Przybywa w południe
z niszczycielem drwa ogniem.
Błyszczy z miecza
słońce bogów bitwy;
skały trzaskają,
złe duchy spadają;
mężowie wstępują na drogę śmierci,
a niebiosa pękają.
W przeddzień wymarszu robimy wielką ucztę. Pieczone mięsiwa, piwo, miód, ryby.
Stół ciągnie się przez całą wielką halle, płoną olejowe lampy. Mój oddział specjalny na honorowych miejscach, wszyscy dumnie przystroili się w maskujące białe stroje, które założyli na gołe ciało. Osobiście malowałem sadzą z tłuszczem na białym płótnie czarne rozcinające plamy.
Za zimno na Taniec Ognia, ale siedzimy przed huczącymi na palenisku płomieniami, pijemy i śmiejemy się. Nic nie jest wymuszone. Ci ludzie doskonale czują, jaką wartość ma życie. Ich jest wyjątkowo kruche na co dzień. Kolacja przed pójściem do boju to istna uczta pożegnalna. Dlatego pieniste piwo leje się strumieniami do dzbanów, wrzeszczymy jeden przez drugiego, w końcu tańczymy przed paleniskiem, skacząc na siebie i zderzając się torsami, Warfnir leje w gardło piwo prosto z dzbana, wokół wszyscy klaszczą i ryczą, Grunaldi podryguje nagi do pasa, wymachując ogryzioną giczą. Żyjemy Ciągle żyjemy. Wszyscy kipią nieskrępowaną, naturalną żywotnością, której im zazdroszczę.
Wieczerza hałaśliwie ciągnie się późno w noc i żadnemu z moich ludzi nie przyjdzie do głowy położyć się wcześniej do łóżka. Wiem o tym i bardzo mi to na rękę.
Czekam na moment, kiedy wszyscy są już solidnie pijani, i wymykam się z halli, a potem wędruję drewnianym labiryntem dworzyszcza do swojej izdebki na poddaszu. Lustruję ułożony w idealnym porządku sprzęt, rozbieram się, wypalam jeszcze małą fajkę i zdmuchuję lampę. Naprawdę nie chcę stąd wyjeżdżać. Nie mam ochoty stawać znowu przed oszalałym uczonym, oglądać upiornej boschowskiej dioramy. Chcę zostać tutaj. W Domu Ognia z tymi, których tu znam. Spać aż do wiosny.
Wślizguje się do izby, ledwo położę się do łóżka. Cicho i dyskretnie. Siada z brzegu siennika, kładzie mi wąską dłoń na ustach. Pochyla się powoli i nakrywa mnie smukłym, zmarzniętym pod cienką sukienką ciałem.
— Nic nie mów... — Słyszę gorące tchnienie prosto w ucho. — Zupełnie nic... Nie musisz obiecywać, nie musisz zaklinać, nie musisz nic... Tylko bądź tutaj. Bądź ze mną.
Obejmuję ją i ściągam przez głowę suknię, po czym moje dłonie natychmiast ześlizgują się na biodra. Nasze usta spotykają się, gdy tylko jej głowa wypłacze się z tkaniny.
Zgodnie z rozkazem nic nie mówię.
Wymaszerował z grodu tylnym wyjściem o świcie, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, prowadząc Jadrana za ogłowie i stąpając jak najciszej. Szedł tak lekko, że nawet śnieg nie skrzypiał mu pod podeszwami butów.
Jego komandosi natomiast ledwo powłóczyli nogami, starali się jedynie nie potykać i nie wpadać w ciemności na drzewa. Dał im znak, by dosiedli koni, i sznur kiwających się w siodłach śnieżnych ninja powędrował stępa ścieżką.
Zatrzymali się na polance, nadal bez słowa. Grunaldi odsznurował kaptur i przetarł twarz garścią śniegu, który zgarnął z gałęzi.
Vuko zrobił kilka gestów i stanęli w kole, końskimi łbami do siebie. Warfnir potrząsnął głową, jakby kac był czymś, co można z siebie strząsnąć niczym płatki śniegu.
Drakkainen przyłożył wyprostowaną dłoń do ust, więc żaden się nie odezwał. Stali tylko i patrzyli na siebie przez szczeliny białych kapturów.
Drakkainen odpiął obszytą skórą manierkę od siodła i podał im, pokazując, że ma iść w krąg.
Rozsznurowali kaptury, opuszczając klapy okrywające usta i nosy, odsłaniając uśmiechy pełne wdzięczności. Pili długimi łykami, wchłaniając mocny miód, gorącą wodę i zioła, które — jak zapewniał Kruczy Cień — w kilka chwil uśpią najczujniejszą przyzwoitkę.
Drakkainen nie musiał nawet udawać, że sam pije. Gdy antałek dotarł do niego, biali jeźdźcy kiwali się już w siodłach, jeden po drugim osuwali na końskie szyje.
— Zaczynamy, Cyfral — mruknął pod nosem. Zeskoczył z konia, odpiął od siodła bukłak, oblał ziemię pod końskimi kopytami mętną, mulistą breją, wylewając kształt zamkniętego kręgu. Ciecz rozbłysła migotliwym blaskiem diamentowego pyłu.
— Jesteś pewien, że to zadziała? — spytała wróżka z nutką nerwowości w głosie.
— Niczego nie jestem pewien, bo niczego nie mogę być pewien — powiedział, uderzając ostrożnie ostrzem noża w ceramiczną osłonę Włóczni Głupców. Glina pękła. Konie stojące w dziwnym szyku zaczęły parskać i strzyc uszami. Drakkainen delikatnie zsunął skamieniałą skorupę z drzewca i schował ją za pazuchę. Wydobył natomiast pęk rzemieni, które wziął w zęby, po czym sięgnął po dłoń pierwszego z jeźdźców i przywiązał ją do włóczni. Po przywiązaniu dwóch nie musiał już jej trzymać — skryta częściowo w futerale wisiała pionowo pomiędzy końskimi łbami. Widział, jak jaśnieje migotliwym nimbem miniaturowych, opalizujących iskier.
— Gotowe... — Sięgnął w zanadrze i wydobył wyschniętą jagodę, którą wrzucił do ust. Zamknął oczy. — Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki — wyrecytował po fińsku. — Wciąż te same szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach...
Wiedział, że nie jest w stanie pozbyć się spod powiek tego widoku. Żadnego miejsca nie znał tak jak tego.
Żeby to zrozumieć, trzeba samemu być przez jakiś czas drzewem.
Przeniesienie było niczym błysk i wstrząs. Wypalony pod powiekami krajobraz wyrósł z nicości i uderzył go w twarz.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył dokładnie to, o czym myślał, tylko skąpane w głębokiej czerni zimowego przedświtu.
Któryś z koni zarżał. Drakkainen rozwiązał rzemienie trzymające dłonie wojowników. Spalle zsunął się z siodła bezwładnie jak worek. Posadził go i sprawdził puls na szyi.
Potem pozostałym. Wszyscy żyli i spali, oddychając głęboko.
Sięgnął w zanadrze i wydobył z powrotem kawałek odtłuczonej ceramicznej osłony, a także futrzane zawiniątko z miękkim kitem. Zakleił starannie i szczelnie pęknięcie, a później zapiął pokrywę skórzanego futerału. Migotliwy poblask mocy znikł. Została polana pełna czarnych, wypalonych kikutów drzew, pokryta śniegiem, na której stały nietypowe zaspy, dziwnie przypominające jeźdźców na koniach.
— Jadran, niech konie położą się na ziemi — mruknął wierzchowcowi do ucha.
