S. Gansowski KROKI W NIEZNANE

ROZMOWA NA PLAŻY

— Nieraz mi się zdaje, że wszystko to było jedynie snem — powiedział inżynier trąc w zamyśleniu czoło. — Chociaż jednocześnie wiem z całą pewnością, że wtedy nie spałem… Ale co tu gadać! Już rozpoczęto badania naukowe, powołano całą grupę specjalistów. Mimo to jednak…

Uśmiechnął się, a ja zacząłem mu się bacznie przypatrywać.

— Problem polega na tym, że zazwyczaj uważamy rytm, w jakim przebiegają nasze procesy życiowe, za jedyny możliwy. W istocie sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Wie pan, co mam na myśli?

W odpowiedzi wybąkałem coś o teorii względności. Bogiem a prawdą, niewiele o niej wiedziałem… Uśmiechnął się znowu.

— Właściwie myślałem o czymś innym. Niech pan spróbuje sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyśmy zaczęli żyć szybciej. Nie poruszać się, ale właśnie żyć. Istoty ziemskie poruszają się z różną prędkością — od kilku milimetrów do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. W Szkocji podobno istnieje gatunek much latających z szybkością samolotu. Ale ja nie to mam na myśli. Nie ruszać się prędzej, ale prędzej żyć.

— Jednakże wiele stworzeń rzeczywiście żyje szybciej niż człowiek — odparłem usiłując sobie przypomnieć to, czego mnie nauczono w szkole z biologii. — Na przykład pierwotniaki. Pantofelki, o ile pamiętam, żyją tylko dwadzieścia cztery godziny. Niektóre wiciowce nawet krócej.

Mój rozmówca pokręcił głową.

— Po prostu żyją krócej od nas. Ale nie szybciej. — Zamyślił się. — Z pewnością trudno będzie panu uzmysłowić sobie to, o czym mówię… Czy pan nic nie słyszał o wypadkach, jakie zaszły w tym roku w okolicach letniska Lebiażje?

— Owszem. Miesiąc temu było sporo sensacji w Leningradzie. Ale nikt nie potrafił tego jakoś sensownie wytłumaczyć. Coś tam bają o duchach, o dziewczynce, którą jakiś niewidzialny człowiek podobno wrzucił pod pociąg, czy też spod niego wyciągnął, o jakichś kradzieżach w sklepie… A pan wie coś więcej na ten temat?

— Poniekąd. Byłem jednym z tych duchów.

— ???

— Jeżeli pan sobie życzy, mogę opowiedzieć.


— Ależ naturalnie! — zawołałem. — Coś takiego! Umieram z ciekawości!

Rozmowa odbywała się na plaży, w małej miejscowości letniskowej Dubułty, oddalonej od Rygi o pół godziny jazdy koleją.

Przez cały wrzesień mieszkałem nad samym brzegiem morza w tamtejszym domu wczasowym i zawarłem znajomość ze wszystkimi jego mieszkańcami. Tylko o jednym z nich — wysokim szczupłym blondynie — wiedziałem bardzo niewiele. Było to tym dziwniejsze, że od pierwszego spotkania poczuliśmy do siebie coś w rodzaju sympatii.

Obaj lubiliśmy wczesnym rankiem, na dwie godziny przed śniadaniem, spacerować po plaży całkowicie pustej o tej porze. Korostylew — takie było nazwisko blondyna — wstawał wcześniej i wypuszczał się w kierunku Bułduri. W czasie gdy wychodziłem na brzeg, on już stamtąd powracał. Spotykaliśmy się na bezludnej plaży, kłanialiśmy się sobie, uśmiechaliśmy się i każdy szedł swoją drogą.

Po każdym z takich spotkań mieliśmy (przynajmniej ja miałem) wrażenie, że warto byłoby zatrzymać się na chwilę i pogawędzić.

Pewnego ranka zastałem Korostylewa przy jakichś dziwnych zajęciach.

Inżynier siedział na ławce, po czym przykucnął i zaczął wodzić palcem po piasku. Twarz jego wyrażała maksymalne skupienie. Uspokoił się po parokrotnym dokonaniu tej czynności. Później zobaczył lecącego motyla i również powiódł ręką w powietrzu, jak gdyby kiwał nią na pożegnanie.

Wreszcie podskoczył kilkakrotnie.

Zakaszlałem, żeby mu dać znać o swojej obecności. Spojrzenia nasze się spotkały i obaj speszyliśmy się nieco.

Korostyłew roześmiał się i kiwnął ręką:

— Niech pan podejdzie bliżej. I niech pan nie myśli, że zwariowałem.

Zbliżyłem się do niego i wszczęliśmy rozmowę, w ciągu której opowiedziana została historia wypadków, jakie niedawno zdarzyły się w Zatoce Fińskiej.

KOROSTYLEW ZACZYNA SWOJĄ OPOWIEŚĆ PIERWSZA GODZINA W ZMIENIONYM ŚWIECIE

… — Przede wszystkim muszę wyjaśnić, że jestem z zawodu inżynierem. Specjalizowałem się w termodynamice. Mam już za sobą aspiranturę i obroniłem pracę kandydacką na Politechnice Moskiewskiej, ale mimo to jestem raczej praktykiem niż teoretykiem. Dlatego nie wszystko jest dla mnie jasne w tym, co mi się niedawno przydarzyło.

Mówiąc ściślej, zajmuję się wyposażeniem turbin parowych dla elektrowni słonecznych. Mieszkam z rodziną w lesistej okolicy nad brzegiem Zatoki Fińskiej. Pracuję w instytucie badań naukowych, którego bazę stanowi niewielka elektrownia słoneczna o wyłącznie doświadczalnym znaczeniu. Obok niej pobudowane jest osiedle, w którym wszyscy mieszkamy. Nasz domek, otoczony niedużym ogrodem, mieści się na samym końcu ulicy łączącej szosę nadmorską ze stacją kolei podmiejskiej. Jest to właściwie jedyna ulica osiedla.

Naprzeciw naszego domu znajduje się willa docenta Mochowa. To mój przyjaciel. On również pracuje w instytucie. Tuż obok — sklep spożywczy albo raczej sklepik, w którym wszyscy zaopatrujemy się w żywność.

Z tyłu, pomiędzy oknami naszego domu i terenem elektrowni, nie ma już żadnych zabudowań. Rośnie tam niewysoki zagajnik, którego jakoś nie ruszono w czasie budowy…

Stało się to w niedzielę dwudziestego piątego czerwca. Poprzedniego wieczoru żona i dwóch moich synów wybrali się do Leningradu na nowy film indyjski. Chcieli, żebym pojechał z nimi, ale ja zamierzałem popracować sobie w domu.

Umówiłem się z Anią, że zostawi chłopaków na niedzielę u babci, a sama wróci pociągiem o dziesiątej rano.

Podrzuciłem ich na dworzec, wstawiłem wóz do garażu i usiadłem za biurkiem.

Zasiedziałem się przy nim dosyć długo. Przyjaciele dzwonili, żebym wpadł do nich posłuchać nowych nagrań. Ale miałem jeszcze jedno pilne obliczenie i nie poszedłem.

Koło północy rozpoczęła się burza. Lubię patrzeć, jak się błyska, więc podniosłem się zza biurka, podszedłem do okna i odsunąłem story.

Pamiętam, że burza była solidna. Deszcz tak mocno walił o gałęzie drzew w ogrodzie, że się pod nim uginały, a bijące o dach strumienie sprawiały wrażenie dalekiej kanonady. Okno gabinetu wychodzi wprost na elektrownię, i parę razy widziałem, jak wierzchołki lip za parkanem i dach budynku, w którym się mieści reaktor, na moment rozbłyskiwały błękitnym światłem.

W pewnej chwili ukazała się w polu mojego widzenia błękitnawa, na poły przezroczysta kula wielkości średniej dyni, drgająca i fosforyzująca.

Zjawiła się w gęstwinie drzew po lewej stronie domu. Przypominała nieco płaszcz meduzy, wypływającej z głębi morza.

Pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego.

Tak blisko przepłynęła koło werandy, że sądziłem, iż się o nią rozbije, ale potoczyła się ku budynkom elektrowni. Śledziłem ją, co było bardzo łatwe, ponieważ w tym czasie zmieniła kolor i zrobiła się jaskrawożółta jak żelazo wyjęte z formy. Uderzyła o dach budynku reaktora, odbiła się impetem, uderzyła jeszcze raz, i nie to, żeby pękła albo wybuchła, ale jakoś tak wsiąkła w dach.

Zląkłem się, że od razu wybuchnie pożar, więc wybiegłem na ganek i okrążyłem dom, żeby zobaczyć, czy coś nie zagraża elektrowni. Jednakże na dachu głównego budynku, który doskonale widziałem z ogrodu, nie dało się zauważyć najmniejszych oznak pożaru. Wszędzie panowała cisza.

Ukośne strugi deszczu nadal cięły trawę i drzewa. Po pół minucie stania pod ścianą domu i solidnym zmoknięciu wróciłem do gabinetu.

Było już późno. Położyłem się spać i następnego ranka zaczęły się sprawy, o których właśnie będę opowiadał.

Obudziłem się koło ósmej i zdziwiłem się, że tak długo spałem.

Zazwyczaj wstajemy o szóstej. Burza skończyła się w nocy. Widziałem przez okno kawałek błękitnego nieba i gałązkę lipy rosnącej w ogrodzie spod samym domem. Patrząc na nią ucieszyłem się, że dzień jest bez wiatru. Liście były zupełnie nieruchome.

Wkrótce poczułem coś niezwykłego w całej atmosferze pokoju. Przede wszystkim do moich uszu nieustannie dobiegały jakieś dziwne szmery. Jak gdyby ktoś w pobliżu przedkładał z miejsca na miejsce wielkie płachty papieru.

Był to nierównomierny szelest, który czasami przycichał, a później znowu przybierał na sile.

Naraz uświadomiłem sobie, że nie słyszę normalnego wyraźnego cykania, jakie powinno było dochodzić z wielkiego antycznego zegara, który dostałem po dziadku. Zegar ten nie stanął ani razu za mojej pamięci i myśl, że mógł się zepsuć, była dla mnie szczególnie przykra.

Wyskoczyłem z łóżka i tak jak byłem w piżamie, podszedłem do okna, które w sypialni nie wychodzi na ogród, tylko na Zatokę.


Odsunąwszy story, rzuciłem okiem na brzeg i asfaltową szosę, odwróciłem się i podszedłem do zegara. Po tym krótkim spojrzeniu przez okno został we mnie jakiś niepokojący osad. Fala zalewająca piasek, dwaj przechodnie na skraju szosy, motocykl pędzący po asfalcie — wszystko to było takie jak zazwyczaj, i jednocześnie jakieś dziwne. Otworzyłem drzwiczki zegara, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje — był to staroświecki werk szwajcarskiego pochodzenia, w rzeźbionej dębowej szafce.

Otworzyłem drzwiczki… i osłupiałem.

Proszę sobie wyobrazić, co zobaczyłem. Wahadło osadzone na długim i grubym pręcie mosiężnym n i e z w i s a ł o pionowo. Odchylone było niemal poziomo w lewo, czyli znajdowało się w punkcie najbardziej odległym od równowagi!

Pamiętam, że w dzieciństwie, jako dwunastoletni chłopak, często marzyłem o tym, żeby dokonać jakiegoś cudu. Na przykład, podskoczyć i nie opaść od razu na ziemię, ale zawisnąć w powietrzu. Albo podnieść kamyk, podrzucić go tak, żeby nie upadł, tylko zatrzymał się w powietrzu.

Skakałem więc dziesiątki razy, ale natychmiast upadałem na ziemię w całkowitej zgodzie z prawem grawitacji. Jednak te niepowodzenia nie obdzierały mnie z moich marzeń. Wyobrażałem sobie, że nie dziś, to jutro raptem zdołam się uwolnić od krępującej mnie siły przyciągania i wówczas… Wówczas fantazja rozwijała się zgoła niepowstrzymanie.

Szybowałem nad ziemią, przelatywałem granice, pomagałem powstańcom arabskim w szturmach na francuskie karabiny maszynowe, uwalniałem z ciemnicy więźniów kapitalizmu i w ogóle zmieniałem świat od podstaw.

Każdy z nas w dzieciństwie marzył o jakichś cudownych skrzydłach, o czapce niewidce…

I oto ujrzałem, jak mój chłopięcy cud stał się rzeczywistością. Wahadło naszego zegara uwolnione było od siły przyciągania. Masa ziemska przestała na nie działać. Unosiło się w powietrzu.

Nie wiem, jak by się zachował ktoś inny na moim miejscu. Co do mnie, byłem zupełnie oszołomiony, zgnębiony i przez jakie pół minuty gapiłem się na wahadło. Później potrząsnąłem głową i przetarłem oczy.

Zegar stał, jednakże wahadło przybrało skrajnie lewą pozycję. Było to nieprawdopodobne, ale prawdziwe.

Mimochodem spojrzałem przez okno i to, co przez nie ujrzałem, przyprawiło mnie o dreszcze.

W czasie gdy patrzyłem na wahadło, widok nie zmienił się ani na jotę.

Wciąż ta sama fala toczyła się na brzeg — zapamiętałem ją po kipiącym, zawiniętym ku dołowi grzebieniu — dwoje pieszych na drodze znajdowało się w tej samej pozycji, w jakiej ich pozostawiło wówczas moje przelotne spojrzenie. Również motocyklista pozostawał w tym samym miejscu.

Pamiętam, że najbardziej zdumiał mnie motocykl. Był to „Iż-49” i ciągnął z szybkością ponad pięćdziesiąt na godzinę — orientowałem się po sinawym dymku z rury wydechowej, snującym się na dość dużą odległość od tłumika. Motocykl pędził i stał równocześnie. Stał i nie przechylał się ani trochę, znowuż w absolutnej niezgodzie z prawami równowagi.

Doszedłem do wniosku, że śpię i wszystko to śni mi się po prostu. Jak to zwykło się czynić w powieściach, uszczypnąłem się w lewą rękę i krzyknąłem z bólu. Nie, to nie był sen.

— Zabawne — powiedziałem do siebie, chociaż dla mnie wcale to nie było zabawne, ale raczej straszne.

Raz jeszcze zlustrowałem pokój i wyjrzałem przez okno.

— Jestem inżynier Korostylew — powiedziałem na głos. — Wasilij Pietrowicz, lat trzydzieści pięć, a dzisiaj mamy niedzielę, dwudziestego piątego czerwca.

Nie, ja nie mogłem zwariować. Byłem przy zdrowych zmysłach.

Z sercem zamierającym ze strachu wyszedłem z pokoju, przekręciłem klucz w sionce i pchnąłem drzwi prowadzące do ogrodu. Nie poddały się naciskowi. Wówczas pchnąłem silniej i nacisnąłem ramieniem.

Rozległ się trzask i drzwi wyrwane z zawiasów upadły na werandę.

Popatrzyłem na nie w osłupieniu. One również zachowywały się inaczej niż dotychczas.

Co do trzasku, był to pierwszy normalny dźwięk, jaki owego ranka dobiegł do moich uszu. Uświadomiłem sobie, że gdy znajdowałem się w pokoju, przez cały czas otaczało mnie dziwne milczenie, przerywane tylko szmerami.

Nie znajdując żadnego wytłumaczenia na to, co się stało z drzwiami, poszedłem ścieżką w kierunku niewysokiego parkanu, dzielącego nasz ogród od szosy. I tu znowu zaczęło się coś dziwnego. Gdy już byłem przy furtce, poczułem, że trudno będzie mi się zatrzymać. Miałem wrażenie, jak gdyby niosła mnie naprzód siła bezwładności, jaką odczuwa się na przykład zbiegając ze stromych schodów. Z trudem „zahamowałem” przy parkanie i wyszedłem na ulicę.

Spokój panował w domkach naszego osiedla. Za parkanami suszyły się pieluszki. Z olbrzymiej królewskiej topoli, rosnącej przy domu Mochowa, płynął mocny i świeży zapach. Poranne słońce świeciło jaskrawo na czystym po burzy niebie.

Sądząc z pochylenia trawy i z tego, jak uginały się gałęzie topoli, można było przypuścić, że wieje dość silny wiatr. Ale ja go nie czułem. Było mi gorąco.

Po chwili czekania przy furtce podszedłem do motocyklisty.

Pamiętam, że gdy się do niego zbliżałem, słyszałem wybuchy silnika.

Ale nie takie jak zazwyczaj, tylko w o wiele niższej tonacji. Coś jak gdyby oddalone grzmoty. Ale jak tylko się zatrzymałem, dźwięki te się zmieniły na powrót w taki sam szmer, jaki mnie niepokoił, gdy się jeszcze znajdowałem w domu.

Motocyklista — opalony chłopak o wydatnych kościach policzkowych — siedział na siodełku, lekko nachylony do przodu i zapatrzony przed siebie z typowym dla kierowców skupieniem. Nie zauważył mnie.

Wyglądał zupełnie normalnie, jeżeli nie brać pod uwagę tego, że się wcale nie ruszał. Dotknąłem silnika i cofnąłem rękę: był gorący. Później zrobiłem jeszcze większe głupstwo — usiłowałem strącić motocyklistę.

Nie wiem, dlaczego mi to strzeliło do głowy — widocznie uważałem, że skoro się nie porusza, to powinien upaść, a nie stać wbrew wszelkim prawom fizyki. Wparłem się oburącz w tylne siodełko i nacisnąłem niezbyt mocno. Na szczęście nic z tego nie wyszło. Jakaś siła ciągle utrzymywała motocykl w tej samej pozycji.

Zresztą specjalnie się o to nie starałem. Byłem zbyt przygnębiony i wytrącony z równowagi.

Upłynęło kilka minut, zanim spostrzegłem, że motocykl się jednakże się porusza, chociaż bardzo powoli. Zobaczyłem v to patrząc na tylne koło.

Do opony przylgnął kawałek smoły, a do niego z kolei przylepiła się zapałka. Gdy się kręciłem wokół motocykla, zapałka powoli przesunęła się z góry na dół.

Przykucnąłem i zacząłem oglądać koło. Stoi mi w tej chwili przed oczyma. Zielona obręcz, okryta gęstym kurzem, nieco zardzewiałe szprychy, stara popękana opona.

Długo wpatrywałem się w to koło, jak gdyby w nim znajdowało się rozwiązanie tych wszystkich zagadkowych przemian, jakie zaszły w świecie.

Później wstałem i zacząłem oglądać kierowcę. Obszedłem motocykl i stanąłem o jakie pół metra przed nim. Chłopak mnie nie widział.

Nachyliłem się nad nim i zawołałem mu do ucha:

— Halo, słyszy mnie pan?

Nie słyszał.


Machnąłem mu ręką przed samymi oczyma. To również nie wywarło na nim najmniejszego wrażenia. Po prostu nie istniałem dla niego.

Przednie koło doszło nareszcie do mnie — poruszało się z szybkością nie większą niż centymetr na sekundę — i oparło się o moje kolano. Z początku słabo, później coraz silniej napierało na mnie, aż musiałem się cofnąć.

Zupełnie oszołomiony, powlokłem się ku dwojgu pieszym.

Stwierdziłem, że jak tylko zaczynam się ruszać, z miejsca zrywa się gwałtowny wiatr, który natychmiast ustaje w momencie, gdy się zatrzymuję. Zapewne działo się to i wcześniej, ale nie zwróciłem na to uwagi.

Przechodnie — młoda brunetka i starszawy jegomość z plecakiem — stali o jakieś pięćdziesiąt metrów od motocykla. Zresztą oni też niezupełnie stali, szli, a raczej posuwali się strasznie powoli.

