Twój ruch – mówię i wypijam kieliszek jego okropnego akevittu. Lodowa wieża zwieńczona pękiem wijących się macek oplata mojego piona i rozrywa go na strzępy, a potem mściwie rozjeżdża gąsienicami.
– Wieża na 04 – oznajmia Fjollsfinn z namaszczeniem. – Zbity pion i moje pytanie… Pomyślmy… Kto jest prezydentem w USA?
– Niejaka Lucinda Torres. Można zapytać o coś bardziej pozbawionego znaczenia? Tam przedterminowe wybory są chyba co roku.
Mój czarny smok występujący w roli konia zieje błękitnym płomykiem na jego mackowatą wieżę. Nuży mnie ta gra, ale chcę znać odpowiedzi.
– I moje pytanie: jak zabić van Dykena?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Sądzę, że jak każdego, tylko trzeba znaleźć do niego dostęp.
– To Czyniący – odpowiadam i przybijam żar w fajce. – Cudotwórca, półbóg.
– E tam – odpowiada Fjolsfinn. – Musi jeść, spać, oddychać i fajdać. Jeśli dostanie dobrze w łeb, to nie wstanie.
– To znaczy, że gdybym cię teraz palnął krzesłem…
– Oczywiście, że tak. Rozwaliłbyś mi głowę. Chyba że zdążyłbym zareagować.
– Zmieniając krzesło w stado ptaków albo bezę?
– To wymaga czasu i wprawy, której nie mam. Prościej byłoby je odepchnąć.
Mój goniec sunie po planszy i staje na niebronionym polu, patrząc z satysfakcją na jego królową – nagą nimfę w koronie i z batem. Figurka rzuca bat na ziemię, chwyta się za głowę i zaczyna krzyczeć.
– Gardę.
Norweg cmoka z uznaniem.
– Poddaję partię. Pytaj, ile chcesz.
– Co jest czynnikiem limitującym? – Odchylam się na oparcie fotela i z ulgą zakładam ręce na kark. Naprawdę nie mam nastroju do gier planszowych. Nie nudzę się tutaj aż tak, przyznaję.
– To znaczy?
– Czego nie można zrobić? Podnieść góry, sprowadzić żywej kobiety z Ziemi?
– Pewnie ani jednego, ani drugiego. Ogranicza nas wyobraźnia, nie stworzymy czegoś, co nie wiemy, jak ma powstać i w jaki sposób działać, oraz dostępny zapas czynnika „M”. To się zużywa. Znika z każdym zadaniem.
– Dlatego van Dyken ściąga do siebie, ile się da. Zmusza uroczyska, żeby wydawały z siebie upiory i lazły do niego.
– Dość nieekonomiczne – stwierdza. – Nawet jeśli są istnymi zbiornikami zimnej mgły, samo nadawanie im życia i celu wędrówki sporo tego zużyje.
– Koszta własne – oznajmiam. – Żeby uruchomić tokamak, też trzeba wpakować w niego mnóstwo energii. Poza tym te stwory mają pewną autonomię, jak zwierzęta. Po drodze atakują, robią różne rzeczy. Co gorsza, znajdowałem już uroczyska, gdzie prawie nic nie było. Wyssał do dna. I już nawet nie chodzi o to, ile on tego posiada, ale że nikt inny nie ma dostępu.
– Mamy zapasy – zaprzecza. – Spore. I własne uroczyska.
– I on o tym świetnie wie – rzucam bezlitośnie. – I z wielką chęcią je zdobędzie, zanim zabierze się za poważniejsze sprawy. Da się wyliczyć wydajność tego czynnika? Ile może wiadro tego czegoś? Albo ile potrzeba magii, żeby nadać słoniowi prędkość dźwięku?
– A bez magii? Ile trzeba do tego energii? I w jakiej postaci? Kiedy słoń jest załadowany na katapultę startową z lotniskowca, potrzeba tyle energii, ile zabiera włączenie odpalania. Ale jeśli chcesz tego dokonać rakietą tenisową, znacznie więcej. Zależy, jak chcesz tego dokonać. W tym zamku wszystko załatwiła płynąca lawa i wulkan. Nikt nie przenosił pojedynczych kamieni. Sztuka leżała w nadaniu energii wulkanu kierunku i zmuszenia do działania zgodnie z programem, to nie była telekineza.
– Czym to jest, do piczki materi, profesorze?! Idzie wojna, człowieku! I to taka, po której spadnie ten cholerny martwy śnieg, jak amen w pacierzu. Co to jest? Energia? Taka bezpańska, która robi, co jej się każe? A może te cholerne pieśni bogów, jak wszyscy mówią? Faktyczniejakieś resztki boskiej zdolności kreacji? Magiczne bakterie?
– Nie wiem. Ja to traktuję jak bakterie i takie podejście się sprawdza.
– Rozmnażają się – zauważam ostrożnie. Macha ręką.
– Tylko w pewnych warunkach, raczej powoli i nie zawsze. I to chyba nie jest rozmnażanie. Żadnej analogii nie należy ciągnąć za daleko. Pod mikroskopem też mi się nie udało ich zobaczyć. Ale umiem je wykryć. Moja kolej: nakręcili kolejny sezon „Dzieci Mroku”?
– Na litość boską, Fjollsfinn, szkolili mnie dwa lata. Przez ten czas nie mogłem nawet zobaczyć się z rodziną, a telnetu nie widziałem na oczy.
– Jesteś żonaty?
– Bywałem. Aktualnie nie. Ale mam dzieci. Dorosłe. I moi rodzice żyją. A tobie nie brakuje rodziny?
– Nie bardzo. Rodzice nie żyją, z bratem byłem skonfliktowany, dzieci nie mam, moja żona zginęła w wypadku. Ale brakuje mi książek. Takich staroświeckich, tylko z tekstem, od dziewiętnastego do dwudziestego pierwszego wieku. Zwłaszcza klasyki. No i filmów.
