Gród nie jest wielki, więc i Kawerny nie tak trudno znaleźć. Raz pytamy o drogę, potem przemierzamy kręte uliczki i schody, w końcu docieramy pod spory barbakan zwany wieżą bramną. Kute brony są uniesione i można przechodzić swobodnie, nie ma nawet straży, tyle że nad portalem bramy siedzą dwa żelazne gargulce podobne do smoków, które lustrują przechodniów ślepiami, w których drzemie rubinowy blask, i od czasu do czasu prychają płomieniem. Wiercą się na swoich gzymsach, czasem trzepią skrzydłami i to wystarczy, żeby zrobić wrażenie, ale podejrzewam, że to dekoracja.
Kawerny znajdują się na najniższym poziomie grodu, przytulone do muru zaporowego nad rybackim portem i do skalnej ściany wyrzeźbionej w portale, łuki i kolumnady, niczym Petra. Ciemne otwory prowadzą w głąb góry, pewnie to są słynne kawerny, od których dzielnica wzięła nazwę. Być może chodzi o jakieś składy w piecza rach, może systemy cystern. Dzielnica nie jest wielka, to podłużny plac i plątanina zaułków wokół. Budowle nie są ani gorsze, ani mniej pieczołowicie zbudowane niż gdzie indziej, może tylko nieco niższe, mało która kamieniczka ma więcej niż dwa piętra, a jednak unosi się tu specyficzna atmosfera getta. Może dlatego, że jest tłoczno, o wiele bardziej niż w pozostałych częściach miasta. Mimo mroku i sypiącego drobnego śniegu w podcieniach sporo straganów i ludzi. Może nie od razu tłum, ale blisko. Mieszkańcy są bardzo różnorodni. Część to po prostu cudzoziemcy – wyróżniają się wzrostem, niecodziennymi strojami i wieloma odcieniami skóry, ale część to istoty zmienione w dziwaczne stwory, które trudno uznać za gatunek ludzki. Widywałem na tej planecie już niejedno, ale takie nagromadzenie dziwolągów w jednym miejscu sprawia, że trudno patrzeć bez bólu. Są mutacje, które były najwyraźniej celowe i chyba niezupełnie się udały, oraz całkiem przypadkowe, wyglądające jak ślady schorzeń albo cudacznych krzyżówek ludzi i roślin, owadów lub morskich stworów.
Oto karzeł prowadzi na smyczy bardzo wysoką nagą dziewczynę porośniętą płowym futrem w czarne, zygzakowate pręgi, z ostrymi uszami pantery, wijącym się ogonem i szponami jak sztylety. Dziewczyna ma pałające złotem kocie oko, ale tylko jedno, bo drugie pokrywa bielmo, sześcioro piersi, coraz mniejszych, patrząc w stronę podbrzusza, i garnitur ostrych zębów, które szczerzy co chwilę. Mijają siedzącego, okutanego podartym, wyleniałym futrem osobnika, który wygląda jak kawałek rafy koralowej, jakby porastały go całe kolonie morskich skorupiaków, w tłumie miga mi łysy mężczyzna, któremu z półkożuszka wyrastają cztery ręce. Górna para jest umięśniona i potężna, dolna chuderlawa i pokręcona. Dziewczęta okryte wzorzystą, pokrytą drobną łuską skórą, wyglądające jak człekokształtne węże dusiciele, stoją grupką pod jakąś oświetloną tawerną i zaczepiają przechodniów niczym dziwki, i być może tym właśnie są.
Unosi się nad tym atmosfera tymczasowości i biedy skrzyżowana z klimatem wschodniego bazaru. Towary wykładane na płachtach albo wprost na udeptanym śniegu są ubogie i często własnej roboty. Jakieś chodaki i kierpce o najróżniejszych kształtach, jakieś elementy przyodziewku, jakieś graty.
Mury pstrzą napisy w różnych językach i alfabetach, na gotyckich konstrukcjach brakuje utrąconych czołganek lub pinakli, zdarzają się okna, w których stłuczono kryształowe szyby i zastąpiono je rybią błoną albo parcianą szmatą z worka. Na ulicy w śniegu walają się odpadki. A mimo to Kawerny wydają się bardziej żywe niż pozostałe części miasta.
Przeciskamy się przez tłum, w końcu lądujemy w jakiejś tawernie. Jest tłoczno i hałaśliwie, jednak znajdujemy miejsce z brzegu jakiejś ławy. Piwo jest tu inne, jakby egzotyczne w smaku i pachnie piernikiem, a podają je w naczyniach podobnych do tykwy. W kącie dostrzegam grupkę ludzi palących jedną faję wyglądającą jak drewniana rura, w środku coś bulgoce, ale dym jest tak nafaszerowany alkaloidami, że można by go kroić i sprzedawać w zaułkach Bogoty. Nawet ich nie zaczepiam. Po pierwsze, nie tego szukam, po drugie, mają nieprzytomne, rozmazane twarze i nie da się z nimi dogadać.
– Nie znajdziemy go tak łatwo – powiada Grunaldi. – Tymczasem on może znaleźć nas i wcale mi się to nie podoba.
– Wiem – wyjaśniam. – Nie chodzi mi tylko o Szkarłata. Coś mi mówi, że w takim miejscu najwięcej się można dowiedzieć.
Rzeczywiście dość szybko ktoś się do nas dosiada, ale zwykle są to ludzie, którzy chcą coś sprzedać, kupić lub zamienić. Najczęściej coś z naszych ubrań, przy czym szalonym powodzeniem cieszy się płaszcz Warfnira, który ktoś chce wymienić a to na kapotę z połyskliwego futra kojarzącego się z morskim ssakiem, a to na okrycie wyglądające jak bezkształtna sterta martwych szczurów, z łapkami i płaskimi woreczkami wypatroszonych łbów. Oferty zostają odrzucone. Osobnik o dziwacznie zniekształconej twarzy przywodzącej na myśl krokodyla oferuje nam tani nocleg, jakiś przyzwoicie ubrany jegomość z krótką siwą brodą i włosami ściągniętymi srebrną opaską, pijany jak szpadel, przeprasza nas stukrotnie, po czym błaga, żebyśmy pozwolili popatrzeć mu w oczy Sylfany, bo są „jak gwiazdeczki”. Jegomość jest sympatyczny, więc zgoda zostaje udzielona, jednak nie dowiadujemy się od niego nic na żaden istotny temat, za to wiele o tym, jaka piękna jest nasza wojowniczka i jakimi jesteśmy szczęściarzami. Po osiemdziesiątym zapewnieniu, że jej oczy są jak gwiazdeczki, zmieniamy w końcu lokal.
Zachodzimy do kolejnych tawern, snujemy się po ulicach. Gna mnie nieokreślony instynkt. Czegoś szukam i mam przeczucie, że znajduje się blisko. Jakiś ślad, może punkt zwrotny? Wydaje mi się, że nie chodzi o Szkarłata. Jest tylko męcząca, nieokreślona intuicja, wrażenie, że coś ważnego mijam o krok. Uczucie jest tak intensywne, że trzęsą mi się ręce, nie mogę usiedzieć na miejscu, tylko wałęsam się i zaglądam w rozmaite kąty.
Coś jest nie tak i wydaje mi się, że mam to przed twarzą.
Tylko że niczego nie widzę.
W którejś tawernie dosiada się do nas jakiś wielki osobnik, kolejny uciekinier z wyspy doktora Moreau. Z łysej czaszki wystają mu jakieś naroślą niczym rekinie płetwy, ułożone rzędami jak zęby piły, co nadaje mu smoczy wygląd, jedną rękę ma skurczoną i podobną do małpiej, ale z monstrualnymi szponami jak brzytwy, trzyma ją przy piersi i okrywa połą płaszcza; gdy rozchyla usta, widać wielkie kły, których nie powstydziłby się pawian.
Kaleczą mu wargi i język, mówi przez to trochę niewyraźnie i do tego sepleni.
– To wy jesteście ci Czyniący, którzy bili się z naszymi w porcie, omal zabili mistrza Fjollsfinna, a potem nagle zostali przyjaciółmi? Wszyscy o tym gadają.
– To my – odpowiada sucho Warfnir.
– Ja jestem Platan. Miałem zostać Bratem Drzewa, ale okazało się, że jestem niegodny, Ogród mnie okaleczył i odrzucił… Ja rozumiem… Jestem cierpliwy… Czekam, aż mistrz Fjollsfinn wynajdzie lekarstwo. Lecz musicie mu to ode mnie powiedzieć! Musicie mu powiedzieć, że ja, Platan, nie boję się i błagam go o jeszcze jedną szansę. Muszę wejść jeszcze raz do Ogrodu. Muszę go zobaczyć. I powiedzcie jeszcze Fjollsfinnowi, że źle zaczyna się dziać tu, w Kawernach. Pojawiają się dziwni ludzie, którzy opowiadają w karczmach o amitrajskiej bogini albo0 królu Węży. Odrzuceni Przez Lodowe Drzewo zaczynają się burzyć, nie chcą czekać na lekarstwo. Napadają na ludzi, są szaleni. Fjollsfinn dał im dom w Kawernach i chce znaleźć dla nich lekarstwo, ale oni chcą być potworami. Dlatego mówią, że pójdą do króla Węży, bo on przyjmuje każdego i pozwala każdemu być jak zwierzę. Mówią, że jak Ogród zrobił z nich bestie, to oni będą teraz tak żyć. Powiedzcie Fjollsfinnowi. Ja, Platan, nie chcę być jak bestia. Zostałem odmieńcem, ale dalej chcę służyć Ogrodowi. Powiedzcie mu.
– Powiemy – odpowiadam. – Powiemy na pewno. Platanie, gdzie można spotkać Odrzuconych Przez Drzewo?
– Nie chodźcie tam! To tam, gdzie mieszkamy, na ulicy Bednarzy i przy Czatowni. Mają swoje tawerny, ale nawet do nich nie wchodźcie. Tam nawet strażnicy się nie zapuszczają.
– Nazywam się Ulf Nitjsefni. Mieszkam w mieście na górze, bo jestem gościem Fjollsfinna, i pomówię z nim o tobie. Ale chcę, żebyś się wywiedział, kto rozpowiada o królu Węży i o tej jakiejś bogini. Zapamiętaj nas, jak tu siedzimy. Od jutra codziennie któreś z nas, kiedy uderzy sześć dzwonów, będzie siedziało w tawernie „U Śledzia”, pierwszej w Kawernach za wieżą bramną, na ulicy, którą zwą Bławatną. Przyjdź, to dostaniesz siekańca, i powiedz, jeśli się czegoś dowiesz. Teraz dam ci markę srebrem. Wypatrz, kto podburza ludzi, jak wygląda i gdzie bywa. A szczególnie wypatruj niewysokiego Amitraja… – Tu opisuję Szkarłata najlepiej jak umiem, licząc na natychmiastową reakcję, ale oczy Płatana zostają niczym błękitne karbunkuły: bez wyrazu, za to patrzące z uwagą.
Wydaje mi się, że widzę na jego upiornej twarzy chimery cień nadziei.
Niedługo potem wychodzimy. Niby dowiedziałem się tego, co chciałem, ale wciąż mnie nosi. Głęboki niepokój i nieokreślone przeczucie. Może po prostu nabawiłem się nerwicy?
Kręcimy się po zaśnieżonych ulicach, ostrożnie myszkując na granicy zakazanego obszaru, gdzie mieszkają Odrzuceni Przez Drzewo.