Zużywali dwie albo trzy minuty na zrobienie jednego kroku. Pozostająca z tyłu noga nieskończenie pomału oddzielała się od asfaltu i zaczynała się przenosić ku przodowi. Nieskończenie pomału przenosiło się ciało i środek ciężkości przemieszczał się na drugą nogę. Podczas gdy dokonywali tego kroku, mogłem ich obejść dookoła osiem albo dziesięć razy.

Najprawdopodobniej był to ojciec z dorosłą córką. Wydawało mi się, że ich znam — mieszkali w samotnym domku o pięć kilometrów od osiedla i przychodzili do nas po prowiant.

Oni również nie wyglądali na zaniepokojonych. Gdy znajdowałem się przy nich, kobieta odwróciła głowę i zaczęła patrzeć w kierunku mężczyzny.

Pamiętam, że kilkakrotnie obchodziłem ich dookoła, próbowałem do nich zagadać i nawet dotykałem ręki mężczyzny.

W pewnej chwili usiadłem w rowie bardzo blisko kobiety i przesiedziałem tak pięć albo dziesięć minut. Odniosłem wrażenie, że nareszcie mnie zauważyła. W każdym razie zaczęła niebywale powoli zwracać głowę ku miejscu, w którym siedziałem, i później, gdy już wstałem i odszedłem, głowa jej pozostawała jeszcze długo zwrócona w tym kierunku. Spoglądała na miejsce, w którym mnie już nie było, a później twarz jej zaczęła przybierać wyraz lekkiego zdziwienia. Brwi podniosły się z lekka i oczy jej nieco się zaokrągliły.

Była przystojna, ale niestety przypominała manekin w sklepie gotowych ubrań. Zwłaszcza z powodu tego zdziwionego spojrzenia.

Później powoli poszedłem na plażę, ściskając skronie rękoma.


Zapytywałem samego siebie, co by to mogło znaczyć. Może to jakaś nowa bomba wybuchła w okolicy letniska? Może nasza planeta przeleciała przez jakieś zagęszczenie materii kosmicznej, które zatrzymało lub spowolniło wszystko na ziemi? Ale dlaczego ja pozostałem taki sam jak poprzednio? Może mam gorączkę albo po prostu śnię?

Jednakże rozumowałem całkiem logicznie i w żadnym razie nie spałem.

Bolał mnie palec, oparzony o silnik motocykla, i już zdążył się na nim uformować pęcherzyk surowicy. W ogóle wszystko dookoła było zbyt rzeczywiste, żeby mogło się śnić.

W stanie snu czy też majaczenia — w efemerycznym świecie „na niby” zgoła nie wszystko bywa dostępne dla człowieka. Czasem nie może uciec przed pościgiem, czasem, na odwrót, nie jest w stanie doścignąć uciekającego. Zawsze istnieją jakieś ograniczenia. A tutaj wszystko było proste i naturalne. Stałem na brzegu zatoki, za plecami miałem nasz dom — gdybym zechciał, mogłem się obejrzeć za siebie, by go zobaczyć.

Mogłem usięść i wstać, wyciągnąć rękę albo ją opuścić. Nikt mnie nie gonił i ja też nikogo nie ścigałem.

Niemniej jednak byłem jedynym poruszającym się człowiekiem w zatrzymanym, skamieniałym świecie. Jak gdybym trafił na ekran filmu wyświetlanego w niesamowicie zwolnionym tempie.

Zbliżyłem się do wody i z rozmachem uderzyłem nogą w nieruchomą falę. Nie był to najmądrzejszy odruch w mojej sytuacji. Przecież miałem na sobie ranne pantofle. Odniosłem wrażenie, że uderzyłem o płytę kamienną. Jęknąłem, podskoczyłem i zatańczyłem na jednej nodze łapiąc się za palce drugiej.

Woda również nie była taka jak dotychczas.

Nie pamiętam dokładnie, co później wyrabiałem. Zdaje się, że miotałem się po brzegu, wykrzykując jakieś bezsensowne słowa, domagające się, żeby „to” ustało, żeby wszystko wróciło do normy. Chyba były to dla mnie najtrudniejsze chwile i w czasie owego napadu rozpaczy rzeczywiście byłem bliski obłędu.

Później siły mnie opuściły i ległem zmęczony na piasku tuż nad samą wodą. Najbliższa fala nieskończenie powoli szła ku mnie. Patrzałem na nią tępym wzrokiem, siedząc bez ruchu na mokrym piasku. Niebywale powoli, niby roztopione szkło potoczyła się do mnie — strach mnie ogarnął, gdy patrzyłem na jej przybliżanie — ogarnęła stopy, kolana i biodra. Przeszło jakieś dziesięć minut, nim biodra moje znalazły się w wodzie, napięcie wzmogło się do ostateczności i omal nie krzyknąłem.

Ale wszystko się zakończyło pomyślnie. Fala po jakichś pięciu minutach, a ją siedziałem na miejscu w mokrej piżamie.

Później poczułem, że wszystkie te cuda po prostu mi się znudziły i uprzykrzyły. To, co się stało, było całkowicie niewytłumaczalne dla mnie w danej chwili — i dla tego zgoła nie do wytrzymania.

Wstałem i powlokłem się do domu. Bardzo chciałem się ukryć przed wzrokiem nieruchomych ludzi z osiedla. Żywiłem skrytą nadzieję, że jeżeli zasnę, to po pewnym czasie znów się obudzę w ruchomym i normalnym świecie.

— Ale wybaczy pan — przerwałem inżynierowi — kiedy to wszystko się działo?

— W tym roku, dwudziestego piątego czerwca.

— A więc to wszystko wydawało się panu?

— Nie. To było w rzeczywistości.

— Ale przecież ja także sobie przypominam dzień dwudziestego piątego czerwca — wzruszyłem ramionami z niedowierzaniem. — I nie tylko ja, pamięta go wiele innych osób. Może to się ograniczyło do pańskiego osiedla. Ale i wówczas coś podobnego nie przeszłoby bez echa. Wszędzie by o tym mówiono. I gazety pisałyby o tym.

Inżynier pokręcił głową przecząco:

— Tylko ja jeden mogłem to zauważyć. Ale niech pan słucha dalej.

INŻYNIER SPOTYKA NIEZNAJOMEGO

W naszym ogrodzie, jak się idzie w kierunku domu, po lewej strome furtki rośnie kilka gęstych krzaków jaśminu. W tym jaśminie ukryta jest potężna psia buda. Jeden z moich, przyjaciół, wyjeżdżając na delegację, zostawił nam na lato niemieckiego owczarka. Dla tego owczarka zbiliśmy budę z desek, a później znajomy nasz po powrocie zabrał swojego psa i buda opustoszała.

Wiosną i latem synowie moi wykorzystują ją do zabawy w Indian.

Teraz zaś, idąc ścieżką do domu, zobaczyłem raptem, że z budy sterczą czyjeś nogi w wielkich buciorach, zdeptanych I utytłanych w mokrej ziemi.

Jak wszyscy posiadacze domków, nie lubię gdy nieznajomi bez pytania wchodzą do naszego ogrodu. Poza tym zaskoczyła mnie dziwna poza owego człowieka i zapytywałem siebie, co on może robić w tej budzie.

Zdążyłem już bowiem zapomnieć o wszystkich nieprawdopodobnych przygodach owego dnia.

Zbliżyłem się do krzaków i zacząłem patrzeć na owe nogi.

I oto nagle usłyszałem ludzki głos. Po raz pierwszy w ciągu tego całego ranka, w dziwnym ani na chwilę nie ucichającym szeleście zabrzmiały autentyczne ludzkie słowa:

— Zostawcie… Zostawcie… — bełkotał nieznajomy.

Później dobiegło mnie kilka przekleństw i znów to samo:

— Zostawcie…

— Słuchaj pan — powiedziałem — proszę wyjść! Niech pan wyjdzie natychmiast! Nogi zadrgały i nieznajomy ucichł. Przykucnąłem, pociągnąłem go za but i powiedziałem:

— No, niech pan szybciej wyłazi. Pan jeszcze nie wie, co się stało.

Nieznajomy kopnął mnie i zaklął.

Płonąc niecierpliwością, chwyciłem go oburącz za nogę, wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem mężczyznę z budy.

Przez pewien czas patrzyliśmy na siebie ze zdumieniem. On — leżąc na wznak, ja — siedząc przy nim w kucki.

Był to krępy, dobrze zbudowany młodzian dwudziestopięcio- albo dwudziestosiedmioletni o bladej, niezdrowej cerze. Miał zadarty nos i szare maleńkie, wystraszone oczki.

Patrząc na jego potężne bary zdziwiłem się, że tak łatwo udało mi się wyciągnąć go z budy. Chyba dlatego, że nie miał się o co zaczepić.


— Słuchaj pan — powiedziałem wreszcie — coś się stało z naszą Ziemią. Rozumie pan?

Podniósł się, usiadł na trawie i bojaźliwie wyjrzał przez rzadkie sztachety na szosę. Z naszego ogrodu widać było nieruchomego mężczyznę i kobietę na drodze.

— Ano, popatrz — powiedział z przerażeniem. — Popatrz.

Następnie przewrócił się na brzuch i znowu usiłował wczołgać się do budy. Ledwie go przytrzymałem.

Potem szeptem — licho wie dlaczego właśnie szeptem — zaczęliśmy rozmowę.

— Cały świat stanął — wyszeptałem. — I skąd ten dziwny szmer?

— A ten na rowerze — powiedział chłopak. — Widziałeś tego typa na rowerze?

— Jakiego typa?

— A tam, jednego. W koszulce. Strąciłem go. Okazało się, że na ścieżce za willą Mochowa spotkał rowerzystę, stojącego nieruchomo w miejscu, i zrzucił go z roweru.

— A dlaczego pan to zrobił? — zapytałem i od razu przypomniałem sobie, że sam również chciałem przewrócić motocykl.

— A po co on tak? — odparł nieznajomy i zaklął soczyście.

Czas jakiś przesiedzieliśmy przy budce, opowiadając sobie nawzajem, co każdy z nas widział.

— A gdzie pan był, jak się to wszystko zaczęło? — zapytałem.

— Ja?… Tutaj.

— Gdzie tutaj? W ogrodzie?

Stropił się.

— Nie… Tam — zrobił nieokreślony ruch ręką w kierunku Zatoki.

— A gdzie niby? Na plaży?

Wskazywał to w tę, to w przeciwną stronę i w żaden sposób nie mogłem się od niego wywiedzieć, gdzie go zaskoczyły te wszystkie cuda.

— A więc to wszystko się rozpoczęło o świcie — powiedziałem.

— O świcie — potwierdził i zaklął.

W ogóle klął niemal co drugie słowo i wkrótce przestałem na to zwracać uwagę.

— No dobrze — powiedziałem wstając. — Chodźmy do domu i zjedzmy coś. A później wybierzemy się popatrzeć, co się stało. Pójdziemy do Głuszkowa. Możliwe, że ogarnęło to tylko nasze osiedle, a gdzie indziej wszystko jest w porządku.

Nagle poczułem ostry głód.


On wstał również i zapytał niepewnie:

— Do jakiego domu?

— No tutaj.

Obejrzał się bojaźliwie.

— A jeżeli nas złapią?

— Kto złapie?

— No, ten… co tu mieszka.

— Ja tutaj mieszkam — wytłumaczyłem. — To mój dom.

Miał wyraźnie zakłopotaną minę. Później roześmiał się nagle.

— Dobra. Idziemy.

Wszystko wyglądało zagadkowo — i to, że mi nie chciał wyjaśnić dokładnie, gdzie był nocą, i ten jego nieoczekiwany uśmiech. Ale wówczas byłem w takim stanie, że nie zwracałem uwagi na te dziwactwa.

W czasie gdy konsumowaliśmy w kuchni kanapki i zimną baraninę, z uszanowaniem spoglądał na lodówkę „ZIŁ”, pralkę elektryczną i suszarkę do naczyń.

— Nieźle ci się żyje — powiedział. — Gdzie pracujesz?

Odpowiedziałem, że w fabryce, i z kolei zapytałem, czym on się zajmuje. Powiedział, że pracuje w sowchozie „Głuszkowo”. Sowchoz znajduje się w odległości ośmiu kilometrów od naszego osiedla. Chłopcy moi jakiś czas chodzili tam do szkoły i znam prawie wszystkich tamtejszych robotników. Ani razu jednak nie widziałem tam tego faceta, doszedłem więc do przekonania, że kłamie.

Gdyśmy wychodzili z domu, popatrzył w górę z grobową miną:

— I słońce także…

— Co słońce także? — zapytałem.

— I słońce stoi. — Ukazał mi cień domu na ścieżce. — Jak było, tak i zostało.

Dom nasz jest tak zbudowany, że okno mojego gabinetu i okna pokoju dziecinnego wychodzą na południe, a drzwi wyjściowe na północ. Latem około ósmej rano, gdy wychodzę do pracy, cień dachu pada wprost na krawędź klombu georginii.

Dzisiaj, gdy wychodziłem po raz pierwszy, żeby popatrzeć na nieruchomego motocyklistę, cień sięgał dokładnie do pierwszego krzaczka. Zauważyłem to machinalnie, mimo stanu podniecenia, w jakim się znajdowałem.

Obecnie krawędź cienia znajdowała się na tym samym miejscu, chociaż od tamtej chwili minęły co najmniej dwie godziny.

Wynikało stąd, że słońce stanęło. A raczej ustał obrót ziemi dookoła osi.


Mieliśmy dość powodów, żeby zwariować.

Pamiętana, że przez jakiś czas dreptaliśmy w miejscu, patrząc to na słońce, to na nieruchomą granicę cienia.

Później postanowiliśmy się wybrać do Głuszkowa. Wróciłem do pokoju, zrzuciłem ranne pantofle, włożyłem sandały i poszliśmy.

Nie wiem nawet, po cośmy tam szli. Najpewniej dlatego, że w żaden sposób nie mogliśmy usiedzieć w miejscu i czekać na dalszy bieg wypadków. Chcieliśmy działać.

Poza tym po prostu nie wiedzieliśmy, czym się teraz będziemy zajmować.

WYPRAWA DO GŁUSZKOWA. PIERWSZE NIEPOROZUMIENIA

Była to dziwna podróż.

Gdyśmy ruszyli w drogę i ostrość pierwszych wrażeń po tych wszystkich cudach stępiła się nieco, zacząłem dostrzegać rzeczy, które poprzednio uszły mojej uwagi.

Po pierwsze — obaj z wielką trudnością stawialiśmy pierwsze kroki.

Mieliśmy takie uczucie, jak gdybyśmy stawiali ten krok w wodzie albo w innym równie zagęszczonym środowisku. Trzeba było dość mocno napinać mięśnie biodra. Później to uczucie znikło i szliśmy już normalnie.

Po drugie, przy każdym kroku nieco zawisaliśmy w powietrzu. I znów, jak gdybyśmy poruszali się w wodzie. Szczególnie ja to odczuwałem, ponieważ w ogóle mam chód nieco podskakujący.

Zdawałem sobie sprawę, że w oczach postronnego obserwatora wyglądam na tancerza, który nie idzie, ale wykonuje nieskończoną serię długich i płynnych skoków.

Wydawało mi się również, że powietrze zgęstniało. Jak gdyby nalano do niego jakiejś zawiesistej mikstury, która nie odebrała mu przejrzystości ani przydatności do oddychania, jednakże je mocno zagęściła.

Wreszcie wiatr. Zrywał się, jak tylko zaczynaliśmy się poruszać, a gdyśmy się zatrzymywali, momentalnie ucichał…

Po wyjściu na szosę wyminęliśmy dwoje pieszych — mężczyznę i kobietę. Mój towarzysz — nazywał się Żora Buchtin — obszedł ich z daleka, schodząc nawet w tym celu do przydrożnego rowu. W ogóle z początku bardzo się obawiał wszystkich nieruchomych postaci, jakie trafiły się nam po drodze.

Za ostatnim domkiem osiedla skręciłem z drogi i podszedłem do krzaka olchy, żeby ułamać kijaszek na drogę. Ująłem dość grubą gałąź i szarpnąłem. Gałąź oddzieliła się tak łatwo, jak gdyby nie wyrastała z pnia, ale była po prostu do niego przyklejona jakimś słabiutkim klejem kancelaryjnym.

Spróbowałem wówczas oderwać gałąź młodziutkiej lipy rosnącej obok i gałąź ta równie znalazła się w mojej ręce.

Jak gdyby tylko czekała, aż przyjdę i zabiorę ją z miejsca, w którym wyrosła.

Wszystkie pozostałe gałązki również oddzielały się od lipy bez najmniejszego oporu. Nie zrywałem ich, ale po prostu zdejmowałem z pnia.


A więc świat nie tylko się zatrzymał, ale również zmienił swoje cechy fizyczne. Powietrze zgęstniało, ale ciała stałe utraciły swoją zwartość.

Mógłbym ogołocić to drzewko z gałęzi z taką samą łatwością, z jaką dziewczęta zrywają płatki stokrotek powtarzając: „Kocha, lubi, szanuje”.

Na ścieżce prowadzącej do sowchozu — poszliśmy nią, żeby skrócić sobie drogę — spotkaliśmy rowerzystę, strąconego przez Buchtina. Rower leżał w trawie, a młody chłopak stał obok, trzymając się za ramię, z wyrazem bólu i zdumienia na twarzy.

Oczywiście nie mógł pojąć, co za siła zrzuciła go na ziemię.

Zostawiając rowerzystę, który pomału przychodził do siebie, ruszyliśmy dalej. Zobaczyłem jakiegoś ptaszka w locie i zatrzymałem się, żeby go obejrzeć.

Chyba był to szczygieł. Wisiał w powietrzu przez jakąś chwilę, następnie wykonywał powolne i dosyć drętwe machnięcia skrzydełkami i odrobinę posuwał się naprzód. W ogóle lot nie przebiegał płynnym ruchem, ale serią krótkich i słabych zrywów.

Mogłem wziąć ptaka w ręce, ale bałem się go uszkodzić.

Za lasem rozpoczynały się pola oziminy oraz łąki, od których mocno i przyjemnie pachniało koniczyną. W tym miejscu zeszliśmy ze ścieżki na polną drogę. Zauważyłem, że kurz wzbijany przez nasze nogi wisiał w powietrzu bardzo długo — nie mogliśmy się nawet doczekać, aż opadnie.

Nie będę opisywać szczegółowo całej naszej podróży do Głuszkowa.

Nie dała bowiem żadnych efektów. Po prostu przyszliśmy do sowchozu i przekonaliśmy się, że wszystko dzieje się tutaj podobnie jak w osiedlu.

Z początku szliśmy dość szybko, później, gdy coraz silniej zaczął mnie boleć palec zraniony o falę, zacząłem utykać.

Z powodu niedzieli w sowchozie panowała zupełna pustka. Ani w warsztacie naprawczym, ani przy biurze nie spotkaliśmy żywej duszy.

Tylko koło pompy na okólniku dla bydła zastygła jakaś postać z wiadrem w ręku.

Nie wiem po co, ale poszliśmy do szkoły. Tuż przy niej stał dyrektor sowchozu Piotr Iljicz Iwanienko, korpulentny blondyn, ubrany w cajgowe spodnie i letnią marynarkę. Przez otwarte okno wyglądała kobieta w chustce. Rozmawiali o czymś.

Kobieta machnęła ręką — widocznie wyrzekała się czegoś czy zaprzeczała. Ale ja i mój towarzysz widzieliśmy ten gest nieskończenie długo. Zdawało się nam obydwóm, że kobieta zamierza się na Iwanienkę.

