Otworzył górny właz rakiety i, stojąc na stopniach, do połowy wychylił się na zewnątrz. Widział jasne zielone niebo z wielkim białym słońcem.
Skafander szybko się nagrzał, zrobiło się gorąco. „Można by się tutaj doskonale obejść bez skafandrów — pomyślał z irytacją. — Ani się człowiek obejrzy, jak się w takiej skorupie ugotuje niby jajko…” Chciał się już cofnąć, ale wtem ujrzał ciemny punkt, poruszający się w oddali na horyzoncie. Zacisnął usta i powoli wspiął się na najwyższy stopień. „Oczywiście, wszędołaz. Ale dlaczego wracają tak wcześnie? I, jak widać, pędzą co sił…” Nagle zrozumiał, że cały czas podświadomie spodziewał się jakiejś katastrofy. Czekał na jakiś podstęp ze strony tej miłej, spokojnej planety. „Miła, spokojna, martwa — mamrotał patrząc na wszędołaz. — Taka sympatyczna nieboszczka, aż serce się raduje”.
Sam nie mógł pojąć, dlaczego jest taki zły na tę planetę, która przecież nic nie zawiniła i sprawiała wrażenie bardzo nieszczęśliwej.
Prawdopodobnie złościło go, że przy całym swym pięknie i spokoju była martwa. A raczej — wymarła. I to nie wiadomo, dlaczego? Za wzgórzami otaczającymi dolinę, na której wylądowała ich rakieta, rozrzucone były wsie, a w oddali widać było duże miasto, być może stolicę państwa.
Jeszcze niedawno mieszkały tam jakieś istoty podobne do ziemskich ludzi, które stworzyły cywilizację na stosunkowo wysokim poziomie. Zachowały się budowle, freski, obrazy i książki. Pozostały fabryki, drogi, maszyny, aparaty latające, słowem — dobrze rozwinięta, ale zaniedbana i ginąca technika. Na podstawie znalezionych książek udało się odcyfrować język i odtworzyć wygląd zewnętrzny tych siedmiopalczastych, wyłupiastookich istot, prawdopodobnie drobniejszych i wątlejszych niż mieszkańcy Ziemi.
Gdyby zaszła potrzeba, można by się z nimi porozumieć.
Ale właśnie w tym rzecz, że wszystko, co żyło na tej planecie, zginęło bez śladu. Pozostała roślinność wszystkich odcieni czerwonego koloru — od różowego i blado-pomarańczowego do ciemnopurpurowego, niemal czarnego. Właśnie takie ciemnopurpurowe drzewa zgromadzone były wokół wielkiego jeziora leżącego pomiędzy pagórkami. Woda w jeziorze wydawała się zupełnie czarna, chociaż wypływająca z niego rzeka była szkliście przejrzysta. W jeziorze było pełno długich ciemnych węgorzy, a w rzece i jej dopływach uwijały się stadkami wrzecionowate, prawie zupełnie przezroczyste rybki. Herbert Jung łowił i badał węgorze i ryby.
Chwytał także lądowe fiołkowoczarne jaszczurki. „A cóż właściwie ma robić Jung, jeżeli na tej planecie pozostały tylko ryby i jaszczurki? Ani ludzi, ani zwierząt, ani ptaków… Co prawda Karol onegdaj schwytał w mieście jakieś zwierzątko. Być może, gdzieś tai się tutaj jeszcze życie…” Nadal obserwował spokojną, czerwono-różową dolinę, otoczoną spadzistymi wzgórzami, i widział, jak szybko powiększa się i przybliża do rakiety plamka wszędołazu. „Tak, pędzą całą parą… To znaczy…
przeklęta planeta!” I mimo woli oblał się rumieńcem wstydu. „Przecież wszelkimi siłami domagałeś się, by cię puścili na ten lot! Chciałeś koniecznie dokądś dolecieć jako pierwszy! Odkryć nowy świat!
Romantyzm wielkiej niewiadomej! Oto masz swój romantyzm! A może szukałeś romantyzmu z wszelkimi wygodami?”
— Kazik! Nasi wracają! — krzyknął, wbiegając do kabiny Kazimierza.
— Nie wrzeszcz! — z niezadowoleniem mruknął Kazimierz potrząsając piękną jasną czupryną. — Płoszysz mi wszystkie rymy… Chwileczkę…
Aha, jednak mam!
Chrząknął z zadowoleniem, a potem uniósł głowę. — Co mówiłeś, Wiktorze?
Jego wielkie szafirowe oczy jarzyły się na bladej twarzy. Wiktor wiedział, że Kazimierz ma żelazne zdrowie i nerwy jak postronki, że jest mistrzem Polski w jeździe na nartach, a jednak za każdym razem ze zdziwieniem spoglądał na to blade, pociągłe oblicze, rozjaśnione mistycznym blaskiem oczu, na tę twarz poety i jasnowidza. Chociaż w rzeczywistości Kazimierz płodził tylko kiepskie wierszydła i wcale nie zdradzał talentu do zaglądania w przyszłość.
— Znów wiersze do Krysi? — zapytał Wiktor. — Mówię, że nasi wracają. Zbyt wcześnie, rozumiesz? Dobrze wiedziałem, że na tej planecie wydarzy się jakieś nieszczęście!
Przeszedł się po kabinie tarmosząc ciemne, krótko ostrzyżone włosy.
— Nie tup mi nad uchem — poprosił Kazimierz. — Przeszkadzasz. A właściwie, skąd ci przyszło do głowy, że to nieszczęście? Może znaleźli coś ciekawego i dlatego wracają. Ot, wyjdą ze śluzy, wtedy się wszystkiego dowiesz.
Wiktor z całej siły trzasnął drzwiami, chociaż z góry wiedział, że wcale nie trzasną. Dzięki porowatej uszczelce, drzwi zamkną się bezdźwięcznie.
Kazimierz nawet się nie obejrzał. „Też znalazł czas na układanie wierszy — z przykrością myślał Wiktor stąpając po miękkiej, lekko poddającej się podłodze korytarza. — Charakterek!” — W gruncie rzeczy zazdrościł Kazimierzowi spokoju i wstydził się swojego nieuzasadnionego podniecenia. Może naprawdę nic złego się nie przydarzyło…
Ale kiedy zza zakrętu korytarza ukazał się Władysław, Wiktor od razu wyczuł, że jego trwoga nie jest bezpodstawna. Władysław prawie biegł, przygładzając po drodze jeszcze mokre włosy.
— Władek! — zawołał Wiktor.
Władysław zbliżył się. Jego smagła, matowa twarz trochę się zaróżowiła od natrysku.
— Tałanow cię wzywa do przedziału lekarskiego — powiedział.
— Co się stało? Komu?
— Karel… Coś się z nim niedobrego dzieje. Poczekaj. Tałanow prosił, żeby przy Karelu jak najmniej rozmawiać. Karel, rozumiesz… — tu Władysław znacząco stuknął się palcem w czoło.
— Karel? — zdumiał się Wiktor.
— Tak. Więc słuchaj. Byliśmy już w mieście, kiedy się to u niego zaczęło. Szliśmy przez wielki, okrągły plac ze schodami, wiesz, tam gdzie stoi ten biały budynek podobny do jajka. Karel zaczął pozostawać w tyle, a potem usiadł na stopniu. Podszedłem i zapytałem go: „Źle się czujesz?” — Zaprzeczył. Więc powiadam: „To dlaczego siedzisz, człowieku? Chodź”.
Wstał i poszedł. Ale rozumiesz, szedł jakoś mechanicznie, niczym się nie interesował i zatrzymywał się bez powodu. Pytaliśmy: „Co ci jest?” — Początkowo odpowiadał, że nic, a później zaczął się jakoś dziwnie uśmiechać i umilkł. Postanowiliśmy wracać. We wszędołazie tak się rozglądał, jak gdyby wszystko widział po raz pierwszy. A potem oznajmił, że to pewno mu się tylko śni.
— Ale co mu się śni? Czy miał jakieś halucynacje?
— Zdaje się, że nie. Tylko o nas mówił, że mu się śnimy, że śni mu się wszędołaz. A w kabinie śluzowej nagle oświadczył, że on — to nie on.
Rozumiesz, stoi pod natryskiem, dotyka się palcem i szepce przerażony: „Nie! To nie jestem ja!”
— Taak — Wiktor w zamyśleniu ściągnął wargi.
Czegoś podobnego jeszcze nie spotkał w czasie całej swojej pracy na stacji Księżycowej. To znaczy, zdarzały się oczywiście przypadki pomieszania zmysłów, lecz przy jakichś ciężkich awariach czy katastrofach albo pod wpływem śmierci towarzyszy, długiej samotności lub oczekiwania na śmierć. Ale tutaj… ni stąd, ni zowąd. I dlaczego właśnie Karel, najbardziej zrównoważony i najspokojniejszy ze wszystkich?
— Co ci dolega? — zagadnął Wiktor. — Słabo ci? Głowa boli?
— Czy mi słabo? Nie wiem, chyba nie… — Karel ledwie poruszał wargami. — Ciało nie jest moje.
— Jak to nie twoje? A czyje?
— Nie wiem. Poruszam ręką, a to nie moja ręka. Albo może i moja, ale porusza nią ktoś inny.
— Karel, czy ty nie rozumiesz, że wygadujesz bzdury wierutne! — energicznie wykrzyknął Wiktor.
— Rozumiem — zgodził się Karel. — Oczywiście, to nie jest możliwe.
Zamilkł, jakby nasłuchiwał, a potem nagle wyciągnął gwałtownie rękę do Wiktora. Ręka ugodziła Wiktora w ramię, a na twarzy Karela odmalowało się coś jakby zdziwienie czy zadowolenie.
— Co robisz? — zapytał Wiktor.
— Myślałem, że mi się śnisz — wymamrotał Karel.
— Ale dlaczego?
— Bo ja wiem… Wszystko jest takie jak we śnie. Albo jak narysowane na obrazku.
I znów zamilkł na długo. Potem nagle położył się i obrócił twarzą do ściany. Wiktor odsunął drzwiczki ściennej szafki z lekarstwami i, zawahawszy się chwilę, wydobył maleńką żółtą tabletkę. Podał ją koledze:
— Połknij, Karel.
Karel posłusznie uniósł się, połknął tabletkę i położył się z powrotem.
Wiktor przeszedł do sąsiedniego przedziału. Siedział tam Tałanow.
— Jest w takim stanie, że nie można z nim rozmawiać — powiedział Wiktor. — Szybko się męczy. Dałem mu tabletkę energiny.
Przypuszczalnie za jakie dziesięć minut wróci do stanu prawie normalnego. Oczywiście, tylko na pewien czas.
— Co to jest, twoim zdaniem? — zapytał Tałanow. Jego piwne, głęboko osadzone oczy patrzyły badawczo i, jak się wydawało Wiktorowi, podejrzliwie. „Cóż, ma rację — nie bez goryczy pomyślał Wiktor. — Nic się na tym nie znam. A on teraz żałuje, że wziął mnie, a nie Wendta… Co prawda Wendt jest już za stary na dalekie loty, ale za to…”
— Nie wiem — Wiktor patrzył prosto w oczy Tałanowowi. — Przecież nie jestem psychiatrą. Ale dziwny wydaje się taki nagły i burzliwy przebieg choroby u zupełnie zdrowego, zrównoważonego człowieka… i bez poprzedzającego objawy urazu…
— Na Karela nawet silne przeżycia nie bardzo działały — odparł Tałanow. — Byłem z nim podczas tego rejsu „Syriusza”… wiesz, kiedy Berens i Falkowski zginęli na asteroidzie, a Karel ich poszukiwał.
Wszystko stało się na oczach Karela, a Berens był jego najserdeczniejszym przyjacielem. Nie udało się ich uratować. I jeżeli wtedy, pięć lat temu, Karel nie zwariował…
— Oczywiście — zdawkowo odpowiedział Wiktor. — Chodźmy do niego. Energina pewno już zaczęła działać.
Karel siedział i rozglądał się w zakłopotaniu.
— Co się ze mną dzieje? — zapytał spokojnym głosem, ale widać było, że jest przerażony. — Co to? Czy zachorowałem?
— Tak, troszeczkę. — Wiktor przysiadł się do niego na łóżku. — Jak się czujesz w tej chwili?
— Lepiej. Co to było?
— Opowiedz, coś ty czuł? — zamiast odpowiedzi zapytał Wiktor.
Karel się nachmurzył.
— Ciężko mi — powiedział po chwili. — A poza tym… boję się.
— Czego się boisz?
— Wydaje mi się, że jak zacznę opowiadać, wszystko powróci.
Wiktor westchnął.
— Opowiedz — powtórzył łagodnie. — Musimy wiedzieć, o co chodzi, gdyż inaczej…
Nie dokończył zdania. Twarz Karela wykrzywił grymas przerażenia.
— Co inaczej? Jeszcze jestem chory? Nie wyzdrowiałem?
— Posłuchaj, Karel, musisz się uspokoić — wtrącił się do rozmowy Tałanow. — Z tobą działy się już gorsze rzeczy, a jednak jakoś się zawsze wykaraskałeś. Każdemu z nas niejedno się przydarzyło, czy nie tak?
— Czegoś takiego jeszcze nigdy nie było — z przekonaniem powiedział Karel. — Dotychczas wszystko działo się na zewnątrz mnie, rozumiecie?
A teraz jest wewnątrz. Dlatego tak się boję. Zatracam siebie!
— Ale wytłumacz, co to znaczy?
— Nie wiem, jak wytłumaczyć. — Karel zamilkł na chwilę. — W pewnym momencie pomyślałem, że wszystko to do niczego nie doprowadzi. No, to wszystko, co robimy. Po prostu przestałem się interesować. I wami, i tym, co jest dookoła, i samym sobą. Ale kiedy mi mówiono: wstań, idź, siądź — wykonywałem polecenie. Tylko już nie jako ja, ale jako ktoś inny, tkwiący w moim wnętrzu.
Z niepokojem spojrzał na towarzyszy. A potem zapytał:
— Czy to jest choroba psychiczna?
— Nie przypuszczam — odparł Wiktor. — Skąd u ciebie nagle choroba psychiczna? Przecież nie jesteś nowicjuszem w Kosmosie.
Twarz Karela trochę się rozjaśniła.
— Masz rację — odpowiedział — ale w takim razie, co to jest?
Rozumiecie, później zaczęło mi się wydawać, że wszystko, co mnie otacza, nie jest prawdziwe. Jakby we śnie. Albo jak gdyby było narysowane na obrazku, tylko że się porusza.
— Jak to rozumieć? — pytał Wiktor.
— Nie wiem. No, taki kiepski obraz. Mętne farby, jak gdyby wyblakłe, i rysunek jakiś nie przekonywający. A ja sam jakbym wysechł.
Zmniejszyłem się. Wewnątrz mnie ktoś siedzi! — Twarz Karela znów wykrzywił grymas trwogi i obrzydzenia. — Idę, a takie mam wrażenie, że to idzie ktoś inny, a nie ja, nie moje ciało. Albo że ciało jest moje, ale prowadzi je ktoś inny. A ja jestem jak gdyby nieważki… — I nagle znieruchomiał z oczami utkwionymi w jeden punkt. — Już się znów zaczyna. Nie trzeba było opowiadać! Wiedziałem, że nie trzeba opowiadać!
— Uspokój się, Karel! — Wiktor położył mu rękę na ramieniu i poczuł, jak wielkim i potężnym ciałem Karela wstrząsa potworne napięcie. — To przejdzie.
— Przejdzie? Myślisz, że przejdzie? Przecież ty nie wiesz, co to jest. I nikt nie wie! Więc po co mówisz, skoro nie wiesz? O! o! Znów zgubiłem siebie! — Karel zbladł. — Tam wewnątrz znów jest ktoś inny! Wiktorze!
Przyjaciele! Pomóżcie mi! Przecież jestem chory! To, co ja czuję, nie może być prawdą.
Położył się i wtulił głowę w poduszkę. Tałanow i Wiktor w milczeniu spoglądali na siebie. Wiktor wyjął z szafki przeźroczystą fiolkę z białymi tabletkami.
— Połknij, Karel — rozkazał.
Karel usiadł, wziął tabletkę i połknął. Potem zaczął się obmacywać.
— Wiktorze, zaklinam cię, powiedz uczciwie: jestem taki sam? — zapytał nagle. — Nie zrobiłem się mniejszy?
— Nie. To tak ci się tylko wydaje. — Wiktor westchnął. — Dałem ci środek nasenny. Musisz się przespać i uspokoić. Spij, a my coś wymyślimy. Na pewno.
— Albo wymyślcie, albo mnie zabijcie — powiedział posępnie Karel.
— Tak żyć nie można. Ja nie wiem, czego chce ten drugi wewnątrz mnie.
To jest ponad siły!
— Posłuchaj, Karel! Przecież to choroba! Doskonale rozumiesz, że nikt w tobie nie siedzi. — Wiktor przemawiał cicho i spokojnie. — Śpij. A co najważniejsze — nie bój się, wyleczymy cię na pewno.