Wierzchowiec zarżał krótko, po czym ugryzł lekko jednego w bok, a drugiego trącił tylną nogą. Konie położyły się obok siebie. Grunaldi zsunął się do przodu w śnieg i zachrapał.
Trzeba było odczekać.
Ścieżka prowadząca w dół była stroma, ale wierzchowce dało się prowadzić bez problemu.
— Trzeba było powiedzieć, że zamierzasz czynić! — syknął stłumionym głosem Spalle. — Tak się nie godzi. Uśpiłeś nas jak jakieś zwierzęta...
— Inaczej się nie dało — odszepnął Drakkainen. — Nie hałasuj.
— Od tych pieśni bogów można się pochorować — mruczał pod nosem Spalle. — Na brzydką chorobę...
Idący na końcu Warfnir zamiatał ślady gałęzią. Kilkanaście kroków przed nimi skradał się Grunaldi bez konia, ostrożnie stąpając w śniegu. Wokół wstawał ponury, ołowiany świt. Lekko prószył śnieg.
Było ich czterech i maszerowali szybko. Mieli kożuchy wyhaftowane w zygzakowate żmijowe desenie, znak Tańczących Węży wyszyty na plecach, wymyślne hełmy nadziane na futrzane kapuzy i biła z nich para. Musieli tak wędrować z daleka.
Prowadzący — wielki, brodaty chłop w szubie i hełmie ozdobionym grzebieniem podobnym do atakującej kobry, o kapturze przypominającym raczej rybie płetwy, niósł w dłoniach łuk i co chwila przypadał do śniegu, delikatnie wodząc dłonią po zasypanych śladach poprzedniego dnia, jakby czytał z nich brajlem.
Wojownicy milczeli, rozglądając się uważnie wokół.
Wyglądało na to, że kogoś szukają i to nerwowo.
Grupa weszła na niewielką przełęcz. Olbrzym na przedzie zatrzymał się nagle i uniósł do góry pięść. Wszyscy zatrzymali się wpół kroku, po czym jak najciszej pozdejmowali z pleców tarcze i ujęli silniej oszczepy.
Brodacz jednak nie powiedział ani słowa, tylko wpatrywał się w dół zbocza, z pionową zmarszczką rysującą się na czole. Jego ludzie stłoczeni z tyłu czekali cierpliwie.
Wojownik, porzuciwszy obserwację zbocza, spojrzał na zaspę o dwa kroki przed nim. Uniósł ze zdziwieniem brwi i pochylił się, żeby się przyjrzeć. Zaspa wybuchła mu w twarz obłokiem śnieżnego pyłu.
Ogromny wojownik obrócił się do swoich, prezentując sterczący z piersi bełt z czarnym pierzyskiem, po czym kaszlnął okropnym, świszczącym odgłosem i w tym momencie drobny łańcuch owinął mu się dookoła szyi.
Na przełęczy wybuchł chaos.
Nie przypominało to normalnej walki, jednej z takich, jakie toczyły się w tych górach bez przerwy, odkąd Wielki Aaken kazał Wężom zdobywać wszystko. Odbyło się błyskawicznie i przypominało rzeźnię. Nie było w tym krztyny rycerskiego zmagania. Wokół Węży śnieg eksplodował i nagle pojawiły się w nim dwa białe stwory ze szczeliną zamiast oczu i bez twarzy. Jeden z wojowników zamachnął się oszczepem, ale obciążony na końcu łańcuch owinął się dookoła jego nadgarstka, ten, którego chciał ugodzić, cisnął mu w twarz stalową gwiazdkę, zaraz przysiadł nisko na rozstawionych nogach i ciął go w ścięgno. Kolejny wyskoczył spomiędzy skał, gdzie nie było przed chwilą nikogo, i sieknął stojącego z tyłu Węża przez gardło, po czym zniknął. Ostatni z Węży przeskoczył konającego brodacza i rzucił się do ucieczki, kiedy wybuchła kolejna zaspa i następny śnieżny demon podciął mu kopniakiem nogi, wskoczył na plecy i zacisnął łańcuch na szyi.
Wszystko trwało najwyżej parę sekund.
Leżący twarzą do śniegu wojownik był oślepły z przerażenia. Sam nie wiedział, co z tego, co zobaczył, było straszniejsze. Białe, wyrastające znikąd stwory czy ich nieludzka taktyka. Dziwny atak po kilku na jednego cudacznymi rodzajami broni. Tamci nawet nie usiłowali z nikim walczyć. Jeden atakował nogi, drugi twarz, trzeci broń i w mgnieniu oka człowiek był martwy. A oni już brali się za następnego. Zabijali błyskawicznie i beznamiętnie, jakby pracowali w polu albo wycinali krzaki.
Uniesiono mu brutalnie głowę, wykręcono ręce i wciągnięto gdzieś między skały.
— Dobra — rzucił Drakkainen zduszonym szeptem. — Dobra robota.
Spalle już zasypywał krew świeżym śniegiem, Warfnir i Grunaldi chwytali pierwszego z Węży za nogi i ramiona, by zrzucić go w otwierającą się z boku szczelinę między skałami, gdzie w dole huczał strumień.
— Zaraz — syknął Vuko. — Zdejmować im kożuchy, hełmy i tarcze. Przebieramy się. Dopiero potem do przepaści.
— Słyszałeś? — wyszeptał Grunf do jeńca, unosząc mu brodę ostrzem miecza. — Wyskakuj z kożuszka.
— Tak... Tak... — zajęczał przerażony wojownik. — Już... Ja oddam... Nie zabijaj.
— Zapytam raz — oznajmił Drakkainen tym samym syczącym szeptem z głębi swojego białego kaptura. — Nie odpowiesz, wyłupię oko. Jasne?
— Tak... Proszę...
— Którędy do Muzycznego Piekła?
Chłopak odpowiedział szybko, bełkotliwie i łykając głoski. Przed momentem ścigał zbiegłych niewolników. Na własnej ziemi. To, co się działo teraz, nie dawało się nawet pojąć. Wydawało mu się, że śni jakiś przeraźliwy koszmar. Tym bardziej, że zdarzyło się to w jednej chwili.
Drakkainen uklepał kawałek śniegu. I zaczął rysować końcem noża.
— To jest ta góra. Tu przełęcz. Tu strumień. Którędy do Muzycznego Piekła? Gdzie Cierń?
— Znowu ta jego małpa — mruknął Spalle. Chłopak jednak jakimś cudem, może z przerażenia, zrozumiał błyskawicznie i wyrysował rozdygotaną linią resztę mapy.
— Dobra — podsumował Drakkainen. Warfnir wyjął z rękawa krótki nóż. Chłopak omal nie wybuchł.
— Przecież powiedziałem... wszystko... Proszę...
— Weź go na bok — rzucił lodowato Vuko. — I nie zakrwaw kożuszka.
— No, dawaj, młody Wężu — oznajmił Warfnir. — Zrobię to szybko. Nie będzie bolało. Nie to, co ten wasz Taniec Ognia.
Nawet nie było słychać krzyku.
Rozległ się cichy świst i ze śniegu na zboczu wyrosło pięć okrytych białymi kropierzami koni. Pięciu wojowników Węży w kożuchach ze znakiem Tańczących Węży, z okrągłymi tarczami i w hełmach podjęło dalszą drogę.
— Po co te łachy? — zapytał przygnębionym głosem Grunf.
— Musimy przejść przez dolinę — wyjaśnił Drakkainen — zwaną Ogrodem Rozkoszy. Większość parków rozrywki jest zimą nieczynna, ale nigdy nic nie wiadomo.
— Parszywie się czuję — wyznał Warfnir. — To nie była dobra walka.