Wyglądało to dosyć zabawnie.

Piotr Iljicz zastygł z otwartymi szeroko ustami, uniósłszy gęste siwiejące brwi.

Żora, który się zatrzymał z obawą w przyzwoitej odległości od dyrektora, pokazał na niego palcem:

— Zgłupiał!

— Niby dlaczego? — zapytałem.

— A po co tak robi? — Żora kiwnął w stronę Piotra Iljicza i rozwarł usta, przedrzeźniając go.

Nie wiadomo dlaczego ogarnęła mnie złość.

— Wcale nie zgłupiał — powiedziałem. — Coś się przydarzyło z całą Ziemią. Jakaś katastrofa. Czy pan rozumie?

Żora milczał.

— Stało się coś takiego, co spowodowało, że cały świat porusza się wolniej. A myśmy pozostali bez zmiany. Albo może na odwrót…

Wymówiłem to „na odwrót” bez specjalnej myśli, a potem nagle ugryzłem się w wargę.

A co, jeśli rzeczywiście na odwrót? Jakiś niejasny domysł, jakieś olśnienie przeszyło moją świadomość. Porównałem szybkość fali w zatoce, szybkość motocykla i w końcu szybkość słońca na niebie. Świat zwolnił swój ruch, ale w tym zwolnieniu istniała pewna konsekwencja.

Słońce, ruch wody, ludzie — wszystko to zwolniło równomiernie swoje tempo.

Złapałem Żorę za rękę i usiadłem na ławce koło chaty, zmuszając mojego towarzysza, żeby zajął miejsce obok. Później wpatrzyłem się w zegarek na ręku, którego nie zdejmowałem od wczorajszego wieczoru…

Przez całe pięć minut — liczyłem według swego pulsu — patrzałem na wskazówkę sekundnika. Przekonałem się wreszcie, że się porusza i że w tym czasie posunęła się naprzód o jedną sekundę.

Sekunda — i moich, choćby nawet przybliżonych, pięć minut!

W ciągu tej sekundy kobieta spierająca się z dyrektorem sowchozu opuściła rękę, a Piotr Iljicz zamknął usta.

Wynikało z tego, że świat zwolnił swój rytm trzystakrotnie. Albo na odwrót, my dwaj przyśpieszyliśmy swój rytm w tej samej proporcji.

Ale na twarzy Piotra Iljicza, na twarzach wszystkich ludzi, jakich widzieliśmy od rana, nie było widać żadnego niepokoju. Nikt z nich nie wyglądał na zdziwionego, przerażonego, zakłopotanego. Wszyscy spokojnie zajmowali się swoimi sprawami.

A więc coś dziwnego i niewytłumaczalnego spotkało nas samych, a nie tych, którzy nas otaczali.

Myśl ta sprawiła mi niemałą ulgę. Mimo wszystko są to dwie różne rzeczy: przypuszczać, że niebezpieczeństwo grozi tobie jednemu, albo też myśleć, że podlegają mu wszyscy ludzie, cały ród człowieczy. W ostateczności ja i Żora jakoś się z tego wykaraskamy. Byleby coś podobnego nie przydarzyło się całej Ziemi.

— To pan i ja staliśmy się nienormalni — powiedziałem do mojego towarzysza podróży. — A ludzie pozostali tacy sami, jak byli.

Żora patrzał na mnie tępym wzrokiem.

— To nas coś przyśpieszyło, rozumie pan? Zaczęliśmy się poruszać i żyć szybciej, a ludzie żyją normalnie.

— Normalnie!.. Też wymyśliłeś! — Uśmiechnął się z niedowierzaniem i wstał z ławki. — No popatrz. — Ruszył naprzód. — Ja idę, a on stoi. I jeszcze gębę rozdziawił. (Piotr Iljicz w tym czasie znowu zaczął nieskończenie powoli otwierać usta.) — A ty mówisz „normalnie”.

— No i co z tego? Po prostu my bardzo szybko się poruszamy i reagujemy. Dlatego nam się wydaje, że wszyscy inni są nieruchomi.

Szliśmy z powrotem z sowchozu do naszego osiedla i usiłowałem wytłumaczyć Żorce ten rozdział fizyki klasycznej, który traktuje o zagadnieniach ruchu i prędkości.

— Nie ma prędkości absolutnej, czy pan rozumie? Prędkość ciała oblicza się w stosunku do innego ciała, które warunkowo uważamy za nieruchome. I sądząc z tego, cośmy zaobserwowali, zmieniła się nasza prędkość w stosunku do Ziemi. A u innych ludzi została taka sama jak przedtem. Dlatego właśnie nam się wydaje, że stoją w miejscu…

Patrzył na mnie nieufnie, jak ktoś, komu usiłują wmówić zleżały towar.

— Niech pan sobie wyobrazi na przykład, że jedzie pan autem z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jest to przecież pańska szybkość w stosunku do Ziemi, nieprawdaż? A jeżeli obok jedzie drugi wóz z szybkością pięćdziesięciu kilometrów, to w stosunku do niego pańska szybkość będzie wynosić już tylko dziesięć. No, czy nie tak?

Zmarszczył się i zaczął sapać, kombinując z wysiłkiem.

— A na szybkościomierzu?

— Co na szybkościomierzu?

— Ile tam będzie?

— Na szybkościomierzu pańskiego wozu oczywiście będzie sześćdziesiątka. Ale to tylko w stosunku do Ziemi…

— Ale będzie sześćdziecha! A ty mówisz, że dziesięć. — Uśmiechnął się jak ktoś, komu się udało skompromitować przeciwnika.

Zacząłem od nowa snuć swoje wywody, ale zobaczyłem, że Żora nie zwraca na nie najmniejszej uwagi.


Umiejętność myślenia abstrakcyjnego była mu całkowicie obca. Nie rozumiał mnie ani trochę i najwidoczniej sądził, że usiłuję go jakimś sposobem nabić w butelkę.

Umilkłem i przeszliśmy około trzech kilometrów, zajęci swoimi własnymi myślami.

Jeżeli założymy, że faktycznie „przyśpieszyliśmy się” trzystakrotnie albo około tego, wniosek stąd wynika, że przenieśliśmy się z osiedla do sowchozu w ciągu jakiejś pół minuty, jeżeli brać pod uwagę normalny „ludzki” czas. A zatem dla całego otoczenia przemknęliśmy jak cienie, jak podmuch wiatru. Jednakże dla nas samych była to dość długa marszruta, która zajęła nam mniej więcej dwie i pół godziny według naszego szacunku.

Ale czy możliwe było, żeśmy się poruszali z szybkością tysiąca albo nawet tysiąca dwustu kilometrów na godzinę? Pamiętałem, że przy szybkościach ponad dwa tysiące kilometrów, dostępnych jedynie dla samolotów odrzutowych, powierzchnia samolotu nagrzewa się do 140–150 °C. Przy szybkościach ponad trzy tysiące obudowa nagrzewa się do 150 °C, wskutek czego aluminium i jego stopy tracą swoje właściwości.

A myśmy nawet nie odczuwali nadmiernego gorąca. Wyglądało na to, że wraz z przyśpieszeniem wszystkich procesów fizjologicznych w naszych ciałach uległ przyśpieszaniu również proces wymiany ciepła.

Było to jedyne wytłumaczenie, jakie mogłem znaleźć.

Zresztą, jeżeli prędko machałem ręką, ta jej strona, która trafiała na opór powietrza, odczuwała leciutkie i przyjemne ukłucia…

A kurz, który wzbiliśmy po drodze, idąc do sowchozu, wciąż jeszcze nie zdążył opaść.

Noga stłuczona o falę bolała mnie coraz bardziej i stopniowo pozostawałem w tyle za Żorą. Ból ten przekonywał mnie namacalnie, że wszystko to odbyło się w rzeczywistości.

Gdyśmy wyszli na szosę nadmorską, okazało się, że w głowie mojego towarzysza podróży zachodzą jakieś procesy myślowe.

Zaczekał na mnie na brzegu szosy.

— To niby my prędko, a oni powoli?

— Jacy „oni”? — zapytałem.

— No, w ogólności. Wszyscy. — Zatoczył wielkie koło ręką, dając do zrozumienia, że ma na myśli całą ludzkość.

— Oczywiście, że znacznie wolniej od nas. Żora się zastanowił:

— A więc oni nas nie złapią?

— Nie złapią — odpowiedziałem niepewnie. — A po co właściwie mają nas łapać? Przecież nie zamierzamy się ukrywać.

Roześmiał się i pomaszerował po asfalcie. Ale teraz zachowanie jego uległo zmianie. Poprzednio bał się nieruchomych ludzi, których spotykaliśmy po drodze. Teraz strach mu przeszedł i Żora stał się jakiś nieprzyjemnie zaczepny wobec wszystkiego, co żyje i co spotykaliśmy po drodze.

W pobliżu osiedla wyminęliśmy otwarty „ZIŁ-110”. Wóz wyciągał jakich sto dwadzieścia na godzinę, ale dla nas poruszał się wolniej niż walec do ugniatania asfaltu.

Zatrzymaliśmy się obok samochodu i zaczęliśmy obserwować pasażerów.

Zapewne wybrali się oni na zwiedzenie pojezierza.

W wozie siedziało pięć osób i na ich twarzach malował się wyraz zadowolenia i skupienia, jaki miewamy, gdy całkowicie poddamy się rytmowi szybkiej jazdy i masującym skórę podmuchom wiatru.

Co prawda, wszyscy wydawali się nieco bez życia.

Po prawej stronie na tylnym siedzeniu znajdowała się dziewczyna siedemnastoletnia, uczennica, z czystą i świeżą buzią, ubrana w kwiaciastą sukienkę. Przymrużyła długorzęse oczy i nieco otwarła usta.

Żora długo spoglądał na dziewczynę, później nagle podniósł rękę, nastawił krótki i gruby paluch wskazujący z brudnym paznokciem i miał zamiar wsadzić go dziewczynie w oko.

Ledwo zdołałem odciągnąć jego rękę. Zmagałem się z nim przez jakiś czas. Wyrywał mi się z głupawym chichotem i ledwie odepchnąłem go od samochodu.

— Przecież nas nie dogonią — mamrotał.

Udało mu się jednak ściągnąć z dziewczyny tiulową chusteczkę i cisnąć na drogę. Podniosłem chusteczkę, wrzuciłem ją do auta i pociągnąłem za sobą mojego towarzysza podróży.

Silny był jak byk i dopiero teraz uprzytomniłem sobie niebezpieczeństwo, jakie mogą przedstawiać dla ludzi te walory fizyczne, których posiadaczami staliśmy się przypadkowo.

A Żorę teraz trudno było wziąć w karby.

Za rowem przydrożnym zauważył krzyżodzioba i rzucił się za nim. Na szczęście ptak był tak wysoko, że nie mógł go dosięgnąć.

Spotkaliśmy na drodze motocyklistę — tego, którego rankiem zobaczyłem jeszcze przez okno. Był o jakieś półtora kilometra od miejsca, w którym po raz pierwszy go oglądałem. Żora nie wiadomo czemu zapragnął go obalić. Kiedy znowu zacząłem go odciągać, nagle wyrwawszy rękę popatrzył na mnie z wrogością:

— Won, łobuzie! Bo ci tak dołożę, że skonasz. Milczałem speszony.

Z pogardą wydął dolną wargę:

— Odwal się! Alboś to mi potrzebny?

Z wielkim trudem go uspokoiłem i powlekliśmy się dalej. Ale teraz jego ton wobec mnie uległ całkowitej zmianie.

Po tej całej awanturze poczułem ogromną ulgę, gdy nareszcie dotarliśmy do osiedla i zdołałem go sprowadzić z ulicy do domu.

BÓJKA

Według mojego zegarka cała nasza nieobecność trwała niewiele ponad minutę normalnego „ludzkiego” czasu. W osiedlu nie zmieniło się prawie nic od chwili, jakeśmy wyszli.

W domu Mochowa podniesiona była stora w oknie jego gabinetu i sam Andriej Andriejewicz siedział za biurkiem. (Wydawał mi się okropnie daleki i obcy w chwili gdy przechodziłem obok, utykając.) Pomocnica domowa Juszkowów — piegowata tęga Masza — znieruchomiała za parkanem po przeciwnej stronie ulicy z pieluszką w ręce. Stojąc na miejscu tuż przy kiosku szedł nieznajomy tęgi brunet w pumpach. Nad tym wszystkim wisiało w niebie nieruchome słońce, a gałęzie drzew uginały się od wiatru, którego nie czułem.

Klapnąłem zmęczony na krzesło w jadalni. Niech to diabli! Wszystko to już mi się porządnie znudziło. Trzeba było wziąć się w garść i dociec, skąd się wzięły te wszystkie nieprawdopodobne przemiany. Ale byłem taki znękany, że czułem się zupełnie niezdolny do jakiejkolwiek trzeźwej oceny rzeczywistości.

I Żorce, i mnie chciało się jeść.

Nareszcie zmusiłem się do wstania i powłócząc nogami zacząłem gromadzić na stole wszystko, co było w lodówce i na kuchence gazowej.

— Skoczę po pół litra — zaproponował Żora.

— Pójdziemy razem — odpowiedziałem. Nie chciałem puszczać go samego do osiedla.

Zgodził się z ponurą miną. Już zdążyłem mu dokuczyć swoją opieką i najchętniej byłby się mnie pozbył.

Przy obiedzie przesiedzieliśmy dwie albo trzy godziny.

Wiele rzeczy zdumiewało nas. Upuszczony ze stołu widelec zawisał w powietrzu i dopiero po jakiejś półtorej minuty leniwie opadał na podłogę.

Wódka w żaden sposób nie dawała się wlać do szklanki i Żora musiał ją ssać z butelki.

Wszystko się odbywało jak w mocno zwolnionym filmie i tylko wysiłkiem woli zmuszałem się do ustawicznego pamiętania o tym, że świat zachowuje się normalnie, ale inna szybkość naszego postrzegania pozwala go nam oglądać w odmienionej postaci.

Gdy patrzyłem na powoli opadający widelec, odniosłem wrażenie, że oglądałem to zjawisko już dawniej i że kiedyś siedziałem sobie z Żorą przy stole usiłując wlać mleko do szklanki. (Wie pan, odczuwamy nieraz, że to, co się z nami dzieje w chwili bieżącej, przeżywamy już po raz drugi w naszym życiu.)

Później stuknąłem się w czoło. Nie widziałem, ale czytałem. W opowiadaniu Wellsa „Najnowszy przyspieszacz”. Tam również była szklanka, która zawisła w powietrzu, i nieruchomy rowerzysta.

Dziwne, jak blisko najzuchwalsza fantazja styka się z rzeczywistością.

Choć prawdę powiedziawszy, nie ma w tym nic zadziwiającego. Nawet najbardziej fantastyczna hipoteza opiera się na rzeczywistości, ponieważ poza nią człowiek niczym innym nie rozporządza.

Przypomniałem sobie epizod z tego opowiadania, w którym jeden z bohaterów żyjących przyśpieszonym życiem przerzuca bonończyka z miejsca na miejsce. Tego jednakże nie można robić, ponieważ urwano by głowę pieskowi.

Chodziło o to, że w naszej sytuacji rzeczy nie tylko pływały w powietrzu. Utraciły również spoistość. Chwytałem krzesło za oparcie i oparcie pozostawało mi w ręce, jak gdybym zdejmował słuchawkę telefoniczną. Usiłowałem zasłać łóżko, ale prześcieradło, gdy je brałem, darło się na strzępy. (Oczywiście, nie czynię tu zarzutów wybitnemu pisarzowi. Jego opowiadanie jest po prostu bezpretensjonalnym i mistrzowsko napisanym żartem.)

Wtedy też, przy obiedzie, po raz pierwszy zobaczyłem, jak w istocie wygląda kropla spadająca w powietrzu. Wcale nie posiada owego „kroplistego” kształtu, jaki jej przypisujemy.

Kropla z nachylonego czajnika spadała w sposób następujący: z początku od dzióbka odrywało się coś, co rzeczywiście przypominało kroplę. Ale później raptownie górna wydłużona część odrywała się od dolnej i tworzyła miniaturowe wrzeciono wodne ze zgrubieniem w środku i cienkimi końcami. Dolna część w tym czasie przeobrażała się w kulkę.

Później wrzeciono pod wpływem sił przyciągania cząsteczkowego również rozpadało się na szereg drobniuteńkich, prawie niedostrzegalnych paciorków, a dolna pokaźna i ciężka kulka rozpłaszczała się z góry i z dołu. I w takiej postaci wszystko to przyśpieszonym ruchem opadało na stół.

Coś w rodzaju pionowo wyciągniętej nitki z dużym rozpłaszczonym paciorkiem u dołu i kilkoma malutkimi powyżej.

W ogóle krople opadały tak powoli, że rozbijałem je pstryknięciem.

Jednakże mój nowy znajomy nie dawał mi zająć się obserwacjami.

Żora szybko stawał się nietrzeźwy i wtedy robił się zgoła nieinteresujący.


Pociągnąwszy znowu łyk z butelki, postawił ją na stole, skrzyżował krótkie ręce na piersi, zacisnął zęby i kilkakrotnie głośno prychnął nozdrzami, wpijając wzrok w przestrzeń.

Wszystko po to, by mnie przekonać o powadze jego (Żory) przeżyć.

Czerwone oblicze poczerwieniało mu przy tym jeszcze bardziej, a koniuszek perkatego nosa przybladł.

Następnie z pogardą obrzucił wzrokiem pokój.

— Ech, nie znasz ty życia.

— Dlaczego? — zapytałem.

Wzruszył ramionami z lekceważeniem, nie uznając mnie za godnego odpowiedzi.

— A pan je zna? — zapytałem po chwili.

Nie zrozumiał ironii i wspaniałomyślnie kiwnął głową. Później zasępił czoło, wskutek czego utworzyły się na nim dwie grube fałdy, i zaczął zgrzytać zębami, co czynił dość długo.

Najprawdopodobniej czynił tak, ażeby mnie nastraszyć, i ubawił mnie tym po trosze.

Ale wszystko to razem było niezbyt zabawne.

— No dobrze — powiedział Żora — ja im teraz pokażę.

— Komu?

Popatrzył na mnie jak na puste miejsce, jeszcze raz zazgrzytał zębami i wycedził:

— Wiadomo komu. Blacharzom.

— Jakim blacharzom?

— No tym z milicji… I w ogóle. — Roześmiał się złowieszczo. — I temu Iwanience z sowchozu także.

W toku dalszej rozmowy wyszło na jaw, że dopiero co odsiedział trzy lata za chuligaństwo. Dostał wyrok na pięć, ale dwa mu jakimś sposobem odliczono.

Długo wymieniał swoich wrogów. Siemion Iwanowicz, niejaki lejtnant Pietrow, jeszcze jeden Siemion Iwanowicz, i nawet dyrektor sowchozu Iwanienko.

— Dowiedzą się teraz, kto to taki Żora Buchtin. Ani jeden nie ujdzie…

Później raptownie zmienił mu się humor, i zanucił:

Znowuż widzenia dają we wtorki

I łzy matczyne płyną bez słów…

Gdy zakończył śpiewać, przechylił się przez stół i położył mi dłoń na ramieniu:

— Dobra. Posłuchaj mnie. Ja cię nauczę, jak żyć. Zrozumiano?

(Wymawiał to słowo przeciągając ostatnią zgłoskę.) Z odrazą strąciłem jego dłoń z ramienia.