– Tam go nie będzie – mówi Sylfana. – Jeśli tam mieszkają sami odmieńcy, to trudno byłoby mu się schować. Myślę, że raczej siedzi gdzieś między kupcami…
Ale ja staję jak wryty. Czuję, że kręgosłup zmienił mi się w słup lodu, ciarki przenikają całe moje ciało, jak przy uderzeniu hiperadrenaliny.
– Cicho! – wołam.
– Ale co…
– Wszyscy cicho! Ani słowa!
Zastygają z wyrazem zdumienia na twarzach, a ja nasłuchuję.
Gdzieś daleko ktoś nuci. Stłumionym głosem, lec czysto. Nuci coś, co kompletnie tu nie pasuje i wydaj mi się niepokojąco, dręcząco znajome.
Trwam tak przez chwilę z uniesioną ostrzegawczo ręką, ale nic już nie słychać.
– To gdzieś tam – rzucam i słyszę, że mam zmienio ny głos. – Biegiem!
Nie pytają o nic i puszczamy się galopem w plątanin pustawych uliczek w sąsiedztwie ulicy Bednarzy.
Przeskakujemy jakieś beczki i dwukołowy wóz opar ty o ścianę, zaglądamy w zaułki. Sięgam pod kurtę i po prawiam nóż. Słychać jakieś odległe wrzaski, tupot, ale nic więcej. Drażniąca melodia zanikła.
A potem nagle ponownie zastygam z uniesioną ręką, bo znów słyszę.
I rozpoznaję bez żadnych wątpliwości, z uczuciem, jakby moje serce wybuchło. „Nakarmić kruki”. Carlos Saura. Ballada z filmu. Stara hiszpańska piosenka. Ponadstuletnia, ale o życiu dłuższym niż sam film, nagrywana wielokrotnie w przeróżnych wersjach, nawet całkiem niedawno.
Piosenka.
Z Ziemi.
Znowu zrywam się do biegu, moi ludzie za mną. Wypadamy na obwodową ulicę ciągnącą się wokół muru zaporowego, zupełnie pustą. Okna są tu ciemne i martwe, tylko gdzieś z oddali dobiega głos śpiewający wyraźnie po hiszpańsku. W kółko to samo.
A potem tupot, trzask i krzyk.
I piosenka dobiegająca z mrocznego zaułka.
Wchodzimy tam w szyku – ja przodem, Warfnir i Grunaldi po bokach, Spalle i Sylfana z tyłu jako ubezpieczenie.
Słyszę, jak dobywają z cichym zgrzytem mieczy, a ja mam tylko nóż pod pachą. Mam trzy miecze, w tym mój doskonały Nordland, ale do miasta nie zabrałem żadnego. Lodowy Ogród uchodził za bezpieczne miejsce.
Zaułek kończy się ślepo niewielkim, kanciastym podwórkiem w kwadracie gotyckich murów. Widzę pokraczne plecy czterech zmutowanych Odrzuconych Przez Drzewo. Jeden z nich ma złożone anielskie skrzydła, drugi zad i nogi jelenia, trzeci zwija się niemrawo na ziemi, zaciskając dłonie na własnej szyi, krew tryska mu spomiędzy palców.
A pod ścianą dostrzegam chłopaka poniżej dwudziestki, niewątpliwie miejscowy, chudy i żylasty, o pociągłej twarzy i jaskraworudych włosach, ubrany w podniszczone spodnie i krótką kurtę, jakby lekko chińskie z wyglądu, trzyma dwumetrowy kij, może laskę podróżną. Stoi pochylony, na szeroko rozstawionych nogach. Pod jego stopami leży jakiś kask, podobny do hełmu tropikalnego. Chłopak stoi nieruchomo i czeka na jakiś ruch tamtych.
I śpiewa po hiszpańsku.
Trwa to wszystko ułamek sekundy, kiedy lustruję sytuację i wzywam Cyfral, która pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, irytująco kiczowata jak zawsze.
Odrzuceni usłyszeli ich kroki, odwrócili się momenta’ nie, patrząc groźnie spod zniekształconych łbów i wa cząc. Drakkainen uniósł pojednawczo ręce, Warfnir i Grunaldi podeszli bliżej jego boków. Spalle i Sylfana odwrócili się do wylotu uliczki z wyciągniętymi mieczami.
– Tylu was potrzeba przeciwko jednemu chłopakowi, Bracia Drzewa? Zostawcie dzieciaka.
– Nie służymy Drzewu – odparł jeleniowaty mutant. – To nie wasza sprawa. Chyba że spieszno wam zginąć.
Impas nie trwał nawet sekundy. Po prostu wszystko ruszyło, jakby ktoś zwolnił stop-klatkę.
Anioł rozłożył skrzydła, zasłaniając widok, i runął na Drakkainena, wystawiając przed siebie paskudne, zakrzywione ostrze podobne do egipskiego sierpa bojowego, dwaj inni skoczyli na Warfnira i Grunaldiego, szczęknęły miecze, chłopak machnął ze świstem swoim kijem, na końcu pojawiło się wąskie ostrze. Drakkainen wywinął się obrotem w prawo, puszczając sierp wzdłuż swojego ramienia, przechwycił nadgarstek anioła i obrócił się nagle w drugą stronę, zakładając mutantowi kotegaeshi. Stwór fiknął w powietrzu kozła i gruchnął o bruk, Drakkainen ciął go zdobytym sierpem i przeskoczył w stronę drugiego, o twarzy pokrytej kolcami. Grunaldi odbił szybkie cięcie na gardło, ale tak silne, że rzuciło go o ścianę.
Vuko przerzucił sierp do drugiej ręki, wyjął nóż i cisnął w przeciwnika Ostatniego Słowa, po czym uchylił się przed szerokim cięciem kolczastego, ciął go w ścięgno Achillesa, zwalając na ziemię, i w przelocie rozpruł mu bok klatki piersiowej. Warfnir przebił na wylot swojego przeciwnika, odepchnął go kopniakiem, uwalniając ostrze, po czym przerąbał mu ukośnie szyję i skoczył na tego, z którym wciąż borykał się Grunaldi.
Anioł tymczasem podkurczył nogi i wstał, pomagając sobie skrzydłami; powalony przez Warfnira również zebrał się w sobie i dźwignął do pionu, chwytając się ściany; kolczasty zaczął się gramolić, ignorując rozrąbane żebra, szeroką ranę w boku, z której sterczały strzępy płuca, i bezwładną stopę.
– Nie jest dobrze – oznajmił Vuko. – Pokaż mi pieśni.
– Nic nie ma – wyjąkała Cyfral przerażona. – Oni to mają w sobie! Zamknięte w organizmie.
– Zamknięte, co? Przeskanuj mi tę juchę!
– Jest! – pisnęła. – Nawet całkiem sporo.Drakkainen odwrócił się i odchylił do tyłu, unikając skośnego cięcia, po czym kopnięciem złamał kolczastemu kolano i ciął w nadgarstek po ścięgnach. A potem odrzucił sierp, przyklęknął i obiema dłońmi zagarnął parującą krew z kałuży oraz śnieg zmieniony w rudą breję.
– Perkele lamitaa! – wrzasnął i wyrzucił ręce w stronę przeciwnika, mając przed oczami cząsteczki wody, pękające wiązania i wysoce reaktywne błękitne atomy wodoru, łączące się w cząsteczki, w otoczeniu gazowego tlenu naładowanego energią.
Błysnęło, kolczasty runął na wznak z płonącą twarzą, z jego rany w boku zionął ogień. Drakkainen odwrócił się do pozostałych, a w każdej dłoni miał tańczący, trzaskający płomień.
– No dalej, pokrako – powiedział. – Make my day, punki.
Huknęło. Z jego dłoni trysnęły strugi ognia. Jeden z Odrzuconych zmienił się w pochodnię, miotając się po bruku i płonąc, anioł przetoczył się po ścianie, wydając z siebie przeraźliwy pisk i usiłując zgasić pożogę tryskającą z jego rany jak z dyszy silnika rakietowego. Bez skutku. Każda kropla jego krwi natychmiast wybuchała jak gazolina i zapalała następne.
Jeleniowaty wystartował w stronę wylotu uliczki jak bolid. Warfnir i Grunaldi równocześnie ustąpili mu z drogi i cięli po nogach, a następnie nadal równocześnie przebili klatkę piersiową i chwyciwszy za rogi, przywlekli Drakkainenowi i cisnęli u jego stóp. Pochylił się i zagarnął więcej śniegu z krwią.
– Żryj to! Kusipaa!
A potem odwrócił się, ciężko dysząc, i spojrzał na chłopaka, który nie odkładał swojego kija, tylko patrzył na nich z szeroko otwartymi oczami.
Vuko strzepnął błękitne płomyki z palców, wytarł dłonie czystym śniegiem i odzyskał swój nóż.
– Śpiewałeś, chłopcze. Hablas espańol, muchacho? Młodzieniec zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział
ani nie opuścił kija, który trzymał oburącz, swobodnie, samymi kciukami, z ostrzem schowanym do tyłu pod pachą. Przeskakiwał po nich wzrokiem, patrząc mniej więcej w połowie sylwetki.
– Skąd znasz tę piosenkę? – zapytał Vuko. A potem, wysiliwszy pamięć i umysł, zapytał raz jeszcze topornym amitrajskim.
– To modlitwa odpędzająca demony i usypiająca Bolesną Panią. Byłeś może w jej dolinie? – odpowiedział chłopak w tym samym języku.
– Źle mówię amitrajski – wydukał bardzo wyraźnie Drakkainen. – Umiesz mowie żeglarzy? Skąd znasz piosenka? Okropnie ważne.
Młodzieniec wyprostował się nieco i uniósł włócznię, bardzo powoli oparł ją pionowo na bruku i powtórzył to samo w języku Wybrzeża Żagli.
– Nie wiedziałem, że tak kochasz muzykę – wysapał Grunaldi, po czym zdjął swoją skórzaną czapeczkę i otarł spocone czoło.
– Chłopcze, kim jest ta Bolesna Pani? Widziałeś ją? Skinął głową.
– Raz widziałem. Co masz z nią wspólnego? Też jesteś Pieśniarzem? Spaliłeś Odrzuconych Przez Drzewo.
– Przybyłem zabrać ją do domu. Ją i kilku innych.
– Zabrać do domu? Gdzie?
– Daleko – odparł Drakkainen, nie wiedzieć czego z przekonaniem, że dzieje się coś niebywale doniosłego. – Do kraju, który jest bardzo daleko stąd. Tam, skąd pochodzą. Wiesz, gdzie ona jest? Potrafiłbyś mnie tam zaprowadzić?
Chłopak wypuścił kij, a potem osunął się po ścianie i zamarł tak w kucki.
– Spadłeś razem z gwiazdą? – zapytał z wysiłkiem. – Z ognistą gwiazdą lecącą z nieba pod koniec lata w zeszłym roku? Na wybrzeże?
Drakkainen przełknął ślinę.
– Tak. Spadłem z gwiazdą. Dlaczego płaczesz?
– Przebyłem bardzo daleką drogę, żeby się z tobą spotkać – rzucił głucho chłopak. – Wielu zginęło, żebym tu dotarł. Jestem Nosicielem Losu i myślę, że mam ci wiele do powiedzenia. Zależy od tego los nieprzeliczonej ilości ludzi. Tak, wiem, jak trafić do jej doliny, i zaprowadzę cię tam, ale najpierw musisz wysłuchać wszystkiego, co chcę powiedzieć, a to może być długa historia.