– Co za problem? Stwórz sobie książkę. Jesteś cholernym magiem! Proszę bardzo, wyzywam cię, Fjollsfinn, jaka jest twoja ulubiona książka?
– Bo ja wiem… To głupie pytanie. Raz ta, raz tamta, ja naprawdę lubiłem czytać.
– A którą byś teraz przeczytał?
– Czy ja wiem? „Ulissesa”? A może coś Sakiego?
– Dawaj, bierz swój czynnik „M” i stwarzaj „Ulissesa!
Fjollsfinn patrzy przez chwilę tą swoją surrealistyczną maską, lecz trudno odczytać wyraz twarzy kogoś, kto makietę zamku ma nasadzoną na głowę aż po nos. Po samych ustach nie wiem, czy się śmieje, czy zbiera mu się na płacz.
Wstaje i prowadzi mnie po schodach na antresolę opasującą cały ten jego salon. Znajduje odpowiednie miejsce i sięga na półkę po opasły tom, oprawiony porządnie w skórę. Na okładce wytłoczony znak irlandzkiej harfy napuszczony złotem i napisy: „James Joyce, Ulisses”.
Otwieram ciężkie okładki wypchane czymś miękkim i widzę czyste strony. To notes, nie książka. Wertuję i nagle natrafiam na jedno zdanie: „Jeszcze nigdy nie widziałem takiej głupiej kici, jak kicia – powiedział Bloom. Kotka sztywno obeszła nogę od stołu”. A dalej znów nic. Potem jeszcze: „Najwyżej połknęłabym trochę to jak letni kleik owsiany albo coś w tym rodzaju”, a ileś czystych kartek dalej: „Natychmiast zejdź na dół, zejdź na dół, ty przerażający jezuito!” Znajduję też: „…to tylko ten nieszczęsny Dedalus, którego matka tak parszywie umarła – powiedział Malachi Mulligan”. I: „Więc dałem ją Molly niech z nią poswawoli, z tą nogą kaczą, z tą nogą kaczą, więc dałem ją Nelly, niech pcha do gardzieli, tę nogę kaczą, tę nogę kaczą”. „I ni z tego, ni z owego: „Podkowy stalą dźwięczące”.
– Dawno to czytałem, ale wydawało mi się jakby dłuższe – mówię ostrożnie. – Nie powinieneś wymienić na inny egzemplarz?
– Tak to wygląda – odpowiada ze smutkiem. – Mógłbym może odtworzyć książkę, gdybym znał ją na pamięć i napisał w myślach. Ale wtedy po co miałbym ją stwarzać? Ogólne wrażenie ani znajomość treści nie wystarczy. Potrzebne są konkretne słowa, które mają znaleźć się na stronie. Odpowiednią czcionką, bo chwila nieuwagi i będziesz miał „Nevermore” runami Sonnermana-Veigla.
– Wszystkie te książki, cała biblioteka tu na górze, to atrapy? Zbiór poszatkowanych cytatów ze łba? – Omiatam antresolę gestem dłoni. Biblioteka wygląda imponująco, można by tu trenować do wyścigów rowerowych, wzdłuż półek wypchanych tomami.
– Prawie – odpowiada. – Jest też trochę tego, co zdołałem spisać: tutejszych legend, podań, pieśni i eposów. Jeśli tworzę książkę, równocześnie słuchając, jak ktoś opowiada, to jakoś to idzie i prawie nie ma błędów, pod warunkiem, że znam język. A znam tylko mowę Wybrzeża Żagli i parę słów po amitrajsku. Mam kilka wersji Pieśni Ludzi, „Słowo o Skulldorfie Blaszanym Liściu” i różne inne pieśni skaldów, którzy dla mnie występują. Jednak ziemskiej literatury mi to nie zastąpi.
– A skąd się wziął ten cytat z „Jądra ciemności”? Tylko tyle spamiętałeś? Nawiasem mówiąc, statek zamroził dwóch dobrych i zacnych ludzi, kiedy przypłynął. Mnie nie. Jak mnie rozpoznał?
– Musiałeś pomyśleć: „Conrad”. Albo: „Hearth of Darkness”. Albo: „Horror, horror, horror”. Albo przynajmniej mieć wyraźne skojarzenie z ziemską literaturą, nawet niewerbalnie. Taki efekt „Aha!” rozpoznawalny w rytmie fal mózgowych właściwych dla człowieka. Napracowałem się nad tym.
– Jest pan durniem, profesorze Fjollsfinn. Tyle panu powiem. Gdybym nie miał takich porąbanych, nieprzystosowanych rodziców, to już bym był mrożonką. „Jądro ciemności”, litości! Nie mogłeś użyć czegoś z popkultury? „Hit my baby in your car, shes gynecoid hey, nah nah…” albo czegoś podobnego?! Czegoś, co wszyscy znają? „Witajcie w krainie Hopsiaków”?! „Sojaburger zdrowy, idź po rozum do głowy”?! Kto czyta książki z dwudziestego wieku poza rodziną Drakkainenów?!
– To nie było bez powodu. Uważam, że niesiemy pewne historie w głowie. Takie toposy kulturowe. Archetypy. Boja wiem, jesteśmy przesiąknięci fikcją literacką. Mówimy kwestiami z filmów, książek i gier, odnosimy się do tego. Sytuacja kojarzyła się z Conradem. A ten świat to ciągnie z naszych głów. Lgnie do tych archetypów. Zatem drakkar cię znalazł i przywiózł, bo byłeś jak Willard. Przecież to ma chyba z dziesięć wersji, którąś musiałeś widzieć.
– Jakieś jungowskie kocopały – odpowiadam z niesmakiem. – Mało tu mamy obłędu?
– A to, co ci się przydarzyło od razu w pierwszej osadzie? Przecież to była „Pieśń o Beowulfie”. Ze szczegółami, włącznie z łapą Grendela przybitą nad bramą i matką potworów jako żoną króla.
