radość życia — powtarzał chór głosów.

— O jakże biedni są ludzie, którzy nie posiedli tej wielkiej prawdy!

— … tej wielkiej prawdy… — powtarzali tępo pozbawieni woli ludzie.

— To on, nasz nauczyciel i zbawca, pan Kraftstudt obdarzył nas tym szczęściem!

— … szczęściem…

— Dał nam życie.

— Dał nam życie.

— Odkrył przed nami najprostsze prawdy o nas samych. Oby żył wiecznie nasz nauczyciel i zbawca!

Słuchałem tej potwornej modlitwy, zaglądając przez szklane drzwi klasy.


Wycieńczeni ludzie o półprzymkniętych powiekach tępo i apatycznie powtarzali bzdurne sentencje. Generator elektryczny, znajdujący się o dziesięć kroków od nich, narzucał — gwałcąc ich świadomość niezdolną do jakiegokolwiek sprzeciwu — pokorę i lęk. Było w tym coś nieludzkiego, obrzydliwego do ostatnich granic, a równocześnie coś niezmiernie okrutnego. Gdy się patrzyło na żałosny tłumek istot ludzkich, pozbawionych woli, mimowiednie nasuwały się skojarzenia z ludźmi zamroczonymi do nieprzytomności wódką czy narkotykami…

Po modlitwie dwanaście ofiar Kraftstudta przechodziło do przestronnej sali, gdzie wzdłuż ścian stały biurka. Nad każdym z nich zwisała z sufitu okrągła płyta aluminiowa, stanowiąca część gigantycznego kondensatora.

Druga płyta znajdowała się prawdopodobnie w podłodze.

Ta sala, z aluminiowymi „parasolami” nad biurkami, przypominała kawiarnię na otwartym powietrzu. Wystarczyło wszakże popatrzeć na ludzi, siedzących pod parasolami, by to idylliczne wrażenie prysnęło w jednej chwili.

Każdy z „matematyków” znajdował na swym biurku kartkę papieru z podanymi założeniami zadania, które musiał rozwiązać. Początkowo ludzie ci patrzyli tępym wzrokiem na zapisane wzory i równania. W tym momencie byli jeszcze pod działaniem częstotliwości, która pozbawiała ich woli. Ale oto włączono częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców i głos przez radio podawał rozkaz:

— Zaczynajcie pracę!

I wszyscy równocześnie — a było ich dwunastu — chwytali za ołówki i papier i zaczynali gorączkowo pisać. Nie można tego było nazwać pracą, przypominało to jakieś opętanie, histerię matematyczną, patologiczny atak gorączki matematycznej. Ludzie zwijali się, pochyleni nad papierami.

Ręce ich biegały po papierze w takim tempie, że nie sposób było nadążyć wzrokiem za tym, co piszą. Twarze ich stawały się fioletowe z natężenia, oczy wychodziły im z orbit.

Trwało to około godziny. Potem, gdy ich ruchy rąk traciły płynność i stawały się przerywane, gdy głowy dotykały już niemal biurka, a na wyciągniętych szyjach występowały nabrzmiałe, sine żyły, generator przełączano na częstotliwość ośmiu herców. Wszyscy momentalnie zasypiali.

Kraftstudt dbał o wypoczynek psychiczny swych niewolników!

Pewnego razu, gdy obserwowałem ten wstrząsający widok szaleństwa matematycznego, byłem świadkiem, jak jeden z obliczeniowców nie wytrzymał… Nagle przestał pisać, jakoś dziwnie odwrócił się w stronę pracującego gorączkowo sąsiada i przez kilka chwil patrzył bezmyślnie przed siebie, jakby usiłując coś sobie przypomnieć. Zdawać się mogło, że zapomniał o czymś bardzo istotnym i koniecznym dla dalszego rozwiązania zadania.

Potem zawył straszliwie gardłowym głosem i zaczął szarpać na sobie ubranie. Gdy był już całkiem nagi, jął rwać zębami ciało na rękach, gryzł palce, darł skórę na piersi, bił głową o kant biurka… Potem stracił przytomność i upadł na podłogę.

Pozostali matematycy nie zwracali na niego najmniejszej nawet uwagi, w dalszym ciągu skrzypiąc gorączkowo ołówkami.