— Możemy zrobić dla Karela tylko jedno — powiedział Jung. — Zaoszczędzić mu dalszych przykrości i odstawić go na Ziemię. Tam go wyleczą.
— Anabioza? — zapytał Tałanow.
— A co? — Jung wzruszył ramionami. — Nic innego nam nie pozostaje. Karel cierpi, a w czasie lotu zrobi mu się jeszcze gorzej. I nie wiemy, czym się to może skończyć…
— Co ty na to, Wiktorze? — zapytał Tałanow.
— Nie wiem. Na razie nie mogę się jeszcze zorientować, co się stało.
— Ale zgadzasz się ze mną co do anabiozy? Wiktor pomyślał chwilę.
— Odłóżmy to do jutra. Będę dyżurował tę noc w lekarskim przedziale.
— A czy to nie jest niebezpieczne? — zapytał Herbert Jung. — Karel jest przecież bardzo mocny. W razie czego…
— Dam mu środek nasenny.
— Będziecie dyżurować we dwójkę — zdecydował Tałanow. — Ty i Jung. Śpijcie na zmianę.
Karel obudził się wieczorem. Wiktor dał mu tabletkę energiny. Tym razem działała bardzo krótko. Karel trząsł się ze strachu i zmienił się nie do poznania. Rzecz jasna, że się nie zmniejszył, ale jego twarz tak się wyciągnęła i zbladła, że wydawał się zupełnie innym człowiekiem. I oczy miał jeszcze dziwniejsze niż za dnia. Wiktor przyjrzał się i zauważył, że Karel mocno zezuje.
— Czy ty dobrze widzisz? — zapytał.
— Źle — natychmiast odpowiedział Karel. — Bardzo źle. Mgła, wszystko jest płynne. Ot, tu — wskazał ręką na lewo — jakaś przelewająca się plama. Ty się także rozpływasz. Źle ciebie widzę.
Działanie energiny mijało… Karel zaczął mówić ciszej, bez sensu, tak jak gdyby przysłuchiwał się czemuś, co tkwiło w jego wnętrzu. Wiktor dał mu proszek nasenny. Potem zwrócił się do Junga: — Prześpij się na razie.
Po czterech godzinach trącił Junga.
— Jeżeli Karel się obudzi, dasz mu jeszcze jeden proszek nasenny — powiedział i zasnął natychmiast.
Zdawało mu się, że spał zaledwie jedną minutę. Jung dotknął jego ramienia i Wiktor podskoczył, przecierając oczy. Karel leżał na wznak, oddychał równo i głęboko. Zarumienił się trochę w czasie snu i miał wygląd zupełnie zdrowego człowieka. Wiktor spojrzał na zegarek: dwadzieścia po trzeciej; nie przespał nawet dwóch godzin.
— Co się stało?:— zapytał Herberta.
Jung milczał. Siedział zgarbiony, cały skulony. Proste, jasne włosy, zawsze tak starannie zaczesane, zwisały mu na czoło. Wiktor spojrzał na jego bladą, wymęczoną twarz i zagryzł wargi do bólu.
— Co się z tobą dzieje, Herbercie?
Jung podniósł na niego swoje jasnoniebieskie oczy, w których malował się strach.
— Ja także… Jestem chory tak jak Karel. Wszystko jest tak, jak on opowiadał. — Jung nagle chwycił się oburącz za głowę. — Głowa stała się lekka jak balon. Może pofrunąć… I wszystko jak we śnie…
Wiktor zbliżył się do niego. Jung żachnął się i zasłonił twarz rękami.
— Czy możesz zostać sam? Ja zaraz wrócę.
— Idź, póki na ciebie nie patrzę — ponuro odpowiedział Jung. — Kiedy się poruszasz, mam wrażenie, że przechodzisz przeze mnie.
Opuszczając kabinę, Wiktor obejrzał się: Jung siedział ze zmrużonymi oczami, trzymając się za głowę.
— Karel onegdaj rozdarł skafander — powiedział Władysław. — Zupełnie o tym zapomniałem. Uszkodzenie było maleńkie.
— Jak to się stało? — zapytał Tałanow. — Nie jest tak łatwo porwać skafander!
— Opowiadałem panu, żeśmy widzieli w mieście jakieś zwierzątko.
Karel schwytał je dla Junga. Zwierzątko było ładne, miało niebieskawe, błyszczące futerko i było trochę podobne do kota. Tylko mordkę miało zaostrzoną, jak u lisa, i wielkie ciemne ślepia. Zaczęło się wyrywać, a że miało ostre pazury, zaczepiło nimi skafander na ramieniu. Karel, rzecz jasna, od razu przestał się interesować zwierzątkiem i zaczął naprawiać skafander.
— No tak! A więc, zakażenie! — zawyrokował z satysfakcją Tałanow.
Zamilkł. Cała trójka pomyślała o tym samym.
— Czyżby oni wszyscy zginęli wskutek tego? — szeptem przemówił Władysław. — Ale w takim razie…
Tałanow i Kazimierz milczeli. Choroba prawdopodobnie rozwinęła się błyskawicznie. Teraz już nie jest ważne, kto zachoruje następny. Dwa — trzy dni, tyle im wszystkim zostało w najlepszym razie. A potem choroba i śmierć. W takim stanie nie sposób doprowadzić rakiety na Ziemię.
Pierwszy przemówił Tałanow.
— Pojedziemy zaraz, Władziu, we dwójkę do miasta. Myślę, że trzeba skontrolować przejście prowadzące pod ziemię.
Władysław przenikliwie spojrzał na niego.
— Pan coś zauważył? — zapytał.
— A ty?
— Nic określonego. Ale wczoraj, zanim jeszcze Karel dostał tego napadu, zeszliśmy z nim do włazu na głównym placu i tam… Jednym słowem, tam ktoś jest. Jakieś żywe istoty, jestem tego pewien. Chociaż nie potrafię nic określonego na ten temat powiedzieć.
— Ale kto? — pytał dalej Tałanow.
— Ktoś nas obserwował. Nie widziałem tego, raczej czułem.
— Dlaczegoś od razu nie powiedział?
— Ze względu na Karela. Coś się zaczęło z nim dziać… On chyba także czuł, że jesteśmy śledzeni… A potem, na górze, zapytałem go, ale mi odpowiedział, że nam się tylko zdawało.
— Jemu przecież wszystko wydawało się tylko snem… — zauważył Tałanow.
— Tak, ale dopiero później. I wtedy doszedłem do wniosku, że mnie się też tylko wydawało.
— A teraz już tak nie uważasz?
— Nie.
Tałanow zamyślił się.
— Czy możesz, Kaziu, skomponować krótką notatkę w ich języku?
Wielkimi literami napisać parę najprostszych pytań. Tak, na wszelki wypadek.
— Postaram się. — Kazimierz podniósł promienne niebieskie oczy na Tałanowa. — Co trzeba napisać? Mam nadzieję, że mój „Ling” szybko wykona zadanie. „Ling” — był to elektryczny analizator językowy, udoskonalony przez Kazimierza, jego duma i radość. Wszyscy wiedzieli, że z tego właśnie powodu Kazimierz zdecydował się na długą rozłąkę z Krystyną, gdyż nie mógł się oprzeć pokusie zbadania właściwości „Linga” na zupełnie nieznanych systemach językowych.
— Myślę, że musimy napisać: „Przylecieliśmy do was z daleka”. Trzeba za pomocą rysunku pokazać, skąd jesteśmy, zaznaczyć drogę od Ziemi. A propos, jak oni nazywają swoją planetę?
— Obawiam się, że słuchowo tego nie uchwycimy. Mają bardzo skomplikowany system fonetyczny. Wszystko zależy od wysokości i modulacji dźwięku. Coś jakby Enirnejen albo Iniemiin.
— A co powiada „Ling”?
— O to właśnie chodzi, że „Ling” nie mówi, tylko pisze — z zażenowaniem odparł Kazimierz. — Wszystko tłumaczy szczegółowo, a ja mimo to nie mogę uchwycić subtelności wymowy. Gdyby usłyszeć żywą mowę…
— Gdyby! — uśmiechnął się Tałanow. — Dobrze, to zanotuj tekst.
Dalej tak: „Chcemy jak najszybciej porozumieć się z wami. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Dlaczego się przed nami ukrywacie?” Na początek to wystarczy. Zwłaszcza że nie bardzo wiem, gdzie i jak ich zobaczymy.
— No, do dzieła! — zakończył Tałanow. — Pozdrowienia dla „Linga”, a ja zajrzę tymczasem do Wiktora.
Władysław nie miał ochoty oglądać chorych. Zresztą, Wiktor i tak trzymał ich w izolatce i nikogo do nich nie dopuszczał. Nie chciał także oglądać zielonych i czerwonych ogników błyskawicznie migających na białej tablicy rozdzielczej „Linga”. Został w kabinie i odchylił się na oparcie fotela, gdyż poczuł się ogromnie zmęczony. „I tak, psiakrew, nie zdążymy… Więc po co to wszystko?” — pomyślał i nagle przeraził się: „A jeśli jest to już początek choroby?” — Zerwał się na równe nogi i zaczął szybkim krokiem przemierzać kabinę. A potem zdecydował, że trzeba sprawdzić, czy jego ciało nie wydaje mu się obce, i zaczął wykonywać ćwiczenia gimnastyczne. Kazimierz wszedł akurat w chwili, kiedy Władysław z wściekłością zadawał ciosy, mierząc do jakiegoś niewidzialnego celu. Na widok Kazimierza przestał natychmiast i poczerwieniał. Ale Kazimierz nawet nie myślał z niego kpić.
— Ćwiczysz mięśnie? Doskonale! — A potem dodał z tęsknotą w głosie. — Ech, żeby tak być w tej chwili w naszym kochanym Zakopanem. Śnieg się skrzy, a narty same niosą…
— Tak, dobrze by było — westchnął Władysław. — Napisałeś?
— A jakże. „Ling” poradził sobie raz, dwa… W drzwiach zjawił się Tałanow:
— Pokaż, jak ten list wygląda?
— Proszę — odparł Kazimierz, podając mu gruby arkusz papieru, cały zarysowany jakimiś niezrozumiałymi znakami; jeden wiersz był nieco większy, a bezpośrednio nad nim widniał szereg drobniejszych znaczków.
— Mam nadzieję, że będzie to dla nich zrozumiałe. Oczywiście, jeżeli to jest ich język.
— A czyj może być?
— Któż to wie! Może ci, co teraz mieszkają w podziemiach, wyniszczyli wszystkich mieszkańców tej planety — w zamyśleniu ciągnął Kazimierz. — Pozabijali tych, którzy kochają słońce, gdyż sami boją się światła i nienawidzą go.
— Ponury obrazek — powiedział Władysław.
— A ty uroiłeś sobie coś bardziej wesołego? — zainteresował się Kazimierz.
Tałanow w zamyśleniu przyglądał się pismu.
— Dlaczego piszą w dwóch rzędach? — zapytał po chwili.
— Górny rząd z drobnymi znaczkami oznacza wysokość i modulację dźwięku. Mają widocznie dużo samogłosek i różane sposoby ich wymawiania, co zmienia sens słowa. Prawdopodobnie obdarzeni są bardziej subtelnym i precyzyjnym słuchem niż my. Bez tego górnego wiersza nie można zrozumieć, o czym jest mowa w tekście zasadniczym.
Ale za to zasadniczych znaków jest bardzo niewiele.
— Nonsens — zauważył Władysław. — Prościej byłoby mieć więcej znaków podstawowych.
— W naszych ziemskich językach też jest do licha nonsensów — odparł Kazimierz.
— A czyś ty w ich książkach nigdzie nie spotykał wzmianki o podziemiach, o korytarzach pod miastem? — zapytał Tałanow.
— Nie. Zresztą, przecież dotąd bardzo mało przeczytałem.
— No, dobrze. Jedziemy, Władku!
Z wielką szybkością pędzili drogą biegnącą pomiędzy wzgórzami.
Krzewy, którymi były porośnięte strome zbocza, uderzały swymi giętkimi różowoczerwonymi gałęziami o boki wszędołazu. Już było widać w oddali miasto o charakterystycznych i dziwnych dla ziemskiego oka ślimakowych ulicach, z okrągłymi albo owalnymi domami bez okien i drzwi, z nieco wyblakłymi, świecącymi malowidłami na ścianach. Białe i bladozielone jak niebo, słomkowe i jasnobrązowe budynki wznosiły się wśród bujnie rozrośniętych, zdziczałych drzew, krzewów i pnączy, wijących się po ścianach i kopułach dachów. Całe miasto było jak gdyby zalane krwią, która gęstniała i nabierała ciemniejszego odcienia na wielkim placu, pośrodku którego widać było biały owalny gmach z okrągłym dachem i lekko świecącymi ścianami, podobny do gigantycznego srebrzystego jaja.
Drzewa, posadzone w pewnej odległości od budynku, ciemnopąsowymi gałęziami z wzorzystą purpurą liści dosięgały już świecących się, obłych ścian. W dole, od pasa krzewów ciągnęły się chwytliwe szkarłatne pędy; kołysząc się w powietrzu, bezskutecznie starały zaczepić się o nieskazitelnie gładkie ściany, a osiągnąwszy gałęzie drzew, oplatały się dookoła nich.
Tałanow i Władysław wysiedli na głównym placu z wszędołazu.
— Oczywiście, wszystko musiało się wydarzyć stosunkowo niedawno — powiedział Tałanow przyglądając się drzewom i krzewom. — Herbert powiada, że tutejsze drzewa i krzaki rosną mniej więcej tak szybko, jak u nas w klimacie umiarkowanym. To znaczy, że nie mają więcej niż pięć — dziesięć lat. No, gdzieś to zobaczył? Pokaż!
— Przecież ja właściwie nic nie widziałem — odparł Władysław, krocząc po owalnie wygiętych szerokich stopniach. — Wydawało mi się po prostu, że ktoś nas śledzi. Nawet nie wiem, dlaczego. Już panu mówiłem: nic określonego.
Weszli do wielkiej jasnej sali. Fantastycznie wygięte cienie gałęzi kładły się na mgliście srebrzącej się podłodze.
— Czyś wyczuł to tylko na dole? A tutaj, na górze, nie miałeś takiego wrażenia? — zapytał Tałanow.
— Tylko na dole. Tak jak gdyby ktoś na nas patrzył. A później — słabiutki szmerek, jakby z oddali. Ale patrzyli z bliska. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
— Chodźmy na dół — powiedział Tałanow.
Owalny otwór ciemniał w głębi sali. Pokrywa była uchylona.
— Tak już było. Inaczej nie zauważylibyśmy tego wejścia. — Nagle Władysław zatrzymał się. — Zresztą… Pamięta pan, po raz pierwszy byliśmy tu razem z panem. Jestem zupełnie pewien, że wtedy przechodziłem w tym miejscu i nic nie zauważyłem.
— Jesteś pewien?
— Jak najbardziej. A i Karel był wtedy razem ze mną. Karel… Może jednak pamięta…
— No dobrze, chodźmy na dół.
Tałanow zaczął schodzić po stopniach, włączywszy latarkę wiszącą na piersi. Zrobili parę kroków wzdłuż podziemnej galerii. Srebrzyste tafle sufitu i ścian świeciły w mroku jaśniej i Tałanow zgasił latarkę. Postali chwilę, żeby przyzwyczaić wzrok. Nagle Władysław szepnął:
— Oni znów nas śledzą…
Tałanow odwrócił się i zaczął nasłuchiwać.
— Czy ci się aby nie zdaje? — zapytał z niedowierzaniem. — Bo ja nic nie słyszę.
— Ja też nic nie słyszę. Tylko czuję czyjś wzrok.
— Wczoraj także w tym właśnie miejscu przywidziało ci się?
— Tak, zdaje się, że tu.
Tałanow zaświecił latarką i zaczął uważnie oglądać ściany. Były wszędzie jednakowe, lekko błyszczące w przenikliwej, białej smudze latarki. Tałanow odniósł wrażenie, że w jednym miejscu tafle okładziny przylegają do siebie nie tak szczelnie; przybliżył twarz do ściany i też nagle poczuł, że ktoś na niego patrzy. Cofnął się odruchowo, starając się uzmysłowić, skąd pochodzi to dziwne wrażenie. „A może tak się zaczyna ta przeklęta choroba? — pomyślał.
— Chociaż nie! U Karela i Herberta było inaczej…
— Czy pan słyszał? — wyszeptał Władysław. Tałanow ponownie przybliżył latarkę do ściany. No tak!
Oto skąd się bierze to wrażenie! Słabe i krótkie, jak gdyby urywane westchnienie, a może raczej stęknięcie rozległo się za ścianą. Obecność jakiejś żywej istoty. Zaczął obstukiwać ścianę. Oczywiście: w tym miejscu była pusta.
— Czyście poszli dalej? — zapytał.
— Tak, ale już niedaleko. Tylko kawałek. Karel już się czuł bardzo źle.
Tałanow poszedł pierwszy, świecąc latarką i ostukując ścianę. Dalej była już jednolita. Skręcił na prawo w boczny korytarz, ciągle idąc przy tej samej ścianie. Po paru krokach znów stwierdził dźwięczny odgłos pustki.