– E tam – kwituję, chociaż sam miałem podobne skojarzenia. Jednak to za głupie. I bezużyteczne. Tylko brakuje, żebym zaraz zaczął mimowolnie występować w „Makbecie” albo „Ulicy Sezamkowej”. – To byłupiór uroczyska i mógł wyglądać jakkolwiek. Pewnie któreś z tamtych zostawiło, jako taką żywą minę. I wcale nie przypominał Grendela. Dobra, a film? Dlaczego nie stworzysz sobie filmu do oglądania w jakiejś lodowej kuli czy czymś takim. Możesz wszystko. Obsadź razem Humphreya Bogarta i Samantę Nix w „Gwiezdnych Wojnach” i zrób z tego pornosa. Jeszcze z Claudią Cardinale i Charlie Chaplinem w rolach drugoplanowych.
– Wcale nie mogę wszystkiego. Nawet mój akevitt to podróbka.
Przypomniał mi o czymś, więc schodzę do salonu na spotkanie kominka i berbeluchy w lodowym kieliszku.
– Muszę znać właściwości tego zjawiska, Fjollsfinn. Ratuję także twój zadek, pragnę zauważyć, więc współpracuj, perkelel Jakie są ograniczenia? Co ten sukinsyn może zrobić? Jak się temu przeciwstawić? Potrzebuję czegoś konkretnego: kul ognia wystrzeliwanych z ręki, albo przeciwnie: jakiegoś pola antymagicznego. Potrzebna jest magia bojowa. Helikopter! Umiesz zrobić helikopter z lodu?
– Pierwsze ograniczenie to dostępna ilość czynnika. „M” factor. Drugie to możliwość porozumienia. To coś jest pseudorozumne, a w każdym razie interaktywne. Jeśli nie pojmie, o co ci chodzi, zrobi wszystko na opak albo wcale. Van Dyken nie zbuduje tu mostu do wrót Lodowego Ogrodu, bo tyle czynnika nie ma na całym świecie. Nie stworzy też bomby atomowej, bo zimna mgła go nie zrozumie. Jeśli precyzyjnie wyobrazi sobie po prostu duże „bum”, które robi grzyb dymu po stratosferę, to czynnik „M” niechętnie, lecz służalczo wysadzi go w powietrze. A trzecie to Pieśń Ludzi. Jeśli zrobimy coś, co za bardzo nie będzie pasować do wzorca kulturowego, to albo nie będzie działało, albo zaraz wykituje, albo obróci się przeciw nam, albo jeśli obejdziemy wszystkie te zabezpieczenia, sprowadzi cholerny martwy śnieg.
– Chwileczkę – mówię. – A jest możliwość, żeby się przeinwestował? Zrobił takie kosztowne cuda, że mu tej mgły zabraknie?
– Pewnie, że możliwe, tyle tylko, że to, co raz stworzy, już będzie materialne i zostanie, chyba że musi być stale sztucznie podtrzymywane. Jeśli zrobi te wywerny, o których mówiłeś, tak żeby magia utrzymywała je cały czas przy życiu, to jak się wyczerpie, po prostu zdechną. Jeśli natomiast użyje mgły tylko po to, żeby zmutować jakieś istniejące zwierzęta i zmienić w smoki, to dalej będą żyły.
– Jesteś naukowcem, Fjollsfinn. Przygotuj mi opracowanie na temat mechaniki cudów. Funkcjonowania magii. Porządne opracowanie, jak na seminarium: wartości brzegowe, prawidłowości, ograniczenia, syntetyczne algorytmy. Materiały, hipotezy, dyskusja.
– Ale ja jestem ksenoetnologiem, kolego. Tu trzeba naćpanego fizyka kwantowego ze skłonnością do metafizyki. Ja ci mogę opracować rolę magii – w kulturze Wybrzeża Żagli lub analizę metrum poetyckiego w Pieśni Ludzi i wywieść podobieństwa z kulturą wikińską lub celtycką. Słyszałeś kiedyś o specjalizacji?
– A kim jest van Dyken?
– Lingwistą kulturowym i filozofem. Ma dwa fakultety. To głównie była placówka ksenokulturoznawstwa.
Opadają mi ręce.
– Jedno wiem: jeśli van Dyken podbije Wybrzeże Żagli, a to prawie pewne, to Lodowy Ogród będzie jego pierwszym celem. I twoja basztowata głowa zatknięta na tyce. Ale dopiero wtedy, kiedy wydusi z ciebie całą moc i całą wiedzę do ostatniej kropli. Jestem twoją ostatnią nadzieją.
– Rozmawiamy szczerze. Ja po prostu nie wiem, co zrobić.
– Jesteś cholernym królem tego miejsca, więc lepiej zacznij wiedzieć. On się szykuje, my też musimy. Te lodowe drakkary… Ile ich możemy zrobić, jak szybko i czy są lepsze w bitwie od tych ich dżonek? Ile możemy mieć okrętów konwencjonalnych i czy możemy je dozbroić magicznie? Ewentualnie ile możemy zdobyć? Jakie są zasoby zimnej mgły? Ile jej potrzeba do obrony?
– Po kolei: drakkar to nie jest optymalna konstrukcja. Powstał po to, żebyś skojarzył go z Ziemią. Jest szybki, ale mniej zwrotny i uniwersalny od wilczych okrętów. Poza tym zużywa dość dużo czynnika. Do pływania, nawigacji i do walki. Kule ognia są efektowne, ale ten odpowiednik napalmu czy ognia greckiego, który tu mają, jest dużo skuteczniejszy.
