Rozdział 2. Ludzie Niedźwiedzie

Często można spotkać głupców, którzy będą mówili, że coś takiego jak wolność człowieka nie istnieje, ponieważ i tak nie możemy robić wszystkiego, co przyjdzie nam do głowy. Musimy bowiem liczyć się z innymi ludźmi, z prawami ludzi i bogów albo losem. Skoro zaś tak jest, to nie ma większego znaczenia, ile tej niby-wolności mamy. I łatwo możemy oddać jej jeszcze trochę za to, by ktoś nas w czymś wyręczył lub dał miskę strawy. Człowiek wolny, wywodzą, o wszystko musi się kłopotać. Nie wie, co przyniesie mu dzień, czy zdoła napełnić garnek, czy zdobędzie dzban wody lub parę miedziaków. Cokolwiek się stanie, będzie musiał borykać się z tym sam, tak jak umie. Lepiej więc chyba, gdyby zajął się tym ktoś mądrzejszy, kto nakarmi i wyleczy, a za to wystarczy tylko posłuszeństwo.

To głupcy. Ich mowa brzmi właśnie tak, bo wykręcają słowa, dbając jedynie o to, by były kunsztownie ułożone. Dzięki temu wydaje się bowiem, że zawierają jakąś niezgłębioną mądrość, choć ten, co je głosi, zwykle niewiele widział w życiu i niewiele zrozumiał z tego, co zobaczył. A nade wszystko można być pewnym, że żaden z tych głupców nigdy nie zaznał prawdziwej niewoli.

Ja zaznałem i wiem, że prawić o tym ludziom, kiedy samemu nie poczuło się na plecach skórzanego rzemienia, kiedy nie otwierało się oczu tylko po to, by wypełniać czyjeś rozkazy, i po nic innego, to jak tłumaczyć komuś zagubionemu w piaskach pustyni, że picie wody to jedynie zbędny nawyk.

A już nigdy i nigdzie nie znajdzie się większego głupca niż ten, kto oddaje się w niewolę dobrowolnie. Ja zaś znałem aż czterech takich głupców, a sam byłem najgorszym z nich.

Snop, syn Cieśli. Benkej Hebzagał, N’Dele Aligende.

I ja – Filar, syn Oszczepnika. Terkej Tendżaruk – Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Cesarz. Niewolnik.

Towar.

Taki sam jak płyty soli zawinięte w nasmarowane worki, jak zwoje skór kamiennych wołów, jak dzbany wonnych olejków i paczki bakhunu.

Towar, który za chwilę zostanie zabrany przez kosmate potwory, zaś njambe N’Goma i jego siostrzeńcy znajdą zań zapłatę w kruszcu, biżuterii i kamieniach, usypaną w stosy na rozpostartych skórach.

A potem nabiorą ile się da wody, zabiją i sprawią część baktrianów, po czym powędrują na południe, przez Jarmakandę do Kebiru. Ogromnego, gorącego kraju za morzem, do równin, gdzie żyją stada dziwnych zwierząt, do ciepłego morza i pełnych zgiełku, kolorowych miast.

Będą bogaci, my zaś pójdziemy w niewolę, bo tak chcieliśmy.

Bo tylko w ten sposób możemy dostać się do kraju za górami.

Siedzieliśmy na kamienistej równinie, za granicą oznaczoną rzędami białych skał, za plecami mieliśmy bezkres Ergu Krańca Świata, ciągnący się w nieskończoność aż do Amitraju, a przed sobą góry spowite mgłą i otulone lasem tak zielonym, że aż bolały od tego oczy, oraz nadchodzących ludzi-niedźwiedzi. Więzy mieliśmy założone w ten sposób, że w razie czego mogliśmy się szybko uwolnić, mieliśmy noże ukryte w zakamarkach ubrań i broń w jukach, ale nie mogliśmy na nich uderzyć. Chodziło nam o to, by zaprowadzili nas w głąb swojego kraju, daleko od przyczajonych wśród drzew i skał strażników patrzących na równinę, czy nikt nie nadchodzi od znienawidzonego Amitraju, przez łysy step i pustynię. Dopiero potem mogliśmy uciekać.

Kiedy nadeszli jednak, miałem już pewność, że to był zły pomysł.

Nasz widok najwyraźniej ich zaskoczył.

Ludzie-niedźwiedzie to potwory. To nie klanowe miano albo nazwa ludu. To nie są ludzie. Kroczą wprawdzie na dwóch nogach, ale nie zawsze. Kiedy coś ich przestraszy albo zaskoczy, kiedy zaczynają się spieszyć, opadają na czworaki i podpierając się ogromnymi pięściami, galopują sprawnie jak niedźwiedzie. Mają wysokie, spiczaste czaszki, niskie czoła, wystające szczęki pełne ostrych kłów jak bojowe leopardy, płaskie twarze z niemal ludzkimi oczami i przeraźliwie śmierdzą. I porasta je długa, gęsta sierść.Widzieliśmy, jak nadchodzą, siedząc związani i bezradni. Pięć potworów. Nie można nawet było powiedzieć, że to po prostu zwierzęta. Miały na sobie skórzane pasy nabijane żelaznymi guzami, kawałki kolczugi, opaski na nadgarstkach i dziwne, dostosowane do ich czaszek toporne hełmy. Dwa z nich niosły broń. Przypominało to maczugę, ale zakończoną kolcem zagiętym jak potężny dziób.

Na nasz widok zjeżyły futro na karkach, opadły na czworaki i zaczęły warczeć, a potem skakać i wydawać jakieś dzikie wrzaski, unosząc maczugi nad łbami, bijąc w ziemię, albo podrywać kamienie i walić nimi pod swoimi łapami, aż podnosił się kurz.

Trwało to chwilę, ale wkrótce stało się jasne, że potwory nie zamierzają nas atakować. Któryś podszedł bliżej i powęszył, rozdymając płaskie, pomarszczone nozdrza, a potem podniósł się i zaczął pohukiwać chrapliwie w kierunku pozostałych. Inny stwór popędził w stronę gór, aż drżała ziemia, i widziałem, jak faluje jego futro.

Pozostałe otoczyły nas kręgiem, warcząc, pohukując i prychając pianą. Jeden z nich zasyczał, wysunął ostrożnie maczugę i lekko szturchnął Benkeja w nogę.

– Wsadź sobie to w rzyć, zawszona pokrako! – wrzasnął tropiciel i wierzgnął, na ile pozwalały mu więzy.

– Nie zwracaj uwagi – poradził Snop. – Teraz będziemy niewolnikami, a cierpliwość to jedyna cnota, na jaką taki może sobie pozwolić.

– Mam nie zwracać uwagi na to coś?! Jak sobie pomyślę, że ten N’Goma jeszcze na tym zarobił, chciałbym go tu przywlec, żeby te małpy wychędożyły jego tłustą rzyć na moich oczach.

Po jakimś czasie, choć nie umieliśmy powiedzieć jakim, bo w tym przeklętym kraju słońce kryło się za chmurami, stwór, który odbiegł w stronę gór, powrócił, a z nim przybyły dwa nieco mniejsze potwory. Te również były porośnięte futrem, ale miały na sobie skórzane i żelazne pancerze i nosiły porządną broń – miecze, topory i włócznie, i chodziły na nogach jak ludzie. Jednak ich twarze były jeszcze bardziej przerażające. Bezkształtne, jak zmienione przez chorobę, najeżone rogami, zębate i niepodobne do niczego.

Potwory naradzały się przez chwilę, a dźwięki, które wydawały, jednak przypominały ludzką mowę. Chrapliwą i twardą, brzmiącą niczym odgłosy wydawane przez baktriany albo szczekanie psów, ale jednak były to słowa jakiegoś języka.

Wreszcie jeden z nich, z łysą, jakby kowczą czaszką zwieńczoną rozdwajającymi się rogami, podszedł bliżej i zaczął nas poszturchiwać, w końcu postawił na nogi bez wysiłku, jakbyśmy byli dziećmi. Był niemal wzrostu N’Dele, o potężnej piersi i ramionach.

Ten drugi, o oczach okrągłych i wystających jak dwa kubki z rogu, miał na głowie krótkie kolce sterczące z łuskowatej skóry. Powiedział coś chrapliwie, wskazując włócznią najpierw na nas, a potem na odległy obóz karawany, i obaj się roześmiali. Kiedy usłyszałem śmiech tych stworzeń, nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Chyba wolałbym zupełnie dzikie bestie.

Dziwnie było patrzeć, jak prawią coś do siebie, jak rachują na palcach, zerkając na kosztowności rozsypane na skórach. To, że bestie okazały się rozumne, wydawało się jeszcze groźniejsze. Oglądali nas jednego po drugim, obmacując ramiona, szturchając w pierś, unosząc nam wargi i zaglądając w zęby, jakbyśmy byli końmi. W końcu ten łysy zaczął coś wykrzykiwać do kudłatych niedźwiedziołaków, wsadził do ust krótką piszczałkę wiszącą mu na piersi i wydał przeraźliwy gwizd. Kudłate monstra wzdrygnęły się wyraźnie i jakby struchlały, po czym dwa z nich ponownie pogalopowały w stronę gór. Wróciły jednak szybko, ciągnąc duży, zbity z grubych belek wóz na dwóch kołach.

Rozcięto nam więzy, a potwór wygłosił długą, pełną poszczekiwań i krakania, chrapliwą przemowę.

– Uwierz, potworze, że dla nas wszystkich byłoby pożyteczniej, gdybyś pokazał nam, czego sobie życzysz, bowiem z twojego chrypienia i popierdywania nie rozumiemy ani słowa – powiedział Snop uprzejmym tonem, rozkładając ręce.

Rogaty stwór zaryczał groźnie w odpowiedzi i pchnął Snopa w pierś, tak że ten usiadł aż na piasku. Drugi jednak przytrzymał go za ramię, kręcąc głową.

Wskazał nam worki z płytami soli, a potem poklepał podłogę wozu. Stało się jasne, że mamy ładować towar. Nosiliśmy więc wory i paki, które układaliśmy na wozie. Towary miały być układane w jakiejś konkretnej kolejności, więc gdy sięgnąłem po niewłaściwą paczkę, otrzymałem uderzenie drzewcem włóczni po rękach i w grzbiet, po czym wskazano mi inne zawiniątko wraz z chrapliwym okrzykiem. W taki sposób zacząłem lekcje nowego języka. Po kilku ciosach wiedziałem już, że sól w ich mowie zwie się svj0ll, a hajsfynga to jakaś obelga.

W taki sam sposób dowiedziałem się, jak nazywają się dzbany, zwoje skór i beczułki korzennych przypraw.

Gdy załadowaliśmy wóz, na dyszle założono drewniane jarzmo, mocując je żelaznymi obejmami, i kazano nam pchać. Oba stwory siadły sobie na stercie towaru, natomiast niedźwiedziołaki szły po bokach. Wóz okazał się bardzo ciężki i mimo że zapieraliśmy się o jarzmo, trudno było ruszyć go z miejsca. Odebraliśmy kilka uderzeń drzewcem, w końcu jeden z potworów zeskoczył z wozu, ale nie po to, by nam ulżyć. Znalazł jakiś krzak, gdzie wyciął sobie długi, giętki pręt, który zawył w powietrzu, kiedy potwór machnął nim na próbę. Wóz jednak potoczył się już, kołysząc na skałach. Nie zmieściliśmy nawet dziesiątej części towaru i było jasne, że wrócimy tu jeszcze.

Szliśmy długo, z ramionami i karkami pękającymi z wysiłku, a po jakimś czasie nie chciało mi się nawet podziwiać nowego kraju, widziałem tylko żwir, skały i kępy trawy pod nogami oraz własne buty. I nie czułem nic poza bólem grzbietu, potem kapiącym mi z nosa i cieknącym po twarzy. Od czasu do czasu potwór siedzący na koźle smagał nas swoim prętem, nie bardzo mocno, ale boleśnie.

Po dłuższym czasie dotarliśmy do podnóża gór, gdzie wznosił się omszały mur ułożony z kamiennych ciosów, zwieńczony płotem z grubych, zaostrzonych pni. Wewnątrz znajdowała się osada, w której roiło się od potworów.

Zastanowiło mnie, że każdy wyglądał inaczej. Wszyscy mieli pokraczne łby, jak ludzko-zwierzęce monstra, szczerzące kły, najeżone rogami i kolcami, ale niepodobne do siebie nawzajem. Kiedy przepchaliśmy wóz przez bramę, rozległ się zgiełk i wycie jakichś trąb czy rogów oraz szczekanie ogromnych czarnych psów szarpiących się na łańcuchach. Stały tam ponure chaty zbudowane z grubych pni, stojące na kamiennych podmurówkach, zaopatrzone pod szczytem porośniętego mchem i trawą dachu w trójkątne otwory, z których sączył się gęsty dym.

– Może żyją wśród uroczysk? – wydyszał Benkej, kiedy kazano nam rozładować wóz. – To imiona bogów zmieniły ich w łonach matek, dlatego każdy jest inny.

Ja jednak byłem jednym bólem i zmęczeniem i niewiele obchodziła mnie uroda tego ludu. Bardziej zajmowało mnie, ile czasu przyjdzie mi tak spędzić i jak zdołam to znieść. Widziałem już niejedno, więc stało się dla mnie jasne, że potem będzie już tylko coraz gorzej. Tak to już zwykle jest w życiu.