— Czy coś odczuwasz? — zapytał Tałanow.
— Tak — zdecydowanie odpowiedział Władysław. — Oni są tutaj.
Tałanow zatrzymał się przy ścianie i zaczął ją oświetlać latarką. Tutaj płyty przylegały do siebie szczelnie i w ogóle ściana niczym się nie różniła od innych odcinków podziemnego przejścia. Tylko ten dźwięk próżni i dziwne odczucie Władysława. „Chyba i moje także — pomyślał nagle — jeżeli to nie jest autosugestia”.
— A więc doszliście do tego miejsca? — zapytał wróciwszy na główny korytarz. — I dalej już nie poszliście?
— Tylko do tego zakrętu.
Tałanow skierował promień latarki w głąb korytarza. Biała, jaskrawa plama przebiegła wzdłuż błyszczących ścian, musnęła jasną, gładką podłogę i zatrzymała się gdzieś w oddali, na rozgałęzieniu przejścia.
Zaokrąglona linia występu ściany, korytarz na lewo i korytarz na prawo.
Tałanow zgasił latarkę.
— Chodźmy jeszcze kawałek — powiedział ponuro. Tałanow bał się iść dalej, bał się tych niewidzialnych istot obserwujących ich z ukrycia, bał się, że zachoruje razem z Władysławem i nie zdążą wrócić do rakiety. Ale tutaj, w tym podziemnym przejściu byli bliżsi rozwiązania zagadki niż na górze. Tylko że pozostawało im zapewne niewiele czasu na poszukiwania i ewentualny ratunek. „Karel nabawił się tej choroby na górze — myślał Tałanow, uważnie oglądając ściany i podłogę. — Jeżeli to właśnie oni ją spowodowali, to znaczy, że wychodzą na górę. Co za jedni w ogóle? Jeżeli mieszkali tutaj już przedtem, to dlaczego chowają się pod ziemią?”
— Znów na nas patrzą — szepnął Władysław, kierując spojrzenie na prawo. — O, stąd!
Tałanow zrobił szybki krok w kierunku ściany i przejechał po niej promieniem latarki. Teraz zupełnie wyraźnie usłyszał stłumiony jęk i lekki szmer. Zastukał w ścianę, oczywiście była tam próżnia.
— Sprawa jest jasna: w tych miejscach ściany są przezroczyste od wewnątrz — powiedział. — Oni nas widzą, a my ich nie. Sprytnie pomyślane. A w ogóle — te istoty żyją w półmroku. Jaskrawe światło sprawia im ból, dlatego też zdradzają swoją obecność, jeżeli je nagle oświetlić.
— Co mamy teraz robić? — zapytał Władysław.
— Bóg raczy wiedzieć. Żeby je chociaż zobaczyć i zorientować się, jak wyglądają!
— A co za różnica?
— Może tam za ścianą bytują jakieś stworzenia w rodzaju kretów lub nietoperzy.
— Tak… — wymruczał Władysław. — To możliwe… A gdyby tak spróbować przytknąć do tych przezroczystych miejsc ściany nasz list?
Może by go przeczytali… Ale co to?
Z bocznego korytarza coś wyleciało i z leciutkiem stuknięciem upadło na podłogę. Tałanow i Władysław rzucili się tam i jeszcze zdążyli zauważyć jakąś dziwną, mieniącą się sylwetkę, która sunęła wzdłuż ściany i prawie nie odcinała się od jej świecącego tła. Dziwna istota bezszelestnie wśliznęła się za okrągły występ nowego odgałęzienia i zanim zdążyła dobiec do zakrętu, zginęła, tak jak gdyby rozpłynęła się w tym upiornym, martwym migotaniu.
— Widziałeś wyraźnie? — zapytał Tałanow.
— Najwyraźniej. To znaczy, o ile jest to możliwe, bo przecież zjawa była prawie niewidzialna. Nawet nie zorientowałem się, co to było —
człowiek czy zwierzę. Ani rąk, ani nóg, ani głowy. Nic nie dostrzegłem.
— Ja zauważyłem rękę… mignęła na moment… I głowę… Według mnie to był człowiek, tylko w jakimś dziwnym ubraniu — dorzucił Władysław.
Na podłodze leżała matowa zielonkawa płyta z zaokrąglonymi brzegami. Tałanow przykląkł, obejrzał ją, a potem wziął do ręki.
— Przecież to jest ich pismo, Władku! — wykrzyknął. — Sami się do nas zwracają.
— Byczo! — odezwał się Władysław. — Co teraz robimy? Chyba od razu wrócimy do rakiety?
Tałanow pokręcił głową.
— List nie jest dłuższy od naszego. Pewno także tylko same pytania.
Trzeba będzie pokazać im nasz list.
— Wprowadzimy ich w błąd — zaoponował Władysław. — Niech pan pomyśli: znamy ich język, a na list odpowiedzieć nie potrafimy. Nie będą w stanie tego wytłumaczyć.
— Przecież nasz list stanowi odpowiedź. Na pewno zadają pytania, skąd przybyliśmy i tak dalej. Więc niech się dowiedzą.
Zaczął ostukiwać ścianę, a stwierdziwszy próżnię, przyłożył list i mocno przycisnął go dłońmi. Zza ściany zaczęły dobiegać jakieś szmery, ciche okrzyki i modulowana szybka mowa, podobna do szczebiotu ptaków.
Tałanow cały czas stał, przyciskając dłonie do ściany i patrząc wprost przed siebie, tak jak gdyby widział tych, co znajdowali się za cienką, ale nieprzejrzystą dla niego ścianą.
Szmery nasilały się, a potem rozległo się słabe syczenie. Na białej, świecącej ścianie zjawiły się matowoszare koła i plamy, stopniowo rozszerzające się i zlewające… Tałanow cofnął się i upuścił papier: ściana stawała się przezroczysta.
— Czy widzisz, Władku? — zapytał szeptem.
— Tak. Zdejmują warstwę ochronną — odparł Władysław.
Obydwaj bali się poruszyć. Na ścianie powstał niewielki, ostro odcinający się owal. Do przezroczystego okna zbliżyła się twarz… Wprost na astronautów patrzyły okrągłe, ptasie oczy bez brwi i rzęs. Wąski, zakrzywiony nos był także podobny do ptasiego dzioba, usta były cienkie, prawie pozbawione warg.
Tałanow i Władysław nie odrywając wzroku patrzyli na tę dziwną twarz, niewiele przypominającą ludzkie oblicze. Twarz była żywa i myśląca.
— A jednak to są ci sami… Ci sami, co mieszkali na górze — wyszeptał
po chwili Władysław. — Te same twarze, co na obrazach i w książkach.
Tałanow przytaknął. Istota za przezroczystą ścianą przemówiła wysokim, modulowanym, szczebiotliwym głosem, wskazując na tabliczkę, którą Władysław trzymał w rękach. Astronauci spojrzeli po sobie.
— Albośmy w naszym liście nie odpowiedzieli na ich pytanie, albo oni przewidzieli nasze pytania i wszystko zakomunikowali nam na tabliczce — powiedział Tałanow. — Diabli wiedzą, co robić.
Twarz za oknem zniknęła, a na jej miejsce zjawiła się inna, bardzo podobna, tylko trochę większa i ciemniejszej barwy. W mdłym, fosforyzującym świetle wydawała się brązowa. Tałanow zrobił taki ruch, jakby pisał na tabliczce i próbował dać na migi do zrozumienia, że należy pisać, a nie mówić. Przed otworem ukazała się siedmiopalczasta ręka i dwukrotnie machnęła z prawa na lewo.
— No i bądź tu mądry… — mruknął Tałanow.
Z tamtej strony do okna przyłożyli zapisaną tabliczkę. Astronauci spojrzeli po sobie i westchnęli. Potem Tałanow zastukał w okno palcem.
Tabliczka zniknęła, a jej miejsce zajęła twarz. Tałanow zaczął gwałtownie gestykulować, starając się dać do zrozumienia, że chce zabrać tabliczkę ze sobą. Istota zza ściany patrzyła na niego okrągłymi, nie mrugającymi oczami. Po chwili gdzieś się skryła. Słychać było tylko szczebiocącą mowę.
Astronauci czekali. Nagle usłyszeli ciche stuknięcie i jak na komendę odwrócili twarze. Na płytach podłogi leżała tabliczka. Rzucili się do bocznego korytarza i ponownie dostrzegli szybko sunącą migocącą sylwetkę.
— Dlaczego tak się chowają? Dlaczego wyskakują zza ściany w tym swoim dziwacznym odzieniu? — wymamrotał Tałanow podnosząc z podłogi tabliczkę. — Musimy im teraz dać do zrozumienia, że wrócimy jutro.
— Spróbuję im to jakoś narysować — powiedział Władysław. — Tak jest łatwiej wytłumaczyć.
Tałanow spojrzał mu przez ramię i uśmiechnął się. Władysław narysował dwóch ludzi w skafandrach, nad którymi świeciło słońce.
Potem był gęsto zamazany kreskami ciemny pas. A potem znów dwaj ludzie w skafandrach i słońce.
— Myślisz, że zrozumieją? — zapytał Tałanow. Władysław z powątpiewaniem spojrzał na rysunek i wzruszył ramionami:
— Kto ich tam wie.
A jednak chyba zrozumieli, gdyż w owalnym okienku znów zjawiła się ręka i machała z prawa na lewo.
— Co to znaczy? „Zgadzamy się”, czy „zrozumieliśmy”? — na głos zastanawiał się Tałanow.
W oknie ukazała się jedna twarz, potem druga. Potem obydwie zniknęły.
Okienko zaczęło szybko mętnieć, zaciągnęło się błoną, wreszcie straciło przejrzystość i zlało się ze ścianą.
— Na dzisiejszy dzień widocznie dość! — zawyrokował Tałanow.
— Prawie wszystko jest zrozumiałe — powiedział Kazimierz. — Pierwsza tabliczka: „Kto jesteście? Skąd? Przyjaciele czy wrogowie?
Chcemy z wami pomówić. Nie możemy wyjść. Boimy się…” I tu jest dopiero niezrozumiałe, czego się oni boją. Słowo to brzmi mniej więcej jak „gleg”. Boją się glegów — w liczbie mnogiej.
— Pewnie ich władza. A może policja.
— Nigdzie nic nie wyczytałem o glegach. Straż rządowa nazywa się inaczej, mineni. Rząd nazywa się różnie, ale też nie tak.
— Napisali, że mieli coś w rodzaju parlamentu? — zapytał Tałanow.
— Tak, i coś w rodzaju prezydenta. Tylko prawdopodobnie z władzą dyktatora. A teraz druga tabliczka. Na niej napisali: „Powiedzieliśmy, że boimy się glegów. Glegi nie znają litości. Nie możemy wyjść. Ratujcie nas”.
— I zrozum coś z tego! — westchnął Tałanow. — Kogo: nas? Co to są glegi i jak się dobrać im do skóry? Ale odłóżmy to do jutra: sen przynosi dobrą radę. Pójdę odwiedzić chorych.
Wszedł do pierwszej kabiny przedziału lekarskiego. Nie było tam nikogo. Zastukał do drzwi izolatki — nikt nie odpowiedział. Zajrzał.
Wiktor i Herbert stali odwróceni plecami do niego przy łóżku Karela.
— Spałem — bezbarwnym, zamierającym głosem ciągnął Herbert. — A może nie spałem, tylko zdawało mi się, że śpię…
— Ale po co przyniosłeś tutaj swój pistolet promieniowy?
— Szedłem na dyżur… nie przypuszczałem, że zachoruję… a później zapomniałem.
Wiktor powoli się obrócił. Miał twarz tak samo bladą i zmęczoną jak Herbert.
— Karel… popełnił samobójstwo.
Tałanow zbliżył się do łóżka. Karel leżał z odrzuconą do tyłu głową. Na twarzy zastygł wyraz cierpienia. Pod rozchełstaną koszulą widniała na piersi jaskrawa plama oparzenia promieniowego. „Szarozielona koszula… jego ulubiona koszula, tak jakby talizman — pomyślał Tałanow. — Gdzie on już nie był w tej koszuli… Dwanaście lat w Kosmosie… Piąty lot na nieznane planety… A teraz taka bezsensowna śmierć. Ze strachu… ze strachu przed samym sobą”. Tałanow stał z pochyloną głową. Ogarnęła go nawet nie rozpacz, lecz przeraźliwe zmęczenie. Takie zmęczenie, że wszystko dookoła stało się obojętne.
Poczuł zimne dreszcze. I znów wydało mu się, że jest to początek choroby.
Musiał zdobyć się na wysiłek woli, żeby otrząsnąć się z odrętwienia.
Wiktor westchnął czy też jęknął. Tałanow z trudem obrócił w jego kierunku głowę. Wiktor był bardzo blady, prawie tak blady jak Karel i nawet wargi mu zupełnie zbielały.
— Jesteś zdrów? — z niepokojem zapytał Tałanow.
— Jeszcze zdrów — po namyśle odpowiedział Wiktor. — Trzeba dokądś przenieść Karela.
— Zaraz zawołam Władysława.
— Damy sobie radę we dwójkę. Nie trzeba nikogo wołać. Pan… Pan i tak już wszedł do izolatki. Tylko proszę włożyć fartuch, rękawiczki i gazową maskę.
— A Herbert?
Herbert Jung zmęczonym ruchem pokręcił głową:
— Ja nie popełnię samobójstwa. Mam żonę i dzieci. Muszę wyzdrowieć.
A Karel…
— Tak, oczywiście — pośpiesznie odparł Tałanow. — Ale może jednak lepiej nie zostawiać cię samego?
— Ja… — cichutko powiedział Herbert. — Daj mi na sen, Wiktorze, i to wszystko… — Sprawiał takie wrażenie, jakby chciał sobie coś przypomnieć. — Daj proszek nasenny… — powtórzył.
Przełknął lekarstwo i ułożył się twarzą do ściany. Wiktor i Tałanow przenieśli Karela do jego pustej kabiny i położyli na łóżku.
— Trzeba będzie zrobić sekcję — powiedział Wiktor, gdy już wracali.
— Zbadałem krew jemu i Herbertowi, ale nic nie znalazłem. Ta choroba pod wieloma względami jest podobna do naszych zakażeń neurowirusowych, na przykład do zapalenia mózgu. Być może, tak jak przy wściekliźnie, wirusy przenikają wzdłuż pni nerwowych, a nie przez krew. A więc trzeba zbadać mózg… koniecznie..
Mówił jakimś drewnianym, martwym głosem. Tałanow zatrzymał się i położył mu ręce na ramiona.
— Wiktorze, jesteś chory! Powiedz prawdę.
— Jestem zdrów — odpowiedział Wiktor odwracając spojrzenie. — To przez Karela… i w ogóle…
— Rozumiem — z niedowierzaniem odparł Tałanow. — Odpocznij.
Kazimierz podyżuruje zamiast ciebie.
— Niepotrzebny mi jest odpoczynek. Nie mam na to czasu — takim samym bezdźwięcznym głosem odpowiedział Wiktor. — Niech Kazimierz mi asystuje. A Władysław niech tymczasem spróbuje uruchomić aparat do elektrosnu.
Przeszedł jeszcze parę kroków i zatrzymał się. Tałanow patrzył za nim z niepokojem. Wiktor wymówił z wysiłkiem:
— Jestem bardzo zmęczony… A poza tym, gdybym posłuchał rady Junga co do anabiozy, Karel by żył.
— Nie, nie wiadomo! — kategorycznie zaprzeczył Tałanow i raptem urwał.
Wszystko dookoła pokryło się nagle tęczową, przelewającą się mgłą, kontury przedmiotów zatraciły ostrość, zaczęły się zacierać i dwoić. Twarz Wiktora też się rozpłynęła i przekształciła w białą, mglistą plamę. „Już się zaczyna” — pomyślał Tałanow, zaciskając zęby. Nie tyle zobaczył, ile wyczuł, że Wiktor uważnie go obserwuje.
— Sam pan jest chory, panie Michale! — usłyszał jakby przez sen.
Wiktor podtrzymał go pod rękę. „Co to będzie?” — przeraził się Tałanow. Krocząc przez tęczową mgłę, jakoś niepostrzeżenie znalazł się w izolatce i dostrzegł, że Wiktor zdejmuje pościel z łóżka Karela. A potem zrozumiał, że leży na łóżku. Przedmioty dookoła stały się wyraźniejsze i bardziej ustabilizowane, ale poblakły i utraciły wygląd realny. Potem wszystko nabrało prawidłowych kolorów, białe światło lampy u sufitu utraciło trupi odblask, stało się normalne, jakieś bliskie. Tałanow westchnął z ulgą i usiadł na łóżku.
— No… Już poskutkowało! — powiedział Wiktor. Wtedy dopiero Tałanow zrozumiał, a może przypomniał sobie, że Wiktor dał mu tabletkę energiny i przed oczami pociemniało mu ze strachu. Sam zachorował! On — kierownik ekspedycji. Wiktor pewno także, Władysław — to doświadczony kosmonauta, niewątpliwie sprowadziłby rakietę na Ziemię, ale on przecież również zachoruje. A wtedy… wtedy wszyscy zginą.