I wtedy porwała mnie taka wściekłość, że zacząłem walić kułakiem w zamknięte drzwi. Miałem ochotę krzyknąć tym nieszczęśnikom, żeby porzucili swoją pracę, wyrwali się z tego przeklętego pomieszczenia, podnieśli bunt i unicestwili swoich oprawców.

— Czy warto tak się denerwować, panie Rauch? — usłyszałem obok siebie czyjś spokojny głos. To był Bolz.

— Wy, kaci! Co wyrabiacie z ludźmi! Jakim prawem pastwicie się tak nad nimi?

Uśmiechnął się swym uprzejmym, inteligentnym uśmiechem i rzekł:

— Pamięta pan mit o Odysie? Bogowie zaproponowali mu, by dokonał wyboru — albo życie długie i spokojne, albo krótkie, ale burzliwe. Wybrał to drugie. Ci ludzie także.

— Oni nie dokonywali żadnego wyboru. To wy za pomocą waszego generatora impulsowego zmuszacie ich, by trwonili życie i zdążali bezwiednie do własnego samounicestwienia w imię waszych korzyści!

Bolz roześmiał się.

— A czy nie słyszał pan od nich samych, że są szczęśliwi? Oni rzeczywiście czują się szczęśliwi. Proszę spojrzeć, z jakim zapamiętaniem pracują. Czyż szczęścia nie osiąga się poprzez pracę twórczą?

— Pana rozumowanie jest obrzydliwe. Wiadomo przecież wszystkim, że istnieje jakieś naturalne tempo życia człowieka i wszystkie próby, zmierzające do przyśpieszenia go — są zbrodnią.

Bolz znów się roześmiał.

— Myśli pan nielogicznie, profesorze. Dawniej ludzie chodzili piechotą i jeździli na koniach. Teraz latają samolotami odrzutowymi. Dawniej wiadomości przekazywano z ust do ust, od człowieka do człowieka, i całymi latami wędrowały one przez świat, a dzisiaj ludzie natychmiast dowiadują się o wszystkim przez radio i telefon. To są przykłady, jak współczesna cywilizacja wzmaga tempo życia. I pan nie uważa tego za zbrodnię. A kino, a prasa, a setki udogodnień, nienaturalnych przyjemności i rozkoszy — czyż to też nie wzmaga tempa życia?

Dlaczego więc sztuczne przyśpieszenie funkcji organizmu żywego uważa pan za zbrodnię? Jestem przekonany, że ludzie ci, żyjący w sposób naturalny, nie zrobiliby nawet jednej milionowej tego, co robią obecnie. A sensem życia w ogóle jest, jak wiadomo, praca twórcza. Sam pan się przekona o tym, gdy przyłączy się pan do nich. Wkrótce i pan zrozumie, na czym polegają radość i szczęście! Już za dwa dni. Przygotowują dla pana specjalny pokój. Będzie tam pan pracował sam, ponieważ, proszę wybaczyć, różni się pan nieco od normalnych ludzi.

Bolz poklepał mnie familiarnie po ramieniu i pozostawił samego, pogrążonego w rozmyślaniach nad jego nieludzką filozofią.

Zgodnie z danymi „spektrum” zaczęto mnie „wychowywać”, stosując częstotliwość, która powodowała takie poczucie siły woli, że mogłem zdobyć się na każdy, nawet najbardziej szaleńczy czyn. Dlatego też nie było mi trudno zdobyć się na bohaterstwo tego rodzaju, jak symulowanie utraty woli. Klęczałem bezmyślnie i powtarzałem tępo za głosem z megafonu modlitewne brednie, sławiące Kraftstudta. Oprócz modlitwy wpajano we mnie, jako nowicjusza, niektóre prawdy z zakresu neuro-

cybernetyki. Sens owej niedorzecznej nauki polegał na tym, że miałem zapamiętać, jakim częstotliwościom impulsów odpowiadają te lub inne uczucia ludzkie. W moich planach na przyszłość decydujące znaczenie miała częstotliwość, która pobudza dyspozycje matematyczne, jak również inna, która, na moje szczęście, była bliska granicy dziewięćdziesięciu trzech herców. „Wychowywanie” trwało tydzień, a kiedy wydało się, że jestem już dosyć uległy, posadzono mnie do roboty. Pierwsze zadanie, które otrzymałem do rozwiązania, polegało na analizie możliwości strącania w powietrzu w czasie lotu rakiet międzykontynentalnych.