– Smocza oliwa… – Splatam dłonie na blacie, opieram brodę na palcach i patrzę na Norwega. Niestety, ta jego maska wciąż jest pozbawiona wyrazu. Ciekawe, czy te baszty na głowie są elastyczne, jak na przykład uszy, czy też twarde jak rogi? – Nie znasz technologii wytwarzania, prawda? To się kupuje na Wybrzeżu Żagli. Na wagę złota. A raczej kupowało, bo teraz trwa wojna i nikt ci nie sprzeda smoczej oliwy. I nikt nie wie, jak to się robi. Zapasy się skończą i kicha. A może się mylę?
– Niestety, nie. I rzeczywiście nikt nie zna receptury poza tymi, którzy ją tworzą. Jakiś lud w górze Dragoriny.
– To ich tajemnica – przyznaję z satysfakcją. – Wiano, które dostali od swojego boga kowala. Zwracam uwagę, że w ich wykonaniu jest to zgodne z Pieśnią Ludzi. Czciciele ognia. Ci, którzy ze mną współpracują. I ci, których siedziby zostaną podbite jako pierwsze. Dzięki czemu van Dyken będzie mógł się kąpać w tym świństwie, choć coś mi mówi, że raczej wykąpie ciebie.
– A ciebie nie? – Unosi na mnie zaklejone lodem oczodoły i cała jego ograniczona mimika nie jest potrzebna, żeby okazać zdumienie.
– Myślę, że nie. Jeśli nie znajdę tu sposobu, żeby pomóc Ludziom Ognia, to do nich wrócę. Domu Ognia mogę bronić, a nawet zginąć w oblężeniu, jeśli będzie trzeba, ale stawać na murach Lodowego Ogrodu nie mam powodu. Jeśli ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. To przecież takie proste. Wymyśl coś, by uratować Ludzi Ognia, to ja wymyślę, jak ratować twój Ogród i twój zadek, a do tego dostaniesz smoczą oliwę. Teraz wychodzę i wrócimy do tej rozmowy jutro. I jeszcze jedno: wyczaruj sobie jakiś dres.
– Co takiego? Po co?
– Idziemy w odludne miejsce, żeby tam toczyć magiczne pojedynki. Na sportowo. Bez zamieniania się nawzajem w drzewa i śniegowe bałwany. A… i piorunów też nie wolno.
Lubię chodzić po Lodowym Ogrodzie. Ma w sobie dużo z uroku średniowiecznej starówki i coś z parku rozrywki – Disneyland, Hogwarth, te rzeczy. Znam już rozkład uliczek i zaułków i zazwyczaj nie potrzebuję pomocy mojego ptaszka przewodnika. W wolnych chwilach zabieram Jadrana za mury i galopuję po wyspie, najpierw po zasypanej śniegiem plaży pod klifem, potem zygzakowatą ścieżką wykutą w skale na płaskowyż, dookoła jeziora, po lesie i przez łąki na wzgórzach. Myślę, że wyspa ma jakieś trzydzieści kilometrów na osiem, dziewięć, ale wszyscy mieszkańcy siedzą w twierdzy i dalej nie spotyka się już żywej duszy. Jest jeszcze kilka czatowni wzdłuż wybrzeża, obsadzonych przez niewielkie załogi z Ogrodu, ale oni rzadko opuszczają posterunki.
Prócz tego chodzę po mieście i usiłuję odkryć jego drugą stronę. Tę mroczniejszą, ukrytą i bardziej tajemniczą, tę, o której Fjollsfinn nie wspomina. Czuję, że tu jest coś takiego. Lecz przede wszystkim usiłuję znaleźć sam nie wiem co, coś, co okaże się sposobem przeciwko van Dykenowi. Wiem, że Norweg coś takiego ma w zanadrzu i że niejedno trzyma przy orderach. Dlatego tak go naciskam. Wie więcej, niż się zdaje. Jest uczynny i życzliwy, ale że coś knuje, to jasne.
A może nareszcie robię się podejrzliwy?
Tego popołudnia przechadzam się po głównej ulicy, wśród zasp śniegu odgarniętych z krużganków, i zachodzę do tawern. Usiłuję nawiązywać rozmowy z miejscowymi, ale nie są gadatliwi. Kiedy wchodzę, milkną. Potem zamieniają kilka zdawkowych uwag, lecz jeśli usiłuję się dowiedzieć czegokolwiek o tym, jak tu trafili albo jak długo tu mieszkają, sztywnieją. „Jesteś przybyszem” – powiadają. „Znalazłeś się tutaj przypadkiem. Nikt, kto nie szukał tego miejsca, nigdy nie zrozumie”. To, gdzie mieszkali przedtem, do jakiego ludu należeli, czy mieli tam rodziny, stanowi tabu. Wyjątkiem są przybysze, którzy przypłynęli do Ogrodu na chwilę i z własnej woli, uzyskali zgodę i zostali wpuszczeni, by handlować albo świadczyć usługi. A są i tacy, choć bardzo niewielu, lecz zwykle nie opuszczają małej dzielnicy przy porcie wewnętrznym i siedzą we własnych tawernach na uboczu. Nie to, żeby ich ktoś napadał lub wyrzucał z karczm, ale nie chcą. Boją się grodu, boją się jego mieszkańców, a nade wszystko boją się pieśni bogów. „Tu aż śmierdzi od Pieśniarzy i ich roboty” – powiedział mi jeden z nich. „A Ludzie Wulkanu są dziwni. Dobrze się z nimi handluje, ale nie zostanę tu ani chwili dłużej, niż będę musiał. I nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Każdy wie, że połowa z nich to Obudzeni, którym Pieśniarz nadał ludzką postać”. Inny z kolei nie może znieść samego grodu: „To jak mieszkać w jaskini. Człowiek powinien mieć własną chałupę, własne drzewa i ziemię, a z ganku widzieć morze i swoją łódź, tak jak u nas. Tu wszyscy siedzą w kamiennych komorach, jeden obok drugiego jak robaki. I jeszcze fajda się do jakiejś dziury w kamieniu, a tuż obok każdy ma własne źródło. Z tego tylko choroby się lęgną i zaraza. Każdy zamknięty między kamieniami. Ja tak trzymam króliki, jak oni tu mieszkają”.