Kiedy rozładowaliśmy wóz, układając towary tam, gdzie kazano, dano nam drewniany skopek, z którego piliśmy po kolei jakieś piwo, albo może raczej podpiwek – kwaśnawy, o dziwnym, jakby zgniłym zapachu. Nie pojono nas jednak zwykłą wodą jak zwierzęta, co uznałem za dobrą wróżbę.

A potem znów kazano nam ująć jarzmo i ponownie wróciliśmy na pustkowie. Wóz, choć sam z siebie ciężki i źle wyważony, był pusty, więc ciągnięcie go wydawało się odpoczynkiem. Razem z nami wyruszyły jeszcze inne wozy, niektóre zaprzężone w wielkie, pokraczne woły o dziwnych rogach, zwisających podgardlach i grubych grzbietach pokrytych kostnymi płytami, dużo cięższe niż nasze. Wokół maszerowały niedźwiedziołaki, rycząc na nas i pokazując zęby.

Dość szybko przestałem myśleć o ucieczce. Otaczało nas zbyt wiele stworów, małych i wielkich. A kiedy zobaczyłem, jak jeden z niedźwiedziołaków puścił się nagle w step, cwałując na czterech łapach jak jeleń, i uniósłszy się na tylnych, cisnął swoją maczugą w królika, zrozumiałem, że to w ogóle nie będzie łatwe. Gdybyśmy nawet teraz rzucili się do ucieczki, dopędziliby nas natychmiast.

Mniejsze stworzenia dosiadały rosłych wierzchowców o krótko przyciętych rogach, wygiętych szyjach, potężnych garbonosych łbach, które trzymały przy potężnej piersi. Zdało mi się, że tu, w krainie poza Nahel Zym i poza znanym światem, wszystko jest większe, cięższe, bardziej toporne. I mieszkające tu stwory, i woły, i drzewa, i nawet góry.

Wiele wozów przybyło po towar braci Mpenenzi, więc obróciliśmy tego dnia jedynie dwa razy. I kiedy dotarliśmy do osady za kamiennym murem, dano nam ponownie skopek piwa do podziału. Za drugim razem jednak zobaczyłem, że po karawanie nie ma już ani śladu na horyzoncie. Siostrzeńcy, baktriany, ornipanty i sam N’Goma wyruszyli w drogę do Kebiru. Pozostaliśmy sami, zdani na łaskę kosmatych dwunożnych drapieżców. Zdążyłem już przywyknąć do karawany i mojego ornipanta. Miejsce w siodle na grzbiecie ptaka, płócienny namiot i miejsce w szyku lub wieczorny popas i kociołek nad ogniskiem rozpalonym z wyschniętego nawozu były moim ostatnim domem i ostatnim, co mnie łączyło z moim krajem. Teraz miałem tylko pęcherze na dłoniach, otarcia na piersi, jarzmo, które musiałem pchać, i nic więcej. Pożałowałem, że jednak nie wędrujemy teraz na południe, do Jarmakandy, Nassimu, a potem do bezkresnych równin i puszcz Kebiru, do jego miast pełnych wież i kopulastych budynków z wypalonejgliny, pokrytych kolorowymi mozaikami. Do ziemi słońca, palmowego wina i dojrzałych owoców. Moglibyśmy osiąść wśród wysokich jak wieże, smukłych ludzi o pięknych twarzach i skórze barwy starej miedzi. Wśród ich królów, handlarzy i podróżników. Smukłych okrętów o czerwonych żaglach, poetów i pieśniarzy. Osiąść tam i zapomnieć o naszej przeklętej ziemi, o rządzących nią kapłanach i prorokini, na której rozkaz na cały kraj padł cień Czerwonych Wież. Zapomnieć o tym, że byłem Nosicielem Losu. Zapomnieć o Wodzie, córce Tkaczki, i wszystkich Kirenenach ciągnących przez skaliste bezdroża wschodnich prowincji w poszukiwaniu nowego miejsca na ziemi.

Zamknąłem oczy i mocniej naparłem na wyślizgane drewno jarzma. Widziałem Wodę. Jej wydatne usta, wąskie oczy i nieporządnie związane włosy. Czarne brwi i rzęsy.

Woda.

Zostało mi skrzypienie kół wozu, ciężki oddech, mokra koszula, pot żrący otarcia od razów na plecach. Ból karku i ramion.

I brak wody.


Nie myliłem się, mówiąc, że zwykle gdy ktoś znajdzie się w takim położeniu jak my, jedno, co może wiedzieć na pewno, to że potem będzie jeszcze gorzej. Przynajmniej tak było tego pierwszego dnia. Kiedy bowiem zwieźliśmy już całą sól, skóry kamiennych wołów, pachnidła, tkaniny i korzenie, okazało się, że teraz mamy taszczyć je gdzieś dalej. Ledwo rozładowaliśmy towar i wypiliśmy łyk cienkiego piwa, ponownie kazano nam ładować, tym razem nosiliśmy wszystko na inne wozy, których przyprowadzono jeszcze więcej. Sformowano karawanę, która wymaszerowała przez tylną bramę osady, kamienistą drogą w gęsty, mroczny las, gdzie rosły nieznane mi drzewa, wysokie jak maszty najpotężniejszych okrętów i jak wieże Pramatki. Po obu stronach traktu wznosiły się proste niczym kolumny, grube pnie i wszędzie widziałem zieleń tak jaskrawą, jaka u nas bywa tylko po pierwszych wiosennych deszczach.

W tym lesie unosił się dziwny zapach, było ciemno, zielono i wilgotno. Wodny pył osiadał na naszych twarzach i było zimno. Nasz wóz zaprzężono w jednego wołu, ale droga wiła się stromo pod górę, więc i tak musieliśmy pchać burty i koła. Po trakcie ciurkały małe strumyczki, co chwila padaliśmy, ślizgając się w błocie i mokrej trawie, rozbijając łokcie i kolana o ostre kamienie. Pilnujący nas potwór wyrzucił pręt, którym poganiał nas przedtem, a w osadzie zaopatrzył się w pleciony rzemienny bicz. Kiedy smagnął mnie po raz pierwszy, nie spodziewałem się tego i byłem zupełnie pewien, że ciął mnie przez plecy mieczem. Nie zdołałem nawet krzyknąć, bo przeraźliwy ból zatrzymał mi powietrze w płucach. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie jestem przerąbany na pół, że żyję i mogę wstać.

Kiedy nie padaliśmy ze zmęczenia, marzliśmy. Wełna pustynnych płaszczy wystarczała na noce Nahel Zymu i chroniła przed słońcem, tu jednak była zbyt cienka, podobnie jak nasze przewiewne spodnie i kurty. Kiedy droga wspinała się stromo, oblewaliśmy się potem, kiedy jednak szlak szedł równiej, trzęśliśmy się z zimna.

Pchaliśmy wóz.

Widzieliśmy wóz jadący przed nami i słyszeliśmy turkot tego, który toczył się za nami. I trwało to bez końca.

Wciąż obmyślałem sposoby, w jakie musimy uciec, i wówczas byłem pewien, że nastąpi to szybko – jeśli nie najbliższej nocy, to następnej. Gdy mnie to znużyło, powtarzałem zasłyszane słowa – „sól”, „wóz”, „szybciej”, „dzbany”, „skóry”, „pachnidła”, „płótno”. I wiedziałem już, że te wielkie potwory, które mniejsze traktowały jak tresowane zwierzęta domowe, nazywają się nyflinga.

Karawana wlokła się pod górę.

Kamienie kaleczyły nasze kolana i łokcie.

Mokre powietrze przenikało do szpiku kości.

Bicz skowyczał w powietrzu i ciął skórę razem z suknem płaszcza, wyrywając z ust człowieka identyczny zawodzący dźwięk, jaki sam wydawał.

Pchaliśmy wóz.

Na miejsce dotarliśmy o zmierzchu, choć tu cały szary i mglisty dzień przypominał zmierzch.

Wyszliśmy wtedy z lasu i pchaliśmy wozy wąskim, stromym traktem prowadzącym po skalistej łące do Wrót kamiennego zamku wbudowanego w skaliste zbocze góry. Budowle z głazów i drewna wrastały w zbocze, chronił je mur z dwiema wieżami, od dołu kamienne, a u góry zbite z grubych bali. Wszystko było stare, omszałe i z daleka niewiele różniło się od skalnej ściany, o którą twierdza się opierała.

Nie była wielka. W Amitraju stacjonowałby tu najwyżej binhon wojska, a może i pół. Ot, podrzędna górska stanica.

Karawana stłoczyła się przed bramą, a kiedy otwarto drewniane wrota, wozy przejeżdżały po moście nad skalną rozpadliną, więc mogliśmy odpocząć chwilę, opierając się o burty, chwytając powietrze jak świeżo wyłowione ryby, i rzucić okiem tam, skąd przyszliśmy. Takie jest błogosławieństwo niewolników – moment wytchnienia, nie dłuższy niż czas, w jakim w klepsydrze przesypuje się garść piachu. Tylko tyle, by serce nie wyrwało się z piersi, by przestać chwytać powietrze, jakby było czymś, co trzeba gryźć i połykać, tylko jedno spojrzenie za siebie.

Pod nami widzieliśmy ścianę lasu, a potem dywan utkany z czubków drzew, a jeszcze niżej szare pustkowie aż po horyzont, które gdzieś tam za mgłą zmieniało się powoli w morze piachu, gdzie tuż nad ziemią chmury zostawiły pasek nieba, w którym ujrzeliśmy rdzawożółtą zorzę i ostatni, pożegnalny błysk słońca, które wydawało się, że pozostało w ziemiach zachodu na zawsze.A później nasz wóz znowu ruszył, skrzypiąc i turkocąc, i weszliśmy do twierdzy.

Wewnątrz nie przypominało to wojskowej stanicy. Były tam drogi wysypane otoczakami, między którymi stały długie drewniane domy, takie same jak na dole, ze skrzyżowanymi krokwiami, których końce wyrzeźbiono w kształt końskich bądź smoczych głów, wokół dreptały jakieś ptaki, psy szarpały się w zagrodach i ujadały na nas, prychając kłębami pary, pośrodku dziedzińca tliły się głownie na wielkim palenisku otoczonym przez zbite z bali stoły i widziałem wielu szczupłych i rosłych mężów o zwykłych twarzach pokrytych krótkim zarostem, czasem z długimi włosami, były tam też niewiasty w długich, rozciętych z boku sukniach albo spodniach i kurtach o trochę innym kroju niż męskie. Wokół biegały dzieci, goniące się z drewnianymi mieczykami w dłoniach albo z włóczniami zakończonymi skórzaną osłoną.;

Nikt nie przejmował się wyglądem stworów, które nas tu przywiodły, poza tym, że te wielkie zagoniono dźwiękiem świstawek, uderzaniem biczem w ziemię i szczując psami do pieczary, którą zamknięto kratą.

Cała ściana skalna wewnątrz murów wyglądała jak budowla mrównic, bowiem upstrzona była owalnymi. otworami, balkonami i półkami. Jednak nie powstało to samo, siłami natury, a zostało wykute, skała musiała być dosyć miękka. W ścianie tej mieszkali więc ludzie, wykuwając sobie komory na swoje domostwa albo na pomieszczenia dla zwierząt i korytarze pomiędzy nimi,’ tam, gdzie było im wygodnie. Półki wznosiły się na różnych poziomach, między którymi ustawiano drabiny. Tak mieszkano w owej krainie i potem widywałem tam; również samotne skały, stojące gdzieś nad strumieniem, w których wydłubano sobie mieszkania. Ludzie rzeźbili także oskardami w kamiennej ścianie wgłębienia i półki na swoje rzeczy, a nawet zbiorniki na wodę, łóżka i stoły.

Potwór z biczem wskazał nam miejsce w kącie, a potem, szturchając trzonkiem, polecił siąść ciasno jednemu zaraz za drugim i położyć ręce na ramionach poprzednika. Tymczasem podszedł do nas człowiek o długich jasnych włosach splecionych z tyłu w warkocz i z brodą, trzymając w ręku róg jakiegoś zwierzęcia okuty u wylotu srebrem, z którego popijał z wyraźnym ukontentowaniem, przysiadł na drewnianym zydlu i miał na nas oko, opierając o ziemię drzewce włóczni. Jego twarz przecinał misternie kłuty pas tatuażu z pokrętnym wzorem, który zawijał się na policzkach, a potem przebiegał przez nos.

Po jakimś czasie ten z biczem powrócił w towarzystwie kolejnego męża, który wskazywał mu coś na skal nej ścianie powyżej, gryząc jakiś okrągły owoc i chru piąc przy tym jak kowca. Potwór schował bicz pod pachę, a potem chwycił się za głowę, jakby chciał ją urwać sobie z ramion, i zdjął hełm, po czym okazało się, że ma zwykłą ludzką twarz, także przeciętą pasem tatuażu, tylko biegnącym przez powieki i policzki, oraz zarost pod nosem zwisający jak słomiane wiechcie. Później rozpiął pancerz i kolczugę, a wreszcie zdjął z siebie kosmate futro, które okazało się sprytnie uszytym kaftanem, tak że zdawało się jego własną sierścią. I ostatecznie przekonałem się, że Ludzie Niedźwiedzie to jednak miano ludu takiego jak my, tyle że o innych rysach, obyczajach i trochę roślejszych.