Diabli wiedzą, do czego prowadzi ta choroba? Do pomieszania zmysłów?
Do samobójstwa?
— Trzeba i panu dać środek nasenny — powiedział Wiktor. — Już wszystko przygotowałem do sekcji. Zaraz pójdę z Kazimierzem. A jak pan się czuje?
— Tak jak wszyscy — niechętnie odparł Tałanow. — Przecież już wiesz, jak to jest.
Wiktor w milczeniu patrzył na niego. I Tałanowowi nagle z całego serca zrobiło się żal tego szczupłego, zręcznego młodzieńca o jasnym, wesołym obliczu. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia sześć lat. Świetny chłopak.
Tak się rwał do swego pierwszego dalekiego lotu. Czyżby ten pierwszy lot miał się stać dla niego ostatnim? Cóż, zdarzało się i tak. Różnie bywa w Kosmosie.
— Daj mi proszek nasenny — powiedział wreszcie.
Tałanow przełknął tabletkę, położył się, zamknął oczy i zaczął rozmyślać o Ziemi. Zanim zasnął, zobaczył płowe wydmy, zielonkawe srebrzyste morze i czysty błękit nieba, usłyszał miarowy plusk fal nabiegających na płaski, piaszczysty brzeg. Zasnął uśmiechając się radośnie, gdyż zdawało mu się, że wciągnął w płuca zapach morza, sosen i piasku rozgrzanego łagodnym letnim słońcem świecącym nad brzegami Bałtyku.
— Przeszkadza mi maska — powiedział Kazimierz. — I na co mi ona?
Albo kombinezon? Już i tak wszyscy zdążyliśmy się zarazić. Jeżeli nie zachorujemy, to znaczy, że mamy wrodzoną odporność. Ot co!
— Nie gadaj głupstw! Ty i Władysław chwyciliście pewno tylko niewielką dawkę infekcji, dlatego jesteście zdrowi. Ale jeżeli tę dawkę powiększyć… Herbert mieszkał we wspólnej kabinie z Karelem.
— A Tałanow?
— Nie wszyscy są jednakowo wrażliwi. Poza tym, gdy pierwszy raz badałem Karela, Tałanow siedział obok. A to może być zakażenie kropelkowe. Przecież nic nie wiemy. Jednym słowem, nie grymaś! Podaj mi flakon z gencjaną, trzeci na lewo. Dobrze. Teraz przygotuj preparat z probówki numer sześć. Ostrożnie, Kaziu! Rób wszystko nad naczyniem z lizolem — pamiętaj!
— Można zwariować! — wymamrotał Kazimierz spod maski.
— Przestań gderać — cicho ofuknął go Wiktor.
Kazimierz spojrzał na niego z niepokojem.
— Jesteś bardzo chory! Połóż się i mów, co trzeba robić. Dam sobie radę.
Wiktor rękawem fartucha przetarł czoło, zroszone wielkimi kroplami potu.
— Chyba masz rację. Położę się. — Odszedł o jeden krok od stołu i zachwiał się.
Wszystko dookoła, spowite huczącym mrokiem, runęło w przepaść.
Ocknął się z zimna. Kazimierz opryskiwał go wodą. „On jest bez maski”
— z niepokojem pomyślał Wiktor, ale nie potrafił poruszyć wargami.
— Powiedz, co ci dać? — zapytał Kazimierz, nachylając się nad nim.
— Na drugiej półce od góry… ampułki… — Wiktor z trudem odwrócił twarz od Kazimierza i mówił w bok. — Nie, nie potrafisz zrobić zastrzyku… Podaj mi energinę. Na trzeciej półce….biały słoik.
— Po co energina? — zapytał Kazimierz, a jego niebieskie oczy rozszerzyły się i pociemniały. — Przecież ty nie jesteś…
— Nie bój się! Energina dodaje siły, nic więcej. — Wiktor spróbował uśmiechnąć się zachęcająco, ale zdawał sobie sprawę, że uśmiech wypadł nędznie. — I natychmiast włóż maskę, nie wygłupiaj się!
Energina szybko zaczęła działać. Wiktor wstał, chociaż z pewną trudnością, przygotował ampułkę i strzykawkę. Kazimierz, wykrzywiając się boleśnie, zrobił mu zastrzyk.
— Co ci jest, powiedz — zapytał Kazimierz. — Serce?
— Na pewno!.. Jestem bardzo zmęczony, dlatego…
— No, poleź spokojnie. Już w czasie sekcji przyglądałem ci się i byłem przerażony. Myślałem, że zaraz upadniesz. Miałeś zieloną twarz.
— Nie wymawiając, ale i ty także byłeś zielony.
— Ja? Z braku doświadczenia, ale ty…
— Przypuszczasz, że nic innego w życiu nie robiłem, tylko sekcje swoich przyjaciół?
— Też racja — wyszeptał Kazimierz, odwracając wzrok. — Ale gadaj, co robić? „Ciekaw jestem, czy uda mi się długo wytrzymać bodaj w takim stanie?
— rozmyślał Wiktor leżąc na łóżku i przyglądając się Kazimierzowi, który z wielką uwagą coś majstrował przy mikroskopie i statywie z probówkami. — Jak się to wszystko skończy? Co było z Karelem? Skąd się u niego wziął ten ropień w prawej okolicy ciemieniowej? Jeżeli miał już przedtem uraz czaszki, to jak go puścili na taki lot? A jeżeli nie wiedział, co z nim jest, to… Nie, nic nie wiadomo… Niepotrzebnie tylko zachciało mi się robić tutaj jakieś analizy. Przecież wszystkiego nie da się wydezynfekować jak należy. Łóżko należałoby wyrzucić. Ale jak? Jeżeli będę je ciągnął przez różne przejścia, to rozniosę mnóstwo wirusów. Nie!
Trzeba będzie zamknąć wejście tutaj, do pierwszej kabiny. A jeżeli ja…
To co wtedy? Nie! Kazimierz będzie musiał mimo wszystko tutaj przychodzić, ale w kombinezonie, masce i rękawiczkach. Władysława trzeba chronić za wszelką cenę… Energina działa na mnie doskonale.
Tylko że dzisiaj przeholowałem z dawką i dlatego zemdlałem… Trzeba będzie zadziałać na serce, bo bez energiny nie dam sobie rady…”
— No, już dodałem tego, jak tam? Chyba soli srebra — powiedział Kazimierz. — I co dalej? Ale po co ty wstajesz?
— Muszę — powiedział Wiktor zaciskając zęby, chociaż nogi się pod nim uginały. — Nic się na to nie poradzi: sam muszę popatrzeć. Zresztą, jest mi już lepiej.
— To patrz — powiedział z obawą Kazimierz.
— Właśnie patrzę — mamrotał Wiktor, przysunąwszy się do okularu mikroskopu. — Właśnie patrzę…
— Jesteś przemęczony, to zupełnie pewne.
— Zupełnie pewne — powtórzył Wiktor. — Rzecz jasna, że pewne…
Odchylił się na oparcie krzesła i zamknął oczy. Przed przymkniętymi powiekami płynęły cieniutkie, lekko wygięte pręciki. Nawet w okularze mikroskopu elektronowego, chociaż rozsadzone taniną i oblepione pancerzem z różnych soli, wydawały się one wiotkie, lekkie i bezbronne.
Ale pod ich wpływem komórki nerwowe miękły, rozpadały się i znikały.
Maleńkie, cieniutkie, nielitościwe, zachłanne i płodne pasożyty. Nic ich nie interesowało w skomplikowanej machinie, jaką stanowi ludzki organizm. Prosto i nieomylnie dążyły do mózgu, wyszukiwały tam najodpowiedniejsze dla siebie odcinki, przenikały do komórek nerwowych, do jąder komórkowych i tam zaczynały się rządzić po swojemu. Potrzebna im była żywa, prawidłowo funkcjonująca komórka, z jej białkiem i skomplikowanym, już wyregulowanym mechanizmem działania. W osłabionej, chorej komórce czuły się źle, a w martwej czy rozpadającej się — ginęły. Ale przed śmiercią zdążyły wydać liczne potomstwo i młode wirusy atakowały sąsiednie komórki, pozostawiając na swojej drodze nowe, jeszcze większe zniszczenia.
— Kaziu, chcesz na nie popatrzeć? — zagadnął nie otwierając oczu.
— Na kogo? — zdziwił się Kazimierz.
— No, na te twory, co siedziały we wnętrzu Karela. Które już przeniknęły do mózgu Tałanowa i Junga. Zapoznaj się! Przynajmniej w razie czego będziesz wiedział, z kim masz przyjemność.
Kazimierz z zapartym tchem spojrzał w okular. — To te… zakrzywione pałeczki? — zapytał.
— Właśnie one. Neurowirusy. Zabójcy komórek nerwowych.
Kazimierz powoli się wyprostował. Jego twarz spochmurniała, oczy pociemniały i przestały lśnić blaskiem.
— Ciężko na to patrzeć, kiedy się wie… — urwał i machnął ręką.
— Przygotuj preparat z probówki numer siedem. A ja tymczasem odnotuję wyniki. — Wiktor wziął z półki vademecum bakteriologiczne, przerzucił je i zaczął notować w zeszycie: „Przy bakterioskopowym badaniu komórek wzgórka wzrokowego, zabarwionych gencjaną, stwierdzono rozległe zniszczenia komórek — rozmiękanie, rozpad ziarnisty, zanik. W zbadanych poprzednio komórkach z innych odcinków mózgu takich zmian nie stwierdzono. Po zadziałaniu na komórki wzgórka wzrokowego taniną i solami srebra, udało się wykazać obecność nieznanego wirusa (w naszym vademecum takiego typu nie ma)”. Odłożył pióro. „Oczywiście, powinny one być nie tylko w komórkach wzgórka wzrokowego. Prawdopodobnie można by je znaleźć w utkaniu siateczkowym…” No, dobrze! Obejrzymy jeszcze preparat z tkanki mózgowej prawej okolicy ciemieniowej, z bezpośredniego sąsiedztwa ropnia… Gotowe, Kaziu?
— Możesz spojrzeć. „W prawej okolicy ciemieniowej, w pobliżu ropnia pourazowego i pasa nacieku leukocytarnego — pisał dalej Wiktor — stwierdzono rozległe zniszczenia komórek nerwowych, spowodowane wirusem. Zniszczenia te w niektórych miejscach przylegają bezpośrednio do nacieku…” — Wiktor zamyślił się. „Tak, Karela czekały tylko cierpienia, wielkie bóle… Nie było dla niego żadnej nadziei. Gdyby o tym wiedział… A jednak może anabioza?… — Ścisnęło go w okolicy serca na samą myśl. — Nie, to wszystko są nieodwracalne zmiany. Umarłby na Ziemi w czasie operacji albo bezpośrednio po niej. Nie pocieszaj się, to jest zwyczajne tchórzostwo! Najpierw nie zgodziłeś się na anabiozę, a potem jeszcze nie dopilnowałeś…”
— Och, jak mi się chce pić — wystękał Kazimierz. — W gardle zasycha do bólu.
— Nie wolno ci pić, Kaziu. Musisz pocierpieć jeszcze troszeczkę. Weź kawałek waty, owiń gazą, zamocz w lizolu i przetrzyj dokładnie wszystko, co znajduje się w kabinie.
Potem zostaw tutaj kombinezon i jak najszybciej idź pod natrysk.
Wrócisz tu, jak odpoczniesz i się posilisz.
— A co będzie z tobą? Boję się zostawić cię samego — ledwo zdołał
wyszeptać Kazimierz.
— Nie denerwuj się. Zastaniesz wszystko w zupełnym porządku — odparł Wiktor. — Pamiętaj, co ci mówiłem: nie zbliżaj się do Władysława i rozmawiaj z nim przez maskę. I niech on także wkłada maskę. Gazę macie u siebie w kabinie. I przenieś się na spanie gdzie indziej. Chociażby do kabiny Tałanowa. Tylko weź lizol i wszystko tam dobrze powycieraj.
Obiecujesz?
— Obiecuję — odparł ponuro Kazimierz. — Niech to wszyscy diabli!
Władysław się nie zgodzi!
— Władysław to doświadczony astronauta. On wszystko zrozumie.
Stuknij się w głowę, człowieku! To jest nasza ostatnia szansa, inaczej — zginiemy wszyscy!
Wiktor posiedział w samotności, potem wstał i niepewnym krokiem poszedł do izolatki. Tałanow spał. Jung zgarbiony siedział na łóżku ze spuszczoną głową i rękami bezwładnie zwisającymi pomiędzy kolanami.
Nawet nie drgnął, gdy Wiktor wszedł.
— Jak się czujesz, Herbercie?
Jung powoli uniósł głowę i popatrzył na Wiktora swoimi błękitnymi oczami. Już nie zezował. Ale jego spojrzenie było jakieś dziwne, trochę nieprzytomne.
— Nie wiem. Wszystko wyraźnie widzę i mogę się normalnie poruszać.
Tak jak gdyby choroba przeszła. Ale stałem się zupełnie inny. Czuję to.
— A jakim się stałeś?
— Zupełnie innym — powtórzył Jung. — Nie wiem, jak ci wytłumaczyć. Rozumiem, co się dzieje wokoło, ale właściwie nic mnie nie obchodzi. A czy można być obojętnym? Oto zachorował Tałanow i wszyscy pewno zachorują, a potem zginiemy, a mnie wcale nie jest żal ani was, ani siebie. I żony mi nie jest żal, ani dzieci, chociaż tak ich przecież kochałem. — Wiktor mówił cicho i beznamiętnie. — Celowo myślałem o tym, co się z nami stanie, starałem się wyobrazić sobie wszystko do najdrobniejszych szczegółów, i nic przykrego nie odczuwałem. Uczucia zginęły. I w ogóle nic mi się nie chce; ani jeść, ani pić, ani spać..
— To jest nawet wygodne — próbował zażartować Wiktor. A gdy Jung nie zareagował, dodał z westchnieniem:
— No, to niech cię zbadam.
Herbert był pozornie zdrów, spadło tylko napięcie całego organizmu.
Serce pracowało ospale, ciśnienie krwi było trochę poniżej normy, odruchy ścięgniste osłabły. „Ostry stan już przeminął — pomyślał Wiktor patrząc na Junga. — Jak burzliwie przebiega ta choroba! Okres utajenia prawdopodobnie nie trwa dłużej niż dwie doby. Okres ostry również.
Wirusy już osiągnęły mózg i na dobre usadowiły się w swoich ulubionych miejscach. I co dalej? Śmierć? Pomieszanie zmysłów? A może tylko częściowe obniżenie wydolności? Czego możemy się spodziewać po tej sympatycznej, spokojnej planecie z jej podziemnymi mieszkańcami i tajemniczymi wrogami?” I nagle przypomniał sobie, jak jeszcze tak niedawno, obserwując z górnego włazu rakiety spokojną różowoczerwoną dolinę, marzył o romantyzmie, o nadzwyczajnych wydarzeniach, o spotkaniu z rozumnymi istotami innych światów. „Stałem się zupełnie inny… — wymówił półgłosem słowa Junga. — Kto wie, co będzie dalej.
Na razie… stałem się dorosły. Tak to chyba można określić”. W ciągu ostatnich dwóch — trzech dni przeżył więcej zmartwień, rozpaczy i zmęczenia niż przez całe dwadzieścia sześć lat swego życia. Nie był już w tej chwili wyrośniętym chłopcem marzącym o bohaterskich wyczynach, lecz mężczyzną, który podjął ciężką walkę. Był chory i śmiertelnie znużony, ale miał pewność, że wytrwa do ostatniego tchu, gdyż odpowiada za życie kolegów. Pomyślał także, że gdyby Jung był lekarzem, to może odpowiedzialność dodawałaby mu bodźca i wtedy, jeżeli nie uczucie, to przynajmniej rozum podpowiadałby, jak należy postępować. I byłoby mu lżej… „Fantazja! — zawyrokował nagle. — Wszystko zależy od rodzaju uszkodzenia mózgu. Kto wie, co spotka jeszcze ciebie samego. To na pewno jest jakaś lżejsza postać choroby. I w dodatku lepiej od innych reagujesz na energinę… Karel… Karel… ale co się z nim stało? Ropień pourazowy… a może jednak nie pourazowy?
Jednak nie! Przecież te wirusy nie mogą…”
— Herbercie, postaraj się przypomnieć sobie — powiedział łagodnie, ale z naciskiem. — Ty przecież byłeś z Karelem nie po raz pierwszy w Kosmosie. Nie słyszałeś, czy przechodził on jakiś uraz czaszki?
Jung podniósł wzrok.
— Przechodził — stwierdził beznamiętnie. — Karel mówił mi to.
— Kiedy? Kiedy to powiedział?
— Na krótko przed śmiercią — z taką samą obojętnością odparł Jung.
— Powiedział, że przed dwoma laty, w czasie ostatniego rejsu, zderzyli się z rojem meteorytów. Doznali silnego wstrząsu, a on uderzył głową o pulpit sterowniczy i stracił przytomność.