— Żaden z nas nie jest nawet draśnięty, oni nie żyją, mamy informacje i przebranie, a straciliśmy tylko kilka chwil — odparł Drakkainen. — Tak wygląda prawdziwa wojna. Wiem, że jest parszywie, lecz to konieczność, nie rozrywka. Jak skończymy tę robotę, to znowu będziecie mogli walczyć honorowo. Nie po to tu jesteśmy, żebyście ginęli przy głupich potyczkach.
Wędrowali przez zasypany śniegiem Ogród Rozkoszy Ziemskich. Jechali rzędem, z tarczami na plecach, udając znudzony patrol. Jednak nie spotkali nikogo. Nie było widać kwiatów, zamarznięta sadzawka i oblepione śniegiem homarowate rzeźby sprawiały jeszcze dziwaczniejsze wrażenie niż kiedy był tu ostatnio.
— Na pewno są jeszcze jakieś atrakcje pod dachem — mruknął pod nosem.
— Tamta góra... — powiedział nieśmiało Spalle. — Wygląda całkiem jak goła dziewka...
— Tak — odrzekł Vuko. — Po wojnie zabiorę cię tu na wycieczkę, to sobie zwiedzisz. Od środka. Ale trochę to przereklamowane. Więcej pod turystykę takie.
— Gdzie oni wszyscy mieszkają? — spytał Warfnir.
— Po drugiej stronie doliny i w następnej. W takich murowanych budach, ale nawet się tam nie zbliżamy.
A potem natrafili na ścieżkę. Szeroki, wydeptany w śniegu trakt ze śladami wielu ludzi.
Drakkainen znieruchomiał nagle, wskoczył stopami na siodło i spojrzał do tyłu.
— Z koni — syknął. — Na bok, w głęboki śnieg. Przywarować konie i robić zaspy! Znikamy!
Po kilku minutach przez równinę przejechał ogromny, kanciasty wóz na obitych blachą kołach, okuty żelazem, najeżony stalowymi kolcami. Toczył się dzięki dziesiątkom ludzi w obdartych kaftanach i resztkach futer, którzy ciągnęli wprzęgnięci w dyszel, popychali szprychy kół i pchali budę jeden przez drugiego, padając i wstając.
Burty wozu wymalowano w kolorowe, choć ponure, prymitywne rysunki, przedstawiające pożerające słońce węże i dwa księżyce.
Siedzący na koźle woźnica był zatopiony cały w kosmatej szubie, z głową okręconą kraciastym szalikiem, wystawał mu tylko szczurzy pysk. Trzymał długi bat z wielu rzemieni, które ozdabiały na końcach ciężarki.
Za wozem maszerowało kilkanaście krabów, potem paru jeźdźców w wymyślnych, choć podrdzewiałych członowanych zbrojach, kilku dzierżyło nawet zupełnie tu niestosowne kopie turniejowe.
Konwój przetoczył się przez dolinę, później zapanowała cisza przerywana tylko krakaniem wron.
Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim ostrożnie wygrzebali się ze śniegu. Grunf wyprowadził zza pagórka zmarznięte, poirytowane konie w kropierzach pokrytych śniegiem.
— Co to było?! — zapytał Grunaldi z oburzeniem.
— Tak będzie wyglądał świat, jeśli przegramy — wyjaśnił bezlitośnie Drakkainen. — Zdaje się, że nasz czarodziej wrócił właśnie do domu. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Skręcili w bok doliny i zaczęli wspinać się między skały u podnóża góry.
— Teraz skracamy drogę — opowiadał Vuko. — Tu za tą górą jest coś, co on nazywa Muzycznym Piekłem. Tamto to był Ogród Rozkoszy. Trudno to opisać, ale w taki sposób Czyniący zmienia Węże w to, z czym macie do czynienia. Cierpienie i rozkosz na zmianę. Teraz się rozdzielimy.
Odłamał suchą gałąź i oderwał od niej niewielkie patyczki, a potem z dwóch ściągnął zębami korę, zostawiając jasne końcówki.
— Ci, którzy wyciągną jasne, idą z końmi tam, na północ, jakieś tysiąc kroków. Znajdźcie puste, odludne miejsce i ukryjcie się. Nie palcie ognia. Czekajcie. To może trwać nawet kilka dni. Jeśli nadbiegniemy tak, jakby goniły nas wszystkie demony, szykujcie konie, bo to będzie znaczyło, że właśnie tak jest. Ciągnijcie patyczki.
Wysunął ku nim dłoń z wystającymi końcami drewienek. Sięgnęli równocześnie.
— Spalle i Warfnir zostają z końmi — zawyrokował Drakkainen.
— Znowu! — warknął wściekły Spalle. — Poprzednio skręcona kostka, a teraz patyczek.
— Nie narzekaj — odparł Vuko. — Tu nie ma lepszej i gorszej roboty. Wszystko jest tak samo parszywe. Bierzcie broń i liny. Czeka nas wspinaczka.
Śnieg zrobił się gęstszy.
— O, Tenenbaum, o, Tenenbaum, ta da ti, da, da, da, daa — zanucił ponuro Vuko, rozplatając buchtę liny.
Spalle i Warfnir odprowadzili konie, burcząc coś pod nosem, i już po kilku krokach wtopili się w śnieg jak duchy zamieci.
— Wchodzimy po kolei. Pierwszy zatrzymuje się na końcu liny i asekuruje tego poniżej. Ci, co są w dole, pilnują z łukami, żeby nikt się nie przyplątał. I tak na zmianę. Na razie idę pierwszy. To nie jest bardzo trudne zbocze.
Twierdza zwana Cierń wirowała z hukiem, mieszając śnieżną zamieć, obracając kosami, kiwając wahadłami i tnąc powietrze kołami. Czuło się bijący od niej wiatr.
— Co to jest? — wydyszał Grunaldi z nieopisaną grozą. — Co to w ogóle jest?
— Siedziba czarownika — powiedział Vuko ponuro, układając grubą skórę w śniegu i kładąc się na brzuchu. Włócznię w pokrowcu położył przed sobą. — Wziąłby i trochę nasmarował to wszystko, przecież tu ogłuchnąć można. Nie stercz na tle nieba, człowieku. Znajdźcie sobie wygodne, zaciszne miejsca z dobrym widokiem i łuki w dłoń. Wasza robota polega na tym, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Opatulcie się dobrze i wypijcie po solidnym łyku tego. Ostrożnie. Pali.
— Co to jest? — zipnął Grunaldi.
— Śliwowica. Najlepsza. Dalmatyńska. Teraz przygotujcie się na długie czekanie.
— On w tym mieszka? Gdzie?
— To się układa tak, jak on chce. To Czyniący. Przecież wam mówiłem.
— Skąd miałem wiedzieć? Zawsze się trochę zmyśla, żeby było ciekawiej.
— Co tu jeszcze, piczku materinu, może być ciekawiej? Pogięło cię?
Czekali.
Mróz przenikał do szpiku kości, ale przynajmniej przysypała ich gruba warstwa śniegu.
— Nie zasypiajcie, perkele, bo się nie obudzicie!
Trwało to kilka godzin, lecz godzin ciągnących się w nieskończoność. Tkwili, okutani w futrzane stroje i przykryci maskującymi kombinezonami, ale zimno wpuszczało wścibskie macki w czubki butów i na karki. Na domiar złego na półce, na której się przyczaili, wiało. I to wściekle.
Po paru godzinach jednak coś zaczęło się dziać. Najpierw widać było ciągnących zewsząd Ludzi Węży. Maleńkich ze szczytu niczym mrówki, drepcących długimi korowodami, jakby wirujący żelazny zamek był mrowiskiem, do którego taszczyli sosnowe igły.