– Myślę, że mamy trochę czasu – rzekł Drakkainen ostrożnie. – Chodź z nami. Musisz wykąpać się, zjeść coś i ochłonąć. Tam, gdzie mieszkamy, jest bezpiecznie, a ty zamieszkasz tam razem z nami.
– Kto to jest? – zapytała Sylfana.
– Nie wiem. Ale zdaje się, że to, co wie ten chłopak, to są najważniejsze na świecie wieści. Idzie z nami i nawet włos nie może mu spaść z głowy, choćby rzucili się na nas wszyscy obłąkańcy w Kawernach.
– Długo tu mieszkam – odpowiedział chłopak i podniósł z ziemi swój kask. – I umiem przejść przez tę dzielnicę. Nie trzeba się o mnie martwić. Nazywam się Filar, syn Oszczepnika. Tu mówią na mnie Fyalar Kamienny Ogień.
– Trzeba. Jesteś cenny – odparł Drakkainen twardo.
– Tam, gdzie mieszkam, mam swoje rzeczy. Chcę je zabrać, potem chętnie pójdę z wami.
Weszli razem z nim do kamieniczki, gdzie w dość dużej, oświetlonej gazowymi lampami sali podzielonej przepierzeniami na mniejsze klitki Filar znalazł swoją, z plecioną matą na podłodze i ni to koszem, ni to plecakiem stojącym obok. Patrzyli w milczeniu, kiedy się pakował metodycznymi, oszczędnymi ruchami, tylko Sylfana pomogła mu, zwijając matę i zdejmując suszące się na sznurze ubranie. Ostatnią rzeczą, którą spakował, była żelazna kula wielkości dużej śliwki. Zawinął ją pieczołowicie i ułożył na wierzchu pod pokrywą.
Chłopak doskonale wie, co to jest wanna, kurki też nie sprawiają mu trudności. Spalle idzie na dół, do miejsca, które doprawdy trudno nazwać inaczej niż „recepcja”, i zamawia kolację. Przynoszą po półgodzinie, ale Filar nadal siedzi w łazience i słychać stamtąd plusk wody, zdaje się, że w Kawernach nie miał często dostępu do takich luksusów. Może należy też dodać, że ledwo uszedł z życiem, a takie doświadczenie z jakichś przyczyn pozostawia człowieka zmęczonym.
W końcu wychodzi, przebrany w zniszczoną, lecz czystą odzież, i siada przy stole, przynosząc własne sztućce. Ludzie Ognia używają jedynie noży, a jedzą zwykle palcami, chyba że mają do czynienia z zupą, wtedy sięgają po łyżki. Filar zaś ma specjalny nożyk z rozdwojonym końcem, którego używa z wielką wprawą jak widelca, oraz coś w rodzaju szerokiej pesety, którą posługuje się jak pałeczkami. Siedzimy wokół stołu, ja przepycham jakieś kęsy przez ściśnięte gardło i mam ochotę potrząsnąć chłopakiem i wydusić wszystko, co jest potrzebne, ale przecież obiecałem wysłuchać opowieści. W tym świecie opowieść to rzecz święta. Film, teatr i książka naraz. U nas historie nie budzą już takiej ekscytacji. Jesteśmy nimi przesiąknięci, przekarmieni i uodpornieni. Oddychamy nimi i mówimy.
Czekam zatem. Układ to układ. W hotelu Fjollsfinna gotują jednak dużo lepiej niż w tawernach.
Moi ludzie obserwują operacje Filara ze sztućcami jak występ iluzjonisty, Sylfana nagle przypomina sobie, że jest siostrą styrsmana, trzyma więc mięso koniuszkami palców, zaczyna zamykać usta podczas żucia, a do tego dyskretnie wyciera zatłuszczone dłonie w suknię. Pełen Wersal.
Dla zabicia czasu opowiadamy mu pokrótce, kim jesteśmy i co zamierzamy zrobić. Słucha uważnie i kiwa czasem głową. Wydaje się przedziwnie poważny jak na swój wiek, ma też wiele drobnych blizn i myślę, że przeszedł niejedno. Jest w nim coś szczególnego. To nie jest zwykły młodzik.
Filar ociera w końcu usta serwetką, prostuje się przy stole, a potem sięga za pazuchę i wyjmuje małą fajkę z główką z jakiegoś zielonkawego kamienia oraz płaskim ustnikiem, podobną do miniatury indiańskiego kalumetu. Kamienieję z wrażenia, patrząc, jak wyjmuje jeszcze woreczek z miękkiej skóry i rozsznurowuje.
Wyciągam swojego dublina i kładę na stole. Chłopak unosi lekko brwi i pyta, czy chcę jego bakhunu, a ja mam ochotę serdecznie go uściskać i rozumiem, że zetknęło nas przeznaczenie.
Wącham, rozcieram w palcach. Liście są szeroko cięte i jasne. Pachną trochę jak burley, ale są w tym i słodkie nuty arabskich tytoni do sziszy oraz jakiś korzenny, lepki dodatek. Zapalam bardzo ostrożnie odrobinę i na ustach pojawia mi się uśmiech. To nie jest dokładnie tytoń, pewnie, że nie, ale coś bardzo podobnego. Wystarczająco podobnego, żebym wiedział, że ta planeta nadaje się do zamieszkania.
Przynoszę chłopakowi płonącą drzazgę, którą odpalam w kominku. Filar opada na oparcie krzesła, pyka przez chwilę, wodząc po nas oczami, a potem zaczyna mówić.
Trwa to do późnej nocy, kiedy zmuszamy się, żeby położyć się spać, a zaraz po śniadaniu chłopak kontynuuje opowieść. Mówi składnie, starannie buduje zdania, więc staram się nie przerywać i nie zadawać pytań, przynajmniej dopóki nie skończy. Często brakuje mu słów w języku Wybrzeża, przechodzi wtedy na amitrajski, muszę pomagać i tłumaczyć, i trwa to długo, ale za to okazuje się, że moja pamięć zaczyna się odblokowywać i przypominam sobie coraz więcej słów.
Kiedy kończy na tym, jak wsiada na łódź, która miała wysadzić go u ujścia, tymczasem niezbyt brutalnie, ale jednak przemocą powiozła prosto do Lodowego Ogrodu, nie mogę usiedzieć w miejscu.Wszyscy idą odespać sesję, a ja siedzę przy stole i myślę. Mam bardzo dużo do przemyślenia. Sytuacja, która moim zdaniem do wczoraj była po prostu skomplikowana, teraz zmieniła się w piekielną chińską łamigłówkę. Teraz to konkurs rock and rolla na polu minowym. Myślę też o tym przedziwnym dzieciaku, który przez niespełna dwa lata zdążył być cesarzem – władcą świata, dowódcą, włóczęgą, niewolnikiem, robotnikiem portowym, kapłanem, szpiegiem, członkiem eskorty karawany i Bóg wie czym jeszcze. Który posługiwał się pięcioma imionami, dziesiątki razy próbowano go zabić na najróżniejsze sposoby, stawał przeciwko potworom, Czyniącym, zabójcom, wojownikom i wciąż żyje. A do tego jest prawowitym następcą tronu cesarskiego, co także może mieć znaczenie.
Kanarek znajduje Fjollsfinna w szklarni. Pod kryształowym dachem ciągną się rzędy jakichś sadzonek, król siedzi przy bazaltowym stole i ogląda z niesmakiem maleńką fioletową bulwę, którą trzyma w drewnianych szczypcach. Normalnie zainteresowałoby mnie, co robi, ale jednak nie dzisiaj. Znów zaczął zapuszczać siwą brodę, która zmienia go w jakiegoś surrealistycznego króla Leara.
– Freihoff” jest w Amitraju – powiadam bez ogródek. – Przejęła władzę nad największym imperium na kontynencie i prowadzi tam eksperymenty społeczne na skalę globalną. Mamy przeciw sobie również coś w rodzaju imperium Mongołów albo cesarstwa chińskiego, które stawia świat na głowie, a nie tylko van Dykena. Zlokalizowałem też Passionarię Callo. Jest stosunkowo niedaleko, w górach na południe od Pustkowi Trwogi, tylko że zwariowała. Pogrążyła się w czymś w rodzaju magicznej katatonii i kontroluje całą dolinę. Układ sił się troszeczkę zmienia, profesorze Fjollsfinn, i co byś nie mówił, obaj mamy problem.
– Amitraj jest za daleko – odpowiada trochę niepewnie. – Nie mogą tu dotrzeć.
– Twoi koledzy nie przejmują się takimi bzdurami jak to, co jest możliwe albo sensowne. Są bogami, nieprawdaż? Problem nie w tym, co zrobią, ale w tym, czego będą próbować. A jak ci się zdaje, czego? W tej sytuacji konfrontacja pomiędzy tymi dwojgiem jest nieunikniona. Dwie pozostałe siły: Callo, która została depresyjną boginią w śpiączce, oraz my w tym twoim bazaltowym Disneylandzie, stanowimy element gry. Czymś, co oboje będą próbowali połknąć. Chodzi o zasoby pieśni bogów. Coś, przy czym wzbogacony uran jest wart tyle, ile owocowe żelki.
– Chwileczkę… Skąd ty to wszystko…
– Jestem zawodowcem. I mam swoje sposoby. Wiem znacznie więcej, niż ci się wydaje. Między innymi to, że masz już szpiegów obojga w mieście. Wydaje się, że siedzą głównie w Kawernach, ale to pozór. To nie są ludzie, którzy przestraszą się smoków nad bramą albo pieśni bogów. Już podburzają twoich mutantów i jak dobrze pójdzie, będziesz miał bunt. Co zrobisz? Poślesz wojsko, żeby uspokoiło Kawerny? Tuż przed wojną? Koncepcja biernego siedzenia w twierdzy wydaje mi się obecnie mocno wątpliwa.
– Mutanci mają u mnie azyl. Nikt ich nie niewoli ani nie zabija. Nigdzie na świecie nie mają tyle swobody. Usiłuję opracować lekarstwo, które odwróci proces. Dlaczego mieliby…
– Przestań już grać, profesorze. Znam już twój archetyp. Nie mówię o tych nieszczęśnikach, którzy tu trafili przypadkiem, ale o ofiarach twoich własnych eksperymentów. Jesteś marnym strategiem i nie mam tu na myśli twoich umiejętności szachowych, bo celowo przegrywasz, żebym zaczął cię lekceważyć. A ja nie mam zamiaru. I też żaden ze mnie polityk. Dlatego nie da się mnie wciągnąć w żadne intrygi, bo jestem urządzeniem bojowym. Prostym jak cep. Powiedzmy, że możesz chcieć mnie kontrolować. Szantażem, siłą, możesz próbować wziąć moich ludzi na zakładników, tylko po co? Zapewniam, że to się może nie udać, za to bardzo drogo kosztować. Bo wchodzimy tu na moją działkę. W mroczną dziedzinę praktyki operacyjnej. Masz potężnych wrogów, którzy są też moimi wrogami, więc przestań kombinować. Jestem tutaj, żeby posprzątać cały ten bałagan. Mam zostawić ten świat w miarę możliwości takim, jaki był przed waszym przybyciem. Proponuję ci sojusz.
– Świetnie, ale obawiam się, że niewiele możesz zrobić. Zaatakujesz Amitraj?
