Drakkainen rozgimnastykował palce, jakby zabierał się do gry na pianinie, wciągnął kilka razy powietrze nosem i wypuścił je przez usta. Powiedział coś, co brzmiało jak „Geronimo”, zrobił krok do tyłu i usiadł ostrożnie, pochylony do przodu, gotów zerwać się w każdej chwili na nogi. Nic się jednak nie zdarzyło.
– Dobra – ogłosił. – Etap drugi.
Powoli i ostrożnie oparł się plecami, po czym położył obie dłonie na rzeźbione podłokietniki. I zamarzł.
Zamarzł z odrzuconą do tyłu głową, jego skóra pokryła się migocącym nalotem lodowego pyłu, krótka szczecina na szczęce obrosła srebrnym puchem szadzi, kaptur półkożuszka zesztywniał jak deska. Kosmate lodowe igły objęły nawet rozchylone usta i zęby, najeżyły się na gałkach ocznych. Sylfana wrzasnęła.
– Czekaj! – zawołał Grunaldi i chwycił ją za ramię. – Bo go połamiesz! Na razie czekamy.
– Przecież widzisz, co się dzieje! – krzyknęła. – On zamarzł! Zmienił się w lód!
– Wie, co robi – oznajmił Spalle. – Zawsze mówiłem, że to Pieśniarz. Nawet jeśli sam o tym nie jest przekonany.
Pokład zaczął dygotać pod ich nogami, a potem drakkar wyraźnie zwolnił. Wokół kadłuba we wszystkie strony popłynęły drobne fale i okręt zaczął dryfować z prądem, celując w zasypany śniegiem brzeg.
Chwycili się burt i masztu, czekając na zderzenie, ale okręt przechylił się na drugą burtę i skręcił, strącając z wysokiego brzegu nawis śniegu. Wpłynął znów w nurt, po czym zatrzymał się, drżąc lekko, płynące rzeką kry z trzaskiem łamały się na rufie i drakkar znów ruszył – do tyłu.
– On żyje i steruje tym – oznajmił niepewnie Warfnir. – Chyba.
– Zwykły rudel byłby lepszy – zauważył Grunaldi ponuro. Okręt obrócił się wokół osi i ponownie popłynął przed siebie środkiem nurtu.
– Mówiłem? Pieśniarz – powtórzył z uporem Spalle. Nikt mu nie odpowiedział.
Pokryty lodem posąg na rufie zatrzeszczał lekko. Migocąca w powietrzu milionami tęczowych iskier mroźna mgła uniosła się z jego twarzy i ramion.
Na brzegach zaczęły pojawiać się pierwsze domy i pierwsze belkowane pomosty, do wody wchodziły pochylnie wyłożone dokładnie okorowanymi tramami, pokryte cienką, lśniącą warstwą lodu.
Na końcu pomostu siedział chłopak w ogromnym skórzanym kapeluszu i kożuszku, zaopatrzony w drewniane wiadro i linkę z kawałkiem deseczki pełniącą rolę kołowrotka. Chłopak wywijał nad głową haczykiem z nadzianą przynętą. Zobaczył płynący rzeką ogromny lodowy okręt i zamarł bez ruchu, nadal kręcąc linką.
Drakkar zaskrzypiał, jakby miał rozpaść się na kawałki. Wszyscy przysiedli odruchowo, chwytając za burty i napięte lodowe liny takielunku. Kadłub przebiegł wstrząs, stewa wygięła się nagle esowato jak ciało ogromnego węża, smoczy łeb odwrócił się do tyłu i spłynął niżej, wpatrując się w załogę parą wąskich ślepi, które zalśniły nagle przytłumionym rubinowym blaskiem. Spalle bardzo powoli wyciągnął miecz z pochwy, Grunaldi zasłonił sobą Sylfanę, wypluł jakiś paproch, który międlił w ustach, i pociągnął nosem. Warfnir stojący z boku przesunął się kilkoma wolnymi krokami w stronę topora opartego o burtę.
Smok zahuczał, co zabrzmiało jak dźwięk potężnej trąby.
– Przynieście mi miecze z kajuty – oświadczył smok z niskim dźwiękiem sunącego lodowca. – I hełm. I jakieś futro.
– Z czego? – zapytał cichutko Grunaldi jakimś takim schrypniętym głosem.
Smok zakołysał gwałtownie łbem i jakby lekko ryknął, ale stłumił ten dźwięk.
– Z tej komórki z tyłu, gdzie sypiam – zawarczał znowu. – Miecze. Te dwa zakrzywione. Kiedy dopłyniemy na koniec Żmijowego Gardła, spróbuję przybić do brzegu. Natychmiast wszyscy zeskakujcie. Ja spróbuję wstać i też zejdę, ale dopiero jak wszyscy będą na brzegu. O dziesięć kroków od burty. Gdybym nie dał rady, wsiadajcie z powrotem. Trudno. Warfnir, zostaw ten topór, kusipaal
– To Ulf przez niego gada?
– Nie, to smokowi zachciało się mieczy – warknął Grunaldi. – Temu, co sypia w komórce, ty koźle! Zasuwaj po te miecze i przynieś też nasze, kiedy już będziesz na dole.
Smok odwrócił się ze skrzypieniem ponownie do przodu, wyprostował i zesztywniał. Wijąca się wężowa szyja znowu stała się lodową stewą.
Dzieciak na brzegu coraz wolniej kręcił przynętą, a w końcu opuścił ramię i usiadł gwałtownie na pomoście, po czym zwalił się na plecy.
Na zasypanym śniegiem nabrzeżu Żmijowego Gardła kręciło się niewielu ludzi. Ktoś szedł z wiadrem ku rzece, ktoś ciągnął sanie wyładowane porąbanymi polanami, ktoś pędził stadko kóz, jakiś postawny mąż w czarnej, kosmatej burce i filcowej czapce stał z kciukami zatkniętymi za pas i gapił się na drakkar z otwartymi ustami. Wszyscy stawali jak wryci tam, gdzie akurat zastał ich niezwykły widok. Kozy rozbiegły się gdzieś, kobieta upuściła trzepocącą rybę na pomost, ktoś usiadł z rozmachem w otwartych drzwiach.
Wzdłuż rzeki stało niewiele wilczych okrętów, z większości zdjęto już maszty i cały takielunek. Mniejsze łodzie leżały dnem do góry wzdłuż pomostów, nakryte płótnem. Wstawał szary, pochmurny dzień i prószył lekki śnieg. Z dymników stłoczonych na brzegu chałup snuł się siwy, pachnący ogniskiem dym.
Lodowy drakkar sunął rzeką, krusząc cienką warstwę lodu, płosząc stada wodnych ptaków siedzących na palach pomostów i rozwieszonych sieciach. Od zakrętu, z oddali słychać już było szum morza.
W najszerszym miejscu rozlewiska okręt zatrzymał się, wibrując lekko, po czym obrócił elegancko w miejscu i wpłynął tyłem pomiędzy dwa pomosty. Łeb smoka odwrócił się przy tym na rufę przez prawą burtę. Drakkar znieruchomiał.
Woda wokół niego zmętniała, pokryła się drżącą warstwą lodowych płytek i nagle zamarzła z trzaskiem, tworząc jęzor łączący go z lądem.
Grunaldi uchwycił Sylfanę pod pachy i wystawił na pomost. Syknęła jak kot i wymierzyła mu w przelocie kopniaka. Spalle chwycił miecze Drakkainena ciśnięte przez Warfnira, który następnie rzucił oręż Grunaldiemu. Wyskoczyli za burtę, ktoś poślizgnął się na oblodzonych deskach pomostu.
– Co teraz? – zapytał Spalle, kiedy stali już na brzegu.
– Teraz będzie próbował odtajać i wyleźć, jak powiedział – zauważył Warfnir, zapinając ciężki pas.
– To dobrze, bo tamci wszyscy z widłami i hołoblami strasznie się spieszą, żeby nas powitać.
Siedząca na rufie postać okryła się kłębami migocącej mgiełki, po czym wstała z chrzęstem i skrzypieniem Pękającego lodu.
Spalle przesadził. Tłum biegnący do drakkara rzeczywiście wyposażył się w widły i siekiery, ale z każdym krokiem coraz mniej był tłumem i coraz mniej biegł.W pobliże pomostu podeszło zaledwie pięciu ludzi, i to ostrożnym krokiem.
Znad rzeki uniosły się tumany mgły, która wpełzła na deski, kryjąc stojących tam ludzi. Z tronu na rufie drakkara uniosła się ogromna postać, wyglądająca trochę jak człekokształtny obłok mgły, a trochę jak posępny bałwan śniegowy. Lodowy olbrzym wyszedł wielkimi krokami na keję, skrzypiąc i gubiąc odłamki.
– Nadchodzą Węże! – zagrzmiał głosem lawiny. – Nadchodzi szalony król Aaken, by spalić świat i zesłać martwy śnieg!
Uniósł skrzypiące ramię i wskazał na południe.
– Węże zejdą z gór! Spalą wasze dachy! Zaklną wasze dzieci w żelazne potwory, które wyślą w bój! Przywiodą smoki i upiory zimnej mgły! Tam samotnie walczą z nimi Ludzie Ognia! Jeśli ich nie wesprzecie, zginą! A wtedy Węże ruszą na północ, by zniewolić wszystkie ludy Wybrzeża Żagli i cisnąć je do stóp swojego króla!
Zapadła cisza przerywana tylko piskiem mew. Widły wypadły z czyjejś ręki i potoczyły się po oblodzonych tramach nabrzeża.
– Powiedzcie innym! Zatrzymajcie Węże! Inaczej świat nie doczeka następnej zimy! Odejdźcie i powiedzcie innym!
Mgła ogarnęła sylwetkę drakkara, załogę i lodowego olbrzyma.
Kiedy zrzedła, u stóp pomostu nie było już nikogo, na belkach spoczywały jedynie porzucone widły. Na kei zaś klęczał dygocący Drakkainen, kaszląc, krztusząc się i i plując śniegiem.
– Podnieście go! – krzyknął Grunaldi. – Dawajcie tutaj! Gdzie to futro!
– Perkele saatani vittu… dapiczki materi… jebał tebe kon sestru krvavim kuraćem na majćinom grobu… hai-staa paska…
– Bredzi – zauważył Warfnir. – Pomieszało mu się w głowie.
– Piwa… – wychrypiał Drakkainen.
– Teraz powiedział coś do sensu.
– Dobra… – rzucił w końcu zwiadowca, kiedy doszedł już do siebie i przestał dygotać pod futrem. – Musimy tu tylko kogoś odwiedzić. Znacznego człowieka, zwanego Wędzony Ulle. Dajcie moje miecze. Ruchy, zanim zleci się tutaj pół miasta.
Dźwignął się na nogi z wysiłkiem, czepiając plecionego płotu. Sylfana podciągnęła go do góry, przewieszając jego ramię przez plecy.
– Dziękuję, dziecino – wychrypiał i stanął pewnie na nogach. – Ależ to jest przykre… Niech go szlag…
Zrobił ze dwa kroki w kierunku kei i wyciągnął ręce w stronę majaczącego wśród kłębów mgły drakkara.
– Sakea! Sakea sumul Mgła zafalowała lekko.
– Perkele sakea sumul – wrzasnął jeszcze raz. Kłęby pary uniosły się z czarnych wód rzeki wszędzie wokół nich i dalej wzdłuż przystani, a potem ogarnęły brzeg, jak czoło śnieżnej burzy. Port Żmijowe Gardło w kilka chwil zatonął we mgle do tego stopnia, że zachwyciłby Sherlocka Holmesa.
– Epanakeminem, huora! – wrzasnął zwiadowca.Majaczący wśród oparów kadłub drakkara i krótki, masywny maszt zamigotały, a potem znikły. Pozostała tylko mgła.
– Teraz zrobiłeś jak porządny Czyniący – pochwalił Grunaldi. – Tylko ten… będziesz umiał go przywołać z powrotem?
– Dalej tam stoi – wyjaśnił Vuko. – Nie potrafiłbym niczego zniknąć. Po prostu go jakby zasłoniłem. Zrobiłem tak, że go nie widać. Chodźcie, nie mam pojęcia, jak długo ta mgła się utrzyma.
Do kantoru Wędzonego Ulle nie było daleko, niedługi spacer wzdłuż nabrzeża. Jednak we mgle autorstwa Drakkainena widać było ledwo na dwa metry, a majaczące wzdłuż drewnianego pirsu budynki wydawały się identyczne. Po drodze minęli sporą grupkę ludzi idących w stronę, z której przyszli, i rozprawiających żywo, ale nikt ich nie zaczepił. Nie zwracali na siebie uwagi. Nosili typowe kurty i kaftany, owijali się futrzanymi szubami i nie przypominali ani smoków, ani lodowych olbrzymów.
– Tu, w Żmijowym Gardle, mają takie same domy jak u was? – zapytał Drakkainen.
– Takie, jakie robi się w osadach – odpowiedział Grunaldi. – Normalnie, jak w Pieśni Ludzi.
– Dobra, czyli w czworobok z majdanem pośrodku, z przodu brama i dwa tylne wyjścia. Jedno z domostwa, drugie ze stodoły?
– No chyba.
– Zrobimy tak… – Drakkainen zastanowił się przez chwilę i opisał im Wędzonego Ulle. – Zanim stąd wypłynęliśmy po jesiennym jarmarku, zamówiłem kamienie, takie jak żalne, na których napisałem, że szukam wieści o moich zaginionych krajanach. Tam też było napisane, że można je zostawiać u Wędzonego Ulle, który zapłaci za nie srebrem z pieniędzy, jakie mu zostawiłem. Chcę się dowiedzieć, czy usłyszał coś ciekawego, ale to krętacz i cwaniak, poza tym trochę się mnie boi. Współpracował tylko dlatego, że zostawiłem mu z góry dwa gwichty. Wtedy nie wiedziałem nic o szalonym Aakenie ani żadnym Lodowym Ogrodzie, teraz sądzę, że moje sprawy mogły mu napytać biedy, więc może chcieć czmychnąć. Zrobimy tak: ja i Grunaldi wchodzimy grzecznie od frontu i pukamy do jego kantoru. Obok jest gospoda. Droga i dla możnych. Tam pójdzie Warfnir. Kupisz sobie piwa, dam ci pieniądze, i spróbujesz się czegoś wywiedzieć zarówno o Wędzonym Ulle, jak i o Wężach, Pieśniarzach, i w ogóle o wszystkim, co mogło się tu zdarzyć od lata. Jeśli nic nie wskóramy u wrót kantoru, przyjdziemy do ciebie, Warfnir. Zaś wy dwoje staniecie w opłotku, z tyłu, tak żeby mieć na oku oba tylne wyjścia. Jeśli Ulle spróbuje iść na spacer, zatrzymacie go, potem jedno z was dotrzyma mu towarzystwa, a drugie zawiadomi nas w gospodzie. Jeśli będą z nim zbrojni, jedno z was pójdzie za nimi w trop, a drugie po nas do gospody. Pytania?
– Stać mnie, żeby kupić sobie piwa. I chcę wiedzieć, dlaczego ja mam iść do gospody, gdzie mam jedynie rozpytywać i wcale nie można spodziewać się walki? Dlaczego nie pójdzie Grunaldi, który jest najmocniejszy w gębie?
– Bo widać, żeś z nas najmożniejszy – powiedział Grunaldi. – Jestem skromnym człekiem, ty zaś ubierasz się jak kogut i od razu znać, żeś zacny kmieć. I dlatego, że ktoś musi, a Ulf powiedział, że ty masz to zrobić. Jeszcze nie widziałem, żeby tak się wzbraniał ktoś, kto za całą robotę ma wypić dzban piwa i pogawędzić z karczmarzem.
– Co do pieniędzy – przerwał Drakkainen – to wiem, że cię stać na piwo, ale chcę, żebyś szastał groszem, a o to nie śmiem cię prosić. Tam jest drogo, a ty masz zapłacić po trzykroć tyle, ile powiedzą.