Odstawił głowę potwora na stół obok ogniska, kazał nam wstać i poprowadził po drabinach i skalnych pół kach do pieczary wykutej nad dziedzińcem. Niezbyt wysoko, może na trzy końskie długości.

Wepchnął nas jednego za drugim do komory, zamknął za nami kutą żelazną kratę. Nie było tam drzwi, jedynie ta krata oraz rząd wąskich otworów w ścianie, jakby okna, ale wąskie tak, że nikt by się przez nie nie przecisnął.

Byliśmy wycieńczeni i przemarznięci, więc zwaliliśmy się po prostu na podłogę, owijając jak się dało podartymi i pociętymi biczem pustynnymi płaszczami. Przez jakiś czas leżeliśmy w ciszy, drżąc tylko, zbyt wyczerpani, by rozmawiać albo odezwać się choćby słowem, i zbyt zziębnięci, by spać.

Leżeliśmy, nasłuchując zgiełku na dole, rozmów, okrzyków, ryku zwierząt. Teraz jedynie musieliśmy odzyskać siły i nie zamarznąć.

Po jakimś czasie krata otworzyła się z okropnym zgrzytem i wszedł człowiek z biczem w towarzystwie drugiego, barczystego mężczyzny z rudą brodą i w czapeczce, która wyglądała jak miska z filcu.

– Amistrand? – zapytał gardłowo przybysz, wskazując na nas.

Nie odpowiedzieliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. Usiedliśmy tylko pod ścianą.

– Amitraj? – poprawił się, nadal wymawiając słowo tak twardo, że z trudem je rozpoznaliśmy, ale teraz mogliśmy przytaknąć.

– Znam Amitraj – powiedział mężczyzna. Poklepał się po piersi i rzekł: – Njorvin. Njorvin mnóstwo Amitraj. Dobre kobiety Amitraj. Fiki-fiki mała z duży żeglarz. Njorvin mnóstwo fiki-fiki Amitraj. Dużo wojna Amitraj.Tu rozsznurował koszulę na piersi i ściągnął ją trochę przez ramię, ukazując nam wgłębienie pod obojczykiem i bliznę w kształcie gwiazdki.

– Amitraj – wyjaśnił, robiąc taki gest, jakby strzelił z niewidzialnego łuku, i powiedział: – Fsiuch!

Potem zadarł koszulę na plecach i pokazał nam dwie długie, poszarpane szramy.

– Amitraj – powiedział. Machnął dłonią: – Siach.

Ten drugi rzucił coś lekko zniecierpliwiony, pod koniec poklepał się po kroczu, też machnął dłonią, mówiąc „siach!”, a potem w zdaniu zabrzmiało również twarde „Ami-trai”. Njorvin parsknął i odszczekał mu coś.

– Nie Amitraj – rzekłem. – Mówimy Amitraj. Ale tu… – poklepałem się po sercu – nie Amitraj. Tu Kirenen.

Wskazałem siebie, Benkeja i Snopa, powtarzając „Kirenen”, a potem pokazałem N’Dele i powiedziałem „Ke-bir”.

– Kebir… – powtórzył Njorvin z namysłem, po czym odwrócił się do towarzysza i powiedział coś znowu, w tykając paluchem N’Dele, a w zdaniu przewijało się słowo „Kabirstrand”. Z repliki tego drugiego, lekceważącego tonu i gestu, z jakim wskazał na swoje oczy, zrozumiałem, że musiałby być ślepy, by nie zauważyć, że N’Dele jest Kebiryjczykiem, i że dziękuje za takie tłumaczenie.

– Kircnen? – zapytał Njorvin, a potem machnął ręką i dodał uparcie „Amitraj”. A potem kiwnął na Snopa i N’Dele, każąc im wstać, i wyszedł z nimi. Kiedy wrócili, Snop taszczył dwa spore wiadra, a N’Dele naręcze jakichś szmat i też wiadro.

Postawili to wszystko na ziemi. Njorvin zaczął objaśniać.

– To jadło – ogłosił, wskazując na jeden ze skopków. – A tu kupa. – Pokazał na drugi. – I psi-psi. A tam piwo. Trzeba piwo. Kupa podłoga, dużo biti… bitu… bici. Kupa wiadro, dobrze. – Tu poklepał się po piersi. – Żeglarza Smarselstrand czysta ludzia. Nie wolno kupa podłoga. Jadło trzeba. Gorące. Tu zima, Amitraj. Amitraj-ludzia mała. Słaba. Ciota. Amitraj chora, zły interes. Mało gylding. Nie trzeba chora. Chora Amitraj… – Tu znowu uczynił „siach!”, tym razem sunąc dłonią po gardle, i wskazał na dziedziniec, gdzie w jaskini za kratą siedziały potwory. – Jadło nyflinga. Rozumi? Teraz szata. – Machnął dłonią w kierunku sterty derek. – Szata ciepło, koc. Szata trzeba. Szata Amitraj kupa. Niedobrze zima Amitraj, wszystkie Amitraj szata. Kabir bardzo dobrze. Kabir mocna ludzia. Ale też zima nie umi. Kabir też szata. Nie ma szata, dużo bici. Teraz wszystka ludzia spa. Odpoczywa. Nie trzeba słaby, chory. Słaby, chory, mało gylding, jadło nyflinga, siach! Jutro mało praca. Jutro mówi prawo: ile niewola i żeglarze dużo interes. Jutro sprzeda ludzia. Dobranoc, Amitraj. Dobranoc, Kabir-człowiek.

Odwrócił się do kraty, kiedy drugi znów coś powiedział.

– Aha. Amitraj-ludzia i Kabir-człowiek teraz niewolni. Nie trzeba ucieka. Nie umi góry, zaraz złapali. Wzięli psy, nyflinga, do śniadania złapali. Potem dużo bici, mnóstwo boli, nyflinga fiki-fiki Amitraj i Kabir-człowiek, potem wszystka: jadło nyflinga. Siach! Nie trzeba. Dobrze pracowała i posłuszna, to wszystko nie ma problem. Dali zawsze jadło, dali szata i dobrze. Nie ma bici. Rozumi? Teraz dobranoc.

Obaj mężczyźni wyszli, zamknęli kratę i odchodząc, zabrali drabinę prowadzącą na półkę.

– Niewiarygodne – powiedział Snop. – Ale mówca. Benkej zajrzał do skopka z jedzeniem i drugiego z piwem.

– Jadło, mnóstwo kupa – oświadczył. – Piwo, psi-psi.

– Fiki-fiki, taka szata – zawtórował mu N’Dele, oglądając przyniesione koce.

Mimo to założyliśmy, co nam dali. Kapoty były utkane z grubej, kosmatej wełny. Po prostu prostokątny koc z otworem na głowę i zszyty po bokach. Założyłem go jednak, na wierzch zarzuciłem mój podarty płaszcz pustynny i stwierdziłem, że robi mi się odrobinę cieplej.

W skopku z jedzeniem znaleźliśmy jeszcze drewnianą miseczkę, której używaliśmy jak łyżki, podając sobie jedno i drugie w krąg, żeby każdy zaczerpnął trzy razy, a potem oddał następnemu. Wiadro było niemal pełne, więc obiegło krąg kilka razy, zanim zaczęliśmy wyskrobywać dno. Posiłek składał się z jakiejś zupy o osobliwym smaku, jakby skwaśniałej, ale może taka miała być. Smakowała tak dziwnie, że żaden z nas nie umiał nawet powiedzieć, czy jest dobra, czy okropna. Nie przypominała nic, co dotąd jedliśmy. Jednak pływało w niej też coś gęstszego, jakby kawałki jakichś warzyw i liści, oraz dość dużo rozmiękłych od gotowania łamanych ziaren, dało się również czuć ostry posmak dziwnego mięsa.

Gorący posiłek sprawił, że poczuliśmy się lepiej i wypiliśmy też przyniesione piwo. Było ciut mocniejsze od podpiwka, którym pojono nas w ciągu dnia, ale nadal czuło się w nim wodę i posmak starej drewnianej beczki.

Długo nie mogłem zasnąć mimo wściekłego zmęczenia i bólu wszystkich członków. Skuliłem się przy kracie okutany płaszczem i wełnianą kapotą, w miejscu, z któ

rego widziałem dziedziniec i wielki, huczący ogień, który tam rozpalono. Ludzie Niedźwiedzie siedzieli za stołami, nad ogniem obracał się brązowy od płomieni i lśniący tłuszczem tułów jakiegoś zwierzęcia ze sterczącymi sztywno nogami, od którego odcinano płaty różowego mięsa i układano na drewnianych półmiskach. Wokół stały trójnogi, gdzie w misach także płonął ogień. Wytoczono beczki, które postawiono na krzyżakach, i napełniano dzbany. Patrzyłem na rosłych, brodatych ludzi, równie wysokie jak oni kobiety, jak siedzą pospołu, przekrzykują się jeden przez drugiego i co chwilę wznoszą kubki i rogi z jakimś dzikim wrzaskiem. W tamtej krainie, gdy ludzie mają co jeść, jedzą dużo i łapczywie. Rzadko są to jakieś wymyślne potrawy. Najchętniej moczą mięso w soli i ziołach, od których nabiera dziwnego różowego koloru, a potem gotują je w całości albo pieką nad ogniem wielkie kawały mięsa natarte przyprawami. Do tego piją całe dzbany piwa. Wrzeszczą i słuchają muzyki. Tam, w grodzie, też mieli muzykantów grających na piszczałkach, bębnach i harfach o dziwnym kształcie, trzymanych w jednym ręku.

Przez jakiś czas wydawało się jednak, że biesiadnicy nie zwracają na grajków większej uwagi i najbardziej zajmuje ich odgryzanie mięsa od kości i wlewanie w siebie piwa.

Jeszcze w pałacu nasłuchałem się muzyki z całego świata, lecz ta tutaj nie była podobna do niczego. Dzika i prymitywna, ale zwykle albo wojownicza i buńczuczna, albo tęskna i rzewna. Wydawało się, że ci ludzie umieją tylko albo się śmiać, albo płakać. Albo kochać, albo zabijać.

Siedziałem i patrzyłem, jak się bawią. Na stoły w migocącym blasku ognia, na psy walczące o rzucane im ogryzione kości. Wszystko, co widziałem, wydawało się wielkie, toporne i żywotne.

Noc była chłodna, a jednak wielu siedziało, świecąc nagim torsem lub ramionami, jakby panował upał. Widziałem, jak śpiewają coś chórem, przekrzykując się nawzajem i waląc w stół pięściami, kubkami i rogami. Widziałem, jak tańczą w kręgu, popychając się i zderzając ze sobą. Ktoś opowiadał jakąś historię, odgrywając różne sceny całym ciałem. A to skradał się, a to walczył, ogryziona kość w jego ręku stawała się a to mieczem, a to wiosłem, a to głową wroga.

Kolejne beczki spadały z krzyżaków, na ich miejsce wtaczano nowe i napełniano następne dzbany. Myślę, że u nas po wypiciu takich ilości trunku większość biesiadników leżałaby już pod stołem, choćby byli to marynarze północnej floty albo rębacze z „Kamiennego” tymenu. Ci ludzie jednak byli jak górskie bestie. Wlewali w siebie piwo, wrzeszczeli i kipieli dzikim życiem. Zachowaniem bardziej przypominali wilki niż ludzi. Wilki, które chodziły na dwóch nogach, handlowały, mówiły i grały na harfach, ale jednak wilki.

Zapach pieczonego mięsa i piwa dobiegał aż do mojej kryjówki przy kracie. Tam bawiono się, tańczono, śpiewano i pito, ja zaś byłem niewolnikiem zamkniętym w zagrodzie. Niewolnik to jest ktoś za kratą. Oddzielony od ludzi wolnych jak zwierzę, nawet gdy tej kraty nie widać. Nigdy nie może uczynić nic, co postanowił, bo zawsze ktoś postanawia za niego. Wtedy nie zaznałem jeszcze w pełni niewoli, ale siedząc za żelaznymi prętami, przeczuwałem już, czym jest taki los. I wiedziałem, że jeśli się kiedyś wyzwolę, nikt nigdy więcej nie zdoła mnie żywego zatrzasnąć za kratą.

Trzymałem grube pręty w dłoniach i patrzyłem pomiędzy nimi, jak bawią się ludzie wolni. Tak wolni, że aż dzicy.