– Mam ich usunąć z tego świata. Dosłownie. Albo wsadzić do promu i odesłać na Ziemię, albo zlikwidować. Zabić. Pogrzebać na bagnach. Nie przyjechałem toczyć wojen ani prowadzić polityki. Dlatego chcę twoich asasynów, bo nie masz pojęcia, co z nimi robić.
– Co takiego?
– Twoja bajka. Twój jungowski archetyp. Wcale nie „Jądro ciemności”, tylko Harun al Rashid. „Starzec z Gór”.
Co tak patrzysz? Przecież to oczywiste. Zamek, a w nim mędrzec, który ma niewielką armię, ale za to fanatycznie mu oddanych nadludzi. Potencjalnych skrytobójców. Takich, którzy zlikwidują wodza i uniemożliwią bitwę, zamiast ją toczyć. Ludzi, którym ich mistrz pokazał naocznie raj, do którego zmierzają. Znajome? Al Rashid posługiwał się haszyszem i dekoracjami, ty masz pieśni bogów i Lodowy Ogród, co jest jeszcze lepsze. Nie podoba mi się to, ale rozumiem. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia pomysł jest niezły. Miałeś na końcu języka: „Co mi po takim sojuszu?”, więc pozwól, że ci wytłumaczę. Jesteś naukowcem. Ksenoetnologiem. I jeszcze historykiem porównawczym, o ile pamiętam, stąd te wodzowskie zapędy. Ale ja jestem agentem operacyjnym. Nie wykorzystasz tych twoich asasynów, bo nie masz pojęcia o praktyce polowej. Nawet nie wiesz, czego ich nauczyć. Same mutacje podnoszące potencjalne możliwości nie wystarczą. Nie sztuka wykuć miecz. Żeby mieć z niego pożytek, potrzebna jest jeszcze umiejętność szermierki i to ci właśnie oferuję. Szermierkę. Praktykę wywiadu, sabotażu, skrytobójstwa. Przeciwko twoim śmiertelnym wrogom. Oferuję ci też możliwość ewakuacji. Im nie. Jesteś uczonym, co ci po badaniach, których nigdy nikomu nie pokażesz? Zanim sobie z nimi poradzimy, możesz kontynuować badania, a kiedy wrócisz, będziesz miał materiał, jakiego świat dotąd nie widział. I będziesz jedyny na Ziemi, skoro program jest zawieszony. Jedyny ekspert od pozaziemskiej kultury. Że będziesz miał trochę dziwną czaszkę? To ci tylko doda wiarygodności i popularności. Mogło być gorzej, nawet ci z tą makietądo twarzy. Przemyśl to. I nic nie wyjdzie z jakichkolwiek twoich planów, jeśli tych dwoje przyjemniaczków i naprawiaczy świata rozedrze cię na strzępy.
– Co proponujesz? Co można w ogóle zrobić?
– Według moich źródeł van Dyken namierza dolinę Passionarii i jest na tropie. Musimy ją ewakuować, zanim on ją dopadnie. Zwinąć Panią Bolesną, jak się da, zabrać stamtąd czynnik „M” i przywieźć tutaj. I to natychmiast.
– Jak? Jest zima.
– Nie planujemy wojny, tylko niewielką chirurgiczną operację. Wysil mózg i użyj magii. Mam już pewne pomysły. Będziemy musieli przygotować parę rzeczy, a realizacją już ja się zajmę. Będziesz musiał stworzyć dużo rzeźb z lodu o różnych właściwościach. I jeszcze jedno. Nie dręcz Tweetyego, nic nie wie.
– Kogo?
– Tego magicznego kanarka. Nic nie nagrał. Trzymam go w odległej łazience, przy płynącej wodzie, za zamkniętymi i wygłuszonymi drzwiami, a kiedy zbieram informacje na mieście, też nie korzystam z jego usług, lata przy mnie, tylko kiedy szukam ciebie. Do rzeczy. Passionaria Callo to obecnie bezpańska bomba, która tkwi w swojej dolinie i czeka, aż ktoś ją sobie przywłaszczy. Jeśli zrobi to van Dyken, możemy zacząć się żegnać. Dociera to do ciebie?
– Dociera. Przestań mnie łajać. Nie kręcę, tylko jestem zaskoczony. Powiedz, co mam robić, to się tym zajmę. Podobno to ty jesteś od praktyki. Ja nie wiem nawet, od czego zacząć.
– Dobra. – Siadam po drugiej stronie stołu i opieram się wygodnie, po czym wyjmuję fajkę. – Dawaj papier i coś do pisania. Punkt pierwszy: jak długo powstawał lodowy drakkar?
– Szybko. W kilka dni. Problem polega na wymyśleniu koncepcji i stworzeniu, powiedzmy, zaklęcia. Ale to już mam. Pracowałem nad nim miesiącami metodą prób i błędów, lecz jest gotowe. Możemy mieć taki drakkar na pojutrze. Tylko że zatoki i wszystkie rzeki zamarzły. Staniesz pięć mil od wybrzeża i co? Na piechotę? Nie stworzę ci samochodu. Pieśń Ludzi nie pozwoli.
– Zaraz. Po kolei, na wszystko są sposoby. Da się go zmodyfikować?
– To potrwa dłużej, bo trzeba będzie popracować nad programem. Modyfikacja nie może naruszyć Pieśni Ludzi, trzeba ją oszukać, obejść zabezpieczenia.
– Dobra, wrócimy do tego. Czy istnieje jakiś sposób neutralizacji magii?
– Można przechwycić czynnik „M” in statu nascendi, ale gorzej z gotowymi produktami. Wszystko zależy od tego, czy są stabilne.
– To już sam wiem. Chodzi mi raczej o możliwość ekranowania. Trzeba tu przywieźć Passionarię, a potem jakoś przechowywać. Nie może rozwalić nam twierdzy albo zmienić jej w obłąkane przedszkole integracyjne, kiedy tylko jej odbije. Obsesyjnie boi się każdej formy agresji, dręczą ją koszmary i jest straumatyzowana jak diabli, a przy tym potężna.
Norweg przygryza dolną wargę pod swoją nieruchomą, najeżoną basztami ślepą maską. Ciężko rozmawiać z kimś, kto za całą mimikę ma tylko ruchy ust i szczęki.
– Chyba da się zrobić. Można przygotować stabilną komnatę, zupełnie sterylną magicznie. Zużyje to, co ma w sobie, ewentualnie to, co namnoży, ale nie przekształci samej komnaty ani nie zdobędzie więcej czynnika. Jeśli będzie komfortowo i znajomo, to może się uspokoi. Komnatę możemy ucharakteryzować na porządny ziemski szpital.
– Potrzebuję też czegoś w rodzaju przenośnej kapsuły albo kontenera. Czegoś, co pozwoli ją bezpiecznie zamknąć i przewieźć. Z systemem podtrzymywania życia. Musi być wygodne i kojarzyć się z bezpieczeństwem. Dalej, potrzebuję przyzwoitych map. Masz tu jakieś mapy?
– Zaraz, próbuję to zanotować, już się gubię.
– Zacznij lepiej myśleć i notować szybko. Na tę fazę mamy tylko kilka dni. Dalej, potrzebuję ludzi. Pewnych i wiernych. Moralnie przepełnia mnie głębokie obrzydzenie, ale trudno, zaprezentuj mi tych swoich asasynów. Szczególnie nie podoba mi się, że nazywają się Braćmi Drzewa. Paskudna nazwa. Bardzo źle się kojarzy. Co to za drzewo?
– Och, po prostu archetypiczny symbol miasta. Taki genius loci. Drzewo to korzenie, trwałość, to oś świata według konotacji szamańskich i wyrazisty symbol graficzny. Skąd miałem wiedzieć, że nie lubisz drzew?
– Co znaczy: „nie lubię”? Sam jestem drzewem w pewnym sensie. Do roboty.
Wypływamy pod osłoną nocy. Tajnym wyjściem z umieszczonego wewnątrz góry doku. Matowy jak cień okręt cicho i majestatycznie wyślizguje się z wnętrza twierdzy, przepływa przez pusty awanport, a kiedy zapory spadają do wody, mija główki portu i wychodzi w połyskliwe czarne morze. Drakkar stracił swój charakter i przestał być drakkarem, teraz jest to zabudowany, wrzecionowaty obiekt, przywodzący na myśl ślizgacz albo łódź podwodną. Nadal ma maszt, stewę z głową smoka i parę średniowiecznych elementów, włącznie z tarczami zawieszonymi na burtach i szczerbą na relingu, zupełnie zbędnych, ale bez nich nie chciał działać i tonął. Nosi minimum tego, co jest wymagane w Pieśni Ludzi, żeby w ogóle pływał. Więc pływa. Jak łódź podwodna w pośpiechu przebrana na karnawał.
Mamy bardzo dobrą pogodę jak na tę porę roku. Morze jest wzburzone, ale dziki sztorm na razie nam nie grozi, tyle że trzyma mróz. Stoimy na pokładzie tylko tak długo, aż światła Lodowego Ogrodu znikają w mroku, i schodzimy pod pokład.
Do mesy znajomej aż do obrzydzenia, w zielonkawe światło piekielnych muren wijących się w przezroczystych ścianach i do lodowych walców tlących się w piecu.
Smok kieruje głowę tam, gdzie steruje go zaprogramowany kurs, jakby ciągnął okręt za sobą. Drakkar sunie na Wyspy Ostrogowe, prowadzony instynktem niewielkiego ptaszka zaklętego w lodowej kuli i zawieszonego w roztworze, który trzyma go przy życiu. Ptak, jaskrawy jak papuga, ale poza tym podobny do lelka, trwa w hipnotycznym śnie o wiośnie i podróży na południe. Z kolei płaska ryba drzemiąca w innym tanku na dnie ładowni pilnuje skał, raf i labiryntu Wysp Ostrogowych i ciągnie do ujścia na tarło.
Skomplikowane, ale działa.
Na razie.
Jest jeszcze sterowanie bezpośrednie – lodowy fotel, z którego mogę korzystać tylko ja, oraz uproszczone sterowanie ręczne, którym ma się w razie czego opiekować załoga Fjollsfinna.
Woda popychana pieśnią bogów opływa kil i dno okrętu i napędza go, wykorzystując napięcie powierzchniowe oraz fale drobnych zmarszczek przebiegające po kadłubie tak jak po ciele delfina. Mamy jeszcze dwie strugowodne dysze wzdłuż burt, ale są przewidziane jako napęd awaryjny, bo żrą mnóstwo pieśni bogów.
Wiatr wieje z północnego zachodu, bardzo dobry kierunek, więc ustawiamy płaty nośne wyglądające z daleka jak żagle i zmniejszamy magiczny napęd do minimum, a i tak okręt robi piętnaście węzłów i sunie baksztagiem w niewielkim przechyle, tnąc czarne nocne fale.
Mamy dwie arkabalisty miotające oszczepy z ładunkami smoczej oliwy i obrotowy miotacz ognia. Były nawet na greckich trierach, zdarzają się i tutaj.
To chyba najpotężniejszy okręt, jaki pływał kiedykolwiek po tych wodach. Do czasu, aż zauważy go Pieśń Ludzi i jednak uzna za anachronizm.
Ale na razie płyniemy.
Na południe. Do Pustkowi Trwogi.
Załoga nie chce się zżyć. Trzynastu asasynów Fjollsfinna trzyma się na uboczu, moi ludzie wraz z młodym w swojej grupce. Czeka mnie koszmar integrowania zespołu.