Całości obliczeń dokonałem w ciągu dwóch godzin. Wynik nie był pocieszający dla tych, którzy wierzyli w skuteczność działania artylerii przeciwrakietowej — okazało się bowiem, że strącenie rakiety międzykontynentalnej jest niemożliwe.

Następne zadanie miało także charakter wojskowy, dotyczyło pomiarów natężenia wiązek neutronów, potrzebnych do wywołania wybuchu bomb atomowych przeciwnika. Tutaj odpowiedź wypadła także niepomyślnie.

Działo neutronowe musiałoby ważyć kilka tysięcy ton. Nie ma mowy, żeby można było zbliżyć się z nim do magazynów bomb atomowych przeciwnika!


Zadania te rozwiązywałem rzeczywiście z wielką rozkoszą i z pozoru wyglądałem na tak samo opętanego pracą, jak i pozostali obliczeniowcy.

Ale generator, zamiast uczynić ze mnie istotę bezwolną, przeciwnie, wszczepił we mnie moc ducha i pełnię radosnego podniecenia. Wspaniałe uczucie odwagi i pewności siebie nie opuszczało mnie nawet w przerwach, przeznaczonych na odpoczynek. Udawałem, że śpię, a w skrytości ducha obmyślałem własne plany odwetu.

Gdy skończyłem zadanie, opracowywane dla Ministerstwa Wojny, zacząłem w myślach (żeby nikt o tym nie wiedział) rozwiązywać najważniejsze dla mnie zadanie matematyczne — jak rozsadzić od wewnątrz ośrodek obliczeniowy Kraftstudta. „Rozsadzić” — to oczywiście wyrażenie metaforyczne. Nie miałem przecież ani dynamitu, ani trotylu, ani żadnej możliwości dostania go tu, w murach „przybytku mędrców”. Obmyśliłem coś całkiem innego.

Jeśli generator impulsów Pfaffa może wywoływać u człowieka wszelkie uczucia i stany emocji, dlaczego więc nie posłużyć się nim, by zaszczepić w świadomości nieszczęśliwych ofiar neofaszystów uczucie sprawiedliwego gniewu i buntu. Gdyby się to powiodło, ludzie ci potrafiliby sami wystąpić we własnej obronie i rozprawić się z bandą ultranowoczesnych zbrodniarzy. Ale jak to uczynić? Jak zmienić częstotliwość, pobudzającą dyspozycje matematyczne, na częstotliwość wzbudzającą w człowieku uczucie nienawiści, gniewu, wzburzenia?

Pracą generatora kierował jego twórca, podstarzały doktor Pfaff.

Widziałem tego starca owego dnia, gdy zdejmowano mi spektrum układu nerwowego. Prawdopodobnie był to inżynier o jakichś skłonnościach do sadyzmu, rozkoszujący się tak piekielnie wypaczonym tworem własnego intelektu. Pastwienie się nad godnością człowieka stało się celem jego myśli inżynieryjnej. Nie mogłem się więc spodziewać jakiejkolwiek pomocy ze strony Pfaffa. W swoich zamierzeniach nie brałem go wcale pod uwagę. Generator powinien zacząć pracować w przedziale potrzebnej mi częstotliwości bez jego pomocy i wbrew jego chęciom!

Kiedy właśnie rozwiązałem to najtrudniejsze dla mnie zadanie, przekonałem się raz jeszcze, jak wspaniałą nauką jest fizyka teoretyczna!

Posługując się wzorami i równaniami zdolna jest ona nie tylko przepowiadać przebieg rozlicznych zjawisk fizycznych w przyrodzie, lecz także pozwala ratować życie ludzi.

Generator impulsowy doktora Pfaffa, bez względu na jego schemat, jest obliczony faktycznie na wytwarzanie energii elektrycznej określonej mocy. Wiadomo, że jeżeli generator impulsowy zostanie przeciążony, to znaczy, jeśli pobierać od niego moc większą niż zaprojektowana, to częstotliwość jego początkowo powoli, później zaś gwałtownie spada. To znaczy, że w wypadku gdy zostanie podłączone do niego dodatkowe obciążenie w postaci oporu omowego, można spowodować jego pracę nie w przedziale częstotliwości, jaką wskazują przyrządy, lecz w przedziale częstotliwości o wiele niższej.