Schodzili się ze dwa kwadranse, a w końcu utworzyli w bezpiecznej odległości od zamku buroczarny półksiężyc głów, jakby ktoś obsypał śnieg garścią maku.
A potem znów nadjechał wóz. Inny, choć też monstrualny i kanciasty, okuty żelazem i najeżony kolcami. Ten nie miał obrazków na bokach, był ponury, rdzawo-czarny. Podtoczył się pod zamek i zatrzymał.
Z tłumu nadbiegł odległy zgiełk podobny stąd do szumu morza.
— Nie śpicie?! — zapytał Drakkainen. — Jak obserwacja?
— Czysto — zachrypiał Grunf.
— Nikogo — zawtórował mu Grunaldi. — Tylko straciłem czucie w nogach.
— Ruszaj palcami w butach — poradził mu Drakkainen, odpinając pokrowiec Włóczni Głupców. — Jeśli mamy szczęście, to padalec wylezie. Ten tłum chyba dlatego przyszedł.
Podczołgał się trochę do przodu i wyjrzał.
Twierdza Cierń zaczęła zmieniać kształty. Niektóre elementy zwalniały, inne przestawały się obracać, zębatki trafiały na siebie z głuchym łoskotem stali, przesuwały się jakieś rygle i cięgła. Z przodu wirującego, kolczastego astrolabium wielkości biurowca zaczął się budować pomost zakończony okrągłym podestem. Stopniowo, kawałek po kawałku, z łoskotem i zgrzytem żelaza.
— Świetnie, paskiainen, a teraz wyleź... — wycedził Vuko, przyciągając do siebie włócznię. — No, chodź do wujka...
Wóz również zazgrzytał, odsunięto potężne rygle i najeżona kolczastymi nitami klapa z przodu przypominająca rampę promu opadła.
Usłyszał łoskot wielu podkutych butów, po czym zobaczył kilkunastu Węży ciągnących łańcuchy.
— Smoka mu przywieźli — domyślił się. — Wreszcie im się udał, ścierwo.
Ale to nie był smok.
— Jebem ti duszu... — wybełkotał Drakkainen w osłupieniu.
Łańcuchy uwiązano do sieci, a sieć trzymała okrągły, kamienny dysk, który cały czas obracał się powoli wokół osi, sunąc nad ziemią niczym poduszkowiec. Na kamieniu siedział chudy jak derwisz starzec podobny do małpy. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z rękoma opartymi o kolana i obracał się ze zwieszoną głową.
— Perkele... — wycedził znowu Drakkainen. — Bondswif?! Oba Niedźwiedzie?!
Zamek zgrzytnął po raz ostatni i na pomoście pojawił się van Dyken. W tym samym długim płaszczu i z włosami zaczesanymi do tyłu, lśniącymi jak skrzydła kruka. Podpierał się ogromnym toporem z dwoma ostrzami o stylisku oplecionym przez węże, które otwierały paszcze na ostrzach.
— Wreszcie skorzystałeś z mojej gościny, Bondswif! — Głos van Dykena zagrzmiał niczym ze stadionowych głośników i potoczył się echem po górach. Wyciągnął dłoń i wskazał obracającego się starca palcem.
— Patrzcie na niego! Patrzcie na ostatniego Pieśniarza! Tego, co siedział w jaskini pod Jęczącą Górą i ośmielał się ze mnie drwić! Ośmielał się drwić z mojej pracy! A gdzie jest teraz?!
Tłum zaryczał, lecz bez wspomagania był to raczej szmer. Nic szczególnego.
— Gdzie twoja potęga, Bondswif?! Na tej ziemi, aż po morze jest tylko jeden Czyniący! Tylko jeden, który daje władzę Wężom! Nie ma miejsca dla takich tchórzliwych świń, które nie potrafią niczego uczynić! Niczego! Potrafisz jedynie kręcić się na tej swojej tacy i tęsknić do nirwany!
Kolejny ryk z równie mizernym efektem. Drakkainen zaczął rozpinać nerwowo paski pokrowca.
— Jebem ti svinjsku mater...
Jednak wtedy coś się zaczęło dziać. Powietrze wokół Bondswifa zgęstniało, kamień obracał się szybciej. Pojawiły się w nim wyładowania i iskry.
— Jesteś nikim, van Dyken. — Głos Bondswifa brzmiał niczym szept, ale szept potężny, zdawało się, że wydają go same góry. — Nikim znikąd. Nic nie rozumiesz. Jesteś jak rozkapryszone dziecko, które wszystko zniszczy i podpali dla samego niszczenia. Nawet twoje imię nic nie znaczy. To tylko pierdnięcie. Odchodzę, bo nie chcę patrzeć na twoje dzieło. Napełnia mnie obrzydzeniem. Odchodzę, bo nadszedł mój czas.
Błyskawice otoczyły starca koroną wyładowań.
— Dość! — Syk van Dykena uderzył jak bicz. Pioruny wokół wirującego kamienia znikły. Oba Niedźwiedzie rozejrzał się bezradnie nieco spłoszony. Jego dysk przestał się obracać.
— Zdechniesz wtedy, kiedy ja na to pozwolę — wrzasnął van Dyken. — Twoja świadomość nic nie znaczy przy mojej! Najpierw wycisnę z ciebie każdą tak zwaną pieśń bogów! Każdą krztynę mocy! Dopiero wtedy pozwolę ci zdechnąć.
Bondswif sprawiał wrażenie, że chciałby się poruszyć, ale nie może. Wyglądał, jakby przyrósł do swojego dysku. Nawet z wysokości półki widać było, że jest zaniepokojony. Jego stoicyzm nagle gdzieś zniknął. Oba Niedźwiedzie był przerażony.
Drakkainen wysunął włócznię z pokrowca, po czym odrzucił maskujące go białe futro, zerwał się i stłukł glinianą osłonę o skałę.
— Aiitisi nai poroja! — wrzasnął i cisnął włócznią prosto w van Dykena. Pocisk poszybował ze skalnego zbocza, jakby dostał skrzydeł. Przyspieszał niby rakieta, ciągnąc za sobą warkocz migocącej mgły przypominającej diamentowy pył.
Wszystko razem trwało może dwie sekundy. Van Dyken kwiknął przeraźliwie, jego głos rozlał się nad równiną jak skrzypienie ogromnych drzwi. Odwrócił się do drzwi zamku, już wiedząc, że nie zdąży, już włócznia brała poprawkę na jego ruch, już skręcała łagodnym łukiem, jak samonaprowadzający pocisk, wlokąc warkocz diamentowego pyłu.
— Pięć... — zaczął Drakkainen odliczać z satysfakcją. — Cztery... Życzymy miłego... Och, perkele saatani vittu...
W tym momencie Bondswif uniósł ręce i wrzasnął z wściekłą satysfakcją. Włócznia Głupców nagle wyhamowała w powietrzu, zadzierając ostrze, i wykonała ciasny zwrot przez plecy, warkocz magicznego pyłu rozmazał się w powietrzu w wachlarz, po czym pocisk przebił Bondswifa Oba Niedźwiedzie na wylot.
Drakkainen stał skamieniały z zaciśniętymi pięściami i wyszczerzonymi zębami, patrząc, jak przebity włócznią stary Pieśniarz rozjarza się nagle niczym łuk spawalniczy i wybucha snopem tęczowych iskier.
Ocknął się dopiero na wściekły ryk van Dykena, który rozlał się po górach jak odgłos trzęsienia ziemi.