Na początek ogłaszam, że nikt z nas nie może nosić ani znaków Ludzi Ognia, ani symbolu Lodowego Drzewa. Tłumaczę, że misja jest tajna. Nikt nie może wiedzieć, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Mamy własne stroje – anoraki i portki z podobnym do foczego wodoodpornym futrem, kolczugi i maskujące białe kombinezony z czarnymi pręgami. Wyglądamy identycznie, ale nadal stanowimy osobne obozy. Nie ma wyraźnych konfliktów, tylko trzymające się w swoim gronie dwa towarzystwa.
Sięgam do sprawdzonych metod i organizuję szkoleniowe konkursy w mieszanych grupach, czując się jak hotelowy animator. Przychodzi mi do głowy, żeby zorganizować aerobik w basenie, bingo i turniej rzutków, więc w końcu ostrożnie sięgam po gryfie mleko i to pomaga najbardziej.
Filar rozumie mapy. Miał jakieś w pałacu, posługiwali się też strategicznymi makietami. W ogóle chłopak łapie wyjątkowo szybko. Wyszkolili go lepiej, niż sam byłby w stanie przyznać.
– Wejście do jaskini jest gdzieś na tym zboczu, ale całkiem małe, to właściwie jak nora, a teraz wszystko będzie zasypane śniegiem – powiada.
– Damy radę.
– Zawsze tak mówisz. Podoba mi się to, bo nie upadasz na duchu, ale tam będzie trudno. Bardzo trudno. Dużo pieśni bogów.
– Nie przybyłem tu upadać na duchu, tylko uleczyć twój świat.
– I to mnie martwi. Nikt nie umie uleczyć świata. Nie możesz naprawić czegoś, co jest bardziej skomplikowane od ciebie. Wszyscy tamci chcą leczyć cały świat, a robią to, co widać.
Uśmiecham się.
– Ta naprawa będzie prosta jak amputacja. Nie mam leczyć wszystkiego, jedynie oczyścić wrzód. A tego można dokonać.
– Spalle mówi, że potrafisz widzieć w ciemnościach i węszyć jak pies. I że ruszasz się szybciej, niż widać okiem.
– Kiedyś umiałem, ale okaleczył mnie ten Czyniący, Aaken, i te umiejętności odeszły. Choć dalej umiem niejedno. Nauczyłem się trochę czynić.
– To niebezpieczne. Mój ojciec karał śmiercią Czyniących. Zawsze sprowadzali nieszczęście.
– To co innego. Twój ojciec miał rację, bo prawdziwi Pieśniarze teraz niszczą świat. Ja czynię tylko trochę. Jakbym wziął do ręki narzędzie. Nie chcę udawać boga. Boję się pieśni bogów i tego, co robią z człowiekiem. Każdy z tamtych jest trochę szalony, nawet Fjollsfinn.
– A jeśli nam się uda, co z nim zrobisz?
– Też zabiorę go do domu.
– On nie chce wracać. Kocha ten swój gród i nie będzie potrafił z powrotem żyć w waszym kraju. Widzę to. Kiedy uzna, że niebezpieczeństwo minęło, przestanie być sojusznikiem.
– Wiem, Filarze. Ale do tego jeszcze daleko.
Świt. Szary zimowy świt, kiedy wszystko ma barwę brudnego płótna, z drobnymi akcentami smolistej czerni. Stalowe niebo, ołowiana tafla morza i jasnoszary śnieg pokrywający zamarznięty firn lodu, sięgający w morze wielkim jęzorem o pięć mil od ujścia rzeki i utrzymujący się trzymilowym pasem wzdłuż całego wybrzeża.
Jest pusto i zimno, tylko ptaki krzyczą, miotając się w porywach wiatru.
Okręt pojawia się jakby znikąd, najpierw jako słabo widoczna plamka na horyzoncie, ciemnoszara na stalowej powierzchni morza, jak dziwna pojedyncza fala. Nie widać żagli, tylko kreska masztu i przysadziste burty o dziwnym kształcie jakby podłużnego orzecha.
Nie ma żagli, a mimo to okręt płynie, pojawia się wysunięta do przodu stewa zakończona rzeźbą w kształcie kolczastego, wyszczerzonego smoczego łba, ale łeb kołysze się na boki i rozgląda, łypiąc wąskimi oczami, w których drzemie błękitny acetylenowy płomień.
Okręt nie zwalnia, płynie wprost na wał lodu na brzegu kry ciągnącej się po horyzont i ledwo widoczną linię brzegu, zatopioną w śniegu pod brudnobiałym niebem. Uniesiony dziób tnie fale, a potem wbija się w lód, gruchocąc go na wielokątne płyty, które piętrzą się przy burtach, wstrząs przenika z hukiem i łomotem cały kadłub, w środku coś się przewraca, odpada jedna z tarcz wiszących przy burtach, ale okręt płynie dalej. Dziób unosi się jeszcze bardziej, płaskie dno wślizguje na powierzchnię lodu i miażdży go pod własnym ciężarem, za rufą bulgoce i gotuje się woda wyrzucana daleko do tyłu, smoczy okręt sunie przed siebie, wygniatając w lodzie czarny pas pełen kołyszącej się kry.
Brzeg jest pusty. Nikt nie pływa, łodzie wyciągnięto na brzeg po pochylniach i zabezpieczono w szopach oraz drewnianych hangarach, zakonserwowano dziegciem i smołowanymi płachtami. Morze zamarzło, rzeki stanęły. Wybrzeże nie jest nigdzie w zasięgu wzroku zamieszkane, ale tam dalej, gdzie drzemią jakieś przysypane śniegiem osady, ludzie siedzą w chałupach, kulą się przy ogniu i nasłuchują zawodzenia wiatru.Jest zima. Wszystko śpi i czeka na wiosnę.
Tylko dziwaczny statek z głową smoka na stewie sunie, gruchocąc lód, coraz wolniej, a w końcu staje. Kadłub wysuwa się do połowy na powierzchnię lodu, ale nie może go już zmiażdżyć, więc cofa się pomału na pas czarnej wody i nieruchomieje.
Rozlega się zgrzyt i kawałek burty opada, pokazując prostokątny otwór, ze środka bucha para, pochylnia wykłada się na zewnątrz i opiera o lód.
Okręt wypluwa z siebie ludzi. Sylwetki rozbiegają się po lodzie, przyklękają, wodząc wokół grotami strzał na napiętych łukach i bełtami niewielkich arbalet. Sześciu.
Ledwo widocznych w białych strojach, z mieczami na plecach, z głowami skrytymi w kapturach.
Chwila ciszy, i zduszony okrzyk: „Czysto!”.
Zgrzyt, tupot, na pochylni pojawia się więcej ludzi.
Teraz na śnieg zjeżdżają jedna za drugą cztery duże, pomalowane na biało sanie. Są solidne, zbudowane z najlepszego drewna i lekkich, wytrzymałych kości morskich płaskud, o płozach wyklejonych pasami morskoniego futra, śliskiego i odpornego, układającego się do tyłu i działającego jak smar, ale zapobiegającego zsuwaniu się sani ze zbocza.
Na pojazdy załadowane są owinięte w skórę tobołki, na jednych jedzie wielki obły pakunek nakryty płachtą białego materiału.
Teraz z pochylni schodzą konie okryte białymi czaprakami, przysadziste, ciężkie konie pociągowe z wybrzeża i pięć wierzchowców. Wszystkie podkute na cztery kopyta zimowymi podkowami, które mają zapobiegać ślizganiu się na lodzie.
Sześciu strzelców cały czas lustruje okolicę, pozostali krzątają się przy saniach, zaprzęgając po dwa konie do każdego pojazdu i trocząc luzem wierzchowce.
Wszystko odbywa się w ciszy i pośpiechu i nie trwa dłużej niż dziesięć minut.
Drakkainen odpiął pas futra zasłaniający usta i odwrócił się do szypra stojącego w otwartej pochylni.
– Oset, na morze. Sygnał?
– Czerwony dym w dzień, niebieski ogień w nocy. Jeśli to będzie niemożliwe, cztery zwykłe ognie rzędem co dziesięć kroków.
– Dobra. Boh.
– Znajdź drogę, Ulfie. Wszyscy znajdźcie, na chwałę Ogrodu.
– Czekaj tydzień, potem wracaj.
– Nigdy, styrsmanie. Jestem Bratem Drzewa. Nie cofam się. Będę czekał na sygnał. Albo pójdę po was.
Drakkainen westchnął i zapiął kaptur, po czym odwrócił się do swoich.
– Zaczynamy ten porąbany kulig. Rzeka jest zamarznięta, doprowadzi nas do gór. Nie gonić za bardzo, nie forsować koni. Równe, szybkie tempo. Najpierw zobaczymy, jak to idzie, potem spróbujemy lekkiego kłusa. Rozładować kusze, bo popękają. W drogę. Każda załoga do swoich sań, biegiem!
– Rjokan-rol! – zawołał Spalle.
Drakkainen przewrócił oczami i wskoczył na siodło Jadrana. Przytulił się na chwilę do jego szyi, gładząc łeb, a potem wyjechał na czoło konwoju.
Sanie sunęły pewnie, z cichym chrzęstem śniegu, naturalnie bez żadnych dzwonków i brzękadeł. To tylko wyglądało jak kulig. Za ostatnimi saniami umocowany na lekkim orczyku, rozłożony płasko kawał futra zacierał ślady.
Lód na brzegu morza wcale nie był równy, a pełen spiętrzonych płyt zamarzniętych w dziwaczne kształty, drobnych, zastygłych fal i nierówności. Pojazdy podskakiwały z łomotem, spakowany w toboły sprzęt kołysał się z tyłu, ale jakoś jechali.
Tylko znacznie wolniej, niż zakładano.
Do ujścia dotarli po niecałej godzinie kluczenia i wymacywania bezpiecznej drogi, słuchając, jak morskie fale bulgocą i syczą pod lodem.
Drakkainen uniósł dłoń i zarządził postój.
Natychmiast oprowadzono parujące konie, a potem przykryto pikowanymi derkami, Bracia Drzewa zeskoczyli z sań i naciągnęli kusze, po czym zapadli w śniegu, mierząc we wszystkie strony świata.
– Filar, do mnie! – zawołał Drakkainen, wychodząc na wysoki brzeg rzeki i brnąc w sięgającym za kolana śniegu.
Chłopak wyszedł za nim i zatrzymał się, patrząc, jak Vuko otrzepuje ze śniegu sporą, sterczącą nad brzegiem skałę.
– Dobra, ta się nadaje.
– O co chodzi, Ulfie?
– Tu się umówiłeś ze swoimi ludźmi?
– W tej okolicy. Przy ujściu pierwszej rzeki.
– Jak się pisze po kireneńsku? Inaczej niż po amitraj sku?
– Inaczej. Mamy inne znaki.
– Twoi ludzie umieją czytać? Tymi znakami?
– Umieją. Przynajmniej alfabetem prostym, koragana. Drakkainen wręczył mu kawałek węgla.
– To pisz: „W mieście Ludzi Wulkanu, na północnej wyspie” i narysuj swój klanowy znak.
Filar odpiął maskę kaptura i spojrzał na Vuko czarnymi oczami, jak zdziwiona fretka.
– Przecież to nic nie da. To węgiel. Osypie się, wiatr go rozwieje, deszcz zmyje.