Dyspozycje matematyczne pracowników ośrodka obliczeniowego Kraftstudta były eksploatowane w przedziale dziewięćdziesięciu trzech herców. Uczucie gniewu i wzburzenia powstaje u ludzi przy działaniu pola zmiennego o częstotliwości osiemdziesięciu pięciu herców! Aby dokonać tego, należy obliczyć wartość obciążenia dodatkowego dla generatora.

Gdy byłem w laboratorium doświadczalnym, zauważyłem tam dane woltomierza i amperomierza na osłonie siatkowej generatora. Iloczyn obu tych wielkości określił mi moc generatora. Teraz należało jeszcze rozwiązać zadanie matematyczne, dotyczące dodatkowego obciążenia…

W myśli przedstawiłem sobie schemat podłączenia do generatora wszystkich owych gigantycznych kondensatorów, w których przebywali ci nieszczęśni ludzie. W myśli rozwiązałem równania Maxwella dla danego układu kondensatorów i wyznaczyłem wartości wektora natężenia składowej elektrycznej i magnetycznej pola. Wprowadziłem do tych wielkości poprawki na energię, pochłanianą przez znajdujących się w kondensatorach ludzi, i w ten sposób ustaliłem wartość mocy, którą zużywa generator na pobudzenie dyspozycji myślowych obliczeniowców.

Okazało się, że rezerwa mocy, jaka pozostawała u doktora Pfaffa, wynosiła tylko półtora wata.

Te dane wystarczyły mi do rozstrzygnięcia zagadnienia, jak zamienić częstotliwość dziewięćdziesięciu trzech herców na osiemdziesiąt pięć.

Należało uziemić jedną z płyt kondensatora za pomocą oporu wartości tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów.

Te równania Maxwella rozwiązałem myślowo w ciągu czterdziestu minut, a kiedy otrzymałem wynik, omal nie krzyknąłem z radości.

Ale jak tu dostać kawałek przewodu o takiej wartości oporu? Opór musi być sprawdzony bardzo dokładnie, gdyż inny spowoduje zmianę częstotliwości na nieprzewidzianą i odmienną niż wymagana, co w rezultacie nie da zamierzonego efektu.

Łamiąc głowę nad tym problemem praktycznym, gdyż od rozwiązania jego zależało powodzenia całego planu, byłem już gotów rozwalić sobie głowę o biurko, jak ten matematyk, którego widziałem w stanie rozpaczliwego szaleństwa. Gorączkowo rozważałem, po raz nie wiem który, możliwości skonstruowania oporu o wymaganej wartości, nic jednak nie mogłem wymyślić. Świadomość bezsiły doprowadzała mnie do skrajnej rozpaczy, chociaż przez cały czas wydawało mi się równocześnie, że jestem tuż, tuż od rozwiązania i tego problemu.

I kiedy tak, ściskając rękami głowę, gotów byłem już zawyć nieludzkim głosem, wzrok mój padł niespodziewanie na czarny kubek z plastyku, stojący na brzegu biurka. W kubku znajdowały się ołówki. Było tam z dziesięć ołówków — każdy innego koloru i każdy przeznaczony do czego innego. Natychmiast porwałem pierwszy z brzegu i obracając go przed oczyma przeczytałem, że to ołówek „2B”, co oznaczało, że jest bardzo miękki. Rysik miękkiego ołówka zawiera dużą ilość grafitu dobrze przewodzącego elektryczność. Dalej znalazłem ołówki serii „3B”, „5B” i wreszcie ołówki serii „N”, twarde, przeznaczone specjalnie do pisania przez kalkę. Obracałem w palcach ołówki, a mózg mój pracował gorączkowo. Wtem, nie wiadomo skąd, przypomniałem sobie opór właściwy rysików ołówkowych. Ołówek „5N” posiada opór rysika równy dwu tysiącom omów. W mgnieniu oka miałem już w ręku ołówek „5N”.

Moje równania Maxwella znalazły rozwiązanie nie tylko teoretyczno-

matematyczne, lecz także praktyczne. Trzymałem oto w swoich rękach kawałek rysika oprawionego w drewno. Za jego pomocą zamierzałem rozprawić się z tą bandą barbarzyńców.