Nad twierdzą Cierń wyrosła czarna, wrzecionowata chmura, wirujące tornado. Tuż pod nią stał van Dyken z zadartymi w górę ramionami i ryczał wściekle, a jego ryk mieszał się z rykiem huraganu.
Tłum pod zamkiem rozpierzchał się rozpaczliwie na podobieństwo drobnych kulek wysypanych z pudełka.
— Spadać! — rozdarł się Drakkainen. — Wiejemy! Już!
Zjeżdżali na łeb na szyję, raniąc dłonie linami, gdy z wirującego nad twierdzą tornada, uderzył pęk błyskawic, bombardując zbocze. Wąż syczącej, srebrnej plazmy ciskał się po szczycie, z góry sypały się kamienie, na karabińczykach lin wykwitły ognie świętego Elma. Łoskot i trzask rozdzierały uszy.
— Naprzód! — darł się Drakkainen na dole, kiedy zjechali i na głowy wśród kamiennych odłamków spadła im płonąca lina. Nie słyszał własnego wrzasku. — Głowy nisko! Daleko od drzew! To tylko błyskawice!
W zapadłej nagle ciemności co chwila migotało jadowite, elektryczne światło, drzewa wokół nich płonęły, trafiane raz po raz.
— Naprzód! Naprzód!
Pioruny tłukły systematycznie, roznosząc wszystko na strzępy, jednak żaden z komandosów nie został trafiony. A potem Grunaldi oberwał odłamkami skały prosto w czoło i runął w biegu, zalany krwią zupełnie czarną w blasku piorunów. Drakkainen podniósł go z ziemi, przewiesił sobie przez plecy. Uderzył kolejny piorun i kolejny. Kaftan na plecach Grunaldiego zapalił się. Vuko zrzucił przyjaciela na ziemię i przetoczył w topniejącym śniegu, a potem powlókł dalej. Grunf ze śmiesznym, niepotrzebnym łukiem w ręku biegł za nimi tyłem, usiłując ich obu osłaniać, jakby mógł strzelać do błyskawic.
— Gdzie te cholerne konie! — wrzeszczał Grunf.
— Grunaldi, nie zdychaj, jebem ti duszu! — darł się Drakkainen.
Błyskawice nadal tłukły o ziemię i skały, kamienie fruwały w powietrzu z gwizdem, ale tornado zostawało z tyłu.
Brnęli pijanym truchtem, podtrzymując lecącego przez ręce Grunaldiego. Nad nimi huczała ciemność i grzmiała burza.
Konie zobaczyli kawałek dalej, na dnie niewielkiej kotlinki. Stały tam, okryte białymi kropierzami, zbite w trwożną gromadkę. Obok na zalanym krwią śniegu leżało paru Ludzi Węży, kilkunastu kolejnych stało kręgiem wokół, z mieczami w rękach. Spalle i Warfnir klęczeli na ziemi w zbryzganych juchą białych, maskujących strojach. Za każdym z nich stał Wąż przykładający im ostrze do gardła.
Drakkainen stanął jak wryty i opuścił ręce, upuszczając Grunaldiego, który padł bezwładnie niczym worek.
Grunf Kolczaste Serce zatrzymał się tuż za nim, z łukiem w ręku i strzałą na cięciwie.
Milczeli przez parę sekund.
Błyskawice ustały i zapadała ciężka, dzwoniąca w uszach cisza, tylko w oddali huczały płomienie.
A potem powietrze przeciął dziwny dźwięk, przypominający ogłuszający, stalowy świergot albo chichot. Klangor żelaznego żurawia.
Topór przeleciał nad górą i, koziołkując, runął w nich prosto z chmur.
Grunf pchnął Drakkainena, przewracając go na bezwładne ciało Grunaldiego. Rozległ się ostry chrzęst. Kolczaste Serce zwalił się na ziemię, z jego pleców sterczało półksiężycowate ostrze ozdobione rozwartą paszczą węża. Wokół leżących rozlała się ogromna czerwona plama, która stopiła śnieg, zmieniając go w rdzawe błoto.
Drakkainen zerwał się na nogi szybciej niż upadł, ale było za późno. Na wszystko za późno.
— Gruunf! — wrzasnął, a potem wyrwał z jego ciała topór i zawył przeraźliwie „van Dykeen!", chwycił broń w obie ręce i cisnął z powrotem. Berdysz pomknął w niebo, stojący wokół odprowadzili go wzrokiem. Wydawało się, że wróci dokładnie tam, skąd przyleciał, lecz topór wzbił się, koziołkując po łuku, po czym runął gdzieś w śnieg, jak zwykły, martwy kawał żelaza.
— Dosyć tej zabawy — odezwał się stojący na czele oddziału młodzian w czarnym płaszczu. — Na kolana i ręce na głowę, cudaki. Chyba że któryś chce się spotkać ze Żmijowym Żądłem.
Odrzucił niedbale płaszcz, ukazując oplecioną taśmą rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy produkcji Nordland Aeronautics.
— Chętnie — wycedził Vuko i wydobył oba swoje pałasze. — Bardzo chętnie.
Chłopak przysiadł dziwacznie, po czym wyciągnął miecz i ruszył do przodu. Szczęknęła stal i monomolekularne ostrze zostało uwięzione pomiędzy skrzyżowanymi brzeszczotami pałaszy, a Drakkainen zdzielił Węża głową w nos, posyłając go na ziemię.
— Tego się w ogóle tak nie trzyma — oznajmił. — No, dalej. Jeszcze raz.
Wąż poderwał się z ziemi, ocierając krew toczącą mu się strugami po twarzy, wydał z siebie wściekły, syczący ryk i rzucił się naprzód, zadając kilka błyskawicznych ciosów. Ostrza w dłoniach Drakkainena zamigotały jak łopatki turbiny, stał zadzwoniła, po czym Vuko odbił błyskawicznie trzy kolejne cięcia, obrócił się wokół osi, ciął chłopaka dwa razy przez pierś, odrąbał mu dłoń i przeciął poziomo brzuch, wypuszczając jelita. Nieszczęsny Wąż zwinął się w kłębek i padł na kolana, niezdolny nawet do krzyku. Drakkainen stał nad nim, trzymając już swój shinobi ken.
— Niech tam — powiedział. I ciął chłopaka krótko w kark, odrąbując głowę.
A potem odwrócił się do stojących wokół kotlinki Węży.
— Który jeszcze chce zostać bohaterem? — zapytał. Miał spokojny głos, ale z okopconą twarzą i w białym stroju zbryzganym krwią wyglądał strasznie. Węże cofnęli się odruchowo.
— Ktoś jeszcze chce być bohaterem? — zapytał ponownie z lekkim odcieniem histerii w głosie.
— Ty! — zawył Wąż stojący za Spalle, trzymający dygocące ostrze przy jego szyi. — Rzuć broń, bo go zabiję!
Świsnęło krótko. Wąż podskoczył w miejscu i nagle wypuścił miecz zupełnie bezwładnie. Usiłował spojrzeć w górę, na własne czoło, w którym tkwiła stalowa gwiazdka i skąd toczyły się strugi krwi, po czym usiadł zdziwiony na ziemi. Spalle targnął głową i zdzielił go w twarz. Klęczący chwiejnie, wciąż oszołomiony Grunaldi upuścił drugą gwiazdkę i przewrócił się na bok. Równocześnie Warfnir chwycił nadgarstek Węża trzymającego ostrze przy szyi, drugą ręką złapał go za kołnierz, rzucił przez plecy i wbił mu wyrwany miecz w pierś, przybijając do ziemi.