– A dlaczego ja mam iść z nią? – chciał wiedzieć Spalle.
– Bo jesteś najmłodszy – oznajmił Drakkainen. – Będziecie lepiej razem wyglądać.
– A ja jestem ciekawa, skąd będziemy wiedzieli, dokąd poszedł Spalle, jeśli wypadnie mu śledzić kupca i jego ludzi, a ja przywiodę was z gospody?
– To wymyśliłem już wcześniej – odparł Drakkainen. – Kiedy zobaczyłem ciebie dziś rano. Czy twoje korale są bardzo cenne?
– Długo je mam – powiedziała ostrożnie. – Ale to zwykłe kamyki z Południa. Nie zakładałabym ich, gdybym wiedziała, że schodzimy z pokładu, nie muszę się stroić do walki. Mam o wiele cenniejsze rzeczy, ale na okręcie. Zabrałam wszystko, bo nie wiadomo, co wydarzy się w domu.
– Chodzi mi o to, czy możesz je w razie czego stracić – wyjaśnił Drakkainen cierpliwie. – I nie idziemy do walki, tylko po wieści. Dlatego mamy wyglądać zwyczajnie i dobrze się stało, że włożyłaś suknię i korale. Teraz daj je Spalle.
– Dlaczego?
– Jeśli pójdzie za Ulle i jego ludźmi, niech zerwie sznur i co dziesięć kroków rzuci na ziemię jeden paciorek. Zwłaszcza tam, gdzie będzie musiał skręcić. Potem je pozbieramy.
– Mam jeszcze złote łańcuchy, naramienniki, bransolety i pierścienie – oznajmiła Sylfana cierpko. – Szkoda, że nie wiedziałam, może byłoby je lepiej widać w śniegu, jestem siostrą styrsmana, mogę znaczyć trop klejnotami.
– Mówiłaś, że korale nie są cenne.
– Bo nie wiedziałam, że mamy je rozrzucać albo nęcić nimi ryby. Zrobimy tak, bo to jest prawie tak sprytne, jakby wymyśliła to niewiasta, gdyby tylko nie chodziło o jej naszyjnik. Tylko że dam mu je, dopiero kiedy będzie trzeba.
– Pięknie – zakończył Vuko. – Jeszcze jedno: nie wiadomo, co się wydarzy. Gdybyśmy się pogubili, spotykamy się w gospodzie. Jeśli to będzie niemożliwe, to opodal drakkaru. Sylfano, schowaj miecz pod szubą, ale tak, żeby łatwo go dobyć. Niech nie będzie widać, że jesteś zbrojna. Wszyscy wiedzą, co robić? To do roboty.
Drzwi kantoru były zamknięte na głucho. Solidne, zbite z grubych dech, najeżone łbami bretnali. Zasłaniająca okno solidna okiennica także nie zapraszała do wnętrza.
– Wyjechał? Czy to sezonowy interes? – warknął Drakkainen, tłukąc pięścią w drzwi. – Dlaczego nic nie może iść normalnie? Przeklęty jestem, czy co? Chciałem z facetem zamienić dwa zdania i kupić jakąś łódkę. Takie to trudne?
– Zostało nam tylko iść do tej gospody za Warfnirem – odparł Grunaldi. – Przynajmniej się ogrzejemy.
– Nie widać zawiasów, więc otwierają się na zewnątrz – oznajmił Drakkainen. – Nie wyważymy. Uważaj, czy ktoś się nie kręci po nabrzeżu. Cyfral, zostało mi trochę tego świństwa?
– Trochę zostało – odparła. – Na ubraniu i we włosach. Nie bardzo dużo, ale jest.
– Zacny z ciebie mąż – zauważył Grunaldi. – Ale nie bardzo lubię, kiedy tak rozmawiasz sobie z powietrzem. Ktoś pochopny mógłby uznać, że jesteś słaby na umyśle.
– Nie zwracaj uwagi – poradził Drakkainen. – Teraz się cofnij i patrz, czy ktoś nie idzie.
– Widać tylko mgłę. Zauważę go akurat, kiedy na mnie wpadnie.
Drakkainen zamknął oczy i skoncentrował się na zaworze. Solidnej, okutej belce leżącej na hakach po tamtej stronie. Zwrócił na nią uwagę, kiedy był tu ostatnio. Wahadłowo zawieszona na drzwiach i zadarta do góry. Wystarczyło wyjąć blokadę, żeby spadła na hakowatą obejmę w skrzydle drzwi i końcem na drugą taką wbitą w futrynę. Wyobraził ją sobie – kilkanaście kilogramów poczerniałego drewna i żelaznych pasów, siedzące w swoich obejmach, i zastanowił się, co powinien zrobić prawdziwy mag. Gdyby była żelazna, można by ją zamrozić straszliwym tchnieniem zimna i stłuc jak porcelanę. Drewnianą – przepalić wzrokiem. Metalowo-drewniana sprawiała więcej kłopotu. Postanowił ją podnieść. Tylko trochę. Tyle, żeby wysunęła się z kutych żelaznych uszu.
– Prawdziwy mag zrobiłby tak – rzucił ponuro, unosząc dłoń z rozstawionymi palcami: – Use theforce, Lukę!
I wtedy drzwi zgrzytnęły, a potem się otworzyły. Powoli, ze skrzypieniem wychyliły się na zewnątrz, ukazując, pachnące ostro skórą, ziołami i jakby kadzidłem, ciemne wnętrze.
A w tej ciemności stał chudy, okutany szalem albo kocem człowieczek. Ledwo majaczył w półmroku małym, haczykowatym nosem i plamą twarzy, ale i tak widać było, że to nie kupiec.
– Mam sprawę do Wędzonego Ulle – oznajmił władczo Drakkainen. – Jestem Ulf Nitjsefni. Nocny Wędrowiec
– Zacny Ulle jest chory – odparł człowieczek. – I nikogo nie przyjmuje. Ja prowadzę wszystkie jego sprawy i nic o tobie nie wiem.
– Idź i powiedz mu, kto go odwiedził – poradził mu Drakkainen, opierając się o futrynę i nonszalancko wstawiając nogę do wewnątrz. – Zapytaj, czy już wydłubał złote gwichty ze ścian.
– Był kiedyś taki mąż… – powiedział jegomość w zawoju. – Nieokrzesany cudzoziemiec, który jednak robił dobre interesy z moim gospodarzem.
To było, jeszcze zanim zacząłem mu pomagać, ale coś o tym słyszałem. Nie pamiętam tylko, kiedy dokładnie to było ani co ów człek kupował.
– Jesteśmy spokojnymi i uprzejmymi łudźmi – stwierdził Drakkainen. – Ale mróz i mgła źle działają na cierpliwość. Człek ów kupował wieści, a było to dokładnie na jesiennym jarmarku. Zamówiłem ich więcej i przyszedłem po towar. A teraz zawołaj Ulle albo wsadzę ci twoją głowę w rzyć i sam po niego pójdę.
– Nie ma potrzeby używać takich słów. Wejdźcie. To nie są spokojne czasy, a twój towar należy do najniebezpieczniejszych.
– Nie dosłyszałem, kiedy się przedstawiałeś – powiedział Drakkainen, kiedy weszli do wnętrza kantoru. W mroku majaczyły półki i stoły zawalone stosami zawiniątek opakowanych w skórę i tkaniny. Okutany człowieczek pochylił się nad zbitym z belek blatem, odsunął je na bok i usiadł na ławie. Usiedli naprzeciwko niego. Powietrze było aż gęste od ciężkiego zapachu kadzidła, od którego kręciło w głowie. Obaj natychmiast się rozkaszleli. Grunaldi zrzucił kaptur z głowy i z irytacją wypuścił powietrze przez nos, ale nic nie powiedział.
– Jestem cudzoziemcem i moje imię nic wam nie powie. Zły los zagnał mnie aż tutaj i zastała zima. Wiosną pójdę w swoją stronę, ale na razie mieszkam tu i pomagam Wędzonemu Ulle. Moje imię tłumaczy się na język Wybrzeża jako Szkarłat i tak do mnie tu mówią.
– Posłuchaj więc, Szkarłacie – powiedział Drakkainen powoli. – Nie znamy cię i chcemy zobaczyć Wędzonego Ulle. To z nim mam mówić. Chcę też, byś zapalił tu lampę i odsłonił głowę. Nie mam wiele czasu. Przyszedłem tylko zapytać o nowiny i zamienić z Ulle kilka zdań. To sprawa między nim a mną. I wywietrz to kadzidło.
Szkarłat wstał zza stołu i otworzył drzwiczki prymitywnego baniatego piecyka, po czym wrzucił do środka kilka polan i kawałków węgla drzewnego, a potem zaczął dmuchać na żar.
– Ulle choruje na mroźny dur – oznajmił. – Leży w łaźni okryty futrami, a i tak zimno ścina go od środka. Jego oczy patrzą do środka głowy i mówi językiem majaków Palimy w całym domu zioła, ale i tak jego żona i synowie zaczynają już mieć dreszcze. Do tego domu trafia wielu cudzoziemców i wielu podróżników. Przynoszą korzenie, zioła, orzechy, kadzidła, żywice, jady i barwniki. Magiczne substancje, które uzyskuje się z drzew, robaków, morskich stworów, zwierząt i ziół. Każdy wie, że Wędzony Ulle handluje tym, co pachnie dalekimi krajami. Jedne leczą, inne barwią materię i skórę, przyprawiają mięso i nie pozwalają mu zatęchnąć, jeszcze inne poprawiają smak trunków, przynoszą radość, piękną woń albo uśmierzają smutek. Drogie rzeczy. Zbytek dla możnych. Wszystkie pochodzą z daleka. A ci, którzy je przynoszą, też przybywają z daleka i czasem niosą w sobie choroby Południa. Sam jestem z Południa i umiem je leczyć. Gdyby nie ja, Ulle i jego rodzina już by zamarzli od środka. Tutejsze znachorki umiały tylko przetaczać po nim jaja mew, smarować morskonim sadłem, poić zupą z pieprznika i straszyć chorobę bębenkiem. I brać srebro. Tak, to potrafią. Ale ja, Szkarłat, wiem, co trzeba mu podać. I nie biorę za to srebra, bo dał mi dach na zimę. Tak.
Wewnątrz piecyka buchnęły płomyki, zatrzeszczał ogień i pomalował wnętrze migotliwym pomarańczowym blaskiem. Szkarłat się wyprostował.
– Grunaldi, otwórz drzwi – powiedział powoli Drakkainen. – I zostaw je przez chwilę otwarte.
Człowieczek zakrzątnął się po kantorze, wydobył skądś opleciony sznurkiem gąsiorek i kilka glinianych kubeczków, przyniósł też płaską metalową lampę. Postawił ją na stole, obok patyczek i mały nóż, zeskrobał zawinięty wiór i wsunął do paleniska, a w końcu przypalił knot lampy, który nakrył abażurem z pęcherza rozpiętego na listewkach. Wszystko robił powoli, z namaszczeniem i jakąś niemal liturgiczną celebrą. Drakkainen poczuł, że jeszcze chwila i zrobi coś naprawdę gwałtownego.
Grunaldi otworzył drzwi, lecz niewiele to dało. Kadzidlane opary zaczęły wypływać na zewnątrz, ale nadal kręciło się w głowie i piekły oczy. Szkarłat nalał z gąsiorka do glinianych kubeczków i wreszcie odkręcił chustę z głowy, odsłaniając wychudłą, płaską, jakby sowią twarz, pokrytą białą jak brzuch ryby skórą i jaskrawokarminowym śladem wybroczyn w kształcie drzewa, jakby naczynia wypłynęły mu na twarz. Krótką szczecinę włosów miał wygoloną nad uszami i na karku równo pod garnek, co nadawało mu wygląd schorowanego, wychudłego Indianina z Amazonki w dzikich barwach wojennych.
– Nie bardzo lubię pokazywać tu moje blizny i moje południowe rysy.
– Jesteś Amitrajem – warknął Grunaldi, sięgając powoli pod połę kaftana.
– Dla was, żeglarzy, każdy, kto mieszka za Wyspami Ostrogowymi, to zawsze Amitraj. Ale ja pochodzę z dużo dalszej ziemi, położonej nad Morzem Wewnętrznym. Z Jarmakandy. I nie jestem Amitrajem, choć mówimy jednym językiem. Napijcie się morskiego miodu. W mroźny dzień nie ma niczego lepszego niż morski miód z odrobiną żywicy ogniorośli. Rozgrzewa i czyści płuca.
Drakkainen opuścił dłoń na nadgarstek Grunaldiego, przygważdżając jego ramię do stołu. Ostatnie Słowo obdzielił go ciężkim spojrzeniem i rozluźnił palce na glinianym kubku.
– Nie przyszliśmy z tobą pić. Do rzeczy. Masz nam coś do powiedzenia?
– Jeśli jesteś tym, który czekał na wieści, mam dla ciebie kilka – odparł powoli Szkarłat. – Z powodu twoich kamieni przychodziło tu wielu. Zwykle oszuści, którzy opowiadali bajki i niestworzone historie, żeby dostać srebra. O ludziach wychodzących z wulkanu, o dolinie śpiącej bogini, o upiorach uroczysk. Zwykłe bajędy.
Wyprostował się na ławie, ugniatając w palcach niewielką, czarną jak smoła kulkę, miękką jak plastelina.
– Ulle mówił, że płacisz za wieści – powiedział jakby z namysłem. – Za dobre, prawdziwe wieści. Był tu bowiem jeden człek, który przyniósł wiadomość.
Umilkł, kiwając lekko głową i wciąż ugniatając kulkę w palcach.
– Nawet coś lepszego niż wiadomość.
Spojrzał Drakkainenowi prosto w oczy, kręcąc w palcach kulkę. Jego powieki otaczała siateczka czerwonych naczyń wypełniająca promieniście oczodoły.
– No? Co takiego?
Szkarłat uśmiechnął się, pokazując czarne dziąsła i drobne białe zęby obwiedzione czernią, jakby szorował je węglowym pyłem. Jego rdzawe tęczówki rozlane na całą gałkę oczną zapłonęły nagle złotem. Teraz wyglądał jak jaszczur, nie jak ptak. Jak jadowity jaszczur.
– Pozdrowienie! – syknął.
I wrzucił kulkę w abażur lampy.
Fuknęło jak magnezja – nagłym rtęciowym rozbłyskiem i obłokiem gęstego, cuchnącego niczym tlący się celuloid dymu. Drakkainen wstrzymał oddech i zerwał się, przewracając stół na Szkarłata, który jednak zdążył porwać lampę i dmuchnąć w abażur, wypuszczając im w twarz skoncentrowany strumień dymu i ognia. Vuko wystawił przed siebie dłoń, Grunaldi zataczał się, kaszląc z okropnym charczącym dźwiękiem, wymachując na oślep mieczem, drugą dłonią trzymając się za gardło. Kaftan na jego plecach płonął.
Otworzyły się drzwi i do kantoru wpadł inny mężczyzna, w kapuzie i skórzanym ubraniu. Jeszcze ktoś wpadł ze środka domostwa.
– Grunaldi, do wyjścia! – wychrypiał Drakkainen, pchając nogą przewrócony stół przygważdżający Szkarłata do ściany. Starał się oddychać przez połę futra, ale i tak jego płuca płonęły i eksplodowały w spazmach. Wyciągnął miecz, czując, że podłoga robi się miękka i elastyczna jak grzęzawisko. Dźwięki też zaczęły się robić dziwne, do tego widział tylko mrok i zygzakowaty, neonowy powidok. Blokował Szkarłata blatem stołu, który pchał nogą, jednego przeciwnika miał od drzwi, kolejnego od strony podwórza. W mroku unosiły się kłęby gryzącego dymu i wiedział, że nie wytrzyma długo na wstrzymanym oddechu. Powietrze ciął ciągły, pulsujący świst. Ktoś wywijał czymś nad głową. Łańcuch? Jakiś pejcz? Obok słyszał szarpaninę, huk łamanych mebli i wściekły ryk Grunaldiego, później wrzask brzmiący nieludzko, jak jakiś chrapliwy bulgot na wdechu, a mimo to podświadomość zanotowała obce słowa, jakby je kiedyś rozpoznawał.