Jakież to dziwne! Jakich zdumiewających odkryć dokonuje matematyka! Na początku był długi łańcuch obserwacji, rozważań, analiz, potem znów obserwacje nad konkretną sytuacją, później abstrakcyjne obliczenia, rozwiązanie równań wyprowadzonych przez znakomitego Maxwella w ubiegłym stuleciu, a w wyniku wszystkiego — dokładny rachunek matematyczny stwierdzający, że do zniszczenia firmy Kraftstudta potrzebny jest nieodzownie… ołówek „5N” Czyż fizyka teoretyczna nie jest czymś zdumiewającym?! Mocno zacisnąłem w dłoni ołówek, tak jakby był najdrogocenniejszym przedmiotem, i ostrożnie, niemal z czułością schowałem go do kieszeni. Dalej zacząłem obmyślać, jak zdobyć dwa kawałki przewodu, żeby jeden podłączyć do płyty kondensatora, drugi zaś do kaloryfera w rogu pokoju, a między nimi umocować rysik ołówka.

Zastanawiałem się nad tym nie dłużej niż minutę. Przypomniałem sobie lampę biurową w pokoju, w którym mieszkałem razem ze wszystkimi „matematykami”. Przy lampie był sznur elastyczny, a więc wykonany z szeregu żyłek. Można go uciąć i rozpleść na pojedyncze żyłki. Sznur ma około półtora metra długości, można więc otrzymać z niego ponad dziesięć metrów cienkiego przewodu. To było zupełnie wystarczające.

Obliczenia ukończyłem w momencie, gdy oznajmiono przez głośnik, że mamy — to znaczy ja i wszyscy „normalni” obliczeniowcy — iść na obiad.

Wyszedłem ze swego pokoju na korytarz. Wtem zobaczyłem przed sobą postać dziewczynki — tej samej zalęknionej dziewczynki, która odnosząc mi zadanie rozpłakała się gorzko, gdy wbrew zakazom szefa znalazła się u mnie w mieszkaniu.

Dogoniłem ją.

— Musisz mi pomóc — powiedziałem szeptem.

Obejrzała się i na mój widok oniemiała z przerażenia.

— To pan żyje? — rzekła ledwie poruszając wargami. — W mieście wszyscy są przekonani, że zamordowano pana. Ja też tak myślałam.

— Czy bywasz w mieście?

— Tak, prawie co dzień, ale…

Schwyciłem jej drobną rączkę i mocno ścisnąłem w swojej.

— Jeszcze dzisiaj zawiadom uniwersytet, że żyję, że zmuszono mnie gwałtem, bym tutaj pracował. Powinni nam pomóc wydostać się stąd, mnie i moim kolegom.

— Co też pan wygaduje? — wyszeptała z przestrachem. — Jeśli pan Kraftstudt dowie się, a na pewno dowie się wszystkiego…

— Jak często biorą cię na przesłuchania?

— Będą mnie przesłuchiwali pojutrze.

— Masz przed sobą cały dzień. Zdobądź się na odwagę. Od tego zależy życie wielu ludzi.

Dziewczynka siłą wyrwała mi swą rączkę i obrzuciwszy mnie pełnym trwogi spojrzeniem, zniknęła za drzwiami.

W sali, w której mieszkaliśmy, nikt nie korzystał z lampy biurowej.

Stała w rogu pokoju na wysokiej podstawce, zakurzona, popstrzona przez muchy, ze sznurem okręconym wokół nóżki.

Z samego rana, gdy zgodnie z regulaminem dnia wszyscy poszli się myć, oderwałem sznur od lampy i schowałem do kieszeni. Podczas śniadania wsunąłem do kieszeni nóż stołowy, a gdy wszyscy udali się na modlitwę, ruszyłem do toalety. W kilka sekund zerwałem nożem izolację i oczyściłem w ten sposób dziesięć cienkich żyłek o długości około półtora metra każda. Potem starannie rozłupałem ołówek, wydobyłem z drewienka rysik i ułamałem z niego trzy dziesiąte całości, tak że pozostałe siedem dziesiątych dawały mi żądany opór. Na końcówkach rysika naciąłem nieduże rowki i okręciłem wokół nich cienki przewód. Opór był gotów.

Teraz pozostawało tylko podłączyć go między płytę kondensatora a ziemię.

Należało to uczynić podczas pracy.

Obliczeniowcy pracowali po osiem godzin dziennie z dziesięciominutowymi przerwami co godzinę. Po przerwie obiadowej o godzinie pierwszej, salę, w której pracowali „matematycy”, odwiedzało regularnie kierownictwo firmy Kraftstudta. W tym czasie szef z nieukrywaną satysfakcją przyglądał się, jak jego ofiary zwijają się i szaleją nad zadaniami matematycznymi. Zdecydowałem, że w takim właśnie momencie należy podłączyć do sieci generatora dodatkowe obciążenie, tak by zmienić przedział częstotliwości impulsów.