Widziałem, jak dwóch mężów pokłóciło się przy stole, jak w pewnym momencie jeden z nich chwycił drugiego za kark i koszulę, po czym przyciągnął do siebie przez szeroki blat, na co tamten wskoczył na stół i kopnął trzymającego go rozmówcę tak, że zrzucił z ławy. Przez jakiś czas tarzali się po ziemi, okładając pięściami wśród spłoszonych psów i ogryzionych kości, po czym porwali na nogi i dobyli mieczy. Błysnęło żelazo, ostrza zderzyły się ze sobą, krzesząc iskry. To nie były żarty albo zwykła bójka. Kiedy okładali się pięściami, odgłos razów dobiegał aż do mojej skalnej wnęki, widziałem, jak z ich twarzy tryska krew i że plują zębami i krwawą pianą, a kiedy chwycili za oręż, po paru chwilach jeden ciął drugiego między barkiem a szyją tak potężnie, że ostrze przerąbało ciało aż do połowy i ugrzęzło w kościach. Mimo to ten cięty walczył jeszcze, oddając wet za wet, aż w końcu osłabł, zatoczył się i runął na bruk, obryzgując wszystko wokół juchą. Zwycięzca uwolnił swój miecz, przydeptując tamtemu przerąbaną pierś, a potem jakby nigdy nic wrócił za swoją ławę, mimo że z barku zwisał mu czerwony płat odciętego mięsa, a z rany na głowie krew lała się strumieniem. Śmiejąc się, zgarnął ją z twarzy i strzepnął na bruk, jakby była pecyną błota, a potem przyjął od kogoś dzban i pił, pozwalając się klepać po plecach wśród śmiechu i żartów. Dopiero potem jakby od niechcenia owinął rany przyniesionymi mu szarpiami.

Martwego odciągnięto na jakiejś szmacie i wydawało się, że cała ta rzeźnia nikomu nie zepsuła wieczoru.

Młoda niewiasta tańczyła boso na stole, w jednym ręku trzymając róg z piwem, a w drugim rąbek sukni, którą uniosła tak wysoko, że dostrzegłem jej kołyszące się do rytmu pośladki.

Wpływ piwa było na nich widać dopiero późno w noc, kiedy powinni być już nieprzytomni, a ognisko zmieniło się w stertę rozżarzonych głowni i tylko lampy na trójnogach płonęły. Wtedy jednak Ludzie Niedźwiedzie zaczęli rozchodzić się parami po zakamarkach, gonić ze śmiechem w ciemnościach, a nawet w uścisku staczać pod stół na oczach wszystkich. Na podeście pode mną jakiś rosły mąż dogadzał pannie z zapałem, aż miałem wra-; żenię, że rozszczepi ją na pół i że trzęsie się skalna ściana, a ona odpowiadała mu z takim entuzjazmem, jakby byli zupełnie sami.

Czekałem, bo zdawało mi się, że nocne pijaństwo to najlepszy moment na ucieczkę. W całym grodzie nie było chyba nikogo trzeźwego, kogo obchodziłoby cokolwiek poza tym, co ma w dzbanie, albo tym, co sąsiadka ma pod suknią.

Obmacałem kratę, ale niewiele z tego wynikło. Zawiasy wisiały na żelaznych hakach głęboko wbitych w skałę, pręty były grubsze niż mój kciuk, a skobel znajdował się daleko i zamykała go żelazna przetyczka, której nikt z wewnątrz nie zdołałby dosięgnąć. Skała może i była miękka jak na skałę i pewnie wybornie dawała się rzeźbić żelaznym dłutem, oskardem albo pierzchnią, ale nie miałem co marzyć o tym, że skruszę ją paznokciami bądź ostrzem noża, który wciąż ukrywałem pod pachą, w specjalnej kieszeni kurty. Uniesienie kraty i wyważenie z zawiasów było niemożliwe, nawet gdybyśmy zdołali ją dźwignąć, bo wchodziła w wykutą wnękę i zaraz zaparłaby się o kamienny strop.

Mimo to czekałem w nadziei, że wydarzy się coś, co pozwoli nam uciec.

Po jakimś czasie uczta zaczęła przycichać i zamierać, jeszcze z różnych zakamarków dobiegały okrzyki, jęki i chichoty, muzykanci przestali grać, został tylko jeden grajek brzdąkający cicho na harfie i śpiewający coś smutno oraz kilku ludzi, wciąż siedzących przy stole i rozprawiających nad czymś z zapałem i zafrasowaniem. Było jeszcze dwóch mężów, którzy gawędzili posępnie, siedząc na uboczu, patrząc w żar dogasającego ogniska i dzieląc się piwem z jednego dzbana. Reszta rozeszła się albo zasnęła w najdziwniejszych miejscach, czasem na stole, z głową wśród półmisków, pokruszonych kawałków chleba i kości, albo, jak jeden mąż, pod stajnią, na stercie słomy zmieszanej z nawozem.

Jeden z ostatnich biesiadników, zanim poszedł spać, wypuścił z zagrody kilka nyflingów, które zaczęły łazić po dziedzińcu, obwąchiwać leżących ludzi albo ogryzać znalezione kości. Ich widok zupełnie pogrzebał we mnie nadzieję, choć doprawdy nie wiem dlaczego, skoro wciąż tkwiłem zamknięty za kratą.

Odsunąłem się od prętów i poszedłem spać z kapturem pustynnego płaszcza na głowie, obejmując się ramionami. Zasnąłem, myśląc o Maranaharze mojego dzieciństwa. Myślałem jednak o ulicach, pałacach i bazarach, a nie o ludziach. Zwłaszcza zaś nie o kobietach, których brak stawał się dla mnie pomału nie do zniesienia. Mimo że zostałem niewolnikiem, wysmagano mnie pejczem, a następnego dnia miałem zostać sprzedany na targu, najbardziej doskwierała mi nie niewola, poraniona skóra i obolałe mięśnie, a moja męskość, bolesna i wygłodniała. Taka jest bowiem siła młodości, o której śpiewają poeci i do której każdy wzdycha, mimo że większości nie przynosi nic poza czczością, tęsknotą i pragnieniem nie do nasycenia.

Kiedy jednak zasnąłem, nie powróciłem do mojego miasta ani w ramiona Wody, córki Tkaczki. Błąkałem się po podziemiach Czerwonej Wieży, wśród dymu kadzideł, zawodzenia i wijących się na ścianach reliefów zębatych bogiń oraz mozaik z kości. Dlatego przebudzenie w zimny, mglisty ranek było dla mnie ulgą i przez chwilę cieszyłem się, że jestem tu, gdzie jestem.

Obudził mnie Snop, jeszcze zanim przyniesiono nam strawę.

Za kratą zrobiło się już szaro, ale większość Ludzi Niedźwiedzi, którzy nie poszli pod dach, wciąż spała.

– Musimy się naradzić – oznajmił. – Potem może nie dadzą nam już okazji.

– Dziś nas sprzedadzą, tak powiedział ten cudak – odparłem. – Jaka jest nadzieja, że pozostaniemy razem?

– Niewielka – rzekł Snop. – Bardzo niewielka. Na to jednak, co dzieje się teraz, niewiele poradzimy.

– Musimy więc uciec, zanim dojdzie do handlu – powiedział Benkej. – Im prędzej, tym lepiej. Zanim staniemy się wygłodniali i wynędzniali, zanim bicz poprzestawia nam kości. I zanim nas rozdzielą.

– Stąd nie uciekniemy – rzucił Snop ponuro. – Tutaj zbyt wielu poszłoby nas szukać, bo jeszcze na nas nie zarobili i dlatego, że się tego spodziewają. Każdy niewolny próbuje ucieczki na początku, póki ma nadzieję. Ten cały Mordświń, czy jak się tam zwie, miał rację. Złapią nas szybko, potem nyflinga fiki-fiki Amitraj i siach.

– Co zatem robić? – spytałem. – Sprzedadzą nas różnym ludziom w różne miejsca i jak potem odnajdziemy się w tych dzikich górach? Nawet jeśli uciekniemy?

– Ten, kto ucieknie pierwszy, niech odnajdzie i uwolni pozostałych – zaproponował N’Dele.

– A jak ma ich odnaleźć, sam będąc ścigany?

– Jesteśmy tropicielami. Całe życie ścigają. Taki fach.

– Mam iść na północ – oznajmiłem. – Tak mówi ten cały mój los. Na północ, w stronę morza. Kiedy się uwolnię, tam będę zmierzał. Spotkajmy się na północ stąd, na brzegu morza, jeżeli nie zdołamy się odnaleźć inaczej.

– Nie na całym brzegu – przerwał Snop. – Bo będziemy czekać na siebie jeden o staję od drugiego, aż się zestarzeją nasze wnuki. Z gór zwykle spływają rzeki. Spotkajmy się u ujścia tej, która płynie najbliżej tej osady, a wpada do morza na północy.

– Nawet nie wiemy, czy tu jest taka rzeka. Niech będzie pierwsze ujście od zachodniej granicy w tej krainie.; Zatem dajemy się sprzedać?

– Nikt nas nie będzie pytał o zdanie. A stąd, powiadam, nie damy rady uciec. Ale potem trafimy gdzieś, do jakiegoś właściciela. Może będzie to zwykła wioska, nie twierdza.

– Najpierw wam powiem, jak to jest z niewolnikiem – I niespodziewanie odezwał się Aligende. – U nas w Kebirze kiedyś było tak, że ludzie z różnych klanów i rodów łapali się nawzajem na potęgę. Wojna, kłótnia, wróżda, cokolwiek. Każdy Kebiryjczyk mógł pójść w pęta z lada powodu. Niektórych sprzedawano za morza, a niektórych jedynie innym Kebiryjczykom. Do tego doszło, że kiedy jakiś nkhozi, król po waszemu, nie miał pieniędzy, to sprzedawał poddanych. Biedacy sprzedawali własne dzieci. Człowiek sam mógł się sprzedać, jeśli był biedny. Teściowa mogła sprzedać synową. Brat brata. To było jakieś szaleństwo. Mieliśmy niewolników, którzy mieli niewolników mających niewolników. Każdy do kogoś należał i kogoś posiadał. Nikt już nie umiał powiedzieć, o co I chodzi. Tak było za czasów mojego ojca i sam to jeszcze pamiętam, dlatego wiem o tym wiele. Powiem wam, jak I jest z niewolnikami. Na początku każdy chce uciec i nie myśli o niczym innym. Dlatego odbierają mu nadzieję. Różnie. Batem, głodem albo strachem. Udają, że nie pilnują dokładnie, a kiedy uciekniesz, łapią i chłoszczą. Karzą tak, żeby nie chcieć uciekać. Czasem jednego zabijają żeby pozostali pamiętali. Czasem jednak używają do tego imion bogów: Sudżu Kadomle albo Ifa Hanteria. I tego trzeba się strzec najbardziej, bo jeśli odbiorą duszę i schowają sobie, już nie będziesz człowiekiem wolnym. Nigdy. Usłyszysz słowo albo dźwięk i padniesz na twarz, posłuszny. Dlatego mówię: musimy ich przechytrzyć. Przeczekać. Pracować cierpliwie i nie uciekać, kiedy zdarzy się okazja, bo te pierwsze okazje sami uczynią. Nie wolno uciekać pierwsze dwa, trzy miesiące. Niech się uspokoją. Niech im się znudzi pilnować. Uczyć się ich mowy. Pracować. Oszczędzać siły i zdrowie. Przygotować sposób i wiedzieć dokładnie, gdzie się jest. Poznać kraj i ludzi. A potem dopiero uciec. Ja mówię: uciekamy za trzy miesiące, chyba że tu przyjdzie taka pogoda, że będzie niemożliwie. Wtedy uciekamy na pierwszą ciepłą porę. I idziemy na północ.

– Co z nożami? – zapytał Benkej. – Znajdą, to nyflinga fiki-fiki i sami wiecie.

– Nóż jest w kurcie dobrze schowany, bo im do głowy nie przyszło, że związany niewolnik wystawiony na handel może mieć coś takiego. Trzeba je przemycić, ale dużo ryzykujemy. Według mnie, zostawiamy kurty tutaj razem z nożami, bo w trakcie handlu nas rozbiorą, a na pewno będą macać.

– Kupiec może nie pozwolić wrócić do tej świetnej komnaty po rzeczy. Kupi i zabierze. Weźmy kurty, ale rozbierzmy się sami. Jeśli każą się ubrać, nie zakładamy kurty, niech leży obok. Potem zaś trzeba je schować inaczej. Kiedy przeszukują człowieka, zwykle oklepująnogi, ręce i boki. Są dwa dobre miejsca: w bucie albo na rzemieniu, który jest przy pochwie, na plecach. Tylko rzemienia nie wkłada się na szyję, ale wiąże do pętli pod kołnierzem. Można go też spuścić nisko, żeby nóż schował się między pośladkami. Mało jest chętnych do macania cudzych zadków i obyśmy ich nie spotkali. To zresztą mówię dla uszu tohimona, który nie jest tropicielem, bo reszta to wszystko świetnie wie. Teraz pożegnajmy się i poświęćmy dusze Idącemu Pod Górę, bowiem potem może nie być okazji – zakończył Snop.

Usiedliśmy w kręgu, dotykając się kolanami, a potem wyciągnąłem przed siebie pięść, którą Snop nakrył dłonią, a po nim pozostali. Opuściliśmy głowy i przemówiliśmy do Idącego Pod Górę, by odwrócił się i oświetlił nam drogę.

Kiedy wstaliśmy, każdy z nich skłonił się przede mną, unosząc pięść otuloną drugą dłonią, i powiedział: mosu kando.

– Jesteśmy askari armii Kirenenu, tohimonie. Twoimi ludźmi – powiedział Snop. – Nigdy nie będziemy niczym innym, aż nasza misja zostanie zakończona. Nie zniewolą nas te dzikusy. Odnajdziemy cię. Odnajdziemy wszystkich. Nikt nie utrzyma w pętach tropiciela, który umie zabić nawet igłą.