– Onu nei oldurme! Kahdin onu istyor sahgul! – A potem łomot padającego ciała.
Czuł wywijający w powietrzu obciążony koniec pejcza albo łańcucha. Słyszał, jak tnie ze świstem powietrze, zataczając kręgi, rozganiając kłęby dymu. Nie mógł tak stać na jednej nodze, zastawiając się bezradnie mieczem. Przestał dopychać stół do ściany, podskoczył i w powietrzu wbił boczne kopnięcie w blat, słysząc zduszony krzyk Szkarłata, a potem stracił równowagę na kołyszącej się podłodze i zaczerpnął gryzącego dymu. przetoczył się, wpadając na kogoś i dławiąc się kaszlem, a później uderzył w jakieś meble, kiedy usiłował dobyć drugiego pałasza.
Pęk ciężarków śmignął koło jego twarzy, poczuł podmuch powietrza i jedno ostre, bolesne uderzenie w szczękę, jak strzał z procy.
Powinien był ruszyć w stronę drzwi, ale tam gdzieś znajdował się Grunaldi i nie wiadomo – stał czy leżał, więc nie można było siekać na oślep. Przetoczył się jeszcze raz, podcinając kogoś kopniakiem, coś zwaliło się z łomotem, sypały się jakieś metalowe przedmioty, naczynia i paczki. Wstał chwiejnie i ruszył w ciemność na tego, który wywijał ciężarkami. Zastawił się jednym ostrzem, które natychmiast ugrzęzło w jakiejś plątaninie, przekręcił je w bok i szarpnął, tnąc płasko drugim, odwróconym pałaszem, ktoś wrzasnął przeraźliwie i smagnął ponownie czymś, co oplotło go w mgnieniu oka gmatwaniną cienkich, mocnych linek, śmierdzących rybą i solą. W twarz bryznęła mu gorąca, cuchnąca miedzią krew.
Rybacka sieć, przemknęło mu przez głowę. Załatwili mnie rybacką siecią. Dostałem drania, ale zdążył rzucić.
Zaraz spadła na niego druga, a potem miażdżące uderzenie workiem wypełnionym piaskiem.
Kiedy go wlekli, nie stracił do końca świadomości, usiłując skoncentrować się na Cyfral, na usunięciu trucizny krążącej mu w żyłach, na zachowaniu przytomności za wszelką cenę.
Ale mimo to rozpłynął się w jakiejś świetlistej mgle, która przybyła do niego w ciemności i ogarnęła czule jak ramiona kochanki.
Leżał wśród migotliwych kłębów, mieniących się jak zawieja diamentowego pyłu, ale było mu wygodnie i sucho. Pod plecami miał coś ciepłego, gładkiego i jedwabistego, o podobną powierzchnię, tylko wznoszącą się pionowo do góry, opierał się policzkiem. Gładką, jedwabistą i elastycznie miękką.
Otworzył oczy i spojrzał w górę, na pochylone nad nim dwie krągłe piersi zakończone różowymi, wypukłymi sutkami. Leżał na kolanach dziewczyny, z głową złożoną na jej łonie. Usiadł i zobaczył znajomą twarz, która jednak w normalnej skali wyglądała niesamowicie, jak ożywiony kadr komiksu, nagle ubrany w trzy wymiary i ludzką skórę, trochę tylko zbyt gładką i nieskazitelną. Niby piękną, a w gruncie rzeczy upiorną, jak te japońskie androidy erotyczne Akiko. Spojrzał w niemożliwie neonowo zielone tęczówki i przeszedł go dreszcz. W mikroskali, w której ją zwykle widział, nie wyglądało to aż tak dziwacznie. Poruszyła skrzydłami, wyglądającymi jak opalizująca folia rozpięta na cieniutkich żyłkach.
– Cyfral… Gdzie jestem?
– W środku. Mdlałeś, wywołałeś mnie, więc cię zatrzymałam w środku twojej głowy. Taki mały azyl. To wszystko, co mogłam zrobić.
– Co jest na zewnątrz? Za tą mgłą?
– Faza rem. Omdlenie. Zatrucie, wstrząs mózgu. Częściowy paraliż. Ogólny reset. Ty znajdujesz się w menu awaryjnym.
– Jak długo to trwa?
– Trzy, cztery minuty. Na zewnątrz czas płynie szybciej, ale długo tego miejsca nie utrzymam.
– Co można zrobić?
– Nie umiem odpowiedzieć. To ty wydajesz rozkazy. Masz do dyspozycji zimną mgłę. To, co zostało na tobie, we włosach, w ubraniu. Tę, która nas otacza. Chcesz zobaczyć wizualizację? Przyjrzyj się jej.
Wstał z kolan Cyfral i przeszedł się po okrągłej przestrzeni otoczonej migotliwą zamiecią diamentowego pyłu. Wsunął dłoń w mgłę, cofnął, drobiny podążyły za jego palcami, wzrok wyostrzył mu się nagle, dłoń wyrosła przed oczami ogromna jak górska dolina, pocięta rowami linii papilarnych, wśród których na podobieństwo chmary jętek fruwały miniatury Cyfral, tej samej, która siedziała na podwiniętych nogach i powoli wachlowała się skrzydłami. Zatoczył się i odzyskał normalny wzrok. Mgła znów była mgłą.
– Co to było?
– Wizualizacja. Taka nakładka graficzna. To ci pomoże.
– One wyglądają jak ty…
– Więc rozkaż im, co mają robić. Nie są wiele większe od cząsteczek, ale działają razem, jak rój. I są ich miliardy. Mogą podnieść górę, jeśli będzie ich odpowiednio dużo. Każda może coś przeciąć, połączyć, przenieść albo podpalić. Tak będzie ci łatwiej to opanować, niż myślącw kategoriach mgły, mistyki albo magii. Rozkazuj miliardom małych Cyfral. Pamiętaj, że każda z nich umrze, kiedy wykona swoje małe zadanie.
Drakkainen spojrzał na swoje ręce, a potem roztarł twarz.
– Wariactwo – powiedział. – Dlaczego nie? Dobra, detoksykacja. Niech wejdą do moich płuc, a potem znajdą cząsteczki tego świństwa i wyprowadzą na zewnątrz. Niech przez pęcherzyki płucne wejdą do krwiobiegu i oczyszczą, co się da. Po prostu niech wyniosą to do nerek, broń Boże nie do wątroby. W jakim jestem położeniu fizycznie?
– Jedno oko masz częściowo otwarte. Widać kamienne ściany i beczkowy strop. Masz związane z tyłu ręce mokrym rzemieniem oraz dwie rybackie sieci na twarzy i tułowiu, oplecione również rzemienną pętlą wokół ramion. Nogi związane w kostkach konopnym sznurem długości pół metra, zawiązanym z przodu węzłem szotowym i z tyłu płaskim. Leżysz na prawym boku.
– Niech rozwiążą węzły i uwolnią sieć, ale wszystko niech zostanie na miejscu, tylko luźne. To chyba będzie oszczędniejsze wyjście niż cięcie, przegryzanie i przepalanie? Do roboty. Detoksykacja i uwolnienie a la Houdini.
– Komenda początkowa nieprzyjęta. Dostęp odrzucony.
– Jaja sobie robisz? Co to miało znaczyć?
– Brakuje kodu dostępu.
– Jakiego, jebem ti majku, kodu dostępu? To moja własna głowa, perkelel
– Dziękuję. Kod przyjęty. – Co?
– Fińskie przekleństwo. Sam tak ustaliłeś.
– To do roboty, perkele saatani vittuu!
A potem siedział we wnętrzu własnej głowy, na łące, otoczony diamentową mgłą, objęty ramionami przez projekcję własnego bionicznego wszczepu, który przybrał postać erotycznego marzenia zakochanego w anime dewianta, i czekał. Przed jego oczami powoli rozwijał się poziomo migotliwy pasek otoczony halo, jak prosty kawałek tęczy. Domyślił się, że to pasek stanu. „Proces w trakcie. Proszę czekać”.
Więc czekał.
Niecierpliwiąc się coraz bardziej. Pułapka. Kocioł. Najbardziej jednak nie dawała mu spokoju myśl o tamtych. Miał nadzieję, że Spalle i Sylfana nie doczekają się niczego, więc pójdą do gospody i spotkają Warfnira. Tylko że dla nich, dla niego i Grunaldiego, otrutych oparami, obitych, związanych i wrzuconych do jakiejś piwnicy, niewiele z tego wynikało. Jak zwykle spieprzył operację. Słabo nadawał się na dowódcę i marnie grał w zespole. Wyznaczył im zadania rezerwowe, dwa punkty spotkaniowe i już. Jak zwykle uznał, że sam jakoś sobie poradzi, i nie przygotował żadnego zabezpieczenia. A tymczasem wlazł w kocioł. Ordynarny, najprostszy z możliwych. Oczywisty do przewidzenia.
Wystarczyło przyjąć do wiadomości, że pozostali rozbitkowie też są aktywnymi graczami. I mają swoich ludzi. Przypadek van Dykena dowodził tego chyba wystarczająco dobitnie.
Pasek stanu rozwinął się do końca i Drakkainen spłyci nagle do ciemnej, wilgotnej piwnicy, w ból głowy, zapach stęchlizny i smród spoczywającej na nim sieci. Jeden bolesny punkt w połowie żuchwy rwał, pulsował i puchł na wyścigi. W ciemnościach majaczył leżący pod ścianą tobół, również opakowany siecią i leżący nieruchomo. Jak to leciało?
Oldurme… – zabić… czas teraźniejszy, koniugacja trzecia, tryb ciągły… „zabijaj”. Ale to było: nei oldurme. Onu nei oldurme! Kahdin onu istyor sahgul! „Nie zabijaj go! Ona chce go żywego!” – chyba. Amitrajski. Chyba.
Więc jest jeszcze jakaś „ona”. Kahdin… Nie zwykła „ona”. „Ona” z szacunkiem. „Ona – ta wielka”. Tylko która? FreihorT? Callo? Jakaś inna wielka? Miejscowa?
Grunt, że chce żywego.
Ból głowy napłynął gdzieś znad potylicy i rozlał się na skronie. Ciężki, mdlący, kacowo-migrenowy, do towarzystwa z ostrym rwaniem w obitej szczęce. Vuko poruszył gwałtownie dłońmi, śliski, mokry rzemień spadł na brukowaną posadzkę, zrzucił z siebie sieć, a potem zwinął się w gwałtownych spazmach, wymiotując tak gwałtownie, że omal rozbił czoło o kamienie. Łzy pociekły mu po twarzy, gorące i wielkie jak groch. W powietrze wzbiła się cuchnąca para. Grunaldi ani drgnął.
Drakkainen poczekał, aż żołądek przestanie mu fikać koziołki, ostatni raz splunął słonawą, gęstą plwociną i pozbierał się na nogi.
Grunaldi miał puls. Wyczuwalny na tętnicach umieszczonych inaczej niż u człowieka, bardziej z tyłu, na karku. Słaby, nierówny, ale miał.
Nie wiedzieli, którego „ona chce”, więc oszczędzili obu. Krzepiące.
Przygotował sobie rzemienie i sieć, żeby założyć je szybko, kiedy usłyszy kroki, i obmacał piwnicę. Zwykłe zasobowe pomieszczenie, zastawione jakimiś beczkami, płożone wapiennymi ciosami, obrośniętymi wykwitami saletry i jakby mchem. Pod sufitem wisiały rzędy jakichś połci i wrzecionowate rybie tusze najeżone ostrymi płetwami, wszystko pachnące dymem, wyschnięte i sztywne. Drzwi, rzecz jasna, były zamknięte na dębowe Atakować je za pomocą resztek magii czy czekać?
Nie miał czasu czekać. Tamci być może właśnie podrzynali gardło Spalle albo gwałcili Sylfanę tuż przed poderżnięciem jej gardła.
Co gorsza, byli nieprzyjemnie, wcale nie średniowiecznie sprawni. Nie miał więzów, więc niby mógł czekać, aż ktokolwiek tu zajrzy – przynieść wody, sprawdzić lub zabrać któregoś na przesłuchanie, ale to mogło nastąpić jutro albo Bóg wie kiedy. Na dodatek mogli go przedtem znowu odurzyć, przyjść w pięciu i wyprowadzić z ostrzem na gardle. Teoretycznie miał udawać związanego i naćpanego, lecieć przez ręce, a potem wykorzystać element zaskoczenia. Tyle że to się nie musiało udać.
– Poświeć mi, Cyfral – mruknął i wziął się do przeszukiwania piwnicy w towarzystwie fruwającej wokół niego, jarzącej się złocistym blaskiem wróżki. Zwieńczone beczkowym sklepieniem pomieszczenie ciągnęło się w głąb, mroczne, kamieniste i wilgotne, ozdobione gronami prawie-pajęczyn, zamieszkałych przez niezupełnie-pająki. Po ścianach śmigały jakieś członowane stworzenia wyposażone w nieprzyjemne kolczaste odnóża i pęki okrągłych °czu, mżących wyraźnie zielonkawym blaskiem. Sterty beczek jakichś trunków, z których dobiegał aromat procesów fermentacyjnych, kiwające się tuż nad głową przewieszone przez kije rzędy połci, ryb i bezkształtnych, koślawych kiełbas, skrzynki przesypanych piachem dziwacznych bulw, zwoje sznura, jakieś metalowe elementy zawieszone na gwoździu, kilka drewnianych wiader wetkniętych jedno w drugie. Nawet jeśli wyważy drzwi, to wyskoczy na zewnątrz zbrojny w kubeł i kiełbasę?
Tuż przy wielkiej, poczerniałej od wędzenia szynce zakończonej nogą o takim kształcie, że doprawdy nie chciało się dociekać kształtu całego stworzenia, wysoko pod sufitem w drewnianą półkę wbito nóż. Toporny, wyklepany na kolanie, z drewnianym trzonkiem i pordzewiały, ale jednak nóż. Tak żeby ktoś, kto schodzi w mroki piwnicy urżnąć kawałek mięsa, nie musiał go szukać. Jakiś bardzo zacny i przemyślny człowiek wbił nóż w półkę akurat pod ręką, lecz w miejscu, w którym nie zauważy go nikt, kto nie przyszedł tu po plaster prśuta, tylko oszacować, czy pomieszczenie nadaje się na areszt.
Zabrał jeszcze drewniany skopek i wrócił do Grunaldiego. Rozciął mu sieć i więzy na nadgarstkach i kostkach, a potem spróbował cucić. Żeglarz mamrotał coś, zaczął się nawet poruszać, ale niemrawo i beznadziejnie. Vuko znalazł gliniany dzbanek, pachnący resztkami tego koszmarnego drożdżowego piwa, później odbił szpunt i napełnił go z beczki. Cokolwiek się działo, Ludzi Ognia budziło się, cuciło i leczyło przede wszystkim piwem.
A potem ledwo zdążył podstawić skopek i przytrzymać przyjaciela za ramiona, by nie rozwalił sobie czoł o krawędź wiadra.
Pomogło niewiele. Grunaldi potrząsnął głową jak byk, pieczołowicie odgarnął kosmyki pomarańczowych włosów z twarzy, poruszył ustami na różne sposoby, jakby usiłował sobie przypomnieć, jak się mówi, wskazał kiwające mu się nad głową kształty i uroczyście oznajmił: „Ryba!”. Po czym upadł na bok i zaczął chichotać. Beznadziejne.
Drakkainen ułożył go tak, by się nie zadławił, i wrócił do przeszukiwania piwnicy.
„Nie przestawaj kombinować” – powtarzał Levisson. „Cały czas coś rób. Uwolnij improwizację. Wszystko jest bronią. Sytuacje beznadziejne zdarzają się rzadko”.