Gdy wróciłem do swego pokoju z gotowym oporem w kieszeni, byłem w nastroju niezwykłego podniecenia. Przy drzwiach do pokoju spotkałem doktora. Przyniósł mi kartkę z nowym zadaniem.

— Halo, doktorze, na sekundę! — zawołałem.

— Co? — wybąkał zaskoczony.

— Chodzi o to — zacząłem — że w trakcie pracy przyszło mi na myśl, by wrócić do pierwotnej rozmowy z panem Bolzem. Myślę że moja zapalczywość srodze się na mnie zemściła. Proszę przekazać Bolzowi, że zgadzam się być wykładowcą matematyki dla nowych kadr firmy Kraftstudta.

Doktor żuł w zębach koniuszek nitki z kołnierzyka swojego fartucha, splunął, po czym oświadczył z nieukrywaną szczerością:

— Cieszę się z tego, daję słowo. Mówiłem tym dziwakom, że z twoim spektrum najlepiej by było, gdybyś pracował jako nadzorca lub nauczyciel tej całej matematycznej zgrai. Bardzo potrzebujemy dobrego nadzorcy. Ty się do tego idealnie nadajesz. Masz całkiem inne przedziały częstotliwości.

Mógłbyś po prostu siedzieć między nimi i poganiać opieszałych lub tych, u których częstotliwość wzbudzenia dyspozycji matematycznych nie wchodzi w rezonans.

— Oczywiście, doktorze. Myślę jednak, że najlepiej by było, gdybym został wykładowcą matematyki. Daję słowo, nie mam wcale ochoty rozwalać sobie łba o kant biurka.

— To rozsądne — stwierdził doktor. — Trzeba porozmawiać z Kraftstudtem. Myślę, że się zgodzi.

— A kiedy będzie coś o tym wiadomo?

— Myślę, że dzisiaj o pierwszej, gdy będziemy robili obchód ośrodka i przegląd całego naszego gospodarstwa.

— Dobrze, podejdę do panów.

Doktor skinął mi głową i oddalił się. Na biurku swoim znalazłem kartkę papieru, na której podane były założenia dla zaprojektowania nowego generatora impulsowego o mocy przewyższającej dotychczasową czterokrotnie. Można było z tego wnosić, że Kraftstudt postanowił powiększyć swe przedsiębiorstwo czterokrotnie. Chciał, żeby w jego ośrodku pracowało nie trzynastu, lecz pięćdziesięciu dwóch obliczeniowców. Dotknąłem czule rysika od ołówka z dwiema końcówkami przewodów. Obawiałem się bardzo, że może się złamać w kieszeni.

Założenia zadania na obliczenie nowego generatora utwierdziły mnie w tym, że wszystkie moje obliczenia, dotyczące pracującego obecnie generatora, były prawidłowe. To umocniło we mnie jeszcze bardziej wiarę w powodzenie planowanej akcji, oczekiwałem więc z niecierpliwością nadejścia godziny pierwszej. Gdy zegar na ścianie wskazywał za piętnaście pierwszą, wydobyłem z kieszeni rysik od ołówka, dający opór tysiąca trzystu pięćdziesięciu omów, i umocowałem go jednym końcem do pręta swego aluminiowego „parasola”. Do drugiego końca przewodu doczepiłem jeszcze kilka kawałków drutu. Długość ogólna przewodu była wystarczająca, by dociągnąć go do kaloryfera w rogu pokoju.

Ostatnie minuty ciągnęły się denerwująco długo. Gdy strzałka minutowa dotknęła „12”, a strzałka godzinowa zatrzymała się na cyfrze „1”, szybko podłączyłem wolny koniec przewodu do kaloryfera i wyszedłem na korytarz. Z przeciwległego krańca korytarza nadchodził Kraftstudt w towarzystwie inżyniera Pfaffa, Bolza i doktora. Gdy ujrzeli mnie, uśmiechnęli się. Bolz dał znak, abym podszedł do nich.

Pfaff i Kraftstudt zatrzymali się przed oknem na salę, w której pracowali matematycy, nie wiedziałem więc, co tam się dzieje wewnątrz.