A potem usłyszeliśmy kroki na drabinie i odwiedziło nas tych samych dwóch ludzi – Njorvin i ten drugi, co przebierał się za potwora. Dziś jednak był wynędzniały i blady, co chwilę krzywił się i potrząsał głową. Njorvin zaś trzymał w dłoni spore przedziurawione jajko, z którego wypijał zawartość. Nie weszli, tylko zawołali Benkeja, który wrócił po chwili z wiadrem zawierającym polewkę, kwaśną i rzadką, oraz z wielkim, grubym plackiem, który taszczył pod pachą. Gdy go połamaliśmy, okazał się chlebem o dziwnym zapachu w ciemnym, brązowym kolorze. Ciasto było gliniaste i zgrzytało w zębach, jakby do mąki dodano piasku.

A potem posłano nas do pracy. Niezbyt ciężkiej. Sprzątaliśmy oborę, nosiliśmy gorącą wodę w wiadrach. Ja i Benkej mieliśmy zebrać stertę słomy z nawozem spod stajni i załadować na dwukołowy wóz, mniejszy od tego, jakim poprzedniego dnia woziliśmy towary. Na kupie nawozu leżał jeszcze mąż, który zwalił się na nią w nocy i spał, mimo że łaziły po nim żuki i obsiadały muchy.

Benkej wymierzył mu kopniaka, po czym skłonił się z szacunkiem i pozostając w ukłonie, oznajmił bardzo pokornym i uległym tonem:

– Wstań, zarzygana świnio, bowiem mam wywieźć ten gnój i nie umiem go odróżnić od twego cielska. Wstań więc, zanim nadzieję cię na widły wraz z resztą nawozu i wywiozę do gnojówki, gdzie twoje miejsce.

Mąż ocknął się i uniósł twarz z obornika, wypluwając słomę, a potem dźwignął się chwiejnie i krytycznie obejrzał przód swojej skórzanej koszuli. Potem dostrzegł nas z wozem i widłami, stanął więc na nogi, znalazł jeszcze utytłaną okropnie czapeczkę, którą nasadził na głowę, i odpowiedział nagle czystym amitrajskim:

– Dziwne, śniło mi się, że trafiłem znów do kraju południa.

Po czym odszedł, zataczając się.

Kiedy wywoziliśmy gnój za mury, towarzyszył nam człowiek z łukiem i wielkim jak cielę czarnym psem, mogliśmy jednak spojrzeć na chwilę na niebo, po którym sunęły ciężkie chmury, oraz na las i otaczające nas górskie grzbiety. Nie mogliśmy tylko odetchnąć powietrzem wolności, bowiem całkiem przesiąkliśmy nawozem.

Były to zwykłe prace gospodarskie, nic specjalnie trudnego ani też ciężkiego. Nosiliśmy kosze jakichś bulw porośniętych łuskami, zamiataliśmy dziedziniec.

Kiedy się z tym uporaliśmy, Njorvin w towarzystwie naszego właściciela zaprowadzili nas do wykutej w skale komory, gdzie znajdowało się wyrzeźbione w kamieniu palenisko i żarzyły się węgle.

– Amitraj przyniesie dużo drzewo. Tam sterta, gdzie przyniesie. Zapali mnóstwo pożar. Potem woda do garnek. – Tu wskazał olbrzymi czarny kocioł z łańcuchami i hak nad paleniskiem. – Gorące i zimne woda potem do ceber. Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek do ceber i chlap-chlap. Wszystka wymyci do błyszczy. Nie trzeba śmierdzi kupa. Człowiek nie lubi, jak kupuje, co śmierdzi kupa. Dużo kupa, mało gylding. Niedobrze. Potem Anutraj i Kabir-człowiek cała brudna woda do dziury i umyli ceber. Tam ług w miska. Mało brali, bo parzy. Jak umyli, założyli szata i na dziedziniec przyszli do zacny Walhardi. On Walhardi właściciel. Szybko, szybko, myci.

Mogliśmy się więc wykąpać i umyć i sprawiło nam to ogromną przyjemność. A woda, którą potem wylewaliśmy do wykutej w skale okrągłej dziury, była jak rzeka po powodzi, mętna i mulista, i wcale nie przypominała wody.

Na dziedzińcu trwała gorączkowa krzątanina. Wzdłuż muru rzędem ustawiano stoły na kozłach z bali i wszędzie było pełno ludzi spieszących z tobołami w ręku. Głównie zaś noszono płyty soli, które przywieźliśmy z Amitraju, i inne towary naszej karawany Walhardi natychmiast zagonił nas do roboty, wskazując różne rzeczy zwiniętym biczem. Przynieśliśmy drewniany stół, a potem zbudowaliśmy nad nim naprędce daszek z żerdzi i okryliśmy zwiniętymi matami plecionymi z jakiegoś sitowia. Potem zaś kazał nam nosić sól, dzbany pachnideł i zwoje skór, które układaliśmy pod stołem i na blacie, podczas gdy N’Dele pod jego kierunkiem rozwieszał składaną żelazną wagę. Na koniec polecił nam przynieść długą ławę i usiąść obok siebie. A co jeszcze dziwniejsze, obok nas postawił nasze kosze podróżne, mają tam bowiem taki obyczaj, że niewolnika sprzedaje się wraz z tym, co miał przy sobie, i z reguły może on to zatrzymać. Broń, którą odnalazł w jukach, uznał chyba za część towaru zostawionego mu przez karawanę, bez związku z nami, więc nie nabrał żadnych podejrzeń, tylko rozwiesił ją pod daszkiem swojego straganu.

Potem zza chmur wyszło blade, niedające zbyt wiele ciepła słońce i zrozumieliśmy, że przeszło południe. Od rana do twierdzy wchodzili i wjeżdżali obcy, kręcili się pomiędzy straganami i patrzyli na wykładane towary, lecz nikt nic nie kupował.

W końcu zjawił się też Njorvin i rozmówił z naszym panem, który dał mu kilka monet.

– Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek poszli z ja. Do Starca Mówi-Prawem. Njorvin usłyszy starzec i powie Amitraj, co będzie.

Poszliśmy więc na sąd, czyli przed oblicze małego, chudego starca o długich siwych włosach i brodzie, siedzącego na beczce z rogiem w dłoni i zakutanego płaszczem. Najpierw kazano nam podać imiona, które siedzący u stóp starca młodzieniec o starannie uczesanych jasnych włosach zapisał maczaną w tuszu trzcinką na dużym kawałku białej kory, stawiając kanciaste znaki.

– Dlaczego kupcy sprzedali Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał następnie Njorvin.

– Jesteśmy najemnikami – odparłem. – Ochranialiśmy karawanę, a potem uznali, że lepiej nas sprzedać, niż płacić. Nie bali się bowiem dalszej drogi bez ochrony, bo idą daleko od uczęszczanych szlaków. Otruli nas drętwą wodą i związali.

Njorvin nachylił się nade mną ze zmarszczonymi brwiami, kiedy mówiłem, i zdawało się, że ze wszystkich sił usiłuje pojąć, co mu powiedziałem. Powtórzył bezradnie „najmikami”, ale podpowiedział mu stojący opodal mąż. Starzec też coś rzekł i chyba pospołu doszli do porozumienia.

– Amitraj i Kabir-człowiek kiedyś niewolni? – zapytał znów Njorvin, krzyżując ręce w nadgarstku i zaciskając pięści, jakby podawał dłonie pod pęta.

– Wszyscy jesteśmy wolnymi ludźmi – odparłem na to dumnie.

– Mężczyzna-dziecko mówi za wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał, wskazując na mnie. Przytaknęliśmy.

– Teraz nie kłamie, bo dużo bici. Ktoś bił żeglarz Smarselstrand ludzia?

Zaprzeczyłem, jakobyśmy kiedykolwiek walczyli z Ludźmi Niedźwiedziami, a Njorvin pokręcił głową.

Starzec drapał się w głowę, a potem zamknął oczy i począł się kołysać na beczce, i wyglądało na to, że z &Ą snął.

Staliśmy bezradnie, a w końcu Njorvin wyciągnął dłoń, by potrząsnąć go za ramię, gdy dziadyga otworzył oczy i wyrecytował coś skrzypiącym, dobitnym głosem.

– Prawo mówi: wy nie wzięci do niewoli w wojna. Was sprzedał inne ludzie. Prawo mówi więc: dla Amitraj niewola pięć zim każdy, a Kabir-człowiek trzy. Kabir-ludzie dobrzy, wszystka Amitraj niedobrzy. Teraz rok jesion. Dadzą piętno liść jesion i litera pięć. Teraz boli. Nie wyrywa i nie walczy, bo też dadzą piętno i trzyma długo, aż niewolny zaśnie od boli.

Przyniesiono więc kosz węgli, z którego sterczały żelaza zakończone znakami, takie jak do cechowania bydła, tylko mniejsze, i nacechowali nas. Nie wyrywaliśmy się, wiedząc, że nic to nie da, ale i tak dwóch wielkich Ludzi Niedźwiedzi trzymało nas za ramiona podczas przypalania. Przyłożyli nam na ramieniu dwa znaki, jeden o kształcie liścia, a drugi wyglądający jak gałązka z odrostami. Trzymali żelaza krótko, zaledwie małą chwilę. Udało mi się nie krzyknąć, ale przy drugim piętnie łzy pociekły z oczu, mimo że nie miałem zamiaru płakać. N’Dele sprawiał wrażenie, że wcale tego nie zauważył, Snop syknął tylko przez zęby, zaś Benkej długo nazywał wszystkich obłapiaczami oślic, synami gamratek i jeszcze wieloma słowami, z których sporo nie znałem.

Ból był okropny i miałem wrażenie, że rana przepala moje ramię na wylot i wkrótce pojawi się na drugim barku. Njorvin dał mi kubek zimnej wody i poradził, bym wylał na oparzenie, ale pomogło tylko na moment, a założona z powrotem koszula zadawała mi jeszcze więcej bólu.A potem wróciliśmy do straganu, gdzie Walhardi odważał komuś odłamany od płyty kawał soli. Tamten zaś zapłacił dwiema srebrnymi monetami i zrozumiałem, że N’Goma Mpenenzi miał rację, inwestując akurat w tę przyprawę, w kraju Ludzi Niedźwiedzi była bowiem droższa niż nassimskie pachnidła.

Nie spodobało mu się to, co usłyszał, i przez chwilę kłócił się z Njorvinem, jednak potem przeprosił go, nM kazał, by popilnował mu straganu, i poszedł kłócić się ze starcem, gdzie chyba nic nie wskórał.

Siedzieliśmy zatem przy straganie, a Walhardi założył nam na szyje żelazne obręcze z łańcuchem, raczej po to, by było widać, że jesteśmy niewolnikami, niż w innym celu, bo zamknął je tylko przetyczką. Kupujących nie było wielu, wydawało się, że dopiero przybywają do grodu i interesowała ich głównie sól. Kilka razy ktoś kazał nam podnosić się z ławy i zdejmować odzienie, więc w końcu siedzieliśmy nadzy, okryci jedynie narzuconymi na ramiona kapotami. Mężczyźni szturchali nas szorstko i macali mięśnie albo zaglądali w zęby, niewiasty zaś zupełnie bezwstydnie szczypały w pośladki i oglądały przyrodzenie, bowiem ludzie ci żyją całkiem jak wilki i nie znają niczego w rodzaju jakiejkolwiek skromności.

Do wieczora jednak nie sprzedano żadnego z nas i zaczęliśmy się obawiać, że teraz zginiemy. Jednak przyszedł wówczas Njorvin i usiadł obok na zydlu.

– Nie trzeba jeszcze przestraszony – oznajmił. – Pierwsza dzień jarmark zawsze mało ludzia, wszystka tylko sól i sól. Jutro lepsza dzień, lepsza kupca, dużo gylding, dużo mnóstwo ludzia. Kupił broń i materiał, i pachnidła. Teraz: co umi dobre?

Nie wiedzieliśmy jednak, jak na to odpowiedzieć, aż Njorvin odstawił swój dzban i zaczął udawać, że robi różne rzeczy.

– Co umi? Kopał? Gra muzyka? Leczy chory, słaby? Zaśpiewali? Strzela? Tnie mieczem? Robi jadło? Buty? Co umi dobre? Co umi mężczyzna-dziecko? Jak nazywa?

– Jestem Terkej – oznajmiłem, postanawiając nie podawać mojego kireneńskiego imienia. – I jestem snycerzem. Umiem też grać na cintarze i flecie, umiem pisać i czytać – mówiąc to, pokazywałem rękami różne czynności, a Njorvin spoglądał na mnie znad kubka.

– Gra muzyka, bardzo dobrze. A co to snitser? Wskazałem na jeden z naszych mieczy tropiciela -

krótki, lekko zakrzywiony jasargan, którym bawił się Walhardi i który chciał chyba zatrzymać dla siebie. Jasargan należał do Snopa i miał napuszczony miedzią niewielki znak „Piorunowego” tymenu piechoty.

– Kowal? Robi noża?

– Umi – przytaknąłem. – Ale snycerz robi ozdoba na żelazo. Umi hełm, umi pancerz.

Njorvin powiedział coś do Walhardiego i obaj pokręcili głowami z niedowierzaniem, a potem zwrócił się do pozostałych.