Chodzę ulicami, rozglądam się, przysłuchuję rozmowom i szukam potencjalnych informatorów. Szukam zamkniętych drzwi i strzeżonych miejsc.
I tylko nie podoba mi się, że oglądają się za mną kamienne gargulce siedzące na gzymsach.
Moi ludzie czekają w umówionym miejscu – w tawernie „U Krakena” nad wewnętrznym portem, w sercu Łasztowni, dzielnicy kupieckiej dla przyjezdnych. Robią to samo co ja – szpiegują. Konkretnie, szukają swoich: Ludzi Ognia z załogi Grunaldiego i jego kuzyna. Jak dotąd bez rezultatu.
Sylfana szczerzy zęby w smoczym uśmiechu, który jest nieco ostentacyjny i oznacza, że albo się dąsa, bo nie okazuję jej wystarczająco uwagi, albo coś knuje, albo ma już w czubie. Ma duże zęby jak na mieszkankę Wybrzeża, prawie jak ludzkie, ale równe i białe. Do tego te wyraźne brwi i wąski jak ostrze, wypukły nos. Zdecydowanie w moim typie, tylko że ja jestem w pracy. Więc bronię się resztkami sił. Nie chcę się angażować, kochać, migdalić i wzdychać. Nie w trakcie operacji, bo przepadnę. Zresztą już dwa razy śniła mi się Deirdre Mulligan. I nie wiem, co to znaczy. I nie mam dość energii na takie rozterki. Grunaldiego i Warfnira jeszcze nie ma. Poszli na Kamienny Targ – do hal handlowych, to dobre miejsce, bo tam najchętniej pojawiają się koncesjonowani mieszkańcy twierdzy. Wchodzą przez wieżę bramną, rozglądają się wśród zamorskich towarów i wracają do siebie, bramą, przez którą przyjezdni też mogą przejść, ale jakoś nie chcą.
– Mogłem się jedynie rozpytywać – powiada Spalle, przysuwając mi dzban. Siedzimy przy bocznym stole w czymś w rodzaju gabinetu oddzielonego rzędem grubych słupów od hałaśliwej sali. – Mieszkam dość daleko od Grunaldiego i tamtych nie znałem na tyle dobrze, żeby teraz rozpoznać. Tylko że tu nikt nie chce o tym gadać. Kiedy wspominam, gdzie który mieszkał w Ziemi Ognia i jak się nazywał, ludzie odpowiadają mi byle co i odchodzą.
– Ja rozmawiałam z jedną niewiastą. Całkiem jeszcze młodą i niebrzydką jak na Gryfitkę. Powiedziała mi, że gdyby miała wrócić do tej zapuszczonej chałupy na bagnach, gdzie kiedyś żyła w towarzystwie durnia śmierdzącego jak nyfling, to poszłaby się do morza utopić. I jeszcze że kiedyś była kim innym, ale tamta umarła. Tyle że aby mi to powiedzieć, wciągnęła mnie w jakiś kąt i szeptała do ucha, jakby się bała, że ktoś usłyszy. Może o to chodzi? Może tu im się żyje lepiej i dlatego nie chcą, żeby ktoś ich zabrał?
– Tylko dlaczego? – mówię. – Musi być tak, jak opowiadał Grunaldi. Pieśniarz miesza im w głowach i sprawia, że Ogród wydaje im się najwspanialszym miejscem na ziemi. Nie jest tu źle i pewnie można całkiem wygodnie żyć, nie zauważyłem, żeby jako król specjalnie się naprzykrzał, ale przecież ci ludzie mieli bliskich, domy, przodków, rodzinną ziemię. I nie chcą o tym pamiętać. Sądzę, że wszyscy, którzy mieszkają tu na stałe, przeszli przez to samo co ludzie Grunaldiego. Magiczny ogród, poczęstunek, wszystko napchane pieśniami bogów. A potem zostają już na zawsze.
– Inaczej nikt by nie chciał tu mieszkać – wtrąca Spalle. – Tu można być kupcem albo rzemieślnikiem. Chodzić tylko wzdłuż kamiennych murów i wdychać smród innych. Nie wiem, jak można czuć się wolnym człowiekiem w takim miejscu. To jest dobre, jak przychodzi wojna. Wtedy warto mieć kamienny mur, żeby szczać z niego na oblegających i drwić z ich wysiłków. Ale jedynie wtedy.
Kiwam dłonią na pomocnika karczmarza. Ma białą koszulę i skórzaną kamizelkę, ale o dziewiętnastowiecznym kroju, jakby była częścią kompletu z surdutem, jednak tłoczoną w tutejsze oplotowe wzory. Kompletny miszmasz.
Robię gest rodem z fantasy, który zawsze chciałem zrobić – rzucam z brzękiem na stół dwa srebrne siekance i cytuję:
– Przynoś nowe piwo tak długo, aż powiem, że dosyć. To z jakiejś gry o łowcy potworów, nie pamiętam już
z jakiej.
Na stole pojawia się kolejny dzban, pod pokrywką plącze się nawet jakaś nędzna piana i pojawia się zapach odrobinę kojarzący się z chmielem, tylko bardziej żywiczny. Nadal nie jest to Karlovaćko ani Kruśovickie, jednak trzeba Norwegowi przyznać, że piwo jest w jego grodzie lepsze niż gdziekolwiek indziej.
Nabijam fajkę i po raz kolejny postanawiam przeszukać Kamienny Targ pod kątem wyszperania analogu tytoniu. Po prostu nie tracę nadziei. Tak mnie wyszkolono.