– Chłopcze, wiem, co mówię. Pisz. Resztą już ja się zajmę.
Cofnął się i patrzył, jak Filar kreśli znaki na płaskiej powierzchni skały. Kwadratowe, skomplikowane, składające się z pionowych, skośnych i poziomych linii. Węgiel kruszył się na mrozie, ale geometryczne litery chyba były czytelne. Nie miał pojęcia, dlaczego spodziewał się japońskich ideogramów. Skojarzenia.
Symbol żurawia trudniej było narysować, ale w końcu się udało, tyle że wyszedł dość duży.
– Teraz się cofnij – nakazał Drakkainen. Ściągnął zębami rękawicę i wyjął zza pazuchy graniasty kawałek kryształu, w którym kołysała się mała kropla czegoś oleistego. Stłukł wierzchołek, a potem powiódł po liniach zaznaczonych węglem, jak najstaranniej. Po wszystkim obejrzał krytycznie swoje dzieło i pusty kryształ, który cisnął daleko w zaspę.
Następnie cofnął się i wystawił dłoń z rozcapierzonymi palcami.
– Klatu barada nikto, perkele!
Fuknęło jak magnezja – oślepiającym rozbłyskiem i kłębem pachnącego prochem dymu, potem ukazały się wypalone na kilka milimetrów znaki wypełnione czernią.
– Widzisz, można czynić i tak – powiedział Drakkainen przemądrzałym tonem. – Jedna kropla, jak tusz. A nie cała skała zmieniona w gadającego kamiennego niedźwiedzia. W drogę.
Po rzece sanie sunęły szybciej, z sykiem śniegu pod płozami i parskaniem koni, i były to jedyne dźwięki poza krakaniem kruków.
Drakkainen jechał przodem jako zwiad, co jakiś czas rozglądając się ostrożnie z brzegu albo lustrując zaśnieżoną rzekę zza zeschłych trzcin na zakrętach.
Po czterech godzinach ocenił, że zrobili trzy czwarte drogi, i zarządził popas. Rozstawili warty, w metalowych naczyniach zapłonęły walce ognistego lodu, podgrzewając gęstą zupę w kociołkach. Każde sanie miały własny kociołek i mieszane załogi Braci Drzewa i Ludzi Ognia. Vuko przyłapał się na tym, że co chwilę zerka na Sylfanę siedzącą ze Spalle i dwoma asasynami Fjollsfinna, z których jeden okrywał jej ramiona derką, ale parsknął tylko i sam poszedł coś zjeść. Konie dostały wysokoenergetyczną paszę z tłuszczem, suszonym mięsem, owsem i orzechami.
Potem gnali ile wlezie, zanim zapadła noc, ale kiedy się zatrzymali, góry przed nimi zrobiły się już solidne i majestatyczne i zaczęły przypominać góry, a nie jakieś sine, niewydarzone obłoki majaczące w oddali.
Okryte ciepłymi czaprakami konie związano łbami do siebie pośrodku zeschłego trzcinowiska, sanie stanęły rzędem wzdłuż wysokiego brzegu, zamaskowane białymi płachtami przysypanymi śniegiem. Spać kładli się między płozami, na rozłożonych na lodzie warstwach naciętej suchej trzciny i grubych futrach. Poły płacht umo cowane do lodu i sań chroniły przed wiatrem, walce tliły się w żeliwnych kociołkach, nagrzewając powietrze w prowizorycznych namiotach.
Kiedy zapadła kompletna ciemność, Sylfana przysunęła się do Drakkainena i wtuliła w niego, a potem jej dłoń wślizgnęła się do wnętrza jego śpiwora. A później trwali przytuleni do siebie, aż zbudził ich siny, mroźny świt.
Góry wyrosły im na spotkanie, zanim minęło południe.
A po półgodzinie Drakkainen uniósł dłoń, zatrzymując wszystkie sanie, zeskoczył z siodła i przyklęknął na śniegu.
Panowała kompletna cisza, tylko wiatr szumiał w kikutach trzcin.
Vuko klęczał i wodził palcami po śniegu.
– Co się dzieje? – zapytał szeptem Grunaldi, podchodząc ostrożnie i przytrzymując miecz w pochwie.
– Sześciu jeźdźców. I widziałem już takie podkowy. Zacierali ślady wiechciem, ale jak się przyjrzeć… A tamte wąskie. – Wskazał palcem. – Kraby.
– Węże?! Tutaj? To bardzo daleko.
– Więc miejmy nadzieję, że nie ma ich więcej. Pewnie przedarli się górami. Ślady nie są takie świeże, wiatr je wygładził. Wydaje mi się, że od kilku dni nie padał śnieg.
– Co robimy?
– Poszli prosto rzeką, w tamtą dolinę i dalej w góry. Nasza dolina jest już tu, za tamtym grzbietem, więc nie będziemy ich tropić. Nie mamy czasu.
Wyjechali z rzeki i znaleźli zakole lasu, nisko na zboczu.
– Koniowodni, obwarować wszystko i zamaskować. Pierwsze sanie do mnie! Damy radę wciągnąć na to zbocze?
Warfnir popatrzył krytycznie na halę.
– Do tamtych skał, o ile będziemy dobrze pchać. Trzeba będzie je uwiązać, bo zjadą.
– Dobra, do roboty. Głóg, Wawrzyn, Skalnik i Powój, bronić obozu. Reszta z nami na górę. Musimy wepchnąć te sanie, ile się da.
– To nie losujemy patyczków? – zapytał Spalle kapryśnym tonem.
– Nie.
Sanie z uwiązanym na skrzyni obłym kształtem opakowanym w płótna sunęły gładko pod górę jakieś trzysta metrów, a potem zrobiło się już stromo. Konie ciągnęły z wysiłkiem, kwicząc i gubiąc płaty piany, płozy podskakiwały na oblodzonych kamieniach i pojazd przechylał się niebezpiecznie. Pchali, ale ciężkie sanie zsuwały się do tyłu mimo hamującego futra, odrywając całe płaty śniegu.
Wywalczyli jeszcze sto metrów.
– Dobra, wiążemy je – wysapał Drakkainen. – Zawilec, sprowadź konie do obozu i wracaj tu.
Zrzucił z sań owinięty pasami skórzany tobół. A potem podłużny, owalny pakunek o średnicy ponad metra i długości dwóch, wciąż owinięty płótnem.
– W tym są pieśni bogów? – zapytał ostrożnie Warfnir, kiedy odzyskał już oddech.
– Troszeczkę – przyznał Vuko. – Ale szczelnie. Nie zrobią ci krzywdy.
– My się nie boimy – oznajmił asasyn zwany Tasznikiem.
– Świetnie, więc będziecie to nieść. Ty i Blekot. Nie jest ciężkie. Z przodu, z tyłu i na bokach są uchwyty.
– Co?
– Imaki, jak na tarczy. Żeby lepiej chwycić. Filar? Znalazłeś?
– Nie wiem – odpowiedział chłopak. – Zimą wszystko inaczej wygląda.
Spod odrzuconego płótna wyjrzał obły kształt z błękitnego, dziwnego lodu Fjollsfinna. Wewnątrz, pod półprzejrzystą pokrywą, przelewało się coś gęstego i czerwonego, poruszając się leniwie jak olbrzymi ślimak.
– Co to w ogóle jest?
– Coś, w czym będzie jej wygodnie, jak w łonie matki, i w czym chętnie zaśnie, a nie zdoła niczego narozrabiać. Przynajmniej tak twierdzi Fjolsflnn.
Drakkainen rozpiął pasy i rozwinął tobół, a potem odłożył na bok stertę lśniących blaszanych kształtów, wypolerowanych jak chromowane fragmenty zabytkowego krążownika szos.
– To jest jakiś pancerz? Po co to zakładasz?
– Przebieram się – oznajmił Vuko ponuro, zapinając srebrzysty puklerz lśniący jak lustro. – Mam wyglądać tak, żeby się mnie nie bała.
– Ona się nie boi błyszczącego?
– Też się przebierajcie. Te kolorowe koce z paciorkami mają dziurę na głowę. Jak wyjdziemy na drugą stronę, musicie schować pod nie broń. Zdjąć hełmy i kaptury. Kto ma długie włosy, rozpuścić. I powplatajcie w nie kwiaty.
– Kwiaty? To jest zrobione z gałganków.
– Skąd mam ci zimą wziąć żywe kwiaty? Są podobne, przynajmniej z daleka.
– Nie chcę umrzeć w takim stroju – powiedział ponuro Blekot. – Jestem Bratem Drzewa. Wojownikiem.
– To będziesz kolorowym wojownikiem z kwiatami we włosach. Bez dyskusji. Podobno niczego się nie boicie.
– Też mam nadzieję, że nie zobaczy mnie nikt znajomy – sapnął Grunaldi. – Nie mówiłeś, że będziemy robić za trefnisiów. Nie za bardzo umiem tańczyć na rękach.
– Ta Czyniąca jest szalona – oznajmił Filar. – Jak wejdziemy do doliny, sami zrozumiecie, że tak trzeba.
– Mamy wyglądać na jeszcze bardziej szalonych niż ona? Jeszcze się obrazi.
Drakkainen zakończył zapinanie paradnych chromowanych blach, rad, że sam się nie widzi.
– Nie ruszaj się – powiedziała nagle Sylfana. Pochyliła się i przejrzała krytycznie w jego napierśniku, po czym poprawiła sobie wianek i sztuczny kwiat za uchem.
– Dawaj, Cyfral – mruknął. – Trop! Szukaj magii.
– Świetnie. Teraz jak do psa. Mam się pojawić w obroży i kagańcu? Ta twoja lasia i tak mnie nie widzi, nie masz się co popisywać.
– To się wszystko zamienia w jakiś kretynizm – wycedził Vuko.
Wróżka śmignęła po zboczu jak obrażony motyl, trzepocąc skrzydełkami i ciągnąc za sobą tęczową smugę. Vuko kucnął na ziemi, opierając się na mieczu.
– Co teraz? – zapytał Blekot.
– Teraz mu nie przeszkadzaj.
– W czym? Przecież siedzi.
Drakkainen siedział tak z dziesięć minut, czekając cierpliwie. A potem nagle wstał, sięgnął po worek, powiedział w powietrze: „Dobra, dziękuję” i ruszył trawersem w poprzek zbocza.
Zatrzymał się w jakimś miejscu, po czym wyciął mieczem kępę zeschłych krzaków i zaczął odgarniać śnieg, odsłaniając mroczną jamę o szerokości półtora metra. Splunął i wczołgał się w otwór, z którego wiało wilgotnym ciepłem i nieokreślonym organicznym smrodem.
Kiedy podeszli, wystawił głowę z wewnątrz.
– Dalej robi się szerzej. Za mną wchodzi Sylfana i Filar. Potem Tasznik i Blekot ze skrzynią, za nimi Warfnir, Grunaldi i Dzięgiel. W środku niech jeden z was zapali pochodnię. Tak, tę z dziwnym światłem. Niech Dzięgiel to niesie, jak się boicie. Zawilec, Dereń i Jawor, czekacie na nas przy wejściu. To bardzo ważne. Musimy mieć pewność, że możemy wyjść. W drogę. I pamiętajcie, co mówił Filar. W środku będzie dużo stworzeń z mgły. Nie możecie się bać. Myślcie tylko o tym, że jaskinia prowadzi na drugą stronę góry i że zaraz wyjdziemy. Sylfana i Filar odpędzą je śpiewem. Dzięgiel, ty też śpiewaj razem z nimi. Tylko nie słowami, bo twój hiszpański jest potworny. Nuć po prostu. Reszta lepiej niech siedzi cicho.