Snop, jak każdy Kirenen, miał święcenia rzemieślnika, ale był szkutnikiem, co trudno pokazać rękami.

– Robi okręt? Knar?

– Okręt jest duży – tłumaczył Snop. – Dużo ludzia. Umi, ale dobrze robi łódka. Łódka mała, okręt duży. Rozumi?

– Wudka… – powtórzył niepewnie Njorvin. – Mała wódka?Snop udał, że wiosłuje, i zakreślił wokół siebie dłońmi: – Łódka.

Njorvin rozpromienił się i wykrzyknął jakby „snekja-maktar”, wskazując na Snopa, a potem wyłożył Walhardiemu.

N’Dele i Benkej nie byli rzemieślnikami, lecz zanim wstąpili do wojska, N’Dele handlował jak każdy Kebiryjczyk, także uprawiał ziemię i polował, ale nie był pewien, czy w tym kraju jego umiejętności na coś się zdadzą, zaś Benkej oświadczył ponuro, że robił mnóstwo rzeczy, jednak wiele z nich wolałby zachować dla siebie. W końcu ustalono, że obaj polują, N’Dele umie łowić ryby, a Benkej naprawiać buty i ubranie, a także strzelać z łuku, co w końcu potrafi każdy żołnierz. Njorvin zaś koniecznie chciał wiedzieć, czy N’Dele umie się bić. Wypytywał o to na różne sposoby, ale Aligende wykręcał się, gdyż umówiliśmy się, by ukrywać nasze bojowe umiejętności. W końcu okazało się, że Njorvinowi chodzi o jakieś zapasy i walkę bez broni, więc Aligende przyznał, że bije się jako tako, ponieważ w jego plemieniu uczy się tego każdy, także niewiasty.

Przed wieczorem nakryliśmy stragan gęstą siecią z naszytymi dzwoneczkami, na dole zapięliśmy na łańcuch, bo Walhardi obawiał się o swój cenny towar, a potem odprowadzono nas do komory za kratą i dano cebrzyk pełen gotowanych ziaren, a także trochę piwa. Walhardi przyniósł nam też jakąś ostro pachnącą maść w małym glinianym garnuszku, która przyniosła ulgę na rany pozostawione przez piętna.

Późno w noc słychać było śpiewy i wrzaski zza bramy, gdzie na łące rozłożyli się ze swoimi wozami ci, którzy przybyli po sól, i wielu chodziło jeszcze po dziedzińcu, gdzie przy stołach biesiadowali mieszkańcy twierdzy i kupowali od nich piwo na dzbany, słono płacąc za to miedzią. Widziałem też, że niektóre niewiasty od przybyłych szły z kupcami, jeśli ci płacili im solą, mimo że wyglądały na możne gospodynie, i nikt się temu nie dziwił, a obie strony były zdania, że zrobiły dobry interes.

Drugiego dnia wyszło słońce i zrobiło się trochę cieplej, choć co chwilę wiał zimny wiatr. My zaś nie musieliśmy pracować, tylko siedzieliśmy na ławie w łańcuchach. Tego dnia przybyło dużo więcej kupujących i wszystkie stragany oblegał tłum. Cały czas najchętniej sprzedawano sól i zauważyłem, że jej cena jeszcze rośnie.

Kupujący także to widzieli i zaczęło dochodzić do awantur, szczekano wówczas do siebie twardymi słowami, które brzmiały, jakby ktoś ciskał o skałę zwój łańcucha, kupujący zaś gryźli wąsy przy płaceniu i często chwytali za rękojeść miecza. Sięgano też po inne towary, przy czym przyprawy kupowano najczęściej, ale inne rzeczy także budziły zainteresowanie. Pachnidła i wonne olejki kupowały najchętniej niewiasty, ale brali też mężowie, ostrożnie odlewając je do maleńkich metalowych buteleczek, i kładli na szalach wagi, odmierzając zapłatę w czystym srebrze. Jakiś starzec kupił tanio mój kij szpiega. Wiedziałem, że to mój, bo lekko klekotało w nim ukryte ostrze włóczni, starzec stwierdził chyba, że laska jest pęknięta, i wytargował ją za bezcen. Kiedy to zobaczyłem, zrobiło mi się niewymownie przykro. Nie zliczę, ile razy broń ukryta w kiju uratowała mi życie, i bardzo go polubiłem. Wędrowiec z kijem mógł poruszać się po kraju Pramatki, gdzie wszystkiego zakazano, i nikt nawet nie wiedział, że jest zbrojny.Znacznie też częściej kazano nam stawać nagim i szturchano z namysłem, ale wydawało się, że Walhardi chciał za nas zbyt drogo. On i Njorvin zachwalali nasze zdrowie, siłę i nadzwyczajne umiejętności. Ja, ich zdaniem, umiałem chyba kuć magiczny oręż jak w bajkach, a do tego śpiewać najcudowniej w świecie, Snop był nieomal królewskim budowniczym okrętów, N’Dele w ogóle baśniowym magiem z Kebiru i mistrzem pięści, zaś Benkej pozostawał wybornym myśliwym i łucznikiem, jakiego świat dotąd nie oglądał, trafiającym jaskółkę w locie.

Dzięki tym zachwalaniom obmacywano nas znacznie częściej i po jakimś czasie wszyscy czuliśmy się jak obici kijami. Wciąż musieliśmy wstawać i siadać, ale poza tym niewiele się wydarzyło.

Kiedy zbliżał się zachód słońca, nie odesłano jednak naszej czwórki do klatki. Poczułem gwałtowny strach, aczkolwiek to, że po dwóch dniach nas zabiją, mimo wszystko wydało mi się nieprawdopodobne. Wciąż na dziedzińcu kręciło się mnóstwo ludzi, grała muzyka i handel wciąż szedł, a na straganach znajdowało się coraz mniej płyt z solą mimo przeraźliwie wysokich cen. Do Walhardiego przyszło dwóch mężów. Jeden z nich był miejscowy, krępy i brodaty, miał też pociągłe rysy żeglarza, był jednak całkiem łysy i bardzo niski. Dużo mniejszy nawet ode mnie i Benkeja i jeszcze tu nie widziałem męża tak małego wzrostu. Drugi natomiast wielki, z wypukłym brzuchem i z kolei znacznie wyższy niż inni żeglarze. Chodził na wpół nago, nosił jedynie przepaskę ze skóry oraz obuwie i wyglądał na Nassimczyka. Włosy na głowie miał wygolone, tylko na czubku został mu kosmyk, a wokół ust nosił krąg zarostu. Nadgarstki przyozdobił skórzanymi bransoletami nabijanymi żelazem, a w uszy wpiął duże kolczyki. Przez jakiś czas targowali się z Walhardim i pokazywali to pieniądze, to nas siedzących na ławie, ale rychło okazało się, że nie zamierzają kupić niewolników.

Niezawodny Njorvin zaraz wyłożył nam, o co chodzi.

– Oni dwa chcieli Czarny Urfa bić Kabir-człowiek. Dawać dużo gylding. Walhardi się zgodzić. Też dać gylding. Teraz bardzo trzeba Kabir-człowiek mnóstwo bici tego Czarny Urfa. Zbić, aż leży, to Walhardi ucieszyć. Dawa Kabir-człowiek mięso i piwo, i pół dziesiątej cała gylding. Jeśli Kabir-człowiek leży, Walhardi bardzo smutny. Źle dla wszystka Amitraj i Kabir-człowiek. Sprzeda tanio. Jak ktoś kupi tanio, to nie dba. Wszystka ciężka praca i dużo bici, tłuc kamień i ciąć drzewo. Mało jadło u ktoś głupi. Aż wszystka szybko umrzeć i nie zobaczyć wolność, tylko leżeć gdzieś w błoto, martwy i smutny.

I tak stało się, że N’Dele musiał wyjść na środek i stanąć naprzeciw wielkiemu Nassimczykowi, który ryczał jak byk, toczył pianę z ust, tupał i przewracał oczami. A wokół ustawił się krąg gapiów, wszyscy krzyczeli i na zmianę a to pokazywali sobie sakiewki, a to ściskali nawzajem bicepsy. Ludzie ci kochają walkę, ale jeszcze bardziej kochają się zakładać. Bardzo szybko staliśmy się atrakcją dla wszystkich. Wyznaczono teren, na którym miała się toczyć walka, w rogach ustawiono lampy na trójnogach, wyznaczono krąg i posypano go trocinami z worka.

– Nie wiem, co ci radzić – oznajmił Snop. – Ale lepiej, żebyś wygrał. Spróbuj go zmęczyć, jest tłusty jak wieprz i zarozumiały jak wszyscy Nassimczycy uważający się za potomków swoich nadaku.

– Mosu kando, okunin – powiedział N’Dele i uśmiechnął się. – Zrobię, co się da, tylko przy takiej walce nic nie i wiadomo.

– Nie trzeba żadne narzędzie – wyjaśnił Njorvin. – Tak mówi prawo. Ani żelazo, ani stołek, ani kamień, ani nic. Jak który leży i prosi przestać, to koniec bici. Jeśli upadnie i już niczym nie rucha, też trzeba przestać. Bici kończy, jak jeden leży albo zagrają trąba.

Zakończono zakłady i N’Dele wyszedł w krąg wysypany trocinami. Wydawało się, że z jego przeciwnika można by zrobić dwóch Kebiryjczyków tej wielkości, a resztą nakarmić jeszcze psy. Nassimczyk nazwany Czarnym Urfą wyglądał, jakby dostał ataku furii, i ciskał się niczym ogar na łańcuchu. N’Dele stanął na środku, skłonił głowę, dotykając dłonią ust i serca.

A potem jął nucić coś po kebiryjsku. Monotonnie, powtarzając te same wyrazy i coraz głośniej. Uniósł długie ramiona i zaczął klaskać, później przytupywać w miejscu, coraz gwałtowniej, a spod podeszew jego butów uniósł się pył. Czarny Urfa zaryczał po raz kolejny, pochylił głowę jak byk i rzucił się w jego stronę. N’Dele Aligende jednak tańczył i już go w tamtym miejscu nie było, a Nassimczyk chwycił tylko powietrze. Potem jednak skręcił błyskawicznie i uniósł owinięte rzemieniami i wielkie pięści. Trzymał je po bokach, stojąc na ugiętych i nogach, i przez chwilę krążyli wokół siebie, a N’Dele nadal śpiewał, klaskał i tańczył. Tłum zaszemrał.

– On rozumi, że trzeba bici? – zaniepokoił się Njorvin. – Ja mu coś źle przetłumaczył?

Pięść Nassimczyka wystrzeliła do przodu jak pocisk z katapulty, a N’Dele zgiął się niczym trzcina w bok do rytmu swojej piosenki i cios śmignął mu koło ucha. Urfa zamachnął się natychmiast drugą ręką, Kebiryjczyk wychylił się do tyłu. Nadal tańczył, klapiąc plecionymi rzemiennym podeszwami w dziedziniec i klaszcząc, i nie przypominało to walki. Urfa zaryczał ponownie i uderzył czterokrotnie, bardzo szybko. Za każdym razem słyszałem świst, kiedy pięści przecinały powietrze, klaskanie dłoni N’Dele i jego śpiew. Kebiryjczyk tańczył i Urfa nie trafił go ani razu. N’Dele obracał się, odchylał w różne strony i wywijał, cały czas klaszcząc do rytmu. Nassimczyk ruszył do przodu, by być jak najbliżej, a potem znowu uderzył. Szybko i bardzo mocno, i teraz już zaczął trafiać. Pierwsze uderzenie ześlizgnęło się po ramieniu Aligende, ale zaraz druga pięść trafiła go w bok, a potem znowu w bok głowy. Myślę, że gdybym to ja tak dostał, już bym umarł, i to jeszcze zanim dotknąłbym ziemi. N’Dele poleciał na bok, przekoziołkował, a potem gruchnął plecami w stół, na którym stało wielu ludzi, i przewrócił go. Tłum wybuchnął śmiechem. Ludzie Niedźwiedzie klepali się nawzajem po plecach i ryczeli, patrząc na wstających niemrawo gapiów, któryś miał wyraźnie złamaną rękę, co wzbudzało jeszcze większą radość.

Urfa odwrócił się do ciżby i uniósł pięści, a potem zaryczał zwycięsko. Wśród tych, którzy zawierzyli w zdolności Kebiryjczyka, rozległ się jęk zawodu i złorzeczenia, sięgnięto po sakiewki. Walhardi stał blady z wściekłości, z zaciśniętymi szczękami.

N’Dele drgnął, po czym nagle podniósł się jak przygięte do ziemi drzewko. Potrząsnął głową, po twarzy płynęły mu strugi jasnoczerwonej krwi, jak świeży sok likworośli. Splunął na dziedziniec krwawą śliną, uniósł dłonie i ponownie zaczął klaskać i przytupywać.

– Czy człowiek może zwariować bez powodu w jednej chwili? – zapytał Benkej.

N’Dele podjął swoją piosenkę, Czarny Urfa odwrócił się ze zdziwieniem, a potem opuścił pięści i ruszył znowu w stronę Kebiryjczyka.

Aligende klaskał i śpiewał.