— Kto następny?! — zawył histerycznie Drakkainen, a potem skoczył na Węży i uniósł miecz. Tak to przynajmniej wyglądało. Trzech najbliżej stojących wojowników zastygło w bezruchu, po czym jeden upadł nagle, obracając się wokół własnej osi, drugi prychnął krwią z ust i zwalił się bezwładnie jak mokra koszula, a trzeci zwisł w ramionach stojących za nim, chwytając się kurczowo za czyjś kaftan. Tamci zaczęli się cofać. Spalle i Warfnir stanęli po bokach Vuka, a wtedy Węże rzucili się do ucieczki.
Spalle przyprowadził konie. Grunaldiego posadzili normalnie, pozwalając mu opaść na szyję wierzchowca i przytrzymując z boków, Grunfa Kolczaste Serce, sternika Atleifa przewiesili przez siodło.
— Nikt nie zostaje... — wyszeptał Drakkainen, ocierając łzy toczące się po okopconej twarzy.
— Zabiliśmy go przynajmniej? — zapytał Spalle.
— Nie. Był tam jeszcze inny Pieśniarz, który chciał umrzeć. Ściągnął Włócznię na siebie.
— To niedobrze.
— Tak.
— Co teraz? — zapytał Warfnir.
— Teraz — powiedział ochryple Wędrowiec — do domu. Prosto do Ziemi Ognia. Nie zatrzymujemy się.
— A jeśli ktoś stanie nam na drodze?
— Nie zatrzymujemy się — powtórzył Drakkainen, schylił się po pochwę swojego miecza i oczyścił ją śniegiem.
Gnali jak szaleni, nie dbając już o kamuflaż. Spod kopyt pryskał lód i kłęby śniegu, konie parskały parą. Na przełaj.
Do Ziemi Ognia.
Z tyłu wciąż szalała burza; ogromna, czarna chmura, wzniecona gniewem van Dykena, wirowała nad doliną, przetykana pękami błyskawic. Trzask gromu rozlegał się bez przerwy gdzieś za ich plecami, błyskawice tłukące raz po raz masakrowały drzewa oraz zbocza gór bez ładu i składu, chaotycznie i losowo. Najwyraźniej Pieśniarz nie wiedział, skąd spadł cios, albo ciskał się w ślepej furii.
Ewentualnie nie panował nad własną burzą.
Nie zatrzymywali się. Tak, jak brzmiał rozkaz.
Nawet kiedy na dnie którejś doliny wpadli w grupkę zdezorientowanych Węży wyciągających wóz z zaspy, po prostu przelecieli po nich, z wrzaskiem i świstem żelaza. Odrąbana ręka i głowa spadły w śnieg, pozostał tylko przechylony wóz oraz czarno-czerwone powykręcane ciała, drgające i wijące się w rdzawej brei.
Kilka razy przypadli w jakichś zakamarkach i przeczekali, zasypani zawieją, kuląc się wokół nieprzytomnego Grunaldiego i Grunfa owiniętego własnym płaszczem, który zesztywniał zgięty wpół, tak jak leżał przewieszony przez koński grzbiet.
W pułapkę wpadli gdzieś na dnie czarnej niczym smoła, zimowej nocy, wśród walącego z nieba wielkimi płatami śniegu, gdzieś już niemal na granicy ziemi niczyjej. Dosłownie o wyciągnięcie ręki od Ziemi Ognia. Przynajmniej tak się wydawało.
Węży nie było wielu, najwyżej kilkunastu, lecz zdołali zamknąć ich w niewielkiej kotlince, otoczonej skałami.
Tym razem dali się podejść. Być może Węże nawet nie zostali jeszcze zaalarmowani przez van Dykena. Być może stanowili zwykły podjazd. Jednak i tak Ludzie Ognia wybrali najkrótszą i najbardziej logiczną drogę na drugą stronę gór. Być może nie byli pierwszymi, którzy wpadli w tę pułapkę.
Ale wpadli.
Zorientowali się, że nie ma przejścia, dopiero gdy wyrosła przed nimi napięta sieć, a wokół zaczęły spadać pochodnie.
— Pięciu z łukami na górze, na wprost — wycedził ponuro Spalle. — I jeszcze co najmniej kilku z dzidami.
— Za nami to samo — oznajmił Drakkainen.
— Co teraz?
— Z koni.
— Nie poddamy się!
— Z koni! — powtórzył Drakkainen i rozsznurował maskującą kapuzę, wypuszczając kłęby pary.
— Możemy albo zewrzeć się plecami do siebie — powiedział powoli i spokojnie Warfnir — albo rozproszyć się i próbować szczęścia pojedynczo oraz na piechotę. Ale coś mi się zdaje, że nas tu wystrzelają.
— Pozdrowienia od Węża, psy! — rozległo się gdzieś z góry. Pierwsza strzała z głuchym fuknięciem wbiła się w zaspę, wyrzucając fontannę śniegu.
— Połóżcie konie. Nakryjcie się tarczami i leżcie twarzą do ziemi. — Głos Drakkainena był nienormalnie spokojny i jakby nieobecny. — Po prostu leżcie nieruchomo i nie ruszajcie się.
— Co chcesz zrobić?
— Na ziemię! — syknął Vuko. Sięgnął w zanadrze i wydobył kilka skurczonych jak rodzynki jagódek mżących w mroku migotliwym blaskiem tęczowych iskier. — Nie wstawajcie, póki wszystko się nie skończy.
Zdjął kaptur, wrzucił owoce do ust, poprawił miecz na plecach, po czym wyjął oba pałasze. Rtęciowo-tęczowy poblask pojawił mu się na gałkach ocznych najpierw jako pływające bezładnie plamki, później jako jednolity, upiorny blask.
— Broń na ziemię i na kolana! Nie kłaść się, tchórze! — Odbijało się od ścian wąwozu.
— Zaczynamy, Cyfral — wyszeptał Drakkainen.
— Jesteś pewien? Żebyś potem nie miał pretensji...
— Odpalaj mnie, Cyfral! Niech się dzieje, co chce. Kolejne pochodnie spadały wokół nich z sykiem, kreśląc w powietrzu smugi, jak meteory.
Vuko rozgryzł jagody i przełknął, czując dziwny, musujący posmak uderzający w nozdrza i mózg. Wydało mu się, że śnieg przybrał barwę krwi, że na wąwóz spadła czerwona poświata.
Wypatrzono ich z narożnej czatowni. Najpierw było tryumfalne trąbienie rogów, chóralne wrzaski i walenie w tarcze. A potem zobaczyli, jak jadą stępa, noga za nogą, zobaczyli zamiast jeźdźca przewieszony przez siodło tobół, kiwającą się bezwładnie sylwetkę obok, zmęczone, szare twarze pozostałych i maskujące stroje zbryzgane krwią.
Wiwaty stopniowo ucichły.
Przybyli zjechali w milczeniu pod częstokół i stanęli jak wryci.
Na jeziorze kołysał się statek. Dłuższy o połowę i wyższy od stłoczonych w obwarowanej przystani wilczych okrętów. Co więcej, lśnił cały i migotał niczym rzeźba z lodu, nawet wydawał się półprzejrzysty. Na rufie znajdował się kasztel, trochę podobny do tego na okrętach Ludzi Ognia, ale okręt miał tylko jeden maszt i dziwaczny, zadarty dziób ze sterczącą stewą zakończoną smoczą głową. Wyglądał upiornie, wydawało się, że świeci dziwnym, zielonkawym blaskiem. Stał na otaczającej kadłub wielkiej krze, na której leżało kilka ciał.
— Co to jest? — wyszeptał Spalle.
— Nie wiem — odparł Drakkainen. — Ale nic dobrego.