Piwnica ciągnęła się jeszcze kilka metrów i kończyła ścianą zastawioną wielkimi beczkami, leżącymi denkami do przodu. Instruując półgłosem i gestami Cyfral, jak latającą latarkę, przeszukał półki, ściany, kosze i podłogę. Szybko i nerwowo, ale systematycznie. Przeanalizował przebieg belek. Układ kamieni. Zajrzał do dzbanków. Nie wiedział, czego szuka. Czegoś. Wszystko jest bronią. Wszystko może być wyjściem z sytuacji albo do czegoś posłużyć.
Opukał tarasujące koniec piwnicy beczki i stwierdził, że nic ich nie ruszy. Po pierwsze, w każdej można by upchnąć krowę, po drugie, leżały jedna na drugiej i blokowały się o sufit. Jakoś je napełniano, tylko jak? Większość została zabita drewnianymi szpuntami. Kiedy je poluzował, z wnętrza pociekło coś lepkiego, pachnącego drożdżami i jakby syropem na kaszel. Jedna z beczek natomiast miała zamiast szpuntu prymitywny metalowy kurek z zaworem, ta jednak była pusta. Przekręcanie zaworu nic nie dawało. Taki kurek przydałby się raczej na beczce, z której korzystano. Obejrzał jeszcze raz podłogę i zobaczył pokaźną plamę po kałuży wina przy innej beczce, owszem, z wetkniętym zamiast szpuntu kurkiem. Odbito szpunt, podstawiając naczynie, po czym natychmiast wbito tam kurek, ale i tak się narozlewało. Wrócił do tej pustej beczki, bo nie dawała mu spokoju, i spróbował poruszyć wszystkim, czym się dało. Opukał ją, starał się targnąć na boki, obmacał kurek. Cyfral unosiła się przy jego głowie, świecąc ze sceptycznym i zatroskanym wyrazem twarzyczki.
Kurek obrócił się w bok raczej przypadkiem, w wyniku chaotycznego szarpania, otwierania i zamykania zaworu. Obrócił się gładko w prawo, przekręcając pod kątem prostym, ale dalej już nie chciał. W drugą stronę ustawiał się normalnie w dół i też nie chciał dalej. Obrócił go ponownie i szarpnął. Szczęknęło, po czym mające prawie metr średnicy denko beczki wyskoczyło do przodu i uchyliło się w stronę Drakkainena niczym właz. W środku było ciemno, cuchnęło stęchlizną i piwnicznym chłodem, ale brakowało choćby najlżejszego aromatu wina. Nic. Tylko stęchlizną, stare drewno i kurz. I lekki powiew na twarzy. Ledwo wyczuwalny.
– Do środka – syknął do Cyfral. Zrobiła oburzoną minę, ale posłusznie śmignęła do wnętrza beczki jak wielka płonąca ćma.
– Tunel – oznajmiła, wynurzywszy się po minucie. A potem kolejna piwnica.
– Idziemy – rozkazał.
– A Grunaldi?
– Jest do niczego, a tu będzie bezpieczny. Wrócę po niego.
– Zrobią z niego zakładnika, jeśli go zostawisz.
– Słusznie.
Wleczony pod pachy Grunaldi już nie wymiotował, ale nadal nazywał różne mijane przedmioty i pękał ze śmiechu. Oznajmił: „mięso”, „dzbanek”, „skopek”, a wreszcie „beczka”. Vuko przeczołgał się przez beczkę na drugą stronę, odwrócił się, wlazł jeszcze raz i przeholował przyjaciela, ciągnąc go na wznak za kaftan. Denko można było od wewnątrz uchwycić za prosty żelazny rygiel, zamknąć, a później przekręcić go, blokując klapę.
Drugie pomieszczenie było podobne, tylko znacznie suchsze i nie składowano tu żywności. Pośrodku na krótkim łańcuchu wisiała metalowa lampa, tylko że nie miał nic, czym mógłby ją zapalić. Łańcuch przewleczono przez ucho wbite w sufit i zaczepiono na ścianie. Spuścił lampę, odetkał korek i stwierdził, że w środku chlupoce i zieje znajomym odorem smoczej oliwy, czym prędzej włożył zatyczkę na miejsce i zdjął metalowy kapturek z knota, który natychmiast zaczął dymić, po chwili rozżarzył się, a w końcu fuknął małym żółtym płomyczkiem.
Pomieszczenie wypełniały półki, na których stały obite skórą i okute nieduże skrzynki, a w środku leżał majątek. Złoto, srebro, jakiś inny metal połyskujący srebrzyście i jakby świecący od środka. Monety – okrągłe, kwadratowe, w postaci podłużnych płytek, z dziurką pośrodku i bez, sztabki, siekance, złom, płacidła, liczmany i tokeny. Mieszanina. Mnóstwo.
Skarbiec.
– Cudownie – powiedział do Cyfral. – Marzenie włamywacza. Tylko że jakby nie o to chodzi. Może jesteśmy bogaci, ale i udupieni.
– Złoto – oznajmił Grunaldi i zachichotał. – Lampa.
– Niemożliwe, żeby za każdym razem, kiedy chce odłożyć utarg, czołgał się wśród kartofli i przełaził przez beczkę. Po prostu niemożliwe.
Posadził Grunaldiego na podłodze i dał mu do zabawy skrzynkę monet, po czym obszukał pomieszczenie, przyświecając sobie lampą.
– Numizmatyk… – wymamrotał. – Szkoda, że składuje gotówkę, zamiast inwestować w cenne sztuki broni.
– Tamto wygląda jak drzwi – podsunęła ostrożnie Cyfral.
– Jasne, że tak – odparł. – Tylko że nie w tym problem. Jesteśmy w środku skarbca, a skarbce, nie pamiętam dlaczego, zamyka się zwykle od zewnątrz. Ile zostało tych twoich małych, pożytecznych siostrzyczek?
– Szczypta. Możesz przenieść ołówek, zmienić kieliszek wody w kieliszek wódki albo podpalić wróbla. Trudno to opisać. Wszystko zależy od tego, co postanowisz zrobić. W każdym razie niewiele.
Drakkainen powiedział coś po fińsku, po czym uniósł lampę i ostrożnie obszedł ponownie pomieszczenie. W jednym końcu znajdowały się solidne, okute drzwi, do których prowadziły kamienne stopnie. Drzwi nie miały widocznego zamka i były zamknięte na głucho. Uniósł kaganek i obwiódł je dookoła, obserwując uważnie płomień.
– Ten przewiew to nie stąd – zawyrokował. Obszedł trzeci raz pomieszczenie, unosząc i opuszczając lampę przy półkach, wokół skrzyń, skórzanych worków i beczek.
– Beczki – powiedział Grunaldi, kiwając się na podłodze.
– Właśnie. Znowu beczki – zgodził się Drakkainen. – Można trzymać kosztowności w beczkach, ale po co właściwie? Może to szczególnie drogie trunki?
Trzy spore beczki leżały pod ścianą ustawione w piramidę, wciśnięte w kąt obok półek. Vuko kucnął i powiódł lampą wokół denek. Pociągnął nosem przy szpuntach.
– Piczku materinu, jakby brandy z domieszką travaricy. Też bym trzymał w sejfie.
Płomień zadrżał i wychylił się lekko w bok.
– Ta. Najniższa. Znowu.
Tym razem nie było kurka, tylko drewniany szpunt.
– Najwyżej skąpiemy się w koniaku – oznajmił cicho, szarpiąc drewniany kołek jak chory ząb.
Ale beczka była pusta. Drakkainen poświecił lampą i zajrzał do dziury, po czym wyprostował się.
– Dziurka od klucza – oznajmił. – Nie jest dobrze. Ale ciągnie stamtąd zimnem. Pomyślmy. To nie może być szczególnie wymyślny zamek. Cokolwiek, byle nie dało się otworzyć końcem noża albo na siłę. W tym poczciwym świecie klucz przy pasku jest wart tyle, ile u nas czytnik siatkówki. Dobra, Cyfral. Trzeba przestawić ząbki zapadki. Prawdopodobnie pojedyncze, tylko żeby uwolnić rygle. Przypuszczalnie jest to suwliwy rygiel z naciętymi rzędem trybami, przemieszczany obrotem klucza albo unoszony wahadłowo. Prawdopodobnie kowalska robota. Wysyłaj swoje scissor sisters. Otworzyć zamek, abrakadabra perkele1.
Wyciągnął dłoń w stronę denka, rozstawiając idiotycznie palce w sposób, który wydał mu się wystarczająco magiczny. Wionęło mrozem, wokół jego dłoni zamigotała lodowata mgła, która wsnuła się przez dziurkę od klucza. Z wnętrza beczki rozległo się kilka metalicznych stuków i zgrzytów, ale nic więcej nie nastąpiło.
– Wstrzymaj je na moment, Cyfral. Stać, haista paa-ska!
Ostrożnie wczołgał się przez beczkę, otworzył rygiel i wsunął się do sąsiedniego pomieszczenia. Wrócił po paru sekundach, dzierżąc tryumfalnie wąski pasek słoniny, którą stopił nad płomieniem lampy, wpuszczając krople tłuszczu po ostrzu noża do wnętrza zamka. Odciął jeszcze kawałek tkaniny od brzegu nogawki, nasączył tłuszczem i wetknął do środka owinięty wokół drzazgi odstruganej od półki.
– Dobra – powiedział wreszcie, rzucając patyczek na ziemię. – Teraz powinno pójść łatwiej.
Zamek najpierw zaskrzypiał z wysiłkiem, po czym wydał z siebie dziarski żelazny klekot i ucichł.
– Cyfral, za mną. Grunaldi, prześpij się. Ja tu wrócę. Czego ryczysz, kretynko?
– Wszystkie umarły – chlipnęła. Zwiadowca spojrzał na sufit.
– Będą następne, zobaczysz. Zaraz zrobimy nowe – obiecał jej.
Pchnął denko, które odchyliło się na zawiasie, i wczołgał się do wnętrza.
Zaraz za beczką korytarz rozszerzał się i można było stanąć na nogi, by nie wędrować w ciemnościach w pochylonej, okropnie niewygodnej pozycji. Brukowana była tylko podłoga, natomiast ściany i sufit wyłożono szalunkiem z desek i podparto drewnianymi stemplami.
Korytarz zakręcał gwałtownie, po czym ciągnął się ze dwadzieścia kroków, wyraźnie wznosząc się w górę.
Vuko co chwilę przystawał i nasłuchiwał, a potem ruszał dalej. Z każdym krokiem robiło się coraz zimniej.
Na końcu tunelu znajdowały się kolejne solidne drzwi, zamknięte na potężną zasuwę. Drakkainen palnął się w głowę o belkę stropową, wymamrotał coś po chorwacku o zafajdanych kurduplach, później po fińsku na temat współżycia z reniferem.
Odciągnął zasuwę, zdmuchnął lampę i wyjrzał ostrożnie.
– Nabrzeże – szepnął.
Otwór znajdował się metr nad linią wody, od góry nakryty deskami pomostu. Spojrzał w górę i stwierdził, że część z nich przepiłowano, tworząc sprytnie zamaskowaną klapę, zamkniętą na żelazny rygiel.
– Dobrodoszli. Ja hou – mruknął. – Cwany, wędzony stary śledź. A jednak nie pomogło. Wpadł bidak, i to przeze mnie.
Otworzył klapę i wyślizgnął się na pomost, a potem otrzepał ze śniegu. Nabrzeżna uliczka była pusta. Jego mgła zdążyła zrzednąć, ale wciąż wisiała nad osadą, mroźna i przykra. Widoczność sięgała może piętnastu metrów.
Schował nóż w rękawie i okręcił nadgarstek łańcuchem od lampy, zwieszając ją swobodnie z dłoni.
– Dobra – oznajmił. – Are you readyfor the rock7. Najpierw zajrzał do gospody. Wsunął się ostrożnie,
lecz sala ziała pustką. Ani śladu Warfnira. Brak Sylfany. Nieobecny Spalle. Przy ogniu, za stołem siedziało jedynie dwóch zacnych żeglarzy, ponuro obserwując kaganek na stole oraz rozbabrany kadłub pieczonego ptaka i pociągając z rogów. Obcy przybysz z lampą w dłoni, który wszedł, wpuszczając do wnętrza zawieję, został obdzielony obojętnymi, lekko zniecierpliwionymi spojrzeniami, po czym obaj dżentelmeni powrócili do obserwacji tańca płomieni na palenisku.
– Witajcie, zacni żeglarze, i niech bogowie nie zwracają na was uwagi – zagaił ostrożnie Vuko, siadając na ławie i stawiając swoją lampę na stole. – Myślałem, że spotkam tu mojego druha. Postawny mąż, młody i dobrze ubrany.
– Niebieski płaszcz wyszywany złotem, obszyty drogim futrem, srebrne zapinki, haftowane buty i drogi miecz z cyzelowaną głowicą? – spytał karczmarz, niski, krągły jegomość o rozłożystej brodzie zaplecionej w dwa warkocze. Drakkainen skinął głową.
– To on.
– Wypił dzbanek grzanego piwa z korzeniami, a zapłacił jak styrsman. Strasznie gadatliwy i ciekawski człowiek. Gdyby nie był taki zacny i szczodry, to wydawałby się irytujący. Zgadał się jednak z wędrownym kupcem który mieszka u mnie na zimę, i razem gdzieś wyszli.
– Czy to był niski, chudy cudzoziemiec z Południa, z czerwonymi bliznami po jakiejś chorobie na twarzy, imieniem Szkarłat? Wyglądał jak dziwny Amitraj?
– Nie, to był ktoś z naszych stron. Może z Ziemi Słonej Trawy albo gdzieś z gór, może od Ludzi Niedźwiedzi. Sprzedawał tu skóry jesienią. Ma wóz z towarem i trzech ludzi. Mieszkają w zapasowej łaźni. A jacyś południowcy to zimują u Wędzonego Ulle, tego, co to jest chory, jednak wszyscy twarze mają normalne, bez blizn.
– Wrócę tu – zapowiedział Drakkainen. – I wtedy kupię twojego miodu, a zapłacę nie gorzej niż mój przyjaciel, pierwej muszę go jednak znaleźć. Powiedz mi tylko, jak dawno wyszedł?
– Nie tak dawno. Po porze śniadania. Najwyżej z raz dołożyłem drew.
– Jakieś pół dzbana temu – zauważył ten drugi.
Vuko wyszedł znów w biały tuman i drobny, siekący w twarz śnieg. Nabrzeżem przeszedł jakiś człowiek z kubłem w dłoni, otulony aż po nos futrem. Drakkainen odczekał, aż zniknie we mgle, a potem świsnął z pomostu stojącą tam beczkę, przyturlał ją do ściany gospody i rozejrzał się ostrożnie.
– Kiepski pomysł, będzie ślisko – mruknął.
Jak najciszej wlazł na beczkę. Zatrzeszczała pod jego ciężarem, ale wytrzymała. Szczyt dachu wieńczył rząd drewnianych krzyżaków, sterczących jak rogi. Chyba miały za zadanie stabilizować strzechę. Miał nadzieję, że to fragmenty więźby dachowej i że będą solidne. Przytrzymał się krawędzi dachu, a potem rozkręcił lampę nad głową na całą półtorametrową długość łańcucha i cisnął. Udało się za trzecim razem, kiedy wgramolił się na brzeg dachu, utrzymując cały ciężar ciała na wbitym w strzechę nożu. Łańcuch wyślizgnął mu się z dłoni i przez okropny moment Vuko myślał, że stracił lampę, ale łańcuch owinął się wokół sterczących w niebo rogów i został na dachu, tyle że koniec leżał dobry metr od jego dłoni. Ostrożnie wspiął się po przysypanej warstwą śniegu pokrywie ze śliskich młodych pędów, kilka razy dźgając nożem strzechę, wbijając palce pomiędzy gałązki faszyny i zrzucając podeszwami śnieg na ulicę, ale nikt go nie zauważył. A potem rozciągnął się na całą długość i chwycił koniec łańcucha.Jesienią po prostu przebiegał po kalenicach dachu ale teraz musiał walczyć o każdy krok na śliskiej warstwie śniegu i lodu, więc wędrował niemal na czworakach, przygięty jak paralityk, czepiając się, czego się dało, i wymacując podeszwami oparcie.