— Dlaczego on to powiedział? I dlaczego milczał przedtem?!
Jung monotonie i spokojnie ciągnął:
— Mówił, że zaczął miewać bóle głowy. Lekarze go uprzedzali, żeby się natychmiast zgłosił do kliniki, gdyby miał bóle głowy, i poddał się operacji, gdyż w przeciwnym razie zwariuje i umrze.
— A więc zdecydował, że nie warto czekać! Ale dlaczego nam tego od razu nie powiedział?
— Ja dopiero teraz zrozumiałem, że on naprawdę mi to mówił.
Przedtem myślałem, że mi się tylko zdawało.
— Ale jak go puścili na lot, skoro był chory? Jak mu się udało ukryć to przed kolegami ze stacji księżycowej? — wykrzykiwał Wiktor, zwracając się raczej do siebie samego niż do Junga. — Przecież w jego kartotece nie ma najmniejszej wzmianki o urazie.
— Pewno chciał latać — odparł Jung.
— Tak, oczywiście… W każdym razie samobójstwa Karela nie spowodował wirus. A myśmy się bali…
— Ta choroba prawdopodobnie nie może spowodować chęci samobójstwa — spokojnie zauważył Jung. — Początkowo oszałamia i napędza strachu, ale później pozbawia władzy nad własnym ciałem i nad własnymi ruchami. Karel mógł popełnić samobójstwo tylko dlatego, żeś bezpośrednio przedtem dał mu tabletkę energiny. Gdyż potem… potem człowiekowi jest wszystko jedno…
Powiedział to bez goryczy w głosie, ale Wiktor tak się przeraził, że miał ochotę krzyknąć. Usłyszał jakieś stłumione stukanie i nie od razu się zorientował, że ktoś zapukał do drzwi przedziału lekarskiego.
— Wpuść mnie! — wołał Kazimierz za drzwiami. — Już się przygotowałem.
Wiktor otworzył. Kazimierz stał w masce i lekkim kombinezonie.
— Jestem. Stąd pójdę pod natrysk. Tam odkażę siebie i kombinezon.
Władkowi już powiedziałem, by się nawet nie zbliżał do natrysków. Niech się myje w kabinie śluzowej.
— Dlaczego nie śpisz? — zapytał Wiktor ciężko siadając na krześle.
— Nie jestem zmęczony. Umyłem się, najadłem i napiłem — wszystko w najlepszym porządku. Chcemy z Władysławem pojechać do miasta, pogadać z tymi podziemnymi mieszkańcami. Już nawet sporządziłem słowniczek i gramatykę.
— Tak szybko? — zdziwił się Wiktor.
— A od czego jest „Ling”? Wiesz, jakie to cudo! Krótko mówiąc, Władysław przysłał mnie do Tałanowa po błogosławieństwo. On na pewno nie zaoponuje.
— Tałanow śpi — odparł Wiktor. — I w ogóle jest chory. Ale oczywiście, jedźcie! I postaraj się u nich dowiedzieć, co to za choroba, czym się kończy i jak się przenosi zakażenie. Może mają na nią jakieś lekarstwa?
— Dowiem się, oczywiście. Chociaż nie wyobrażam sobie, jak będziemy korespondować przez ścianę.
— Ale dlaczego oni nie wychodzą?
— Boją się glegów. A my nawet nie wiemy, co to są te glegi i jak wyglądają. Może i my powinniśmy się ich bać? A co ty będziesz robił?
— Ja będę spał — odparł Wikor. — Jak przyjedziesz, to mnie obudzisz.
Jestem przeraźliwie śpiący.
— Spij, naturalnie! — pospiesznie zgodził się Kazimierz. — Przecież jesteś cholernie zmęczony.
Wiktor czuł, że Kazimierz przygląda mu się z trwogą, ale było mu już wszystko jedno. Wiedział, że jeżeli choć trochę nie odeśpi zaległości, dalej nie pociągnie.
— Idź. Wszystko będzie w porządku. Nic się nie bój — powiedział na pożegnanie.
Ledwie powłócząc nogami, wrócił do izolatki. Jung nadal siedział bez ruchu, z wzrokiem utkwionym w podłogę.
— Herbercie — cicho odezwał się Wiktor. — Jeżeli położę się spać, czy obudzisz mnie za trzy godziny?
— Naturalnie. — Jung spojrzał na zegarek. — Za trzy godziny? To znaczy obudzę cię o dziesiątej dwanaście. Możesz spać spokojnie.
— A ty będziesz tak siedzieć? — zapytał Wiktor, wyciągając się na łóżku. — Jeżeli się dobrze czujesz, spróbuj uporządkować swoje notatki.
Przecież miałeś zamiar to zrobić.
Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Jung podniósł się w milczeniu i podszedł do stołu. Potem od razu zasnął.
Tym razem było łatwiej się dogadać. Tam, za ścianą, przygotowali się na ich przyjście: oczyścili duże okno, za którym teraz stało aż czworo.
Kiedy oczy trochę przywykły do białawej, migocącej mgły, Kazimierz powiedział:
— Nie, oni nie są jednakowi. Nam się wydają podobni do siebie jak kropla wody tylko dlatego, że różnią się bardzo od nas. Podobnie jak Europejczykowi początkowo wydają się podobni wszyscy Chińczycy czy Japończycy. Popatrz, ten wysoki — to starzec. A ten z tyłu na pewno jest jeszcze bardzo młody, a raczej nie… to kobieta. Bez wątpienia — kobieta.
— Ale, co ty gadasz! — zaprzeczył Władysław.
— Zobaczymy! — Kazimierz nadał przyglądał się dziwnym ptasim twarzom czytającym ich list, przytknięty do ściany.
Po przeczytaniu zaczęli w ożywiony sposób rozmawiać między sobą.
Ich gestykulacja i mimika były tak swoiste, że trudno było wywnioskować, czy się cieszą, czy smucą. Kazimierz odnosił wrażenie, że są czymś ogromnie rozgniewani, a potem wydało mu się, że za ścianą prowadzą zażarty spór. Jeden z dyskutujących odwrócił się do astronautów i zaczął coś gorączkowo wykrzykiwać, potem nagle zamilkł z otwartymi ustami.
— Przypomniał sobie, że prosiliśmy, by nie mówili, tylko pisali — domyślił się Kazimierz.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy. Genialny jasnowidz — zażartował Władysław.
— Żebyś przeczytał tyle ich książek, ile ja w ciągu ostatnich dni, też byłbyś spostrzegawczy… O, już zaczęli pisać… No naturalnie, to kobieta.
Czego się śmiejesz? Kobiety noszą tutaj wysokie nakrycia głowy i mają jaskrawsze ubrania niż mężczyźni.
— Ale ślicznotka! — zadrwił Władysław.
— A wyobrażasz sobie, jakimi potworami my się im wydajemy? — uśmiechnął się Kazimierz. — Z naszymi grubymi nosami i wargami, z maleńkimi oczkami, wielcy, niezgrabni… No, list jest już gotów.
Do przegródki przytknięto list. Kazimierz w napięciu zaczął go odczytywać, co chwila zerkając do słowniczka. Władysław cały czas przyglądał się stojącym za ścianą. Teraz i on zauważył, że nie są jednakowi. Nawet oczy mają różne. Starzec i kobieta — wielkie i trochę jaśniejsze, jak gdyby ciemnozielone lub ciemnobrązowe, a pozostali dwaj — zupełnie ciemne, prawie czarne. I mają powieki: cienkie, pomarszczone błonki, troszkę ciemniejsze niż cała twarz, ale można było je dostrzec wtedy, kiedy ludzie — ptaki opuszczali wzrok. Były to pierwsze rozumne istoty, jakie miał okazję oglądać Władysław. W czasie pierwszych dwóch lotów na nieznane planety widział tylko jaszczurki i ryby. Myślał już, że i tutaj zobaczy to samo. Ludzie-ptaki także patrzyli na niego i Władysław czuł się pod ich napiętym, uporczywym spojrzeniem trochę nieswojo.
— Posłuchaj, co oni piszą — zagadnął go Kazimierz. — Albo poczekaj, sprawdzę jeszcze raz.
Podkreślił jedno słowo w liście, przyłożył papier do ściany i wskazał na skafander. Za ścianą dwukrotnie machnęli ręką z prawa na lewo.
— Tak jest — z zadowoleniem powiedział Kazimierz. — Słuchaj: „Nie mamy skafandrów. Skafandry chronią przed glegami. Ale bądźcie ostrożni. Możecie nam pomóc, jeżeli wrócicie tu ponownie i dostarczycie nam środków przeciwko glegom. Kiedy będziecie mogli wrócić?”
— Bardzo rzeczowy list — zauważył Władysław. — Zostaje tylko wyjaśnić, co to są glegi i jakie środki są przeciwko nim potrzebne. Może broń termojądrowa?
— Tylko tego im brakowało! — poważnie odparł Kazimierz. — A co do glegów, zdaje się, że jestem na tropie. Zresztą sprawdzimy, chociaż moje pytanie wyda im się śmieszne.
— Czy oni umieją się śmiać?
— Przypuszczam. Istota rozumna bez poczucia humoru? To chyba niemożliwe. — Kazimierz szybko napisał coś na arkusiku papieru i przytknął go do ściany. — Zapytałem ich: „Jak wyglądają glegi i gdzie je można zobaczyć?” Spójrz, jak się śmieją.
— Chyba raczej się dziwią. Po prostu ich oszołomiłeś! — Władysław przyglądał się szeroko roztwartym ptasim ustom. — Moim zdaniem, nie mają zębów.
— Jednolita kostna płytka na brzegach szczęk. Jest mało widoczna.
— A włosy mają?
— Owszem, tylko nie takie jak my. Coś w rodzaju krótkiej, lśniącej sierści na głowie i plecach. Na twarzy nie mają zarostu. Czego się otrząsasz? Myślisz, że jak masz co golić i strzyc, to jesteś piękny jak bóstwo? Czego jeszcze chcesz? Ciesz się i bądź szczęśliwy. Acha, odpowiadają! No oczywiście, jest tak, jak przypuszczałem. Glegi — to są te pałeczki, którymi się tak zachwycałem wczoraj przy mikroskopie.
— Wirusy?
— Właśnie! Prawdopodobnie przed wirusami ukryli się w podziemiach.
Ale skąd się wzięły te glegi? Czyżby zostały zawleczone z innej planety?
Gdyby były miejscowe, mieszkańcy mieliby dość czasu, żeby się do nich przyzwyczaić i przystosować. Zaraz o to zapytam. — Skreślił parę słów i natychmiast przytknął do ściany. — Napisałem im: „Musimy wszystko wiedzieć o glegach, gdyż inaczej nie potrafimy wam pomóc”.
— A jak możemy im pomóc w ogóle?
— Właściwie wcale nie możemy. Nawet nie wiemy, czy się jakoś dostaniemy na Ziemię. Ale jeżeli się dostaniemy, to tam już te glegi przyskrzynią. Daliśmy sobie radę i z wścieklizną, i z chorobą Heinego-
Medina, i z grypą. A przecież wirusów grypy było licho wie ile rodzajów.
Czytałeś, jak szalała grypa jeszcze dwadzieścia lat temu? Epidemia za epidemią. Tylko żeby się dostać do swoich. Odbędziemy kwarantannę na stacji Księżycowej, wyleczą naszych chorych…
— Ech ty, niepoprawny optymisto! — westchnął Władysław. — Dlaczego przypuszczasz, że nie zachorujemy wszyscy?
— Okres wylęgania tych glegów jest bardzo krótki, a ty i ja do tej pory jakoś chodzimy. Może jesteśmy odporni? Ty posterujesz rakietą, a ja z Wiktorem będę pielęgnował chorych i robił wszystko, co potrzeba.
Chociaż, moim zdaniem, Wiktor także jest chory, mimo że stara się jakoś trzymać. Może ma lżejszą postać choroby?
— Wiktor jest chory? — nachmurzył się Władysław. — Od dawna?
— Już wczoraj mi się nie podobał. Dzisiaj stracił przytomność. Co prawda, to może być i coś innego, niekoniecznie glegi.
— A co jeszcze? Wiktor jest zdrowy jak byk i zupełnie młody. — Władysław zamilkł. — Długo się czegoś naradzają. Niee!! Dotrzemy jakoś na Ziemię na pewno. Tylko że wrócimy tutaj nieprędko.. Najwcześniej za dziesięć lat. My czy inni, to wszystko jedno. Ile oni już tak siedzą pod ziemią?
— Zaraz się dowiemy. Napisali do nas znów krótki, ale rzeczowy list. „Za dwa sinemi…” To jest ich miara czasu. Sinemi — to tyle, co naszych czterdzieści albo czterdzieści pięć minut. To znaczy za półtorej godziny. „Weźcie książki, są tam, gdzie i listy”. To znaczy w bocznym korytarzu? „W książce wszystko jest napisane”. Cóż, doskonale! — Dwukrotnie machnął ręką z prawa na lewo. Istoty za ścianą spojrzały po sobie i szeroko otworzyły usta. — Oni się tak śmieją lub uśmiechają, zapewniam cię. Ale poczekaj, zadajmy im jeszcze jakieś pytanie. Zaraz! — sięgnął po nowy arkusz papieru. — „Jak długo żyjecie na dole?”
— Zapytaj o najważniejsze — ponuro zauważył Władysław. — Co się dzieje z chorymi? Umierają, wariują czy co? I jak uchronić się przed chorobą?
— Masz rację! — Kazimierz się wzdrygnął. — Aż strach pytać… No, już napisałem.
Władysław poczuł, że jego także obleciał strach. Czekał w napięciu przyglądając się, jak wysoki starzec kreśli białym prętem znaki na cienkiej płytce. „Pręt jest biały, a znaki ciemnoczerwone — mimochodem pomyślał Władysław. — Szybciej by już skończył pisanie”.
Tabliczka mocno przylgnęła do ściany. Kazimierz zaczął tłumaczyć:
— Pod ziemią są niedawno. Według naszej rachuby mniej więcej siedem lat. Ich rok jest krótszy. Co do choroby, to nie wszystko rozumiem.
Powiadają, że sami dokładnie nie wiedzą. „Przedtem umierali tylko słabi i starzy. Teraz, być może, jest inaczej, nie wiemy. Zresztą, to jest gorsze niż śmierć. O wszystkim przeczytacie w książce. Włożę do niej list”. Widzisz, starzec usiadł i już pisze. Jeszcze jedno zdanie: „Glegi przenikają razem z oddechem”. To znaczy zakażenie kropelkowe.
— Zapytaj, czy dużo ich tam jest pod ziemią, czy są zabezpieczeni przed glegami i w ogóle, jak im się żyje. I kto oni są, członkowie rządu czy co?
Tym razem odpowiedź pisała kobieta. Starzec tylko przeczytał kartkę i znów wrócił do swego listu.
— Mówią, że jest ich bardzo dużo, że jest im ciasno, że ciągle kopią nowe korytarze i budują podziemne miasta. Glegi tu nie przenikają, ale wielu spośród nich przeszło chorobę, kiedy jeszcze mieszkali na górze.
Książkę przyniesie ten, co przebył chorobę, byśmy popatrzyli, do czego ona doprowadza. Wszystkim jest bardzo źle pod ziemią, psuje się wzrok, wielu choruje i umiera od skąpego pożywienia i braku powietrza.
Rozmawiają z nami w tajemnicy przed rządem. Są uczonymi. Te trzy splecione koła na piersi, to symbol ich wiedzy. Czytałem już o tym. Jeżeli uda się oczyścić planetę od glegów, wszyscy wyjdą na górę i będą żyć normalnie. A jeżeli rząd będzie temu przeciwny, lud się zbuntuje i obali go. Ponownie pytają, czy możemy im pomóc i kiedy będziemy mogli wrócić. No i co im odpowiedzieć?
— Napisz całą prawdę. Że jesteśmy chorzy. Że mamy nadzieję dotarcia do Ziemi. Że tam znajdą środki przeciwko glegom. Że wrócimy nieprędko, ale wrócimy na pewno. Zapytaj jeszcze, czy istnieje odporność przeciwko glegom?
— Nie wiem, jak się to u nich nazywa. Ale dobra jest, jakoś napiszę. — I Kazimierz zaczął kreślić znaki, co rusz zaglądając do słownika.
Władysław oparł się o ścianę, patrząc w migocącą dal podziemnego korytarza. „Chciałbym wiedzieć, czym się to wszystko skończy…
pomyśleć tylko, co by było, gdyby Karel nie natknął się na tego zwierzaka! Ale rzucić wszystko i ukryć się pod ziemię ze strachu przed tymi przeklętymi glegami?… Skąd się jednak one wzięły, to zagadkowa historia… No, wkrótce się wszystkiego dowiemy”. I znów popatrzył na podziemnych mieszkańców miasta. I siedmiopalczaste istoty o wyłupiastych oczach wydały mu się teraz jakoś bardziej sympatyczne. „Ostatecznie można się do nich przyzwyczaić. Do czarnej skóry i kręconych, wełnistych włosów też trzeba było przywyknąć, a ja do Luisa Mbonge tak się przyzwyczaiłem, że jest mi bliższy niż brat… Czytają notatkę. Kobieta odrzuciła do tyłu głowę i skrzyżowała ręce na piersiach.