Wrota grodu otworzyły się ostrożnie, kiedy podjeżdżali, woje wybiegali ze środka, chroniąc ich murem tarcz od strony jeziora oraz upiornego statku, który stał na wodzie nieruchomo i milcząco, jakby czekał.
— Pojawił się rano, zaraz jak wyruszyliście — powiedział im Atleif po powitaniu, gdy siedzieli już w wielkiej halli, dygocący i wycieńczeni. — Od razu stał na jeziorze. Nikt nie widział, jak przypływa, nikt też z niego nie zsiadł. Wygląda jakby był pusty. Lód nie ściął jeszcze jeziora, lecz okręt przyniósł własny mróz. Kra stoi jedynie wokół niego. Najpierw go okrzyknęliśmy, jednak nic to nie dało. Trzech ludzi podpłynęło łodzią i weszło na lód, ale padli, gdy tylko podeszli bliżej. Geri i Geraldi, ojciec i syn. I jeszcze Orofnir Deszczowy Cień. Leżą tam teraz, cali porośnięci kwiatami z lodu i nikt nie umie przynieść ich ciał. Ludzie, którzy popłynęli kiedyś na fatalną wyprawę, mówili potem o wyspie, na której żyje Pieśniarz. Wyspie, na której rosną drzewa i krzewy z lodu. Tam miały być takie okręty. Nie wiemy jednak, co to znaczy. Z Lodowego Ogrodu niewielu wróciło.
Drakkainen milczał przez chwilę, pieszcząc w dłoniach srebrny kubek z grzanym miodem.
— Co z Grunaldim?
— Będzie żył, skoro nie umarł do tej pory — oznajmił mąż siedzący obok Atleifa. — Budzi się czasem i wymiotuje. Trochę majaczy, ale chyba poznaje ludzi. To dobry znak.
— Okręt pojawił się tego samego dnia, kiedy wyruszyliśmy? Nie później?
— Przecież mówię. Tego dnia o świcie.
Vuko stał na końcu pomostu i patrzył na okręt. Ogromny, szklistozielonkawy kształt kołysał się na wodzie, kra stopniała nieco, został tylko półkolisty jęzor, na którym leżały ciała.
— To twoja robota, van Dyken? — szepnął. — Wydawało ci się, że jestem Skandynawem, więc wysłałeś mi drakkar z lodu, tak? Bredziłeś coś o Nibelungach. Tylko że to nie w twoim stylu. Przecież wiedziałeś, że nie wsiądę. W twoim stylu jest Bosch. Nie widzę na nim twojej ręki. Ty kochasz naćpany surrealizm i szesnastowiecznych holenderskich mistrzów. Ten okręt wygląda inaczej. Miałem mamę malarkę, umiem rozpoznać rękę artysty, nawet takiego żałosnego bohomaziarza jak ty. Ten okręt zrobił ktoś inny.
— Chyba nie chcesz tam wleźć? — zapytała Cyfral. — To pułapka.
— Co to za pułapka?
— Coś ekscytującego. Jak błystka na końcu żyłki. Coś, co przyciągnie uwagę kogoś, kto szuka odpowiedzi i nie wie, co robić dalej.
— Naprawdę nie wiem. Włócznia przepadła. Van Dyken żyje. Kolczaste Serce zginął, ratując mi życie. Klęska.
— My żyjemy. Reszta też. Straciłeś jednego, ale dwóch wróciło. Mogło być gorzej.
Drakkainen wstał i spojrzał na wodę. Mętniała, jakby snuł się po niej mleczny opar. Długim pasmem od pomostu aż do burty okrętu. Powierzchnia pokrywała się pływającymi bezładne igiełkami lodu, które układały się na wodzie, zmieniały w cieniutkie płytki, łączyły ze sobą w lśniącą warstewkę.
A potem zamarzła nagle ze śpiewnym, kryształowym trzaskiem, łącząc pomost i okręt ścieżką lodu. Mroźny podmuch uderzył go w twarz.
— Vuko, nie... — poprosiła Cyfral.
Drakkainen usiadł na krawędzi pomostu i ostrożnie postawił podeszwę buta na świeżym lodzie. Pokrywa zatrzeszczała lekko, ale trzymała.
— Nie rób tego, to naprawdę głupie — powtórzyła Cyfral.
Milczał i stawiał ostrożnie krok za krokiem, wypuszczając z ust ogromne kłęby pary.
Wróżka unosiła się obok jego głowy z zaciętą miną, towarzysząc mu w ponurym milczeniu, kiedy podchodził do burty i ostrożnie podnosił leżących ludzi. Sztywnych, pokrytych kosmatym szronem niczym srebrnym mchem, z którego sterczały niewielkie lodowe kwiaty o delikatnych płatkach i liściach, kruszących się w pył pod dotykiem jego dłoni.
Dźwigał jednego po drugim, zesztywniałych w dziwnych, wykręconych pozach, lekkich jak puste skorupy, i przenosił na pomost.
Stał potem nad nimi, grzejąc dłonie pod pachami i patrzył w zamyśleniu na okręt. Na stewę z głową lodowego smoka o szczękach niczym wyszczerzone sople i wąskich, gadzich oczach. Powierzchnię potwora pokrywały skomplikowane węzły wzorów oplotowych.
Wtem rozległo się dziwaczne skrzypienie i usta jednego z trupów uchyliły się, wypuszczając obłoczek pary. Vuko skamieniał, napotkawszy spojrzenie pokrytych szronem, zamrożonych, bladych oczu.
— Ohyda. — Zabrzmiał dziwaczny głos, jak skrzypienie pękającego lodu. Głos, który mówił po angielsku. — Tak, wyglądało to ohydnie. — Głos kontynuował monotonnie, jakby coś czytał. — Lecz jeśli człowiek znajdował w sobie dość odwagi, to musiał w duchu przyznać, że jeszcze tli się w nas iskierka będąca odzewem na przerażającą szczerość tej rozwrzeszczanej ohydy; mgliste podejrzenie, że jednak jest w tym jakiś sens, który dociera do nas przez poprzez mrok pierwszych wieków.
— Kim jesteśmy my... — odezwał się drugi, skręcony jak obwarzanek, tak samo pokryty srebrzystym mchem i tak samo martwy — ...którzy zabłądziliśmy w te strony? Czy zawładnie nami ta głusza, czy też my zawładniemy nią? Jak przerażająco wielka jest ta niemota, która pewnie i głucha jest na wszystko...[3]
Drakkainen stał i słuchał w osłupieniu, ale ciała nie odezwały się więcej.
Podniósł pierwsze z nich i poszedł do grodu.
Okręt kołysał się milcząco na wodzie, a smok na dziobie wbijał gadzi wzrok w plecy odchodzącego zwiadowcy.
Uczta odbywa się skromniej niż zwykle w takich razach. Bardzo często pijemy za pamięć Grunfa, długo też debatujemy nad tym, co robić dalej.
— W końcu znajdzie się sposób — mówię. — Właśnie zamierzam go znaleźć. Na razie siedźcie tutaj. Brońcie się. Poślijcie po pomoc do innych ludzi. Powiedzcie im, że van Dyken nie zatrzyma się na Ziemi Ognia. Będzie szedł aż do Żmijowego Gardła. Nie spocznie, póki nie podpali całego świata. Żeby zabić takiego Pieśniarza, trzeba więcej pieśni i potężniejszych Pieśniarzy. Przywiozę sposób. Brońcie się. A jeśli nie da się inaczej, wsiadajcie na okręty i płyńcie stąd. Pieśniarz zwany Aaken to moja sprawa. Przybyłem tu, żeby go zabić, i zrobię to. Tyle chciałem powiedzieć.