— To rozsądna decyzja — rzekł szeptem Bolz. — Pan Kraftstudt godzi się na pańską propozycję. Nie pożałuje pan…

— Słuchajcie, co tam się dzieje? — zapytał nagle Kraftstudt, odwracając się do swych współtowarzyszy.

Inżynier Pfaff nasrożył się i jakoś dziwnie patrzał przez okno. Serce dygotało mi w piersi.

— Nie pracują! Rozglądają się wokół! — z gniewem syknął Pfaff.

Przecisnąłem się do okna i zajrzałem do środka. To, co ujrzałem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ludzie, którzy przedtem siedzieli tak pokornie pochyleni nad biurkami, teraz wyprostowani rozglądali się wkoło i rozmawiali ze sobą z ożywieniem. W głosach ich brzmiała stanowczość.


— Tak, chłopcy, trzeba skończyć raz wreszcie z tym ich znęcaniem się.

Czy pojmujecie, co oni z nami wyrabiają? — mówił wzburzony Denis.

— Oczywiście. Ci bandyci wmawiają w nas przez cały czas, że posiedliśmy szczęście, oddając się we władzę impulsowego generatora.

Ich by tak powsadzać pod ten generator!

— Co się tam dzieje? — groźnie krzyknął Kraftstudt.

— Nie mam pojęcia — wymamrotał Pfaff, wybałuszając swe wyblakłe oczy na ludzi w sali.

— Zachowują się w tej chwili zupełnie jak normalni ludzie! Co to jest?!

Wygląda, jakby byli podnieceni. Wzburzeni nawet. Dlaczego nie zajmują się obliczeniami?

Kraftstudt aż spąsowiał ze złości.

— Nie wykonamy w terminie co najmniej pięciu zamówień wojskowych — wycedził przez zęby. — Natychmiast zmusić mi ich do roboty.

Bolz zgrzytnął kluczem i całe towarzystwo weszło do sali.

— Wstać, przyszedł wasz nauczyciel i stwórca — rzekł głośno Bolz.

Gdy to powiedział, w sali zaległa dławiąca cisza. Dwanaście par oczu, rozpalonych gniewem i nienawiścią, patrzyło w naszą stronę. Trzeba było iskierki, by spowodować wybuch. Cieszyłem się z tego w duchu. Oto koniec firmy Kraftstudta! Wystąpiłem naprzód i głośno na całą salę powiedziałem:

— Na cóż jeszcze czekacie? Nadeszła chwila wyzwolenia. Wasz los jest w waszych rękach. Skończcie z tą nikczemną bandą, która szykowała wam pobyt w „przybytku mędrców”!

Matematycy gwałtownie poderwali się z miejsc i rzucili się na stojących w osłupieniu Kraftstudta i jego kompanów. Powalili na podłogę Bolza i doktora, zaczęli ich dusić. Zapędzili w kąt sali Kraftstudta i tłukli go tam pięściami i nogami. Denis zwalił się na inżyniera Pfaffa i trzymając jego łysą głowę za uszy, walił nią z całych sił o podłogę. Ktoś zrywał z sufitu aluminiowe parasole, ktoś inny wybijał szyby w oknach. Zerwano ze ściany głośnik, z hałasem poprzewracano biurka. Podłoga była usiana porwanymi w strzępy papierami z obliczeniami matematycznymi.

Rozpaleni gniewem ludzie, uniesieni wzburzeniem, rozbijali i niszczyli nienawistne i wrogie im laboratorium.

Już od pewnego czasu żaden z nich nie znajdował się pod działaniem generatora impulsowego, ale ich słuszna nienawiść burzyła się jeszcze.

Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor, zbici i okrwawieni, zostali wyrzuceni na korytarz. Wleczono ich ku wyjściu z budynku.


Szedłem na przedzie gromady wzburzonych ludzi. Wykrzykiwali przekleństwa pod adresem tych, którzy zamienili ich w niewolników.

Przeszliśmy przez pustą salę, gdzie po raz pierwszy oddawałem swoje zadania matematyczne, potem z hałasem przeciągnęliśmy przez wąskie przejścia podziemnego labiryntu, aż wreszcie wylegli na zewnątrz.