Grunaldi przeciska się przez tłum i brnie do naszego stołu, widzę go przez aromatyczny kłąb dymu, który wypuszczam z wielkim ukontentowaniem. Tuż za nim kroczy Warfnir, widoczny doskonale w swoim wyszywanym płaszczu, srebrnej opasce na wypielęgnowanych włosach i z wyrazem twarzy młodego księcia przyłapanego w burdelu.
– Mają tu jakąś gorącą polewkę? – pyta Ostatnie Słowo, sadowiąc się na ławie. – Przemarzliśmy na kość.
Kiwam ponownie na kelnera, postanawiając, że przy najbliższej okazji powiem Fjollsfinnowi, by zadekretował wynalezienie kart dań. Dobrze mieć dostęp do władzy.
– Są nowiny – oznajmia Grunaldi niewyraźnie między jednym zaczerpnięciem łyżką z glinianej miski a drugim. – Znaleźliśmy jednego. Trzeciego styrsmana naszej wyprawy. Horleifa Deszczowego Konia. Tylko że teraz nazywa się Piołun i chyba jest niespełna rozumu. Nosi kaftan z wyszytym drzewem i uważa się za wielkiego mądralę. Zadziera nosa, ale go przekonaliśmy i przyjdzie tutaj. Jednak dopiero po tym, jak na wieżach uderzy pięć dzwonów, bo przedtem ma na głowie losy całego świata.
– Bardzo dobrze – chwalę przyjaciela. – Może wreszcie się czegoś dowiemy. Spalle?
– Teraz już nie przypływają okręty – oznajmia. – Nasz był chyba ostatni. Tylko jakieś sneki łowią jeszcze przy lepszej pogodzie. Ale w tym zamkniętym porcie dla kupców jest wielki tłok. Dużo statków, w tym część jeszcze z towarem. Kilka razy dziennie otwierają się wrota i kolejne statki wpływają w podziemny kanał do środka góry. Głównie wiozą zboże w beczkach, żywe krowy, świnie, kute żelazo i skóry. Takie rzeczy. I drewno. Bardzo dużo drewna w belkach. Myślę, że tam w środku są jakieś spichrze, a może kuźnie i szkutnie. Nie dają podejść do tych kanałów, ale ze środka słychać kucie i walenie młotami, niesie się echem gdzieś z daleka.
– Brawo, Spalle – mówię. – Jak się tego dowiedziałeś?
– Nająłem się do rozładunku i cały dzień nosiłem beczki i wory, za siedem groszy miedzią.
– To by znaczyło, że jednak szykują się do obrony.
– I jeszcze jedno. Dzisiaj w porcie znaleźli zabitego człowieka.
– Zwyczajna rzecz w Łasztowni. Gdzie dużo żeglarzy, tam czasem kogoś zabiją w zwadzie. O dziewkę, kości albo trunek.
– Pod tawernami. Ale ten zginął uduszony jakimś cienkim rzemieniem, a potem owinęli trupa łańcuchem i wrzucili do wody. Tylko że zaplątał się w kotwicę jednego z tych statków i tak go znaleźli.
– Czy tu jest taki mir jak podczas jesiennego jarmarku w Żmijowym Gardle? – pytam, bo czuję kiełkujący niepokój.
– Nie w Łasztowni. Nie wiem, jak w mieście. Zabitych znajduje się po bójkach, ale dopóki to dotyczy obcych, strażnicy za bardzo się tym nie przejmują. Zwykła rzecz. Jeśli złapią rabusia, to go zabierają do prawomówcy, ale jeśli żeglarze biją się między sobą, to rozpędzają ich tylko, kiedy się na to natkną. Nie wiedzieli jednak, kim był ten uduszony mąż, bo ktoś obdarł go z odzienia, a potem poleżał w wodzie kilka dni i zajęły się nim ryby. Bardzo się tym trapili.
– W portach dzieją się różne rzeczy, zwłaszcza takich jak ten – powiada Grunaldi. – Ale my musimy być sprytniejsi niż inni i dlatego myślę o tym Szkarłacie. Nie wiem, czy zdołałby tu przypłynąć w zimowym sztormie, nie mając lodowego okrętu takiego jak nasz, ale i tak mi się to nie podoba.
Postanawiam porozmawiać z Fjollsfinnem. Przybycie Szkarłata jest tylko hipotezą, lecz w pewnym sensie może wstrząsnąć Norwegiem i zmusić go do lepszej współpracy.
Przez jakiś czas pijemy piwo i gawędzimy, i nie dzieje się nic istotnego.
Ziomek Grunaldiego pojawia się po dłuższym czasie, kiedy rozważam już, czy nie wynaleźć kart do gry. Przeciska się pomiędzy ławami, ignoruje kiwającego Ostatnie Słowo, ale podchodzi do naszego stolika i siada z boku. Jest wysoki jak na miejscowego, teraz nie nosi mundurowej tuniki z wizerunkiem drzewa, tylko zwykły kaftan i futrzany płaszcz, który rzuca obok, oraz płócienną kapuzę, której nie zdejmuje, i jego ostra, chuda twarz cały czas kryje się w kapturze. W jakiś sposób kojarzy mi się z mnichem.
– Nitjsefni to cudzoziemiec z bardzo daleka – przedstawia mnie Grunaldi. – Przybył w nasze strony, żeby zniszczyć Czyniących, którzy tu się rozpanoszyli, a my mu towarzyszymy. Jednak nie chodzi mu o twojego króla, więc możesz usiąść z powrotem. Ulf codziennie gawędzi z tym Fjollsfinnem i razem piją gorzałkę, jedzą śledzie i gawędzą. Chodzi o króla Węży nazywanego Aaken, który oblega właśnie nasze ziemie, a potem chce najechać też to twoje miasto. Jesteśmy przyjaźnie nastawieni. Zauważ, że siedzę przy tym samym stole i piję piwo, choć twoi ludzie zabili wielu moich przyjaciół i krewnych. Rozumiem jednak, że wszyscyście oczadzieli od pieśni bogów, więc nie zabiję cię, Horleifie, który każesz się teraz nazywać Piołun, bo jesteś niespełna rozumu. Musisz jednak zrozumieć, że są wrogowie nastający i na nas, i na was i dlatego dziś jesteśmy po tej samej stronie.