Na podwórcu Wędzonego Ulle stał jakiś facet w kosmatej futrzanej pelerynie i spiczastej czapce z klapkami osłaniającymi uszy i kark. Przypuszczalnie z jej powodu nie usłyszał chrzęstu śniegu na dachu ani nie zwrócił uwagi na spadające wokół małe lawiny. Drakkainen, niewiele myśląc, rzucił nóż na dziedziniec i równocześnie skoczył tamtemu na ramiona. Uderzenie dosłownie wbiło strażnika w ziemię, Vuko, amortyzując upadek przewrotem przez bark, usłyszał okropny drewniany huk, z jakim czaszka tamtego grzmotnęła o bruk. Sam, przetaczając się po ośnieżonych kamieniach, rąbnął plecami o ocembrowanie studni, boleśnie, ale chyba niegroźnie. Zerwał się na nogi, podnosząc z ziemi nóż i odkręcając łańcuch z lampą owinięty wokół pasa, lecz nie było potrzeby. Tamten leżał twarzą do kamieni, w powiększającej się brązowej plamie topniejącego śniegu, palce jednej dłoni podrygiwały mechanicznie, jakby każdy żył własnym życiem. Kiedy zwiadowca dokuśtykał do niego, strażnik skonał albo był w śpiączce. Z uszu płynęła mu krew, a twarz wyglądała jak zmiażdżona papierowa maska. Drakkainen rozejrzał się nerwowo i przypadł plecami do ściany, jednak w domostwie panowała cisza. Łomot na podwórzu nikogo nie zainteresował. Chwycił trupa pod pachy i wciągnął w podcienia, do drewutni, po czym zgarnął trochę śniegu z dachu i zadaszenia studni, żeby choć odrobinę zamaskować plamę krwi na bruku.
Kiedy wytarł tamtemu twarz garścią śniegu, okazało się, że to z pewnością nie Szkarłat. Mężczyzna też miał płaską twarz z małym, haczykowatym nosem, ale skóra była bardzo jasna, bez blizn. Był też bardzo krótko ostrzyżony, właściwie ogolony na czaszce. Nie nosił amuletów, dokumentów ani niczego charakterystycznego. Vuko skonfiskował ciężki, przypominający kukri tasak, z klingą najeżoną na brzegach zupełnie bezsensownymi dodatkowymi ostrzami, prostymi albo zakrzywionymi jak haki. Obejrzał broń krytycznie, lecz odłożył na bok. Mężczyzna miał jeszcze przy pasie skórzaną pochewkę zawierającą narzędzie składające się z obszytej skórą krótkiej rękojeści zaopatrzonej w półksiężycowate ostrze umieszczone z boku, jak głowica miniaturowego toporka. Być może była to skrobaczka do skór, nóż do przycinania liści na cygara, brzytwa, a być może jakiś morderczy kastet. Drakkainen postanowił tymczasem wykorzystać narzędzie w taki sposób, zanim nie trafi się sposobność skręcania cygar. Zabrał nieszczęśnikowi jeszcze pas, bo własny mu zabrali, futrzaną pelerynę z wysokim kołnierzem i podniósł z dziedzińca spiczastą uszankę. Wepchnął trupa w róg drewutni i przewrócił na niego stertę porąbanych polan ustawionych pod ścianą. Narobił hałasu, ale to również nikogo nie obeszło.
Otworzył drzwi w podcieniu i wślizgnął się w mrok domostwa i ciężki smród dziwnych kadzideł wiszący w stęchłym powietrzu.
Szedł na chybił trafił, nigdy nie był tu w środku. Domostwa, zbudowane według przepisów tajemniczej Pieśni Ludzi, wewnątrz jednak różniły się między sobą, pomieszczenia miały rozmaity rozkład, zależny od trybu życia właściciela. Drakkainen sunął plecami po ścianie, z zębatym kukri w opuszczonej dłoni i ze zwisającą lampą na łańcuchu w drugiej. Dom jednak wydawał się pusty. Co kilka kroków zatrzymywał się, lecz słyszał tylko własny oddech. W dworzyszczu panowała cisza.
Zajrzał za jakieś drzwi, uchylając je ostrożnie, zobaczył jednak tylko okute skrzynie i drewniane łoże zarzucone futrami, najwyraźniej nieużywane.
Dom był stary, mroczny, podzielony belkowanymi ścianami jak labirynt, co gorsza, deski skrzypiały pod nogami. Vuko stawiał stopy jak najostrożniej i z brzegów desek, prześlizgując się wśród cieni i mrocznych zakamarków niemal bezgłośnie, ale strasznie wolno, nasłuchując co kilka kroków.
Kolejne pomieszczenie było chyba kuchnią, tymczasowo zmienioną, zdaje się, w rzeźnię. Kamienna podłoga i solidny, zbity z grubych dech stół zbryzgane były krwią, na blacie leżały przesiąknięte posoką gałgany, sagan z gorącą jeszcze wodą, sterta świeżo podartych szmat, mały, wąski nóż z kościaną rękojeścią, zagięta igła, cynowy kubek oraz maleńka metalowa buteleczka pokryta cyzelowanym ornamentem.
Za stołem o ścianę oparto złamany wpół tobół, okręcony lnianym płótnem z plamami krwi i opleciony rzemieniem.
Drakkainen podszedł i czując, że serce zatrzymuje mu się w piersi, rozciął rzemień i powoli rozchylił płótno.
Ujrzał obcą, płaską twarz, wywrócone orzechowe oczy podkreślone od dołu półksiężycem białkówki i rozchylone usta pełne drobnych zębów, różowych od krwi.
Na czole mężczyzny ktoś nakreślił palcem umoczonym we krwi kółko i przeciął je pionową linią.
Obejrzał ostrożnie stół, rozrzucone wokół medyczne szpargały, starając się nie wdeptywać w krew, i stwierdził, że to, co widzi, to nie ślady tortur lub mordu, ale pospiesznego opatrywania ran. Co najmniej trzech ludzi łatało się tu na chybcika, zostawiając wokół mnóstwo nerwowych śladów, jednego, najciężej rannego, nie udało się uratować, pozostali założyli sobie nawzajem opatrunki, zażyli przeraźliwie i podejrzanie cuchnącego jakimiś skomplikowanymi alkaloidami roztworu z kubka i wyszli w pośpiechu. Został tylko owinięty szmatami trup.
Wszystko odbyło się może dziesięć minut temu.
Wyślizgnął się z kuchni z okropnym przeświadczeniem, że wpadł w jakąś obłędną pętlę, w której rozmija się z innymi i błądzi po omacku jak we mgle, napotykając same puste pomieszczenia, podczas gdy wszystko odbywa się gdzie indziej i bez jego udziału. Sytuacja robiła się coraz gorsza, coraz bardziej powikłana i absurdalna.
W domu panowała cisza, lecz w jakimś momencie dobiegł Drakkainena odległy, stłumiony dźwięk, zupełnie nierozpoznawalny. Ktoś jęknął? Krzyknął, ale z daleka? Ktoś kogoś zawołał na ulicy?
Sam miał ochotę kogoś zawołać. Kogokolwiek.
Następne drzwi, takie same jak wszystkie inne, zaopatrzone w żelazny skobel, przybity solidnymi kowalskimi gwoździami i zamknięty żelazną przetyczką wetkniętą w ucho. Skobel w środku domu?
Ostrożnie zdjął przetyczkę, a potem pchnął drzwi końcem ostrza.Omal nie udławił się od ciężkiego zaduchu kadzidła, amoniaku, brudnych ludzkich ciał i zastałego powietrza. W korytarzu było ciemno, jednak w porównaniu z zamkniętą izbą i tak padało stamtąd światło. W półmroku zobaczył skłębionych wewnątrz, leżących na siennikach ludzi. Kilku mężczyzn, dwie kobiety, stara i młoda, przytulone do siebie, kilkoro dzieci w różnym wieku. Zwinięci w kłębek, półprzytomni i nieruchomi. Na środku podłogi stało metalowe naczynie, z którego cienką strużką sączył się kadzidlany dym. Wysnuwał się przez otwory w pokrywce i wypełniał komorę pod sufit siną mgłą.
Drakkainen zasłonił twarz rękawem i wszedł do środka, pilnując, żeby mieć ścianę za plecami.
– Dzień dobry, Ulle – wymamrotał.
Kupiec był niemal nie do poznania. Blady, wynędzniały, ze skołtunioną brodą, kiwał się na barłogu, wargi miał pokryte strupami i błędne, nieprzytomne oczy. Miał na sobie jakieś portki i koszulę, jakiś odpowiednik ciepłej bielizny albo piżamy, kiedyś chyba z kosztownych tkanin i wyszywane, obecnie zmienione w poplamiony i podarty łachman, cały w żółtawych zaciekach.
Drakkainen wyjrzał z niepokojem na korytarz, ale dom wciąż wydawał się kompletnie pusty.
– Wychodzimy, Ulle – powiedział. – Już koniec. Wychodźcie wszyscy.
Uniósł kupca za ramię i postawił na nogi. Wędzony Ulle zatoczył się i oparł o ścianę. Pozostali patrzyli na Drakkainena nieruchomo albo leżeli na siennikach i nie reagowali na nic.
– Szybciej! – syknął. – Wstawajcie! Wychodzić, zanim wrócą.
W końcu musiał ich wywlekać. Ciągnąć za ramiona przewieszone przez własny kark, wynosić niemal na rękach. Kiedy stawiał jednego, następny osuwał się na siennik. Wyślizgnął się na korytarz i nasłuchiwał przez chwilę, po czym otworzył drzwi na dziedziniec i powypychał ich jedno za drugim prosto w śnieg i mróz, kaszlących, słaniających się na nogach.
Ostatnia była starsza pani, którą wywlókł na sienniku.
Młoda kobieta przygarnęła do siebie dziecko, jeden z mężczyzn zaczął pełznąć w kierunku drewnianych drzwi w przeciwległym końcu podwórza, gdzie chyba było tylne wyjście do zaułka.
Ulle usiłował coś powiedzieć, ale kaszlał tylko i bełkotał niezbornie.
– Harła… Sharlah… Skarl… za… zabili Unfgara… i mojego starszego… żółte oczy… codziennie… złoto na oczach… złote bielmo… przy… przywieźli duchy… dym… lepszy niż łańcuch… Szkar… ten czerwony… potwór… zabij… czekali na ciebie… złote bielmo… nie ma nikogo… nie ma przyjaciół… nikt nie przyszedł… boją się choroby…
– Dobrze już – przerwał Drakkainen. – Wędzony, skup się. Gdzie jest wejście do piwnicy? Do piwnicy i drzwi do skarbca. Musimy je na chwilę otworzyć. Rozumiesz, co mówię?
Kupiec rozkaszlał się znowu, po czym zwymiotował na śnieg.
– Gdzie wejście do piwnicy? – wyskandował Drakkainen z okropnym poczuciem, że wszystko idzie nie tak, jak trzeba, i rozpada się w chaos. Miał wrażenie, że powinien być w kilku miejscach równocześnie. Wyciągać Grunaldiego ze skarbca, szukać Sylfany i Spalle, sprawdzić w porcie przy okręcie, tropić Warfnira i jego tajemniczego informatora. Znaleźć Szkarłata i jego ludzi, zanim oni znajdą jego. Wszystko naraz. Kompletna porażka.
Potrząsnął kupca za ramiona, po czym natarł mu twarz śniegiem.
– Gdzie wejście do piwnicy?! Gdzie trzymasz broń?!
– Duchy wychodzą z lampy – powiedział całkiem wyraźnie Wędzony Ulle. – Słuchają. Pilnują. Wiele dni i wiele nocy. Ciemność. Duchy.
– Perkele – odparł tylko Vuko.
Znów wszedł do wnętrza i postanowił odtworzyć przebieg korytarzy w loszku, przyjmując za punkt odniesienia pomost i ukryte wyjście.
W efekcie znalazł wejście do piwnicy – klapę w drewnianej podłodze tuż obok kuchni, dokładnie w tym samym momencie, kiedy zaczęła się otwierać.
Kwadratowa, zbita starannie z grubych dech, idealnie wpasowująca się w podłogę i w innym wypadku właściwie nie do znalezienia. Uniosła się lekko, ukazując czyjąś głowę, i nie było czasu na nic bardziej subtelnego. Po prostu dopadł pokrywy dwoma susami i skoczył na nią, wbijając z powrotem w podłogę. Gdzieś na dole coś zwaliło się z okropnym łomotem i trzaskiem. Żelazne ucho, za które można było klapę dźwignąć, zwykły wygięty pręt przewleczony przez dwa otwory, wszedł na swoje miejsce i był ledwo widocznym śladem w ciemnych belkach. Podważył go końcem noża, wysunął, szarpnął właz do góry i bez namysłu wskoczył w ciemność.
Trafił na szerokie deski stanowiące stopnie schodów stromych niemal jak drabina, odbił się od nich i runął do przodu, w absolutny, aksamitny mrok. Przetoczył się, coś ze świstem śmignęło nad nim, stanął na przygiętych nogach i spuścił kawałek łańcucha okręconego nadal wokół nadgarstka, a potem zawinął lampą w powietrzu. Trafił kogoś w ciemnościach, rozległ się szczęk blachy, chlupot smoczej oliwy w zbiorniku i zduszony krzyk. Zawinął łańcuchem, wypisując w powietrzu skomplikowaną figurę, trafił jeszcze raz z boku, raz z dołu i raz nisko, gdzieś na wysokości kolana. Szarpnął łańcuchem, chwycił lampę w dłoń i wyjął korek, a potem chlusnął przed siebie w ciemność, wywinął się unikiem, rozkręcił znowu lampę i puścił łańcuch, posyłając ją w mrok. Usłyszał, jak z brzękiem odbija się od kamieni, po czym jego przeciwnik zapłonął nagle, rozświetlając piwniczny korytarz migotliwym blaskiem. Paliło mu się ramię, poła futrzanego płaszcza i kilka punktów na piersi i twarzy, gdzie trafiły krople. W migotliwym blasku widać było, że to również nie jest Szkarłat.
Mężczyzna wydał z siebie opętańczy wrzask, szarpnął zapinkę, zrzucając futro na ziemię, i zaczął oklepywać się po twarzy. Efekt był tylko taki, że zapaliła mu się dłoń. Wyszczerzył się w dzikim grymasie, po czym natarł gwałtownie, płonąc i wywijając jednym z pałaszy jeszcze tego ranka będących własnością Drakkainena.
Zwiadowca zrobił krótki ruch opuszczoną ręką, zakrzywione, najeżone odrostami ostrze przekoziołkowało w powietrzu i wbiło się tamtemu w pierś. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, jakby wpadł na ścianę, wydał z siebie chrapliwy wrzask, który zabrzmiał jak „Ifri-ja!”, i runął do przodu, chwytając Drakkainena za ramiona, chcąc najwyraźniej przyciągnąć go do swojej piersi i nadziać na sterczące do przodu ostrza. Vuko obrócił się wokół wykrocznej nogi, przechwytując nadgarstki napastnika, i rzucił go w ciemność z łoskotem, hukiem płomieni i rozbłyskiem iskier. Przytrzymał leżącemu dłoń i zakładając mu dźwignię na nadgarstek, obrócił go ze sterczącym z piersi ostrzem w dół, a potem przydepnął plecy. Wszystko razem trwało najwyżej kilka sekund. Futro leżące na ziemi i kaftan napastnika nadal się paliły kopcąc koszmarnym smrodem płonącej skóry i wełny.
Drakkainen podniósł swój pałasz i otworzył pierwsze drzwi, ale znalazł tylko komorę pełną jakichś narzędzi, koszy i łachów wiszących na kołkach.