— Co nam teraz potrza? — monologował dalej. — Nam potrza forsy.

Zrozumiano? A ja wiem, gdzie ją można wziąć. W elektrowni od księgowego. Tylko się mnie trzymaj.

— A na co nam pieniądze? — zapytałem. — Przecież i tak możemy brać wszystko, co nam potrzeba.

Ta myśl zaskoczyła go nieco. Przez jakiś czas patrzał na mnie podejrzliwie, później stwierdził niepewnie:

— Forsa to grunt.

Nie pamiętam, o czym dalej mówiliśmy, ale wkrótce olśniła go nowa idea: koniecznie mieliśmy uciekać do Ameryki. (Wyobrażał ją sobie jako kraj, w którym nikt nic innego nie robi, tylko przez dwadzieścia cztery godziny rozbija się w tę i z powrotem eleganckimi wozami i gra na saksofonach.)

Gdy tak paplał, postanowiłem sobie twardo, że w żadnym wypadku nie wypuszczę go od siebie. Kto wie, co mu może strzelić do tępej mózgownicy. W stanie, w którym znajdowaliśmy się obaj, ludzie byli całkowicie bezbronni wobec jego bezczelnego zainteresowania. Był w tej chwili nieomal wszechmocny: mógł ukraść, uderzyć, nawet zabić.

Naraz podniósł się od stołu:

— Warto by jeszcze z pół litra.

Nie zdążyłem go zatrzymać i wyskoczył za drzwi.

Wyjrzawszy przez okno i przekonawszy się, że Żora faktycznie skierował się do kiosku, poszedłem do łazienki, zdjąłem tam z haczyka mały dziecinny ręcznik i wsadziłem go do kieszeni. Później znowu zacząłem obserwować Żorę.

W sklepiku zasiedział się dość długo i leniwie wlókł się z powrotem.

Zatrzymał się koło przechodnia w pumpach i obszedł go dookoła, bacznie mu się przypatrując. Później nagle pchnął go z siłą.

Wszystko we mnie aż się zagotowało z gniewu. Wybiegłem z jadalni.

Żora już się skierował do młodziutkiej pomocnicy domowej Juszkowów. Krzyknąłem za nim, niechętnie więc zsunął nogę z parkanu.

Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że ma podejrzanie wypchane kieszenie.

— Co tam masz?

Zawahał się, następnie wyciągnął do połowy z kieszeni grubą paczkę pięćdziesięciorublowych banknotów.


— Drobnych to nawet nie chciało mi się brać — wyjaśnił. — Zrozumiano? Znam jeszcze drugie miejsce. Można brać równe dole.

Pasuje?

Kiedy to wszystko mówił, owinąłem za plecami ręcznikiem kiść prawej ręki. Później podszedłem do niego blisko.

— Słuchaj mnie uważnie. W tej chwili idziemy z powrotem do sklepiku i położysz na miejsce wszystko, co wziąłeś stamtąd. Rozumiesz?

Zamrugał oczyma ze zdziwienia:

— Gdzie mam położyć?

— Z powrotem do kasy. W sklepiku.

— Po co?

— Po to, że ci kraść nie pozwolę.

Nareszcie dotarło do niego. Zmrużył oczy i popatrzał na mnie uważnie od dołu do góry. Był niższy prawie o głowę ode mnie, za to o wiele szerszy w barach.

Dalej wszystko się potoczyło jak w amerykańskim filmie gangsterskim.

Zamachnął się nagle. Odchyliłem głowę i w tym momencie czubek jego ciężkiego buta ugodził mnie z siłą w splot słoneczny. Na jakąś sekundę straciłem przytomność i łapiąc ustami powietrze skuliłem się pod płotem, trzymając się sztachety, żeby nie upaść. Nogi się ugięły pode mną, pomyślałem z przerażeniem, że za chwilę Żora trzaśnie mnie jeszcze butem w twarz.

Gdyby to zrobił, już bym nie wstał. Na szczęście zachciało mu się pochełpić przede mną.

— Co, smakowało? — zapytał z zajadłą ciekawością. — I jeszcze zafasujesz. Wiedziałem, coś za jeden. A to ci kasztan, psiakrew!

Gdy tak przeklinał, stopniowo przychodziłem do siebie. Najpierw rozjaśniło mi się w głowie, później ustało drżenie nóg. Odetchnąłem głęboko. Za jakieś dwie-trzy sekundy odzyskam normalny oddech.

Żora podniósł nogę. Ale ja byłem w pogotowiu i wyprostowawszy się odskoczyłem.

Przez jakiś czas staliśmy naprzeciw siebie.

— Chcesz jeszcze? — zapytał ochryple.

Zbliżyłem się do niego o krok i wykonałem ruch lewą ręką. Spojrzenie jego poszło za moją pięścią. Wykorzystałem to i przenosząc wagę całego ciała zadałem mu cios prawą w szczękę.

Gdyby nie ręcznik, rozbiłbym sobie palce na miazgę.

Twarz jego przybrała wyraz zdziwienia, gdy zainkasował to uderzenie, Postał sekundę i runął na jedno kolano.


Był to klasyczny nokaut.

Ale długo na ziemi nie pozostał. Wyjął nóż z kieszeni, otwarł go i rzucił się na mnie.

Poczęstowałem go jeszcze jednym ciosem.

Poddał się dopiero po trzecim. Usiadł na asfalcie i upuścił nóż.

— No co? — zapytałem. — Starczy?

Milczał.

— Dość czy jeszcze?

— No dobra — stęknął. — Czego chcesz ode mnie? Czego się mnie czepiasz?

Po czym zanieśliśmy pieniądze do sklepiku. Chlipiąc wlókł się przodem popędzany moimi okrzykami.

Sprzedawca w białym pomiętym kitlu zastygł nad opustoszoną kasą. A raczej dopiero zaczynał zwracać głowę ku szufladzie opróżnionej przed chwilą przez Żorę.

Następnie próbowałem podnieść przewróconego przechodnia w pumpach. Ale próba ta nie dała żadnego wyniku. Znowuż miałem się zetknąć z tą podatnością, jaką świat materialny odpowiadał na szybkość moich ruchów…

Bardzo delikatnie i ostrożnie zacząłem podnosić mężczyznę za ramiona.

Ale głowa jego pozostawała na ziemi jak przyklejona. Wprawdzie starałem się robić to nadzwyczaj powoli, jednakże z normalnego ludzkiego punktu widzenia wyglądało, że szarpię go z fantastyczną szybkością i głowa nie nadąża za ramionami.

Ciało bruneta było jak z waty. Bałem się, że go uszkodzę, i pozostawiłem go leżącego.

Żora stojąc opodal patrzył spode łba na to wszystko. Widocznie w żaden sposób nie mieściło mu się w głowie, po co zadaję sobie tyle kłopotu dla nieznajomego człowieka.

Gdy wstałem, odchrząknął:

— No, to ja już idę.

— Dokąd?

Gestem wyrażającym niezależność machnął ręką w kierunku stacji:

— Jak to dokąd?… Do domu.

— Nigdzie sam nie pójdziesz — powiedziałem. — Cały czas będziemy razem. Chodźmy.

Wówczas się rzucił na mnie po raz drugi. Pochylił głowę i rzucił się do przodu jak byk, licząc na to, że mnie przewróci.

Przepuściłem go i podstawiłem mu nogę. Rozciągnął się jak długi.


Żałuję, że później go jeszcze kopnąłem. Wstyd mi o tym dzisiaj wspominać, ale ze dwa razy stuknąłem go dość mocno po żebrach.

To go ostatecznie uspokoiło i poszedł ze mną.

W domu spojrzałem na zegarek. Bogowie nieśmiertelni! Przecież minęło tylko dwie i pół minuty od chwili, jak wstałem z łóżka, by się zetknąć z tymi wszystkimi cudami. Ludzkość przeżyła sto pięćdziesiąt sekund, a dla mnie i dla Żory było to jedenaście albo dwanaście godzin, wypełnionych po brzegi przygodami.

Zdążyliśmy się już poznać i pobić. Dwukrotnie zgłodnieliśmy i nasyciliśmy głód. Poszliśmy do Głuszkowa i z powrotem. Miałem stłuczoną nogę, bolał mnie nadgarstek prawej ręki. Kłująca szczecina wyrosła mi na brodzie i policzkach.

A tymczasem świat bez pośpiechu przeżywał dopiero swoją trzecią minutę.

Jak długo jeszcze trwać będzie nasz niesamowity stan? Czyżbyśmy na zawsze zostali na niego skazani? Ale dlaczego tak się stało?

Nie miałem siły szukać odpowiedzi na te wszystkie pytania.

Jak tylko weszliśmy do jadalni, Żora zwalił się na kanapę i zachrapał.

Ja również odczuwałem śmiertelne znużenie, oczy mi się kleiły.

Powinienem był położyć się i wyspać, ale pilnowałem Żory. Przyszło mi nawet do głowy, żeby go związać na czas, jak ja będę spać. Wiedziałem jednak, że jest o wiele silniejszy ode mnie. Udało mi się pobić go tylko dlatego, że nie miał zielonego pojęcia o boksie.

Słaniając się ze zmęczenia patrzałem na niego z zazdrością. On nie musiał się mnie obawiać. Wieczna przewaga łobuza nad uczciwym człowiekiem.

Pamiętam, że gdy Żora usnął, poszedłem do łazienki z zamiarem zdjęcia piżamy i umycia się jak należy. Ale piżama zaczęła rozlatywać się w strzępy, gdy tylko zacząłem się z niej wygrzebywać, i osądziłem, że lepiej będzie pozostawić ją na sobie.

I woda również nic nie zmywała. Ślizgała się po twarzy i rękach, jak gdyby były posmarowane masłem. Chyba działo się tak dlatego, że nie potrafiłem wystarczająco zwolnić swoich ruchów.

Koniec końców, położyłem się nie umyty na dywanie w jadalni.

Postawiłem trzy krzesła na kanapie nad śpiącym Źorą. Przewidywałem, że gdy się ocknie i zacznie poruszać, krzesła poupadają i rozbudzą mnie.

Zgoła nie wziąłem pod uwagę faktu, że prawie przez cały czas otaczała nas cisza, którą przerywały tylko nasze własne głosy. Niekiedy zresztą rozlegały się jakieś nowe i nie wytłumaczone dźwięki, coś w rodzaju przeciągłego niegłośnego pohukiwania. Niekiedy dawał się słyszeć gwizd, którego źródła nie mogliśmy dociec.

Rzecz w tym, że nasze uszy normalnie przyjmują dźwięki częstotliwości od szesnastu do dwudziestu tysięcy herców.

Obecnie wszystko wskazuje, że ów diapazon, jeśli chodzi o nas, uległ przesunięciu. Pewna część dotychczasowych dźwięków zniknęła i pojawiły się nowe, których pochodzenia sobie nie uświadamialiśmy.

W każdym razie ani on, ani ja nie usłyszelibyśmy hałasu upadających krzeseł.

Ale wówczas zapomniałem o tym. Przez jakiś bardzo niedługi czas wierciłem się na dywanie układając możliwie wygodnie stłuczoną nogę.

Wreszcie — zasnąłem.

PRÓBA SKOMUNIKOWANIA SIĘ Z NORMALNYM ŚWIATEM

Nie wiem, jak innych ludzi, ale mnie zawsze nadzwyczaj odświeża sen, nawet najkrótszy. W czasach studenckich nieraz dorabiałem sobie do stypendium pracując po nocach jako tragarz w kombinacie młynarskim. W instytucie po tak spędzonej nocy okropnie chciało mi się spać i wysypiałem się zupełnie przyzwoicie w ciągu pięciominutowej przerwy między wykładami. Zdarzało się, że siedziałem na pierwszym wykładzie, gryząc palce, żeby się nie zdrzemnąć, później po dzwonku kładłem głowę na stole, traciłem świadomość i na następnym w lot chwytałem najbardziej skomplikowany materiał.

Tym razem przespałem nie pięć, ale wszystkiego dwie minuty normalnego czasu. Ale dla mnie, według naszej rachuby, oznaczało to całe dziesięć godzin.

Obudziłem się i od razu poczułem się wypoczęty. Wstałem i popatrzyłem na Żorę. Leżał rozwalony na kanapie, chrapiąc ciężko.

Wszystkie trzy krzesła poniewierały się po podłodze i upadek ich nie obudził ani mnie, ani jego.

Ukradkiem wyszedłem z domu do ogrodu i rozejrzałem się.

Świat, który dopiero co opuściłem, leżał dokoła mnie jak zamarły. Nie drgnąwszy ani jednym listkiem stały lipy; spały krzewy jaśminu objęte leniwym spokojem; tuż obok, wycelowany w powietrze, wisiał nieruchomo konik polny o błękitnych matowych oczach.

Wszystko to było skąpane w porannym słońcu.

Wyspałem się doskonale i sytuacja nasza nagle przedstawiała mi się w zupełnie innym świetle. Mówcie, co chcecie, ale jednak czułem się Kolumbem w tej nowej rzeczywistości. Zapragnąłem niezwłocznie zbadać swój ląd.

Wczoraj (to, co się działo do chwili zaśnięcia, uważałem już za wydarzenia wczorajszego dnia) doszedłem do przekonania, że mogę skakać z dużej wysokości bez obawy rozbicia.

Tuż obok naszej werandy stała duża drabina ogrodowa. Wdrapałem się po niej na daszek werandy. Było jakie dwa i pół metra do ziemi, pokrytej miękką darnią, którą żona przekopała pod jakieś późne kwiaty.

Po krótkiej chwili wahania skoczyłem. I rzeczywiście: nie spadałem, lecz szybowałem w powietrzu, chociaż siła przyciągania ziemskiego działała na mnie tak samo, jak i na każde inne ciało. Opadałem z przyśpieszeniem 9,8 m/sek. Ale w mojej świadomości ta sekunda była obecnie rozciągnięta na o wiele dłuższy czas.

W ogóle, jeżeli nam się zdarzy skoczyć z wysokości, wydaje się, że spadamy bardzo szybko tylko dlatego, że w czasie upadku niewiele zdążymy poczuć i przemyśleć. Nasza umiejętność reagowania pozostaje w jakiejś harmonii z szybkością padania.

Teraz dla mnie owa harmonia się rozciągnęła. Spadałem w ciągu pół sekundy normalnego czasu, ale wobec mojej zdolności do myślenia i reagowania trwało to nadzwyczaj długo.

Kąpałem się w powietrzu, powoli zbliżając się ku ziemi.

Było to takie nowe i ostre doznanie, że zaledwie stanąłem na nogi, natychmiast wybrałem się po raz drugi. Już nie na werandę, ale wprost na dach domu.

Obejrzałem z góry osiedle i stwierdziłem, że obalonego przez Żorę przechodnia już nie ma na ulicy.

Najpewniej w ciągu tych dwóch minut, gdyśmy spali, zdążył już stanąć na nogi i skrył się za zakrętem szosy. Chyba nie mógł się połapać, co się z nim działo. I nie połapie się nigdy.

Okropnie mi się chciało jeszcze raz zakosztować wrażenia lotu i znowu zeskoczyłem w dół. Zresztą z mojego punktu widzenia nie tyle zeskoczyłem, ile zszedłem z dachu w powietrze. Tym razem wysokość była większa — około pięciu metrów. Równało się to sekundzie normalnego czasu, czyli pięciu moim minutom.

Pięć minut powolnego pływania w powietrzu! Trzeba doświadczyć tego samemu, żeby zrozumieć. Rozkładałem ręce i nogi i na odwrót, kuliłem się, opuszczałem się brzuchem na dół i obracałem się dookoła. Odniosłem wrażenie, że cały świat jest napełniony jakąś subtelną przezroczystą zawiesiną, w której miękko i łagodnie się kołyszę.

W końcu zbliżyłem się do ziemi, stanąłem na nogi i usiłowałem od razu wrócić na drabinę. Ale szkoda było marzyć. Całkowicie zapomniałem o sile bezwładności. W czasie pierwszego skoku ze stosunkowo niedużej wysokości była prawie niedostrzegalna. A teraz stało się inaczej.

Jakiś dziwny ciężar w dalszym ciągu przyduszał mnie do ziemi, ugiął kolana i ciągnął głowę na dół.

Przez chwilę poczułem nawet lęk. Później, orientując się, o co chodzi, szybko się obróciłem i położyłem, rozpłaszczywszy się plecami na trawie.

Ciężar przeszedł przez głowę, ramiona, pierś i nogi i jak gdyby wsiąknął w ziemię.

Pamiętam, że po tym doświadczeniu skakałem jeszcze kilka razy.

Zapewne, gdyby ktokolwiek mógł mnie zobaczyć, pomyślałby, że zwariowałem. Dorosły człowiek wdrapuje się na dach własnego domu i skacze z niego jak smarkacz, z wyrazem cielęcej błogości na twarzy.

Po chwili przyszło mi do głowy, że w swoim nowym położeniu mógłbym latać w powietrzu. Potrzebne były mi tylko skrzydła. Przecież jedyny problem stanowi tutaj zużycie energii na jednostkę czasu. Układ mięśni człowieka w normalnym stanie nie potrafi wyprodukować mocy, wystarczającej do utrzymania go w powietrzu. A moje mięśnie teraz potrafiły. Brakło mi tylko skrzydeł.

Aż mi dech zaparło z emocji, gdy o tym pomyślałem.

Później zdecydowałem, że trzeba nareszcie skomunikować się z normalnym światem. Dlaczego nie mógłbym napisać jakiejś wiadomości i położyć jej na biurku przed Andriejem Mochowem? Widziałem go przez okno, siedzącego w swoim gabinecie.

Z początku usiłowałem wystukać wiadomości na maszynie. Jednakże bez rezultatu. Nie wiem, ile uderzeń na sekundę wykonuje dobra maszynistka. Może dziesięć. Mogłaby zrobić nawet więcej, ale ilość uderzeń ograniczona jest przez szybkość, z jaką klawisz powraca na miejsce pod działaniem napiętej sprężyny.

Dziesięć uderzeń na sekundę to dla mnie oznaczało dziesięć uderzeń na każde pięć minut. Ażeby napisać linijkę, musiałbym zużyć pół godziny mojego życia.

Naciskałem klawisz, który poruszał się dość szybko i później jak gdyby przyklejał się do taśmy, odmawiając powrotu na miejsce.

Wówczas wziąłem wieczne pióro, ale i z nim nie doszedłem do ładu. Z kolei atrament nie nadążał za szybkością moich ruchów. Starałem się pisać jak najwolniej, ale pióro pomimo to nie pozostawiało śladów na papierze.

Zrezygnowany, musiałem się uciec do zwyczajnego ołówka, którym napisałem na kartce: „Dostałem się w inny rytm czasu. Żyję z szybkością trzysta razy większą od normalnej. Przyczyna nie wyjaśniona. Przygotuj się do utrzymania łączności ze mną. W. Korostylew”.

Nie wiem dlaczego, ale wiadomość ułożyła mi się w jakimś telegraficznym stylu.

Wsadziłem ją do kieszeni piżamy (przez cały ten czas pozostawałem w piżamie) i zajrzałem do jadalni, żeby się przekonać, czy Żora jest na miejscu.

Spał w tej samej pozycji, w której go pozostawiłem. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi na klucz.

Do gabinetu Mochowa wlazłem prosto przez okno. Jakieś dziwne uczucie powstrzymywało mnie od przejścia przez pokoje. Nikt nie mógł mnie zobaczyć i zatrzymać, dlatego czułem się jak nieproszony gość i obawiałem się zostać mimowolnym świadkiem jakichś małych tajemnic rodzinnych.