– Nikt z was tego nie zrozumie – odzywa się powoli Piołun. – Ale tu, w Ogrodzie, każdy z nas narodził się jakby na nowo. Dlatego nosimy inne imiona. Lodowy Ogród dał nam nowe życie i pokazał cuda, jakich dotąd nie widziały ludzkie oczy. Nie moglibyśmy siedzieć znów w drewnianych budach w Ziemi Ognia po tym, co ujrzeliśmy. Dlatego jeśli przybyliście zabrać nas do domu, to wiedz, że nikt z nas tego nie chce. Co do tych, z którymi byliśmy kiedyś spokrewnieni i związani, to powiedzcie im, że umarliśmy. Niech postawią żalne kamienie, opłaczą nas, podzielą się spadkiem i zaczną żyć od nowa, tak jakby nas nie było. Tak bowiem będzie najlepiej dla wszystkich. Dla Ziemi Ognia i spraw dziejących się na Wybrzeżu Żagli bowiem umarliśmy naprawdę. Słyszałem od dłuższego czasu, że chodzicie po mieście i naprzykrzacie się ludziom, pytając o dawne sprawy. Przestańcie. Żarnowiec, człowiek, którego nazywałeś kiedyś Skafaldim Milczącym Wiatrem, kazał przekazać ci odszkodowanie za wszystkich zabitych pod murami tamtego lata. Jest to pięć złotych gwichtów od każdego męża, którego wtedy zabiliśmy. Zawieź je do Ziemi Ognia i tam oddaj rodzinom tych, którzy zginęli. W bitwie umarło wtedy dwudziestu ludzi od razu i dwunastu potem z ran, mimo że ich leczyliśmy. Pięciu wyleczyło się, z czego dwóch postanowiło zostać w Ogrodzie, zaś trzech popłynęło do domu zeszłego roku na statku handlowym Ludzi Koni. Pieniądze przyniosą ci tam, gdzie teraz mieszkasz w twierdzy, i to kończy sprawy, które są między nami. To trzynaście tuzinów gwichtów i jest to suma ogromna. Prawomówcą powiada, że to uczciwa odpłata, zwłaszcza że chcieliście złupić to miasto i moglibyśmy nie zapłacić nic.
– Nie o tym chcemy mówić – odpowiada Grunaldi. – O tym, że zamierzacie się wykpić nędznymi pięcioma gwichtami za życie tak zacnych mężów, pomówimy później. Na razie nasza ziemia stoi w ogniu, Węże podchodzą do wrót Domu Ognia jak wilki, a kiedy zejdą śniegi, uderzą na pewno. Będzie z nimi szalony Czyniący, który zmienia dzieci w żelazne potwory, sprowadza pioruny i ożywia upiory zimnej mgły, więc może się tak zdarzyć, że nie będę miał komu zawieźć twoich pieniędzy i twoich słów.
– Nie rozumiem, czego więc chcecie.
– Jest możliwe, że pojawił się w mieście bardzo groźny człowiek. Szpieg z Południa, zwany Szkarłat. To Amitraj. Czyniący i zabójca. Umie zmieniać twarz i sprawić, że pojawiają się na niej czerwone znaki, tak że potem nikt nie umie go rozpoznać. Zna się na truciznach i magicznych ziołach. Może oślepić dmuchnięciem albo zabić szklanym sztyletem z jadem żagiewnicy. Mieliśmy z nim do czynienia i sądzę, że trafił tutaj. Mówimy to tobie, bo tylko ciebie znamy.
– Skąd możesz to wiedzieć? – pyta ostro.
– Nie jestem kupcem – odpowiadam. – Przybyłem tu z powodu tego, co się dzieje na świecie. Powinieneś wiedzieć, że ten Szkarłat pewnie przybył zabić twojego mistrza. Zrozumiałeś? Zabije Fjollsfinna. Ja go ostrzegę, ale ty chyba też coś powinieneś zrobić. Pochyla się w moją stronę.
– Powiem komu trzeba, a jeśli ktoś taki pojawi się poza dzielnicami dla obcych, natychmiast go zobaczymy. Jedyne, co może, to siedzieć w Łasztowni albo w Kawernach, gdzie mieszkają ci, co boją się zostać mieszkańcami, a dostali azyl. Tam jest wielu zmienionych przez pieśni bogów i uroczyska w dalekich krajach, cudzoziemcy i rozbitkowie. My do Kawern nie chodzimy i oni stamtąd nie wychodzą. Może się tam schować, ale niełatwo będzie mu wejść do miasta.
– Dlaczego skrywasz twarz w kapturze? – pytam.
– Wstyd by mi było, gdyby ktoś zobaczył mnie w nędznej tawernie w Łasztowni, między cudzoziemcami. Wielu z nas, którzy przybyliśmy wtedy na łodziach jako morscy rabusie, zostało potem Strażnikami Ogrodu i wstąpiło nawet do Bractwa Drzewa.
– Jesteście strażnikami?
– Można tak powiedzieć, cudzoziemcze. Niewiele ponad to mogę ci powiedzieć. Ale Bracia Drzewa to najstraszniejsi wojownicy, jakich widział świat. Będziemy bronić Ogrodu i nie boimy się dla niego umrzeć. Więcej nie pytaj.
– Pij, Horleifie – oznajmia nagle Grunaldi, nalewając mu do pełna. – Kiedy król Węży już spali Wybrzeże i wyruszy tu w tysiąc okrętów, może będziemy stali na tych murach obok siebie. Przestańmy się swarzyć.