Zaklął, otworzył kolejne, wślizgnął się do środka, unosząc płasko miecz, i nagle znieruchomiał. Przed nim stał Spalle, kredowoblady, z wykręconymi do tyłu rękoma, związanymi grubym sznurem, który oplatał mu też szyję i przechodził przez rozchylone usta. Żeglarz chciał coś powiedzieć, ale dławił się tylko wepchniętym między zęby grubym supłem i charczał. Za nim stała ubrana na czarno sylwetka, ramię obleczone czymś, co przypominało połyskliwą jaszczurcza skórę, obejmowało Spalle z przodu, przykładając mu do gardła lśniący jak lód przedmiot. Sztylet ze szklaną głownią, ostrą jak cierń, w której przelewała się jakaś oleista ciecz o nieprzyjemnie żółtawym kolorze. Igła dziwacznego ostrza opierała się o szyję Spalle.
Mignęła mu z tyłu twarz tamtego, obramowana przylegającym do czaszki kapturem, blada i płaska, z haczykowatym nosem. To był ułamek sekundy, po czym policzki w jednej chwili powlekły rozgałęzione czerwone plamy, pokrywając je jaskrawym śladem naczyń jak maską.
Szkarłat.
– Nic nie rób – poradził Szkarłat. – Nie mów, nie podnoś rąk, ani nawet jednego palca. Jeśli wykrztusisz cokolwiek, choćby szepniesz jedno tylko imię bogów, wbiję mu to w szyję. To jad żagiewnicy. Nawet nie próbuj. Teraz cofnij się. Wyjdź tyłem na korytarz. Powoli. Ani słowa. Wystarczy, że drgnie mi ręka. Ani jednego słowa.
Drakkainen posłusznie wycofał się na korytarz, ale nie opuścił miecza, wyszedł w tej samej napiętej pozycji, wymyślając kolejne sekwencje ruchów i wiedząc, że każda kombinacja jest za wolna i nie daje Spalle żadnych szans. Szkarłatowi wystarczy jakieś pięć dziesiątych sekundy. Zakończenie szklanego sopla w jego ręku było ostre jak igła chirurgiczna, pod ugiętą skórą Spalle zebrała się już mała kropelka krwi i potoczyła po szyi, zostawiając szkarłatną nitkę. Żeglarz zezował na mierzące w jego tętnicę ostrze i usiłował nie dławić się sznurem.
Zwiadowca wyszedł za drzwi, lecz stanął tak, by tarasować tamtemu przejście do schodów i klapy. Szkarłat wyszedł za nim, pchając przed sobą Spalle, chował się za jego ciałem doskonale, ukazując tylko ramię i mały fragment twarzy – jedno oko i paskudny, grafitowy, gadzi uśmiech. Nawet z pistoletem w ręku byłoby ciężko.
– Daj mi drogę do schodów – poprosił Szkarłat uprzejmie.
– Nie wyjdziesz – powiedział Drakkainen. – Na górze są już moi ludzie.
– Nie masz już żadnych ludzi poza nim – zauważył południowiec tonem towarzyskiej rozmowy. – Część zabiliśmy my, część ludzie króla Węży. Wielu czekało na ciebie w tym porcie, w domostwie tego, kto miał ci przekazywać wieści, i wokół niego. Skoro wydostałeś się z piwnicy, zrozumiałem, że to musisz być ty. Utrzymywanie przy życiu reszty niewiernych to marnotrawstwo czasu. To ciebie pozdrawia prorokini.
To mówiąc, cały czas szedł, powoli, krok za krokiem, osłaniając się od Drakkainena ciałem Spalle, mierząc mu w gardło szklaną drzazgą i kierując się w stronę drabiny.
Ciało jego towarzysza wciąż trochę płonęło, małe płomyczki pełgały na rozbryzgach oliwy na ścianach i podłodze, ale Szkarłat nie zwracał na to uwagi, tylko szedł.
– To ty nie masz ludzi – wychrypiał Drakkainen zduszonym głosem, drobiąc przed nim tyłem, z uniesionym mieczem. – Zabiłem wszystkich. A teraz, jeśli drgnie ci ręka, zginiesz jeszcze szybciej niż on. Rozdepczę cię jak robaka w jednej chwili. Nie masz mnie czym straszyć. Jestem Ulf Nitjsefni, Wędrujący Nocą. Jestem Pieśniarzem. Odsuń sztylet albo za moment zapłoną ci oczy.
– Daj mi drogę albo go zabiję. Zobaczysz, jak jad wyżera mu ciało. Będzie konał godzinami, wyjąc z bólu.
– Wychodzę pierwszy – powiedział Drakkainen już przy schodach, cały czas obmyślając rozpaczliwie kolejne plany i odrzucając je wszystkie. Był tylko pewien, że jeśli pozwoli Szkarłatowi pierwszemu wejść na drabinę, to zostanie zamknięty w piwnicy, a Spalle zginie.
Wszedł tyłem po schodach, unosząc ciężką klapę plecami i nie odrywając wzroku od Szkarłata i prowadzonego przed nim przyjaciela.
– Dalej – rozkazał Szkarłat. – Na dziedziniec. Niestety, nie rozpraszał się ani nie popełniał błędów.
Czubek szklanej drzazgi opierał o szyję Spalle, a sam chował się za zakładnikiem, pokazując jedynie niewielki kawałek ramienia. Nie było co marzyć o tym, żeby przerąbać mu ścięgno, trafić ostrzem w podobojczykowy splot nerwowy albo rdzeń kręgowy. Więc Vuko prowadził go tylko, przyczajony, z wystawioną do przodu dłonią i pseudomalajskim pałaszem trzymanym poziomo, z ostrzem na jej grzbiecie. Czekał na moment – ułamek sekundy, który nie nadchodził. Szedł napięty jak struna, wepchnąwszy te wszystkie „nie masz już ludzi”, „część zabiliśmy my, część Ludzie Węże” do jakiegoś zakamarka mózgu i zastawiwszy drzwi krzesłem. Na razie. Nieważne, to tylko blef. Później. Po kolei. Najpierw Spalle.
Kiedy wyszli na podwórzec, przede wszystkim zobaczył Grunaldiego. Żeglarz był blady, ale trzymał się na nogach, miał na sobie pas z mieczem i tulił w objęciach całe naręcze rozmaitego dobytku – własne futra, pas Drakkainena, drugi miecz, nóż i inne szpargały. Pozostali też prezentowali się odrobinę lepiej, w tym sensie, że nie tarzali się już w śniegu i nie pełzali dookoła jak robaki, ale stali mniej więcej na nogach. Jeden z mężczyzn, nie wiadomo – kolejny syn Ulle czy ocalały z jego ochroniarzy, otworzył jakąś komórkę i wyciągał z niej miecze, topory i oszczepy, które opierał rzędem pod ścianą. Ulle nadal przypominał widmo ojca Hamleta, ale narzucił na ramiona kawałek futra i też trzymał miecz, choć sprawiał wrażenie, że nie wie, co się z tym robi.
Rodzina Wędzonego Ulle wydała na widok Szkarłata jakiś pomruk, nie wiadomo, zgrozy, przerażenia czy wściekłości, i ruszyli na niego ślepym, zezowatym krokiem jak grupa zombie. Grunaldi upuścił z łomotem trzymane w ramionach przedmioty i sięgnął po miecz.
– Cofnąć się – ogłosił spokojnie Szkarłat. Wszyscy się zatrzymali, mała dziewczynka tulona przez matkę rozszlochała się rozpaczliwie. Tylko mężczyzna przy otwartej zbrojowni zważył w dłoni topór i szedł dalej, Ulle również spojrzał na swój miecz i po chwili wahania ruszył do przodu, stawiając stopy z takim wysiłkiem, jakby niósł na barana mistrza sumo.
Grunaldi znieruchomiał przyczajony, z wystawionym naprzód ostrzem, ale inaczej niż reszta. Oblizał wargi, jego wzrok skakał po dziedzińcu, widać było, że knuje coś w myśli, oblicza i waży szanse.
– Knutwarze – powiedział przyjaźnie Szkarłat – Knutwarze Płonący Psie. Poniesiesz karę.
Mężczyzna z toporem zacisnął szczęki, ale zrobił kolejny krok, dygocąc coraz bardziej, jakby dostał ataku febry.
– Knutwarze – powtórzył Szkarłat, patrząc mu prosto w oczy – kara.
Topornik wyglądał tak, jakby pchał niewidzialną ciężarówkę, jakby każdy krok kosztował go potworny wysiłek, od którego wystąpiły mu żyły na skroniach i czole.
– Kara, Knutwarze – powiedział jeszcze raz Szkarłat.
Mężczyzna opadł na kolana, jakby nagle przygiął go straszliwy ciężar, wyglądało to jak pojedynek zapaśniczy z niewidzialnym przeciwnikiem. Pochylił się, dysząc ciężko, a potem, wykrzywiony jakby z bólu, ze wszystkich sił starał się nie położyć dłoni na bruku, ale nie dał rady. Biała dłoń z rozstawionymi palcami oparła się o kamienie, a druga uniosła topór.
Teraz, pomyślał Drakkainen. To go dekoncentruje.
Ale ubiegł go Ulle. Wędzony Ulle, który jako jedyny nie wpatrywał się w klęczącego na podwórcu Knutwara unoszącego topór, nie słuchał ciężkiego oddechu wyrywającego się spomiędzy zaciśniętych szczęk ani zdławionego szlochu. Który nie patrzył, jak ostrze opada na kciuk wojownika, na rozbryzg krwi na śniegu, nie słuchał przeraźliwego wrzasku, tylko skoczył Szkarłatowi do gardła. Skoczył, rzucając na ziemię miecz, chwycił oburącz przegub dłoni dzierżącej zatruty szklany sopel i wykręcił go na zewnątrz. Szkarłat zasyczał po gadziemu i uderzył kupca palcami w oczy, ale w tym samym momencie Spalle targnął głową do tyłu, trafiając południowca w twarz, odbił się od niego kopniakiem i przetoczył po dziedzińcu. Drakkainen zaatakował błyskawicznie, ale ktoś wszedł mu w drogę. Szkarłat i Ulle zwarli się ze sobą, ktoś chwycił jeszcze południowca za ramię, ktoś za nogę – wściekle i rozpaczliwie, Knutwar kołysał się na dziedzińcu, tryskając niemal czarną krwią i piastując okaleczoną dłoń. Szkarłat wywinął się z uchwytów gładkim, wijącym się ruchem, jak namydlony wąż. Drakkainen odepchnął stojącego mu na drodze i ciął błyskawicznie dwa razy: w kark i tętnicę szyjną, ale oba razy trafił w pustkę. Szkarłat przeturlał się po ziemi, poderwał jednym ruchem jak sprężyna i cisnął Vuko w twarz garść jakiegoś czerwonego pyłu. Zwiadowca osłonił twarz i wyratował się błyskawicznym unikiem, czując, jakby rękę oblano mu ukropem.
Szkarłat dobył znowu coś zza pazuchy, czym cisnął sobie pod nogi w bruk dziedzińca. Huknęło ogłuszająco, z rtęciowym rozbłyskiem i chmurą gęstego, gryzącego dymu. Zawinął się w miejscu, furkocąc płaszczem, wskoczył na zadaszenie studni, odbił się od niego nogą i rzucił prosto na dach. Drakkainen stał już na nogach, ale nie zdążył. Grunaldi przeskoczył leżącego Ulle i oburącz cisnął mieczem zza głowy, kiedy Szkarłat był na szczycie dachu. Szczęknęło, usłyszeli bolesny, stłumiony okrzyk, po czym miecz zjechał ze strzechy i brzęknął na bruku. Kiedy rozwiał się gryzący w oczy dym, po cudzoziemcu zwanym Szkarłatem zostało wspomnienie.
Grunaldi podniósł swój miecz i obejrzał uważnie ostrze.
– Ani śladu krwi – oznajmił. – A wiem na pewno, że trafiłem.
Ulle wstał z ziemi, z twarzą jeszcze bledszą niż przedtem, dygocąc i drąc koszulę na piersi. A potem wyciągnął do Drakkainena umazane krwią dłonie. Z jego oczu ciurkiem toczyły się łzy, a z boku klatki piersiowej, tuż pod żebrami, sterczały ostre jak igły szklane drzazgi. Wędzony Ulle stał sztywno, drżąc cały, jego oczy były zupełnie okrągłe i prychnął kleistą żółtą pianą. Widać było, jak puchną mu naczynia na szyi, grube i falujące, jakby pod jego skórą poruszały się robaki.
– Ża… żagiew… zabij… – wychrypiał. – Zabij…
Grunaldi, stojąc nieruchomo, napotkał wzrok Drakkainena i skinął głową. Vuko ciął kupca w kark.
Spalle był podduszony i miał tak wyschnięte gardło, że kiedy Drakkainen rozciął krępujący go sznur, nie mógł wykrztusić ani słowa.
Lodowata woda niewiele pomogła, bo ledwie zwilżyła jego opuchniętą śluzówkę, zwrócił ją na bruk, kaszląc rozpaczliwie.
– Utrzymaj wodę w gardle – poradził Drakkainen niecierpliwie. – Przyniesie ukojenie.
– Zabrali Sylfanę… – wychrypiał Spalle, chwytając się za gardło. – Dopadli nas w opłotku… inni ludzie… mówili po naszemu… czterech… zabiła jednego, ja drugiego. Wtedy nadbiegli ci z domu… ci południowcy… wyszli z tylnej bramy… uderzyli na nas i na nich… wszyscy się bili ze wszystkimi… w milczeniu… w ciszy… a potem mnie powalili… tamci uciekli z Sylfaną… sprzątnęli wszystkie trupy… krew przysypali śniegiem. Pusty opłotek… tylko mgła i śnieżyca… same tylne drzwi… nie wyszedł… nikt nic nie słyszał… nie obroniłem…
– Już dobrze. Pij wodę. Trzymaj w gardle – powiedział Drakkainen, usiłując opanować drżenie rąk.
Kobieta i dwóch mężczyzn klęczeli wokół martwego Wędzonego Ulle, płacząc w milczeniu, ktoś bezskutecznie owijał okaleczoną dłoń Knutwara oddartym od koszuli skrawkiem, który natychmiast przesiąkał krwią.
Drakkainen podniósł sznur, podszedł do topornika i zawiązał mu na ramieniu opaskę uciskową.
– Teraz się nie wykrwawi. Niech ktoś biegnie po najlepszego znachora w osadzie. Kciuk można jeszcze przyszyć. Końskim włosiem przez skórę, tak jak się szyje koszulę. Potem założyć dwie deseczki i zawinąć. Może się uda, tylko musi być bardzo czysto. Wszystko trzeba wyparzyć we wrzątku. W kuchni na stole jest kubek z driakwią, którą pili, żeby uśmierzyć ból. Przynieście mu, zanim dostanie zawału. Grunaldi, biegiem do portu, gdzie zostawiliśmy okręt, sprawdź, czy jest tam Warfnir. Potem tu wracaj. Ostrożnie. Ten potwór wciąż tu gdzieś się czai.
– Kim wy jesteście? – spytał długowłosy młodzieniec klęczący przy martwym Ulle. – Jestem Ullunf, jego młodszy syn. Mego brata Ullardiego zabili od razu, kiedy wzięli nas do niewoli we własnym domu.
– Wybacz mi – powiedział Drakkainen, czując, że ma jakiś dziwny głos. – Nie chciałem zabić twojego ojca. I myślę, że to ja sprowadziłem na was nieszczęście. Jesteśmy Ludźmi Ognia i walczymy z potężnymi Pieśniarzami, którzy chcą wszystkim zawładnąć. Z królem Węży Aakenem oraz z tymi, którzy przysłali tu Szkarłata. Niemniej to, co was spotkało, to moja wina, bo twój ojciec mi pomagał.
– Czy ci Amitraje to byli twoi ludzie? – spytał młody, ocierając łzy. – Ten Szkarłat robił, co mu kazałeś?
– Nie, ale polował na mnie.