Cofnął się do wnętrza jaskini, wyjął z worka coś podobnego do buławy, po czym uderzył rozszerzonym końcem w skałę, budząc światło uwięzionego wewnątrz stworzenia.
Zielonkawy blask zalał pieczarę, migocąc na wilgotnych naciekach i wapiennych tworach, wyglądających jak kłębowisko skamieniałych wnętrzności jakiegoś potwora. Z tyłu echo niosło grzechot kamieni, oddechy jego ludzi i hurgot pojemnika sunącego po skałach.
Szepty pojawiły się, kiedy za plecami znikło światło padające z wejścia. Galaretowate stwory zaczęły nagle pączkować ze ścian i sufitu, z półprzejrzystymi kończynami i wielkimi, mięsistymi głowami o stalowych szczękach z płaskimi ludzkimi zębami, jak antyczne protezy dentystyczne. Sylfana wrzasnęła.
– Śpiewajcie! – zawołał Drakkainen, zagłuszając na chwilę: „Nie odejdziesz, Passionario, nie zostawiaj nas, Passionario…”
Sylfana i Filar zaczęli śpiewać. Zrazu drżącymi głosami, ale tej melodii akurat to nie przeszkadzało, a potem coraz pewniej. Kawałek dalej można już było wstać, więc uniósł się i rozdzielił kilka cięć, budząc wrzaski i upiorny chichot. „To nic nie da, Passionario, zawsze z tobą będziemy, Passionario”.
– Dobra, Cyfral, wyssij je, perkele – powiedział Drakkainen, sięgając pod pancerz i wyjmując jeden z kryształów, które przygotował Fjollsfinn. Rzucił nim niczym granatem, słysząc, jak uderza o skałę i tłucze się na proch. Wapienny głaz zasyczał, pokrył się pianą i zapadł w sobie, zmieniając się w kałużę bulgocącej cieczy. Kałuża burzyła się przez chwilę, po czym wypuściła ogromny mętny pęcherz, który urósł i zastygł w jednej sekundzie jak ogromne jajo. Czubek pękł nagle na troje i rozłożył się na podobieństwo płatków kwiatu, ukazując mięsiste wnętrze i ciągnące się za płatkami nitki jakiegoś śluzu.
– Dowcipniś – warknął Drakkainen. – Kinoman, runkku.
Rozległ się chóralny pisk, kiedy stwory rzuciły się w panice w otwory i szczeliny jaskini, sublimując migocącym pyłem, który sączył się smugami do wnętrza jaja.
– Będzie na potem jak znalazł – powiedział Vuko z zadowoleniem. – Oczyść tę jaskinię, mała. Do zera.
– Co się dzieje? – zapytał ktoś z tyłu.
– Załatwił je – odparł Spalle. – Droga wolna.
– Przyjmij mnie, Ogrodzie… Otul moją duszę, Ogrodzie…
– Kto tam się modli?! Śpiewać, perkelel Przeciskali się przez jaskinię, słuchając odgłosów kroków, kapania niezliczonych kropel i własnego oddechu. Światło przygasło, więc Vuko rąbnął ponownie buławą w skałę. A potem pochylił się i przecisnął do drugiej pieczary, unosząc latarnię.
I zaraz rzucił się z powrotem, przewracając pozostałych. W otwór jak rozpędzona ciężarówka rąbnął wielki niczym stół obły trójkątny łeb ślepego węża, z pionową paszczą, z której jak włócznia sterczało żądło. Łeb wbił się w otwór korytarza, osypując wokół odłamki skały, a potem cofnął z gruchotem kamieni.
– Do tyłu! – zawołał Vuko. – Do tyłu! Dajcie mi miejsce. Śpiewać, perkelel Zatkało was czy jak? To tylko cholerny ślepy wąż długości okrętu. Perkele molopaa!
– Przecież go zabiłem – powiedział Filar z irytacją. – Rozprułem go wzdłuż!
– Ale teraz czuje się już lepiej – wycedził Drakkainen. – Cyfral?
– Nie dam rady go wyssać. Jest jakby sterowany z zewnątrz.
– Wleć do środka i zobacz, jak tam wygląda. Muszę się tam wślizgnąć, żeby cokolwiek zrobić.
– Vuko, on mnie widzi…
– Jak widzi, kiedy jest ślepy! Nikt cię nie widzi, jesteś emanacją mojego umysłu. Póki żyję, nic ci nie grozi. Poczekaj chwilę.
Pogrzebał w zakamarkach pod pancerzem i wyjął kolejną kryształową fiolkę zawierającą jedną mętną kroplę.
– Cofnąć się i zasłońcie oczy. Będę czynić!
Stłukł flakonik i roztarł kropelkę oleju na dłoniach.
– No dalej, mała, wszystko będzie dobrze. Wróżka śmignęła z korytarza, wlatując do pieczary.
Vuko wychylił się i zobaczył, że wąż unosi łeb w ślad za lecącą Cyfral jednym błyskawicznym ruchem, po czym chwyta ją w paszczę jak pies łapiący muchę.
Usłyszał własny ryk, wyskoczył z otworu, unosząc miecz, i uderzył w śliskie cielsko w powietrzu, oplatając je udami. Stwór zwinął się w miejscu i miotnął łbem, ale Drakkainen, nadal wrzeszcząc, wściekle przebił jego czaszkę trzymanym pionowo mieczem. Wąż wydał z siebie potworny syk, po czym zaczął miotać łbem na wszystkie strony, gruchocąc stalagmity i strącając wapienne nacieki. Drakkainen trzymał się rękojeści ostrza i spadł, dopiero kiedy głowa gada uderzyła ze śliskim łomotem o poskręcane zwoje tułowia na dnie jaskini.
Zerwał się natychmiast, wyrwał miecz i zaczął rąbać o metr od obłego łba, wydając okropne okrzyki. Ciało stwora ustępowało łatwo i odcinanie łba skończyło się po pięciu uderzeniach. Vuko wbił ostrze w gardło i ostrożnie rozciął łeb wzdłuż, wymacał cały przełyk, a potem pospiesznie wetknął tam rękę.
– Co się stało? – zapytała Sylfana. – Co tam jest? Zwiadowca klęczał i patrzył na swoje pokryte śluzem dłonie.
Kucnęła przed nim i objęła za ramiona.
– Vuko, ty płaczesz? Co tam jest?
Drakkainen wstał, stulając dłonie, jakby coś w nich trzymał, a potem schował to ostrożnie i pieczołowicie za pazuchę.
– Idziemy – powiedział głucho i otarł twarz. – Mamy robotę.
– Ulfie… Ta skrzynia nie przejdzie przez korytarz. My się przeczołgamy, ale ona się nie zmieści.
– Więc ją zostawcie. I tak musimy tędy wracać. Wyszli z jaskini na zbocze góry, a pod ich nogami
otwierała się dolina. Pokryta śniegiem, z lasami, nieregularnymi rzędami chat i upiornym zamczyskiem zrośniętym z pni monstrualnych drzew i wznoszącym się na dobre pięćdziesiąt metrów.
– Dobra – rzucił Vuko. – Teraz poprawić te kretyńskie przebrania i idziemy. Śpiewając. Co teraz, Filarze? Dzikie dzieci, tak?
– Kołysanka powinna je odpędzać. Kiedy szedłem w tamtą stronę, musiałem pamiętać, że nie są prawdziwe. Jesteś Czyniącym. Twoja wola będzie silniejsza od jej woli, bo ona śpi i skupia się tylko na tym, o czym śni.
– Byłem Czyniącym – powiedział drewnianym głosem Drakkainen. – Tam w jaskini straciłem coś bardzo ważnego.
– Ale nadal masz wolę. Zobacz, ja straciłem wszystkich, a wciąż idę.
– Mam. Idziemy.
Weszli ścieżką w las. Drakkainen uderzył swoją buławą o pień i rozświetlił ją.
Dzikie dzieci pojawiły się niemal natychmiast, krążąc wśród drzew, ukazując zacięte twarze w dziuplach. Niektóre zwisały z gałęzi otulone skrzydłami, jak dziwaczne owoce, które wywracały się na lewą stronę i pokazywały blade, upiorne twarzyczki.
– Coś jest nie tak – zauważył Drakkainen. – Śpiewajcie głośniej.
– Musimy zostawić broń – powiedział Filar. – One boją się gwałtowności. To ją może obudzić.
– A, chrzanić to wszystko! – warknął Vuko i wbił miecz w ziemię. – Zostawcie broń. Obejdę się. Nie potrzebuję. Teraz i tak jestem naprawdę wściekły.
Ruszył długim krokiem, szczękając lustrzaną zbroją, z gołą głową i bez broni, tylko z workiem w ręku. Nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, po czym wyjął z worka lśniącą blaszaną koronę, wysadzaną czerwonymi i zielonymi kamieniami na przemian. Nasadziwszy ją na głowę, odwrócił się gwałtownie do Grunaldiego.
– Ani słowa. Ani jednego słowa, bo się dowiesz, dlaczego tak cię nazwali.
Grunaldi pokazał pojednawczo dłonie.
Dzikie dzieci nadal otaczały ich kręgiem, szeleściły w gałęziach, któreś śmignęło w powietrzu i zostawiło Sylfanie na policzku trzy krwawe pręgi. Zachłysnęła się na chwilę i podniosła dłoń do policzka, ale zaraz zaczęła śpiewać znowu. Oboje z Filarem już ochrypli.
A potem, już całkiem blisko wieży, stworzenia otoczyły ich zwartym kręgiem i nie dało się iść dalej.
– Co teraz? – zapytał Drakkainen z irytacją. – Nie mamy broni, nie mamy magii, kołysanka nie kołysze.
I wtedy rozległ się dźwięk fletu. Ballada zabrzmiała na nowo, ale znacznie piękniej. Prawdziwie.
Dzikie dzieci rozpierzchły się na boki, niektóre zaczęły przysypiać i spadać.
Dojście do wieży stanęło otworem.
A na jej przysypanych śniegiem schodach siedział faun. Z różkami sterczącymi nad czołem z kędzierzawych włosów i koźlimi nogami porośniętymi kudłatym futrem. Trzymał gruby, krótki flet z wieloma otworami i grał „Porąue te vas” jak wirtuoz.
– Benkej… – wychrypiał Filar – Benkej Hebzagał. Faun zmarszczył lekko brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć, lecz grał dalej.
Drakkainen wszedł na schody i pchnął okute w liście, róże i płonące serca drzwi. Były zamknięte.
– Od przedszkola nie spotkało mnie takie upokorzenie – mruknął. – Niech szlag trafi braci Grimm. Jak to było? Rapunzel, Rapunzel, spuść włosy? Zaraz mnie cholera weźmie. Dobra. – Poprawił koronę i założył na nią jeszcze wianek szmacianych rumianków.
– Passionario – krzyknął – zabieram cię do domu! Do domu, Passionario! Wszyscy na ciebie czekają! Wracaj do domu!
Ziemia zadrżała, w lesie rozległ się straszny płacz dzikich dzieci. Faun spojrzał ze zdziwieniem, po czym znów zaczął grać. Na górze posypała się szyba w jednym z okien, wokół poskręcanych korzeni drzewa pojawiły się pęknięcia.