Palące letnie słońce oślepiło nas. Zatrzymaliśmy się w miejscu jak porażeni. I to nie tylko przez słońce. Przed wejściem, prowadzącym do firmy Kraftstudta, zgromadził się wielki tłum mieszkańców naszego miasta. Padały głośne okrzyki. Gdy pojawiliśmy się, na chwilę zaległo milczenie. Przyglądały się nam setki zdumionych oczu. Potem usłyszałem, jak ktoś głośno zawołał:

— Przecież to profesor Rauch? Żyje!

Denis i współtowarzysze wypchnęli do przodu kierowników ośrodka obliczeniowego. Kolejno jeden po drugim stanęli wobec zgromadzonych ludzi — Kraftstudt, Bolz, Pfaff i doktor. Ocierali pokrwawione twarze i oglądali się z przestrachem to na nas, to na groźny tłum dokoła.

Wtem z tłumu wyszła chudziutka, drobna dziewczynka. Była to ta sama wylękniona dziewczynka, która, jak się okazało, nazywała się Elza Brinter.

— O, to ten — rzekła wskazując palcem na Kraftstudta. — I ten — dodała pokazując na Pfaffa. — To oni wymyślili to wszystko.

W tłumie rozległ się szmer. Padły groźne okrzyki. Za dziewczynką wystąpili do przodu mężczyźni. Jeszcze chwila i doszłoby do rozprawy.

Wówczas podniosłem rękę i rzekłem:

— Drodzy obywatele, nie wypada, byśmy sami wymierzali im karę.

Dużo więcej korzyści przyniesiemy ludzkości, jeśli wobec całego świata rozgłosimy ich zbrodnie. Sądzić ich trzeba surowo, a my będziemy świadkami oskarżenia. Tutaj, za tymi oto murami, ci przestępcy, wyposażeni w najnowsze zdobycze współczesnej nauki i techniki, dokonywali straszliwych zbrodni. Chcieli zamienić ludzi w niewolników i za pomocą maszyn eksploatować ich aż do całkowitego wyniszczenia.

— Pod sąd zbrodniarzy! — krzyczano wokół.— Pod sąd ich!

Wzburzony tłum ciasnym pierścieniem otoczył zbrodniarzy i ruszył ku miastu. Obok mnie szła Elza Brinter. Mocno trzymała mnie za rękę i mówiła szeptem:

— Po tym naszym spotkaniu i rozmowie w korytarzu bardzo się wystraszyłam. Później przez całą noc myślałam… Przypomniał mi się pan i pana koledzy, i ja sama, i ta straszna maszyna… Zwłaszcza maszyna. I nagle ni stąd, ni zowąd zaczęłam się śmiać. Pan się dziwi? Właśnie tak, śmiać się! Kiedy byłam maleńka, bardzo się bałam samochodów. A teraz nie… Dlaczego więc miałabym się bać jakichś tam lamp elektrycznych i zwojów drutu? — myślałam sobie. — Jestem przecież człowiekiem! I tę maszynę wymyślili ludzie — straszni i okrutni. Nie spałam całą noc, zastanawiając się nad tym, i zrobiło mi się czemuś lekko i radośnie na duszy. Nie bałam się już tej maszyny, która służyła do przesłuchań.

Nienawidziłam jej.

* * *

Kraftstudt i jego kompani z ośrodka obliczeniowego zostali oddani w ręce władz. Burmistrz naszego miasta wygłosił podniosłe przemówienie, pełne cytatów zaczerpniętych z Biblii i z Ewangelii świętej. W końcu oświadczył, że „za tak wyrafinowane zbrodnie będzie sądził Kraftstudta i jego kompanów Najwyższy Sąd Federalny”.

Szefa ośrodka matematycznego i jego współpracowników wywieziono z naszego miasta w zamkniętych samochodach. Od tego czasu nikt już o nich nie słyszał. W prasie także nie było żadnych informacji. Co więcej, do naszego miasta przeniknęły słuchy, jakoby Kraftstudt i jego przyjaciele zostali zatrudnieni przez władze państwowe i organizowali wielki ośrodek obliczeniowy, mający wykonywać zlecenia Ministerstwa Wojny.

Zawsze opanowuje mnie wzburzenie, ilekroć przeglądając gazetę znajduję na ostatniej stronie stale jedno i to samo ogłoszenie: „Do pracy w wielkim ośrodku obliczeniowym poszukuje się mężczyzn w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, z dobrą znajomością matematyki wyższej…”

Przełożył W. Kiwilszo

Загрузка...