– Polował, na co chciał. Otruł nas dymem. Zamknął w komorze i trzymał jak zwierzęta, w gnoju i smrodzie, bo taki miał kaprys. Z powodu swoich robaczywych Pieśniarzy i zawszonych cudzoziemskich bogów. Nie byłoby ciebie, to byłby inny powód. To wojna bogów zabiła mego ojca, nie ty. Wojna bogów, która przyszła w nasze progi i teraz robi się u nas tak, jak na Południu. Ich bogowie chcą pokonać naszych i zagarnąć nasze ziemie. Dlatego obudzono pieśni bogów. Tak mawiają ludzie, którzy oglądali to, co dzieje się za morzami.
– Mądry z ciebie człowiek, mimo żeś młody.
– Ullardi był silny po matce, ja wziąłem po ojcu rozsądek. I młody niemłody, muszę teraz dbać o rodzinę.
Wstał.
– Zabierzmy go. Mój ojciec nie będzie leżał na śniegu. Chcę go obmyć i złożyć w łodzi, która powiezie go przez Morze Płomieni na kwitnącą wyspę, którą ma dla nas wszystkich Bóg Mórz. Wstawajcie! Matko, zabierz dzieci do komory i napalcie tam. Otwórzcie wszystkie okna, drzwi i wszystkie dymniki. Wynieście trupy tych gadów z piwnic i domu. Przynieście wszystkim piwa, takiego z korzeniami, na gorączkę i bóle, jakie daje się od zaziębienia. Hagnir! Biegnij po znachora!
Spalle cierpliwie płukał z bulgotem gardło i pluł w śnieg, czerpiąc wodę z wiadra.
– Ulf… – wychrypiał wreszcie. – Sylfana.
– Wiem – powiedział krótko Vuko, mocując oba pałasze. – Idę. Będę tropił po śladach. Poczekasz na Grunaldiego i daj Boże na Warfnira, potem idziecie za mną. Uzbrójcie się, w co się da.
Spalle pokręcił tylko z uporem głową i podniósł swój miecz, a potem wydobył z kieszeni osełkę.
Domownicy układali rzędem trupy znalezione w piwnicy, dołożyli tego z kuchni i jeszcze jednego znalezionego w domu. Co chwila ktoś z nich wymiotował albo kaszlał i siadał na moment, żeby odpocząć, wstrząsany dreszczami. Kładli zwłoki rzędem na śniegu, jak toboły. Czarne i nieruchome. Sześć. Czterech południowców i dwóch innych mężczyzn, o pociągłych twarzach mieszkańców Wybrzeża Żagli. Obaj mieli brody i krótkie włosy odrastające z pokaleczonych czaszek, najwyraźniej po ogoleniu.
– Spójrzcie na nich! – zawołał Drakkainen. – Poznajecie kogoś? Czy ktoś z tych ludzi to człowiek, którego znacie? Mieszkaniec Żmijowego Gardła?
– Nikt – powiedział Ullunf. – Ale zimą jest tu takich bardzo wielu. Zostają u gospodarzy, jeśli mają czym płacić za dach, strawę i miejsce przy ogniu. Wszyscy ci tutaj mają jednak twarze dziwne, jakby pokąsane kiedyś przez owady.
Drakkainen podszedł i przez chwilę wpatrywał się w leżących, po czym przykląkł, wyjął nóż i rozciął im ubrania, a potem rozchylił na piersi, porozcinał im rękawy i patrzył na przedramiona.
– Węże – stwierdził Ullunf. – Ale jak to możliwe? Oni wbijają sobie farbę pod skórę igłami. To zostaje na całe życie. Kto mógł to zrobić?
– Pieśniarz – powiedział Drakkainen. – Pieśniarz, który ich tu wysłał. Wyciągnął im farbę spod skóry pieśnią bogów, ale ranki potem zostały. Nic jednak nie było widać. Ogolili łby z tych nasmolonych warkoczyków i wyglądali jak każdy. Teraz jednak umarli. Krew spłynęła na dół z całego ciała, a została w tych rankach i znów widać żmijowe tatuaże.
Wstał.
– Węże zabrali moją przyjaciółkę. Ilu było ludzi Szkarłata?
– Sześciu wraz z nim. Brakuje takiego najwyższego, o ogolonej głowie. Nosił kolczyki jak niewiasta i wąsy A rosły był prawie jak ktoś z naszych stron.
– Więc mamy jeszcze dwóch. I kilku Węży. U kogo mogą mieszkać?
Ullunf rozłożył ręce.
– Od jesieni tkwiliśmy zamknięci w komorze, bez światła i powietrza. Nie wiem, co się wydarzyło w mieście. Trzeba iść do Kronalfa Kamiennego Żagla, wojewody strażników prawa. Niech skrzyknie swoich i szukają. Powiedz im, że chodzi o Węży, a także Amitrajów, którzy grasują w mieście i zabili mego ojca, Wędzonego Ulle. Był znacznym człowiekiem.
– To będzie trwało – powiedział Drakkainen. – Nie zostawię jej w ich rękach ani chwili dłużej. Pozwól mi wziąć jakąś broń, pożycz też coś moim ludziom, kiedy wrócą. Sami również się uzbrójcie. Szkarłat i ten łysy mogą wrócić. I poślij kogoś, żeby zawiadomił strażników. Tylko powiedzcie im o nas, bo się pozabijamy nawzajem.
– Chciałbym, żeby wrócili – powiedział Ullunf. – Chcę napoić ich smoczą oliwą, a potem rozpruć brzuchy.
– Gotów, Spalle?
Spalle ostatni raz przeciągnął osełką po ostrzu swojego odzyskanego miecza, wsunął go do pochwy i przewiesił przez plecy, a potem pospiesznie wypił jeszcze kubek wody.
W zaułku nie było już właściwie żadnych śladów. Zamieciono go po walce, a resztę przysypał drobny śnieg.
– W którą stronę ją zabrali?
Spalle wskazał w górę zaułka idącego od rzeki pomiędzy ścianami i częstokołami. Jakiś chudy pies obwąchiwał zaspę, minęła ich baba niosąca wiadra na koromyśle, zmierzająca do rzeki.
– Prowadzili ją między sobą – wychrypiał Spalle. – Trzech ich było.
– Mieszkają w kilku, rozrabiają, sprowadzają porwanych – tłumaczył Drakkainen. – To nie może być zwykła gospoda. Nawet jeśli mają kwatery u gospodarzy, t0 pewnie rozsypane po mieście, ale muszą mieć jeszcze kryjówkę. Bezpieczne miejsce. Jakąś ruderę, starą piw. nicę, opuszczoną szopę na łodzie.
Wyszli z zaułka na szerszą ulicę, właściwie można by powiedzieć: skrzyżowanie. Kręciło się tu trochę ludzi.
– Witajcie, szlachetni żeglarze – odezwał się Drakkainen. Dwóch jegomościów stało na rogu ulicy, pewnie przy swoich siedzibach. Mieli futrzane szuby i filcowe czapeczki w kształcie misek i gawędzili z rogami czegoś parującego w ręku. – Nie widzieliście może jakiś czas temu trzech obcych idących z niewiastą? Młoda i bardzo ładna, mogła jednak wyglądać na chorą albo pijaną? Ci sami mężowie mogli też nieść jakiś wór.
Jeden z żeglarzy wzruszył ramionami, drugi pokręcił głową.
– Aż tak długo tu nie stoimy. Idzie mróz. Pijemy tylko z sąsiadem na dzień dobry.
Drakkainen uśmiechnął się, skłonił i odszedł, ale natychmiast zaczął zgrzytać zębami.
– „Na dzień dobry pijemy”. Co za banda chlorów. Naród ochlapusów. Otworzy taki tylko gały i w banię od razu. Wszyscy narąbani od świtu. A Węże robią, co chcą. Van Dyken wam tu taką Europę urządzi, że będziecie mieli po dzbanie co miesiąc na kartki. Głównym traktem nie poszli. Mało dziś ludzi, ale kilku facetów wlokących Sylfanę dużo ryzykuje. Nawet jeśli była nieprzytomna. Idziemy w najciaśniejsze zaułki.
Po chwili brnięcia w nietkniętym śniegu, oszczekiwani przez psy za częstokołami, wrócili w to samo miejsce.
– To beznadziejne – powiedział Drakkainen. – Mogli ją zabrać wszędzie.
Kilka metrów dalej mgła jego autorstwa kończyła się jak ucięta nożem, widać było, jak kłębi się w uliczkach prowadzących na nabrzeże, tu jednak zrobiło się jaśniej, przez wysokie chmury przeświecało nawet nieśmiało słońce. Spalle wskazał kolejny niepozorny zaułek, kiedy dłoń Vuko spadła mu na ramię.
– Patrz!
W dziurce w śniegu coś lśniło krwawą czerwienią. Mała czerwona iskierka. Rozgarnął zaspę i wyjął paciorek. Następny leżał parę metrów dalej, na lodzie, lekko tylko przysypany po wierzchu lodową kaszą.
– Naszyjnik Sylfany – powiedział Spalle.
Szli teraz znacznie szybciej, wypatrując czerwonych kryształków. Wyszli jednak na otwartą przestrzeń, gdzie domostwa stały znacznie rzadziej, nie udając już nawet miasta, wśród bezlistnych drzew. Znaleźli kolejny z kamieni, które Spalle odkładał pieczołowicie do sakiewki, a potem już nic. Stali wśród krętych traktów wyłożonych belkami, na nieszczęście wymiecionych do goła przez słony morski wiatr, wijących się między sadybami. W oddali nad krawędzią klifu ciskało się stalowoszare zimowe morze. Nie było kolejnych znaków i nie było śladów.
– Jakaś jaskinia – wypalił Spalle. – W skale nad samym morzem. Tam muszą się kryć.
– Możliwe – powiedział bezradnie Drakkainen, rozglądając się. A potem wyprostował się nagle. – Wiem, gdzie mogą być. Jakie miejsce jest tu najbardziej omijane i przeklęte? O jakim wiedzą na pewno Węże, bo to pa, miątka po ich Czyniącym? Gdzie nikt nie chodzi i nawet tramy drogi wygniły?
– Ale tam się spaliło…
– Na pewno nie wszystko. Im wystarczy szopa albo piwnica.
Spalone resztki dworu, który kiedyś należał do Skifanara Drewnianego Płaszcza, możnego gospodarza, tak pysznego, że ośmielił się odmówić noclegu wędrownemu Pieśniarzowi, widać było z daleka, osmalone i czarne, wznoszące się na wzgórzu.
– Zobaczą nas – powiedział Spalle. – Nie ma się jak podkraść.
– Wiem – odparł tylko Drakkainen. – Nie szkodzi, domyślam się, o co im chodzi.
– Może poczekajmy na resztę? Grunaldi i Warfnir przyprowadzą strażników prawa.
– Nie ma czasu – powiedział Vuko jakimś zmęczonym głosem. – Nigdy nie ma na nic czasu. Trzeba improwizować.
– Imprjoff… – zaczął Spalle, ale machnął ręką. Szczyt wzgórza otaczały totemy. Dwie skrzyżowane
włócznie wbite w ziemię ostrzami w górę i co jakiś czas słupek z nadzianą na szczyt czaszką jakiegoś zwierzęcia. Na słupkach starannie wyryto kanciaste runy Wybrzeża i napuszczono je czymś czerwonym.
– Uroczysko – powiedział Spalle niepewnie. – Runiczny krąg słońca. Kapłani próbowali zamknąć upiory w środku.
– Tak podejrzewałem – odparł Drakkainen. Wewnątrz kręgu na śniegu leżały ptaki. Morskie niby-meyfy i kruki jak czarne krzyże, i jeszcze coś dużego, straszącego sterczącymi ze śniegu łukami żeber, może owca. Wiał lodowaty, słony wiatr, który szarpał piórami martwych ptaków i pokreślonymi runami, proporcami łopocącymi na włóczniach.
– Co podejrzewałeś? Nikt nie może tam wejść. Ani my, ani Węże.
– Chcą, żebyś tak myślał. Żeby wszyscy tak myśleli. Są tam, Spalle. I Sylfana też tam jest. To oni zabijają ptaki i rozrzucają je po wzgórzu. To nie uroczysko.
– A znaki? Myślisz, że oszukali kapłanów?
– Myślę, że tak. A może nawet sami je postawili. A teraz mogą tam siedzieć, rozrzucać wokół trupy i nikt nawet nie spojrzy w tę stronę.
Drakkainen odpiął futro, zrzucając je na ziemię, wyminął jeden z totemów i ruszył skalistym zboczem, prosto na sterczące w niebo zwęglone belki i resztki kamiennych ścian. Zatrzymał się na chwilę, po czym splótł palce z chrupnięciem stawów i strzepnął parę razy dłońmi, by pobudzić krążenie.
– Zostań tu – powiedział. – Nie wchodź za znaki, póki nie przyjdą inni albo póki cię nie zawołam.
– Ale…
– Wiem, co robię, Spalle.
Ruszył pod górę, pozostawiając kręcącego głową przyjaciela, i wydobył oba pałasze. Zawinął nimi od niechcenia, ostrza przeplotły się w powietrzu, otaczając go na moment migotliwą zasłoną stali.
– Dobra, mała – mruknął. – Melduj się. Wiem, że ram jesteś. Czuję cię w głowie.
– Jestem cały czas – powiedziała urażona.
– Daj mi wzrok. Pokaż te swoje małe wróżki. Chcę je widzieć, jeśli są w pobliżu. Pokaż mi magię.
Coś przeskoczyło mu w głowie, jakby tuż za gałkami ocznymi, ale nie zauważył nic szczególnego. Dopiero kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył zielony poblask, fosforyzujący gdzieś między belkami i kamiennymi ciosami ścian, mżący to tu, to tam na ziemi, jakby ktoś porozsypywał garść fosforu. Właśnie – garść. Nie więcej.
Resztki bramy, właściwie spróchniała, wypalona dziura pomiędzy okopconymi ścianami rosła mu w oczach. W tle majaczyło już podwórze, w zasadzie brukowany plac otoczony rumowiskiem. Panowała cisza, przerywana tylko świstem wiatru wśród belek, odległym szumem fal i krakaniem kruków.
Coś mignęło mu na granicy pola widzenia. Szybkie, rozjarzone mdłym blaskiem, jak gigantyczny robaczek świętojański, ciągnąc za sobą rzadki ogon fosforycznego ognia. Mignęło i znikło.
– Dobra. Kiedy powiem, po prostuje przywołaj.
– Co? Niby jak?
– Kiedy zobaczysz duże skupisko tego magicznego czegoś. Przyciągnij je do mnie. Tak jak na drakkarze z głowy smoka.
– A jeśli się nie uda?
– O, to łatwo się zorientujesz. Zobaczysz napisy końcowe i usłyszysz pompatyczną muzykę.
Wszedł na spróchniałe belki nad zarośniętym rowem, niegdyś stanowiące pomost nad czymś jakby fosą, kiedy coś śmignęło wśród ruin z drugiej strony. Znowu był tylko ruch i słaby fosforyczny poblask.
Drakkainen oblizał wargi i świsnął cicho przez zęby.
A wtedy usłyszał syk.
Paskudny ostrzegawczy dźwięk, jak olbrzymiego węża. A potem jakby terkot drewnianej kołatki.
Lub rechot gigantycznego płaza.
Odwrócił się, przysiadając lekko na ugiętych nogach i unosząc jedno ostrze, a drugie kierując do przodu.
– Dzień dobry, Grendel – powiedział. – Już się kiedyś widzieliśmy.
Stwór wydał mu się większy niż wtedy przy stacji naukowców, z szarą, lśniącą skórą pokrytą zielonkawymi plamami, jak gnijące mięso, ale tak samo jak tamten szczerzył rzędy podobnych do kościanych igieł zębów i stroszył grzebień rzadkich kolców, podobnych do kolców jeżozwierza. Znów zaśmierdziało rycyną.
A potem usłyszał drugi syk za plecami, ponownie zakończony ohydnym płazim terkotem jak grzechotka z kości.
– Przyprowadziłeś braciszka, co?