– Zabieram cię do domu, Passionario! – wrzasnął ponownie Vuko. – Przybyłem po ciebie!
Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się.
– Zostańcie tutaj – nakazał Vuko. Uderzył głowicą pochodni w portal i wszedł w ciemność wieży.
Potem były niekończące się schody, wijące się w środku jak spirala dna. W górę i w górę.
Małe, świetliste elfy śmigały Drakkainenowi wokół głowy i serce mu pękało na ich widok. Zatrzymał się na chwilę, żeby otrzeć twarz, ale zaraz podniósł pochodnię i szedł dalej, mamrocąc pod nosem.
– Maleńka królowa lalek, wróżka z patyków i błota. Złości się i płacze z żalu, choć sypia w kołysce ze złota.
Kolejne stopnie, kolejne zwoje schodów wwiercające się w wieżę jak sen schizofrenika.
– Ma usta o barwie wina i serce ostre jak szpilka, sny jak motyle przypina, mała niegrzeczna dziewczynka.
Schody skończyły się. Stał przed dwuskrzydłowymi wrotami. Pchnął je i wszedł do wielkiej niczym katedra sali tronowej. Pustej.
Tylko po podłodze wiatr puszczał zeschłe liście, wirujące jak miniaturowe tornada, jak smutne wspomnienie balu na zamku królowej lalek.
Szedł, słysząc echo własnych kroków i jazgot blaszanej zbroi.
Szedł, rozumiejąc doskonale, że przyszedł za późno. Że to wszystko było na darmo.
Bo na posadzce leżało wyschnięte ciało wojownika. Z wyszczerzonymi zębami, o skórze brązowej i pomarszczonej, pokrytej śladami czarnego, zygzakowatego tatuażu. Obok leżał skomplikowany szyszak z osłoną w kształcie wyszczerzonego pyska tyranozaura. Kawałek dalej, twarzą do ziemi, kolejny trup w zardzewiałej zbroi. A potem następny, jak połamany pajacyk wbity w kąt. I skurczony w swoim pancerzu krab jak spalony miniaturowy czołg. I jeszcze jeden, wybebeszony niczym zjedzona krewetka.
A potem była już tylko ściana.
I koniec.
– Przyszedłem zabrać cię do domu, Passionario! – krzyknął Drakkainen na całe gardło. – Do domu! Tu casa, Passionarial Porąue te vasV.
Królowa lalek autorstwa Mai Lidii KossakowskiejCoś szczęknęło i zapaliło się słabe czerwone światło, jak lampy awaryjne.
A potem skomplikowane płytki ściany pokryły się nagle srebrem i stały wielkim zwierciadłem, w którym zobaczył siebie. Srebrnego, lśniącego księcia wyglądającego trochę jak nieudany android, a trochę jak postać z przedszkolnego teatrzyku. Durnego księcia w przekrzywionej koronie godnej urodzin w fast foodzie.
I wtedy lustro pękło z jazgotem na tysiące błyszczących kawałków sypiących się niczym liście.
Vuko odskoczył, osłaniając się ramieniem, a potem spojrzał do wnęki, gdzie wrośnięta do pasa w suknię z korzeni, z chmurą kędzierzawych włosów pływającą wokół głowy unosiła się Passionaria Callo.
Była nieszczególnie piękna, z krótkim, zadartym nosem, kanciastą szczęką i szerokimi ustami jak kreska wycięta pod nosem. Bardzo łatwo można było ją sobie wyobrazić w gabinecie, prowadzącą wymagającą terapię rodzinną.
Drakkainen patrzył przez moment jak osłupiały, a potem wszedł do wnęki i stanął przed nią. Miała nieruchomą, obwisłą twarz i zamknięte oczy.
– Nikt nie mówił, że będzie lekko – mruknął zwiadowca. – Zresztą skąd tu jabłka o tej porze roku?
Pogrzebał za pazuchą, wyjął niewielki pakiecik i przycisnął na chwilę do ust. A potem wspiął się ostrożnie na piramidę splątanych korzeni stanowiących jej suknię.
– Zabieram cię do domu, Passionario – szepnął, pamiętając, by nie oblizywać warg. – To już koniec. Wracasz do domu.
Poruszyła się sennie i wydała jakiś pomruk.
Drakkainen pochylił się i pocałował jej wąskie, zaciśnięte wargi.
Passionaria otworzyła oczy. Oczy o przekrwionych białkach. Po chwili blade, wodniste tęczówki wywróciły się i uciekły pod powieki. Drzewo uwolniło ją z trzaskiem i runęła bezwładnie prosto w ramiona Drakkainena.
I wtedy nastąpił wstrząs. Niczym bezgłośny wybuch, uderzenie infradźwięków.
Poczuł, jak się rozchodzi promieniście wokół drzewa, jak za oknami strąca zeschłe liście i wzbija pierścieniowatą chmurę śniegu, która pomknęła po dolinie i uderzyła w zamykające ją ze wszystkich stron góry.
Usłyszał jeszcze chóralny pisk, który umilkł jak ucięty nożem.
Położył Passionarię na ziemi i ostrożnie odlepił z warg woskowe nakładki.
A potem wziął ją na ręce i ruszył z powrotem po schodach.
– Maleńka królowa lalek… – wymamrotał.
Kiedy wyszedł przed wrota, jego ludzie zbierali się z ziemi i potrząsali głowami jak ogłuszeni.
– Masz ją? Co to było? – zawołała Sylfana.
– Uwolniła dolinę. Nie ma już Pani Bolesnej. Nie ma już dzikich dzieci. Koniec bajki.
Faun, który nie był już faunem, tylko chudym mężczyzną, rzucił fujarkę i wpił palce we włosy, krzycząc przeraźliwie.
– Pani nie żyje!
– Niech ktoś go uspokoi – powiedział zmęczonym głosem Vuko. – Przecież ona żyje, tylko jest w narkozie. Dostała drętwą wodę. Nie mogłem jej uśpić normalnie, bo i tak spała i wcale jej to nie przeszkadzało rozrabiać.
Filar chwycił przyjaciela za ramiona i szarpnął nim parę razy, ale były faun nadal toczył wokół byczym, nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Okryjcie ją czymś, bo się zaziębi – nakazał Vuko. – Raczej sękata, nie ma się na co gapić. No i zróbcie nosze. Co z nim?
– Nie poznaje mnie. Wciąż jest we władzy doliny – odparł Filar bezradnie.
– Aha – powiedział Drakkainen, po czym podszedł do Benkeja i grzmotnął go czołem w twarz, gubiąc tandetną koronę. – To zróbcie dwie pary noszy. I jego też nakryjcie, bo czegoś goły łazi. I zbieramy się stąd, tylko dajcie mi pięć minut na osobności.
A potem odszedł na bok, na skraj lasu. Sięgnął po coś za pazuchę i siedział długo, patrząc na swoje ręce, na których nic nie było.
– Perkele pimppi… dlaczego? – wyszeptał.
I wtedy leżąca na jego rękach mała, bezwładna wróżka ze złożonymi skrzydełkami otworzyła oczy.
– Kod dostępu przyjęty – powiedziała słabo i poruszyła końcami skrzydeł. A potem usiadła ciężko na jego dłoni.
– Płakałeś nade mną – zauważyła. – Twoja łza spadła mi na usta.
– Nieprawda. Nigdy więcej mi tego nie rób.
– A dlaczego? – zapytała, splatając wdzięcznie nóżki.
– Bo jesteś projekcją mojego umysłu, perkelel Myślałem, że dostałem wylewu czy coś takiego. Zbierajmy się stąd. Do roboty, mała. Rozrzucam pojemniki, a ty drenujesz dolinę. Do zera. Tak żeby van Dyken nie zdołał tu zrobić nawet sztuczki z monetami.
Wrócił do swoich, kiedy Grunaldi perorował akurat asasynom:
– To, że ktoś rozmawia ze swoimi rękami, wcale nie znaczy, że jest niespełna rozumu. Wielu tak robi. Na przykład mój wuj…
– Ruszać się – powiedział Drakkaien. – Stłukłem kolejne kryształy, tak jak w tej jaskini. Ściągają pieśni bogów. Kiedy tylko się zamkną, zabierajcie je i zmywamy się stąd. Musimy ją wsadzić do skrzyni, zanim się obudzi, bo wszystko zacznie się od początku. I jeszcze jedno, tym razem dobra wiadomość, chyba znowu będę potrafił czynić.
Dalej był już tylko pospieszny marsz z obciążeniem. Dwoje noszy, trzy jajowate zasobniki ciężkie od pieśni bogów, zaśnieżony las i jaskinia. I plączący się po dolinie osłupiali, obdarci i wygłodzeni ludzie, patrzący wokół nieprzytomnym wzrokiem, jak ofiary bombardowania domu wariatów.
W wielkiej pieczarze nie było ani śladu wężowego cielska, ucichły szepty i nawoływania, żadne cienie nie przemykały w zakamarkach.
Drakkainen ześlizgnął się na dno jaskini, pomanipulował przy kontenerze, który zasyczał, wypuszczając kłęby pary, i otworzył się, ukazując galaretowate, pokryte śluzem wnętrze.
– Dawać ją!Odwinięto Passionarię z płaszcza, po czym Vuko chwycił ją za kostki, a Warfnir pod pachy i złożyli w podłużnym pojemniku jak w muszli wielkiego małża. Otaczająca kobietę tkanka poruszyła się, wijąca się wężowato macka wsunęła do jej ust, kolejne oplotły ciało i pokrywa się zamknęła.
– Ohyda – zawyrokował Spalle. – Zupełnie jakby ją to pożarło. Nie udusi się tam w środku?
– Nie – powiedział Vuko niepewnie. – To jest jak łono matki. Odżywi ją, napoi, da oddech i ukołysze. Jeśli jednak nie, to zaraz potem zamknę w tym Fjollsfinna.
– Ohyda – powtórzył Blekot. – Wolałem to nieść, kiedy były w tym tylko pieśni bogów.
– Każdy ma co nieść – oznajmił filozoficznie Drakkainen.
Potem znów przeciskali się przez jaskinię aż do ciasnego wyjścia.
Filar wygramolił się pierwszy, za nim szedł Vuko, później Tasznik i Blekot holujący zasobnik z Panią Bolesną.
Ledwo ustał chrobot żwiru pod podeszwami butów Filara, chłopak rzucił się z powrotem do tunelu i przez moment Drakkainen miał przed sobą jego pobladłą, przerażoną twarz.
– Do tyłu! – krzyknął i nagle zniknął. Dosłownie jakby wyssało go w próżnię.
Drakkainen rzucił się w otwór, ale Filara nie było.
Na zewnątrz leżały tylko pokrwawione ciała trzech asasynów, którzy odeszli do swojego Ogrodu, a dalej na zboczu stało kilkudziesięciu jeźdźców na koniach okrytych łuskowanymi pancerzami, które upodabniały ich do ryb głębinowych, oraz rząd kołyszących się i potrzaskujących ostrzami krabów.
Jeden z jeźdźców wracał właśnie do szeregu, wlokąc za sobą na arkanie bezwładne ciało Filara, syna Oszczepnika, które zostawiało na śniegu krwawy ślad.
– Ulfie! Z tyłu… – krzyknął ktoś. – Wąż się obudził!
Zamknięta w zbiorniku Passionaria Callo otworzyła czerwone oczy.
Koniec tomu trzeciego