Horleif-Piołun nie wzbrania się długo, siedzimy potem jak grupa przyjaciół, klepiąc się po plecach i rozlewając szczodrze piwo. W cynowych kubkach nie widać zawartości, więc ledwo moczymy usta, wypełniając naczynie Horleifa po brzegi, a potem kupujemy jeszcze morskiego miodu z korzeniami. A kiedy nie patrzy, kilka razy dolewam mu osiemdziesięcioprocentowej rakii z piersiówki.
Efekt przychodzi po jakiejś godzinie. Nie umiem odczytać wiele z dziwacznych orzechowych oczu strażnika, ale Grunaldi nachyla się do niego, by stuknąć się kubkiem, a potem spogląda na mnie i kiwa lekko głową.
– Wiele podróżowałem po świecie i nie słyszałem o tak strasznych wojownikach jak Bracia Drzewa. Z tego, co wiem, nikt o nich nie słyszał. Najstraszniejsi są ninja albo straszliwi Apacze, nie mówiąc już o uesmarines. To ich ludzie się boją i pierzchają z pola bitwy na sam ich widok. O was jednak nikt nie słyszał i dlatego sądzę, że się przechwalasz – próbuję. Prymitywne, ale co szkodzi sprawdzić?
Horleif celuje we mnie palcem i koniec tego palca majta się między jednym moim okiem a drugim, jakby nie mógł się zdecydować.
– Ty… jak cię zwą… nie wiesz, co mówisz. O nas się nie opowiada przy piwie… My nie stajemy do bitew. My zawijamy wocóff. I nie ma bitfff. Jesteśmy panami notsy. Ale cśśś…
Nie mówi nic więcej, ale mnie zaczyna się krystalizować obraz. Na razie hipoteza.
– Łatwo tak gadać, kiedy siedzi się za murami twierdzy.
Kiwa przecząco palcem, ale nie wiem, czy nie chce mówić, czy po prostu się nie zgadza. Grunaldi sięga po dzban, żeby mu dolać, lecz wstrzymuję go ruchem dłoni. Facet stąpa teraz po ostrzu – bardzo łatwo przedawkować i informator zawali się w trzy sekundy. Zmieniam temat:
– Widziałem już wiele miast, podróżując po świecie. Powiedz mi, czym Ogród różni się od nich wszystkich? Są i większe, i bardziej warowne.
Wyciąga powoli rękę w moją stronę, jakby chciał złapać mnie za koszulę, ale ma za daleko przez blat.
– Bracie… Ohród jess jeden… nie ma drugiego takiego miejsca. Tu każdy może byś wolny… rozumiesz? Miałem dziesii… kiedyś… – Pokazuje dłonią gdzieś przy ziemi, a jego oczy się szklą. – Jedneho zabraa choroba. Rozumiesz?! Rozumiesz to?! Thaki mały. W Ogrodzie są znachorzy… Umieją leczyć sztuko z całego świata i pieśniami bogów. U nas bya tylko baba. I jej pieśni nic nie dały. Umarł mój Horgaldi… A jak by tu był, toby nie umar. Drugiego zabili. A tu by ży. Żyby. Bo tu nie zabijajo dla gupiego lejenia. I moja maa Ylva, porwali, jak miaa dwanaście zim tylko… Dlatego będziemy kchroniś. Rozumiesz?! I sie tu nie boje. Bo… – nachyla się w moją stronę – widziałem, gdzie pójdę, jak umrę dla Ohrodu. I mogę tam czasem wejś, bo tak jest w Ohrodzie. I tam jest mój Horgaldi, i mój Horlund, i moja Ylvaa, i mogę wejś, i zobaczyć. Bo tutaj pieśni bohów so naprawdę. Nie śpio na uroczyskach, ale sie leczy i walczy, i pomaga. I jest ten drugi Ohród, do którego wszyscy idziemy. Nie na Ocean Ognia, sie bić dobre i złe, i na łonke Doliny Snu. Nie do ziemi, stawać ziemio jak Amitraje. Tylko do Ohrodu, dzie jess słońce i owoce, i dziewszeta, i wszyscy, i Horgaldi, i Horlund, i Ylva. Dlatheho nik nas nie pokona, Braci Drzewa, bo my sie nie boimy śmiersii.
A potem zasypia. Głowa opada mu na ramiona i staje się jasne, że wiele się już od niego nie dowiemy. Ale i tak już wiem swoje.
– To sukinsyn… – mamroczę. – Jednak znalazł swoją bajkę i wcale nie „Jądro ciemności”.
– Bredził – wyrokuje Spalle. – Tyle dobrego piwa na nic.
– Zaczep jakichś strażników i powiedz im, że ważny człowiek z Bractwa Drzewa trochę się zaprawił „U Krakena” i trzeba go doprowadzić do domu.
– I też wracamy?
– Nie. Idziemy do dzielnicy dla odmieńców, cudzoziemców i obcych. Idziemy do Kawern.
– Coś ty mu dolał? Nigdy nie widziałem, żeby ktoś upił się tak szybko.
– Domowej rakii. Z mojego kraju. U nas się to pija dla przyjemności.
Bo nie ma cię…
Rankiem w moje okno puka dzień
I serce me
Jest smutne patrzeć jak nad miastem znika cień
Bo niema cię
Każdej nocy budzi mnie ze snu
Wspomnienie twe
Godziny na zegarku gonią się bez tchu
Bo nie ma cię
Wszystkie czułe słowa znikną razem z tobą
Zapomnisz mnie
Zapomnisz mnie
Dziś na stacji będę dzieckiem które popłacze nad sobą
Bo nie ma cię
Bo nie ma cię
Bo nie ma cię
Tam gdzie w blasku latarń mrok jak nów
Ułożę spać
Te wszystkie rzeczy których wyrzec nie da się
Ułożę spać
Czając się w zegarka trybach znów
Będą czekać
Wszystkie godziny które przeżyć trzeba złe
Będą czekać