Potwór łypał na niego ponuro wąskimi ślepiami przypominającymi fosforyzujące wrzody na obłym, pozbawionym szyi kadłubie, poruszając wydymającym się niczym balon podgardlem. I świecił zgniłym poblaskiem magii, która otaczała go rozjarzoną, diamentową mgłą. Jego wargi rozciągnęły się w parodii uśmiechu, prezentując palisadę zębów, z paszczy wysunął się ociekający żółtawym śluzem język podobny do wielkiego ślimaka, który pękł na końcu, ukazując grube na kciuk żądło, niby brudny żółtawy kryształ.
Najpierw skoczył ten z tyłu, a ułamek sekundy później drugi. Rozległ się skrzek i wściekły wrzask Drakkainena, ostrza zawyły jak podwójne wirniki startującegohelikoptera. Przysiadł i ciął, przetoczył się po ziemi i ciął, wywinął się unikiem i ciął. Ostrza smagały powietrze jedno po drugim w dzikim malajskim tańcu.
Trwało to może dwie sekundy.
A potem stał w niskiej pozycji, tyłem do bramy, ze skrzyżowanymi pałaszami przed sobą, krwawił z rzędu wąskich ran na ramieniu i na piersi, ale nie czuł działania trucizny. Skórzana bluza wisiała na nim w strzępach, jakby tarzał się w kłębach drutu żyletkowego. Oba stwory miał teraz z przodu.
Jeden z nich otrzepał się jak buldog, gubiąc płaty żółtokrwawej piany, drugi przesunął się w bok, sycząc i kołysząc się jak kaczka.
– Vuko…! – krzyknęła Cyfral błagalnie. – Nie masz szans bez przyspieszenia.
– Nie teraz… – wycedził. – Jeszcze nie… bo wszystko zmarnujesz.
Grendele zasyczały równocześnie i rozłożyły łapy.
Zaraz skoczą, pomyślał. Na tym to polega. Przytrzymać tymi szponiastymi łapami. A potem nasączone rycyną kły i to paskudne żądło. Przydałby się tryb bojowy.
Zrobił ostrożny krok do tyłu, na podwórze, czując, jakby jego ręce wypełniał ogień. Spływał powoli przez ramiona, dłonie, palce aż do końca ostrzy. Krew z płytkiego rozcięcia na głowie ściekała mu po twarzy gorącym zastygającym strumyczkiem. Grubymi, gęstymi kroplami jak wosk ze świecy.
Jeszcze jeden krok.
Grendele zaterkotały jeden przez drugiego, jakby naradzały się między sobą, ale opuściły łapy.
Stali na podwórzu. Jeden kucał na murku, kiedyś stanowiącym fragment ściany, drugi na sterczących pod kątem opalonych belkach, pozostali dwaj stali po obu stronach Sylfany. Półnagiej, tylko w podartej koszuli z włosami zlepionymi krwią. Związano jej nadgarstki i przytroczono do rzemienia, który owijał ją w pasie. Na szyi miała dwie pętle, a stojący po jej bokach Węże naciągali lekko rzemienie. Na bruku leżał jeszcze jeden kształt, dokładnie owinięty własnym błękitnym płaszczem i oplatany liną, z workiem na głowie.
Warfnir.
– Rzuć miecze i podejdź do nas – powiedział ten, który kucał na murku z twarzą skrytą w kapturze.
– Przyjdź i weź je sobie – wycedził Vuko pozornie spokojnym, niebezpiecznym tonem.
– Rzuć broń, bo ją zadusimy!
– Poddam się – powiedział – ale najpierw pokażcie mi, że żyją.
Siedzący na murku skinął dłonią, strażnicy poluzowali rzemienie. Sylfana rozkaszlała się, a potem skoczyła na jednego z nich i wymierzyła mu kopniaka bosą stopą. Nie zdążyła.
Drugi szarpnął za arkan i dziewczyna siadła z rozmachem na pośladki, a potem zwaliła się na kamienie. Kolejny z Węży szarpnięciem zdjął worek z głowy Warfnira i rozwiązał mu knebel.
– Zabij ich, Ulfie! – wrzasnął Warfnir i oberwał kopniaka w głowę.
– Dobra – ciągnął Drakkainen. – Teraz ich uwolnijcie. Ja zostaję. Kiedy zobaczę, że wychodzą za totemy i nic im nie grozi, rzucę broń. Będziecie mogli zabrać mnie do króla Węży albo zabić i przywieźć mu moją głowę.
– A kim ty jesteś, by żądać? Przyszedłeś tu i o to nam chodziło. Dlaczego nie mielibyśmy teraz was zabić?
– Pomyśl – powiedział Drakkainen. – To przeze mnie wasz wielki wódz Aaken moczy się w nocy. To na myśl o mnie budzi się z piskiem i szlochem. Myślisz, że mnie zabijesz? Jestem Nocny Wędrowiec. Przywracam równowagę świata. Przed chwilą rozdarłem na strzępy Szkarłata i jego ludzi. Wciąż mam na sobie ich krew i tłuszcz. Nie igraj ze mną, chłopcze. Masz jedną szansę: wypuścić tych ludzi. Wtedy rzucę broń.
– Puścić ich – rzucił krótko przywódca. – Najpierw przywołać ogary. Niech staną przy nim.
Oba stwory na dźwięk kościanej świstawki wślizgnęły się na podwórze i przysiadły po obu stronach Drakkainena, sycząc, klekocąc, jeżąc kolce i rozsiewając nieziemski poblask magii.
– Nie wyjdziemy! – krzyknęła Sylfana. Miała wyraźnie spuchnięte oko i kilka płytkich ran, przyschniętych zakrzepłą na cienkiej koszuli krwią. – Zabij te ścierwa! Zabij ich!
– Wychodźcie, dapiczki materii – wrzasnął Drakkainen, widząc, że Warfnir też zaczyna się burzyć. – Ale już! Biegiem! Tam czeka na was Spalle. Idźcie stąd. I nie odwracajcie się. Nie patrzcie w tę stronę. Tak trzeba. Obiecywaliście mi posłuszeństwo. Ani słowa! Już!
Rzucił pałasze na bruk, odpiął pas z nożem i cisnął obok, a potem rozłożył ręce na boki, jakby szykował się do rewizji osobistej.Wyszli. Warfnir spojrzał Drakkainenowi w oczy i ledwo dostrzegalnie uniósł brwi, Vuko równie nieznacznie skinął głową i lekkim ruchem wskazał mu wyjście. Żeglarz westchnął tylko i wyszedł, wlokąc szarpiącą się mimo ran dziewczynę.
Zostali sami pod krakaniem kruków.
– Uwaga, Cyfral – powiedział Drakkainen, widząc, jak oboje wychodzą za pierścień znaków, jak dopada do nich Spalle.
Węże ruszyli w jego stronę, jeden z nich uniósł świstawkę do ust.
– Teraz! Dawaj je do mnie!
Cyfral zaczęła śpiewać. Wysokim głosikiem jakąś smętną celtycką melodię.
Drakkainen uniósł ramiona, jakby wzywał na świadków ołowiane zimowe niebo i krążące nad zrujnowanym dworem kruki.
– Do mnie! Perkele! Do mnie!
Mgła otaczająca oba stwory uniosła się kłębami w powietrze jak para z kociołka, a potem zaczęła zbierać słupem nad dziedzińcem. Wirująca kolumna migocącej milionem diamentów świecącej mgły, której nie widział nikt poza nim. Grendele wydały z siebie dziki skrzek i padły na bruk w gwałtownych konwulsjach.
– Do mnie! – zawył Drakkainen prosto w wirujące nad podwórcem tornado.
– Zabić go! – wrzasnął dowódca. Jeden z jego ludzi zdarł z pleców łuk, gładkim ruchem założył cięciwę i strzelił zwiadowcy prosto w pierś, drugi bez namysłu, pewnie cisnął ciężkim toporem.
Dwie strugi opłynęły Drakkainenowi ręce i ogarnęły całą sylwetkę, kiedy oba pociski były już w drodze.
I wtedy nastała cisza. Ucichł ryk tornada brzmiący jak jazgot tłukących się szyb ze ściany biurowca, przeraźliwy świński pisk rozpadających się w kłębach oparu potworów jak sublimujące kawałki suchego lodu, wrzask Węży, zawodzenie wiatru w ruinach.
Cisza.
Głęboka, dzwoniąca w uszach. Stał z wyciągniętymi w górę ramionami, przepełniony głębokim kosmicznym zrozumieniem faktu, że to koniec i że nie zdążył, i nic się nie działo. Solidna strzała nie tkwiła w jego piersi, koziołkujący w powietrzu ciężki, krótki topór nie rozłupywał mu czaszki.
Opuścił ręce i obszedł stojące pośrodku podwórca tornado, które jednak kręciło się powoli, wręcz majestatycznie, pulsującą migotliwą kolumną. Strzała tkwiła nieruchomo w powietrzu, wskazując grotem miejsce, w którym stał przed chwilą, a brzechwą zamarłego w bezruchu łucznika stojącego z wyszczerzonymi zębami i rozcapierzoną odwróconą dłonią obok ucha. Topór też unosił się nieruchomo akurat ostrzem w dół, dowódca Węży kwitował w powietrzu z podkurczonymi idiotycznie nogami, tak jak zeskakiwał z belki, z rozwianymi połami kaftana i z mieczem do połowy wyjętym z pochwy.
Drakkainen uśmiechnął się strasznym, dzikim, zębatym uśmiechem i zdjął wiszący w powietrzu topór. Odwrócił jeszcze strzałę w przeciwną stronę. Potem wrócił tam, gdzie stał przedtem, i spokojnie założył z powrotem pas i oba miecze. Stwory rozpadały się jak musujące tabletki wrzucone do wody, tryskając kłębami oparu, który wsnuwał się w słup pośrodku dziedzińca.
Rozłożył jeszcze ręce i przeszedł przez sam środek słupa. Kiedy wynurzył się z drugiej strony, mgła otaczała go grubą, pływającą wokół warstwą. A potem wygłosił do Cyfral cały ciąg komend, przetykając je plugawymi fińskimi słówkami.
– Dobra – powiedział w końcu mściwie. – Czas start.
Tornado rozwirowało się i Vuko wpadł w krzyk, krakanie i chaos. Dowódca uderzył podeszwami w podwórzec i dobył miecza, łucznik wrzasnął przeraźliwie, wpatrując się z osłupieniem w wyrastającą mu z ramienia strzałę, topornik gapił się z wyciągniętą przed siebie dłonią, nie mając pojęcia, co się stało z jego narzędziem.
– Teraz, chłopcy – powiedział Vuko stojący w zupełnie innym miejscu, niż powinien – zabawimy się po mojemu.
Machnął najpierw ręką – dowódca pomknął przez dziedziniec jak latawiec i gruchnął plecami w nadpalone, ocalałe drzwi od stodoły, aż posypał się popiół i pył, pękło kilka desek. Pięć wielkich pordzewiałych hufnali, skrzypiąc, wysunęło się ze zwęglonej krokwi i śmignęło jak salwa z kuszy, przybijając kolana i łokcie mężczyzny do grubych desek. Piąty gwóźdź zawisł przed lewym okiem Węża, wirując w powietrzu jak wiertło.
Kolejny ruch ręki Drakkainena i podwórze pod nogami kolejnego wrzeszczącego Węża zamieniło się w półpłynną masę, która wciągnęła go jak bagno po szyję, po czym zamieniła się z powrotem w brukowane klepisko. Następny Wąż runął na kolana, a potem na twarz, kiedy złamany ukośnie kawał belki przebił mu głowę na wylot-
Niebo ponad dworem pociemniało, wokół ciskającego się po podwórcu tornada, w głębi gęstwiny ołowianych chmur, zamigotały błyskawice.
Nad dziedzińcem zagrzmiało chrapliwe przekleństwo i inny mężczyzna z klanu Węży zapłonął, sypiąc iskrami jak raca, po czym zaczął tarzać się w śniegu, w kłębach dymu z płonących włosów i skóry, kiedy wszystkie komórki jego ciała oddały nagromadzoną w cząsteczkach adenozynotrójfosforanu energię, zmieniając go w pochodnię.
Na głowę kolejnego spadł z nieba wielki czarny kruk, rozdzierając mu szponami twarz i tętnice szyjne, trzepiąc czarnymi skrzydłami, niczym dziwaczny ożywiony hełm. Wąż upadł na ziemię, a wtedy ptak wydarł mu jedno oko i połknął łapczywie. Drakkainen umilkł i patrzył na scenę ze zdziwieniem.
– Dobrraa! – wydarł się kruk. – Dobrraa, urrok! Terraz braat!
– Cześć, Nevermore – rzekł Drakkainen, po czym podszedł do rozpiętego na drzwiach półprzytomnego dowódcy, przed którego okiem wciąż wirował zardzewiały hufnal. Uśmiechnął się i pstryknął w kręcący się kawał metalu, który odpowiedział wysokim brzęknięciem jak kamerton.
Vuko zbliżył usta do ucha Węża.
– Powiedz: zgwałciliście ją?
A potem przez dłuższy czas na podwórzu rozlegały się straszny wrzask i krakanie kruków.
Wypływamy. Siedzę na pokładzie owinięty futrem i wypijam duszkiem kubek gryfiego mleka. Patrzę na rozwścieczone morze o barwie ołowiu, białe grzywy fal pod ciemnym, stalowym niebem i odpędzam demony pijaństwem. Kolejne twarze zabitych przeze mnie ludzi. Z każdym dniem mojej misji robi się ich więcej. Całkiem liczne towarzystwo, które mogę już policzyć tylko z pewnym przybliżeniem. Spore grono dusz, które wysłałem na Morze Płomieni, by ogniste fale rozdzieliły je na dobrą i złą stronę natury. Na dwie postaci – ciemną i mroczną, by na kwitnącej wyspie stoczyły ze sobą śmiertelny pojedynek, po którym po zwycięzcę upomną się odpowiedni bogowie. Wszelkie racje, wszelka wojenna konieczność, które mam w głowie i które powtarzam sobie jak mantrę, nie mają żadnego znaczenia. Wiem, że było trzeba, i nic mi nie jest lżej. Można tylko sięgnąć po stojący między nogami dzban, wlać kolejną miarkę czarnego korzennego płynu do metalowego kubka i próbować się zgłuszyć. Próbować uciszyć te wszystkie zbryzgane krwią twarze, które krzyczą, płaczą i rzężą w agonii. Położyć spać widma, wiedząc doskonale, że znów się obudzą. Zagłuszyć. Zalać trunkiem. Zamknąć. Podeprzeć drzwi i zaplombować taśmą z napisem „trzeba było”. Właśnie że było trzeba.
Fale wdzierają się w ujście rzeki, pierwsza z nich unosi dziób drakkara i strzela na boki odkosami, pierwsze bryzgi piany spadają na pokład i moją twarz. Słona woda na twarzy.
Konieczność.
Słuszność.
A teraz muszę nieść ich wszystkich ze sobą. Skaliste brzegi Wybrzeża Żagli rozjeżdżają się na boki i mamy przed sobą morze. Szerokie, ciemne, pokreślone krechami piany, rozjuszone. Zimowe morze, po którym mktjuż nie pływa.
Tylko my. Na północ. Prosto w jądro ciemności wiszące nad horyzontem. Prosto w zimowy sztorm, siedząc samotnie na pokładzie, w towarzystwie kruka i dzbana. Dryfując na krze.
Mamy już niewielką łódkę na tylnym pokładzie, umocowaną linami, nakrytą płachtą. Wszyscy żyjemy. Poharatani, zmęczeni, ale jakimś cudem żywi.
I płyniemy.
Do Lodowego Ogrodu.
Strzeż się, młodzieńcze,
królowej, co rządzi w niebiosach,
bo życie cieńsze
na pięknym jej dworze od włosa.
Zatruty owoc
jest serce okrutnej kobiety.
Choć słodkie słowo,
to w sercach i myślach sztylety.
I zwierz, i żmija,
gdy kroczy, ze zgrozą umyka.
A gdy ci sprzyja,
pewnie kark twój skosztuje stryka.
(„Słowo o „Królowej „Bólu, pieśń skaldów „Wybrzeże Żagli)