Rozpacz? Zmartwienie? Dlaczego tak przypuszczam? No tak, gwałtowny gest… a poza tym jest rzeczą wątpliwą, żeby treść naszej notatki mogła ich ucieszyć. U pozostałych twarze także się zmieniły. Aha, piszą… Co oni nam napiszą?” „Wasza choroba, to wielkie zmartwienie dla nas — tłumaczył Kazimierz. — Jak to się stało? Czyżby skafandry nie zabezpieczały?
Chcemy mieć nadzieję i wierzyć razem z wami. Będziemy czekać. Są tacy, wobec których glegi są bezsilne. Ale jest ich bardzo mało. Życzymy wam szczęścia!”
Astronauci spojrzeli po sobie.
— No cóż — powiedział po chwili Władysław. — Wierzmy i nie traćmy nadziei. Nic nam innego nie pozostaje. Szybciej by dostarczyli tę książkę. Bo jeżeli z Wiktorem jest zupełnie źle…
— O, do diabła! — wykrzyknął Kazimierz. — Masz rację. Ale wracać bez książki…
— Nie! Musimy poczekać… Opowiedz o tym zwierzaku. Może im się to przyda.
Po przeczytaniu kartki Kazimierza, kobieta znów gestem okazała rozpacz. Dał się słyszeć ożywiony szczebiot. Potem do ściany przytknięto notatkę: „To był sunimi. Przestraszył się. O sunimi przeczytacie w książce”.
— Sunimi to sunimi — powiedział Wiktor. — Ale któż to mógł wiedzieć, że ze strachu podrze skafander! Ech, Karel, Karel… Ale à propos, prawdopodobnie mają skafandry, skoro istnieje nawet takie słowo.
Zapytaj, jak u nich wyglądają loty w Kosmos. Czy już latali, a może gościli już kogoś?
W odpowiedzi zakomunikowano, że istnieją skafandry, a także lżejsze ubrania ochronne, ale wszystko to znajduje się w rękach rządu, a oni nie mają do tego dostępu. Nikogo z innych planet tu nie było, chyba że w ciągu ostatnich lat, kiedy oni już siedzą pod ziemią. Sami szykowali się do lotów międzyplanetarnych, ale wszystko, rzecz jasna, wzięło w łeb, jak tylko zjawiły się glegi.
— Zjawiły się! — wykrzyknął Kazimierz. — To znaczy, że przedtem ich nie było. Ale skąd się zjawiły?
— O, zobacz, tam za ścianą jest jakiś nowy. A oto i książka! Jaka wielka! Ale będziesz miał robotę!
— Nie tyle ja, ile „Ling”. Da sobie radę, bądź pewien. Do samej ściany przyprowadzili tego, który przyniósł książkę. Nie różnił się od innych wyglądem, jedynie odzieżą, krótszą i koloru czerwono-czarnego. Po lewej stronie piersi miał przytwierdzoną dużą, jasną tabliczkę, w rodzaju szyldu z jakimiś znakami.
— To zdaje się stanowi dowód, że należy on do niższej warstwy społecznej — wyjaśnił Kazimierz. — Przyczepiają im takie szyldy z wymienieniem zawodu i miejsca pracy.
— Miły obyczaj, prawda? — powiedział Włodzimierz. — Trąci faszyzmem.
— Taak. Myślę, że i bez glegów życie tutaj było niezbyt wesołe…
Popatrz, ten przecież wygląda na zupełnie zdrowego, tylko jest jakiś ospały. Spójrz, co oni z nim wyprawiają?
Istota w czerwono-czarnym ubraniu zaczęła się kiwać, a potem wykonywać przysiady mechanicznie, zupełnie jak lalka, otwarłszy lekko usta. Astronauci spostrzegli, że spełnia on polecenie kobiety. Starzec w tym czasie siedział i pisał list, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co się wokół dzieje.
Czerwono-czarna istota to zamierała, to na komendę wykonywała różne ruchy. Władysławowi ciarki przeszły po grzbiecie.
— Oto w czym rzecz… — wyszeptał. — Gorsze niż śmierć…
Oczywiście… człowiek staje się marionetką.
Czerwono-czarna istota rozwarła szeroko usta i zastygła z podniesionymi rękami. Potem, na komendę, powoli nachyliła się do przodu, dotykając palcami podłogi, i ponownie znieruchomiała. „Cc on czuje? Co on myśli? A może w ogóle utracił rozum?” — zastanawiał się Władysław. Spojrzał na Kazimierza. Ten stał blady jak płótno, a jego niebieskie oczy były rozszerzone i błyszczały jak w gorączce.
— Napisz im, że się spieszymy — powiedział po chwili Władysław. — Już chyba dość tego widowiska. I powiedz także, że my raczej już więcej nie przyjdziemy. Co do książki, to zapytaj, czy możemy ją zabrać ze sobą na Ziemię.
Po przeczytaniu nowego listu, za ścianą zaczęto gwałtownie machać rękami z prawa na lewo. Czerwono-czarna istota także machnęła ręką.
Potem włożono do księgi list i wręczono ją czerwono-czarnemu. Wkrótce zjawił się on w bocznym korytarzu i podał książkę. Władysław wziął ją do ręki; rzeczywiście była bardzo ciężka. Astronauci z przerażeniem i współczuciem przyglądali się posłańcowi zza ściany. Był ubrany w obszerną tunikę z krótkimi rękawami, sięgającą kolan, wymalowaną w szerokie czerwone i czarne spirale. Wynurzała się z niej cienka, ciemna szyja z jakimiś dziwnymi poprzecznymi liniami, podobnymi do blizn.
Głowę miał obnażoną i Władysław ze zdziwieniem przyglądał się czerwonej, lśniącej sierści, pokrywającej równomiernie czaszkę, małe, ostre i ściśle przylegające uszy oraz kark.
— Moim zdaniem — powiedział — są oni bardziej niż my podobni do zwierząt i ptaków.
— My za to jesteśmy tak podobni do małp, że szkoda słów — zaopiniował Kazimierz. — Żałuję, że nie ma tu ani Junga, ani Wiktora!
Oni by z większym zainteresowaniem i większą korzyścią obejrzeli tego mołojca.
Kazimierz spojrzeniem zapytał stojących za ścianą o przyzwolenie i odniósł wrażenie, że zrozumieli, o co mu chodzi. Podszedł zatem do czerwono-czarnego posłańca, obejrzał go i ostrożnie obmacał. Budową czerwono-czarny bardzo przypominał człowieka, był tylko wątlejszy, miał mniej rozwinięte mięśnie i węższą klatkę piersiową.
— Wiesz, on jest cały jakiś taki wygładzony. Wszystko opływowe, równe, nie ma naszych stawów, klatka piersiowa nie wysklepiona, talii nie widać. Popatrz, jakie ma ręce i nogi: równe, wszędzie jednakowe, jak rurki. Nawet nie widać, w których miejscach się zginają. — Przy tych słowach zgiął rękę czerwono-czarnego, który się temu biernie poddał…
— Widzisz, zgina się mniej więcej w tym samym miejscu, co u nas, ale nic nie znać. Jednak dobrze, że oni nas nie widzą bez skafandrów: uznaliby nas za potworów.
— A niech ich licho… — odezwał się z uśmiechem Władysław. — Przystojniaki, nie ma co mówić. Cała skóra pomarszczona, jak u starców. I ta sierść… brr!
— Nie gadaj głupstw — oburzył się Kazimierz. — Skórę mają delikatną i przyjemną, a sierść jedwabistą jak u kota. Pogłaszcz, dziwaku!
Władysław ostrożnie pogłaskał czerwono-czarnego po szyi. Ale szybko cofnął rękę.
— Popatrz, oni się z nas śmieją! — powiedział z goryczą. Za ścianą rzeczywiście wszyscy pootwierali usta. — Kończ tę zabawę. Musimy się pośpieszyć.
— Masz rację — odparł zmartwiony Kazimierz. — Ale zrozum, pierwszy raz mam okazję…
— Ja także. Nigdzie dotąd czegoś takiego nie widziałem. Zacznijmy się żegnać.
Kazimierz napisał: „Odchodzimy. Żegnajcie. Zrobimy wszystko, by jak najszybciej wrócić i wam pomóc”. Za ścianą wszyscy unieśli ręce ponad głowy, a potem powoli złożyli je dłońmi na zewnątrz.
— To jest pożegnanie — powiedział Kazimierz, powtarzając ten sam gest.
Władysław także uniósł ręce nad głowę i złożył je.
— Poczekaj, a ten? — zapytał wskazując czerwono-czarnego, stojącego nieruchomo obok. Kazimierz napisał: „Dlaczego on nie odchodzi?” Za ścianą zaczęto się naradzać. Potem starzec napisał: „On powinien wejść innym przejściem: tam zabiją glegi. Ale możecie wziąć go ze sobą.
On wam pomoże”.
— Ze sobą? — przeraził się Władysław.
— Wiesz, to jest myśl! — ucieszył się Kazimierz. — Nie szkodzą mu glegi, jest posłuszny, niczego się nie boi, niczemu nie dziwi.
— A skąd ty wiesz? Może to się tylko nam tak wydaje. Przecież to jest człowiek, a przynajmniej coś w rodzaju człowieka.
— Nie, nie możemy odmawiać! — zdecydowanym głosem powiedział Kazimierz. — Kto wie, co się z nami stanie? Może wszyscy zachorujemy.
— Co on wtedy zrobi?
— Rzeczywiście! Ale jeżeli nie wszyscy, to on pomoże. Nawet jeżeli ty zostaniesz sam.
— Może masz rację — w zamyśleniu odparł Władysław. — Oni oczekują od nas pomocy… Więc powiedz im, że się zgadzamy, chociaż nie bardzo wiem, co mamy z nim robić. Zapytaj, czy umie czytać i pisać i co on w ogóle umie.
Okazało się, że czytać i pisać umie, że można go wyuczyć każdej niezbyt skomplikowanej pracy: zapamięta i będzie posłuszny. Nazywa się Ini. Trzeba mu kazać jeść, pić, spać, pracować, gdyż sam nie wie, co ma robić, i może umrzeć z głodu.
— Ale, ale, czym się go karmi? — zapytał wstrząśnięty Władysław.
— Obawiam się, że to ustalimy dopiero w praktyce — westchnął Kazimierz. — Sprawa nie jest prosta, ale warta ryzyka. Poza tym, może go wyleczą na Ziemi.
— Boję się — uśmiechnął się Władysław — że umrze ze strachu, jak się znajdzie w innym świecie… No, dobra jest, idziemy…
Jeszcze raz uczynili gest pożegnania pod adresem podziemnych mieszkańców. Starzec coś krzyknął i wykonał ruch ręką; czerwono-czarny odpowiedział gestem potwierdzenia i podążył za astronautami.
— Popatrz, nawet się nie obejrzał — zwrócił uwagę Władysław. — Jest mu wszystko jedno! Ale dziwy!
Znów krążyli jasnymi spiralami opuszczonego miasta, a różowe, purpurowe i pąsowe gałęzie uderzały i ocierały się o szyby wszędołazu, jak gdyby się go czepiając i w milczeniu błagając o ratunek.
— Rozumiesz, Władku — powiedział Kazimierz — mam takie uczucie, jak gdybyśmy uciekali i zostawiali ich w nieszczęściu. Wiem, że głupio, ale…
— Oczywiście, że głupio, nawet bez żadnego „ale” — odparł Władysław. — To jest chyba biblioteka. Może się zatrzymamy?
Okrągły złocisty gmach, zważając się, piął się tarasami do góry. Na najwyższym okrągłym podeście błyszczały trzy splecione różnobarwne koła.
— Wątpię, czy tak od razu znajdę coś odpowiedniego — wyraził obawę Kazimierz. — Poprzednim razem na chybił trafił wziąłem parę książek; wybierałem przede wszystkim te, gdzie było dużo ilustracji.
— Weź ze sobą… jak go tam… Ini.
— Wiesz, to niezła myśl. — Kazimierz się ożywił; widać było, że nie uśmiechała mu się samotna wędrówka. — Ini!
Ini posłusznie wygramolił się z pojazdu za Kazimierzem. Władysław obserwował, jak gdzieś w połowie długości zginają się jego proste, rurkowate nogi i zdawało mu się, że Ini lada chwila złamie się i upadnie.
Ale Ini w ślad za Kazimierzem wchodził po stopniach otaczających gmach i zniknął za owalnymi drzwiami obrotowymi.
Władysław się obejrzał. Po raz pierwszy pozostał sam w tym obcym świecie, zawsze bowiem, dla bezpieczeństwa, chodzili parami. Panowała tu zupełna cisza. Było ciepło. Przezroczyste i prawie bezbarwne niebo tylko na horyzoncie zagęszczało się w jasną zieleń. Władysław oparł się o wszędołaz. Było przyjemnie czuć za plecami mocną i pewną ostoję.
Przyglądał się bujnym pąsowym krzewom otaczającym bibliotekę i płynnie powyginanym różowo-pomarańczowym gmachom zamykającym plac. Wydawało mu się, że widzi, jak na dole, pod ziemią, poruszają się odwykli od światła wielkoocy ludzie z ostrymi, ptasimi twarzami, jak tam chodzą, stale odczuwając ciężar wiszących nad nimi sklepień, podobnych do płyt nakrywających groby, w których ich żywcem pogrzebano. „Przekleństwo — powiedział z goryczą do siebie. — Na cóż się zdadzą rozważania? Trzeba szybko dostać się na Ziemię i wysłać tu pomoc. Ot co…”
Wiktor patrzył na drzwi izolatki.
— Zaprowadź go od razu do natrysków. Tę tunikę wydezynfekuj, obuwie także i zamknij do hermetycznej szafy. Znajdź coś dla niego z naszych ubrań, chociaż jest mały i chudy i wszystko będzie na nim wisiało… Trzymaj go na razie u siebie, ucz języka, pomóż mu się zorientować we wszystkim. Do mnie przychodź sam. — Ponownie spojrzał na drzwi. — Herbertowi nawet do głowy nie przyjdzie zajrzeć tutaj. Już jest gotów. Ale Tałanow… Rozumiesz? Nie powinni mu się przyglądać… „A ty powinieneś?” — pomyślał Kazimierz. Wiktor wyraźnie zezował i miał twarz bladosiną, podobnie jak wszyscy chorzy.
— Czego się gapisz? — uśmiechając się z przekąsem zapytał Wiktor.
— Czy ty także?…
— Także, także! — prawie ordynarnie krzyknął w odpowiedzi Wiktor.
A potem już spokojniej dodał: — Ja, prawdopodobnie, mam łagodniejszy przebieg i myślę, że dzięki energinie przetrzymam chorobę. Herbert może mi pomagać. Jest jak dawniej dokładny j wszystko pamięta. Nawet zaczął już porządkować swoje notatki.
— Co ty powiesz? — wykrzyknął Kazimierz. — To doskonale!
— Doskonale… Cała rzecz w tym, że ja mu mówię, co ma robić, a on posłusznie wykonuje. Sam by nawet nie wpadł na to. Jego umiejętności zawodowe są prawdopodobnie takie jak dawniej. Sprawdzałem, co zrobił.
Pracuje w przyzwoitym tempie, dokładnie, systematycznie. Ale w gruncie rzeczy gwiżdże na to wszystko. Otrzyma polecenie — będzie pracował, nie otrzyma — będzie siedział z założonymi rękami. Nie powiesz mu „jedz”, będzie chodził głodny.
— Tak, te same objawy… — Kazimierz przełknął ślinę, gdyż zaschło mu w gardle.
— Dziwna choroba. Kiedy twój „Ling” zakończy pracę?
— Niedługo — Kazimierz spojrzał na zegarek. — Umyję i przebiorę naszego nowego lokatora, a do tego czasu „Ling” już wszystko przygotuje.
Przynajmniej w ogólnych zarysach. Będę musiał jeszcze sprawdzić wątpliwe miejsca, a potem możemy już odczytywać. Jak przeczytamy z Władkiem połowę, przyniosę ją tobie. A co z Tałanowem? Bardzo się męczy?
— Staram się, by jak najwięcej spał. Dobrze, że mamy elektrosen.
Budzę go tylko na posiłki. A w ogóle jest z nim źle. Prawie nic nie widzi.
Chodzi po omacku, zamyka oczy, gdy ja się poruszam. Powiada, że prawa połowa jego ciała wyschła i nic nie waży. I także ma wrażenie, że ktoś siedzi w jego wnętrzu. Jednak doskonale się orientuje, że to jest choroba.
Ale wierzaj mi, że od tego wcale nie jest lżej. — Wiktorowi przebiegło przez twarz coś w rodzaju uśmiechu. — No, już idź… Z niecierpliwością czekam na książkę.
— Chodźmy — powiedział Kazimierz zwracając się do Ini. — Ini pewnie nic nie rozumie, a ja nie wiem, jak się wymawia ich słowa. Ale jakoś tam będzie.