Andriej siedział przy swoim biurku. Przez ostatnie pół roku pracował nad udoskonaleniem metody gamma-grafowania i w chwili obecnej widniał przed nim na arkuszu papieru kreślarskiego szkic jednego z zespołów konstrukcji emitującej promieniowanie.

Na samej krawędzi biurka stała maszyna do pisania — portable.

Mochow miał w ręku suwak.

Wprost nie sposób opisać uczuć, jakich doznawałem, gdy przelazłem przez parapet i usiadłem w pokoju na krześle obok mojego przyjaciela.

Rzecz w tym, że bardzo trudno było mi zmusić się do patrzenia na niego jak na człowieka.

Dla mnie był manekinem, pierwszorzędnie wykonaną lalką, która zachowała absolutne podobieństwo do żywego Mochowa.

Manekin trzymał w ręku suwak logarytmiczny i udawał, że potrafi na nim obliczać.

Ta różnica pomiędzy jego życiem a moim trzystakrotnie przyśpieszonym była rzeczywiście czymś potwornym. Wszystkich naszych przyjaciół i znajomych dostrzegamy jedynie w ruchu, chociaż nigdy o tym nie myślimy. Ale właśnie ruch nadaje im urok, jaki dla nas posiadają. Nieustanny ruch mięśni twarzy, ruch myśli, które odbijają się w oczach i znów na twarzy, gesty, jakieś nieuchwytne prądy, pochodzące ustawicznie od żywego człowieka.

Dobry malarz różni się od złego właśnie tym, że potrafi uchwycić ów wewnętrzny i zewnętrzny ruch na twarzy swojego modelu.

A teraz na twarzy Mochowa nie widziałem poruszeń. Wiedziałem, że są.

Ale były zbyt powolne, żebym mógł je zauważyć. Lalka i tyle.

Położyłem przed zastygłym Mochowem swoją karteczkę i jąłem czekać, aż zwróci na nią uwagę.

Czas wlókł się niemożliwie. Było tak cicho dookoła, że czułem w uszach bicie własnego tętna: dwadzieścia uderzeń… pięćdziesiąt… sto dwadzieścia…

Upłynęło pięć moich minut, ale Mochow wciąż jeszcze nie zauważył kartki. Wzrok jego wpijał się w suwak.

Przez cały czas się obawiałem, że tam w jadalni obudzi się Żora, i dlatego siedziałem jak na szpilkach.

Nie miałem cierpliwości czekać dłużej, wziąłem maszynę do pisania —

diabelsko trudno było podnieść ją z miejsca — i przestawiłem ją z brzegu biurka na sam środek, prosto pod nos Andrieja Andriejewicza, przycisnąwszy nią koniuszek kartki.

To wreszcie na niego podziałało. Pochyliwszy się na swoim krześle obserwowałem z dołu jego oczy. (Z boku mogło to wyglądać, jak gdybym się wsłuchiwał w skrzypienie desek parkietu.) Powoli, powoli, ledwie dostrzegalnie źrenice jego zaczęły się przesuwać, wzrok zwrócił się w miejsce, w którym maszyna stała przedtem, i następnie w miejsce, na którym stała obecnie. I tak samo powoli twarz Mochowa zaczęła przybierać wyraz zdziwienia.

Oczywiście, nie mógł widzieć, jak maszyna się przenosiła z jednego miejsca na drugie. Mózg ludzki jest w stanie rejestrować tylko te wrażenia wzrokowe, które trwają dłużej od jednej dwudziestej części sekundy.

Przestawiłem maszynę w ciągu jednej setnej sekundy i w oczach Mochowa wyglądało to tak, jak gdyby maszyna stała sobie na brzegu biurka, później miejsce jej nagle zrobiło się puste, maszyna zaś nagle z niczego wyłoniła się przed nim.

Był zaskoczony. Wyraz zdziwienia pojawił się na jego twarzy i zaczął się potęgować. Ale nawet w punkcie kulminacyjnym nie wyrażało się ono zbyt ostro. Po prostu brwi uniosły się lekko i nieznacznie zaokrągliły się oczy.

W ogóle mój przyjaciel Andriej Andriejewicz był bardzo powściągliwym człowiekiem i obecnie raz jeszcze przekonałem się o tym.

Później spojrzenie jego przeniosło się na moją kartkę. Wyraz zdziwienia znikł i ustąpił miejsca ciekawości. Czytał i usiłował ją zrozumieć przez jakieś trzy-cztery sekundy. Ale dla mnie było to około dwudziestu minut.

Wstawałem i siadałem, chodziłem po pokoju, wychylałem się przez okno, żeby popatrzeć na nasz dom. A Mochow wciąż oglądał kartkę.

W pewnej chwili położyłem rękę przed nim na biurku i trzymałem ją nieruchomo w ciągu trzech swoich minut. Musiał ją zobaczyć, ponieważ wzrok jego powoli przeniósł się z kartki na moją rękę i brwi zaczęły się unosić ze zdziwieniem.

W ogóle, dopóki się poruszałem, nie mógł mnie widzieć, podobnie jak wszyscy przechodnie, których Żora i ja spotkaliśmy w osiedlu i na drodze.

Poruszaliśmy się bowiem zbyt szybko jak na normalną zdolność spostrzegania obrazów wzrokowych. W najlepszym razie ludzie mogli dostrzec miganie jakichś niewyraźnych cieni.

Mochow zdziwił się jeszcze raz, na co zużył dziesięć czy dwanaście moich minut, po czym zaczął wykonywać jakieś dziwne ruchy.


Nie od razu pojąłem, co zamierza robić. Powoli Andriej zgiął się w pasie, następnie zgiął kolana pod krzesłem i na koniec odrzucił ręce w tył.

W tej chwili pozą swoją przypominał pływaka, przygotowującego się do skoku ze słupka startowego na basenie. W takiej pozycji znajdował się przez całą minutę.

Później kolana zaczęły się wyprostowywać, ręce oparły się o biurko, szyja wyciągnęła się jak u gąsiora, środek ciężkości ciała przesunął się ku przodowi.

Okazało się, że tylko wstał z krzesła.

Zorientowałem się, że chce zawołać żonę, ażeby ją uczynić świadkiem wszystkich tych cudów. Postanowiłem więc pójść i zobaczyć, co z Żorą.

Z pierwszej próby skontaktowania się ze światem zewnętrznym wyniosłem raczej gorzkie doświadczenia. Wynikało z nich, że mogę zadawać jakieś pytania po dwóch godzinach otrzymać odpowiedzi na nie, i tyle. Niezbyt przyjemnie jest uświadomić sobie, że nieprzebyty mur oddziela nas od wszystkich pozostałych ludzi.

Gdy w pośpiechu przechodziłem obok naszego garażu, mieszczącego się w ogrodzie, przyszło mi do głowy, że jeśli Żora znów zacznie rozrabiać, mogę go zamknąć razem z moim „Moskwiczem”.

Garaż mam dość przestronny. Jest to solidny budynek z cegły, kryty blachą. Z jednej strony posiada szerokie podwójne drzwi, zamykane na masywną kłódkę, z drugiej — nieduże okno na wysokości mniej więcej półtora wzrostu ludzkiego. W ogóle jest to całkiem odpowiednie miejsce, ażeby w nim do czasu izolować niebezpiecznego osobnika. (Mimochodem zupełnie zapomniałem o sile, jaką obaj posiadaliśmy.) Pogrążony w tych myślach, obszedłem garaż z tyłu i zamarłem ze zdumienia.

Cała grządka truskawek, przytykająca do ceglanych fundamentów, była zdeptana czyimiś buciskami. Ktoś przystawił masywną deskę do okienka i wyłamał ramę.

Odrzuciłem deskę, podskoczyłem, uchwyciłem się za krawędź okna i podciągnąwszy się na rękach zajrzałem do wnętrza garażu.

Tam wszystko było w porządku. Krata wmurowana wewnątrz była nie naruszona.

Ktoś usiłował się dostać do garażu i nie udało mu się to, ponieważ nie wiedział o kracie w oknie.

Nie musiałem długo zgadywać, kto był tym włamywaczem. Od razu przypomniałem sobie utytłane ziemią buty Żory, jego zakłopotanie, gdy go zaprosiłem do domu, i niechęć do opowiedzenia, w którym miejscu go zastały owe dziwne przemiany w świecie.

Ale w tej chwili nie postępek Żory mnie zelektryzował.

On i ja! On tutaj przy garażu, a ja w swojej sypialni… Co nas łączyło?

Dlaczego ta dziwna siła wybrała tylko mnie i jego, żeby wyprawiać z nami te wszystkie cuda?

W myśli przeprowadziłem linię prostą łączącą garaż i naszą sypialnię. W jedną stronę biegła ona w kierunku zatoki, a w drugą na teren elektrowni.

Cofnąłem się od garażu, żeby spojrzeć na nasz domek.

Nie mogło być inaczej. Linia prosta przeprowadzona w wyobraźni przez tylną ścianę naszego garażu i przez kąt w sypialni, w którym stało moje łóżko, biegła dalej ku budynkowi, w którym się mieści reaktor atomowy.

Jakiś wąziutki snop promieni wydobył się stamtąd po to, by zmienić szybkość wszystkich procesów życiowych we mnie i w moim towarzyszu podróży. Ale dlaczego? Cóż to za rodzaj promieni? Jak mógł się przedostać przez potężne osłony, które zatrzymują i strumienie neutronów, i wszystkie niebezpieczne rodzaje promieniowania, jakie towarzyszą reakcji rozpadu uranu?

I tutaj przypomniałem sobie to, co widziałem wczorajszej nocy. Mała błękitnawa kula, podobna do meduzy. Piorun kulisty… Piorun kulisty, który wczoraj wsiąknął w dach budynku właśnie w miejscu, gdzie padała moja wyimaginowana prosta!

Czyżby miał on coś z tym wspólnego?

Przez parę chwil przypominałem sobie wszystko, co mi było wiadome o piorunach kulistych.

Stanowią one zagadkę, nie rozwiązaną jeszcze przez współczesną naukę.

Piorun kulisty zazwyczaj porusza się z wiatrem, ale zdarzało się, że leciał również przeciw prądowi powietrza. Wewnątrz kuli panuje niezwykle wysoka temperatura, ale jednocześnie piorun ślizga się po takich dielektrykach jak drzewo czy szkło, nawet nie osmalając ich. Zdarza się, że piorun omija napotkanego człowieka, jak gdyby prądy pochodzące z żywego organizmu zagradzały mu drogę. Obecnie wielu uczonych przypuszcza, że piorun kulisty w ogóle nie jest piorunem, ale najonizowanym obłokiem plazmy, czyli bezładnego nagromadzenia jąder i oderwanych od nich elektronów.

Jeżeli tak, to przyroda w swoim własnym laboratorium już wyprodukowała to, nad czym się głowią obecnie najwybitniejsze umysły nauki.

Czy mogła zajść taka okoliczność, że plazma piorunu kulistego, współdziałając z procesem rozpadu uranu w reaktorze naszej elektrowni, wytworzyła jakiś nowy rodzaj promieniowania?

Na myśl o tym, że stoją w tej chwili u progu odkrycia nieznanego dotychczas rodzaju energii, poczułem, jak napłynęła mi krew do policzków i serce zabiło gorączkowo.

Nowy rodzaj energii!

Promienie przyśpieszające bieg czasu!

Przypomniałem sobie doświadczenie profesora Walcewa, które dowiodły, że pod wpływem radioaktywnego napromieniowania okres dojrzewania owoców na jabłoni ulega gwałtownemu skróceniu.

Przypomniałem sobie o podobnych pracach w laboratorium Brookhaven w Ameryce.

Ogarnięty podnieceniem, pobiegłem w kierunku domu, żeby się podzielić z Żorą swoimi myślami. W korytarzu gorączkowo namacałem klucz w kieszeni, otwarłem drzwi do jadalni i zatrzymałem się w progu.

Żory nie było.

Nawet się nie wysilał, żeby otworzyć okno. Po prostu wypchnął ramę razem z szybami.

Widział zapewne przez okno, że poszedłem w kierunku domu Mochowa; zdecydował, że ma już dość mojego towarzystwa.

Wszystko, co o nim złego wiedziałem, przeleciało mi przez głowę jak wicher.

Czym się teraz zajmie po odzyskaniu niezależności? Jak będzie postępować z ludźmi, którzy mu się napatoczą?

Niewidzialny, obdarzony ogromną siłą, jaką mu dała potwornie zwielokrotniona szybkość ruchów! Nikt nie zdoła go nie tylko zatrzymać, ale nawet zobaczyć. Jeżeli zacznie napadać na ludzi, nawet nie będą wiedzieć, co za straszna siła wtargnęła w ich życie…

Przeklinając siebie za lekkomyślność, za to, że pozostawiłem Żory samego w pokoju, wybiegłem do ogrodu.

POŚCIG

Jak już mówiłem, główna ulica naszego osiedla łączy szosę nadmorską ze stacją kolejki elektrycznej, znajdującą się około dwóch kilometrów od elektrowni. Sam nie wiem dlaczego, ale wybiegłszy na ulicę byłem pewien, że Żora skierował się właśnie ku szosie nadmorskiej i nie gdzie indziej, ale właśnie w stronę Leningradu.

Najpewniej byłbym uczynił to samo, gdybym się znalazł w jego sytuacji. Przecież i tak nie opłacało się nam posługiwać kolejką elektryczną: była dla nas zbyt powolna.

Pokuśtykałem spiesznie w stronę zatoki, dotarłem do szosy nadmorskiej i rozejrzałem się dookoła.

Na prawo, w kierunku osiedla Lebiażje, szosa biegnie prosto jak strzelił i dlatego łatwo można ją prześledzić na przestrzeni całych pięciu kilometrów. Jak się spodziewałem, Żory tam nie było.

W lewą stronę, w kierunku na Leningrad, droga tworzy coś w rodzaju długiej paraboli, której jeden koniec dotyka ostatnich domów naszego osiedla, drugi zaś miejscowości letniskowej Wilczy Ogon. Zatoka Fińska tworzy tu coś w rodzaju małej zatoczki, a obsadzona lipami szosa powtarza krzywiznę brzegu.

W linii prostej, łódką, z osiedla do Wilczego Ogona jest nie więcej niż kilometr, a szosą nazbiera się cztery.

Stojąc nad samą wodą, dosyć długo wpatrywałem się w te lipy.

Ponieważ byłem przeświadczony, że Żora wybrał się do Leningradu, zdawało mi się, że widzę pomiędzy pniami jakąś poruszającą się plamkę.

Przyszło mi do głowy, że muszę zabiec drogę uciekającemu chuliganowi wprost po wodzie i złapać go, zanim dotrze do Wilczego Ogona.

Przedtem już doszedłem do wniosku, że przy naszej kolosalnej szybkości ruchów możemy chodzić po falach jak po stałym lądzie. Teraz miałem wspaniałą okazję sprawdzenia tej hipotezy. W najgorszym razie nic nie ryzykowałem, ponieważ przy samym brzegu jest płytko, a na środku zatoczki woda nie mogła sięgać wyżej niż do piersi.

I niech pan sobie wyobrazi, że faktycznie poszedłem po wodzie.

Nawet nie wiem, z czym się da porównać wrażenie, jakiego doznałem, gdy stąpnąłem na pierwszą nieruchomą falę. Nie takie, jakie się czuje, gdy człowiek idzie po bagnistej okolicy, zaczyna się zapadać i pośpiesznie wyciąga nogi z trzęsawiska. I nie takie, jakie się odczuwa maszerując po wilgotnym piasku.


Właściwie się nie zapadałem. Szedłem jak gdyby po cienkiej błonie, która dość wyczuwalnie uginała się i sprężynowała pode mną. Przez cały czas miałem przy tym wrażenie, jak gdybym zaraz miał się zapaść, ale nim do tego dochodziło, już unosiłem nogę z niebezpiecznego miejsca.

Raz jeden, gdzieś na środku zatoki, zatrzymałem się i przerwawszy sprężynującą otoczkę zacząłem powoli pogrążać się w wodę. Ale puściwszy się w dalszą drogę, natychmiast znowu się na nią wydostałem.

W zależności od tempa marszu woda wyczuwalnie zmieniała dla mnie swoje cechy fizyczne.

Według moich obliczeń przebiegłem kilometr w ciągu dwóch i pół minuty. Niezły czas, jeżeli wziąć pod uwagę stłuczoną nogę.

Wydostawszy się na brzeg i przedzierając się ku szosie przez kępy olszyny uśmiechnąłem się nawet, wyobrażając sobie, jaką minę będzie miał Żora przy spotkaniu ze mną.

Jednakże nie miałem sposobności podziwiać jego zakłopotania, ponieważ nie było go na drodze.

Do tej pory nie wiem, co mi się przywidziało po drugiej stronie zatoczki.

Może była to po prostu ciemna plamka, migająca przed oczyma pod wpływem zmęczenia nerwu wzrokowego.

W drodze powrotnej do osiedla spotkałem kilka autobusów. Jeden szedł do Leningradu i był całkiem pusty, a dwa inne, jadące w przeciwnym kierunku, przysiadły na osiach pod ciężarem licznych pasażerów.

To mi przypomniało, że dzisiaj właściwie jest niedziela, dzień wolny od pracy, a ja zamiast odpoczywać, uganiam się za bandytą.

Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, o ile pojęcie „wolność” przeciwstawia się możliwości robienia wszystkiego, co się zechce.

Rzeczywiście mogłem robić wszystko, czego dusza zapragnie — nawet biegać po wodzie. Ale jednocześnie czułem się niemal więźniem zamkniętym w pojedynce. Wszyscy jechali się opalać, kąpać, gawędzić z przyjaciółmi, a ja nawet nikomu nie mogłem opowiedzieć o tych cudach, jakie mi się już przydarzyły.

Dopóki przebywałem w tym osobliwym stanie, nieraz powracałem do tej myśli.

Wolność to przede wszystkim możność swobodnego obcowania z ludźmi i bez tej możności wszystko inne traci wartość.

Rozmyślając o tym, niepostrzeżenie doszedłem do osiedla i zatrzymałem się w niepewności.

Dokąd iść? Do Andrieja Mochowa, żeby otrzymać odpowiedź na tamtą kartkę? Do domu, żeby coś przekąsić?


Głód zaczął mi już doskwierać. W ogóle zauważyłem, że i mnie, i Zorzowi o wiele częściej chciało się jeść niż to bywa w normalnych warunkach — może dlatego, że przez cały czas znajdowaliśmy się w ruchu.

I gdzie teraz szukać tego nieszczęsnego Żory?

Niemal biegiem dotarłem do stacji kolejki i przez jakiś czas go tam szukałem.

Dopiero co przybył pociąg z Leningradu i cały peron był pełen przyjezdnych i witających. Odświętnie ubrani mężczyźni i kobiety, młodzież z plecakami, kilku rowerzystów.

Zapewne na stacji panowało duże ożywienie, ale dla mnie to wszystko przedstawiało tłum manekinów, które zeszły z wystawy sklepu gotowych ubrań.

W pewnym miejscu, na schodkach prowadzących z peronu na drogę, stał dwuletni malec w ubranku marynarskim, podtrzymywany przez dziadka za ramię. Na okrągłej buzi chłopca zastygł radosny uśmiech, a o dwa kroki od niego wyciągali ręce szczęśliwi tata i mama.

Jak gdyby wszyscy powtarzali przed fotografem „na czas” ckliwą scenkę rodzinną: „Duduś wita tatusia i mamusię”.

Wówczas po raz pierwszy doznałem uczucia wstydu, że nie jestem taki jak inni.