– Kabir-człowiek bardzo mało mądry – oznajmił Njorvin. – Już przecież widzi, że Urfa nie zasypia od kołysanka.

Nassimczyk splunął z pogardą i roześmiał się, po czym pochylił głowę, ugiął nogi i jego pięść strzeliła do przodu jak taran, prosto w pokrwawioną twarz N’Dele i klaszczące dłonie. Kebiryjczyk odgiął się do tyłu, aż podparł dłonią za plecami i przekoziołkował, ale zaraz znów zaczął podskakiwać i klaskać.

– Kabir-człowiek zawsze tak robić, kiedy ktoś go bici? – zainteresował się Njorvin.

Urfa doskoczył, uderzył N’Dele w bok, przyginając go wpół, później od dołu w twarz. Kebiryjczyk wyleciał w powietrze, a potem runął na plecy, wzbijając obłok pyłu i trocin. Urfa znów uniósł pięści w geście tryumfu, ale N’Dele przyciągnął kolana do twarzy i wyrzucił nogi, wstając gwałtownie.

I znów zaczął klaskać i przytupywać. I znowu śpiewać. Był pokrwawiony, ale nie bardziej niż przed chwilą. Tymczasem zdawało się, że jego twarz powinna przypominać rozdeptany owoc.

Tym razem Urfa chwycił go za ramię i udo, a potem zarzucił sobie na plecy jak worek. Odwrócił się, rycząc niczym bawół, uniósł N’Dele nad głową i cisnął nim o bruk. Porwaliśmy się z miejsc, ale Kebiryjczyk obrócił się w powietrzu jak leopard, odbił nagle dłońmi od kamieni i wierzgnął w powietrzu obiema nogami. Jego pięta trafiła Urfę pod kolano, a stopa drugiej nogi w szczękę i ogromny Nassimczyk runął ciężko na ziemię. Zaczął gramolić się trochę niemrawo, ale N’Dele już tańczył i klaskał. Urfa wstał, potrząsnął głową i ruszył do przodu, a wówczas Aligende rzucił się nagle do tyłu, podparł na moment jedną dłonią i uderzył go nogami w pierś, zwalając znowu na ziemię.

– Ayeete ngurul Ayeete umbayee! – zaśpiewał znowu N’Dele.

Urfa uderzył, biorąc potężny zamach z jednej strony, i chybił, ale natychmiast grzmotnął z drugiej. N’Dele jednak pochwycił jego ramię, przekręcił, a potem rzucił się na ziemię, wbijając Nassimczykowi stopę pod pachę i rzucając przez siebie. Czarny Urfa wywinął w powietrzu kozła i runął na plecy.

Zbierał się ciężko, krew kapała mu z jednego ucha, a kiedy powstał, przez chwilę kręcił jednym ramieniem, jakby wyskoczyło mu z barku. Wyszczerzył zęby i ruszył do przodu.

Aligende klaskał i śpiewał.

Tym razem Nassimczyk nie zamierzał okładać N’Dele pięściami, tylko chwycił go wpół, przyciskając mu ramiona do tułowia, i ścisnął, chcąc wydusić powietrze z płuc. Uniósł jak dziecko, po czym odchylił głowę do tyłu i grzmotnął Kebiryjczyka wypukłym, byczym czołem w twarz.

I znów nie trafił.

Aligende odchylił ściśnięty tułów niemożliwie do tyłu i głowa Urfy uderzyła go jedynie w pierś, a potem wyprostował dłonie uwięzionych od łokci w górę ramion i uderzył Nassimczyka w oba boki tułowia równocześnie. Urfa stęknął i puścił przeciwnika, N’Dele opadł lekko na ziemię, chwycił Urfę za kark, odwrócił się i rzucił przez swój bok.

I ponownie ogromny Nassimczyk ciężko gramolił się z dziedzińca, a N’Dele tańczył, klaszcząc i skandując swoje: Ayeete himba! Ayeete umbayee!

Urfa doskoczył i postanowił uderzyć obiema pięściami naraz od dołu, a kiedy chybił, z obu boków. N’Dele wpadł na niego, uderzając piersią o jego pierś, a potem podskoczył i w powietrzu kopnął Nassimczyka kolanem w podbródek.

Ayeete ngana! Ayeete himba naal.

Twarz Urfy wyglądała okropnie, jedno oko zamknęło się od opuchlizny, z ucha wciąż lała się krew. Nie miał już ochoty ryczeć, tylko spluwał na dziedziniec.

Runął nagle na Kebiryjczyka, młócąc potężnymi cio-’ sami z ogromnego zamachu, jakby rąbał gałęzie. Aligende odchylił się dwa razy jak drzewko pod uderzeniami wiatru, puszczając wielkie pięści gdzieś bokiem, po czym zawirował w powietrzu w wyskoku i kopnął Nassimczyka trzykrotnie, obracając się jak bąk. Kolanem, potem piętą i jeszcze raz brzegiem podeszwy w głowę. Odbił się od ogromnego mężczyzny w tył, przekoziołkował, stanął na nogach i zaczął klaskać.

Ayeete!

Czarny Urfa runął na twarz.

N’Dele dośpiewał zwrotkę do końca, klaszcząc i podskakując coraz wolniej, po czym ukłonił się leżącemu,; dotykając ust i serca, odwrócił się wśród krzyków tłujflU i ruszył w stronę naszego straganu i ławy, na której siedzieliśmy mokrzy od potu i schrypnięci od wrzasku.

Czarny Urfa, dygocąc z wysiłku, odepchnął się dłońmi od ziemi, a potem ukląkł. Splunął krwią po raz kolejny i dźwignął się chwiejnie na nogi.

Krzyczałem, kiedy chwytał trójnóg z misą pełną płonącej oliwy, ale moje ostrzeżenie znikło gdzieś w zgiełku tłumu.

Jednak kiedy Urfa zamachnął się trójnogiem, wszyscy ucichli i N’Dele zrozumiał, że coś się dzieje, ale misa, gubiąc strugę płonącej oliwy, leciała już w stronę jego głowy. Miał tylko tyle czasu, ile trwa mrugnięcie.

Za mało. Musiałby mieć dodatkowe oczy w tyle głowy.

I tak to wyglądało. Rzucił się w bok, podpierając jedną ręką, a misa śmignęła mu koło ucha i oblała kark płonącymi kroplami. N’Dele wyrzucił nogę w górę i kopnął Urfę w łokieć, który trzasnął jak gałąź. Trójnóg gruchnął o dziedziniec i odbił się kilka razy z brzękiem, bryzgając płonącym olejem. Kebiryjczyk przetoczył się po kamieniach, a potem chwycił garść piachu i rozsmarował po szyi.

Urfa zatoczył się, kiwając zgruchotaną ręką, ale ruszył na N’Dele błyskawicznie, jak wściekły bawół. Aligende poderwał się w kierunku Nassimczyka i nagle, szybko jak uderzenie pioruna, trzasnął go wyprostowanymi dłońmi w oba uszy naraz. Urfa zatrzymał się, jakby zderzył się ze ścianą, wyprostował, prychnął krwią i dwie strugi potoczyły mu się z kącików oczu jak krwawe łzy, a potem obrócił się w miejscu i runął na wznak.

Kiedy tak leżał, jego oczy wypełniły się czerwienią, ale nie mrugnął i nie poruszył się więcej.N’Dele wrócił do nas i usiadł jakby nigdy nic na ławie.

– Nie mogłeś tak zrobić od razu? – zapytał zrzędliwie Snop. – Przez ciebie serce wpadło mi do żołądka.

– Przecież to było dla zabawy – odparł Kebiryjczyk. -3 U nas też tak jest. Tańczy się w kręgu i klaszcze do bębenków, a ci, co chcą się bić, wchodzą do środka, tańczą i walczą, aż któryś upadnie. A potem znowu. Nie zabija się nikogo w kole walki. Dopiero teraz musiałem, bo opuścił go rozsądek. Zresztą on walczył dziwnie i chciałem najpierw zobaczyć, co zamierza.

– Kabir-człowiek bardzo dobrze! – zawołał Njorvin, ściskając mu barki. – Dobrze Kabir-człowiek!

– N’Dele – przerwał mu Kebiryjczyk. – Mam na imię N’Dele.

– N’Dele – zgodził się Njorvin. – N’Dele Kabiringar… Nie. N’Dele Klangadonsar. Twoja imia ten kraj, Klanga-donsar. Klanga – tu pokazał zwiniętą pięść. – Donsa…9 tu zaczął kręcić się, przytupując, i robić dziwne gesty rękoma. – Tańczyła. Oto masz nowa imia.

– Obdarzył cię nowym imieniem – zauważył Benkej. – Chyba się w tobie zakochał. W tym dziwnym kraju wszystko jest możliwe.

Walhardi przyszedł do nas bardzo rad i również poklepał N’Dele po plecach, a potem dał mu dwie srebrne monety i garść miedziaków z tego, co zarobił na zakładach. Nie wiem, czy było to obiecane pół dziesiątej części, niemniej zapłacił monetą niewolnikowi i pomyślałem, że ludzie ci nie są aż tak nikczemni, jak sądziłem.

Na środku dziedzińca nadal nieruchomo leżał Czarny Urfa, a mały, stary człowiek tulił jego pokrwawioną głowę do piersi, szlochając rozpaczliwie. Odwróciłem wzrok, bo poczułem żal, mimo że mało brakowało, a leżałby tam mój przyjaciel. Nas natomiast nikt by nie opłakiwał.

Walhardi przyniósł ponownie tłustą maść i kazał N’Dele posmarować oparzenia na szyi i plecach, a potem dał ją też nam, żebyśmy posmarowali piętna. Później zaś obaj z Njorvinem wdali się w bardzo długą i burzliwą rozmowę, krzycząc na siebie i machając rękami.

W tym czasie wielu ludzi przychodziło nas oglądać, macało nasze ramiona i szturchało brzuchy, najwięcej jednak chciało obejrzeć z bliska N’Dele, a niektórzy dali mu kubek piwa i klepali po ramieniu, i myślę, że byli to ci, którzy obstawili jego zwycięstwo w zakładach.

Walhardi i Njorvin przestali się wreszcie kłócić. Walhardi napluł na swoją dłoń, po czym zderzył ją z dłonią Njorvina i uścisnęli się za bicepsy, później wzięli dzban i każdy wylał na rękę trochę piwa, a potem przycisnął do ziemi. A jeszcze potem zaś wysuszyli dzban w wielkiej zgodzie.

Gdy skończyli, Njorvin rozepchnął tłum gapiów, podszedł do nas i odpiął obręcz na szyi N’Dele, którą mu założono, gdy wrócił na ławę.

– Njorvin kupiła N’Dele Klangadonsar. Teraz Kabir-człowiek dla Njorvin. Njorvin dawała gylding. N’Dele zbić Urfa i teraz Njorvin mieć gylding. N’Dele jechać z Njorvin jarmarki i bić ludzia. Dobra życia. N’Dele nie łopata, nie miotła, nie pług. Tylko bić ludzia jarmarki i dwory można ludzia. Dobra życia. Mnóstwo jadło, mnóstwo piwo, mnóstwo fiki-fiki. Umyta i najedzony. Nie trzeba praca, błoto, kupa, kamienie. Ludzia patrzeć N’Dele bić i dawać Njorvin gylding. Njorvin dobra interes. Dużo gylding. Trzy roki, potem N’Dele wolny, dostać gylding piętno trzy roki. Poszła, gdzie chce. Wracać Kabirstrand albo zbudować dom kraj żeglarz i znaleźć dobra dziewczyna. N’Dele swoja worek i poszli. Rano pojechali droga.

Aligende wstał i pożegnał się z każdym z nas z osobna, przede mną zaś skłonił lekko głowę, tak by nikt nie zwrócił na to uwagi.

– Wrócę, tohimonie. Znajdę cię bądź spotkamy się u ujścia rzeki. Los, który mi przypadł, nie będzie może taki zły i może znajdę sposób, by was odnaleźć i uwolnić! Niech was chroni Dhana Kadomle i wasz Idący Pod Górę.

Uścisnąłem jego barki i poczułem skurcz w szczękach i gardle, ale zmusiłem się do przełknięcia, by nikt nie zobaczył moich łez. Patrzyłem, jak odchodzi, wysoki i smukły, w kapocie, która ledwo sięgała mu za biodra, jak niesie swój tobołek, w którym pozostawiono mu niewiele rzeczy, i pustynny płaszcz przewieszony przez ramię. Nauczyłem się nie liczyć już rozstań i ludzi, których gubiłem w swojej drodze. Nic jednak nie mogłem poradzić, że kiedy zaczęto nas rozdzielać, moja dusza zrobiła się ciężka jak kamień. Czułem też, że w nieunikniony sposób w końcu będę kroczył sam i szukał swojego losu. Rodzimy się bowiem i umieramy sami, a ci, którzy towarzyszą nam po drodze, zwykle będą musieli wybrać własną.

Walhardi chyba także miał lepszy humor, bo dostaliśmy więcej piwa, chleb, a także w cebrzyku dość dużo poobrzynanych kości z pieczeni, na których pozostawało sporo mięsa.