Machnął ręką i Ini posłusznie wstał.
— Przesiedział tutaj pół godziny i nawet ani razu nie rozejrzał się wokoło. Na wszystko jest obojętny — powiedział Wiktor, przyglądając się Ini. — Zupełnie to samo, co z Herbertem… Zresztą, u mnie także zaczyna się coś podobnego. Patrzę na niego i myślę uporczywie o tym, jak z nim postępować i w czym może być pomocny. A jeszcze niedawno szalałbym z radości na sam widok rozumnego mieszkańca innej planety…
Nieprawda! Teraz także się cieszę, jestem tylko przeraźliwie zmęczony.
Idź już, idź, Kaziu, nie trać czasu.
Kiedy czerwono-czarne spirale zniknęły za drzwiami, Wiktor czepiając się grodzi poszedł do izolatki i sięgnął po tabletkę energiny. Usiadł trzymając ją w ręku. „Jeszcze poczekam. Trzeba popatrzeć, jak to będzie bez energiny… — zamknął oczy i oparł się o ścianę. — Te same objawy… wszystko się zgadza. A więc cała rzecz polega na energinie?
Jestem na nią najbardziej wrażliwy? Jeżeli tak, to jaką mam okropną przyszłość przed sobą… Herbert lub ten pożałowania godny Ini… Nie chcę! — omal że nie krzyknął i otworzył oczy. — Znów ta przeklęta tęczowa mgła… nic przez nią nie widać… zdaje się, że Tałanow się porusza…”
Wiktor szybko przełknął energinę, doznając przykrego i dziwnego uczucia, że ktoś inny uniósł jego rękę, zbliżył ją do ust. Tabletkę przełknął też ten inny, który zawładnął jego ciałem, on sam zaś znajduje się gdzieś na uboczu, oddzielony od ciała, lekki, nieważki i całkowicie bezsilny.
— Wiktorze! — zawołał Tałanow. — Wiktorze, gdzie jesteś? Nie widzę cię.
Wiktor usiłował wstać, ale nie mógł. Zdawało mu się, że ściana kabiny znajduje się bezpośrednio przed nim — jeżeli wstanie, to wejdzie na ścianę. Miał uczucie, jak gdyby był bez nóg. Wielkim wysiłkiem woli, nic nie widząc, odezwał się w kierunku, gdzie powinien się był znajdować Herbert Jung:
— Herbercie, podejdź do Michała. Ja w tej chwili nie mogę.
Raczej się domyślił, niż zobaczył, że Herbert wstał. Ciemna podłużna plama o rozlanych, mętnych konturach przepłynęła po kabinie wśród tęczowej mgły, przeszła przez niego, chociaż cofnął się i mrużąc oczy odchylił na oparcie krzesła. „Co to będzie? — pomyślał — Czyżbym i ja wypadł z szeregów?”
— Wiktorze, dlaczego nie przychodzisz do mnie? — Z niepokojem zapytał Tałanow. — To jest Herbert, a nie ty. Co się z tobą dzieje?
— Zaraz przyjdę, za chwilę! — odpowiedział Wiktor. — Wszystko jest w porządku. Przygotowuję strzykawkę.
Bał się otworzyć oczu. Ale gdy uniósł powieki, westchnął z ulgą: energina już zaczynała działać. Wszystko znów stało się wyraźne, pewne, ustabilizowane; ten drugi we środku zniknął, jak gdyby się schował, odszedł gdzieś głęboko. Wiktor wstał i podszedł do Tałanowa, poruszając się z zadowoleniem, przebierając palcami i potrząsając głową. Stwierdził, że mętny, wyblakły świat znów nabiera kolorów i zrozumiał, że choroba cofnęła się ponownie, że może i powinien walczyć nadal, dopóki starczy sił. „I dopóki wystarczy energiny” — pomyślał z goryczą.
— Wiktorze, ty także jesteś chory? — zapytał Tałanow, chwytając go za rękę z niepokojem. — To jest twoja ręka, prawda? A to moja? Jesteś chory?
— Nie jestem chory, tylko trochę zmęczony — spokojnie i łagodnie odparł Wiktor.
Ujął Tałanowa za rękę i odliczając szybkie, drgające uderzenia tętna, przyglądał się jego smagłej twarzy o wypukłym czole, wystających kościach policzkowych, dużych ustach i głęboko osadzonych piwnych oczach. Tałanow zawsze robił na Wiktorze wrażenie robociarza-
rewolucjonisty, jednego z tych, co to przed wielu laty wzniecili wielką rewolucję, a potem bronili jej przed naporem interwentów i budowali fundamenty pierwszego na świecie socjalistycznego państwa. Kiedyś powiedział to Tałanowowi, który się milcząco uśmiechnął. Widać to porównanie schlebiało mu.
— Czy mówisz prawdę? — spytał Wiktora, wpatrując się w jego twarz niewidomymi, zezowatymi oczyma. — A co się stało Herbertowi?
Dlaczego wciąż milczy? „Jutro pewno przestaniesz się tym interesować — z goryczą pomyślał Wiktor. — Jutro wszystko będziesz widzieć i rozumieć, ale o nic się nie będziesz pytać…”
— Jestem zdrów, panie Michale — powtórzył Wiktor. — Zupełnie zdrów, niech się pan nie denerwuje. I Herbert także pomału powraca do zdrowia. Jest po prostu o pana niespokojny. Wszyscy pragniemy, by pan jak najszybciej wyzdrowiał.
— A czy można wyzdrowieć? — spytał Tałanow z niepokojem, ale i z nadzieją w głosie. — Daj mi, Wiktorze, energiny. Chcę się rozejrzeć dookoła i zorientować, co i jak. I na Herberta chcę popatrzeć.
„Właśnie dlatego nie dostaniesz energiny” — pomyślał Wiktor. A głośno powiedział:
— Przekonałem się, że energina przedłuża i komplikuje przebieg choroby. Lepiej trochę pocierpieć. Niech pan coś zje, a potem znów włączymy aparat elektrosnu. Powinien pan jak najwięcej spać.
— Dobrze, ty wiesz lepiej — pokornie i ze zmęczeniem w głosie zgodził się Tałanow. — Zuch z ciebie, Wiktorku! Cieszę się, że wziąłem cię na ten lot. Głupstwa gadam… jest się czym radować… A Władek? A Kazik? — nagle zapytał zaniepokojony. — Co się dzieje z nimi?
— Są zupełnie zdrowi — pewnie odpowiedział Wiktor, zadowolony, że tym razem nie musi kłamać.
Tałanow usiadł i zamknął oczy.
— Wszystko mi się prawdopodobnie pomyliło — przemówił ledwie słyszalnie. — Czy dawno jestem chory?
— Od wczoraj. Drugą dobę.
— A ci pod ziemią? Do nich nie jeździliście więcej?
— Jeździł Kazimierz i Władysław. Przywieźli książkę, którą czyta teraz „Ling”, a potem będziemy czytali my. Tam wszystko jest wyjaśnione co do glegów. Glegi — to wirusy. One wywołują chorobę.
— Aha, więc oni się przed nimi chowają… — wyszeptał Tałanow. — Może już lepiej zasnę, Wiktorku? Bardzo się podle czuję.
— A więc, oni sami to wymyślili? Sami napuścili na siebie glegi, przed którymi potem schowali się pod ziemię? Cwaniaki! — wykrzyknął Władysław.
— Tak, wyhodowali glegi w swoich diabelskich laboratoriach, karmili je, hołubili, nauczyli, co mają robić w organizmie i gdzie się usadawiać.
Myśleli, że się dogadali z glegami i wypuścili diabła z butelki.
— No, a szczepienia? Przecież piszą, że szczepienia były zrobione.
— Czytaj dalej. Początkowo wszystko przebiegało tak, jak oni chcieli.
Powstała armia niewolników-automatów, którzy pracowali troszeczkę wolniej i nieco krócej żyli, ale za to byli niewymagający i idealnie posłuszni. Nigdy się nie buntowali, niczemu się nie dziwili, nie narzekali, że jest im ciężko, a pracowali do upadłego. Nie potrzebne im były ani rozrywki, ani przyroda, ani miłość. Ideał niewolnika. Nie, Władku, nie podchodź bliżej. I nie zdejmuj maski! Przyjrzałeś się Ini! Wiesz, czym to pachnie? Wszyscy teraz jesteśmy zależni tylko od ciebie!
— No, już dobrze, mów dalej. Tu jest długi opis choroby Ale teraz i bez nich wiem dostatecznie dużo. Niech się Wiktor zainteresuje szczegółami.
Czytaj na głos.
— Chwileczkę. Dalej wyszedł tutaj straszny groch z kapustą. Już ci lepiej opowiem swoimi słowami. A więc. Na swobodzie glegi rozmnożyły się, zdziczały i przestały reagować na szczepienie. Tak przynajmniej piszą.
W rzeczywistości pewno szczepienia dawały znacznie krótszą odporność, niż przypuszczano. Dlatego właśnie władcy tak okrutnie obeszli się z uczonymi, którzy wyhodowali glegi.
— A jak? Poczekaj! Nie doczytałem do tego miejsca.
— Pominąłeś list starca. Tam on wyjaśnia, jak powstała książka, książka zakonspirowana i zakazana przez rząd. Wszystkich uczonych pracujących nad zagadnieniem glegów umieścili w hermetycznie zamkniętej komorze, do której wpuścili śmiertelną dawkę glegów, i przetrzymali ich tam trzy czy cztery godziny, dopóki nie zaczęli się dusić z braku powietrza. Nie wiedzieli, o co chodzi, przypuszczali, że chcą ich zgładzić. Zaczęli walić do drzwi, by ich wypuszczono. Wszyscy stali się „glegani”. Tak nazywają takich jak Ini. Zrobili ich zwykłymi służącymi u władców. Utracili zupełnie zdolność przeciwstawienia się cudzej woli, ale pamiętają i rozumieją wszystko. Co prawda utracili także zdolność martwienia się, ale…
— O, do diabła! — wykrzyknął Władysław.
— Tę książkę napisał właśnie jeden z nich. Uczeni z innej grupy niż ci skazańcy wykradli go, zmienili jego wygląd i ukryli, ogłaszając, że zginął.
A potem zmusili do napisania tej książki. Znał dobrze cały przebieg akcji i doskonale wszystko pamiętał.
— No wiesz — tutaj Władek pokiwał głową — to znaczy, że strona emocjonalna zanikła u niego zupełnie. Nigdy bym nie pomyślał, że to wszystko dotyczy jego samego. Nie mogę powiedzieć, bym go bardzo żałował. Jednak brał on czynny udział w największej zbrodni władców przeciwko narodowi. Ale aż strach bierze, gdy się o nim pomyśli. Siedzi ze zmienioną twarzą w zamknięciu i pisze, pamiętając wszystko, a nie potrafi nawet zapłakać nad sobą i tymi, których zgubił. A zgubił przecież wielu. Jednych przemienił w niewolników, pozostałych zapędził do podziemi, pozbawił słońca i powietrza, poddał torturze nieustannego strachu.
— To wszystko jest słuszne — potwierdził Kazimierz. — Ja jednak myślę i o drugiej stronie medalu. Czy nie wydaje ci się, że oni wszyscy, i naród, i uczeni, i władcy, są już zbyt wystraszeni? Że pod ziemię ich zapędziły nie glegi, ale uczucie strachu? Przecież poddali się bez walki?
— A może władcom było wygodniej, żeby się ludzie bali? Może po to zapędzili ich pod ziemię, żeby wybić z głowy nawet myśl o powstaniu?
Przecież w tej książce wspomina się, że początkowo były bunty, że zdarzały się napady na pałac rządowy, że wysuwano żądania, by zaniechać tego obrzydliwego pomysłu z glegami.
— I na pewno tak było. Mimo to można było walczyć. Przecież byli silni, mieli szeroko rozgałęzioną organizację konspiracyjną. Czytałeś?
Dlatego rząd tak się spieszy z tymi glegami i nie pozostawił nawet uczonym czasu na sprawdzenie, jak długo trwa odporność po szczepieniu?
Wiedział, że lada moment zacznie się rewolucja. Szkoda słów! Czytajmy dalej!
Przez pewien czas czytali w milczeniu. Potem Władysław powiedział:
— Posłuchaj, Kaziu, przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Pod ziemię glegi nie przenikają. Nowych zachorowań nie ma. Gdzież więc żyją te glegi? O ile wiem, wirusy nie mogą egzystować poza żywym ustrojem, przecież to są pasożyty. A w książce jest napisane, że jak uciekali pod ziemię, to wytępili wszystkie zwierzęta i ptaki, żeby zniszczyć rezerwuar glegów. To miał być jak najbardziej kategoryczny rozkaz, prawda?
— Masz rację… — Kazimierz się zamyślił. — Nie przyszło mi to do głowy. Poczekaj! A zwierzątko, które podarło skafander Karela? Przecież oni wiedzieli, co to było za zwierzę. Nawet je nazwali sunimi, pamiętasz?
Szybko przeglądałem książkę. Tylko wypełniłem miejsce opuszczone przez „Linga”. Już nie pamiętam, gdzie wstawiłem to słowo „sunimi”. I nawet nie jeden raz. — Zaczął przerzucać kartki książki. — Aha, masz! Tu jest to miejsce. Bardzo to dziwne. Posłuchaj: „Ukochana żona najwyższego władcy…” U nich panuje zatem wielożeństwo… A więc, ta ukochana żona płakała całą noc, tuląc do siebie swego ulubionego sunimi.
Było to zatem jakieś zwierzątko domowe, w rodzaju naszego kota. A potem sunimi zniknął, a ona oświadczyła, że uciekł. Potem uciekły jeszcze dwa czy trzy sunimi. Kiedy wszyscy zeszli do podziemi, początkowo przypuszczano, że najwyżej na jeden czy dwa tygodnie. A wkrótce się okazało, że glegi wciąż żyją i żyją. Gdzie? W sunimi. Te zwierzęta zagospodarowały się w pustych domach, zdziczały i zaczęły się rozmnażać. Odżywiają się owadami i roślinami, tak że głód im nie grozi.
Glegi nie robią im wielkiej krzywdy. Choroba przebiega u nich łagodnie i nie pozostawia po sobie żadnych następstw. Ale w ten sposób podtrzymują one glegi i nie pozwalają im wyginąć. Początkowo urządzano polowania na sunimi. Ale zwierzaki szybko nauczyły się bać ludzi i uciekają przed nimi. I musiał akurat Karel schwytać takiego diabła. Jak mu się to udało?
Przecież są bardzo mądre i czujne. A jednak wydaje mi się dziwne, że wypuszczono tych sunimi. Przecież wszędzie były warty, posterunki, kordony sanitarne? Kto zatem przeszmuglował te stworzenia przez taką zaporę? Przecież nie są to małe zwierzęta. Pod ubraniem nie można ich ukryć.
— Więc co przypuszczasz?
— Przypuszczam, że była to nowa podłość władcy, który chciał jak najdłużej zatrzymać ludzi pod ziemią. I dlatego wymyślił sentymentalną legendę o ukochanej żonie i ulubionym sunimi.
— Możliwe — zgodził się Władysław. — Zupełnie możliwe.
— Przeczytamy jeszcze trochę, a potem odniosę tę część Wiktorowi…
Żebyś wiedział, jak się Wiktor trzyma mimo choroby i świadomości tego, co go czeka. Myślisz, że mniej się boi i mniej nad sobą rozpacza niż ci tutejsi? Oj, chyba nie. A przecież oni na pewno mieli większe możliwości bronienia się. Stchórzyli, to jest oczywiste! Sami siebie zgubili, a teraz wołają do nas, obcych: ratujcie nas! Oczywiście, postaramy się im pomóc, ale aż złość bierze, daję słowo! Po kwadransie Kazimierz zerwał się na nogi.
— Idę! Jestem niespokojny o Wiktora, jak on tam…
— Jeszcze chwilkę. Posłuchaj, przecież oni przedtem nieźle sobie żyli, dopóki nie zaczęła się ta historia z glegami. Ich poziom życia był wysoki.
— Tak, dzięki bardzo rozwiniętej biochemii. Pod tym względem, o ile mogę sądzić, prześcignęli Ziemię. Na przykład teraz dość dobrze obchodzą się bez naturalnego pożywienia, jeśli nie liczyć przygotowanego zapasu zbóż. I prawdopodobnie robią to nie tylko z konieczności, ale takie jest wyrachowanie władców: trzymać naród w całkowitej zależności od siebie i według własnego uznania rozporządzać całym zaopatrzeniem.
Przecież mogliby nadal uprawiać pola i sady, mając taką masę glegani nie wymagających nadzoru. Wystarczy dać im polecenie, na pewno je wypełnią. Mogliby łowić ryby, które nie są przecież zarażone wirusami.
Muszą mieć komory dezynfekcyjne, skoro glegani chodzą do miasta, przynoszą książki, chemikalia i wszystko inne… Ale pomyśl, Władku, co to za życie? Ani swobody, ani radości. Nic poza strachem i tęsknotą. A jakie zniszczenie państwa? Wszystko jest zaniedbane, i przemysł, i gospodarstwo rolne. Ludzie żyją w nienaturalnych warunkach, chorują, będą ulegać zwyrodnieniu. Możesz sobie wyobrazić los dzieci, zrodzonych pod ziemią? Los mężczyzn w sile wieku wyrzuconych poza nawias życia?