Później to uczucie wciąż we mnie narastało. Ale po raz pierwszy zjawiło się właśnie wtedy na peronie.

Możliwe, że wyda się to nieco dziwaczne, ale okropnie mnie gnębiła myśl, że wszyscy wokół są dobrze ubrani, czyści i weseli, a ja błądzę pomiędzy nimi w brudnej i podartej piżamie, nie ogolony i zmęczony.

Wiedziałem, że nikt nie może mnie zobaczyć, ponieważ nieustannie byłem w ruchu, ale mimo wszystko nie udawało mi się przezwyciężyć uczucia zawstydzenia.

Rozejrzawszy się po peronie, wyszedłem na drogę do Leningradu, która biegnie tutaj całkiem równolegle do linii kolejowej, i zobaczyłem nareszcie Żory o jakichś osiemset metrów przede mną.

Rozpoczęła się gonitwa, która trwała całe dwie godziny.

Zresztą nie wiem, czy to można było nazwać gonitwą. Żora nie uciekał przede mną, nie wiedział, że usiłuję go dogonić.

Koło stacji „Sportowa”, znajdującej się w odległości sześciu kilometrów od nas, o mało co nie doścignąłem Żory, bo się zatrzymał, żeby obszukać kieszenie starszego jegomościa w szarym garniturze, o wyglądzie profesora.


Byłem w tym czasie o jakieś sto metrów od nich i ukryłem się w krzakach, bojąc się, że Żora mnie zauważy. Później zacząłem się przedzierać chaszczami, ale Żora już dokonał swojego dzieła, rzucił portfel jegomościa na ziemię i pomaszerował dalej.

Portfel nadal leżał na asfalcie, gdy przechodziłem obok poszkodowanego. Miał rozdartą calutką marynarkę.

W ogóle cała nienaturalność i nawet bezsensowność tego pościgu polegała na tym, że po prostu fizycznie nie byłem w stanie dogonić Żory, chociaż przez cały czas widziałem z daleka jego krępą postać w marynarce. Prześcigaliśmy samochody i autobusy, poruszaliśmy się szybciej od jakiegokolwiek środka transportu. Nie było siły na ziemi, która by mogła mi dopomóc.

Jak w epoce jaskiniowej, rezultat zależał wyłącznie od naszych nóg. A Żora miał przewagę, ponieważ z każdym krokiem coraz bardziej utykałem.

Byliśmy już niedaleko od następnej stacji, gdy zdarzyło się coś, co ostatecznie spowodowało, że zaniechałem pogoni.

KATASTROIA KOLEJOWA

Zaczęło się od dźwięku, który mnie zmusił do wytężenia uwagi.

Szedłem utykając wzdłuż nie kończącego się pociągu towarowego, gdy nagle skądś z daleka nadszedł i rozległ się niski, wciąż wzmagający się ryk. Do tego stopnia przypominało to grzmoty, że się zatrzymałem i popatrzałem na niebo. Ale nie było na nim ani jednej chmurki.

Pamiętam, że ryk ten nawet mnie przestraszył. Było w nim coś wszechogarniającego. Jak gdyby krzyczała sama ziemia. A ja miałem już dość wszelakich cudów i kosmicznych niespodzianek.

Następnie popatrzyłem w stronę parowozu, ujrzałem nieruchomy obłoczek pary obok komina i zorientowałem się, że te dźwięki wydobywają się z gwizdka. Maszynista uprzedzał zawiadowcę stacji o zbliżaniu się pociągu.

Bardzo długo szedłem wzdłuż wagonów. Na początku jechały lory załadowane granitem, potem kilka wagonów bydlęcych, trzy cysterny z naftą, znowu lory i znowu wagony.

Był to rzeczywiście nie kończący się pociąg i zanim dotarłem do połowy, znudziło mi się ściganie.

Może się wydawać dziwne, ale kiedy Żora i ja szliśmy dokądkolwiek, wcale nie czuliśmy, że się poruszamy z nadnaturalną prędkością.

Wydawało się nam, że wszystko inne stoi w miejscu, a my sami poruszamy się zaledwie z normalną szybkością.

Rzecz w tym, że „prędko” i „powoli” są to pojęcia czysto subiektywne.

Stąd też wyobrażałem sobie, że idę z normalną szybkością wzdłuż nie kończącego się pociągu, który stoi niemal bez ruchu. (W rzeczywistości poruszał się z szybkością czterdziestu kilometrów na godzinę.) Byłem już przy pierwszych wagonach, gdy do ryku syreny parowozowej dołączyły się pogwizdy o wyższych tonach. Miałem wrażenie, że wychodzą one spod kół.

Później, już przy tendrze, zobaczyłem w dole pod niewysokim nasypem staruszkę w szydełkowym kaftaniku, która ze zrozpaczoną miną wyciągała ręce do czegoś, co się znajdowało na szynach tuż przed parowozem.

Ponieważ szedłem przy samych wagonach, nie mogłem się zorientować, co to takiego.

Uszedłem jeszcze parę kroków i wyminąłem parowóz. Pamiętam, że owionęło mnie gorąco, gdy przechodziłem obok wału korbowego.

O dwadzieścia metrów od małych kółek na przedzie, nazywanych biegunkami, na torze stała cztero- czy pięcioletnia dziewczynka.

Raczej nie stała, ale biegła. Ale ponieważ dla mnie cały świat był pogrążony w bezruchu, wydawało mi się, że stoi w postawie biegnącej.

Zwyczajna dziewczynka. Słomiana grzywka nad czołem, króciutka sukienka ze sztucznego włókna, pulchne, niezdarne nóżki.

Popatrzyłem na dziewczynkę, na staruszkę, na maszynistę, który nie wiadomo dlaczego wysunął się niemal do pasa ze swego okienka, i poszedłem dalej.

Żora, jeszcze widoczny, znajdował się o jakieś pół kilometra przede mną.

Odszedłem dziesięć metrów i wtedy dopiero mnie oświeciło.

Co ja robię? Dokąd idę? Przecież z tyłu za chwilę nastąpi katastrofa!

Dziecko wpadnie pod pociąg!

Dopiero później się zorientowałem, jak do tego doszło. Na nasypie i jego zboczach zawsze w czerwcu dojrzewa mnóstwo poziomek. Chociaż administracja kolei zabrania wchodzenia na nasyp, okoliczni letnicy i dzieci wiejskie często je tutaj zbierają.

Z pewnością staruszka i dziewczynka właśnie to robiły. Później staruszka nagle zobaczyła z daleka pociąg i próbowała ostrzec wnuczkę, znajdującą się po drugiej stronie toru.

Ale dziewczynka nie zrozumiała i pobiegła w stronę staruszki.

Wszystko to było jasne, ale co teraz miałem zrobić?

Wiedziałem, że jeżeli po prostu zdejmę dziewczynkę z toru i postawię na trawie, to tak, jakbym naleciał na dziecko z szybkością kuli armatniej.

Pamiętałem, jak odrywały się oparcia krzeseł, gdy próbowałem je przestawić z miejsca na miejsce.

Muszę się przyznać, że poczułem gwałtowną nienawiść do głupiej staruszki. Z małym dzieckiem zbierać poziomki na torze kolejowym!

Moim zdaniem, za mało u nas łupi się grzywien za rozmaite wykroczenia przeciw przepisom…

Parowóz powoli, ale nieuchronnie zbliżał się do dziewczynki.

Staruszka i dziecko zastygły w całkowitym bezruchu, natomiast olbrzymia machina lokomotywy co sekundę nieuchronnie zdobywała następny centymetr. Na twarzy maszynisty widać było rozpacz i przerażenie. Zrozumiałem teraz, że gwizdy, które się dołączyły do ryku parowozu, były zgrzytem hamulców.

Najpierw przyszło mi do głowy, żeby spróbować unieść ją za sukienkę.

Ale jak tylko dotknąłem spódniczki, leciutki materiał zaczął się rozłazić.

Następnie zdecydowałem, że ściągnę piżamę i zawinę w nią dziewczynkę jak do worka. Zgoła zapomniałem, że już raz próbowałem zdjąć piżamę i, rzecz jasna, materiał również rozłaził mi się w palcach.

Sytuacja była dramatyczna. Zastygła w biegu dziewczynka, wykrzywiona rozpaczą twarz maszynisty, który nie miał ani cienia wątpliwości, że ją przejedzie, ciężkie zderzaki parowozu, zbliżające się nieuchronnie, i ja, nie mający pojęcia, jak się zabrać do tego małego jasnowłosego stworzenia.

Ale nie można było zwlekać. Jeszcze sekunda i pociąg zgniótłby dziecko.

Ostatecznie zdecydowałem się po prostu wziąć dziewczynkę na ręce.

Trudność polegała na tym, żeby jej nie uszkodzić zbyt szybkim ruchem.

Nieskończenie ostrożnie wsunąłem race pod pachy dziecka i powoli zacząłem podnosić jego kruche ciałko. Dziewczynka nadal pozostawała w pozycji biegnącej, gdy nóżki jej oderwały się od toru.

A szyny już odczuwalnie uginały się pod ciężarem parowozu.

Gdy okrągły, płaski zderzak był tuż-tuż, ostrożnie zacząłem unosić dziewczynkę w powietrze, sam pozostając na miejscu. Następnie zderzak oparł się o moje plecy, owionął mnie zapach gorącego smaru. Przeszedłem kilka kroków po torze, zszedłem z nasypu i po prostu opuściłem dziewczynkę na ziemię.

Nawet nie wiem, z czym można porównać to, co robiłem. Mniej więcej tak normalny człowiek niósłby miednicę nalaną po brzegi wodą.

Z boku to wyglądało, jak gdyby po prostu wiatr zdmuchnął z toru dziewczynkę tuż przed kołami pociągu.

Przez jakiś czas stałem przy niej patrząc, jak powoli opada na trawę. Na twarzy jej pojawił się wyraz przerażenia, które później ustąpiło miejsca zdziwieniu.

Chyba jej nie uszkodziłem.

Staruszka w dalszym ciągu stała jak wryta, maszynista wychylił się przez okienko jeszcze bardziej i patrzał teraz pod koła parowozu. Z pewnością sądził, że dziecko już się pod nim znalazło.

Czułem przypływ życzliwości dla niego. Chciało mi się go poklepać po wysmarowanym olejami ramieniu i oznajmić, że wszystko skończyło się pomyślnie.

Później popatrzyłem na szosę, szukając oczyma Żory. Ale przez ten czas zdążył mi zniknąć z oczu.

Już bez najmniejszej nadziei na to, że go doścignę, dotarłem do stacji „Odpoczynek”. W tym miejscu szosa się rozdwaja. Jedna odnoga zakręca ku zatoce, żeby się tam połączyć z szosą nadmorską, a druga prowadzi do Krasnoostrowa i dalej również do Leningradu.

Nie byłem w stanie odgadnąć, którą z nich wybrał się Żora.

Przez jakieś dziesięć minut błądziłem po stacji, spodziewając się gdzieś go spotkać. Chciało mi się pić i podszedłem do małej kolejki przy stoisku z wodą sodową. W czasie gdy sprzedawczyni nieruchomo odliczała resztę tęgiemu, spoconemu pomimo wczesnej godziny jegomościowi, wziąłem szklankę i usiłowałem sam sobie nalać wody bez gazu. Ale okazało się to dla mnie zbyt długą ceremonią. Nie doczekawszy, aż moja szklanka się napełni, postawiłem ją na ladę i wyrwałem drugą z rąk jegomościa.

Chętnie również bym coś zjadł, jako że tuż obok na stacji czynny był bufet. Jednakże nie mogłem się zmusić do wejścia do lokalu pełnego ludzi.

Znowu zaczął mnie ogarniać wstyd, że nie jestem taki jak wszyscy.

Porównałem swój ręczny zegarek z kolejowym. Zgadzał się co do sekundy. Mocno utykając, powlokłem się do domu.

Byłem w bardzo podłym nastroju. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że w istocie życie ludzkie nie jest zbytnio długie — raptem jakichś osiemset miesięcy. A ponieważ żyłem trzysta razy szybciej, pozostałe trzydzieści lat przeżyję w ciągu jednego czy półtora miesiąca normalnego czasu. Obecnie mamy koniec czerwca, a w połowie sierpnia będę już zgrzybiałym staruszkiem i umrę.

Ale jednocześnie w moim wewnętrznym odczuciu będzie to całe trzydzieści lat z tym wszystkim, co składa się na ludzkie życie. Z nadziejami i rozczarowaniami, z planami i ich wykonaniem. I wszystko to dziać się będzie w całkowitej samotności. Przecież nie można uważać za kontakt tych wiadomości, które będę w stanie wymieniać z nieruchomymi manekinami — ludźmi…

Było dziesięć po ósmej. Za dwie normalne „ludzkie” godziny powinna wrócić z miasta Ania. Jak ją powitam? Jak jej dam do zrozumienia, że już nie istnieję w normalnym ‘ świecie minut i sekund? Co powie dzieciom o ich ojcu?

Były to gorzkie refleksje i kilkakrotnie w czasie tej wędrówki zdarzyło mi się westchnąć boleśnie.

W połowie drogi gwałtownie zachciało mi się spać. Przez jakiś czas wyszukiwałem w krzakach ukrytego przed oczyma postronnego miejsca, w którym mógłbym ułożyć się i zasnąć. Ale tutaj, wzdłuż linii kolejowej, wszędzie było mnóstwo ludzi i nie znalazłem nic odpowiedniego.

Nie wiadomo dlaczego przerażała mnie myśl o tym, że mogą mnie zobaczyć śpiącego.

Duży palec u nogi mocno spuchł i posiniał i w miarę jak zbliżałem się do domu, zaczęła mnie boleć cała stopa. Utykałem coraz bardziej i zanim się dostałem do naszego osiedla, musiałem kilkakrotnie usiąść, żeby odpocząć.

Jeszcze gdym się przekradał przez krzaki, starając się zbliżyć do Żory, zaczepiłem o jakiś sęczek i piżama rozdarła się tuż pod kołnierzykiem.

Później rozdarcie powiększało się coraz bardziej, aż w końcu na moich plecach pozostały dwie niczym nie złączone połówki piżamy. Zdjąłem je i wyrzuciłem.

W ogóle dotarłem do domu w dość mizernym stanie. Kulejący, zmęczony, głodny i nagi do pasa. Połknąłem łapczywie kawałek chleba i zwaliłem się na tapczan.

NASTĘPNE SPOTKANIA Z MOCHOWEM

Nieraz tak się przytrafia człowiekowi, że choć go oczekuje pilna i ważna sprawa, ni stąd, ni zowąd zaczyna się zajmować jakimiś głupstwami. Wie, że trzeba się zabrać do tej ważnej sprawy i mimo to traci czas na staranne naostrzenie ołówka, przypominanie sobie cytaty z niedawno przeczytanej książki i tym podobne.

Zazwyczaj dzieje się to z powodu wielkiego zmęczenia.

Gdy po paru godzinach ciężkiego snu podniosłem się z tapczanu w jadalni, zamiast od razu pójść do Mochowa i dowiedzieć się, czy odpisał na moją kartkę, zabrałem się do wkładania koszuli, którą znalazłem w łazience.

Ostatecznie nie było to już takie ważne, czy będę chodzić po osiedlu w koszuli, czy tylko w samych spodniach od piżamy. Tak czy owak nikt nie mógł mnie zobaczyć i zimno mi też nie było.

Ale gdy tylko spróbowałem wciągnąć na siebie koszulę, materiał darł się bezszelestnie i wkrótce po całym pokoju pływały, powoli opadające na podłogę, oderwane rękawy i poły.

Później usiłowałem owinąć nogę kompresem ogrzewającym (należało właściwie ochładzającym, jak się praktykuje przy złamaniach i zwichnięciach). Ale bandaż rozdzierał mi się w rękach i ostatecznie włożyłem pantofel wprost na bosą nogę.

Wtedy dopiero poszedłem do Mochowa.

Wychodząc z domu uświadomiłem sobie, jak bardzo w ciągu tego krótkiego czasu zdemolowane zostało nasze mieszkanie. W jadalni leżała wyważona rama okienna, w kuchni na podłodze rozsypane były odłamki butelki rozbitej przez Żory, wyrwane z zawiasów drzwi wejściowe poniewierały się w ogrodzie na trawniku.

Do Andrieja Andriejewicza dostałem się znowu przez okno gabinetu.

Przeskoczyłem przez parapet i zobaczyłem, że Mochow i jego żona Wala stoją przy stole. Oboje mieli takie miny, jak gdyby się czemuś przysłuchiwali.

Spodziewałem się, że znajdę na biurku przygotowaną dla mnie kartkę, ale jej nie było.

Wala miała w ręku nóż do krajania chleba. Pewnie przygotowywała śniadanie, gdy Andriej ją zawołał.

Przy mojej zwiększonej pobudliwości poczułem, jak narasta we mnie rozdrażnienie. Dlaczego nie odpowiedział na mój list?


Później spojrzałem na swój zegarek i serce mi zamarło. Pan rozumie, od czasu, jak byłem tutaj w gabinecie, upłynęły raptem c z t e r y normalne „ludzkie” minuty!

Moje rozmyślania przy garażu, bieg po falach przez zatokę, pościg za Żorą wzdłuż linii kolejowej, ocalenie dziewczynki i droga powrotna do osiedla — wszystko to się zmieściło w czterech zwykłych minutach.

Jasne, że Mochow nie zdążył się zorientować, o co chodzi. A ja już powróciłem po wszystkich swoich perypetiach i chcę dostać odpowiedź na mój list. Usiadłem na krześle i zacząłem się im przyglądać. Obie te żywe lalki nieskończenie powoli zwracały ku sobie głowy i nieskończenie powoli na ich twarzach rozpływały się uśmiechy.

Minęło piętnaście minut, zanim nareszcie uśmiechnęli się do siebie i Wala zaczęła otwierać usta. Z pewnością miała zamiar powiedzieć mężowi, żeby jej nie przeszkadzał w nakrywaniu do stołu.

Kiedy właziłem przez okno, spowodowany przeze mnie przeciąg uniósł z biurka zerwaną kartkę terminarza i przynajmniej przez dziesięć minut kartka spływała ukośnie do kąta pokoju.

Był to zaczarowany, śpiący świat, w którym ludzie i przedmioty żyli w jakiejś leniwej drzemce.

Wstałem, wziąłem maszynę z biurka i postawiłem ją na podłodze — niech Wala przekona się również, że to nie żarty. Wziąłem z nieruchomej ręki Andrieja ołówek i wielkimi literami napisałem na arkuszu ponad jego rysunkiem: „Żyję w innym czasie. Potwierdź, że przeczytałeś i zrozumiałeś, co tutaj zostało napisane. Napisz mi odpowiedź. Nie mogę cię słyszeć. Napisz natychmiast. W. Korostylew”. Ile czasu będzie potrzebował Andriej, żeby zrozumieć mój nowy list i napisać odpowiedź?

Chyba nie mniej niż jedną „ludzką” minutę. Nie mniej od moich pięciu godzin. Wyskoczyłem przez okno do ogrodu i podszedłem do sklepiku, żeby się zaopatrzyć jeszcze w masło i konserwy.

Niezbyt sobie przypominam, czym się później zajmowałem. Zdaje mi się, że te pięć godzin minęło dla mnie w jakimś dręczącym oczekiwaniu.