— Dlaczego słyszę twoje słowa tak, jakbyś się żegnał? — pyta Atleif. — Jesteś mądrym człowiekiem. Powinieneś wiedzieć, że coś tak trudnego jak to, co przedsięwzięliście, czasem się nie udaje. Pieśniarz nie zginął. Miał szczęście. Może właśnie to znaczy być Pieśniarzem, nie wiem. Ale wróciliście. Zginął Grunf, mój sternik, lecz tylko on. Tylko on jeden. Płaczemy nad nim, choć równie dobrze mogliśmy płakać dziś nad wami wszystkimi. Wiedzieliście, że tak może być. Mąż musi umieć znieść klęskę. Każdy głupiec potrafi cieszyć się ze zwycięstwa, ale w życiu ponosi się też porażki. Wśród Ludzi Ognia masz dom, Ulfie. Jesteś tu między swoimi. My nie szydzimy z odważnych, którym się nie powiodło. Jesteśmy oraczami morza. Wiemy, że raz się zwycięża, a innym razem nie.
— Słyszysz w moich słowach pożegnanie, bo rzeczywiście się żegnam — odpowiadam. Czuję się okropnie, jakbym ich porzucał. — Nie na zawsze. Wrócę tu, do Domu Ognia. Wrócę i uwolnię was od przeklętego króla Węży. Domyślam się, czym jest pusty lodowy statek, który stoi tu na jeziorze. Poznałem stewę z głową smoka. Wiem, że został przysłany po mnie. Dlatego jutro rano wsiądę na lodowy pokład. Muszę. Tu, w Ziemi Ognia, nie ma już pieśni. Zabrał je sobie król Węży. Lecz są za morzami. Może i w tym Lodowym Ogrodzie. Popłynę więc i znajdę taką pieśń, która pokona van Dykena. A wtedy wrócę. Jak najszybciej.
— Jeśli nie przysłał go król Węży — rzecze Atleif — to z Lodowego Ogrodu się nie wraca. To miejsce przeklęte, które pożera ludzi.
— Takie miejsca nie przysyłają po nikogo okrętów — mówię. — Przysłał go człowiek. Przemówił do mnie słowami starej księgi. Starej pieśni o kimś, kto znalazł się wśród dalekich lasów otoczony dzikimi ludźmi i postanowił zostać między nimi bogiem. A potem oszalał, bo człowiek nie potrafi być bogiem. A sam powiedziałeś, że niektórzy wracają. Grunaldi wrócił, o ile wiem.
— To szaleństwo! — woła ktoś.
— Wszystko, co dzieje się teraz ze światem, to szaleństwo.
Ranek nadchodzi mglisty i jakiś brudny, nadciąga lekka odwilż. Mgła snuje się kłębami nad poczerniałym, ciężkim śniegiem.
Wychodzę przed bramę, prowadząc Jadrana i niosąc na ramieniu spakowane toboły. Furta jest otwarta, na plaży tłum. Patrzą na mnie w milczeniu.
Idę wśród wyciągniętych dłoni. Tak wiele ramion i karków do uściśnięcia, tak wiele zdławionych w gardle słów.
Lodowy okręt stoi inaczej niż wczoraj. Wczoraj stał bokiem do plaży, a dziś rano rufą do przystani. Od desek pomostu na pokład znowu prowadzi lśniący, lodowy trap. Od okrętu nie wieje już jednak zimnem, błyszczący lód trapu wydaje się niczym szkło i nie topnieje pod ciepłem dłoni.
Jadran parska i trąca moją rękę nosem. Gładzę go po szyi.
— Nie musisz wchodzić na dziwny okręt — mówię mu. — Możesz zostać w stajni Ludzi Ognia.
— Jadran i Vuko razem — buczy uparcie.
Dobra, razem.
Idziemy.
Słyszę łomot kroków na deskach, odwracam się i widzę nadchodzących ludzi. Ciągną od grodu, wloką jakieś wory i beczki. Na przedzie idą Spalle i Warfnir objuczeni tobołami, obaj z bronią, łukami i całym rynsztunkiem. Prowadzą konie. Chcą, żebym pożegnał się z ich końmi?
— Co się dzieje?
— Tamto — Spalle macha ręką w kierunku tłumu z pakami — to zapasy. Co chcesz jeść i pić w podróży? A to nasze bagaże. Płyniemy z tobą.
— Chcecie wejść na lodowy pokład przeklętego statku? Oszaleliście? Wczoraj spaliliśmy ludzi, którzy tylko się do niego zbliżyli. Nie wiadomo, co się stanie. Może powiezie mnie prosto do króla Węży? A może do lodowego piekła? Nie pozwalam.
— Wczoraj mówiłeś, że ty płyniesz. Że okręt mówi do ciebie słowami pieśni i domyślasz się, kto go przysłał. Jesteśmy twoją drużyną. Pieśniarz wciąż żyje, więc nie skończyliśmy.
Zaciskam szczęki i nie wiem, co powiedzieć. Czuję gulę w gardle.
— Przecież nie wiadomo, co mnie tam spotka. Wzrusza tylko ramionami.
Na widok Grunaldiego z obwiązaną szmatami głową taszczącego siodło i jakieś toboły opadają mi ręce.
— A ty dokąd? Powinieneś leżeć i pić zioła.
— A co ja jestem krowa, żeby leżeć całą zimę? Należę do tej samej drużyny, co z tego, że oberwałem kamieniem? Moja głowa jest twardsza od kamieni. Morska podróż tylko dobrze mi zrobi. Mam zresztą własne sprawy do załatwienia w Lodowym Ogrodzie. Nie zapominaj, że jedyny z was tam byłem.
Odwracam się, gdy ktoś trąca mnie w policzek. Widzę smukłą dłoń trzymającą dyndający na rzemieniu kamyk i błysk sarnich oczu.
— Zabrałam ci amulet. A to znaczy, że należę do drużyny tak samo jak tamci. Zgodziłam się nie iść do Ziemi Węży, ale to jest co innego.
— Powariowaliście?! To nie jest wycieczka! Nawet nie wiem, czy dojdę do burty żywy! Nie pozwalam!
Stoją murem obok siebie, dzierżąc toboły, i patrzą na mnie z tępym uporem.
Żegnam się jeszcze z Atleifem. Ściskamy sobie ramiona i karki.
— Zrób coś — warczę. — Jesteś styrsmanem! To przecież twoja siostra.
— Zabierz ją stąd — szepce mi do ucha. — Nie musisz się z nią specjalnie cackać. I tak wiem, że będzie z tobą bezpieczniejsza niż tu. Znajdź drogę — dodaje.
— Boh — odpowiadam po chorwacku.
— Przestań — mówi Grunaldi. — Skoro ty możesz płynąć i nie uważasz się za szaleńca, to my płyniemy z tobą. Pójdziemy za tobą albo będziesz musiał się z nami bić. Powiedziałem.
Mrugam oczami, odwracam się i idę bez słowa, trzymając koński kantar w dłoni. To szok. Wbiłem sobie do głowy, że popłynę w nieznane sam, tylko w towarzystwie Jadrana, więc teraz nie mogę zrozumieć ani przyjąć do wiadomości, co się dzieje. Czuję się pokonany. Niech płynie kto chce.
Wchodzimy na lodowy trap. Nie jest nawet specjalnie śliski. Wznosi się ukośnie w kierunku otwartego luku w burcie, prosto w ciemność. W kompletną ciemność, w której może kryć się wszystko. W samo jądro ciemności. W jej mroczne serce.
Słyszę tupot nóg tuż za mną i stukot kopyt.
Wyruszamy.
Koniec tomu drugiego