— Dlaczego? — zdziwił się Władysław. — Czyżby wirusy można było dziedziczyć?
— Oczywiście, że nie. Ale przecież glegani nie mogą mieć potomstwa, zanika u nich instynkt rozmnażania, podobnie jak instynkt samoobrony.
Nie odczuwają ani strachu, ani głodu, ani pragnienia. Nic ich nie ostrzega przed zgubą. Poczekaj! Przecież nie odczuwają także i bólu. Można na nich wykonywać wszelkie operacje bez narkozy, a oni nawet nie mrugną okiem. Mogą żywcem spłonąć, utonąć, umrzeć z głodu, jeżeli ich nie dopilnować. A propos. Czas już chyba nakarmić Ini, tylko nie wiem, czym się go odżywia. Jeżeli nie znajdziemy niczego w naszej książce, trzeba będzie przewertować te, któreśmy przynieśli z biblioteki.
— A może by tak drogą doświadczalną?
— Tak też myślałem początkowo. Ale przecież on zje wszystko, co mu dasz, a potem może zachorować. Diabli wiedzą, co zachodzi w ich organizmie i do czego są przyzwyczajeni.
Władysław spojrzał w ptasią twarz Ini, siedzącego w milczeniu przy drzwiach w nieco przydużym dla niego kombinezonie Herberta i w czerwonych pantoflach z lekko zakrzywionymi do góry czubkami. Nie udało się dobrać odpowiedniego obuwia i Kazimierz, po starannym odkażeniu, pozostawił mu jego własne pantofle. Dziwna istota siedziała z opuszczonymi rękami i gapiła się przed siebie spojrzeniem bez wyrazu.
— Przyznaję, Kaziu, że aż boję się na niego patrzeć.
— Masz rację. Ale powiem ci prawdę, że Herbert sprawia jeszcze bardziej przykre wrażenie.. Przecież to jest nasz Herbert! A Wiktor jest z nim cały czas i zdaje sobie doskonale sprawę, że jego samego czeka to również.
— Tak. Pomyśleć, że Tałanow miał wątpliwości, czy brać Wiktora na ten lot…
— To bardzo proste. Tałanow przyzwyczaił się do lotów z Wendtem.
Ale Wendt w tych warunkach załamałby się już dawno. Jestem tego pewien. To już nie ten sam Wendt, o którym rozpisywały się gazety, gdyśmy byli jeszcze młokosami. Ma czterdzieści sześć lat. A dla astronauty z taką przeszłością i takim stażem to już jest starość.
— Znaczy, że nam zostało jeszcze około piętnastu lat życia, nie więcej?
— zainteresował się Kazimierz. — To smutne.
— Ale Wendt lata już ćwierć wieku, ty zaś bierzesz udział w dalekim rejsie po raz pierwszy. A masz zaledwie dwadzieścia osiem lat. Czego stękasz zawczasu? Może nie będziesz chciał już więcej latać po zawarciu tej miłej znajomości z glegami?
— Byle się z nimi tylko nie zapoznać zbyt blisko! A jednak bardzo bym chciał tutaj jeszcze powrócić i urządzić tym podziemnym mieszkańcom jakieś weselsze życie…
— Wiesz co mi przyszło do głowy? — nagle powiedział Władysław. — Czyżby na tej całej planecie było tylko jedno państwo i tylko jeden rząd?
Prawda, że planeta jest znacznie mniejsza niż Ziemia, ale mimo wszystko… A co się dzieje w tej chwili w innych miastach czy wsiach?
Kazimierz zaczął przerzucać kartki książki.
— Zdaje mi się, że ten uczony glegani napisał tylko o tym, co się dzieje u nich… Ale widzę jeszcze coś… Tylko że nic nie rozumiem, jakoś bardzo mętnie napisane. Jest dużo imion własnych i nazw, których ja nie spotkałem i „Ling” nie wyjaśnił. Wygląda na to, że istnieje jakieś inne państwo. Wiesz co, spróbuję zapytać o to Ini.
Przysiadł się do Ini, który nadal pozostawał bez ruchu. Kazimierz napisał pytanie na arkusiku papieru, wręczył go Ini z poleceniem przeczytania. Ini dość szybko przeczytał i cichym, szczebioczącym głosem zaczął opowiadać. Kazimierz zatrzymał go gestem, podał ołówek i podsunął papier. Ini posłusznie zaczął pisać. Władysław z niepokojem śledził tę korespondencję.
— A niech to wszyscy diabli! — nagle krzyknął Kazimierz. — Ci władcy są gorsi od glegów. Posłuchaj, co oni nawyrabiali! Jak wrócę, własnoręcznie ich powystrzelam, słowo honoru!
— Nie dawaj słowa — uśmiechnął się Władysław. — Do nas należy zniszczyć glegi. W pozostałych sprawach poradzą sobie tutejsi mieszkańcy sami, możesz być pewien. U nas na Ziemi też rozmaicie się zdarzało, a jakoś ludzie sobie sami dali radę, chociaż zapłacili wysoką cenę.
— Masz na myśli erę atomową?
— Nie tylko. Różnie bywało.
— Masz rację. A jednak, to świństwo, co się tutaj dzieje. Władcy, jak schodzili pod ziemię, ogłosili, że boją się napaści ze strony innego państwa. I wysłali tam glegi. To tak jakby bomby bakteriologiczne. A tam nie było ani szczepień, ani schronów podziemnych, ani żadnych możliwości obrony. Wyobrażasz sobie? Ini nie wie, co się z tamtymi stało.
Na pewno wszyscy przekształcili się w glegani i spokojnie, bez niczyjej pomocy i obrony, po trochu wymierają. Przecież są bezradni jak dzieci.
— Psiakrew! — krzyknął Władysław. — Teraz to i ja mam takie wrażenie, jak gdybyśmy ich porzucali na łaskę losu…
— No widzisz!
— Głupie uczucie. Co na to poradzić? Posłuchaj, Kaziu. Czy oni nie mają już żadnej łączności z innymi miastami i państwami? Radiem nie mogą się posługiwać pod ziemią. Ale czy mieli telegraf, telefon albo jakieś inne środki łączności? Zapytaj o to Ini.
— Ini nie wszystko wie — zakomunikował Kazimierz po zakończonej korespondencji. — Nie miał wykształcenia, a od chwili kiedy stał się glegani, w ogóle się nie rozwija. Nie interesuje się niczym, co się wokół dzieje. Ale coś w rodzaju telefonu, a może nawet wizjofonu chyba mieli.
Co do telegrafu — to albo ja nie zrozumiałem, albo Ini mnie nie zrozumiał. Pod ziemią nic z tych rzeczy nie ma.
— Władcy celowo tak wszystko zorganizowali — orzekł Władysław.
— Być może. Tak czy inaczej, oni mało teraz wiedzą, co się dzieje na ich planecie, a nawet w ich państwie. To miasto, jak przypuszczaliśmy, jest stolicą. Pod ziemią zachowały się starożytne przejścia i mieszkania.
Podziemne miasto teraz szybko poszerzyli i sprowadzili tam wszystkich, kogo udało się w porę izolować przed zakażeniem. No i tych, którzy już chorowali. Potem przybyła tutaj ludność z okolicy, przeszła kwarantannę, dezynfekcję…
— Czyżby nie usiłowali się nawet dowiedzieć, co się dzieje gdzie indziej? Zupełnie nie mogę tego zrozumieć…
— Diabli wiedzą, jak to jest naprawdę — odburknął ze złością Kazimierz i znów zabrał się do korespondowania z Ini. — Może uczeni nawet nie są tak winni, jak ci się wydaje. Ini powiada, że w górach za wielką rzeką mieszkają jacyś ludzie, być może nawet z tego państwa. Ale nikogo do siebie nie dopuszczają. Widać także boją się glegów. Zabijają każdego, kto się znajdzie na ich terenie. Grupa uczonych ze stolicy zdobyła skafandry i udała się tam w góry. Wielu zginęło, reszta musiała ratować się ucieczką. A tutaj… jednym słowem, przekształcili ich w glegani. Nikt więcej potem już nie ryzykował… — Kazimierz westchnął i zaczął powoli wertować książkę.
— A oni w ciągu tych siedmiu lat także nie nauczyli się walczyć ze swoimi glegami? — zapytał Władysław po chwili milczenia.
— Okazuje się, że nie. Ta grupa mikrobiologów, która stworzyła glegi, od razu wypadła z szeregów. Już ci to powiedziałem. W dodatku poszukiwania sposobów walki z glegami nie tylko nie są finansowane przez władców, ale w rzeczywistości nawet zabronione. Dla zamydlenia oczu coś się w tym kierunku robi, ale bardzo niewiele. Tak przynajmniej jest napisane w tej książce. Tak też powiada Ini, że rząd nie chce ruszać glegów… — Kazimierz przesunął dłonią po oczach, jak gdyby zdejmując niewidzialną pajęczynę.
— A nie mówiłem? — triumfował Władysław. — Tu naprawdę nie wiadomo, kogo należy zwalczać: glegi czy władców.
— Podłość — przemówił Kazimierz po dłuższej pauzie. — Przecież ci członkowie rządu to także ludzie… Jak wszyscy, prawda? A im jest dobrze w ciemności… przez siedem lat?
— Co się tak o nich niepokoisz? — uśmiechnął się Władysław. — Na pewno lepiej się urządzili od innych. Mają i więcej przestrzeni, i więcej światła.
— Więcej czy mniej, ale zawsze w niewoli, bez światła i powietrza… A jednak sami siedzą i trzymają innych…
— To znaczy, że boją się swego ludu bardziej niż życia pod ziemią.
Myśleli pewno, że po ciemku łatwiej jest zgnieść wszystkie wrogie siły…
Chyba nasi znajomi mają rację: bez pomocy nie dadzą rady. Trzeba tu szybko powrócić.
Kazimierz w milczeniu patrzył gdzieś w bok.
— Władku, czy długo musisz się szykować do startu? — zapytał po chwili.
— Nie. Mogę odlecieć chociażby jutro. Trzeba tylko wykonać obliczenie, Karel nie zdążył…
— Nie mamy przecież po co dłużej tutaj bawić… Trzeba by szybciej…
— powiedział wstając z krzesła. — Pójdę do Wiktora.
— Nie rozczulaj się zbytnio — poradził mu Władysław. — Popatrz, aż zmieniłeś się na twarzy… — I nagle urwał. — Czy jesteś zdrów, Kaziu?
Kazimierz nie od razu odpowiedział.
— Obawiam się. Zresztą, wszystko jedno, muszę iść do Wiktora.
— Odprowadzę cię. — Władysław wstał i skierował się do niego.
Kazimierz zerwał się i podbiegł do drzwi. Był blady. Oczy wydawały się prawie czarne, tak bardzo miał rozszerzone źrenice.
— Nie podchodź! — wrzasnął na cały głos. — Czyś zwariował? Cała nadzieja tylko w tobie. Idź naprzód!
Szli korytarzem i Władysław widział, że kroki jego przyjaciela stawały się coraz mniej pewne, coraz bardziej chwiejne. Nie dochodząc do przedziału lekarskiego, Kazimierz zachwiał się i oparł o ścianę. Potem odwrócił się do Władysława:
— Nie waż się podejść! — krzyknął. — Dowlokę się sam! Wracaj!
Zarazisz się! Wracaj natychmiast!
Władysław dostrzegł, że przyjaciel nie otwiera oczu i kurczowo chwyta się ściany. Biała gazowa maseczka trzepotała od krzyku i wpadając do ust, przeszkadzała mówić.
— Nie denerwuj się, nie zbliżę się do ciebie — uspokajał go Władysław.
— Jeżeli tak się o mnie boisz, zwróć się twarzą do ściany, a ja pobiegnę i zawołam Wiktora, żeby ci pomógł dojść.
— Z Wiktorem jest jeszcze gorzej — już spokojniej powiedział Kazimierz i krzywiąc się z bólu otworzył oczy. — Odejdź. Zrozum, że ty nie możesz zachorować.
— Przesadzasz. Dlaczego nie mogę? Obliczę orbitę, wystartujemy i można będzie w całości ustawić rakietę na automatyczne sterowanie. To Wiktor nie ma prawa zachorować, a nie ja.
— Wiktor i tak jest chory — wymamrotał Kazimierz i z trudem poszedł dalej, czepiając się ściany. — O, do diabła! Wszystko się porusza i rozpływa. Słuchaj, czy ja idę w dobrym kierunku?
— W dobrym. Tylko trzymaj się ściany.
— Ciągle mi się zdaje, że przechodzę przez ścianę, a raczej ona przechodzi przeze mnie.
— Skręć na prawo. Już blisko.
Kazimierz długo dreptał na zakręcie, pokrzykując: „Nie podchodź, nie podchodź!” Wreszcie z wielkim wysiłkiem zrobił krok w prawo. Drzwi przedziału lekarskiego uchyliły się. Wiktor spojrzał na Kazimierza, w milczeniu podszedł i objął go. Władysław się przeraził, jak okropnie w ciągu tych dwóch czy trzech dni zmieniła się twarz Wiktora. Bladosina, ospała, z głęboko zapadniętymi, zmęczonymi oczami, już nie wydawała się młodzieńcza i promienna. Wiktor zauważył Władysława i westchnął.
— Nie powinieneś był tutaj przychodzić — powiedział cichutko. — Ale skoroś już przyszedł, to poczekaj chwileczkę. Zaraz wrócę.
Wiktor wrócił, zamknął za sobą drzwi przedziału lekarskiego i oparł się o nie. Też miał na sobie maseczkę gazową.
— Trzeba jak najszybciej startować — powiedział bez wszelkich wstępów.
— Jutro. Wcześniej nie zdążę z obliczeniami.
— Dobrze. Gdybyś się źle poczuł, przychodź natychmiast do mnie. I zabierz ze sobą tego… Ini.
— Nie mam prawa zachorować. Kto obliczy orbitę?
— Jeżeli choroba się zacznie, nie potrafisz wykonać obliczenia. Nie będziesz widział.
— I co wtedy?
— Poczekamy do jutra… Myślę, że jutro potrafi to już wykonać Tałanow, jeśli mu się każe.
W głosie Wiktora brzmiała rozpacz. Władysław zacisnął zęby.
„Tałanow, bohater Kosmosu… jego portret powiesiłem nad swoim biureczkiem, jak jeszcze byłem w szkole… Tałanow — glegani…” — A ty? — zapytał z trudem.
— Ja… No cóż, postaram się jakoś wytrwać, póki… Widzisz, będziemy musieli we dwójkę przyszykować anabiozę… dla wszystkich prócz ciebie, jeśli będziesz zdrów, i mnie. W przeciwnym razie oni zginą…
— Tobie jest także potrzebna… anabioza… — z trudem wymówił Władysław.
— Samemu będzie ci zbyt ciężko z tym Ini. Co prawda można go nauczyć rozmawiać i rozumieć, chociaż bez Kazimierza będzie to bardzo trudne.
— Nie martw się, dam sobie radę sam.
— A jeżeli zachorujesz po starcie?
Władysław się przestraszył. Wyobraził sobie, jak zostanie sam z milczącą, na wszystko obojętną istotą z innego świata. Jak zachoruje i początkowo będzie cierpiał, zdając sobie dobrze sprawę z tego, co go czeka, jak stanie się potem równie obojętnym, na pół martwym i bezbronnym… I nikogo obok niego, poza takim samym chodzącym umarlakiem… na długie miesiące… Wszystko będzie rozumieć…
wszystko będzie widzieć… „Nie, nie wytrzymam tego — pomyślał. — Lepiej umrzeć! Ale umrzeć nie masz prawa! Musisz przedtem wyprowadzić rakietę na orbitę! Przynajmniej rakietę na orbitę. A potem…”
— I tak jesteś chory — powiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc z rozpaczą na Wiktora.
— Tak, ale przechodzę lżejszą postać choroby. Może i następstwa będą inne niż u tamtych… Poza tym jestem lekarzem, Władku, muszę wytrwać!
Uniósł głowę. Władysław spojrzał w jego jasne, śmiertelnie znużone oczy i zamilkł. Spazm chwycił go za gardło.
— Wszystko zrobię, jak powiedziałeś, Wiktorze — wyjąkał wreszcie.
— We dwójkę wszystko zrobimy… — Zamilkł, a po chwili dodał: — Jeżeli dane mi będzie jeszcze latać, chciałbym zawsze być w Kosmosie razem z tobą.
— Dziękuję ci, Władku — szeptem odpowiedział Wiktor. — Jeszcze razem polatamy, prawda?
Stali i patrzyli jeden na drugiego. Gazowe maski prawie zupełnie zakrywały ich twarze. Tylko oczy błyszczały na tym białym, martwym tle.
Oczy, które widziały i rozumiały wszystko.
Przełożyła J. Karczmarewicz-Fedorowska