Dwa razy jadłem — znowu chleb z masłem i konserwy — włóczyłem się, kulejąc, po osiedlu, około godziny przesiedziałem trzymając nogę w miednicy z zimną wodą. (Bardzo długo się męczyłem, zanim napełniłem tę miednicę i zanim się przekonałem, że nie można jej przenosić z miejsca na miejsce. Gdy tylko próbowałem to uczynić, woda wyślizgiwała się z miednicy i powoli rozlewała się po kaflowej posadzce łazienki.) A dokoła mnie dalej trwał ów nieskończony ranek. Nie od razu uświadomiłem sobie, dlaczego tak ważne było dla mnie to, żeby Andriej się dowiedział, co się ze mną stało. Żeby w ogóle ktoś o tym wiedział.

Chodzi o to, że dla człowieka najstraszniejsza jest bezcelowość.

Możemy znosić rozmaite cierpienia i pokonywać wszelakie przeszkody, ale tylko wtedy, gdy wszystko to ma jakiś cel.

Prócz tego bardzo ważna jest dla człowieka swoboda decydowania o swoim losie. Niekiedy zdecyduje się iść na pewną zgubę. Ale musi to nastąpić w wyniku jego własnej inicjatywy. Człowiek wszędzie chce być panem okoliczności, nie zaś ich niewolnikiem.

I ja najwidoczniej też chciałem być panem swoich życiowych okoliczności. Jakaś siła wyrwała mnie ze zwykłego ludzkiego życia. Na razie, dopóki nikt o tym nie wie, pozostaję w sytuacji człowieka, który wpadł pod tramwaj. Ale ja nie chciałbym być ofiarą ślepego przypadku.

Chciałem, żeby ludzie wiedzieli o tym, co się ze mną stało; żebym mógł z nimi korespondować, w jakiś sposób zapanować nad sytuacją. Wówczas wszystko, co jeszcze może nastąpić, odzyskałoby sens. Nawet moja śmierć — jeżeli to przyspieszone istnienie w końcu mnie zabije… Rozmyślania te pochłonęły mi resztę czasu, jaki dałem Andriejowi Mochowowi na napisanie odpowiedzi. Mówiąc szczerze, spodziewałem się wszystkiego, tylko nie tego, co mi napisał na tym samym arkuszu kalki technicznej.

Andriej pochylił się nad biurkiem z ołówkiem w ręku, a Wala, na wpół odwrócona, stała przy drzwiach. Miała wygląd nieco przestraszonej.

Przelazłem przez parapet i pod swoim pismem zobaczyłem dwie nierówne linijki: „Wasilij Pietrowicz, daj pokój tym figlom. Pokaż się. Bądź co bądź, to niepoważne. Przeszkadzasz w pra…”

Właśnie kończył ostatnie zdanie.

Pamiętam, że byłem strasznie rozgoryczony. Figle! Niepoważne!

Wszystko, co przeżyłem i oglądałem w ciągu tego ranka — to tylko figle.

A niech ich! Zaraz im pokażę, co to za figle.

Później jednak wziąłem się w garść. A ja, czyżbym od razu uwierzył przyjacielowi, gdybym otrzymał od niego wiadomość, że żyje w innym czasie?

Przez kilka chwil kręciłem się po pokoju między nieruchomymi Walą i Andriejem, nie wiedząc, co mam właśnie robić. W końcu mnie oświeciło — to przecież takie proste! Usiadłem przy biurku obok Andrieja i przesiedziałem pięć minut bez ruchu.

Zobaczyli mnie oboje. Najpierw Andriej, później Wala. Andriej stał przy biurku, pochyliwszy się nieco. Kończył swój list. Później ciało jego zaczęło się wyprostowywać, a głowa zwracać w moim kierunku. Zresztą jeszcze wcześniej zwróciły się ku mnie jego źrenice.

Prostował się jakichś pięć albo sześć minut, a może nawet dziesięć. W tym czasie na jego twarzy odmalowała się cała gama uczuć. Zdziwienie, później przestrach — i na koniec niedowierzanie.

Pomimo wszystko wyrazistość twarzy ludzkiej jest zdumiewająca.

Leciutko rozszerzone oczy — może o jedną setną bardziej niż zazwyczaj — i macie zdziwienie. Dodajcie do tego nieco opuszczone kąciki warg — a na waszej twarzy wyrazi się przestrach. Zupełnie nieznacznie unieście wargi, i to już będzie niedowierzanie.

Zdziwienie i przestrach nastąpiły po sobie dość szybko, ale niedowierzanie utrzymywało się długo na twarzy Andrieja. Nie rozstawał się z nim jakichś piętnaście minut, stojąc przy mnie jak skamieniały. Od siedzenia bez ruchu zabolały mnie plecy.

Następnie zaczął nieskończenie powoli podnosić rękę. Chciał mnie dotknąć, żeby się przekonać, że to nie złudzenie.

A Wala po prostu się przelękła. Usta otwarła szeroko i oczy się jej rozszerzyły. Zaczęła całkiem odwracać się ku drzwiom — przedtem stała wpółodwrócona — później się zatrzymała i znów powolutku jęła zwracać głowę w moim kierunku. Ale wyraz lęku długo pozostawał na jej twarzy.

Bardzo mi trudno opisać, co czułem, gdy ręka Andrieja powoli, nieomal tak powoli, jak sunie po trawie cień wierzchołka wysokiego drzewa, zbliżała się do mojego ramienia.

W ogóle wydawał mi się nie nazbyt żywy i wrażenie wzmagało się tym bardziej, gdy się poruszał. Powolność jego ruchów podkreślała całą niezwykłość sytuacji. Gdyby Andriej i Wala nie ruszali się wcale, przypominaliby manekiny albo dobrze wykonane figury woskowe i to nie byłoby takie uderzające.

Później ręka Andrieja opadła na moje ramię. Liczyłem według tętna.

Dwadzieścia pięć uderzeń, jeszcze dwadzieścia pięć… Dwie minuty, trzy, cztery.

Zaczął boleć mnie również kark, ale usiłowałem siedzieć bez ruchu.

Zadziwiająco wyglądał proces doznawania wrażeń, rozciągnięty w czasie.

Ręka Andrieja opadła mi na ramię. Ale on jeszcze nie zdążył tego poczuć: twarz jego miała ten sam wyraz, co przed pięcioma minutami, chociaż ręka już mnie dotykała.

Liczyłem sekundy. Oto zakończenia nerwowe jego palców poczuły moją skórę. Wzdłuż pnia nerwowego do mózgu został wysłany sygnał. W którymś ośrodku otrzymana informacja nałożyła się na tę, którą poprzednio przekazał nerw wzrokowy. Do nerwów kierujących mięśniami twarzy pobiegł rozkaz.

Nareszcie się uśmiechnął! Proces został zakończony.

A raczej nie całkiem się uśmiechnął. Tyle, że ledwie dostrzegalnie zaczęły się podnosić kąciki ust. Ale to wystarczyło, żeby wyraz twarzy uległ zmianie.

Tam do licha! Nie od razu się zorientowałem, że jestem obecny przy bardzo interesującym doświadczeniu, udowadniającym materialność myśli.

Poruszałem się i w ogóle żyłem szybciej. Dlatego też szybciej myślałem.

Andriej zaś żył normalnie i w całkowitej harmonii z innymi procesami przebiegało również jego myślenie.

Później nagle wzrok jego przygasł. Nawet nie zdążyłem uchwycić momentu, w którym to nastąpiło. Ale słowo „przygasł” bardzo dokładnie oddaje to, co nastąpiło. Wciąż jeszcze spoglądał na mnie, ale oczy jego stały się inne. Coś w nich zniknęło. Zmatowiały.

Głowa zaczęła odwracać się w bok. Jak gdyby się na mnie obraził.

Dopiero po czterech minutach zrozumiałem, że po prostu chce się przekonać, czy Wala mnie widzi.

Ale zadziwiający był sam moment, gdy gasło jego spojrzenie. Od razu, jak tylko zaczął myśleć o Wali i na mgnienie oka przestał myśleć o mnie, wzrok jego, wciąż jeszcze na mnie skierowany, uległ przemianie. Stał się obojętny. Ta sama gałka oczna, ta sama błękitnawoszara źrenica z błękitnymi rozchodzącymi się kreseczkami, jednakże oczy stały się inne, zgoła niepodobne do widzianych przed chwilą.

Co tam mogło nastąpić, gdy przełączyła się myśl? Przecież nie zmienił się skład chemiczny gałki ocznej?

Może warto było posiedzieć jeszcze trochę, żeby Wala mogła podejść bliżej i też się przekonać, że istnieję.

Ale zbytnio dawała mi się we znaki moja chora noga. Jeszcze około dwóch godzin spędziłem w gabinecie Andrieja. Oczywiście, nie było mowy o jakimś bezpośrednim skomunikowaniu.

W ciągu tych dwóch godzin Andriej ostatecznie zwrócił się w stronę Wali, podniósł rękę, przywołując ją i ukazał miejsce, w którym mnie już nie było. A Wala zrobiła kilka kroków od drzwi do biurka. I tyle.

Dla nich moje dwie godziny były dwunastoma sekundami.

Na kalce Andrieja dopisałem jeszcze jedno słowo: „Pisz”.

I poszedłem.

Znowu chciało mi się spać. W ogóle zmęczenie następowało częściej niż w normalnych warunkach. Na mgnienie oka nawiedziła mnie myśl, żeby się położyć tutaj. Gdybym przespał pięć godzin, Wala i Andriej mogliby mnie widzieć w ciągu jednej swojej minuty.

Ale później, nie wiem dlaczego, poczułem strach przed położeniem się na kanapie w gabinecie Andrieja. To okropnie głupie, ale naraz mi się przywidziało, że te dwie prawie nie zdradzające oznak życia postacie, skorzystawszy z mojego snu, zwiążą mnie, i wtedy nawet nie będę mógł im nic napisać.

Innymi słowy, zaczynały mnie ponosić nerwy…

A równocześnie jąłem spostrzegać, że prędkość mojego życia stopniowo się powiększa.

ZWIĘKSZENIE PRĘDKOŚCI

Po raz pierwszy to zauważyłem patrząc, jak powoli spada nóż, gdy upuściłem go nad stołem w jadalni. Już przedtem różne rzeczy spadały bardzo leniwie, ale tym razem nóż spadał na stół jeszcze wolniej.

Później zwiększyły się trudności z wodą. Przedtem wystarczało mi dziesięć minut, żeby móc napełnić szklankę pod kranem w kuchni. Teraz szklanka napełniała się po dwunastu albo nawet czternastu minutach.

Z początku nie zwracałem na to zbytniej uwagi.

Po wyspaniu się i zjedzeniu obiadu poszedłem znowu do Andrieja Mochowa, żeby uzyskać wreszcie dowód na to, że uwierzył w moją egzystencję w innym czasie.

Rzeczywiście, na kalce czekała na mnie linijka: „Co mamy robić? Czy potrzebujesz pomocy?”

Andriej i Wala znowu stali przy biurku, jak gdyby się czemuś przysłuchiwali.

Później jeszcze dwukrotnie wymieniałem wiadomości z Andriejem.

Napisałem mu, że gdzieś w okolicy włóczy się Żora i że moja szybkość przez cały czas rośnie. Odpowiedział mi prośbą, żebym znowu mu się pokazał.

Jeszcze raz siedziałem w jego gabinecie przez dwie i pół godziny i znowu widzieli mnie oboje. W ogóle te spotkania były męczące. W żaden sposób nie mogłem sobie poradzić z rozdrażnieniem, jakie wywoływała we mnie powolność normalnych ludzi, poza tym stale ulegałem złudzeniom. Wydawało mi się, że te czy owe ruchy Wali i Andrieja mają coś wspólnego ze mną, a po sprawdzeniu okazywało się, że jest inaczej.

Na przykład — Andriej zaczynał podnosić rękę. Natychmiast decydowałem, że zamierza mnie dotknąć. Ale ręka mnie omijała. Minuta, druga, trzecia… Wówczas zaczynałem sądzić, że chce mi coś pokazać. Po jakichś pięciu czy sześciu minutach wyjaśniało się, że tylko poprawiał kosmyk włosów na czole.

W ogóle ani razu nie udawało mi się odgadnąć z góry, co będzie oznaczać ten albo inny ruch.

Właściwie te spotkania nie miały najmniejszego sensu. Mogliśmy się komunikować wyłącznie za pomocą kartek.

Miałem tyle wolnego czasu, że z początku nie wiedziałem, co z nim robić.

Był to paradoks, ale zrozumiałem, że człowiek po prostu nic, ale to nic nie może robić wyłącznie dla samego siebie. Nawet odpoczywać.

Weźmy książki.

Pewnego razu otwarłem tom Stendhala, ale natychmiast go odłożyłem.

Okazuje się, że nie czytamy po prostu dla czytania, ale z tajemną — niekiedy dla nas samych — nadzieją, że przez to czytanie staniemy się lepsi i mądrzejsi i że wszystko to, co dobre i mądre, będziemy mogli przekazać innym.

Z pewnością Robinson Cruzoe nie zabierałby się do czytania Biblii, gdyby nie miał nadziei, że kiedyś uda mu się wyrwać ze swojej wyspy. A ja właśnie czułem się takim samotnikiem — Robinsonem w nie zamieszkanej pustyni innego czasu. Kto wie, czy mi się uda powrócić do ludzi?

Oczywiście, dużo myślałem o owej sile, która doprowadziła mnie i Żory do tego strasznego stanu, i doszedłem do wniosku, że w mojej hipotezie o piorunie kulistym nie było nic nieprawdopodobnego. Niewątpliwie współdziałanie plazmy z reakcją rozpadu uranu mogło dać promieniowanie w swoich właściwościach zbliżone do radioaktywnego, ale jeszcze nie znane ludzkości. A nikt nie wątpi, że promieniowanie radioaktywne jest w stanie wpłynąć na procesy biologiczne…

Poczyniłem wiele obserwacji i ponieważ sądziłem, że w przyszłości będzie interesujące i ważne dla nauki wszystko to, czego doświadczył i co widział pierwszy człowiek żyjący przyśpieszonym życiem — zacząłem pisać pamiętnik.

Dotychczas mam przed oczyma niektóre fragmenty: „25 czerwca, godz. 8, min. 15,4 sek.

Zbadałem drogę promienia od muru ogradzającego elektrownię do zatoki. Cała przyroda w tym pasie żyje w przyśpieszonym tempie. Krzak piwonii, który został napromieniowany, wydał już duże kwiaty. Zazwyczaj kwitną one w początku czerwca.

Trawa w pasie działania promieni jest o dwa do trzech centymetrów wyższa niż gdzie indziej. Widać to dobrze, gdy się obserwuje z daleka i z boku, na przykład z dolnego konaru lipy po prawej stronie domu”. „25 czerwca, godz. 8, min. 16,55 sek.

Przed czterema godzinami z domu Juszkowów wyszedł ich starszy syn i obecnie przechodzi przez ogród. Gdy go obserwowałem po raz pierwszy, na każdy jego krok wypadało około trzech moich minut. Obecnie wypada około czterech. A więc przez cały czas ulegam przyśpieszeniu.

Z tą obserwacją zbiega się również inna. Woda stała się jeszcze gęstsza.

Stałem na fali w zatoce około pół sekundy nie zapadając się”.

„Ten sam dzień i godzina. 28 min.

Uderzyłem młotkiem w duży kamień w ogrodzie. Młotek się rozpłaszczył na placek, jak gdyby był z gliny. Jeszcze paroma uderzeniami zmieniłem go w kulę.

Drzewo zrobiło się miękkie jak masło. Grubą calową deskę udało mi się przeciąć w poprzek słoja z taką łatwością, jak gdybym krajał masło. Ale przy drugiej próbie nóż się stępił i wyciągnąłem go z trudem.

Widziałem w ogrodzie motyla, którego nie mogłem złapać. Ulatywał przede mną. A więc jeszcze jedno potwierdzenie faktu, że wszystko, co żyje, podlegało działaniu siły. Jednakże tylko istoty żyjące, ponieważ zegarek chodzi tak jak poprzednio.

Interesujące byłoby zbadanie, czy zwiększyła się szybkość rozchodzenia się fal elektrycznych i prądu elektrycznego w tej strefie. Niestety nie mam żadnych przyrządów…”

Gdy paroma uderzeniami o kamień przeobrażałem młotek to w kulę, to w rozpłaszczony placek, i robiłem to dotąd, aż żelazo zaczęło się kruszyć, orientowałem się oczywiście, że własności fizyczne metalu pozostały bez zmian, natomiast niewiarygodnie wzrosła energia moich ruchów.

W związku z tym przyszło mi do głowy, że w przyszłości, gdy ludzkość opanuje sposób przyśpieszenia życia, uzyska olbrzymią dodatkową władzę nad przyrodą.

Za pomocą prostych skrzydeł z aluminium czy plastyku człowiek, który otrzymał dawkę bodźca przyśpieszającego, będzie mógł się utrzymać w powietrzu dokonując kilkudziesięciu uderzeń skrzydłami na sekundę.

Ludzie nauczą się chodzić po wodzie. Nie będzie dla nich straszny upadek z niedużej wysokości, dlatego że przyśpieszenie swobodnego padania wyda się im nieskończenie powolne.

Wzrosną niezmiernie możliwości wytwórcze. Metal i drzewo staną się w ręku człowieka miękkie jak wosk, nie tracąc przy tym swojej odporności na działanie wszystkich pozostałych sił przyrody.

Pewnego razu po takich rozważaniach przyśnił mi się jakiś zadziwiający, szczęśliwy i radosny sen.

Śniło mi się, że stoję na środku ogromnej sali o matowo-perłowych wysokich ścianach zamykających ją z trzech stron. Stropu nie było. Przede mną na takiej samej perłowej posadzce leżały zwinięte rulony rysunków, ale nie z papieru, tylko z jakiegoś gładkiego żółtego materiału. Była to moja dopiero co ukończona praca.

Z lewej strony sala otwarta była na morze. Dzikie, groźne morze Północy toczące w moim kierunku legiony stromo spiętrzonych fal. Gdzieś na dole uderzały o niewidzialny dla mnie brzeg, a pod ich ciosami drżały mury i posadzka gmachu. Niebo też było blade, północne, okryte granatowymi, skłębionymi chmurami i tylko w dali na horyzoncie jaśniała czysta smuga nadchodzącego świtu. Ze wszystkich stron biła świeżość, siła i potęga. A ja, dopiero co ukończywszy niewiarygodnie trudne zadanie, czułem się całkowitym, suwerennym władcą tej ogromnej sali, w której stałem — i morza, i nieba, i całego stworzenia. I wiedziałem także, że ludzie — niezliczone mnóstwo ludzi żyjących poza ścianą tej sali i za burzliwym widnokręgiem — byli takimi samymi dumnymi władcami wszystkiego, co istnieje…

Coś jeszcze śniło mi się wówczas, ale zapamiętałem przede wszystkim owo uczucie władzy nad całą przyrodą, dzielonej ze wszystkimi ludźmi.

Po tym śnie przez kilka godzin chodziłem po nieruchomym osiedlu szczęśliwy i nawet nie odczuwałem dręczącej mnie przez cały czas samotności.

Zrozumiałem, że cała dotychczasowa historia była właściwie tylko niemowlęctwem ludzkości, że nadszedł czas, w którym człowiek zdoła zbudować dla siebie nie tylko nowe maszyny i urządzenia, ale i całkiem nowe fizyczne warunki egzystencji — nie te, którym podporządkowują się zwierzęta i świat ciał nieożywionych.

Były to zresztą moje ostatnie spokojne godziny. Ostatnie, ponieważ prędkość mojego życia przez cały czas rosła i zacząłem się czuć coraz gorzej.