Nazajutrz znów zasiedliśmy na ławie spięci łańcuchem i pozwalaliśmy się obmacywać i szturchać. Do południa Walhardi wyzbył się większości przypraw i broni, odważył też do metalowych buteleczek dużo wonnych olejków. Płyty soli, które obstawiały jego stragan, leżąc na stertach i w workach, znikały jedna po drugiej. A w końcu sprzedawano już pokruszone resztki, które wysypano z worków do glinianej misy, i wyskrobano wszystko, co mogłoby zostać jeszcze na wewnętrznej stronie skóry.

I cały czas monety spadały z brzękiem do okutej szkatułki, dźwięcząc tak, jakby Walhardi stał pod wodospadem z miedzi, srebra i złota.

Pewna niewiasta kupiła naraz dwa całe wory solnych płyt najlepszego gatunku, sprawdzając tylko, czy jest biała i czysta, i nie zawiera rudego pyłu pustyni, który często zawiewał słone jeziora pod Maranaharem. Wzięła też woreczek mieszanych przypraw i jeden miecz tropiciela, a także duży kawał skóry kamiennego wołu.

Była to największa kobieta, jaką w życiu widziałem, o ramionach tak potężnych, że mógł ich pozazdrościć niejeden rębajło, tęga i wysoka, z ogromną grzywą pięknych włosów barwy polerowanej miedzi, ubrana w suknię z jaskrawych materiałów i obwieszona złotymi ozdobami, nawet na grubych palcach stóp nosiła pierścionki, chodziła bowiem boso. Miała także na sobie okuty pas z masywnym mieczem i krótki skórzany kaftan obszyty żelaznymi płytkami, z którego wylewały się wielkie piersi. Kiedy targowała się z Walhardim, jej głos brzmiał niczym róg zaganiaczy i dzwoniło od niego w uszach, co chwilę też wybuchała tak jazgotliwym śmiechem, że słyszałem, jak dygocą od niego miedziane naczynia na sąsiednich straganach.

Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Jeden okryty kapotą z kapturem, chudy i niewysoki, z postawy wyglądał na południowca. Drugi zaś, tutejszy, był postawny, zgarbiony, o tępej płaskiej twarzy, z jednym okiem, które patrzyło stale gdzieś w bok, a drugim normalnym. Ten cały czas dłubał w nosie i spluwał. Był tam też chłopiec, niski i gruby, o zaciętej buzi i złości w wąskich oczach, ubrany dostatnio, uzbrojony w mały mieczyk. Wszyscy oni milczeli pokornie, tylko chłopiec wpatrywał się w nas z nienawiścią i co jakiś czas wygłaszał coś rozkapryszonym tonem.

Potem zaś niewiasta oglądała mnie, Benkeja i Snopa, macając bezceremonialnie nasze pośladki, a nawet chwyciła każdego z nas za przyrodzenie i ścisnęła boleśnie, a później zaczęła poszturchiwać coraz bardziej brutalnie, aż Walhardi wrzasnął na nią i wdali się w długą kłótnię, podczas której kobieta popychała go i chwytała za rękojeść miecza.

W końcu zapłaciła dużą garścią srebra i dwiema złotymi monetami, cisnąwszy je pogardliwie na stragan, po czym odeszła, kołysząc szerokimi biodrami, a ludzie rozstępowali się przed nią jak przed rozjuszonym bawołem. Walhardi zbierał rozsypane monety, kręcił głową i warczał coś w mowie niedźwiedzi, rad, że się jej pozbył.

Chłopiec poszedł za nią, zaś mężczyźni objuczyli się worami i paczkami niczym baktriany i dopiero wtedyj podążyli jej śladem. Głos kobiety i jej jazgotliwy śmiech wciąż słychać było z daleka mimo zgiełku tłumu.

Tego dnia stragany zaczęły już świecić pustkami, stopniowo przerzedził się także tłum kupujących, którzy wynosili towary za mury grodu, zaś większość kupców miała już na twarzach szerokie uśmiechy i rogi piwa w dłoni, znacznie częściej też sięgali po dzbany niż po miedziane i kamienne odważniki, a srebro sypało się do ich mis i szkatuł coraz wątlejszym strumieniem.

Z zagród rozlegał się kwik zarzynanych zwierząt i byłem pewien, że tej nocy będzie jeszcze więcej muzyki, jeszcze więcej pieczonego mięsa i piwa, gdyż mieszkańcy grodu wzbogacili się na naszej karawanie i bardzo chwalili sobie swój los. Wiedziałem jednak, że ich radość jest pusta. Teraz brzęczało u nich srebro i myśleli tylko o tym, że stać ich będzie na tłuste mięso, najlepsze piwo i sycone miody. Ja wiedziałem to, o czym oni nie mieli pojęcia.

Wiedziałem bowiem, że nie przybędzie więcej karawan z Amitraju. Ludzie na wieży w czatowni na dole długo nie zadmą w rogi na widok objuczonych baktrianów i nie zakrzykną, że przybył znów N’Goma, przywożąc im sól, skóry i inne rzeczy z krajów Południa. Może nigdy już nie zobaczą dzbanów i tkanin z Jarmakandy, nie skosztują korzennego wina ani nie poczują zapachu olejków. Karawana, która mnie tu przywiozła, była ostatnia.

Zanim wzięliśmy się do rozkładania straganu, na którym niemal nic nie pozostało, powróciła ogromna niewiasta i wyglądało na to, że Walhardi średnio ucieszył się na jej widok. Wdała się z nim w długą, głośną rozmowę co chwila wybuchając jazgotliwym śmiechem, przy którym ryk baktrianów i wycie wilków wydawały się muzyką, do nas zaś podszedł zakapturzony mąż, który jej towarzyszył.

– Czyście Amitraje? – zapytał. Przytaknęliśmy i tylko Snop powiedział, że jest Kirenenem. Mężczyzna zrzucił kaptur, ukazując łysą głowę i haczykowaty nos.

– Jestem Udułaj Hyrkadał, z rodu Afrai. Lekarz. W tym dzikim kraju służę jednak mojej pani, gdyż jestem niewolnym, jak wy. I powiadam wam, że moja pani, Smildrun Lśniąca Rosą, zapragnęła kupić dwóch z was, bowiem tak jej się podoba, a zwykle dostaje, czego chce. I wiem jeszcze, że na pewno nie kupi parszywego Kirenena, bo potrzebni jej niewolnicy posłuszni, a nie krnąbrny i wyniosły dzikus, który nie zna pokory i którego trzeba będzie wypatroszyć, tracąc w ten sposób pieniądze. Zacna Smildrun zapłaci za was o wiele za dużo, gdyż od razu widać, że jesteście z parszywych kast, jednak nic jej to nie obchodzi, bo jest możną panią i wielką wojowniczką i stać ją na to.

Usłyszałem zawodzący, przenikliwy śmiech tej, którą nazwał Lśniącą Rosą, i ciarki przeszły mi po plecach. Nic jednak nie można było poradzić. Monety z brzękiem i jazgotem posypały się do miedzianej miski Walhardiego, który podszedł zaraz, żeby zdjąć nam obręcze z szyi – Benkejowi i mnie. I wydawało mi się, że miał na twarzy wyraz jakby współczucia, kiedy zwijał łańcuchy. Poklepał Benkeja po zdrowym ramieniu, a potem dał nam po kubku piwa i wręczył mi kij szpiega Brusa, który podniósł z niewielkiej sterty niesprzedanych towarów. Sądził, że dał mi po prostu laskę wędrowca, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś tak mnie ucieszył.

– Szybciej, pani nie będzie na was czekać, łazęgi – warknął Amitraj, który przedstawił nam się jako Udułaj i twierdził, że jest lekarzem.

Założyliśmy na plecy kosze podróżne i ruszyliśmy posłusznie, a na ławie pozostał już tylko Snop, syn Cieśli, który uniósł na pożegnanie dłoń, a potem oparł ręce na kolanach i patrzył, jak znikamy w tłumie.

Smildrun szła jako pierwsza, stawiając mocno grube nogi, patrzyłem, jak kołyszą się jej ogromne pośladki, i od tyłu wydała mi się podobna do krowy. Nie podobała mi się. Nie podobał mi się wyraz współczucia i winy na twarzy szorstkiego Walhardiego. A jeszcze bardziej nie podobał mi się Hyrkadał. Czułem, że przed tym człowiekiem musimy mieć się na baczności, mimo że tak jak my był niewolnikiem.

Wyszliśmy jednak za mury górskiego gródka. Szara pokrywa chmur popękała na sunące z wiatrem obłoki i nawet wyjrzało słońce, więc przestaliśmy wreszcie drżeć z chłodu. Pod murami, na łące pokrytej skałami i niską trawą, stało wiele wozów i namiotów z kolorowego płótna, pomiędzy wozami płonęły jeszcze niewielkie ogniska i kręciło się tam sporo ludzi. Niektórzy pakowali już dobytek, inni wciąż prowadzili interesy i dobijali między sobą targu. W dół traktu, w stronę lasu, odjeżdżały kolejne wozy otoczone jadącymi wierzchem zbrojnymi, by zniknąć wśród drzew i dolin.

Kolorowy, malowany w przedziwnie splecione sylwetki wilków i koni namiot Smildrun stał na uboczu, nad niewielkim skalistym strumieniem. Kręciło się tam kilku ludzi. Bogato odziany podrostek, zwalisty, zezowaty mąż, których widzieliśmy już przedtem, i kilku innych.Stały tam też trzy masywne jednoosiowe wozy, na skąpej górskiej trawie pasły się woły i kilka koni.

– Odjeżdżamy do domu – oznajmił Hyrkadał. Miał skrzypiący, zrzędliwy głos i mówił z północnym akcentem. – Będziecie zwijać namiot i pakować rzeczy na wóz. I lepiej się spieszcie, bo inaczej spotka was gniew zacnej Smildrun. Jest silniejsza niż niejeden mąż i bardzo lubi posługiwać się pletnią. A najbardziej ze wszystkiego nie lubi czekać.

Wzięliśmy się do pracy, która nie byłaby ciężka ani uciążliwa, gdyby wykonywano ją normalnie. Jednak tu zwijaliśmy płótno namiotu, zdejmowaliśmy tyczki i nosiliśmy paczki przy wtórze nieustannego wrzasku, poganiania, przekleństw i świstu plecionego bicza. Jazgotliwy głos naszej słodkiej pani ciął nie gorzej niż jej pejcz i na zmianę słyszeliśmy twarde hajsfynga! albo swojskie „zawszone ścierwa!” i „synowie psów” z ust naszego rodaka.

Gdy w końcu załadowaliśmy wozy i umocowaliśmy wszystko linami tak, jak sobie życzyła, mieliśmy obaj po kilka krwawiących pręg na plecach. Do tego wszystkiego podrostek, który jak już wiedzieliśmy, nazywał się Smigrald i był jej synem, dawał nam się we znaki, podstawiając nogi, kiedy taszczyliśmy bagaże, i rzucając w nas kamieniami.

Wyruszyliśmy po czasie, w jakim wypaliłyby się dwa cale miarowej świecy. Nasza pani dosiadała ogromnego jak smok wierzchowca, który i tak aż przysiadł pod jej ciężarem. Trzej towarzyszący jej mężczyźni również jechali konno, Smigrald siedział na koźle wraz z Hyrkadałem, drugim wozem powoził zezowaty drągal, zaś trzecim jeszcze jeden mąż, milczący i ponury, o zarośniętej twarzy przeciętej blizną. Tylko ja i Benkej szliśmy pieszo, z koszami podróżnymi na plecach, a ja dzierżyłem kij szpiega, zastanawiając się, czy dalibyśmy radę zabić ich wszystkich.

To jednak były bajki. Mielibyśmy przeciw sobie sześciu dorosłych zbrojnych, z czego czworo konno. Wszyscy mieli solidne miecze albo topory, jeźdźcy dodatkowo jeszcze klejone łuki, podobne do broni zaganiaczy, ale tak masywne, że wydawało się niemożliwe, by naciągnął je normalny człowiek. Zawsze jeden lub dwoje znajdowało się na trakcie za naszymi plecami.

Weszliśmy więc w zielony półmrok lasu, krocząc obok wozów kamienistą ścieżką i wdychając chłodne, jakby mokre i pachnące dziwną żywicą powietrze. W dole, w jarze, huczał strumień, a po drugiej stronie mieliśmy porośnięte skaliste zbocze. Mogliśmy tylko iść naprzód, słuchając skrzypienia osi, ryku wołów i patrząc na ich zadki.

Wędrowaliśmy. Wymyślałem różne plany ucieczki i odrzucałem je po kolei, ale to tylko zabawiało mnie w drodze i pozwalało zrobić następny krok. W dłoni ściskałem gładkie drewno kija szpiega i ukryte w nim żelazo dodawało mi otuchy.

Wędrowaliśmy.

W głąb kraju Północy. Zniewoleni i sprzedani, ale szliśmy. W nieznane.

Wyrok przez Nomy wydany czeka cię tuż przy brzegu – los godny nieopatrznego głupca;

utoniesz, choć wiosłować będziesz pod wiatr;

temu, co ma zginąć, wszystko jest nieszczęściem.

(…)

Mocny duch lepszy niż hartowny miecz,

gdy się wrodzy spotykają woje,

gdyż bohaterskich widziałem mężów,

co tępym mieczem odnieśli zwycięstwo.

(Tafnismal – Tieśń o Tafnirze)

Загрузка...