Mniej więcej o ósmej dziewiętnaście spostrzegłem, że wszystko, co w osiedlu się poruszało, zaczęło się poruszać jeszcze wolniej. Oznaczało to, że ja sam zacząłem żyć jeszcze szybciej.

Powietrze jak gdyby bardziej zgęstniało, coraz trudniej było przezwyciężać jego bierny opór w czasie chodzenia. Woda z otwartego kranu nie wyciekała, ale formowała się w szklany sopel. Sopel ten można było odłamywać, w ręku długo pozostawał gęsty jak galareta i dopiero później zaczynał rozpływać się w dłoni.

Przez cały czas było mi gorąco i stopniowo zacząłem się pocić. Gdy się poruszyłem, pot momentalnie wysychał mi na twarzy i na całym ciele. Ale wystarczyło zatrzymać się na chwilę, żeby od razu zaczęła mnie oblepiać taka sama galareta, w jaką zmieniła się woda, tylko o wiele bardziej nieprzyjemna.

Wszystko to dałoby się znieść, ale równocześnie zaczęło mnie dręczyć nieustające pragnienie. Przez cały czas chciało mi się pić, a woda leciała z kranu zbyt wolno dla mnie.


Na swoje szczęście domyśliłem się jeszcze wcześniej, żeby otworzyć kran w wannie, ale w ciągu kilku moich godzin woda zaledwie pokryła dno. Wiedziałem, że na długo mi jej nie starczy i starałem się zaspokoić tym, co mogłem wydobyć z kranu.

Zadziwiające, że wówczas nie przyszło mi do głowy, żeby znaleźć gdzie indziej, w innym domu pełny czajnik lub nawet pełne wiadro. Nie wiadomo czemu zdawało mi się, że kran w kuchni i kran w łazience stanowią jedyne źródła, z których można czerpać wodę.

Później do pragnienia dołączył się głód. Mówiłem już wcześniej, że Żorze i mnie chciało się jeść znacznie częściej niż w normalnym życiu.

Zapewne zużywaliśmy zbyt wiele energii przy poruszaniu się. Teraz niemal bez przerwy żułem i w żaden sposób nie mogłem się nasycić.

A z jedzeniem było krucho. Ze sklepiku udawało mi się przynieść naraz tylko trzy bochenki chleba i parę puszek konserw — czyli tyle, ile można było wziąć w ręce. Walizek nie mogłem wykorzystać dlatego, że rączki urywały się przy pierwszym dotknięciu, z plecaka pozostały strzępy, gdy próbowałem go zdjąć z wieszaka w przedpokoju. (W ogóle im szybciej żyłem i poruszałem się, tym mniej trwałe stawały się rzeczy.) Ale trzy bochenki chleba i puszka byczków w pomidorach starczały mi tylko na trzy do czterech godzin, a później znów trzeba było iść do sklepiku.

Nigdy przedtem nie odczuwałem takiego ostrego, ssącego uczucia głodu — nawet podczas blokady Leningradu. Najstraszniejsze było to, że głodowałem z pełnymi ustami. Żułem i miałem wrażenie, że ani rusz mi to nie wystarcza, że jedzenie mnie nie nasyca. Później głód ustąpił przed upałem. Szybkość moja wciąż się zwiększała, osiedle zastygło w całkowitym bezruchu. Syn Juszkowów, który się przygotowywał do gimnastyki porannej, stał jak posąg.

Powietrze zgęstniało do konsystencji galarety. Ażeby iść, musiałem wykonywać rękoma ruchy pływackie, inaczej nie mógłbym przezwyciężyć tej zwartej ściany.

Trudno było oddychać, serce biło ustawicznie jak po stumetrówce.

Najstraszniejszy jednakże był upał. Dopóki leżałem bez ruchu, było mi po prostu gorąco, ale wystarczyło podnieść rękę, żeby natychmiast sparzyło ją niczym wrzątkiem. Każdy ruch parzył i gdy musiałem przejść parę kroków w zgęszczonym powietrzu, wydawało mi się, że idę przez palący samum pustyni. Leżałbym przez cały czas, gdyby „mnie nie dręczył głód i pragnienie.

Ale woda była w wannie, a pożywienie — w sklepiku.


W tym stanie kilka razy myślałem o Żorze. Czyżby i on doznawał podobnych cierpień?

Pamiętam, że o godzinie ósmej minut dwadzieścia dwie poszedłem do sklepiku.

Nie starcza mi barw, żeby opisać tę podróż.

Gdy wydostałem się z domu, zdawało mi się, że jeżeli pójdę przez nasz ogród nie ścieżką, ale po trawie, nie będzie mi tak gorąco. To oczywiście było złudzeniem, ponieważ nigdzie nie mogłem się ukryć przed upałem.

Upał był we mnie, w potwornej prędkości moich ruchów, które mnie samemu wydawały się nadzwyczaj powolne.

Byłem obnażony do pasa i to jeszcze potęgowało nieszczęście. Z początku przyszło mi do głowy, że powinienem łokciami zasłonić piersi, a dłońmi twarz. Ale okazało się, że jeśli nie będę pomagał sobie rękoma, nie zdołam się przebić przez gęste powietrze.

Kilka razy traciłem przytomność od upału. Wszystko dokoła robiło się czerwone, później bladło i pokrywało się szarą mgiełką. Następnie znów przychodziłem do siebie i szedłem dalej.

Z pewnością na dojście do sklepiku zużyłem jakieś trzy godziny.

Sprzedawca stał w dziwnej pozycji. Na jego wąsatej twarzy malowała się złość. W ręku trzymał wielki nóż do krajania mięsa, mierząc nim w półkę, na której stały konserwy.

Z pewnością zauważył, jak puszki byczków w pomidorach i wątróbki dorsza znikają jedna po drugiej, i postanowił przeciąć na pół niewidzialnego złodzieja.

Zadziwiające było to, że sam cud nie wywarł na nim zbytniego wrażenia, a raczej pochłaniała go troska o ukaranie rabusia i zahamowanie odpływu towaru.

W czasie gdy opuszczał się jego wielki nóż, zdołałbym wynieść cały sklep. Zresztą nie zdołałbym.

To dziwne, ale pomału moja siła przechodziła w bezsiłę. Przed czterdziestu albo pięćdziesięciu godzinami, gdyśmy szli z Żorą do Głuszkowa, wydawało mi się, że jesteśmy nieomal wszechmocni. Drzewo łamało się w naszych rękach bez najmniejszego oporu; nie sprawiłoby nam żadnej trudności gięcie podków w palcach.

Ale teraz przy coraz większym wzroście prędkości życia i naszych ruchów, nietrwałość rzeczy dała się poznać z innej strony. Niczego nie mogłem wziąć, wszystko się łamało; kruszyło, rozłaziło w rękach. Byłem bezsilny z nadmiaru siły.

Nie mogłem już zabrać ze sobą nawet bochenka chleba. Z takim samym powodzeniem mógłbym zdjąć większą garść piany wodnej z fali.

Chleb się rozłaził, gdy tylko się do niego dotknąłem, i nie mogłem go wziąć z półki.

Przez jakiś czas stałem obok sprzedawcy — nadal pozostawał tak samo nieruchomy — i jadłem chleb garściami. Znów bardzo chciało mi się pić.

Za sklepikiem znajdował się hydrant, ale zanimbym odkręcił kurek, zaczął pompować i doczekał się wody, minęłyby dwie-trzy moje godziny.

Ponadto bałem się, że odłamię wentyl kranu nieostrożnym ruchem.

Następnie wziąłem do rąk po puszce konserw i powlokłem się z powrotem.

Od razu przeszedłem na drugą stronę ulicy, ponieważ to przejście stanowiło dla mnie najtrudniejszą część drogi. Bałem się, że upadnę i nie wstanę, a przy parkanie czułem się bezpieczniej.

Przechodząc obok domu Mochowów, rzuciłem spojrzenie przez otwarte okno gabinetu. Andriej i Wala stali razem i patrzyli na biurko. Widocznie oczekiwali, że znów się zjawię.

Bicie serca rozlegało się w moich uszach jak dzwon i przy każdym ruchu ogłuszał mnie przenikliwy gwizd. Od strasznego pragnienia zaschło mi w gardle i całe osiedle to czerwieniało, to bladło w oczach.

Pamiętam, z jakim znękaniem patrzyłem na swojego przyjaciela. Nie mógłby mi w niczym pomóc, gdyby nawet wiedział o moich mękach. Nikt z ludzi nie mógł mi pomóc.

A w osiedlu wszystko żyło dawnym spokojnym życiem. Był wczesny ranek niedzielny, ludzie wybierali się na plażę, na jeziora. Nikt oprócz Andrieja i Wali nie widział mnie i nikt nie wiedział o tragedii, jaka się tutaj rozgrywała.

W domu zjadłem konserwy — blacha dawała się krajać nożem jak papier — napiłem się i zrobiłem notatkę w dzienniku: „Ta sama data, 25 minut 5 sekund po ósmej.

Najwidoczniej moja prędkość życia 900 razy przekracza normalną.

Może nawet więcej.

Od szosy w kierunku stacji idą mężczyzna i kobieta z dużą czerwoną walizą. Gdy dojdą do mojej furtki, już nie będę żył”.

Potem wlazłem do wanny i leżąc na brzuchu z zaciekłą rozkoszą zacząłem jeść gęstą galaretę — wodę.

Czekałem na śmierć. Żałowałem jedynie, że to nie ja sam świadomie poszedłem na taki eksperyment i że ta nieznana siła tylko zrządzeniem losu przypadła mi w udziale.

Pamiętam, że raptem przyszły mi do głowy strofy z Lermontowa: Pod Rosji śniegami wśród mrozów,

Pod piaskiem piramid w upale*…

Może dlatego, że palił mnie ten straszliwy upał, traciłem przytomność i trzymałem się tych wierszy jak tonący słomki.

Pod piaskiem piramid w upale…

A później usłyszałem jęk. Ludzki jęk.

Z pewnością ów jęk rozległ się ze trzy razy, zanim zrozumiałem, co to takiego.

Na podłodze w przedpokoju leżał Żora. Od razu poznałem go po pasiastej marynarce, chociaż marynarka była cała w strzępach i miejscami przepalona.

To zadziwiające, ale widocznie człowiek nigdy nie może się tak troszczyć o siebie, jak troszczy się o innych.

Nie rozumiem, skąd znalazły się we mnie siły, żeby wyjść z wanny i podczołgać się do Żory. Gdy go przewróciłem na plecy i zobaczyłem jego czerwone spuchnięte oblicze, zorientowałem się, jak sam musiałem wyglądać. To nie była twarz — obrzękła czerwona maska ze szparkami-

oczyma i czarnym kraterem ust.

Najprawdopodobniej wzrost szybkości zaskoczył go w odległości wielu kilometrów od osiedla. Poczuł, że coraz trudniej mu się poruszać, że nie może się napić i najeść, i przeraził się. Może próbował uzyskać pomoc od ludzi żyjących normalnym życiem i gdy zrozumiał, że niemożliwe jest uzyskanie od nich czegokolwiek, przypomniał sobie o mnie. Przypomniał sobie i zdecydował, że tylko ja potrafię go zrozumieć i pomóc mu.

Sądzę, że ostatnie metry w kierunku domu przebył już niemal oślepły, po omacku.

Wiedziałem, czego mu najpierw było potrzeba. Wciągnąłem go do łazienki i próbowałem emaliowanym kubkiem nabrać wody z dna wanny.

Ale kubek tylko ścinał długi wiór wody, który zaokrąglał się w powietrzu i powoli opadał z powrotem na dno.

Wówczas zacząłem zbierać wodę garściami i wpychać mu do ust.

Chciwie połykał tę galaretę.

Później oczy jego otwarły się nieco i pan wie, co w nich zobaczyłem?

Łzy. Łzy bólu. Był przecież mocno poparzony. Zerwałem z jego pleców dymiące strzępy marynarki i koszuli, wciągnąłem go do wanny i wsadziłem policzkiem w resztki wody na dnie. Później postanowiłem dać mu coś do zjedzenia. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że jeśli tego nie zrobię, po prostu za godzinę skona. Czułem to po samym sobie.

Wygarnąłem sobie z wanny kilka garści wody i zacisnąwszy zęby powlokłem się do sklepiku. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że dotrę tam i powrócę z konserwami dla Żory.

W ogrodzie wparłem się piersią w gęste powietrze i poszedłem na przebój. Pierś i ramiona paliły ogniem.

Po dojściu do furtki obejrzałem się. Przechodnie z czerwoną walizką byli o trzydzieści metrów ode mnie. Szli tutaj już tak długo, że przywykłem uważać ich nieomal za część krajobrazu. Naprzeciw mnie, w ogrodzie Juszkowów, stał ich syn z podniesionymi rękoma. Obok niego pracownica domowa Masza już przez kilka godzin pod rząd zdejmowała pieluszkę ze sznura.

Najtrudniejsze dla mnie było przejście ulicy. Zebrawszy wszystkie siły, zrobiłem jeden krok, później drugi. Pamiętam, że jęczałem przy tym dosyć głośno…

I wtem…

Nawet nie od razu pojąłem, co się dzieje.

Świeży wiatr owionął mi boki i ramiona, mężczyzna i kobieta z lewej strony ruszyli się z miejsca i rzucili się ku mnie z taką przerażającą szybkością, że zdawało mi się, że zwalą mnie z nóg swoją walizką.

Pieluszka wyrwała się z rąk Maszy i jak ptak poleciała w kierunku stacji.

Syn Juszkowa z szybkością sztukmistrza zaczął przysiadać i wyrzucać ręce w bok.

Jednocześnie uderzył mi w uszy bardzo głośny dźwięk fortepianu i szum przypływu w Zatoce.

Śpiący świat się obudził i runął na mnie.

Pamiętam, że pierwszym moim uczuciem był paniczny strach.

Zawróciłem i na oślep rzuciłem się przez ogród do domu.

Potykałem się i upadałem kilkakrotnie, wciąż mi się I zdawało, że biegnę zbyt powoli i w żaden sposób nie mogę uciec przed wszystkimi nieprawdopodobnie głośnymi dźwiękami i przerażająco szybkimi ruchami.

Na ganku potknąłem się i boleśnie stłukłem kolana, następnie wdarłem się do kuchni i zaczepiwszy nogą o próg rozciągnąłem się na podłodze.

A później w moją świadomość wdarł się oszołamiający, radosny, uderzająco życiodajny dźwięk.

Płynęła woda.

Płynęła z kranu w kuchni, sikała w wannie. Bryzgi leciały w powietrze i nad emaliowaną krawędzią wanny już się podniosła czerwona, zapuchnięta, oszołomiona fizjonomia Żory.

ZNOWU ROZMOWA NA PLAŻY

— A co dalej? — zapytałem niecierpliwie. — Co dalej było? Znaleźli pana w domu?

— Dalej było mnóstwo wszelakich różności. — Inżynier oparł się o poręcz ławki. — Przyjechała żona, z którą się rozstałem poprzedniego wieczora, znalazła Żory i mnie, wychudzonego, osmalonego, całego w sińcach i stłuczeniach, z tygodniową brodą. Oczywiście, że trudno jej było uwierzyć w moje wyjaśnienia. Ale później przyszli Mochowowie, opowiedzieli o moich listach, o maszynie, która skakała po biurku, o moich błyskawicznych pojawieniach. A jeszcze później się wyjaśniło, że i w osiedlu, i na stacji, i na szosie było wielu świadków przygód moich i Żory. Brunet, którego Żora potrącił, leżał z lekkim wstrząsem mózgu w willi u znajomych. Pracownica domowa Masza widziała jakieś dziwne cienie, które kilkakrotnie przebiegały przez ulicę i słyszała dziwny gwizd.

Maszynista pociągu towarowego dostał dyscyplinarkę za nieusprawiedliwione zatrzymanie pociągu… Ale nie to jest najciekawsze.

Najciekawsze jest to, że wszystko, co się przydarzyło mnie i Zorzowi, miało miejsce w ciągu dwudziestu minut. Może dwudziestu jeden. Pan rozumie, w ciągu tego czasu można przywitać się z sąsiadem, zapytać, jak mu się udała wczorajsza wyprawa na ryby, i wypalić z nim papierosa…

Gdyby nie moje wizyty u Mochowa, nikt by nawet nie wiedział o tym wszystkim, co się nam przydarzyło. Zadziwiające, nieprawdaż?

— Zadziwiające — potwierdziłem. — Nawet nie chce się wierzyć.

Chociaż sam słyszałem o widmach w Zatoce Fińskiej.

Zamilkliśmy obaj.

Na brzegu już robiło się ludno. Z tyłu za nami, na werandzie domu wczasowego, kelnerki dzwoniły łyżkami. Przygotowywano się do śniadania. Dźwięki były przenikliwe i czyste, jak zazwyczaj o świcie.

— Ale teraz już nie ma kwestii, czy to było, czy nie było w rzeczywistości — powiedział Korostylew. — Utworzono już grupę naukowców.

— A Żora? — zapytałem. Korostylew się uśmiechnął.

— Na razie leży w sanatorium. Mówi, że chce się zapisać do szkoły wieczorowej i zostać fizykiem… Kto wie, może będą z niego ludzie?

— Tak — powiedziałem. — Jakie perspektywy otwierają się w związku z tym zjawiskiem! Na przykład podróże międzygwiezdne. Dawniej nawet nie mogliśmy marzyć o tym, żeby odwiedzić inne galaktyki. Nie starczyłoby na to żadnego ludzkiego życia. A teraz, skoro można przyśpieszyć życie, można je oczywiście i zwalniać. Wówczas człowiek zdoła się dostać na inną galaktykę.

— Możliwe — zgodził się Korostylew. — Ale nie to jest najważniejsze.

Pan rozumie, nauka teraz przeżywa skok. Energia atomowa, półprzewodniki, urządzenia cybernetyczne. I my mniej więcej wyobrażamy sobie, czego się można spodziewać po tych trzech dziedzinach. Ale zgoła nic nam nie wiadomo o tych nowych rewolucyjnych odkryciach, jakie niewątpliwie nastąpią w najbliższych dziesięcioleciach. Takich na przykład jak te promienie. W ciągu całej swojej historii człowiek udoskonalał tylko narzędzia pracy, ale ani razu nie usiłował świadomie ulepszyć głównego narzędzia, jakie zapewnia mu władzę nad przyrodą — swojego własnego ciała. Właściwie w ciągu czterech tysięcy lat cywilizacji pozostało ono najmniej udoskonalone ze wszystkich rzeczy, jakie posiadamy. Fizyczna budowa ciała nawet nieco się cofnęła w tym czasie. Obecnie przeciętny człowiek nie może dokonać tego, co mógł pierwotny — na przykład, przebiec dwadzieścia kilometrów z upolowanym jeleniem na grzbiecie. Ale teraz sytuacja ulegnie zmianie.

Za sto lat ludzie będą żyć w komunizmie zgoła inaczej, niż my sobie to dzisiaj wyobrażamy.

Milczeliśmy jeszcze chwilę. Nad zalaną przez słońce plażą unosił się nie milknący grzmot przypływu. Na mgnienie oka usiłowałem sobie wyobrazić, że fale zatrzymały swój nieprzerwany bieg, a mewa nad brzegiem zamarła w locie.

Ale to nie nastąpiło. Człowiek jeszcze się nie stał gospodarzem Czasu i wszystko działo się w odwiecznej, swojskiej dla nas harmonii. I jednocześnie każda kropla wody, każde ziarenko piasku kryło w sobie nowe, nie odgadnione możliwości.


Przełożył J. Litwiniuk

Загрузка...